Gazan Sissel-Jo - Piòro dinozaura

Szczegóły
Tytuł Gazan Sissel-Jo - Piòro dinozaura
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gazan Sissel-Jo - Piòro dinozaura PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gazan Sissel-Jo - Piòro dinozaura PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gazan Sissel-Jo - Piòro dinozaura - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Sissel-Jo Gazan Pióro dinozaura Uniwersytet w Kopenhadze. Przybytek wiedzy, wymiany myśli, twórczej dyskusji. Lecz za fasadą chłodnej naukowej debaty kłębią się emocje, zawiść przeradza się w nienawiść, a urażona duma rodzi żądzę odwetu... Kontrowersyjny profesor zostaje znaleziony martwy w swoim gabinecie. Podejrzani są wszyscy - wybitny paleontolog miał wielu wrogów. Wśród nich jest jego doktorantka Anna. Profesor utrudniał jej obronę przełomowej pracy dyplomowej. Ale komisarz prowadzący śledztwo niespodziewanie właśnie ją prosi ją o pomoc... Strona 3 1 Solnhofen, Południowe Niemcy, 5 kwietnia 1877 roku Anna Bella śniła, że udało się jej znaleźć archeopteryksa, praptaka z Bawarii. Ekspedycja trwała już szósty tydzień i twarze uczestników zdążyły się pokryć kurzem, nastroje były kiepskie. Jedyną osobą, która nie traciła dobrego humoru, był kierujący wyprawą Friedemann von Molsen. Rano, kiedy Anna drżąc z zimna, wyszła zaspana z namiotu, Friedemann siedział przy ognisku i pił kawę. Najwyraźniej zdążył już zjeść śniadanie; na dnie garnka została odrobina przypalonej kaszy. Anna miała dosyć wszystkiego: kaszy, kurzu, a przede wszystkim klęczenia na kolanach i grzebania w ziemi, w której ciągle znajdywali jedynie „młode” kości. Ciekawe, owszem, ale przecież nie dla nich studiowała biologię, a już na pewno nie dla nich zgodziła się spędzić pięć tygodni wakacji w tych prymitywnych warunkach. Był rok 1877 i nagle Anna, śniąc, odniosła wrażenie, że coś się nie zgadza. Miała na sobie puchową wojskową kurtkę i ciepłe, wyściełane futrem buty na gumowych podeszwach. Friedemann von Molsen nie wydawał się tym zdziwiony, chociaż sam ubrany był w trzyczęściowy garnitur z prążkowanego sztruksu, z kamizelką i dewizką, Strona 4 na głowie miał wełniany kaszkiet, który opierał mu się na uszach, a w ustach fajkę. Dzień mijał szybko. Byli w Solnhofen, na północ od Monachium; poza Anną i Friedemannem von Molsenem w wyprawie uczestniczyło dwóch tragarzy, dwóch studentów oraz złocisto-beżowy retriever von Molsena, suka, która wabiła się Anna Bella, co było dość irytujące. Wyruszyli rano, pokonując te same wzgórza, które pokonywali także dzień wcześniej; von Molsen opowiadał anegdotki. Anna słyszała je tak wiele razy, że nie potrafiła się już z nich śmiać. Nie była też w stanie cieszyć się, że znalazła się w czasie, o którym marzy każdy naukowiec, niejeden pewnie dałby sobie rękę uciąć, by móc tego doświadczyć. Gdy Friedemann von Molsen zaczynał coś mówić, wyjmował cybuch z ust i wskazywał nim w stronę Anglii. Jego spokój burzył bowiem Darwin. Teoria ewolucji miała już wówczas swoich zwolenników, chociaż nadal nie było zgody co do rządzących nią mechanizmów, i o ile von Molsen był skłonny zaakceptować samą ideę, to kategorycznie odrzucał pomysł Darwina, jakoby selekcja naturalna była jej siłą napędową. Gdy dyskusja sięgała zenitu, zaczynał wymyślać Darwinowi od cierników. Anna nie bardzo rozumiała, dlaczego właśnie ciernik był najgorszym wyzwiskiem, jakie von Molsenowi w tym momencie przychodziło do głowy. Na początku ekspedycji kilka razy odważnie podzieliła się swoimi uwagami, czym zjednała sobie Strona 5 sympatię von Molsena. Był to bowiem człowiek ceniący sobie ciekawość świata i zainteresowanie zjawiskami przyrody. Podkreślał, że dla dobra dyskusji można nawet zabawić się w adwokata diabła, byle nie dać się zwieść i uwierzyć, że za kilkadziesiąt lat teorie tego ciernika zyskają powszechne uznanie. Uwierzyć, że wszystkie żywe organizmy, tak myszy, jak i ludzie, ptaki czy chrząszcze mają wspólnego przodka, a różnice w morfologii, fizjologii i zachowaniu poszczególnych osobników wynikają w głównej mierze z konieczności dostosowania się i potrzeby rywalizacji. – Jakie miałoby to konsekwencje? – spytał von Molsen. Wskazał fajką na Annę, lecz zanim ona zdążyła cokolwiek powiedzieć, sam już udzielał sobie odpowiedzi. – Konsekwencje – zaczął wesoło – byłyby takie, że musielibyśmy przyjąć, iż materiał genetyczny nie jest stały. Ze może się zmieniać, chociaż nie wiemy dlaczego; jakby wszystko, cała przyroda i nasze istnienie, było jedynie czystym przypadkiem. Toż to szaleństwo! Darwin, podczas swojego słynnego już wykładu na uniwersytecie w Oksfordzie, stwierdził, że brak dowodów na ewolucję ptaków wynika jedynie z faktu, że do tej pory nie odnaleziono niektórych skamieniałości. Kiedy to nastąpi, a jest to jedynie kwestia czasu, tajemnice ewolucyjnej kabały staną się jasne dla wszystkich, nie tylko dla Darwina i wąskiego grona jego popleczników. Wszyscy zrozumieją, że siłą napędową ewolucji jest właśnie selekcja naturalna. Strona 6 – Ten człowiek jest szalony – stwierdził von Molsen stanowczo, patrząc uważnie na Annę. Rozmowa ta miała odbyć się piątego dnia ekspedycji, kiedy to okazało się też, że Anna świetnie gra w szachy. Grali rogowymi pionkami na maleńkiej szachownicy, którą von Molsen wyczarował z lewej kieszeni marynarki – w prawej trzymał fajkę – i rozłożył na prawym udzie. W pewnym momencie Anna popełniła błąd: próbując bronić pomysłów Darwina, wspomniała o pewnej skamieniałości, która miała zostać odkryta dopiero siedemdziesiąt cztery lata później. Chcąc ratować sytuację, pogrążyła się jeszcze bardziej. Wspomniała bowiem o opierzonym dinozaurze, którego dwaj chińscy paleontolodzy mieli odkryć i opisać sto dwadzieścia trzy lata później. Von Molsen wpadł w złość i zbił własną królową. Anna miała ochotę bić głową o drążek podtrzymujący namiot. To jest nauka, nie jakieś żarty czy wygłupy, grzmiał von Molsen, podnosząc królową. Anna się poddała. W końcu był to tylko sen. Od tamtej pory jednak coraz bardziej podupadała na duchu, a kiedy pewnego ranka von Molsen znów zaczął wymachiwać fajką w stronę Anglii, postanowiła, że dla niej będzie to już ostatni dzień wyprawy. Wróci do Monachium, zje porządny posiłek, a potem wsiądzie do pociągu do Berlina, by stamtąd jak najszybciej pojechać do Kopenhagi. Zacisnęła powieki i próbowała się obudzić. Jednak wiatr nadal szalał na bawarskiej równinie, von Molsen obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni w kierunku Strona 7 północnym, gdzieś w oddali widać było stojącego słupka królika, który po chwili zniknął w zaroślach. Anna westchnęła. W ciągu dnia, kiedy Anna nie spała, był rok 2007, a ona studiowała na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu w Kopenhadze, a dokładnie w Zakładzie Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej Instytutu Biologii. Poprzedni rok zszedł jej na pisaniu pracy doktorskiej, omawiającej trwający bez mała sto pięćdziesiąt lat spór naukowy. Chodzi o to, czy ptaki są współcześnie żyjącymi dinozaurami, czy też pochodzą od jeszcze wcześniejszych, prymitywnych gadów. Niedawno oddała pracę, za dwa tygodnie miała jej bronić. Z historycznej perspektywy spory naukowe nie były czymś niezwykłym. Zastanawiano się, czy ziemia jest płaska, czy okrągła, czy człowiek jest spokrewniony z małpą i z czego zbudowana jest Droga Mleczna. Spory bywały gwałtowne, ale zwykle kończyły się, gdy jednej ze stron udało się zebrać wystarczające dowody. Ziemia jest okrągła. Człowiek należy do rzędu naczelnych, a Droga Mleczna składa się głównie z ogromnych czerwonych gwiazd. Jednak jeśli chodzi o kontrowersje dotyczące pochodzenia ptaków, sprawy najwyraźniej miały się inaczej. Spory trwały nadal, mimo że z naukowego punktu widzenia wszelka dyskusja była jałowa. Von Molsen znów zaczął nabijać fajkę i po chwili do nozdrzy Anny dotarł przyjemny, słodki zapach. Ktoś nastawił kawę; słyszała, jak Daniel, jeden z dwójki Strona 8 pozostałych doktorantów, stuka naczyniami. Mówił coś do von Molsena, podciągając spodnie, które miały tendencję do opadania, ponieważ Daniel od pięciu tygodni, czyli od chwili rozpoczęcia wykopalisk, żywił się tym, czym żywili się wszyscy pozostali, czyli fasolą, kaszą, kapustą i kawą. Anna podejrzewała, że Daniel też jest sceptyczny wobec stanowiska von Molsena, stanowczo odrzucającego teorię selekcji naturalnej. Podczas swojej niefortunnej dyskusji z von Molsenem, kiedy strzeliła sobie w stopę, nieopatrznie powołując się na dwie jeszcze nieznalezione skamieniałości, pochwyciła spojrzenie Daniela, który stał w pobliżu, udając, że mocuje linki do namiotu. Dostrzegła w jego oczach coś, co pozwalało jej przypuszczać, że on także ma wątpliwości, czy idee Darwina odnośnie do selekcji naturalnej rzeczywiście są tak niedorzeczne, jak twierdzą niektórzy uznani starsi naukowcy. Rozumiała doskonale, że nowa teoria ewolucji może być trudna do przyjęcia. Przez wieki uznawano powszechnie, że wszystkie zwierzęta i rośliny stworzył Bóg; że mysz i kot, buk i klon mają ze sobą tyle wspólnego, co pustynia z przestworzami niebieskimi, a słońce z poranną rosą na trawie. Wszystko jest dziełem Pana, jedno nie mogło, ot, tak sobie, przekształcić się w coś drugiego; zwierzęta i rośliny nie mogły też wymrzeć, chyba że Stwórca zażyczył sobie wycofać któreś zwierzę z krainy żywych. W odniesieniu do ptaków oznaczało to, że wróbel nie jest spokrewniony ani z kosem, ani z Strona 9 flamingiem, z burzykiem czy z jakimkolwiek innym ptakiem, a ptaki jako gatunek nie są spokrewnione ani z dinozaurami, ani z gadami czy innymi zwierzętami. Zostały umieszczone na Ziemi w swoim obecnym kształcie przez Boga. Voila. Idea ewolucji stała w sprzeczności z doktryną głoszącą, że Ziemia i wszystkie żyjące na niej organizmy powstały jednocześnie w boskim akcie stworzenia. Dla wielu była więc nie do przyjęcia. Mieliby uznać, że rozwój następował sam z siebie, tak po prostu, bez ingerencji Boga? Sen trwał dalej. Słońce stało wysoko nad Solnhofen. Po krótkiej naradzie, dotyczącej dzisiejszych zajęć, i wypiciu filiżanki czarnej jak smoła kawy wszyscy rzucili się w wir pracy. Anna kopała na łagodnym zboczu z tyłu za wszystkimi; wystarczyło, że uniosła głowę, i widziała, kto gdzie jest i co robi. Przed sobą miała duży kawałek wapiennego łupku, leżał przed nią jak ogromny obraz. Usunęła kilka warstw kurzu, odgarnęła pędzelkiem piach i ziemię, zdjęła kurtkę i podwinęła rękawy. Z południa nadszedł nagle samotny powiew wiatru, zamknęła oczy, by chronić je od piachu. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła skamieniałość. Powiew wiatru usunął zalegające na niej ziemię i pył i mimo że trzeba było usunąć kolejne dwie warstwy ziemi, zanim ptak stał się w pełni widoczny, nie było wątpliwości. Przed nią, skąpany w słonecznym świetle, leżał Archaeopteryx lithographica, jedna z Strona 10 najbardziej cennych skamieniałości świata, którą Anna dotąd znała jedynie z literatury. Praptak był nieco mniejszy od zwykłej kury, jedno skrzydło miał przepięknie rozłożone. W pewnym sensie sen był kłamstwem, bo przecież Anna doskonale wiedziała, co znalazła. Widziała tego niewielkiego ptaka na setkach zdjęć i rysunków. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu w sali kręgowców Muzeum Zoologicznego oglądała zdjęcia berlińskiego egzemplarza, które łaskawie pozwolono zrobić duńskim paleontologom podczas pobytu studyjnego w Niemczech. Rozpoznała piękne pióra, długi ogon, dobrze wykształcone kończyny i idealnie zbudowaną, nieco odchyloną do tyłu czaszkę, która wyróżniała go wśród dotąd znanych egzemplarzy. W 1861 roku znaleziono inny egzemplarz, który za siedemset funtów został sprzedany Muzeum Przyrodniczemu w Londynie, jednak Anna przed chwilą znalazła najpiękniejszy i najważniejszy ze wszystkich dziesięciu istniejących egzemplarzy, ten, który wkrótce miał zasłynąć jako egzemplarz berliński. Podniecona, w odruchu radości chciała natychmiast przywołać von Molsena, który stał nie opodal z fajką w ręku, uznała jednak, że powinna działać bardziej przemyślanie. Musi oczywiście dać znać kierownikowi ekspedycji, że znalazła coś niezwykłego, ale powinna zrobić to tak, żeby von Molsen nie domyślił się, że ona wie, co znalazła. W innym przypadku natychmiast stanie się podejrzana. Strona 11 Kiedy von Molsen usłyszał jej wołanie, odwrócił się i dostojnym krokiem ruszył w jej stronę. Klęknął i dłuższą chwilę przyglądał się skamielinie. Ostrożnie usunął dwie ostatnie warstwy ziemi, po czym w wielkim skupieniu przeciągnął palcem po doskonałym ciele ptaka. Anna wiedziała, że ma ono sto pięćdziesiąt milionów lat. – Dobrze, moja droga – powiedział w końcu. Kiedy na nią patrzył, dostrzegła w jego wzroku coś dziwnego: jedno oko mężczyzny było niemal fioletowe. Był wyraźnie wstrząśnięty znaleziskiem. – Mamo? Von Molsen odłożył dymiącą fajkę na ziemię, wyjął szkło powiększające i w chwili, kiedy Anna zdecydowanie nie chciała opuścić swojego snu, obraz zaczął się rozmywać. – Mamo, chcę przyjść do ciebie – rozległ się cienki głos dziecka. Anna zacisnęła dłonie i obudziła się w Kopenhadze. Sypialnia pogrążona była w półmroku, obok jej łóżka stała Lily, w piżamie i ciężkiej od moczu pieluszce. Anna podniosła ją i położyła obok siebie. Dziecko przytuliło się do niej. Dochodziła szósta. Blade światło poranka wpadało przez okno, ale widno zrobi się pewnie nie wcześniej niż za pół godziny. Pościel była świeżo uprana i przyjemnie skrzypiała, między oknem a zamkniętymi drzwiami stała jakaś postać. Był to Friedemann von Molsen. Anna nie mogła dojrzeć twarzy mężczyzny, ale rozpoznała jego filcowy kapelusz z szerokim rondem, Strona 12 który wkładał, gdy słońce stawało się nie do zniesienia. Serce zaczęło jej bić szybko, chciała, żeby zniknął. Podobnie jak przed chwilą sen wydawał się jej prawdziwy, tak samo prawdziwy wydał się jej teraz von Molsen, stojący w kącie jej sypialni i przyglądający się jej w milczeniu. Zaczekam trochę, a rozpłynie się w promieniach światła, pomyślała. Wiedziała, że tylko wydaje się jej, że go widzi. Mimo to w szarym świetle poranka widziała go równie wyraźnie, jak wysoką komodę obok drzwi i stojący na niej zielony wazon z liliami, które wczoraj kupiła. Później, kiedy wracała myślami do tego dnia, wiedziała, co oznaczało pojawienie się von Molsena. Było ostrzeżeniem. Strona 13 2 Był poniedziałkowy poranek, ósmego października. Budynek Instytutu Biologii w Parku Uniwersyteckim na Østerbro miał kształt litery H i leżał wciśnięty między Muzeum Zoologiczne a Instytut imienia Augusta Krogha. Główny gmach był wąskim, czteropiętrowym prostokątem, który z jednej strony wychodził na ulicę Jagtvej, z drugiej zaś na brukowany dziedziniec. Anna Bella zostawiła rower przy wejściu do budynku dwunastego, gdzie na drugim piętrze mieścił się Zakład Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej. Dzień zaczął się źle. Odprowadziła Lily do przedszkola, ale córeczka nie chciała jej puścić i płakała. Stały w szatni. Przez szklaną szybę widziała, jak inne dzieci przynoszą poduszki do siedzenia i szykują się do porannych zajęć. Lily nie miała na nic ochoty. Uczepiła się kurczowo Anny, mocząc jej kurtkę łzami i smarkami. W końcu pojawiła się jedna z wychowawczyń. Lily zaczęła jeszcze głośniej rozpaczać; Anna czuła narastającą desperację. Spojrzała błagalnie na wychowawczynię, która delikatnie podniosła Lily, tak że mogły teraz razem zdjąć z niej kombinezon. Anna miała permanentne wyrzuty sumienia. Właściwie córeczką opiekowała się głównie jej matka, Cecilie. Sama to zaproponowała pół roku temu, kiedy sytuacja zrobiła się naprawdę trudna. „Jeśli chcesz Strona 14 wywiązać się ze swojego zadania w wyznaczonym terminie, nie możesz codziennie wychodzić o czwartej, żeby odebrać dziecko z przedszkola”, powiedziała. I tak się zaczęło. Lily uwielbiała babcię, tłumaczyła sobie Anna, więc dlaczego nie? Było czymś naturalnym, że Cecilie zaopiekowała się wnuczką. Przez kilka ostatnich miesięcy Anna pracowała właściwie na okrągło. W końcu udało jej się skończyć pracę doktorską, ale musiała się przygotować do obrony i do egzaminu końcowego. Tęskniła za córeczką. Wiedziała, że zbyt wiele obowiązków przerzuca na Cecilie, ale w jej napiętym harmonogramie w tej chwili po prostu nie było czasu dla Lily. Poza tym mała świetnie się czuła u babci. – Przestań, Lily – powiedziała. – Muszę już iść. Po południu odbierze cię babcia. Zostaniesz u niej na noc. Puść mnie – prosiła. W końcu musiała się oderwać od niej siłą. – Proszę już iść – przyszła jej na pomoc wychowawczyni. – Poradzę sobie – dodała. Kiedy Anna stawiała rower na dziedzińcu na tyłach instytutu, dostrzegła Hanne Moritzen pracującą w swoim gabinecie na parterze budynku. Próbowała zwrócić jej uwagę, ale kobieta nie podnosiła głowy, pochylona nad biurkiem. Hanne Moritzen była parazytologiem, zbliżała się do pięćdziesiątki. Cztery lata wcześniej wykładała na letnim Strona 15 kursie w Brorfelde, w którym Anna brała udział. Pewnej nocy, kiedy obie nie mogły zasnąć, spotkały się w przestronnej kuchni, należącej do uniwersyteckiego laboratorium terrarystycznego. Hanne parzyła rumianek, zaczęły rozmawiać. Początkowo o sprawach zawodowych, ale Anna szybko się zorientowała, że Hanne, w przeciwieństwie do większości profesorów, ma znacznie szersze zainteresowania. Zaczęły dyskutować o książkach, o filmach i Anna uznała, że ją lubi. O świcie stwierdziły zgodnie, że nie ma już sensu się kłaść, i gdy w kuchni zaczęli się pojawiać pierwsi zaspani kursanci, one właśnie zasiadały do partii kart. Potem spotykały się przy różnych okazjach, wymieniały grzecznościowe pozdrowienia, kilka razy umówiły się na lunch. Hanne miała w sobie stanowczość i spokój, budzące podziw Anny. Od ich ostatniego wspólnego lunchu minęło już sporo czasu. Anna obiecała sobie, że jak tylko upora się z obroną pracy, odrobi wszystkie zaległości. Wobec córeczki, wobec Hanne, no i wobec siebie. Nagle kobieta oderwała wzrok od biurka i spojrzała w okno. Uśmiechnęła się do Anny i jej pomachała. Anna odpowiedziała na jej pozdrowienie i szybko weszła do budynku numer 12. Zakład Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej składał się z gabinetów i laboratorium, położonych po obu stronach długiego i całkowicie pozbawionego okien korytarza. Pierwszy gabinet należał do Larsa Hellanda, promotora Anny i w zasadzie jej Strona 16 jedynego kierownika naukowego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z twarzą pozbawioną zmarszczek, co było dość niezwykłe jak na biologa, który konsekwentnie nie chronił skóry twarzy podczas prac w plenerze. Jedyne, co zdradzało, że zbliża się do sześćdziesiątki, to nikłe pasma siwizny w zaroście i stojące na jego biurku zdjęcie uśmiechniętej kobiety i nastoletniej córki z aparatem na zębach. Anna była przekonana, że Helland jej nienawidzi, w każdym razie ona go nie znosiła. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy właściwie ani razu nie znalazł dla niej czasu, a kiedy w końcu kiedyś udało się jej przyprzeć go do muru i zadać konkretne pytanie, odpowiedział krótko i bez zainteresowania; mówił nie na temat i nie dawał sobie przerwać. Zirytowało ją to. Zastanawiała się nawet, czy nie wnieść na niego skargi. W końcu zrezygnowała, ale zaczęła go unikać. W piątek, zamiast oddać mu pracę osobiście, zostawiła mu ją po prostu w jego przegródce. Za czwartym razem, kiedy do niej zajrzała, pracy nie było. Drzwi do gabinetu Hellanda były uchylone, Anna przeszła obok nich najciszej jak potrafiła. Przez szparę dojrzała fragment fotela, szare nogawki spodni, stopy w skarpetkach i jeden but odwrócony podeszwą do góry. Typowy obrazek. Kiedy Helland był w gabinecie, zwykle leżał obłożony książkami i czasopismami, piętrzącymi się w nieregularnych stosach wokół jego krzesła, i czytał. Te kilka razy, kiedy udzielił jej jakichś wskazówek, czynił to w pozycji półleżącej, jakby był wielkim panem Strona 17 udzielającym audiencji. Zaraz, zaraz, Helland nie był w gabinecie sam. Anna usłyszała czyjś podniecony głos i podświadomie nieco zwolniła. Czyżby to był głos Johannesa? Próbowała słuchać, czego rozmowa dotyczy, ale zrezygnowała. Dowie się tego później. Ruszyła pospiesznie korytarzem. Anna i Johannes dzielili pokój. Johannes właściwie skończył już pisać pracę, ale pozwolono mu zachować biurko, ponieważ on i Helland pracowali razem nad ważnym artykułem. Helland był bowiem także jego opiekunem naukowym. Anna doskonale pamiętała swój pierwszy dzień w zakładzie. Był styczeń. Helland przyjął ją i wskazał jej miejsce w niewielkim pokoiku, niemal celi, który miała dzielić z Johannesem. Natychmiast go rozpoznała, studiowali razem, i w pierwszym odruchu pomyślała: o nie! Potem zastanawiała się nad swoją reakcją. Właściwie nigdy ze sobą nie rozmawiali, ale Johannes nie tylko wyglądał dziwnie, on był dziwny. Miał włosy koloru marchewki, oczy ukryte za okrągłymi niemodnymi szkłami i jakby kleił się do ludzi wzrokiem. Przez pierwsze trzy tygodnie była bardzo niezadowolona, że musi dzielić z nim pokój. Blat jego biurka przypominał pobojowisko, wszędzie stały do połowy opróżnione kubki z herbatą, nigdy nie wietrzył pokoju, nigdy nie sprzątał i codziennie zapominał nastawić swój telefon komórkowy na milczenie; potem co prawda zawsze przepraszał, niemniej było to irytujące. On natomiast zdawał się ze wszech miar zadowolony, że zyskał towarzystwo w Strona 18 swoim pokoju o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych i bez przerwy mówił. O sobie, o sprawach zawodowych, o polityce światowej. Przez pierwsze trzy tygodnie Anna świadomie trzymała go na dystans. W czasie przerwy obiadowej szła do stołówki sama, mimo że rzeczą naturalną byłoby spytać, czy nie ma ochoty iść z nią; kiedy zadawał jej jakieś pytanie, odpowiadała zdawkowo, by nie przyszło mu do głowy kontynuować rozmowy; odmówiła, gdy zaproponował, że mogliby na zmianę kupować ciasto do kawy. Ciągle wychodził z nowymi propozycjami. Jakby nie zauważał jej zdystansowania. Cały czas coś mówił, opowiadał, śmiał się głośno z własnych dowcipów, przynosił artykuły, które mogły ją zainteresować; zawsze parzył dwie filiżanki herbaty, jedną podawał z mlekiem i z miodem, zabawne, że właśnie taką lubiła najbardziej. Po jakimś czasie Anna zaczęła topnieć. Johannes był ciepły i zabawny i jak nikt inny potrafił ją rozśmieszyć. Nie śmiała się tak od... od wielu lat. Był niezwykle uzdolniony. Anna dała się zwieść jego dziwacznemu wyglądowi. Nieprawda, że klei się do ludzi wzrokiem, jak jej się początkowo zdawało; jego spojrzenie było uważne i otwarte. Patrzył na nią, jakby mu na niej zależało. Jakby to, co ona mówiła, było naprawdę ważne. – Jesteś umalowany! – wykrzyknęła Anna zdziwiona pewnego dnia wiosną, niedługo po tym kiedy w końcu zostali przyjaciółmi. Strona 19 Kiedy weszła do pokoju, Johannes siedział już przy biurku. Był ubrany w skórzane spodnie i hawajską koszulę, włosy miał zaczesane do tyłu i ułożone na wosk; jego długie, białe palce leżały na klawiaturze. Okulary znacznie powiększały jego brązowe oczy i kiedy na nią spojrzał, nie miała wątpliwości: był umalowany. – Jestem Gotem – powiedział, uśmiechając się tajemniczo. – Kim jesteś? Anna postawiła torbę na krześle i przyglądała mu się, nic nie rozumiejąc. – W piątek zabalowałem. Pojechałem po bandzie – ciągnął dalej. – Ale byłem przekonany, że dokładnie zmyłem makijaż. – Chodź, coś ci pokażę – dodał, wykonując zapraszający gest ręką. Pokazał jej umieszczone w sieci zdjęcia. Powiedział, że klub nazywa się Czerwona Maska, a jego członkowie spotykają się w każdy pierwszy piątek miesiąca. Nazwa została oczywiście zaczerpnięta z tytułu tomu opowiadań Edgara Allana Poe Maska Czerwonego Moru. Członkami klubu są Goci z całej Skandynawii. Widząc malujący się na jej twarzy brak zrozumienia, wyjaśnił, że jest to subkultura, i wskazał palcem na jedno ze zdjęć. Anna nie potrafiła się zorientować, co ono przedstawia. Miała przed sobą kobietę o nieco męskich rysach i rudych włosach; usta kobiety były pomalowane na czarno, oczy – wyraźnie podkreślone. Ubrana była w obcisły czarny gorset, siatkową koszulkę i skórzane spodnie z nitami. „Orlando” Strona 20 głosił podpis pod zdjęciem. Anna patrzyła zdziwiona. – To ja – powiedział Johannes po chwili. – Żartujesz! – wykrzyknęła i nagle zdała sobie sprawę, że zachowała się jak kretynka. Johannes był oczywiście gejem! – Co znaczy Orlando? – spytała. Spojrzał na nią surowo. – To oczywiście nawiązanie do tytułowej postaci powieści Wirginii Woolf o tym samym tytule. Orlando jest mężczyzną, który przemienia się w kobietę. Jak ja wraz z zapadnięciem zmroku – roześmiał się. Anna patrzyła na niego z otwartymi ustami. – Okej – powiedziała w końcu. – Co nie znaczy, że jestem gejem – dodał, jakby czytając w jej myślach. – No to kim jesteś? – wyrwało się jej. – Jestem stworzony dla kobiet – powiedział, puszczając do niej oko. – No i jestem Gotem. Bywa, że przychodzę na imprezy przebrany za kobietę. – Bzykacie się na tych waszych balangach? Popatrzył na nią rozbawiony. – Masz ochotę się przekonać? – Przestań. – Anna rzuciła w niego gumką, ale nie mogła powstrzymać śmiechu. – Nie dlatego spytałam, po prostu jestem ciekawa. Wyglądasz, jak jakaś... – powiedziała, zawieszając głos. Wskazała ruchem głowy w stronę ekranu monitora. Johannes podążył za jej wzrokiem.