Foley Gaelen 5 - Ukochana diabła

Szczegóły
Tytuł Foley Gaelen 5 - Ukochana diabła
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Foley Gaelen 5 - Ukochana diabła PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Foley Gaelen 5 - Ukochana diabła PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Foley Gaelen 5 - Ukochana diabła - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Prolog Anglia, 1805 T rzy czarne czterokonne powozy pędziły na złamanie karku drogą do Oksfordu. Księżyc oświetlał je srebrzystą poświatą. Słychać było świst bata i parskanie koni, pokrytych pianą. Powoziło trzech sławnych w Londynie hulaków. Młode, zacięte twarze były zaczerwienione z wysiłku, rysy ściągnięte w grymasie desperackiego uporu. Musieli dopędzić dyliżans, wyprzedzający ich o kilka mil. Jesienny wicher rozwiewał sterty zeschłych liści, które wirowały przed końmi, zagradzając im drogę. Ale koła obracały się jak szalone. Kilka mil przed nimi dyliżans pocztowy, który zmierzał do Holyhe- ad, zatrzymał się na dziedzińcu zajazdu Pod Złotym Bykiem. Gromadka zmęczonych drogą pasażerów właśnie wysiadała. - Możecie państwo odpocząć dwie godziny, zanim znów ruszymy w drogę - powiadomił podróżnych jowialny woźnica. Pomógł wysiąść jednej z dam. - Dziękuję - szepnęła spod zakrywającego twarz woalu. Ukradkiem obejrzała się, mierząc szybkim spojrzeniem ciemność za ich plecami. Żadnych śladów pogoni. Na razie. - Idziemy, Johnny! Wzięła za rękę wystraszonego chłopca, który wysiadł z dyliżansu tuż za nią. Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę krytego strzechą budynku z drewnianą galerią na każdym piętrze i z czarnymi okiennicami. Gdy wchodziła do frontowego holu, jej miedziane długie włosy wysunęły się spod woalu. Zasłaniała nim dobrze znane rysy twarzy i... siniak pod okiem, pamiątkę po utarczce z opiekunem. Strona 3 7 - Czy macie wolne pokoje? - spytała. Drżącą ręką wpisała do rejestru gości swoje prawdziwe nazwisko: Mary Virginia Harris. Nadal tak ją nazywano w irlandzkiej wiosce, w której teraz zamierzała się schronić. Natomiast w Londynie znano ją tylko pod scenicznym pseudonimem. Johnny trzymał się tuż za nią. Chłopięca brawura całkiem opuściła trzynastolatka. Wątłe ciało trzęsło się bardziej ze strachu przed konsekwencjami ich zuchwałej ucieczki niż od chłodu listopadowej nocy. - Oczywiście, łaskawa pani. Właściciel zajazdu usiłował zerknąć pod woal, powstrzymało go jednak zachowanie damy. Niebawem poprowadził ją i jej „syna" na otoczone drewnianą galerią piętro, gdzie wskazał im pokój. Na dole w ogólnej izbie z szynkwasem spora grupa okolicznych mieszkańców popijała i grała w strzałki. Johnny i towarzysząca mu kobieta stali na korytarzu, czekając, aż gospodarz otworzy im drzwi, gdy z sąsiedniego pokoju wysunęła głowę mała, może czteroletnia dziewczynka. Zachichotała, jakby chciała powiedzieć: „A kuku!" Zaskoczona i oczarowana Mary przyglądała się dziecku, póki zza sąsiednich drzwi nie doleciał karcący kobiecy głos: - Sarah, kochanie! Wracaj tu natychmiast. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i znikła. Mary podziękowała właścicielowi zajazdu i wsunęła mu do ręki monetę, po czym weszła do pokoju w ślad za Johnnym. W chwilę później Sarah wyjrzała znów na korytarz, ale ładnej pani z zasłoniętą twarzą już nie było. Dziewczynka przemknęła więc przez pokój, wymijając rodziców, i ostrożnie wspięła się na krzesło, by wyjrzeć przez okno. Pochuchała na szybę i końcem palca narysowała na zaparowanym szkle uśmiechniętą buzię - dokładnie tak, jak ją nauczył starszy brat, Devlin. Nie mogła się już doczekać, kiedy go zobaczy. Jechali właśnie, aby przywieźć Deva ze szkoły. Nie była to jeszcze Gwiazdka, ale pozwolili mu już wrócić do domu! Z jakiegoś niezrozumiałego powodu ta cudowna nowina sprawiła, że mamusia i tatuś się posprzeczali. Strona 4 - Dajże spokój, Katie Rose - mówił tatuś, przecierając okulary chustką. - Nie ma co się tak unosić. Jestem pewien, że chłopiec wszystko nam wyjaśni. - Wyjaśni?! Stephenie, twój syn uderzył pomocnika proktora! Posłaliśmy go na najlepszy uniwersytet w Anglii, a on tak się zachowuje? Strona 5 8 - Ma dopiero siedemnaście lat, Katie. Wszyscy chłopcy w okresie dojrzewania pozwalają sobie na różne wybryki. Zresztą Devlin ma najlepsze oceny w swojej grupie. - Wiem, niech go licho! Nie musi się nawet wysilać. - Z irytacją skrzyżowała ramiona na piersi. - Nasz synek ma szczęście, odziedziczył tęgą głowę po tobie! - A wojowniczego ducha po tobie - odparł z czułością, biorąc ją pod brodę. - Że nie wspomnę o tych wielkich błękitnych oczach. No, lady Strathmore, uśmiechnij się do mnie... bo scałuję ten grymas z twoich ust! Mimo woli się uśmiechnęła. - Zachowaj te sztuczki dla dziekana! Po wybrykach Devlina chyba tylko pokaźna dotacja na rzecz kolegium uratuje sytuację. Może nie wydalą go z uczelni? Och, mam nadzieję, że temu nicponiowi nic się nie stało! - Na pewno tylko się popisywał, jak to chłopcy. Skinęła głową. - Sama już nie wiem, na co mam większą ochotę: udusić tego potwora, czy uściskać go z całej siły. - Przecież jesteś jego matką - powiedział łagodnie. - Dla Devlina największą karą będzie świadomość, że cię zawiódł. Lepiej go uściskaj. - Kocham cię, Stephenie - westchnęła, opierając głowę na jego ramieniu. - Co ja bym zrobiła bez ciebie? - Koniki! - wykrzyknęła Sarah, wyglądając ciekawie przez okno, gdy trzy czarne powozy wpadły z turkotem na dziedziniec. Pierwszy z nich zatrzymał się tuż za dyliżansem. Młody woźnica natychmiast zeskoczył z kozła. Quentin, lord Randall, był wielkim, po- tężnie zbudowanym mężczyzną. Miał dwadzieścia sześć lat. Nazywano Strona 6 go Łamignatem, bo budził postrach w modnych wówczas w Londynie szkołach bokserskich. Miał piwne oczy, grube rysy, szopę ciemnych włosów i kwadratową, wyrazistą twarz z dołkiem w brodzie. Quint wkroczył wojowniczo Pod Złotego Byka, nie czekając aż dogonią go towarzysze, Carstairs i Staines. Widok stojącego na dziedzińcu dyliżansu upewnił go, że w zajeździe znajdzie Ginny. Wiedział, że wybrała dyliżans do Holyhead, gdyż chciała dotrzeć statkiem pocztowym do Irlandii. Tylko że on, Quint, nigdy jej na to nie pozwoli! Ginny należy do niego i już! 9 Dotarł na koniec frontowego holu, zaglądając po drodze do izby z szynkwasem. Podszedł do właściciela zajazdu i wyrwał mu z rąk księgę gości. - Czym mogę służyć wielmożnemu panu? Quint mruknął coś w odpowiedzi, nie przerywając przeglądania nazwisk, póła nie natrafił na takie, które wydało mu się znajome. Mary Harris. Ginny powiedziała mu kiedyś, jak naprawdę się nazywa. Dziwne, że to zapamiętał - starał się zapomnieć o jej gminnym pochodzeniu. Sto razy wolał jej sceniczny pseudonim - Ginny Highgate. Olśniewająca aktorka, której wszyscy pragnęli, a on zdobył ją tylko dlatego, że się uparł, psiakrew! Jego dziewczyna, jego cudo, jego największa zdobycz. Zwalisty baron z Yorkshire bez słowa zaczął przeszukiwać wnętrze zajazdu, rycząc co chwila: - Ginny! - Przeklęty dureń! Nie wie co to dyskrecja? - mruknął pod nosem Carstairs, wymieniając pełne napięcia spojrzenie ze Stainesem, gdy wchodzili Pod Złotego Byka. Wytworny, odziany z nieposzlakowaną elegancją Julian, hrabia Carstairs, miał jasne jak len włosy, delikatne rysy i bladoniebieskie, zimne oczy. Sir Torquil Staines, zwany Krwawym Stainesem, niezwykle celny Strona 7 strzelec i amator pojedynków, odznaczał się przenikliwymi czarnymi oczyma i ciemną, diaboliczną bródką przyciętą w szpic. - Postarajmy się załatwić sprawę jak najdyskretniej, dobrze? - mruknął Carstairs. Staines skinął głową. Potem się rozdzielili, by pomóc Quintowi w odnalezieniu tej irlandzkiej dziewuchy. - Ta suka ośmieliła się zabrać mi Johnny'ego! - wściekał się Carstairs. Na szczęście, dodał w duchu z pogardą, odzyskam chłopca, nim ktokolwiek się zorientuje, o co chodzi! W korytarzu na górze Quint otwierał na oścież drzwi pokoi, poszukując zbiegłej kochanki. Słychać było okrzyki oburzenia, od czasu do czasu wrzask lub piski, gdy wpadał nagle do czyjegoś pokoju. Nie wszyscy jednak protestowali, widząc groźną posturę Quinta i bezwzględność w jego spojrzeniu. Obszedł w ten sposób cały korytarz i wreszcie dotarł do drzwi zamkniętych na klucz. Chwycił za klamkę i przyłożył ucho do desek. 10 - Ginny? Żadnej odpowiedzi. Przymknął oczy, starając się wyczuć jej obecność po drugiej stronie drzwi. Wierzył, że są ze sobą tak mocno związani, iż jest to możliwe. O Boże! Poczuł wyraźnie zapach jej perfum! Ginny! Szarpnął drzwiami i usłyszał zza nich cichy płacz. - Wyłaź stamtąd, Ginny! Wracamy do domu! Przecież wiesz, do cholery, że cię kocham! Kopnął w drzwi z całej siły... raz, drugi, trzeci. Jego czarny, wysoki but omal nie przeszedł na drugą stronę. Drewno przy zawiasach wyraźnie pękało. Oderwał je i wtargnął do pokoju, ciężko dysząc. - Ginny... Schowała się w kącie. Mały lokajczyk Carstairsa tulił się do niej. Quint widział wyraźnie podbite oko Ginny, ale nie czuł wyrzutów sumienia. Zasłużyła sobie na to, psiakrew! Strona 8 - Chodź no tu - rozkazał, wyciągając do niej rękę. - Wracamy do domu - powtórzył. - Nie! - zaprotestowała. - Zostaw ją w spokoju! Johnny zasłonił sobą dziewczynę, stawiając czoła olbrzymowi. Quint zaklął pod nosem i zdzielił na odlew chłopaka, który upadł, krzycząc z bólu. - Co się tam dzieje, na litość boską?! - wykrzyknęła w sąsiednim pokoju lady Strathmore. Wzięła się pod boki i spojrzała na męża. Stephen wbił wzrok w rozdzielającą oba pokoje cienką ścianę. - Lepiej tam pójdę i spróbuję pomóc. Zostań z mamusią, złotko. Pogłaskawszy córkę po kędzierzawej główce, wysoki, atletycznie zbudowany wicehrabia wyszedł na korytarz. Nie dostrzegł chłopca, który przed chwilą wybiegł z sąsiedniego pokoju, by wezwać pomoc. Johnny bardzo się bał. Zbiegał ze schodów tak szybko, że z impetem wpadł na kogoś, kto właśnie wchodził na górę. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona. Dobrze znał ich dotyk. Serce w nim zamarło... W głębi duszy od początku wiedział, że z tej ucieczki nic nie będzie. Zwłaszcza że hrabia Carstairs też wyruszył za nimi w pościg. 11 - Johnny? A, tutaj jesteś! - Hrabia chwycił go jeszcze mocniej i pochylił się, by spojrzeć mu w twarz. W jego oczach był gniewny wyrzut. -Jak śmiałeś ode mnie uciec, niewdzięczniku? - rzucił szorstkim szeptem i potrząsnął chłopcem. -Jak mogłeś zwrócić się przeciwko mnie po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?! - Przepraszam... - wykrztusił Johnny. - Czyż nie zapewniłem ci domu, nie troszczyłem się o ciebie? A ty chciałeś pomóc tej niegodziwej kobiecie posłać mnie na szubienicę? Strona 9 - Na szubienicę? - powtórzył chłopak jak echo. Serce mu waliło. - Tak, Johnny. W ten sposób rozprawiają się z takimi jak ja i ty. I właśnie dlatego musimy strzec naszego sekretu. - Carstairs spojrzał nań ostrzegawczo. - Kto się tobą zaopiekuje, jeśli mnie powieszą, Johnny? Kto będzie posyłał pieniądze twojej biednej mamie? Kiedy skruszony chłopiec zwiesił głowę, Carstairs nieco złagodniał. - Chodźmy! Zabiorę cię do powozu. Trzymając rękę na plecach Johnny'ego, wyprowadził chłopca z zajazdu i upewnił się, że zajął miejsce w wysokim sportowym powozie. - Zostań tu - polecił. - Muszę się upewnić, że pan Quint załatwił jakoś sprawy z panną Highgate. Do jutra zapomnimy o wszystkim. - Tak jest, proszę pana - wymamrotał chłopiec. Zadowolenie Carstairsa nie trwało długo. Gdy wracał do zajazdu, ciszę zakłócił wystrzał. A niech to wszyscy diabli! Widać Quint zabił w końcu tę sukę. Kiedy Carstairs dotarł na miejsce, przekonał się, że sytuacja przedstawia się znacznie gorzej, niż przypuszczał. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Kędzierzawa dziewczynka wrzeszczała na korytarzu, a Ginny i jakaś kobieta, zupełnie rozhisteryzowana, klęczały obok leżącego na podłodze mężczyzny. Koło nich Quint stał jak skamieniały. Ręka z pistoletem zwisała mu bezwładnie. Na jego twarzy nie było śladu zatwardziałej buty, tylko przerażenie. Właśnie dopuścił się zbrodni. - Stephen! Stephen!... Na miłość boską, wezwijcie lekarza! - zawodziła ciemnowłosa kobieta, usiłując zatamować krew, płynącą z rany w piersi męża. Nadaremnie. Jak we śnie Carstairs podszedł bliżej. Spojrzał na rannego i rozpoznał w nim znanego członka Izby Lordów. Strona 10 12 - Rany boskie, Quint! - szepnął. - Zastrzeliłeś Strathmore'a! - Stephen! - powtarzała wicehrabina, ale mąż nie reagował na jej wołanie. Carstairs myślał tylko o tym, jak wyjść cało z opresji. Jego umysł stał się wyjątkowo jasny. Quint chwycił go za ramię. - Nie chciałem tego! Musisz mi pomóc, Carstairs!... - Opanuj się, do cholery! "wyciągnę nas z tego. Tylko słuchaj uważnie, Quint! Pierś Quentina ścisnął paniczny strach: Pochylił jednak głowę, słuchając instrukcji. Choć sam zmagał się z paniką, Carstairs przejął dowodzenie. - Wyjdź na korytarz i trzymaj straż na górnym podeście schodów. Nikogo stąd nie wypuszczaj. Musimy ograniczyć sprawę do tego piętra. Dopilnujesz tego? - Tak - wychrypiał Quint. - No to do roboty! Kiedy baron udał się na swoje stanowisko, Carstairs podszedł do lady Strathmore i ujął ją za ramię. - Proszę się uspokoić, milady. Posłaliśmy po lekarza - skłamał. - Póki się nie zjawi, proszę tamować krew, jak dotąd. Doskonale! W ten oto sposób uciszył ją, dał jej zajęcie i odrobinę nadziei. Zbyt oszołomiona, by rozpoznać kłamstwo, lady Strathmore skinęła głową. Drżała na całym ciele. Nagle przypomniała sobie o płaczącym wniebogłosy dziecku. - Moja córeczka! Może pan... Strona 11 - Ja się nią zajmę - wymamrotała Ginny i pobiegła po spłakane maleństwo. Carstairs spojrzał na aktorkę z nienawiścią. Potem zwrócił się do Stainesa: - Gdyby ktoś ci przeszkadzał, skończ z nim. Staines skinął głową jak żołnierz po otrzymaniu rozkazu. Carstairs oddalił się, by przywrócić porządek w zajeździe. Przywołał na twarz swobodny, uroczy uśmiech, po czym zszedł do holu na dole. Kilka osób z niepokojem spoglądało w stronę schodów, poniewczasie doszedłszy do wniosku, że w galerii na górze zdarzyło się coś niedobrego. 13 - Chciałem przeprosić, jeśli kogoś zaniepokoił wystrzał z pistoletu - powiedział do właściciela zajazdu głośno, by wszyscy mogli usłyszeć. - Czyściłem go w swoim pokoju i nagle mi wypalił. Obawiam się, że przestraszyłem mieszkającą obok damę. Chciałbym zapłacić za jej nocleg, by jakoś wynagrodzić jej tę przykrość. - Cóż... to bardzo ładnie z pańskiej strony - odparł jowialnie gospodarz. Wyjaśnienie wyraźnie go uspokoiło. Carstairs rzucił garść monet na kantorek. - Raz jeszcze przepraszam za zamieszanie. A może kolejkę czegoś mocniejszego dla wszystkich dżentelmenów? Co wy na to, gospodarzu? - Doprawdy, kapitalny facet! - mruknął ten i ów za odchodzącym. Carstairs odetchnął głęboko chłodnym powietrzem nocy. Czuł lekkie mdłości. Wiedział też, że jego wyjaśnienia odsunęły jedynie katastrofę. Może o godzinę. Później wszystko się wyda. Najlepiej byłoby po prostu uciec, ale zbyt wiele osób ich tu widziało. W dodatku chodziło o morderstwo członka Izby Lordów, para Anglii. Strathmore był ogólnie szanowany. Carstairs czuł suchość w ustach. Rozejrzał się dokoła, szukając sposobu, by uniknąć katastrofy. Jeśli Strona 12 nie zdołają ukryć występku Quinta, śmierć Strathmore'a stanie się przedmiotem dochodzenia. A wtedy i jego wezmą pod lupę. Nie mógł pozwolić, by ktoś grzebał w jego sprawach. Nadal obowiązywały stare prawa, nakazujące karać śmiercią sodomitów... Nie pozwoli, by go publicznie zhańbiono, a może i zgładzono, z powodu słabości do chłopców! Johnny nadal posłusznie czekał w powozie. Carstairs ogarnął rozgorączkowanym spojrzeniem dziedziniec. Zauważył furgon dostawczy w pobliżu wejścia do szynku. Wóz był pełen beczek, a na bokach wielkimi literami wypisano: „Brandy i inne trunki". Wpadł na szatański pomysł. Spojrzał na drewniane galerie, wysuszone jak szczapy na podpałkę; na słomianą strzechę i czarne okiennice, zamknięte na noc. Zerknął raz jeszcze na beczki z trunkami. Kilka minut później wraz z Quintem i Stainesem pracowali gorączkowo, w absolutnej ciszy. Rozlewali brandy, whisky i porto wokół budynku. Zamykali od zewnątrz okiennice. - Co z Ginny? - burknął Staines, biorąc do rąk pochodnię. - Chcesz ją stąd zabrać? 14 - Do diabła z tą dziwką! - warknął Quint. - To wszystko przez nią! Zapalił swoją pochodnię od pochodni Stainesa i obaj podłożyli ogień z różnych stron budynku. Kilka minut później trzy powozy z turkotem odjechały, pozostawiając za sobą płomienie, strzelające coraz wyżej w czarne niebo. - Zbierz siły, najdroższy! Wyciągnę cię stąd, Stephenie! Nie poddawaj się, kochany! Pożar szalał w całym zajeździe. Obie kobiety z początku go nie zauważyły, tak były przejęte obawą o życie lorda Strathmore'a. Teraz jednak dym dostał się na piętro. Mary tuliła w ramionach wyrywającą się czterolatkę i próbowała skłonić jej matkę, by uciekała razem z nią. Wicehrabina jednak nie chciała opuścić męża. Ciągle jeszcze żył, a teraz półprzytomny szeptał: - Katie... - Stephen! Musisz wstać. Oprzyj się o mnie! Usiłowała dźwignąć wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę. Strona 13 Mary pomagała jej, ale ranny nie mógł utrzymać się na nogach. - Przykro mi, Katie... Uciekaj! - zaklinał ją. - Zabierz Sarah... - Nie opuszczę cię! - Odwróciła się raptownie do Mary. - Ocal moje dziecko, jeśli tylko zdołasz! - Ależ, milady... musi pani... - Ratuj moją córkę! Zbita z tropu Mary skinęła głową. To przez nią ten człowiek został ranny! Osłoniła dziecko peleryną, by choć trochę zabezpieczyć je od dymu i ognia, i zniosła je po schodach. Były już na parterze, gdy pożar jeszcze bardziej się rozszalał. Krzyki przybrały na sile, czarny dym unosił się wszędzie. Hol i szynk płonęły. Przerażeni ludzie miotali się, szukając ucieczki. Jakaś belka upadła, zagradzając drogę do jedynych drzwi. Wszystkie okiennice były zaryglowane od zewnątrz. Ktoś krzesłem rozbił jedno z okien, ale prąd powietrza podsycił tylko płomienie. Buchnęły ze zdwojoną siłą. To było piekło. Mary rozglądała się dokoła z przerażeniem. Nie miała wątpliwości, że to Quint i jego przeklęci przyjaciele byli sprawcami tej tragedii. Serce waliło jej jak szalone. Żar był nie do wytrzymania. Dym szczypał w oczy 15 tak, że nie widziała, dokąd idzie. Nie mogła zaczerpnąć powietrza. Wiedziała, że jeśli nie wydostanie się stąd jak najszybciej, straci przytomność. A wtedy umrą obydwie, ona i Sarah. Wiedziona potrzebą uratowania dziecka biegała z pokoju do pokoju, szukając drogi ucieczki. W salonie na tyłach zajazdu wszystko płonęło. Zauważyła jednak, że jedna z okiennic odpadła. Chyba uda się tędy wydostać. Miały jeszcze szansę! Ciężkie brokatowe kotary płonęły, ale Mary udało się prześlizgnąć obok nich. Dotarła do okna i próbowała je otworzyć. W desperackiej Strona 14 furii zdołała w końcu tego dokonać, po czym wypchnęła przez otwór dziewczynkę. - Biegnij, Sarah! Mary usiłowała wydostać się tą samą drogą, ale ogień pożerający kotary musnął jej twarz. Wrzasnęła i wypadła przez okno. Całe jej ciało przeszył spazm bólu. Włosy zajęły się od ognia. Pożar ją gonił. Padła wreszcie na ziemię, wijąc się w męce i wówczas ktoś wylał na nią wiadro wody. Gdy po chwili otworzyła oczy, ujrzała niewyraźne sylwetki krzątających się wokół ludzi, którzy starali się pomóc pogorzelcom. - Mała... dziewczynka... - wykrztusiła. - Znaleźliśmy ją. Proszę się nie ruszać, zaraz przyjdzie doktor. Mary nie słuchała. Usiłowała się podnieść. Połowa jej twarzy piekła, jakby była obdarta ze skóry. W tej chwili płonący dach budynku wygiął się do środka. Zajazd Pod Złotym Bykiem oklapł nagle jak nieudany suflet i się zapadł. Krzyki uwięzionych zagłuszył ryk zwycięskiego żywiołu. Nie można już było nikogo uratować. Chwiejąc się na nogach, Mary chwyciła w ramiona przerażone dziecko. Wiedziała, że jest poparzona, ale jakimś cudem uszła z życiem. I mała Sarah również ocalała! Nie pozostaną jednak długo przy życiu, jeśli wróci tu jej niegodziwy kochanek ze swymi kompanami. Nie zwracając uwagi na ból, Mary wymknęła się, korzystając z ogólnego zamieszania. Zabrała ze sobą dziecko. Musi znaleźć schronienie i kogoś, kto opatrzy jej rany. Potem jak najszybciej ona i ta mała sierotka uciekną do Irlandii. Kruczowłosy chłopiec z oczyma o barwie morza i nadąsaną miną drzemał na twardej ławce w przedpokoju, pod gabinetem dziekana. 16 Znudziło mu się czekać w nieskończoność na karę, którą miano mu wymierzyć. Strona 15 Na początku Devlin James Kimball, siedemnastolatek, przyszły wicehrabia Strathmore, miał paskudnego kaca po przepiciu. Trudno mu było zastanawiać się nad konsekwencjami swoich czynów, co zalecały różne ważne persony. Potem jednak, kiedy przyszedł nieco do siebie, spędził dobre dwanaście godzin na układaniu efektownej mowy obrończej, która mogłaby złagodzić gniew matki. Musiał jakoś wytłumaczyć sprzeczkę... ba, bójkę z pomocnikiem proktora. Ale, do wszystkich diabłów, ten łajdak nie miał prawa wygłaszać takich uwag na temat bohaterskiej śmierci lorda Nelsona i jego ostatniego zwycięstwa pod Trafalgarem! Wiedział z doświadczenia, że mimo wszelkich jego usprawiedliwień popędliwa rodzicielka zmiesza go z błotem. Na szczęście ojciec z pewnością stanie w jego obronie. Bóg świadkiem, że jedno, pełne wyrzutu, ojcowskie spojrzenie miało dla Devlina większe znaczenie niż wszystkie krzyki rozsierdzonej matki. W żołądku mu burczało. Człowiek może tu umrzeć z głodu, psiakrew! Gdzie się wszyscy podziali, u licha? W pomieszczeniu nie było zegara. Dev miał wrażenie, że przebywa tu od kilku dni. Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Zupełnie tak, jakby stało się coś złego. Usłyszawszy w korytarzu kroki, chłopak usiadł prosto. Kiedy drzwi się otworzyły, Dev zmarszczył brwi. Zamiast lorda i lady Strathmore'ów, ujrzał w progu dziekana i, czuwającego nad zdrowiem studenckich dusz, kapelana. Oba stare sępy miały pogrzebowe miny. - Siadaj, synu - wymamrotał dziekan niezwykle łagodnym tonem. Dev wykonał polecenie. Zerknął w stronę otwartych drzwi i znowu zmarszczył brwi. - Rodzice nie przyjechali? Kapelan wzdrygnął się i powoli usiadł obok niego. - Drogi chłopcze, posłaliśmy po twoją ciotkę Augustę, żeby przyjechała i zabrała cię ze sobą. Strona 16 Niestety, wydarzyło się coś strasznego... 2- Strona 17 1 Londyn, 1817 F antazyjny, zwieńczony kopułą pawilon niszczał na pustkowiu wśród ściętych mrozem bagien na południe od Tamizy. Szary lutowy deszcz ze śniegiem siekł pordzewiałe wieżyczki i zabite deskami okna. Niektórzy mówili, że tu straszy. Inni utrzymywali, iż rzucono na to miejsce klątwę. Doradca prawny jego lordowskiej mości oczywiście wiedział o tym wszystkim. W tej chwili zaprzątało go jednak tylko jedno - jak nic przeziębi się w tę szarugę, jeśli jego utytułowany klient zaraz nie przybędzie. Ściskając kurczowo rączkę parasola, dobrze urodzony, choć nie- utytułowany Charles Beecham stał otulony w ciepły płaszcz z brązowej wełny, z cylindrem nisko zsuniętym na łysiejące czoło. Na jego twarzy malowała się udręka. Nagle kichnął głośno, zasłaniając nos chusteczką. - Na zdrowie! - rzucił stojący obok Dalloway. Uśmiechał się przymilnie. - Dziękuję - wycedził Charles, po czym z pełnym godności pomrukiem odwrócił się od niechlujnego pośrednika sprzedaży nieruchomości. Dalloway był groźnym przeciwnikiem. Zamierzał wyłudzić od jego lordowskiej mości trzy tysiące funtów za wątpliwą przyjemność posiadania tej zapomnianej przez Boga i ludzi rudery. Charles postanowił odwieść klienta od tego zakupu. Zwłaszcza że to jemu przyjdzie potem tłumaczyć się z tego szalonego wydatku przed starą Żelazną Damą. Dyskretnie zerknął na zegarek. Wicehrabia wyraźnie się spóźniał. 19 Niestety, ustabilizowane życie doradcy rodziny Strathmore'ów zaczęło obfitować w niepokojące niespodzianki, odkąd jego lordowska mość powrócił ze swych awanturniczych wypraw zza morza. Wicehrabia zaledwie dobiegał trzydziestki, ale miał na swym koncie wiele wypraw i przygód, o jakich Charles wolał czytać, siedząc bezpiecznie w ulubionym fotelu. Strona 18 Stara wicehrabina często raczyła swego doradcę opowieściami o bohaterskich wyczynach bratanka. Wicehrabia walczył z piratami, przyjaźnił się z dzikusami, zmagał z drapieżną pumą, przemierzał pustynie Kandaharu... Charles uważał wszystkie te historie za wyssane z palca bajeczki, póki nie poznał osobiście wicehrabiego. Na co mu, u licha, ta rudera?! - głowił się teraz. Przygotowywał w myśli taktowne ostrzeżenie: przez takie właśnie nieprzemyślane decyzje, milordzie, pański stryj popadł w straszliwe kłopoty z wierzycielami. Tak, myśleć było łatwo. O wiele trudniej powiedzieć coś podobnego prosto w oczy Diabłu Strathmore'owi! Nagle, spoza zasłony ołowianej mgły i siekącego lodowatymi igiełkami deszczu, do uszu prawnika dotarł jakiś hałas. Przypominało to odległy grzmot. Na początku dźwięk był ledwie słyszalny, niebawem przeszedł w łatwy do rozpoznania tętent końskich kopyt. Nareszcie! Charles wbił wzrok w wielką żelazną bramę dawnego parku. Tętent nasilał się i rozbrzmiewał echem wśród bagien. Nagle z szarej mgły wynurzył się powóz i potoczył po żwirowanym podjeździe -jedynym przejezdnym szlaku na całych trzęsawiskach. Cztery wspaniałe, kruczoczarne konie szły jak woda, pewnie stąpając po oblodzonych grudach błota. Stangret jego lordowskiej mości, stajenny i dwóch lokajów spoglądali prosto przed siebie, nieczuli na kaprysy pogody. Odziani byli w liberię Strathmore'ów - ciemnobrązowe kurtki z czarnym obszyciem, trójgraniaste kapelusze i białe żaboty pod szyją. Charles spojrzał krzywo na swego przeciwnika. Dalloway opuścił schronienie na szczycie imponujących, wygiętych w łuk schodów pawilonu. Utkwił chytry wzrok w zbliżającym się pojeździe. Widząc błysk chciwości w oczach Dallowaya, Charles się zasępił. Miał niemiłe przeczucie, że jego antagonista odniesie zwycięstwo w tym starciu... Jak powiadomić o tym wicehrabinę? Starał się stłumić strach, przypominając sobie stanowczy rozkaz, jaki owa dama wydała mu zaraz po powrocie bratanka do Londynu: Strona 19 20 - Przesyłaj mi wszystkie rachunki Devlina - zażądała stara jędza, tonem niedopuszczającym sprzeciwu. Kiedy Charles w bardzo taktowny sposób zakwestionował słuszność tej decyzji - pragnąc jedynie oszczędzić staruszce kłopotów - wicehra- bina wyśmiała jego obawy. - Grunt, że nareszcie wrócił do domu, Charlesie! Mój przystojny bratanek musi zadać szyku w Londynie. Przesyłaj mi wszystkie jego rachunki. I Charles posłusznie robił, co mu kazano. Rachunki jego lordowskiej mości mknęły jak na skrzydłach do eleganckiej willi w Bath, gdzie mieszkała stara wicehrabina. Zapłaciła za piękny dom przy Portman Street i całe eleganckie umeblowanie: dywany z Aubusson, francuskie adamaszkowe draperie, klasyczne malowid​ ła i marmurowe posągi. Z jej kieszeni szły pieniądze na wyposażenie piwniczki, wynagrodzenie służby, powozy i oczywiście konie. Ubrania i obuwie wicehrabiego. Wpisowe i składki w klubach White'a i Brooke'a. Ona opłacała lożę w operze, koszta przyjęć, klejnoty (dla wicehrabiego i jego kochanek). Płaciła nawet jego długi honorowe, kiedy mu karta nie szła. Kochana stara ciotka Augusta finansowała to wszystko bez szemrania. Ale trzy tysiące funtów za walącą się ruderę w niegdysiejszym parku rozrywki?! To już był, zdaniem Charlesa, szczyt wszystkiego! Kiedy stangret zatrzymał konie przed pawilonem, Charles z trudem przełknął ślinę. Serce zabiło mu mocniej. Obaj lokaje zeskoczyli ze swych miejsc z tyłu powozu i ruszyli jak dwa bezduszne mechanizmy: jeden, by otworzyć drzwiczki powozu, drugi z parasolem, by osłonić wicehrabiego. Dalloway rzucił Charlesowi niespokojne spojrzenie. Nie był już taki pewny siebie. Strona 20 - Nie spotkałeś pan dotąd jego lordowskiej mości, prawda? - mruknął Charles pod nosem z wyraźną satysfakcją. Dalloway nie odpowiedział. Przyglądał się powozowi. Dwaj lokaje opuszczali właśnie metalowe schodki i przytrzymywali drzwiczki. Pierwszą osobą, która wyszła z powozu, był Bennet Freeman, sympatyczny, starannie odziany młody Murzyn z Ameryki. Służył u jego lordowskiej mości jako osobisty lokaj. Towarzyszył panu podczas podróży dookoła świata i asystował mu przy codziennych czynnościach. Zza okularów w drucianej oprawce inteligentne, ciemne oczy Freemana 21 zmierzyły niespokojnym spojrzeniem dziwaczną scenerię. Kiedy zobaczył Charlesa Beechama, pomachał mu uprzejmie ręką i pomknął w stronę pawilonu, by schronić się przed lodowatym deszczem. Następnie z wnętrza powozu wyłoniła się najnowsza przyjaciółka jego lordowskiej mości, zeszła na ziemię i drobnym kroczkiem ruszyła w stronę schodów. Jedną ręką unosiła wdzięcznie spódnice, podczas gdy drugą zręcznym ruchem poprawiła imponujący kapelusz, ozdobiony pękiem strusich piór. Charles był prawdziwym dżentelmenem. Pospieszył osłonić kurtyzanę parasolem. Dalloway gorliwie pomógł jej wspiąć się po schodach. Jako ostatni wysiadł Diabeł Strathmore. Lokaj z parasolem musiał bardzo wysoko unieść rękę, by osłonić znacznie przewyższającego go wzrostem wicehrabiego. Jego lordowska mość przystanął, by poprawić obramowany futrem płaszcz z czarnej wełny, narzucony niedbale na szerokie ramiona. Niewielkimi, przyciemnionymi okularami osłonił oczy przed blaskiem popołudniowego słońca, które wychodziło zza chmur. Kruczoczarne włosy wicehrabiego były zaczesane do tyłu i splecione w jedwabisty warkocz. W lewym uchu miał niewielki złoty kolczyk. Jego rodzina słynęła z ekscentryczności, podobnie zresztą jak z typowo irlandzkiej urody. Cerę miał nadal opaloną słońcem pustyni, choć przemierzał ją wiele miesięcy temu. Na widok adwokata, wiernego przyjaciela rodziny,