Fielding Liz - Lista życzeń

Szczegóły
Tytuł Fielding Liz - Lista życzeń
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Fielding Liz - Lista życzeń PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Fielding Liz - Lista życzeń PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Fielding Liz - Lista życzeń - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Liz Fielding Lista życzeń Strona 2 PROLOG - Juliet? Czas na nas. Juliet Howard oderwała wzrok od zestawienia, nad któ­ rym ślęczała, i uśmiechnęła się do stojącego w drzwiach mężczyzny. Paul Graham miał na sobie typowy biurowy strój: ciemny garnitur, białą koszulę, krawat w dyskretne paski, lecz prezentował się zgoła nieprzeciętnie. Surowe wyraziste rysy przystojnej twarzy nadawały mu wygląd ak­ tora lub modela. Prawdziwa ozdoba biura, myślała, patrząc, jak zamyka drzwi i kieruje się w jej stronę. W dodatku należał wyłącznie do niej. A w każdym razie tak będzie z końcem miesiąca, gdy minie termin praktyki, na którą został oddelegowany z banku. Wtedy przestanie odnosić się do nich zasada zakazująca związków między pracownikami tej samej firmy. Paul dostosował się do usta­ lonych przez Juliet reguł, czasem tylko, zresztą w bardzo uroczy sposób, okazywał swoją niecierpliwość. - Mówiłam ci, żebyś nie robił tego w biurze - skarciła go, gdy pochylił się nad biurkiem, żeby ją pocałować. Paul z poważną miną położył dłoń na sercu. - Przysięgam, że nie zrobię tego nigdy więcej. Prawdę mówiąc, nie takiej reakcji oczekiwała, ale po­ wiedziała tylko: Strona 3 - Postaraj się dotrzymać słowa. Niezrażony wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po jej wargach. - Rozmazałem ci szminkę. Lepiej ją popraw, zanim wej­ dziesz do sali obrad. Naszemu wysoko urodzonemu preze­ sowi raczej nie przypadnie do gustu niechlujny makijaż. Prezes firmy, któremu właśnie nadano tytuł szlachecki, jawnie głosił, że kobiety nadają się wyłącznie do wychowy­ wania dzieci i innych nużących zajęć, którymi stworzeni do wyższych celów mężczyźni nie powinni zawracać sobie głowy. Nigdy nie ukrywał niechęci do Juliet. Jednak była cennym pracownikiem, toteż jak dotąd nie znalazł pretek­ stu, aby się jej pozbyć. Ze złośliwą satysfakcją pomyślała, że gdy przedstawi swój plan usprawnienia transportu, będzie musiał widywać ją znacznie częściej. - W przyszłym tygodniu będzie miał poważniejsze prob­ lemy niż mój makijaż. - Uśmiechnęła się. Ostatnio często miała powody do uśmiechu. Kiedy sie­ dem lat temu, ściskając w garści dyplom z zarządzania, przyszła do firmy Markham i Ridley, jej największą am­ bicją było zasiąść w radzie nadzorczej tego konserwatyw­ nego i zdominowanego przez mężczyzn przedsiębiorstwa. Firma zajmowała się wydobyciem surowców, głównie kru­ szyw, a stare przepisy, obowiązujące w przemyśle wydo­ bywczym, praktycznie zapewniały jej monopol w niektó­ rych regionach kraju. Przed podjęciem pracy Juliet zrobiła rozeznanie w dzia­ łalności przedsiębiorstwa, sprawdziła to i owo, po czym dała sobie dziesięć lat na realizację własnych planów. Trzy miesiące temu John Ridley poprosił ją o przygoto- Strona 4 wanie długoterminowego planu obniżenia kosztów i pod­ niesienia wydajności. Była to wyraźna zapowiedź, że Juliet może liczyć na awans. Teraz jej projekt był już właściwie gotowy. W poniedziałek zamierzała przedstawić go zarzą­ dowi. Dostanie stanowisko dyrektora, dzięki czemu udowod­ ni, że jest tyle samo warta co wszyscy mężczyźni razem wzięci. Miała też Paula, najbardziej troskliwego, czarujące­ go i uprzejmego partnera, jakiego można sobie wymarzyć. - Pójdę przypudrować nos. Pamiętaj, żeby wziąć dla mnie kieliszek szampana. - Tak jest! Poprawiła fryzurę, przejechała szminką po wargach, obciągnęła żakiet i znów się uśmiechnęła. Przebyła długą drogę, wykonała mnóstwo ciężkiej pracy, ale opłaciło się. Wreszcie dotarła do celu. Sala konferencyjna była już pełna i w pierwszej chwili Lucy nie dostrzegła Paula. Wzięła z tacy kieliszek szampa­ na i wcisnęła się do środka. Najwyraźniej przyszła ostatnia. Trochę zbyt długo oddawała się marzeniom. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo­ wiem dyrektor naczelny firmy poprosił o uwagę, po czym wzniósł toast na cześć prezesa. Juliet upiła łyk szampana, czekając na nieuniknione przemówienie. Mowa była znacznie krótsza, niż Lucy się spodziewała. Ale jak się okazało, dla niej i tak o wiele za długa. - Oczywiście jestem szczęśliwy z powodu zaszczytu, ja­ kiego dostąpiłem, jednak największą przyjemność sprawi mi ogłoszenie czegoś, co planuję od chwili, gdy trzydzieści lat temu zostałem jego chrzestnym ojcem. - Wyciągnął rę- Strona 5 kę i położył ją na ramieniu stojącego obok mężczyzny. Ju- liet wychyliła się, żeby zobaczyć, kto to taki. Paul. Pełną wyczekiwania ciszę zakłócił tylko nieznaczny sze­ lest, gdy dwie lub trzy osoby odwróciły się, żeby spojrzeć na Juliet. Paul był synem chrzestnym Markhama? Czemu nigdy o tym nie wspomniał? - Wszyscy znacie Paula Grahama - ciągnął prezes. - Dołączył do nas kilka miesięcy temu i doskonale wykorzy­ stał ten czas, przyglądając się, jak pracujemy. Za chwilę po­ wie nam, jak możemy to robić lepiej. Od tej chwili zostaje członkiem zarządu, gdzie będzie odpowiedzialny za wdro­ żenie swoich planów dotyczących usprawnienia organiza­ cji i ograniczenia kosztów transportu. Za rok nasza firma będzie pracować sprawniej i bardziej efektywnie. Ruszymy całą parą, zostawiając konkurencję daleko w tyle. Pauza, która nastąpiła po tym oświadczeniu, trwała tro­ chę za długo. Tym razem jednak nikt nie patrzył na Juliet. Zresztą i tak by tego nie spostrzegła. Widziała tylko Paula. Jego plan? Całą parą? To było żywcem zerżnięte z jej raportu... Co tu się, do diabła, dzieje? Czemu Paul tam stoi? To ona powinna być na jego miejscu! Dlaczego w ogóle na nią nie patrzy? To jakiś żart... - Przyłączcie się, proszę, do toastu, który chcę wznieść na cześć Paula i lepszej przyszłości. To jednak nie był żart. Podnosząc kieliszek, jego lor- dowska mość spojrzał prosto na nią. Na jego twarzy poja­ wił się pełen wyższości uśmiech. Strona 6 Nagle uświadomiła sobie, że Paul także uśmiecha się pogardliwie. Kiedy zrobiła krok do przodu, ludzie zaczęli się roz- stępować. Po raz pierwszy w życiu Juliet Howard, najbar­ dziej na świecie zdyscyplinowana osoba, która zaplanowa­ ła swoje życie w najdrobniejszych szczegółach, zrobiła coś, nie myśląc o konsekwencjach. Jej umysł zaprzątały wspomnienia chwil, które spędziła w towarzystwie Paula. Myślała o tym, jak zabiegał o nią, jak zadbał o to, żeby poczuła się bezpieczna i kochana. Nawet nie musiał specjalnie się starać. Po prostu zawsze był przy niej. Od pierwszego dnia, gdy ją poproszono, żeby pozwo­ liła mu przyglądać się swojej pracy. Aż do judaszowego pocałunku, którym ją obdarzył kil­ ka minut temu, po to tylko, żeby się spóźniła. Był tylko jeden wyraz, jakim można go było określić. Rzuciła to słowo, po czym chlusnęła mu w twarz zawar­ tością kieliszka. Strona 7 ROZDZIAŁ PIERWSZY - Wstawaj, Jools. Juliet Howard słyszała głos matki, ale nawet nie drgnęła. Pakowanie - lub raczej przyglądanie się, jak matka pakuje jej rzeczy - i jazda samochodem do rodzinnego Melche- steru zupełnie pozbawiły ją energii. Wstanie z łóżka było ponad jej siły. Nie mogła się nawet zdobyć na wysiłek, że­ by otworzyć oczy. Dźwięk odsuwanych zasłon oznaczał, że pokój zala­ ło światło słoneczne. Ukryła twarz w poduszce, próbu­ jąc zignorować stukot wieszaków, kiedy matka wyciągała z szafy ubrania. - Przygotowałam listę zakupów. W czasie weekendu nie miałam czasu ich zrobić, więc w domu nic nie ma. Może tobie jest wszystko jedno, czy coś jesz, czy nie, ale ja nie będę chodzić głodna. Rusz się wreszcie. W drodze do pra­ cy podrzucę cię do miasta. Możesz zarejestrować się w tej agencji koło dworca autobusowego. Tylko najpierw od­ bierz dla mnie książkę z księgarni na Prior s Lane. Przypo­ mnij Maggie Crawford, że wieczorem gramy w bingo. Jej energia była nie do zniesienia. - Może powinnaś pójść z nami - dodała. - Na bingo? Strona 8 - No, nareszcie coś cię ruszyło... - zakpiła mama. Juliet przekręciła się na łóżku. Matka nie mówiła po­ ważnie. Rzuciła uwagę o bingo, licząc na jej reakcję. - Mamo, spóźnisz się do pracy. - Na pewno, jeśli się wreszcie nie ruszysz. Idź wziąć prysznic, a ja zaparzę kawę. -Nie... - Jednak mama nie zamierzała wdawać się w dyskusję. Nigdy zresztą nie miała czasu na bezprzedmio­ towe dyskusje. Nie mogła pozwolić na to, aby pracodawca zarzucił jej brak sumienności tylko dlatego, że była samot­ ną matką. Nigdy nie użalała się nad sobą. W każdym ra­ zie nie dała tego po sobie poznać, bo kto wie, ile łez wylała nocami, gdy nikt jej nie widział. Czując do siebie obrzydzenie, Juliet spuściła nogi z łóż­ ka. Właściwie zdała się na prawo ciążenia. W ten sam spo­ sób zwlekała się z łóżka w czasach, gdy o pójściu do szkoły myślała jak o kolejnym dniu piekielnej męki. Słońce, które wpadało do pokoju, pogłębiało jej przy­ gnębienie, a zapach kawy dobiegający z kuchni przypra­ wiał ją o mdłości. Jednak musiała wziąć się w garść. Prze­ cież matka poświęciła wszystko, żeby zapewnić jej lepsze życie. Nawet teraz pomagała jej się pozbierać. Wzięła wol­ ne, żeby przyjechać do Londynu, i zajęła się wynajęciem mieszkania. Nawet jako nastolatka Juliet potrafiła znaleźć w sobie dość siły, żeby stawić czoła problemom. A przecież wtedy każdy dzień, w którym udało jej się nie zwrócić na siebie uwagi znęcających się nad nią koleżanek, traktowała jak miłą niespodziankę... Tym razem to nie siła, lecz poczucie winy zagnało ją Strona 9 pod prysznic, kazało włożyć leżące na łóżku ubrania i zejść do samochodu. Słońce świeciło, ale był dopiero marzec i wiał zimny, przenikliwy wiatr. - Nie zapomnij odebrać książki. I kup na targu pęczek żonkili - poleciła mama, gdy Juliet wysiadła z auta. Najpierw poszła do agencji pośrednictwa pracy. Wypeł­ niła kwestionariusz i patrzyła, jak kobieta za biurkiem go czyta. - Nie odpowiedziała pani na pytanie, czemu odeszła z ostatniego miejsca pracy. Miała pani jakieś kłopoty ze swoim szefem? - Nie, to ja byłam szefem. Ale wie pani, jak to bywa z mężczyznami. Zawsze chcą mieć nad wszystkim kontro­ lę. - Miała nadzieję, że to utnie kolejne pytania. - No tak... - Kobieta rzuciła jej współczujące spojrzenie. - Uczciwie mówiąc, ma pani trochę za wysokie kwalifika­ cje. Potrzebujemy niższych rangą pracowników szczebla kierowniczego. Powinna się pani zgłosić do jakiejś agen­ cji w Londynie. - Szukam czegoś tymczasowego, póki nie zdecyduję, co zamierzam dalej - odparła. - Co cię podkusiło, żeby kupić ten śmietnik, Mac? Gregor McLeod z satysfakcją oglądał swój najnowszy nabytek. To pewne, że dni świetności składu budowlanego i warsztatu remontowego już minęły. Takie małe firmy rze­ mieślnicze nie były w stanie konkurować z wielkimi ma­ gazynami dla majsterkowiczów, które wyrosły na obrzeżu miasta. - Można powiedzieć, Neil, że kierowały mną sentymen- Strona 10 talne pobudki. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, praco­ wałem tutaj. Nie trwało to zbyt długo, ale nigdy nie zapo­ mniałem tego doświadczenia. Jego zastępca rozejrzał się dokoła. - Nie wiedziałem o tym. - Bo kiedy ja wypruwałem z siebie żyły dla Martyego Dukea, ty byłeś na studiach. Dźwigałem ciężary, które urą­ gały wszelkim przepisom BHP. - W takim razie nie są to chyba najmilsze wspomnienia. - Nie było tak źle. W biurze pracowała pierwszorzęd­ na dziewczyna. Długie, błyszczące włosy, nogi aż do nieba i głęboki głos, aksamitny jak szwajcarska czekolada. Warto było przychodzić do pracy choćby dla jej uśmiechu. Neil pokręcił głową z dezaprobatą. - Co z tobą? Raz już się sparzyłeś. Powinieneś chyba dmuchać na zimne. - No cóż, w tym przypadku dmuchałem. Dziewczyna nie potrafiła napisać poprawnie żadnego słowa, ale Duke wypłacał jej premię, bo faceci lubili u niej składać zamó­ wienia. - Ciekawe, czemu spodziewam się smutnego zakończe­ nia tej historyjki. - Pewno dlatego, że mnie znasz. - Greg wzruszył ra­ mionami. - Kiedy zobaczyłem, jak Duke wciska łapy tam, gdzie nie powinien, nie próbowałem nawet tłumaczyć, że molestowanie seksualne pracowników jest niedopuszczal­ ne, tylko po prostu przywaliłem mu. Zwolnił mnie z robo­ ty, zanim jeszcze podniósł się z podłogi. - Mam nadzieję, że bogini o ciepłym głosie okazała ci wdzięczność. Strona 11 - Nie było to zbyt widoczne, pewno dlatego, że odgrywała rolę litościwej samarytanki wobec szefa. Najwyraźniej dobrze się postarała, bo wkrótce zaproponował jej pełny etat. - Osobistej sekretarki? - Nie. Żony. Najwidoczniej źle odczytałem sygnały. Co prawda nie miała nic przeciwko gorącym pieszczotom za biurową szafą, ale jej celem nie było zdobycie dziewiętna­ stoletniego robotnika bez perspektyw. Neil uśmiechnął się szeroko, rozglądając się po zanie­ dbanym terenie. - Cóż, popełniła błąd. - Tak myślisz? Nie mogłem jej niczego zaproponować. Prawdę mówiąc, wyświadczyła mi ogromną przysługę. Dzięki niej zrozumiałem, że gdy do wyboru są silne mięś­ nie i pieniądze, kobiety zawsze wybiorą pieniądze. Dowie­ działem się też, że nie jestem stworzony do tego, aby pra­ cować dla jakiegoś szefa. - Zatem kupiłeś plac, który wcale ci nie jest potrzeb­ ny, i ocaliłeś Dukea przed bankructwem, żeby okazać wdzięczność jego żonie... Hm, właściwie to jej zawdzię­ czasz sukces... - Sukces zawdzięczam ciężkiej pracy, umiejętności ro­ bienia interesów i w dużej mierze szczęściu. Kupiłem ten plac z wielu powodów, a najprzyjemniejszy okazał się fakt, że Duke musiał mi spojrzeć w oczy i zwracać się do mnie „panie McLeod". - Jego żona przy tym była? - Wciąż jest jego sekretarką. Wyobrażasz sobie? - Trudno to nazwać oszałamiającą karierą. Miała ci coś do powiedzenia? Strona 12 - Niewiele. - Skrzywił się niechętnie. - Dopiero gdy od­ prowadzała mnie do drzwi, szepnęła: „Zadzwoń...". Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, pomyślała Juliet, wychodząc z agencji. Można skreślić jedną pozycję z listy, uznała, kierując się do sklepu. Im szybciej zrobi zakupy, tym prędzej będzie mogła wrócić do domu. Na dnie koszyka leżał zeszyt. Większość kobiet robi li­ sty zakupów na zużytych kopertach, ale nie jej matka. Za­ wsze utrzymywała, że dzięki zapiskom w zeszycie ma wol­ ną głowę i może myśleć o poważniejszych sprawach. Poza tym lubiła wykreślać kolejne pozycje, szczególnie te, które zaczynały się od słowa „zapłacić...". Swój zwyczaj wpoiła córce, zachęcając ją do zapisywa­ nia nie tylko spraw bieżących, ale też planów na przyszły rok, a nawet kolejne dziesięciolecie. Tłumaczyła też, że nie należy zapisywać wyłącznie wiel­ kich zamierzeń, bo łatwo się zniechęcić. Cały sekret pole­ gał na wpisywaniu absolutnie każdego drobiazgu, nawet jeśli chodziło o kupienie bochenka chleba. Dzięki temu odnoszone sukcesy będą bardziej widoczne. Juliet sięgnęła do koszyka i ze zdziwieniem spostrzegła, że to jej stary zeszyt. Miała chyba dwanaście lub trzyna­ ście lat, gdy dostała go na Gwiazdkę. Doskonale pamiętała, jak bardzo ucieszyła się, widząc błyszczącą czarną okładkę i jaskrawoczerwone kółka. Do tej pory jej zeszyty zawsze ozdabiały wizerunki słodkich kotków lub bohaterów kres­ kówek. Poczuła się bardzo dorośle, toteż starannie podpi­ sała nowy kołonotatnik: PLANY NA ŻYCIE. JULIET HOWARD Strona 13 W tej chwili etykietka stała się prawie nieczytelna, po­ łyskliwa okładka wytarła się od upychania zeszytu na dnie szkolnej torby, gdzie nie zagrażały mu wścibskie oczy zło­ śliwych koleżanek. Westchnęła ciężko, wspominając tęsknie samotną dziewczynkę, jaką wówczas była. Ktoś ją potrącił, mrucząc pod nosem gniewne uwagi o zawalidrogach, uciekła więc do pobliskiego baru i zamówiła kawę, na którą wcale nie miała ochoty. Czego tamto dziecko najbardziej pragnęło? Pamiętała swoje wielkie plany, które zresztą nigdy nie uległy zmianie. Studia na dobrym uniwersytecie, dyplom z wyróżnieniem i odniesienie równie wielkiego sukcesu, jak pewna kobieta, która kiedyś otworzyła u nich w mie­ ście filię sklepu z produktami do aromaterapii. Przerzucała kartki, siedząc nad stygnącą kawą. Sumien­ nie przystąpiła do realizacji swoich planów. Piątka z mate­ matyki, terminowo oddawane prace, utrzymanie porządku w pokoju. Potem przyszła kolej na najskrytsze marzenia: obcięcie włosów tak krótko, żeby mogła je nastroszyć za pomocą żelu, jak to robiły najbardziej atrakcyjne dziew­ czyny w szkole. Niesamowicie drogie buty sportowe, by upodobnić się do koleżanek. A także wyjazd do Disney­ landu pod Paryżem. Czy faktycznie chciała tam wtedy po­ jechać, czy też umieściła to na liście, bo wydawało jej się, że wszyscy koledzy już tam byli? Nawet tacy jak ona, z nie­ pełnych rodzin. Jakikolwiek miała powód, to marzenie nigdy nie zostało odhaczone. Jak zresztą wiele innych. Właściwie mogłaby spakować walizkę i wybrać się tam Strona 14 teraz. Tyle że byłaby to dość żałosna wyprawa. Do Disney­ landu należało jechać z dziećmi, z którymi można by dzie­ lić radość zwiedzania tej magicznej krainy. W zeszycie zaplanowała, że będzie miała czworo. Wtedy jeszcze nie sprecyzowała, kto miałby zostać ich ojcem. To była ostatnia pozycja na jej liście. Niedługo potem porzuciła swój zeszyt. Tak to bywa z planami. Wciąż ule­ gają zmianom, a życie bardziej przypomina grę planszową, w której raz poruszasz się do przodu, a raz musisz się cof­ nąć o kilka pól... Odwróciła kartkę. Lista zakupów nie została zapisana w zeszycie, lecz na żółtej samoprzylepnej karteczce. Najwi­ doczniej w ten niezbyt subtelny sposób mama chciała dać jej do zrozumienia, że życie nie kończy się tylko dlatego, że kilka pozycji z rubryki „osiągalne" trzeba przesunąć do rubryki „całkiem niemożliwe". Należało po prostu sporządzić nową listę, napisać no­ wy plan pięcioletni. A jeśli chodzi o te nieosiągalne ma­ rzenia... - Wszystko po kolei, mamo - mruknęła pod nosem, wrzucając zeszyt do koszyka. Lista zakupów nie zawierała nic szczególnego, czego nie mogłaby dostać w sklepie na rogu. Pozostawało odebranie książki. No i żonkile, które mama bez wątpienia wybrała ze względu na ich przeraźliwie radosny kolor. Wybrnęła z sytuacji, kupując kilka białych narcyzów na straganie na rogu Priors Lane, po czym ruszyła w kierun­ ku księgarni. Im prędzej to załatwię, tym szybciej będę w domu, po­ wtórzyła w myślach. I co wtedy? Prawdopodobnie będzie Strona 15 siedzieć, wpatrując się w ścianę i użalając się nad sobą. Czy mama kiedykolwiek pozwoliła sobie na tak żałosne zacho­ wanie? Więc dlaczego z nią postępowała tak delikatnie? Czemu nie kazała jej wziąć się w garść? Chociaż nie... Rzuciła okiem na zeszyt leżący na dnie koszyka. Przecież matka dawała jej to do zrozumienia, su­ gerując, że powinna sporządzić nową listę spraw do zała­ twienia. Pierwszy punkt nie przysparzał problemów: prze­ stać użalać się nad sobą. Nie, to niedobry pomysł. Punkty planu musiały zawie­ rać konkretne sprawy, które można było odhaczyć jako za­ łatwione. A więc jeszcze raz. Punkt pierwszy: jak najszyb­ ciej znaleźć pracę. Wtedy na pewno nie starczy jej czasu na narzekanie. Niestety, nikt o zdrowych zmysłach nie będzie chciał za­ trudnić osoby, która byłemu pracodawcy i jego protegowa­ nemu popsuła uroczysty dzień, omal topiąc ich w szam­ panie. Czuła ulgę, układając w myśli listę różnych okrop­ nych rzeczy, które chętnie zrobiłaby lordowi Markha- mowi i jego żałosnemu chrześniakowi. Niestety, tych planów nigdy nie będzie w stanie zrealizować. Musiała wymyślić coś, co zdoła osiągnąć. Dopiero wtedy poczu­ je się lepiej. Przerwała swoje rozmyślania i rozejrzała się wokół, nie­ pewna, gdzie się znajduje. Priors Lane była krętą uliczką, która prowadziła od rzeki na katedralne wzgórze. Właści­ wie nie była to jedna ulica, lecz sieć wąskich zaułków i ale­ jek, które dawno temu tworzyły serce średniowiecznego miasta, całkiem różne od nijakiego, nowoczesnego cen- Strona 16 trum, gdzie pełno było identycznych sklepów, jakie można teraz spotkać w każdym mieście. Kiedyś robiło się zakupy w uroczych małych sklepikach i szykownych butikach, a powietrze przesycone było aro­ matem świeżo palonej kawy. Obecnie przeważały sklepy prowadzone przez fundacje dobroczynne, co świadczyło o tym, że dostatek w tej okolicy należał do przeszłości. Nie­ które sklepiki jeszcze jakoś się trzymały, ale dramatycznie potrzebowały świeżej farby. Poczuła irytację, widząc takie marnotrawstwo. O czym myślą radni miejscy? Bywała w miastach, gdzie takie miejsca stały się największą turystyczną atrakcją. Zyski, jakie dzięki nim osiągano, przyczyniały się do rozwoju całej okolicy. Być może wywołał to ten gniewny nastrój, ale kiedy doleciał do niej zapach świeżego pieczywa, nagle poczuła głód. W małej piekarni kupiła ciepłą jeszcze bagietkę, a po­ tem kawałek sera i kilka oliwek. Kiedy wchodziła do księgarni, nad drzwiami zabrzę­ czał dzwonek. Tutaj również nic się nie zmieniło. Żad­ nych foteli, kawy, przekąsek... Nic, co w nowoczesnym handlu książkami zachęca klientów, żeby zostali jak najdłużej. Udało jej się znaleźć książkę Cornwella, którą mama umieściła na liście. Zawsze lubiła kryminały, w których główna bohaterka była silną kobietą. W sklepie nie było nikogo, komu mogłaby zapłacić. Okrążyła półki, które dzieliły sklep na dwie części, i ze zdumieniem spostrzegła szereg sof i foteli oraz szafy wy­ pełnione używanymi książkami. Strona 17 - Halo? Pani Crawford? - zawołała, idąc w stronę małe­ go biura na zapleczu. - Jest tu... W tym momencie dostrzegła Maggie Crawford. Leżała na podłodze, obok przewróconego krzesła. Patrząc na jej bladą twarz, Juliet przeraziła się, że ko­ bieta nie żyje. W odruchu paniki miała ochotę rzucić się do ucieczki. Byle tylko ktoś inny znalazł ciało i zajął się wszystkim. Zaraz jednak upuściła trzymane w ręku rzeczy i pobieg­ ła na pomoc. - Pani Crawford? Czy pani mnie słyszy? Starsza kobieta uniosła powieki. Wydawała się odrobi­ nę zdziwiona. - O, witaj, moja droga. Jesteś Juliet, prawda? Twoja ma­ ma wspomniała, że wpadniesz... - Głos miała słaby, ale przynajmniej mówiła rozumnie. - Boże, dlaczego ja leżę na podłodze? - Nie! - Juliet zdecydowanie położyła rękę na ramie­ niu kobiety, gdy ta próbowała się podnieść. - Proszę się nie ruszać. Spadła pani z krzesła. - Wyciągnęła z kieszeni komórkę. Wybrała numer pogotowia, jednocześnie rozpi­ nając płaszcz. Przekładając aparat z ręki do ręki, zsunęła płaszcz z ramion i przykryła leżącą kobietę. - Chodzi o panią Crawford. Margaret Crawford. Księ­ garnia na Prior s Lane... - tłumaczyła dyspozytorowi. - Mój Boże, ależ narobiłam zamieszania. - Co pani opowiada! - Schowała telefon, przyklękła na podłodze i zaczęła rozcierać dłonie pani Crawford. - Po­ moc jest już w drodze. Jak dawno to się stało? - Nie wiem, kochanie. Chciałam zasłonić okno kawał- Strona 18 kiem tektury - mówiła. - Próbowałam tam sięgnąć, gdy nagle zakręciło mi się w głowie, a potem... -Cii... - Nie rozumiesz. Nie mogę tak tego zostawić... Kiedy Juliet uniosła głowę, spostrzegła, że jedna z szy­ bek jest zbita tuż przy klamce. Najwyraźniej ktoś próbował się tu włamać. Włączyła mały elektryczny piecyk, żeby zneutralizować zimne powietrze wpadające przez okno. A potem starała się uspokoić zdenerwowaną kobietę. - Proszę się nie martwić. Coś wymyślę, znajdę kogoś, kto to naprawi, gdy tylko... - przerwała, słysząc, że ktoś otwiera drzwi księgarni. - Halo? Kto wzywał pogotowie? - Tutaj! - Poczuła ulgę, że ktoś przejmie odpowiedzial­ ność za starszą panią. Miała dość słabe pojęcie o zasadach udzielania pierwszej pomocy. Co innego okno. Z tym umiała sobie poradzić. Albo przynajmniej znaleźć kogoś, kto zrobi to za nią. Po drugiej stronie ulicy był sklep żelazny. Szyld nad drzwiami z du­ mą informował, że oferują towary i usługi w dawnym do­ brym stylu. - To chwilę potrwa, zanim ją zabierzecie, prawda? - zwróciła się do sanitariusza. - Muszę znaleźć kogoś, kto naprawi okno. Bardzo ją to dręczy... - Może załatwi to pani później? Chcemy jeszcze zadać pani parę pytań. - Ale... - zaczęła, lecz zaraz się powstrzymała. - Tak, oczywiście. - Podała swoje nazwisko i odpowiedziała na pytania. Strona 19 Dzwonek nad drzwiami ponownie zabrzęczał. | - W porządku, może pani iść do klienta. - Sanitariusz uśmiechnął się do niej. Już chciała zaprotestować, że sama jest klientką, ale dała spokój. Trzeba po prostu wywiesić tabliczkę, że sklep jest czasowo zamknięty. - Przepraszam - odezwała się do kobiety, która stała przy ladzie, szukając czegoś w torbie. - Obawiam się, że w tej chwili nikt nie będzie mógł pani obsłużyć... - Nie trzeba mnie obsługiwać. Przyszłam odebrać książ- i kę, którą zamówiłam. Już za nią zapłaciłam. - Na dowód wyciągnęła paragon. Widząc, że Juliet nie wie, o co chodzi, dodała: - Maggie zwykle trzyma specjalne zamówienia na . półce pod biurkiem. I - O, rzeczywiście. Czy to ta książka? - Wyciągnęła gruby historyczny romans w miękkiej oprawie. Najwyraźniej za­ mówiono ich więcej, bo na półce leżało jeszcze kilka iden­ tycznych egzemplarzy. - Chyba cieszy się dużym powodze­ niem - zauważyła. ; - W tym miesiącu nasz Klub Miłośników Romansów j wybrał tę pozycję. Maggie zawsze nam je sprowadza. - Rozumiem. - Włożyła powieść do plastikowej torby. W bloczku leżącym obok telefonu zanotowała wydanie książki. - Rozchorowała się, co? - Kobieta bynajmniej nie spie­ szyła się z wyjściem. Nie było sensu zaprzeczać, tym bardziej że karetka ! wciąż stała przed sklepem. - Przewróciła się. - Fatalnie. - Klientka pokręciła głową. - Nie jest już 1 Strona 20 młoda. Jeśli coś sobie złamała, pewno kolejny sklep na Prior s Lane zostanie zamknięty. - Dlaczego? - A kto to przejmie? Te małe sklepiki nie mogą konku­ rować z supermarketem. Oczywiście tam można znacznie taniej kupić bestsellery. - Poklepała reklamówkę, w której leżał jej romans. - Jednak tej książki nie znajdę w dziale, gdzie sprzedają trzy książki w cenie dwóch. - Chyba ma pani rację. - Panno Howard, musimy już jechać. Za jakieś dwie go­ dziny może pani zadzwonić do szpitala miejskiego. Udzielą pani informacji o stanie pacjentki. - Ale... - Nie dokończyła. Jej własne wątpliwości nie miały teraz znaczenia. - Maggie, czy chce pani, żebym ko­ goś zawiadomiła? - Zajmiesz się oknem? - Maggie najwyraźniej nie mogła przestać o tym myśleć. - Ciągle je wybijają... - Mówienie sprawiało jej widoczne trudności, Juliet więc uznała, że nie będzie już dalej pytać. Ze znalezieniem szklarza nie powin­ no być kłopotu, a numer telefonu do rodziny Maggie na pewno znajdzie w biurze. - Dopilnuję okna, a potem zamknę sklep i wpadnę do pani. - Biedactwo - westchnęła klientka, patrząc, jak wno­ szą Maggie do karetki. - Ma tylko jednego syna, a on jest gdzieś na Bliskim Wschodzie. No, muszę iść. Powodzenia. -Ale... - Juliet uświadomiła sobie, że przez ostatnie pół godziny było to najczęściej używane przez nią słowo. A przecież zwykle, gdy napotykała jakieś trudności, mówi­ ła „nie ma problemu".