Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia
Szczegóły |
Tytuł |
Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Kate Elliott
Korona Gwiazd
Tom 4
Dziecko płomienia
Child of flame
Tłumaczyła: Joanna Szczepkowska
Strona 2
Pamięci Arnolda Bodtkera, 1904 - 2000.
„Wiedzieć coś i w coś wierzyć jest czymś zupełnie innym, niż stosować w życiu to, co
wiemy i w co wierzymy".
Strona 3
NOTA OD AUTORKI
Materiał, który składa się na serię „Korona Gwiazd", pisany był z myślą o trylogii, po której miały
nastąpić trzy kolejne części. Jak to często zdarza się w pracy pisarskiej, nie wszystko poszło zgodnie z
planem. Gdy zaczęłam tworzyć, odkryłam, że fabuła będzie znacznie szersza, niż początkowo sądziłam.
Część materiału, jaki chciałam wykorzystać, została skrócona lub odłożona do wykorzystania w innym
czasie, włączając jeden osobny wątek, który dotyczy plemion Quman.
Reszta mego dorobku składa się z części tworzących pięć (albo sześć) woluminów, co okazało się
najlepszym sposobem, by jednocześnie utrzymać pisarski poziom i dotrzymać terminów wydania książek.
Ostatnia część „Korony Gwiazd" będzie nosiła taki właśnie tytuł.
Pozostawiam otwartą możliwość powrotu do świata przedstawionego w „Koronie Gwiazd" w kolejnej
sadze. Mam nadzieję opowiedzieć kiedyś historię Kereki, córki wodza Qumanów, która pragnęła być
mężczyzną.
PODZIĘKOWANIA
Nagły atak zapalenia ścięgien spowodował pewne opóźnienia w pracy nad tą książką.
Chciałabym podziękować moim wydawcom za cierpliwość, M. J. Kramer za dwukrotne przepisywanie
moich bazgrołów, kiedy nie mogłam tego zrobić sama. Szczególne podziękowania dla Russa Galena za
jego wyjątkową pomoc.
Jak zawsze chcę podziękować Jay Silverstein za wkład w powstanie moich książek i za ich oceny.
Dziękuję także: Jeanne Reames Zimmerman, Sherwood Smith, M. J. Kramer, Katharine Kerr, Constance
Ash i mojemu wydawcy, Sheili Gilbert. Spędziłam wiele wspaniałych, olśniewających chwil w Muzeum
Narodowym w Kopenhadze w Danii i mam nadzieję, że znajdziecie ślady tego w mej książce. Jeśli Adika
ma innego potomka niż ten z mojej wyobraźni, jest nim dziewczynka Egtvedów.
A moim czytelnikom: dziękuję za oczekiwanie.
Strona 4
PROLOG
Błyskawice raz za razem rozdzierały niebo na południowym wschodzie. Jednakże w szerokim rowie, w
którym odnalazła schronienie trójka młodych ludzi i dwóch ciężko rannych żołnierzy, deszcz na szczęście
był słabszy. Wiatr z północy rozwiał chmury, odsłaniając woskowe światło księżyca.
Ivar wsłuchiwał się w odgłosy bitwy, które przynosił morski wiatr. Schronili się w rowie w nadziei, że
ujdą uwadze przeciwnika. Nie znaleźli jednak bezpieczeństwa, a jedynie chwilę wytchnienia, utkwiwszy
w miejscu za linią wroga. Qumańscy wojownicy mogli spaść im na karki od strony rowu po wschodniej
stronie i poćwiartować ich, a potem odciąć im głowy i przytroczyć je jako ozdoby u swoich pasków.
Albo, w ostateczności, zrobią to, co miał na myśli Baldwin, paplając o qumańskich żołnierzach
przeszukujących ogromny kurhan i jego obrzeża, oświetlając sobie drogę pochodniami.
Póki co ze swego miejsca na dnie błotnistego rowu Ivar nie dostrzegał ani jednej. Ze szczytu wzgórza
emanowało migotliwe światło, ale nie przypominało żadnej z pochodni, jakie Ivar kiedykolwiek widział.
Czasami, gdy sytuacja była naprawdę zła i nie dało się z tym nic zrobić, lepiej było nie dostrzegać
pewnych rzeczy.
- Ostrożnie - wyszeptał Ermanrich. - Cały ten kraniec jest wypełniony wodą. Na litość boską! Jest jak
lód.
- No, Dedi, dalejże, chłopaku - perswadował starszy z dwóch rannych Lwów swemu młodemu
towarzyszowi, ale ten nawet nie drgnął. Prawdopodobnie był już martwy.
Ivar znalazł wodę i zaczął ją pić ze złożonych dłoni. Jej chłód sprawił, że odzyskał jasność myślenia po
raz pierwszy, odkąd stracił palce. Wreszcie mógł usiąść i zastanowić się, w jak bardzo złym byli
położeniu.
Księżyc rzucał poświatę na otaczający ich krajobraz. Naprzeciwko przepaści pomiędzy górskimi
zboczami utworzyła się sadzawka wody. Powstająca przez niezliczone lata katarakta do tego stopnia
starła górski klif, iż odsłoniły się dwa głazy, nakryte przez kamień nadprogowy. W jednym z kamieni
odbijały się gwiazdy, ukazując jego wyrzeźbioną połowę, ukrytą pośród mchu. Ivar ominął sadzawkę, nie
chcąc zmoczyć nóg i natrafił na starożytną kamienną rzeźbę. Była uformowana w kształcie ludzkiego
ciała, na głowie którego widniały jelenie rogi.
- Spójrz! - Baldwin zerwał mech, przykrywający kamienie. Odsłonił tunel z wejściem do wnętrza skały.
Tak czy inaczej znaleźli się po stronie, która przegrała bitwę i byli odcięci od wycofującej się armii
księcia Bayana i jego sprzymierzeńców, a przynajmniej tych, którzy ocaleli. Starożytny kurhan z
pewnością nie mógł być gorszy niż qumańscy żołnierze, Ivar przecisnął się przez wejście, brodząc w
wodzie. Do butów wlała mu się zimna woda, mocząc nogawice i sprawiając, że palce stóp aż pulsowały
mu z bólu. Nie mógł nic dostrzec. Poczuł tylko, że musnęło go czyjeś ciało.
- Ivar! Czy to ty?
- Oczywiście, że ja! Kiedyś słyszałem, że Qumanowie boją się wody. Może moglibyśmy się tu ukryć,
przynajmniej dopóki ta sadzawka nie zrobi się zbyt głęboka.
Grunt pod nogami był twardy, a woda nie sięgała powyżej ich kolan, Ivar zanurzył rękę w lodowatej
toni, szukając czegoś po omacku. Znalazłszy kamień, uniósł go i wrzucił do wody. Rozległo się głuche
pluśnięcie. Woda przed nimi kapała miarowo.
Jakieś żywe stworzenie poruszyło się w głębi kurhanu.
- Co to było? - zasyczał Baldwin, chwytając ramię Ivara.
- Au! Szczypiesz mnie!
Było za późno. Ich głosy zbudziły śpiących zmarłych. W ciemnym tunelu odbił się echem jęk
pozbawiony słów.
- O Boże - Ivar ścisnął ramię Baldwina. - Zaszliśmy do piekła w kurhanie i będziemy przeklęci.
Jednakże głos wypowiedział słowa, które choć zniekształcone przez kamienie i kapanie wody, były
zrozumiałe.
- Czczy to wy? Czczy jesteście przyjaciółmi Ermanricha?
- L-lady Hathumod? - wyjąkał Baldwin.
- J-ja. - Ulga w jej głosie była słyszalna pomimo zacierania się słów i echa. - Biedny Ssigfrid został
ranny w ramię i zgubiliśmy się. M-modliłam się do Boga o zzznak. A potem dostaliśmy się w to miejsce.
Strona 5
Tutaj jest sucho i wydaje mi się, że tunel biegnie dalej w głąb wzgórza, ale zbyt się bałam tam
zapuszczać.
- Co teraz zrobimy? - burknął Baldwin.
- Zbierzemy innych i pójdziemy w głąb tak daleko, jak to tylko możliwe. Qumanowie nie odważą się
gonić nas przez wodę. Po upływie dnia lub dwóch odejdą stąd, a my wyjdziemy na powierzchnię.
- Tak jak teraz? - upewniał się Baldwin.
- Tak jak teraz. Zobacz.
Zawrócili ku wyjściu pokrytemu mchem, gdzie znaleźli trzęsącego się i kaszlącego Ermanricha,
zdrapującego mech.
- O Boże, tu jesteście! Myślałem, że kurhan was pochłonął - wydał z siebie urywane westchnienie, a
potem odezwał się niskim głosem, robiąc sobie żarty ze strachu i zarazem ulgi, jakie go ogarnęły.
- Błoto jest ślepe, w przeciwnym razie nigdy byś nie wszedł do środka. Chodźcie. - Ivar skierował się
ku Lwu, który nie stracił przytomności. - Przyjacielu, czy możesz chodzić?
- Trochę, chłopcze. Ale Dedi, ten tutaj... - Głos starego Lwa stał się nagle chrapliwy.
- Poniesiemy go - rzekł szybko Ivar. - Ale najpierw wydobędziemy go z tej kolczugi. Ermanrich,
pomożesz mi? Baldwin, pomożesz Lwu, pójdziesz przodem i będziesz patrzył, czy nie ma jakichś dziur.
- Dziur? A co będzie, jeżeli wpadnę do jakiejś bez dna?
- Baldwin, nie mamy czasu! Tędy. - Sięgnął po tarczę nieprzytomnego Lwa. - Weź jego miecz i w razie
potrzeby toruj nim sobie drogę.
Co dziwne, Baldwin usłuchał bez sprzeciwu. Pomógł podnieść się starszemu Lwu i podtrzymywał go,
podczas gdy ten kuśtykał do tunelu.
Wyswobodzenie nieprzytomnego chłopaka z kolczugi nie było zadaniem łatwym.
- Myślę, że on już nie żyje - wyszeptał Ermanrich ładnych kilkanaście razy, w końcu jednak wydobyli
go ze zbroi.
Ciągnięcie go poprzez tunel, nawet pozbawionego kolczugi, nie należało do najłatwiejszych zadań. Był
rosłym mężczyzną, dobrze umięśnionym i rannym tak poważnie, iż był kompletnie bezwładny, a przez to
ciężki niczym nieboszczyk. Na szczęście woda nie sięgała im wyżej ud, a wkrótce zziębnięci dotarli na
suchy grunt. Wielkość wzgórza ich przytłaczała. Kurz drażnił nozdrza Ivara, a jego okaleczona dłoń
zdawała się płonąć.
- Dzięki Bogu - westchnął Baldwin w ciemności.
Ivar i Ermanrich położyli nieprzytomnego żołnierza na ziemi. Nie zrobili tego zbyt delikatnie, a Ivar
wyprostował się tak szybko, że uderzył głową o kamienny sufit. Ból sprawił, że pociekły mu łzy. Miał
ochotę po prostu usiąść i płakać. Wszystko skończyło się klęską. Naprawdę wierzył, że wygrają bitwę.
Oddziały księcia Bayana i księżniczki Sapientii prezentowały się wspaniale naprzeciwko armii
qumańskiej i nawet straszna margrabina Judith wystąpiła z tak potężną armią, iż wydawało się
niemożliwym, by ją rozbito. Książę Ekkehard zagubił się gdzieś w powszechnym zamęcie, jego
towarzysze zostali rozbici lub polegli, a oni sami byli ostatnimi resztkami armii księcia Bayana, które
pozostały po tej stronie rzeki: dwóch ciężko rannych żołnierzy, czterech mnichów - nowicjuszy i jedna
ocalała zakonnica.
Bitwa rozpoczęła się późnym popołudniem, a teraz nadchodziła noc. Dwie godziny oddzielały ich od
momentu, gdy stali na polu chwały, w pierwszej linii prawej flanki, gotowi, by rzucić się do bitwy.
Niemożliwe, że wszystko tak szybko obróciło się na złą stronę.
Tymczasem jednak ktoś musiał wrócić i upewnić się, czy qumańscy żołnierze nie depczą im po piętach.
Zimno, mokro i dreszcze - Ivar przygotowywał się na szok podczas brodzenia w wodzie, która płynęła w
dole tunelu. Nogawice przylgnęły do jego nóg niczym lodowate pijawki, a palce stóp zesztywniały z
zimna.
Z mroku wyłoniła się nagle czyjaś ręka, chwytając rękaw Ivara.
- Jesteś pewien, że nie chcesz, bym poszedł z tobą? - rzekł Baldwin ochrypłym szeptem.
- Nie. Będzie lepiej, jeśli pójdę sam. Jeśli coś mi się stanie, ty, Ermanrich i lady Hathumod poniesiecie
rannego Lwa.
Baldwin przysunął się bliżej. Pomimo długich tygodni podróży w trudnych warunkach, poczucia
przerażenia z powodu przegrywanej bitwy, które trwało od popołudnia aż do zmierzchu, rozpaczliwej
marszruty w głąb starożytnego kurhanu, oddech Baldwina był tak słodki, jak u możnowładcy, siedzącego
w różanym ogrodzie, popijającego napój z grzanego mleka i wina, zaprawiony korzeniami z domieszką
mięty.
- Wolałbym umrzeć, niż ruszyć bez ciebie.
Strona 6
- Wszyscy zginiemy, jeśli Qumanowie odkryją zbroję Lwa i dowiedzą się, że ukryliśmy się w tunelu.
Zostań tu, Baldwin, błagam cię.
Za ich plecami, w styksowej ciemności, delikatny głos Sigfrida unosił się i opadał, wypowiadając
modlitwę. W jakiś dziwny sposób ciemność wypaczała poczucie czasu. Czy naprawdę ledwie chwilę
temu odnaleźli ukryte wejście do kurhanu? Można było odnieść wrażenie, że od tej chwili minęły całe
godziny.
Poprzez słowa modlitwy Sigfrida Ivar słyszał mamrotanie lady Hathumod, jednak nie potrafił rozróżnić
słów. W odpowiedzi słychać było monosylabiczne burknięcia Lwa i szeptem wypowiadane pytania
Ermanricha. Ivar nie mógł nic dostrzec w ciemnościach, nawet stojącego obok Baldwina. Czuł jednak
obecność swoich towarzyszy, ściśniętych jeden koło drugiego niczym przerażone szczury, ukryte pod
zwałami ziemi i skał.
Ivar wziął od Baldwina miecz nieprzytomnego Lwa i spróbował go chwycić zdrową ręką. Poczuł ulgę,
gdy ścisnąwszy broń, skórzany uchwyt wpasował się w zagłębienie dłoni. Z zaciśniętymi zębami ruszył
ku wodzie, drżąc z zimna. Tunel opadał w dół, a lodowata woda ziębiła mu nogi.
Z mieczem tuż przy lewym boku Ivar dotarł do wyjścia, zachowując względną ciszę. Poczuł zatęchły
zapach pola bitewnego. Słychać było krakanie wron, zwołujących swoich pobratymców na ucztę. Pod
podeszwami butów czuł kamienie. Westchnął lekko, starając się utrzymać równowagę. Poranione ramię
otarło się o kamienną ścianę. Syknął z bólu, poczuwszy płynącą strużkę krwi. Potykając się, szedł
naprzód. Rękę z kikutami brakujących, odciętych aż do stawów palców, położył wreszcie na wilgotnym
gobelinie mchu. Łzy popłynęły mu z oczu, tworząc słone ścieżki nad wargami. Po chwili ból zmniejszył
się na tyle, by Ivar mógł normalnie myśleć.
Dotarł do wyjścia. Ostrożnie pomacał zdrową ręką kłaczki mchu, które pokrywały popękane wejście.
Ukryty za ich zasłoną, czekał, nasłuchując. Nie widział nic, nawet nieba. Wszechobecna ciemność,
kryjąca wejście do kurhanu, była głęboka niczym mroki wewnątrz grobowca. Świat spowijał zapach
wilgoci, ziemi i mokrego mchu.
Z oddali docierały odgłosy walczącej armii, końskich kopyt, wycie jakiegoś nieszczęśnika i dźwięki
wskazujące na to, że obie armie zaczynają się od siebie oddalać, a bitwa słabnie, dobiega końca.
Z niedaleka zaś dało się słyszeć chrząkanie i czyjś niewyraźny oddech.
Zanim Ivar zdążył się zorientować, że zmienił pozycję, miecz uniósł się w jego dłoni. Porzucona zbroja
mówiła głosem charakterystycznym dla wszystkich metalowych rzeczy: kiedy dotykały jej czyjeś ręce,
lekko podzwaniała.
Stało się to, czego się obawiał: qumański żołnierz znalazł zbroję Lwa.
Ivar wyjrzał zza swojej zasłony. Qumański wojownik miał zwinięte na plecach skrzydła. Pochylał się
nad zbroją i hełmem Lwa. Ivar przykucnął pod drewnianą framugą wrót. Kiedy Qumańczyk odwracał się,
uderzył. Jego krótki miecz ugodził skrzydlatego żołnierza pod skórzaną koszulą z naszytymi łuskami.
Zdołał zarzucić ranną rękę na szyję mężczyzny i z całej siły pchnął go do wnętrza kurhanu. Gdy Ivar
wpadł do wody, drewniane framugi zaczęły pękać. Qumański żołnierz runął najpierw na kolana, a potem
uderzył twarzą o grunt. Ostrze miecza przeszyło go na wylot, przechodząc między jego żebrami.
Woda musnęła wargi Ivara, gdy ten przyciskał żołnierza do ziemi. Quman poruszył się, próbując unieść
głowę, ale Ivar przygważdżał go mieczem, wbijając go w ciało żołnierza aż po rękojeść. Rozległ się
zgrzyt, gdy stal dotknęła kości. Quman wił się w konwulsjach. Jego czarne włosy unosiły się w wodzie
niczym kosmki mchu. Wreszcie całkiem znieruchomiał.
Ivar wypchnął ciało na głębszą wodę, po czym zachwiał się. Był obolały z zimna. Chciał zmyć z twarzy
krew, lecz sadzawka wokół pełna była śladów życia, które wyciekło z ciała Qumana. Ostrożnie przesunął
się w kierunku mchu. Tam woda była czysta.
Niebo przecięła błyskawica, a potem uderzył piorun. Ktoś o coś zapytał. Za kurhanem pojawiła się
postać. Była zniekształcona przez skrzydła. Jej koń stanął dęba na tle nocnego nieba, a jeździec znowu
coś zawołał: następny Quman szukał swego towarzysza, Ivar, ukryty w rzucanym przez głaz na dno rowu
cieniu, był dla niego niewidoczny. Chwilę później jeździec ruszył w inną stronę.
Mżawka zraszała policzki Ivara. Z coraz głośniejszym rykiem przetaczały się wody rzeki. Ich szum
przypominał wiele narastających jednocześnie głosów. Nie mógł jednak zobaczyć rzeki, tak jak i gwiazd
na niebie. Kropelka deszczu spłynęła mu na czubek nosa i pozostała tam zawieszona jakiś czas. Ivar także
trwał w bezruchu, by nie zdradzić miejsca swej kryjówki.
W końcu schował miecz, zwinął kolczugę, ściskając ją paskiem, a hełm przywiązał rzemykiem do
ramienia. Z mieczem w sprawnej dłoni i z ręką, która tętniła bólem tak silnie, że aż przyprawiało go to o
ból głowy, Ivar ruszył w drogę powrotną. Makabryczne skrzydła musnęły jego nos, jedna drzazga z
Strona 7
połamanej framugi zadrapała go w policzek, zaś pióra połaskotały mu wargi. Deszcz rozpadał się na
dobre. Na zachodzie uderzył piorun. Jeśli będą mieli szczęście, deszcz zatrze ślady ich bytności i
pozostawi bezpiecznych na dzień lub dwa, podczas gdy Qumanowie odejdą. Potem spróbują się
prześliznąć na północny zachód, na szlak wycofującej się armii księcia Bayana i księżniczki Sapientii.
Aczkolwiek w głębi serca wiedział, że to złudna nadzieja. Qumanowie mieli zwiadowców i naganiaczy.
Nie było możliwości, by wynędzniała grupa siedmiu ludzi, spośród których czworo było rannych, a
większość nie była w stanie walczyć, mogła się przedrzeć przez linie wroga. Musieli jednak wierzyć, że
im się uda. W przeciwnym razie pozostawało im położyć się i czekać na śmierć.
Dlaczego zesłano im wizję feniksa, skoro Bóg zaplanował dla nich tak bezsensowną śmierć?
Baldwin czekał na niego w miejscu, gdzie tunel wznosił się i gdzie nie przedostawała się woda.
- Chodź - powiedział gwałtownie Baldwin. - Gerulf rozpalił ogień.
- Gerulf?
- To ten starszy Lew. - Baldwin szedł za Ivarem, podtrzymując go, gdy ten się potykał, Ivar czuł się
wyczerpany. Był przemoczony i przechodziły go dreszcze. Pragnął jedynie rzucić się, tak jak stał i spać,
aż zabierze go śmierć albo przybędzie po niego feniks. A może jedno przywiedzie drugie - trudno było to
wszystko rozsądzać, gdy ściany przed oczami Ivara falowały.
Na bladej powierzchni kamieni wyryto jakieś dziwne znaki, szerokie skalne ściany ozdobiono
symbolami demonów i starożytnych bogów, którzy zsyłali plagi na ludzi dawnych czasów: romby,
spirale, które nie miały początku ani końca. W ogromne przestrzenie popękanych skał wzdłuż i wszerz
wciskały się kłaczki wyschniętej trawy.
Jakim sposobem jednak wszystko to było widoczne w samym sercu głębokiego grobowca?
Z pomocą Baldwina Ivar posuwał się naprzód. W pewnym momencie korytarz zaprowadził ich do
zadymionej komnaty, oświetlonej przez płomienie. Towarzysze Ivara zgromadzili się przy pochodni, a on
sam rozejrzał się wokół. Komnata wyglądała niesamowicie, oblana migoczącym światłem. Nie można
było zobaczyć sufitu, a ściany skrywał cień. Ivar kichnął.
W centrum skalnej sali znajdowała się kamienna płyta. Wieki temu złożono tutaj szczątki królowej. Tu
spoczywały jej kości - blady szkielet z pustymi oczodołami spał snem wiecznym, omiatany światłem
pochodni. Widniały na nim strzępki zgniłego materiału i złotych ozdób, które opadały wokół głowy i
żeber. Kiedy Gerulf przesunął pochodnię, by wyraźniej dostrzec ranę towarzysza, ujrzeli też złote rogi.
- Nie powinniście palić ognia w kurhanie! - załkał przerażony Ivar. - Wszyscy wiedzą, że to sprowadza
demona śmierci!
Wątły Sigfrid siedział u wezgłowia nieprzytomnego Lwa, najbliżej ołtarza. Popatrzył w górę
spokojnymi oczami człowieka, który czuje, iż cudowne ręce Boga uleczyły jego ciało.
- Nie obawiaj się, Ivar. - Jego głos, który wrócił mu cudem, był pełen wyrzutu. - Bóg nas ochroni. Ta
biedna martwa kobieta nie uczyni nam nic złego. - Wskazał na szkielet, a potem pochylił się, gdyż stary
Lew zaczął doń coś mówić cichym głosem.
Ale skąd Sigfrid miał tę pewność? Ivar wychowywał się na północy, gdzie wciąż wyznawano starych
bogów, którzy z pewnością byli zazdrośni, że wiara w Zjednoczonego Boga wyrwała spod ich wpływu
tak wielu ludzi. Nie wiadomo, jaki nikczemnik spał tu snem wiecznym i jak mógł się obudzić.
Ermanrich i Hathumod siedzieli obok siebie, złączywszy ręce w braterskim uścisku. Oboje mieli za sobą
podobne doświadczenia. Jakże dalekim wydawał się czas, gdy czterej nowicjusze i Hathumod byli w
nowicjacie w Quedlinhame. Już rok później zostali zeń wydaleni za popełnienie niewybaczalnego
grzechu herezji.
Baldwin okrążył kamienny ołtarz i zmarłą królową, następnie przykucnął, by wziąć do ręki jeden ze
złotych rogów. Szkielet oblało światło pochodni. Cenne bursztynowe koraliki rozsypały się wokół kości.
- Nie niepokój zmarłego! - zasyczał Ivar. Ale Baldwin, z oczami szeroko otwartymi, majstrował coś po
prawej stronie szkieletu, tam gdzie włókna wysuszonych wełnianych sznurków, których końce związane
były małymi, zielonkawymi metalowymi pałeczkami, owijały się wokół kości miednicy. Jego ręka
zacisnęła się na małym, połyskującym błękitno przedmiocie.
- Popatrzcie! - wykrzyknął, podnosząc drugą ręką kamienne lusterko, które spoczywało w zagłębieniu,
utworzonym przez kości miednicy. Wypolerowana czarna powierzchnia nadal lśniła. Kiedy Ivar w panice
uczynił krok, by powstrzymać przyjaciela przed dalszym bezczeszczeniem świętości, Baldwin ujrzał to w
lusterku.
- Ach, Boże, obawiam się, że mój biedny siostrzeniec już nie żyje - mamrotał Gerulf. - Przysięgałem
siostrze, że wrócimy do domu cali i zdrowi.
W lustrzanej głębi zwierciadła odbiły się jakieś cienie, słabo widoczne w panującej ciemności.
Strona 8
Starożytne władczynie, których oczy miały blask noża, wyszły z ukrycia. Pierwsza była młoda, ubrana w
pyszną szatę, która błyszczała niczym płonąca strzała. Na jej ustach igrał okrutny uśmiech. Druga była
korpulentną matroną wysokiego rodu, której nigdy nie brakło jedzenia i która trzymała w rękach kosz
wypełniony owocami. Trzecia miała srebrne warkocze przewiązane wstążkami, a zmarszczki na jej
twarzy wydawały się tak głębokie jak szczeliny w górskim zboczu. Na jej uniesionych rękach widniały
pajęczyny. Spojrzenie królewskich oczu sprawiło, że Baldwin poczuł się jak zatrzaśnięty w imadle. Nie
mógł wypowiedzieć ani słowa, by ostrzec innych, którzy nic nie widzieli i nie czuli zbliżającego się
niebezpieczeństwa.
Hathumod westchnęła.
- Cóż tam leży? - Jej słowa sprawiły, że wizerunki duchów zafalowały, tak jak faluje woda, gdy ludzka
ręka oczyszcza z alg zarośnięty staw.
- Baldwin! Odłóż to natychmiast, idioto! - rozkazał Ivar.
Kiedy zawstydzony Baldwin położył lusterko na jego uprzednie miejsce, Hathumod podeszła bliżej. Jej
ręka spoczęła na tobołku tak brudnym i pokrytym pleśnią, że dłoń zrobiła się zielona, a drobinki osadu
rozsypały się wokół, wirując w dymie z pochodni. Podobnie jak Baldwin, była albo głupia, albo
nieostrożna. Zagmerała w tobołku i znalazła skórzaną sakiewkę, która w jej rękach zamieniała się w
garstkę pyłu i, co dziwne, paznokieć, pokryty plamami rdzy.
Hathumod załkała, podczas gdy Gerulf potrząsnął tobołkiem. Wypadły z niego przegniłe części ubrania:
zardzewiała, rozpadająca się kolczuga, nóż, zgniły skórzany pas, gładka tunika i płaszcz z naszytym
emblematem czarnego lwa.
- Jakiś nieszczęsny towarzysz broni musiał się tutaj dostać i skonał wiele lat temu - rzekł stary Lew.
- Kto tu jest? - odezwał się niespodziewanie Sigfrid, odrzucając głowę w tył, jak gdyby coś dosłyszał.
Baldwin, wciąż ściskając obsydianowe zwierciadło, wrzasnął i rzucił się do przodu. Spoczywającym na
ziemi martwym ciałem siostrzeńca Gerulfa szarpnął nagle spazm, jak gdyby wstąpił weń demon.
Podziemna komnata zalśniła błękitnym światłem.
Ivar zawył, choć nie słyszał własnego głosu. Mięśnie jego gardła naprężyły się, gdy wydychał
powietrze. Błękitne światło oślepiło go. Podłoga zawirowała pod stopami, odrzucając go na bok, jednakże
jego wyciągnięte ręce nie poczuły gruntu. Upadł na kolana, chwytając rękami powietrze i oto nagle młoda
królowa z uśmiechem jak ostrze noża szła ku niemu po dywanie z ognia, wyciągając ręce jakby w geście
powitania. Podążył ku niej, chwytając się jakiejkolwiek nadziei życia.
Dotknął jej dłoni.
I nic już więcej nie wiedział.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KWIETNY SZLAK
Strona 9
Rozdział pierwszy
WYBRANA
1
O zachodzie słońca Adika opuściła wioskę. Kiedy przechodziła, starsi ludzie kłaniali się jej z daleka z
szacunkiem. Ojcowie usuwali dzieci z drogi. Kobiety dźwigające snopy zboża zebranego z pól odwracały
wzrok na jej widok, tak by spojrzenie Wybranej nie sprawiło, że uschłyby nowo dojrzewające plony, z
których otrzymywano chleb. Nawet ciężarna Weiwara, kiedyś jej ukochana przyjaciółka, zawracała za
próg swego domu, kryjąc swój duży już brzuch przed spojrzeniem Adiki.
Patrzono teraz na nią inaczej niż kiedyś. Prawdę zaś rzekłszy, nie patrzono na nią wcale, a już na pewno
nigdy nie prosto w twarz. Nie teraz, kiedy Wiedzący wyznaczyli jej obowiązki i określili przeznaczenie.
Gdy Wybrana przechodziła w pobliżu, nawet psy miały się na baczności.
Adika przeszła przez otwartą bramę i skierowała się ku drewnianemu mostowi, przerzuconemu przez
rzekę, która okalała wioskę. Światło słońca sprawiało, że chmury miały bladoróżowy odcień, delikatny
jak kwiaty lnu. Pola zakwitały na złoto wzdłuż rzeki płynącej po równinie. Gdzieniegdzie widniały
zapadające się stare domy babek, teraz opuszczone, ponieważ w nowej wiosce było bezpieczniej. Babki
jednakże nie żyły w ciągłym strachu jak większość ludzi.
Kiedy dotarła do rzeki, trzykrotnie podniosła laskę i pobłogosławiła wioskę. Potem ruszyła dalej.
Nieopodal rzeki trzej mężczyźni pochylali się nad jazem. Ujrzawszy ją, jeden z nich wyprostował się.
Adika rozpoznała szerokie bary Beora i charakterystyczny sposób, w jaki unosił podbródek, gdy był zły.
Jakże Beor protestował i uskarżał się, gdy Wiedzący uznali, iż oni dwoje nie mogą już ze sobą dłużej
żyć jako małżonkowie! Co prawda, życie z nim nie było spokojne. Beor otrzymał prawo nazywania jej
swą małżonką w dniu, gdy starszyzna obrała go kapitanem wioski ze względu na jego niezaprzeczalną
odwagę podczas wojny przeciwko Przeklętym. Ale chociaż prawo zezwalało jej wybrać sobie małżonka
wedle swej woli, to Beor nie był tym, którego by chciała. W pewnym sensie Adika czuła ulgę, pozbywszy
się go.
Jednakże, choć minęły dni i miesiące, tęskniła za ciepłem jego ciała w nocy.
Beor wykonał ruch wskazujący, iż chciałby podejść i złapać ją, jednakże jego towarzysz powstrzymał
go, kładąc mu dłoń na piersiach. Adika nadal szła ścieżką samotnie.
Wspięła się na wielki kurhan, torując sobie drogę pośród labiryntowych wykopów. Jako Wybrana, która
miała chronić wioskę, szła tędy wiele razy, lecz nigdy jeszcze nie czuła się tu tak samotnie jak teraz.
Na wałach obronnych nie rosło nic prócz młodych mleczy o liściach nadających się do jedzenia. Daleko
w górze wysoka trawa i niezebrane jeszcze plony falowały niczym rzeka, poruszana przez bryzę, która
zdawała się przesuwać słońce w kierunku krainy umarłych.
Ziemia usuwała się pod jej stopami, wciąż równa po przesunięciu się po niej kłód, używanych do
transportu kamieni, wydobywanych do budowy kręgu na szczycie wzgórza. Adika przeszła wąskim
szlakiem między dwoma wałami obronnymi i weszła na wzgórze. Stało tam siedem kamieni,
umieszczonych za życia jej nauczycielki. Na wschód od kręgu leżały trzy kamienie węgielne. Dawno
temu dały podwaliny dla starożytnej osady. Jak twierdziła preceptora Adiki, trzy kamienie znakowały
miejsce pochówku dawno zmarłych królowych: Promiennej Strzały, Złotej Lochy i Bezzębnej, dzięki
magii których powstało łono kurhanu i których kości i skarby spoczywały w podziemnej komnacie.
W połowie drogi między wschodnimi wrotami i kamienną budowlą, w miejscu, gdzie zachodzące
słońce rzucało ostatnie światło na jej próg, Adika rozbiła swój szałas, zrobiony z gałęzi i skór. W takich
prymitywnych schronieniach ludzie żyli na długo, nim wielkie królowe oraz ich Wybrane skradły
ludziom z południa magię nasion, gliny i brązu i nim Przeklęci przybyli, by pojmać jeńców i uczynić z
nich niewolników i ofiary.
Odmówiła modlitwy, tak dobrze znane, że mogła je wypowiadać, nie myśląc o tym, co mówi, i
Strona 10
rozpryskała ostatnie krople piwa na cztery strony świata: północ, wschód, południe i zachód. Oparłszy
swą laskę o cienkie brzozowe polana, trzykrotnie klasnęła w ręce. Delikatnie zadzwoniły miedziane
bransolety, które sygniflkowały jej status Wybranej. Był to końcowy dźwięk modlitwy, sygnał
przyzywający noc. Słońce z wolna niknęło za horyzontem. Adika wpełzła do szałasu. Tutaj odwiązała
sznurki przytrzymujące spódnicę, ściągnęła odzienie i złożyła je w solidnej cedrowej skrzynce, gdzie
trzymała wszystkie swoje rzeczy. W końcu owinęła się w futra, będące teraz jej jedynymi towarzyszami
podczas snu.
Niegdyś żyła jak inni ludzie, w domu stojącym w wiosce, i oddychała atmosferą bytowania we
wspólnocie. Oczywiście jej dom otoczony był kręgiem zaklęć i nikt prócz jej męża i potomków nie miał
prawa przekroczyć jego progu. W przeciwnym razie mógłby doświadczyć działania magii, ukrytej w
cieniu domu i pod jego powałą. Ale i wówczas mogła słyszeć porykiwanie bydła w oborach i radosne
okrzyki bawiących się o zmierzchu dzieci. Każda wioska, w której zamieszkiwała Wybrana, cieszyła się
szczęściem i dobrymi zbiorami.
Jednakże po postanowieniu podjętym przez jedną z Wiedzących, Adika nie mogła dłużej spać w wiosce.
Obawiano się, że jej sen przywoływał złe duchy. Duchy mogłyby wyczuć śmierć; wszyscy o tym
wiedzieli. Wślizgiwały się tam, gdzie przeznaczenie było wyjątkowo czytelne.
Kładł się na niej cień śmierci, toteż mieszkańcy wioski obawiali się, że każdy człowiek, którego Adika
dotknie, może być zatruty pocałunkiem konania.
Odmówiła wieczorną modlitwę do Bladej Łowczyni i leżała nieruchomo, czekając na sen. Jednakże i on
nie przyniósł jej odpoczynku. Przewracając się z boku na bok, śniła, że stoi sama na wietrze, podczas gdy
przychodzi po nią śmierć.
Czy wielkie tkanie zakończy się sukcesem? A może wszystko to okaże się klęską?
Przebudziła się, wciąż wiercąc się w łóżku i myśląc o Beorze, którego niegdyś nazywała mężem. Od
siedmiu nocy śniła podobne sny. Nigdy wcześniej jednak nie widziała śmierci. To ją przeraziło.
Na chwilę schowała twarz w dłoniach. „Modlę się do ciebie, o Obfita, która masz litość nad swymi
dziećmi. Bądź mi towarzyszką. Nie ulęknę się śmierci, jeśli tylko nie będę musiała podążać długą drogą
samotnie w ciemność".
Podniósł się wiatr. Talizmany przywiązane do polan, z których zrobiła szałas, zadzwoniły delikatnie.
Adika usłyszała, jak w oddali podzwaniają wykonane z brązu listki świętego kotła. Je także poruszał
podmuch powietrza. Potem wiatr ustał. Było tak cicho, iż pomyślała, że mogłaby usłyszeć oddech
gwiazd.
Wyśliznęła się na zewnątrz. Jej skórę owionęło zimne nocne powietrze. Nad głową Adiki lśniły w
chwale gwiazdy. Rogaty księżyc o kolorze wosku już zaszedł. Dwa znaki potęgi - Oko Węża i Oko
Smoka - lśniły feerią barw. Naostrzony Kamień powoli znikał z nieba.
Czyżby był to znak? Zachodząca konstelacja Naostrzony Kamień poprowadziłaby ją do siedziby
Upadających, a kiedy nastałby wieczór, ta sama konstelacja z pomocą Szczodrej, wędrującej córki
Obfitej, poprowadziłyby Adikę z powrotem do domu. Obfita zawsze mówiła zagadkami i często niezbyt
jasno wskazywała kierunki postępowania. Prawdopodobnie teraz tak właśnie było. Często myślała o
mężczyźnie, który był dostatecznie odważny, by podążyć u jej boku.
Wsunąwszy się z powrotem do szałasu, zaczęła grzebać w cedrowej skrzyni, szukając podarku dla
Upadających. Wybrała sztabkę miedzi i rogi łosia. Wreszcie znalazła naszyjnik z bursztynów, który
kiedyś dała Beorowi, by przypieczętować ich związek, jednakże starszyzna zmusiła go, by zwrócił jej
ozdobę. Potem ubrała się, dwukrotnie obwiązując spódnicę wokół bioder, ściągając ją w stanie i
zawieszając na pętelce u spódnicy swoje lusterko. Umieściwszy podarki w koszyku wraz ze sznurem
paciorków, które miała zamiar oferować naczelnej niewieście wioski Upadających, Adika wypełzła z
szałasu na zewnątrz. Potem przewiesiła koszyk przez ramię, używając do tego sznurka.
Ścieżka wijąca się w trawie prowadziła do skalnego oczka. Kamienne koło trwało w pełnej
wyczekiwania ciszy, czekając, aż Adika je zbudzi.
Przystanęła na ziemi nieopodal kamieni. Plama pyłu połyskiwała białą warstwą błyszczącej w świetle
gwiazd kredy.
Uniósłszy lustro, zaczęła recytować modlitwy budzące kamienie:
Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na wchodzie.
Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na zachodzie.
Modlę się do ciebie, o Obfita, pozwól mi rozsnuć osnowę twej niebiańskiej tkaniny, tak bym mogła
przeprawić się przejściem powstałym z jej oddechu.
Strona 11
Adika uniosła lustro, czekając, aż światło gwiazd, tworzących konstelację Naostrzonego Kamienia,
odbije się w jego wypolerowanej powierzchni. Dzięki temu straszliwa moc gwiazd nie zagrażała Adice.
Za pomocą swej laski przewlekła odbite światło przez kamienny warsztat i utkała dla siebie korytarz ze
światła gwiazd i kamieni. Poprzez ziemię pod stopami czuła siłę starożytnych królowych, które wplotły w
gwiezdny warsztat tkacki sekret magii, jakiej nie znali nawet Przeklęci. Schwytane w kamienie nici
światła gwiazd splątały się, tworząc architekturę z wątłego blasku, utkanego na kształt świetlistych wrót.
Adika przekroczyła je. Padał deszcz. Jej stopy zapadły się w mokrej ziemi, pozostawiając na trawie
ostatnie ślady kredowego pyłu. Powietrze było wilgotne, gorące i ciężkie. Adika uderzyła się o stojący
kamień. Jej ramię zostało osłonięte przez rosnący wzdłuż kamienia mech.
Oczywiście, było niemożliwym zobaczyć jakiekolwiek gwiazdy. Nie widziała też ścieżki. Jednakże
Upadający zbudowali w pobliżu schronienie. Potykała się w ciemnościach, aż natrafiła na jego kryty
strzechą dach. Niewielka kupka siana, cuchnąca wilgocią, nadawała się na siedzenie. Czekała i snuła w
umyśle swoją część wielkiego dzieła. Nigdy dość ćwiczenia rytuału, mogącego umożliwić kontratak dla
tych, którzy po latach wojen cierpieli na skutek nękania przez Przeklętych.
Im dłużej trwał dzień, tym gęstszy padał deszcz. Adika zeszła z pagórka ścieżką tak mokrą, że
przemiękły jej buty. Wokół niej rozciągały się bagna. Błotniste obszary stojącej wody oddzielały od
siebie małe wysepki i gęste kępy trzcin.
Upadający zbudowali drogę wzdłuż trzęsawisk. Najpierw ścięto leszczynowe pręty, rozszczepiono je, a
potem spleciono tak, by powstał sprężysty panel, po którym ludzie mogli chodzić, nie mocząc nóg w
bagnistym gruncie. Kiedy Adika szła tą drogą, chmury zaczęły się rozstępować i wyszło słońce. Na
odległym pagórku zamajaczył zarys czyjejś postaci. Człowiek ten zawołał do niej: „Haloo", a ona uniosła
tylko rękę, nie zatrzymując się. Odbywała poranną przechadzkę na wzgórza znajdujące się na krańcach
bagien. Tam, gdzie Upadający i ich plemię mieli swoje siedziby.
Adika przystanęła, by posilić się twarogiem, potem zeszła z drogi i nazbierała trochę jagód. W płytkiej
wodzie brodziły perkozy i kaczki. W górze majestatycznie szybowało stado łabędzi. Czapla przechadzała
się samotnie, królewska i dumna. Nagle rozwinęła skrzydła. Chwilę później Adika usłyszała odległy
dźwięk trąbki. Przykucnęła na ścieżce i w ciszy patrzyła, jak wielki skrzydlaty kształt przesuwa się na
linii horyzontu w kierunku południowym, a następnie znika.
Droga kończyła się w miejscu, gdzie ziemia była już sucha i gdzie teren wznosił się pagórkowato.
Opustoszałe, porośnięte chwastami tereny ustąpiły miejsca polom, na których dojrzewały jęczmień i
pszenica. Kobiety i mężczyźni zbierali plony, używając krzemiennych sierpów. Kilkoro żeńców
zauważyło Adikę i przywołało innych. Wszyscy przystanęli i wpatrywali się w nią. Jeden z mężczyzn
zadął w róg, powiadamiając w ten sposób wyżej położoną wioskę.
Wkrótce do Adiki, zmierzającej ku domostwom, dołączyły dzieci, wszystkie paplające w swoim
niezrozumiałym języku. Na zboczach znajdowało się jeszcze więcej pól oraz las.
Panowała gorączka ostatnich dni lata. Doszedłszy do pierwszych zabudowań, Adika czuła, że po jej
plecach płynie strużka potu. Kobiety lepiły garnki z gliny. Za ich plecami stały ukończone, choć jeszcze
niewypalone naczynia. Widniał na nich odcisk wzoru w kształcie warkocza. Czterech mężczyzn
garbowało skóry. Dwóch wyrostków z mozołem dźwigało pod górę wiadra z wodą.
Naczelna wioski wyszła ze swej chaty. Adika ofiarowała jej naszyjnik z północnej krainy. Taki podarek,
wręczany przy powitaniu, musiał być dobrany właściwie, aby nie ośmieszyć gospodarzy. Naczelna
wioski rozkazała zaś dziewczynie, by przyniosła ciepłą zupę, pachnącą kolendrą i miodem pitnym. Potem
pozwolono Adice odejść, co zrozumiała dzięki kilku przyjaznym gestom. Kontynuowała więc
wspinaczkę w górę zbocza do domu maga Upadających.
Tak jak przypuszczała, czarownik miał towarzystwo.
Był stary i siwy. Twierdził, że obchodził Święto Słońca już sześćdziesiąt dwa razy, jednak Adika nie
wierzyła, że mogło to mieć miejsce tylokrotnie. Wszystkich Świąt Słońca było przecież znacznie mniej.
Czarownik siedział ze skrzyżowanymi nogami, obrabiając kość tak, by powstała z niej włócznia do
łapania ryb. Ponieważ był Wybranym swej wioski, jego zadaniem było uczynić włócznię magiczną. Robił
to, ryjąc na jej ostrzu wizerunki rybołowa i czapli. W ten sposób przydawał narzędziu zwierzęcej
zręczności, przydatnej podczas polowania na ryby. Pracując, pogwizdywał pod nosem zaklęcie, które
wplatało się w jego robotę.
Po prawej ręce Upadającego siedział Dorren. Uczył właśnie przycupnięte wokół dzieci gry, do której
używał kamyków, wytrząsanych ze skórzanego kubka. Adika zatrzymała się za półkręgiem obdartych
malców i obserwowała go.
Wreszcie Dorren uniósł wzrok, wyczuwając, że jest obserwowany. Uśmiechnął się, odesłał dzieci i
Strona 12
wstał. Wyciągnął zdrową rękę w braterskim geście powitania.
- Nie sądziliśmy, że się tu pojawisz - powiedział i cofnął się, aby Upadający nie czuł się rozproszony ich
rozmową.
Stojąc twarzą w twarz z Dorrenem, Adika nie wiedziała, co powiedzieć. Poczuła, że płoną jej policzki.
Doprawdy, była głupia. Ale on był rad, że ją widzi, czyż nie? Dorren był Białym Jeleniem ze Starego
Fortu i został wybrany Wędrującym plemienia Białych Jeleni, tym, który podróżował przez kamienne
pętle, by nauczyć się mowy ich sprzymierzeńców. Jako Wędrujący, był specjalnie chroniony przed
magicznymi wpływami.
- Słyszałem, że Beor sprawiał ci kłopoty w wiosce - powiedział w końcu, podczas gdy Adika bawiła się
nerwowo miedzianą bransoletą. - Znosiłaś go przez długi czas. Nie jest łatwo żyć razem, gdy kobieta i
mężczyzna mają odmienne usposobienia.
Miał takie łagodne oczy. Z niesprawną ręką jako dziecko nie mógł polować czy pływać tak jak jego
rówieśnicy, wyrósł jednak na zdrowego i silnego mężczyznę. Ceniono go za mądrość i cierpliwość i
dlatego właśnie został Wędrującym. Miał wiele zalet, których tak bardzo brakowało Beorowi.
- Niektórzy pasują do siebie lepiej niż pozostali - mówił dalej. Prawdopodobnie wiedział, że od jakiegoś
czasu go obserwowała.
Serce Adiki biło nierównomiernie. Co niezwykłe, jego spojrzenie było nieruchome, choć musiał słyszeć
o przekleństwie ciążącym na niej i sześciu innych Wybranych. Widząc jego odwagę, Adika nabrała
pewności, że Opasła poprowadziła ją właściwą drogą.
Zaczęła inny wątek, jąkając się nieco:
- Musiało ci się wydawać, że dni minęły szybko. Chciałam ci powiedzieć...
Dorren przerwał jej nagłym gestem. Zarumienił się. Patrzył na prowadzącą do wioski drogę. Kilkoro
dzieci wałęsających się ścieżką weszło do zagajnika, piszcząc i chichocąc.
- Jest tutaj kobieta - powiedział wreszcie gorączkowo. - Nazywa się Wren. Jest córką Czerwonego
Brzucha i Uśmiechniętej. Jest w moim życiu jak czysta woda, zawsze przynosi błogosławieństwo. Teraz
mówi, że to ja miałem swój udział w spłodzeniu dziecka, które rośnie w jej łonie. Starszyzna plemienia
orzekła, że jeśli będę dla nich pracował przez siedem pór roku, będę uznany za ojca dziecka i będę mógł
dzielić z Wren dom w wiosce.
Adika nie mogła wiele odczytać z wyrazu jego twarzy, jednakże Dorren mówił dalej, a każde jego
słowo sprawiało jej ból.
- Nie musisz się obawiać, że zaniedbam swoje obowiązki jako Wędrujący. Znam swe powinności
wobec moich ludzi. Nie mam jednak powodu, by nie robić dwóch rzeczy naraz. Wciąż mogę przechodzić
przez pętle i pracować także tutaj. Moja Wren jest dobrą kobietą i kocham ją.
Ku swemu przerażeniu Adika poczuła, że płacze. Ciche łzy popłynęły po jej twarzy, choć były ostatnią
rzeczą, którą chciała teraz pokazać.
- Adika! Jesteś człowiekiem wielkiego serca i odwagi! Wiem, że będziesz umiała się cieszyć z mojego
szczęścia pomimo twego własnego żalu! - Popatrując na maga, zmarszczył się, jak to czynią ludzie,
zmuszeni podjąć sprawiającą im kłopot decyzję. - Teraz, kiedy już wiesz, jak bardzo droga jesteś memu
sercu, chciałbym, byś o czymś wiedziała. Zdaję sobie sprawę, że mówienie o tym może przynieść pecha,
że to kuszenie duchów, ale chcę, byś wiedziała, że jeśli moje dziecko będzie dziewczynką, jeśli przeżyje i
okaże się zdrowa, nazwiemy ją twoim imieniem. Twoje imię przetrwa, nie tylko w pieśniach plemienia,
ale także dzięki memu dziecku.
- Cieszę się z twojego szczęścia - oznajmiła ochrypłym głosem, poprzez łzy.
- Adika! - warknął Upadający, patrząc na nią znad włóczni. Jej kłamstwo zwróciło jego uwagę.
Adika wyszła.
Upadający mógł czytać sekrety jej serca, gdyż łączyła ich więź, powstała podczas wspólnej pracy nad
tkaniem. Poza tym nie przybyła tak naprawdę po to, by go ujrzeć. Miała jakąś dziką i niezbyt mądrą
nadzieję, obróciła nocny wiatr w fałszywą zagadkę, a teraz okazało się, że zmarnowała swą magię i czas
na bezsensowną podróż. Poczuła wstyd.
Pobiegła przez las, nie chcąc, by ktoś w wiosce ją widział. Dorren wołał coś za nią, ale zignorowała go.
Poszła na brzeg moczarów i zatonęła w grzęzawisku jagód. Czerwieniły się już, prawie dojrzałe.
Przemokła do suchej nitki, ale zdołała wydostać się na drogę, nie spotykając nikogo z wyjątkiem chłopca
polującego na ryby za pomocą haka i liny. W oddali wołały coś do niej kobiety wyciągające sieci z wody,
ale nie mogła zrozumieć ich słów. Adice zdało się, że jej relacje z ludźmi słabną, kolejna więź stała się
bardziej oschła, potem jeszcze jedna przyjazna dłoń wyśliznęła się z jej ręki. I tak to następowało po
sobie, prawdopodobnie aż do czasu, gdy Adika ujrzy samotnie swe wielkie dzieło, a wraz z nią
Strona 13
pozostałych sześcioro: Upadający, Dwa Palce, Szu-Sza, Ten-Który-Pluje-Ostatni, Róg i Jasność-Która-
Mnie-Słyszy. Stanowili swoiste plemię: wyizolowani spośród innych ludzi. Byli ofiarą, dzięki której
ludzie będą mogli uwolnić się od strachu.
Chmury rozstępowały się i nim Adika dotarła do wysepki z kamiennym warsztatem, słońce już prawie
wyszło. Cokolwiek myślałby o jej zachowaniu Upadający, był zbyt stary, by urządzać sobie spacery dla
zachcianki. Nie szedłby za nią i nie naprzykrzał się kłopotliwymi pytaniami. A czy Dorren poszedłby jej
śladem? Czy chciałaby, aby zdał sobie sprawę, że Adika rozmyśla o tym, że znalazł szczęście, podczas
gdy ona pozostała samotna? Zdecydowanie nie, nie teraz, gdy zazdrościła mu przychylności losu. Miała
nadzieję, że i dla niej ma on coś w zanadrzu.
Jednakże nadszedł zmierzch i nikt się nie pojawił. Jak zawsze, wykonywane zadania sprawiły, że
pogubiła nieco rytm dnia. Z pozycji Obfitej na niebie odgadywała, że ostatnie przejście zabrało jej dwa
dni, choć jej wydawało się, że tylko jeden.
Oto była cena, jaką płacili przechodzący przez magiczne wrota: kiedy wstępowali na ścieżkę pomiędzy
warsztatami, tracili dni lub nawet miesiące. W przypadku Adiki było o tyle dobrze, iż traciła dzień lub
trzy dni samotności.
Do kamiennej pętli, składającej się z siedmiu kamieni tworzących koło, dotarła, gdy zapadła ciemność,
a na niebie pojawiły się gwiazdy. Adika uniosła zwierciadło i pochwyciła światło Obfitej, zwinnopalcej
Pani Ziarna i Słoi, po czym utkała dla siebie drogę powrotną do domu. Jej stopy dotknęły znajomej ziemi,
twardej i suchej, nietkniętej ostatnim deszczem. Adika podążyła szybko ku swemu szałasowi, gdzie
odłożyła podarki, których nie wręczyła Upadającemu.
Z pobliskiej wioski usłyszała dźwięki piosenki. Potrzebowała zaledwie chwili, aby przypomnieć sobie,
że najstarsza wnuczka Matki Orli przekroczyła niedawno próg wieku, w którym ma się dostęp do
kobiecych tajemnic i prawdopodobnie teraz jest gotowa, by wyłonić się z domu i zająć miejsce dorosłego
członka społeczności.
Stała na wałach obronnych i przysłuchiwała się śmiechom i znajomym melodiom. Dawniej mieszkańcy
wioski chcieli, by uświetniała uroczystość swą obecnością, teraz jednakże tylko wprawiłaby ich w
zakłopotanie. A co, jeśli nagle pojawiłby się zły duch i zatruł szczęście młodej kobiety, jak to nieraz
czynią duchy, zatruwając słodkie źródełka czy świeże mięso? Strach górował nad innymi uczuciami
wieśniaków.
Dlaczego bogowie zgodzili się, by Przeklęci mogli mieć wpływ na ludzi? Czy nie mogli wybrać innego
sposobu, w jaki ludzkość mogłaby pozbyć się swego wroga? Dlaczego nie było jej dane zaznać szczęścia
z Dorrenem, człowiekiem o uschniętej ręce i dobrym sercu? Dlaczego to właśnie Wybrani musieli
ponosić ofiarę?
Adika potrząsnęła głową, zirytowana myślami, które przygnał do niej nocny wiatr, wysłany przez
psotne duchy. Wymówiwszy głośno krótkie zaklęcie, zdołała je przegonić.
Tylko Wybrani posiadali magię czynienia tego, co właściwe. Taki los przypadł i jej, i innym.
Została powołana na tę ścieżkę jeszcze jako dziecko. Nigdy nie znała i nie pragnęła mieć innego życia
niż życie Wybranej. Nie spodziewała się jednak, że to życie będzie tak trudne.
Tej nocy nie miała żadnych snów.
2
Zbudziła się nagle, słysząc pohukiwanie sowy. Zapach rosy i daleka pieśń leśnych ptaków były
sygnałem wczesnej pory, gdy słońce sposobi się niczym niedźwiedź o złotych uszach, gotowe, by
pojawić się z wolna na horyzoncie.
Sowa zahukała znowu swoim głębokim hu hu.
Adika wygramoliła się z posłania. Założywszy odzienie, otworzyła cedrową skrzynię, by wyjąć swoje
święte regalia. Wokół talii zawiesiła kuty pasek, zdobiony wyciętymi na jego powierzchni spiralami.
Założyła też naszyjnik z bursztynu, który zamierzała dać Dorrenowi: bursztyn miał w sobie starożytną
moc, a jej nauczycielka zawsze powtarzała, by podkreślać moc jej plemienia, zwłaszcza, gdy przyjdzie
się spotkać z sojusznikami. Na kolanach położyła swe hematytowe zwierciadło, po czym zaczęła odwijać
z lnianego całunu ozdobę głowy. Obręcz bez trudności spoczęła na jej włosach. Znajdujące się na niej
jelenie rogi uderzyły o powałę. Potem Adika pochyliła się, by odmówić modlitwę.
Strona 14
„Niech twoja moc pozostanie ze mną, Blada Łowczyni, ty, która jesteś Królową Dzikich".
Zatknąwszy lusterko za pas, wypełzła na czworakach z szałasu. Wyprostowała się, rogi zalśniły. Złoto
połyskiwało tak mocno, że wydawało się, iż blask ten odbił się aż na niebie. Ubrana w insygnia mocy,
Adika wkroczyła na ścieżkę, prowadzącą do kamieni.
W centrum kamiennego warsztatu znajdował się kamienny stopień, mający szerokość rozpostartych
ramion, lecz nie sięgający wyżej niż do kolan. Na kamiennej płycie spoczywał święty kocioł. Było tak od
czasów młodości preceptorki Adiki, która lata temu przyklękła tutaj, by otrzymać pocałunek mocy od
kobiety, która nauczyła ją prawie wszystkiego. Szepcząc modlitwę za zmarłych, Adika załkała. Potem
dotknęła wizerunku świętych ptaków wyrytych na powierzchni kotła i nazwała je: Ojciec Czapla, Matka
Żuraw, Dziadek Kruk, Wuj Kaczor. Ucałowała każdy drogocenny, wyrzeźbiony w brązie liść, po czym
jedną ręką zaczerpnęła wody z kotła i upiła łyk. Nad pozostałą w ręku wodą wypowiedziała
błogosławieństwo, następnie chlusnęła nią w powietrze, by posiać wiatr.
Uklęknąwszy przed kotłem, czekała z zamkniętymi oczami, wdychając zapachy poranka i wsłuchując
się w jego odgłosy - dalekie, leniwe przelewanie się wody w rzece, pobekiwanie kóz, wiele głosów
porannych ptaków, które wyśpiewywały powitanie wschodzącemu słońcu.
Słyszała trzepotanie skrzydeł i sowę, siadającą na krawędzi kotła. Nie podnosiła jednakże wzroku, jako
że wysłanniczka Wiedzącej była istotą pełną magicznej siły i nawet jedno spojrzenie w jej kierunku
mogło być zgubne w skutkach. Chwilę później na kamiennej ścieżce, a potem na dróżce usłanej igłami,
dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Zaszeleściły łany lnu - przedzierała się przez nie jakaś postać.
Ciepły oddech Wiedzącej poruszył włosy na jej szyi. Zadrżały jelenie rogi.
- Płakałaś, Adiko. - Jej głos był jak melodia płynącej rzeki, jednocześnie wysoki i niski. - Czuję słony
zapach twoich łez.
Czyżby jej łzy nie wyschły przez noc? Z drugiej strony, nie było możliwe, by ukryć coś przez szamanką
plemienia Koni.
- Poczułam się opuszczona, szamanko. Droga, którą idę, jest drogą samotnych.
- Czy nie masz męża? Pamiętam, że nie byłaś rada, gdy starszyzna wioski zadecydowała o tym, że masz
go poślubić.
- Oddalono go ode mnie, o Wiedząca. Ponieważ śmierć kładzie na mnie swój cień, starszyzna boi się, że
każdy człowiek, którego tknę, będzie zagrożony śmiercią.
- To prawda, mówią mądrze.
Nie było słychać nic poza wyciem wiatru i gardłowym gruchaniem turkawki.
Adika popatrzyła na rozpościerający się przed nią krajobraz. Słońce sprawiało, że mgła nad rzeką
rzedła. Ludzie byli już zajęci pracą w polu, zbierając jęczmień i pszenicę. Jakaś dziewczynka prowadziła
stadko kóz w kierunku lasu.
Słowa padły z jej ust, nim zdążyła się zorientować, że ma je zamiar wypowiedzieć.
- Gdybym tylko miała towarzysza, szamanko, moje zadanie nie wydawałoby mi się tak ciężkim. Nie
zawaham się, wypełniając moją misję, ale nim nastanie jej koniec, będę straszliwie długo sama. - Ugryzła
się w język, gdyż następne słowa mogły być jeszcze bardziej gorzkie i popłynąć na fali samotności. -
Błagam, o Wiedząca, daruj mi moje słowa. Znam swoje obowiązki.
- Niestety, córko, twoje powinności nie są łatwe. Jednakże kiedy nadejdzie odpowiedni czas, musi być
was siedmioro. Dlatego zostałaś wybrana.
- Tak, Wiedząca - wyszeptała Adika.
W przeciwieństwie do mieszkańców wioski widziała i rozmawiała z ludźmi z odległych krain.
Wiedziała, że ziemi jest wiele, a ludzi niewielu, zwłaszcza tych, których można by określić mianem
prawdziwych. Na zachodzie znajdowały się urodzajne tereny, gdzie zbudowano miasteczka liczące
pięćdziesiąt lub nieco więcej domów. Północne morza o sinych wodach były lodowate, a wiatry tam
wiejące wyjątkowo silne. Morza były tak zimne, iż z łatwością mogły wydrzeć życie każdemu, kto
próbowałby pływać w ich wodach, choć i w tamtych stronach żyli ludzie, wplatający we włosy węgorze i
zęby tak ostre jak obsydian. Adika widziała też daleko na wschodzie lasy i trawy krainy, w której żyło
plemię Wiedzącej, kuzyni rodzaju ludzkiego, choć zupełnie odeń inni. Widziała nawet nieskończone
pustynie, na których zamieszkiwały plemiona południa. Tamtejsi ludzie mówili tak, jak gdyby obracali
kamyki w ustach. Widziała też bajkowe miasta Przeklętych i ich zdumiewające statki. Z trudem
powstrzymała się, by o tym wszystkim komuś nie opowiedzieć. Widziała wioski niewolników
Przeklętych i plemiona niewinnych ludzi, którzy musieli kłaniać się krwiożerczym bogom. Widziała, co
stało się z ich preceptorką, która przyłączyła się do walki przeciw Przeklętym i została złożona jako
ofiara na ich ołtarzu.
Strona 15
- Wszyscy jesteśmy niewolnikami Przeklętych tak długo, jak trwa wojna. - Wiedząca poruszyła się.
Zastukały kopyta. Wiedząca cofnęła się, a potem zbliżyła i Adika ujrzała jej masywne ciało. Pewnego
razu, gdy Adika była jeszcze dzieckiem, zdarzyło się, że ludzie Wiedzącej wytropili i złapali kilku
zwiadowców Przeklętych. Od tej pory już zawsze była pod wrażeniem ich wielkości i siły. Bała się magii
Przeklętych i dlatego też cieszyła się, że jest sprzymierzeńcem plemienia Koni, którzy rodzili się ze
skrzyżowania klaczy i człowieka.
- Jednakże... - Wiedząca zamilkła. Adika poczuła, jak w jej sercu wzbiera nadzieja, lecz bała się słuchać
jej głosu. - Być może jest sposób, by znaleźć ci towarzysza, który także został tknięty ręką śmierci. W ten
sposób ty nie byłabyś samotna, a on nie musiałby bać się fatum nad tobą ciążącego. Jesteś najmłodszą z
wybranych, Adiko. Inni przeżyli już długie życie. Twoją rolą było pójść śladami twej nauczycielki, a nie
tylko zajmować jej miejsce podczas tkania. Nic dziwnego, że jest ci trudno przechodzić przez wrota,
prowadzące na Drugą Stronę. - Czy ręka Wiedzącej dotknęła karku Adiki? - Taka obietnica nie powinna
być poza moimi możliwościami.
Nadzieja pulsowała w klatce piersiowej Adiki niczym ptak obijający się o pręty klatki.
- Czy naprawdę mogłabyś to uczynić, Wiedząca?
- Zobaczymy. - Niełatwo to było usłyszeć. Adika poczuła pewną ulgę, gdy szamanka zmieniła temat. -
Czy dostrzegłaś jakieś dziecko w plemieniu Białych Jeleni, które mogłoby być twoim następcą?
- Nie - wymruczała Adika. Słowa zdawały się boleć ją jak nóż wbijany w jelita. - Tak samo jak nie
miałam czasu, by uczyć kogoś tego, co umiem.
- Nie desperuj, dziecko. Nie opuszczę twoich ludzi. - Nagle rozległ się ostry syk, a potem dalekie
pohukiwanie sowy. - Wzywają mnie - rzekła Wiedząca, nieco zdziwiona. Potem szybko zniknęła.
Czy Wiedząca właśnie przeszła przez wrota kamiennego warsztatu? Czy rzeczywiście stała osobiście
przed Adiką? A może wkroczyła na ścieżkę wizji i pojawiła się przed nią tylko w swojej duchowej
postaci? Wiedząca była tak potężna, że Adika nie mogła powiedzieć, jak właściwie było. A nie
ośmieliłaby się pytać.
Prawdę rzekłszy, ludzie dysponowali najmniejszą cząstką mocy na ziemi. Jeżeli jednak tak było,
dlaczego Przeklęci niestrudzenie prowadzili przeciwko nim wojnę? Dlaczego tak bardzo nienawidzili
ludzi?
Wiatr poruszył na kotle wykonane z brązu listki. Pomyślała, że posłyszała ten odgłos, gdyż właśnie
wstało słońce.
Nagle rozległ się dźwięk rogu: alarm w wiosce.
W pośpiechu, nie bacząc już na szczegóły, Adika pospieszyła do swego namiotu. Wyjęła obrzędową
odzież i pobiegła przez szańce. Dotarła do wrót wioski dokładnie w momencie, gdy wbiegła doń, sadząc
susy, dziewczyna o silnych nogach, z psem strażnikiem u boku. Dziewczyna rzuciła sznurek paciorków z
wiadomością do nóg Matki Orli, która pojawiła się u wrót w odpowiedzi na alarm.
Ręce Matki Orli były tak sękate, iż prawie nie mogła policzyć paciorków, odczytując ich znaczenie.
Posunęła się, aby Adika mogła stać blisko niej. Będąc w mocno zaawansowanym wieku, Orla nie
obawiała się złych duchów czy śmierci, które mogły jej co najwyżej dokuczyć.
- Potyczka - obwieściła wszystkim, którzy nadbiegli z okolicznych domów. - Najazd Przeklętych. Z
której wioski przybywasz, Rącza?
Jedno z dzieci przyniosło kwiaty tak intensywnie pachnące, że Adika poczuła napływającą do ust ślinę.
Rącza złapała dech.
- Przybywam z Dwóch Strumieni, Sosnowego Wzgórza, Błotnistej Drogi i Starego Fortu. Przeklęci
zaatakowali wioskę za Czterema Domami. Trzech ludzi zabito, a dwoje dzieci porwano.
- Czy jacyś ludzie z Czterech Domów podążyli za nimi? - zapytał Beor, wysforowawszy się do przodu.
Był na nogach wcześnie, bo polował. Miał ze sobą linę. Dwa głuszce, kuropatwa i trzy kaczki zwisały ze
sznurka trzymanego w drugiej ręce. Pies Rączej zaczął obwąchiwać ptactwo, ale dziewczyna
przytrzymała go, dopóki dzieci nie wpadły z kośćmi dla zwierzęcia. Pies położył się i zaczął je ogryzać.
- Nie - rzekła Rącza. - Nikt z Czterech Domów nie urządził pościgu za Przeklętymi. Ci, którzy polegli,
byli z plemienia Czerwonych Jeleni. Dwie zimy temu, niedaleko Czterech Domów osiedliły się dwie
rodziny. Pochodzili z zachodu.
- Czy dla Przeklętych ma jakieś znaczenie, że zabili człowieka z plemienia Czerwonych Jeleni, a nie z
Białych? - Beor był już na dobre rozzłoszczony tym rodzajem złości, który innych motywował do
działania. - Dla nich wszyscy jesteśmy tacy sami. A jeśli porwali i zabili Czerwone Jelenie, to dlaczego
nie mieliby przyjść po Białe następnym razem? Powinniśmy walczyć w grupie, inaczej wszyscy zginiemy
od strzał Przeklętych.
Strona 16
Ludzie zamruczeli na znak zgody. Młodzi wyglądali na zdenerwowanych albo przeciwnie,
podnieconych.
- Co mówi Wiedząca? - zapytała Orla ze zwodniczą łagodnością.
Wszyscy zamilkli, podczas gdy Adika zastanawiała się nad odpowiedzią. Rącza wypiła miód i z
wdzięcznością przyjęła miskę owsianki, przyniesioną przez jednego z chłopców, którego pokonała w
wyścigach ubiegłego lata. Przyglądał się jej z zazdrością - szczupłym nogom i spodniom, które
umożliwiały szybki bieg. Wyglądał tak, jakby chciał dotknąć naszyjnika z bursztynu i miedzianych
opasek na rękę, które Rącza założyła, aby podkreślić swój status. Podczas Święta Słońca, kiedy
mieszkańcy wiosek spotkali się, by dokonać handlu, sądzić się i rozwiązywać spory, dziewczyna wygrała
wyścigi, a tym samym otrzymała prawo do imienia Rącza i obowiązek dostarczania wiadomości między
wioskami, które zamieszkiwały plemiona Białych Jeleni.
- Teraz Wybrani ludzkich plemion działają wspólnie, a ludzie plemienia Koni uznawani są za naszych
sojuszników. A choć są oni w mniejszym stopniu ludźmi niż nasi kuzyni z plemienia Czerwonych Jeleni,
z radością przyjmujemy ich jako sojuszników. - Adika przerwała, czując, że w ludziach wzbiera niepokój.
Rącza skończyła jeść owsiankę i odstawiła miskę w nadziei, że otrzyma następną porcję.
- W następnym roku słońca nastąpi czas szczególnego niebezpieczeństwa. Jeśli Przeklęci dowiedzą się,
że działamy przeciwko nim, wyślą na nas swoją armię. Potrzebujemy każdego sojusznika, niezależnie czy
to jest Czerwony, Biały czy Czarny Jeleń. Nieważne, jak dziwne wydają się nam inne plemiona,
potrzebujemy ich pomocy. Jeśli będziemy przy życiu po następnej ciemności słońca, nie będzie powodu,
by się obawiać.
Orla zrobiła znak odpędzający złe duchy i splunęła na ziemię. Wielu poszło jej śladem, lecz nie Beor.
Młodsi wycofali się. Powrócili do swej pracy lub zaczęli przygotowywać łuki i siekiery. Kiedy
mieszkańcy wioski zajęli się swoimi obowiązkami, pozostała tylko starszyzna i dowódca.
- Dołączę do tych, którzy staną w obronie wsi - powiedziała Adika.
Nie mieli innego wyjścia, niż się zgodzić.
Poszła do swego starego domu, by wziąć lecznicze zioła i koszyk z talizmanami. W opuszczonej chacie
czuć było zapach stęchlizny. Adika dotknęła okapu. Z jednej z krokwi wciąż ciekła smoła. Adika
dotknęła jej ustami, wdychając charakterystyczny zapach.
Na zewnątrz Beor czekał z dziewięciorgiem zaufanych ludzi. Byli gotowi do walki, jeśli by do takowej
doszło. Przyszli uzbrojeni w łuki, przynosząc strzały o obsydianowych grotach i topory z krzemienia i
miedzi. Agda miał kamienną siekierę, zaś Beor niósł dumę wioski: halabardę z prawdziwym ostrzem z
brązu, przymocowanym pod odpowiednim kątem do drzewca. Zdobył ją kiedyś na wrogu.
Kiedy ruszyli, za nimi podążyła Rącza z psem u boku. Tym razem zmierzała do Wiosennej Wody,
wioski Dorrena.
Nie trzeba teraz myśleć o Dorrenie. Adika mogłaby, oczywiście, cieszyć się tym chwilowym spokojem,
spacerem w promieniach jaśniejącego słońca, powiewem wiatru za plecami. Nie było tak gorąco jak na
wyspie, na której zamieszkiwał Upadający. Szła na czele grupy, rozglądając się za użytecznymi
roślinami. Kiedy ujrzała gorczycę, zeszła ze ścieżki. Beor odłączył się od grupy, czekając na nią. Reszta
zatrzymała się nieopodal, na tyle daleko, by rozmowa Adiki i Beora do nich nie dochodziła, ale
dostatecznie blisko, by zareagować na wypadek ataku.
Ignorowała Beora tak długo, jak to było możliwe, zbierając gorczycę, związując łodygi roślin i
chowając je do koszyka. Beor postępował za nią do momentu, gdy Adika znowu wróciła na ścieżkę. Nie
patrzyła na niego i ze sposobu, w jaki kołysał halabardą, wywnioskowała, że i on nie patrzył na nią.
Jednakże było całkiem miło iść obok drugiego człowieka, towarzysza dłuższego marszu. Pozostali
nieznacznie ich wyprzedzali.
- Starszyzna rozmawiała ze mną wczoraj. - Głos Beora był chrapliwy, co działo się zawsze, gdy był
podniecony lub rozgniewany. - Powiedzieli, że nigdy nie mieliśmy dziecka, ponieważ na skutek magii
straciłaś płodność. Rzekli też, że jeśli nie przestanę o tobie myśleć, dopadną mnie złe duchy i nie będę
mógł spłodzić dziecka z inną kobietą.
Nogi niosły Adikę z trudem. Jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Nie potrafiła myśleć jasno. Słońce
prażyło. Ścieżka wiła się poprzez las, gdzie pomiędzy liśćmi poświstywał leciutki wietrzyk.
- Nigdy nie pragnąłem żadnej kobiety tak mocno jak ciebie. Ale teraz muszę to powiedzieć. Zatem
niech tak będzie. Starszyzna mówi, że ostatniego księżyca najstarsza córka Matki Nahumii ze Starego
Fortu wystawiła za drzwi myśliwską torbę swego męża i odprawiła go. Będzie szukała nowego
mężczyzny, czyż nie?
- Musiałbyś zatem podążyć do Starego Fortu - odrzekła Adika, jako że Beor najwyraźniej oczekiwał, by
Strona 17
coś powiedziała.
- To prawda. Ale miałem także pomysł, aby opuścić wioskę i udać się dalej na wschód i polować przez
jeden sezon z naszymi kuzynami, Czarnymi Jeleniami.
- To daleka droga - powiedziała Adika, czując, że jej głos drży i że nie jest w stanie mówić, nie
zdradzając lęku ogarniającego jej serce.
- Tak, daleka - zgodził się Beor i znowu czekał, pragnąc usłyszeć słowa jej współczucia lub żalu albo
usiłowania odwiedzenia go od tak gwałtownych decyzji. Ale Adika nie mogła dać mu już z siebie nic
więcej. Poświęciła życie swemu ludowi i magii, która nie pozwoliła jej mieć dziecka.
- Jesteś dobrym dowódcą, Beor - powiedziała. - Mieszkańcy wioski potrzebują cię. Czy poczekasz
przynajmniej do chwili, gdy ja wykonam moje zadanie? Potem mieszkańcom wsi będzie łatwiej się bez
ciebie obejść. - Zawahała się. Było zabronionym mówić głośno o wielkim tkaniu. Słowa niosły za sobą
moc. Nie można było rzucać ich beztrosko na wiatr, bo mogliby je usłyszeć Przeklęci. - Poczekaj
przynajmniej do tego czasu.
Beor chrząknął, ale nie odpowiedział. Po pewnym czasie zrównali się z resztą. Jako że wszyscy
obawiali się z nią rozmawiać, a nawet patrzeć na nią, Adika równie dobrze mogłaby iść sama.
Słońce było już w połowie drogi do zenitu, gdy dotarli do Czterech Domów, osady, którą tworzyły
porozrzucane szopy, chaty, chlewy i cztery porządne zabudowania. Każdy z domów był okrągły, kryty
strzechą, o kamiennych ścianach. Pomiędzy nimi zbudowano spichlerze. Sześciu ludzi pracowało przy
wale, kopiąc i wywożąc ziemię w drewnianych wiadrach.
Dowódcą Czterech Domów była korpulentna kobieta z dwiema bliznami, nosząca imię Ulfrega. Miała
na sobie spódnicę uszytą ze sznurków, co było oznaką kobiety dojrzałej do wybrania sobie partnera.
Blade nitki symbolizujące porody, które zdobiły brzuch Ulfregi powyżej paska jej spódnicy, oznaczały,
że rodziła już kilkanaście razy.
Ulfrega poprowadziła ich wzdłuż rzeki przez zagajnik, w którym znajdowały się świnie, a potem
dróżką, prowadzącą do siedziby Czerwonych Jeleni. Słońce opromieniało dwa okrągłe domy i sześć
spichlerzy. Co dziwne, jeden z domów był całkowicie spalony, podczas gdy drugi stał cały i
nienaruszony, wyglądając tak, jakby został zbudowany miesiąc temu, a zamieszkany ledwie wczoraj.
Poza tym znajdowały się tu zagroda, stóg siana i bardzo porządnie zagospodarowany warzywny ogród,
pełen dorodnych jarzyn. Bzyczały muchy. W powietrzu leniwie krążyły wrony. Nawet psy opuściły swe
budy. Wioska była pusta, wyjąwszy jedno porzucone ciało.
Mieszkańcy osady zaczęli kopać rowy i wały obronne.
- Za mało i zbyt późno - powiedziała Ulfrega, wskazując na wykopany do połowy rów i zapadnięty,
spalony wał obronny. Dookoła walały się groty strzał, potrzaskane drzewce włóczni, jeden z mieczy
Przeklętych oraz płaski, długi kawałek drewna z grotem z obsydianu, choć większa jego część była
wyszczerbiona. Ulfrega podniosła strzałę i palcami zbadała grot, następnie wetknęła ją do skórzanej
sakwy, którą niosła przewieszoną przez ramię.
- I dla was jest za późno, by kopać rowy - powiedział Beor.
Wzruszyła ramionami, podenerwowana.
- Najeźdźcy zawsze w następnej kolejności atakowali Trzy Dęby i Wiosenną Wodę.
- To nie problem przemieszczać się między wioskami, zwłaszcza dla Przeklętych.
- Ech! - splunęła w kierunku trupa. - W otwartym terenie mogą poruszać się szybko, ale w lesie są
powolniejsi. Jest mnóstwo gęstych zarośli pomiędzy Trzema Dębami i naszą osadą.
- Nie pomogło to tutejszym ludziom.
Tymczasem ludzie Beora szukali obsydianowych grotów i zajmowali się wszystkim, co rosło w
ogrodzie.
- Odgonię duchy - rzekła Adika.
Nie było wątpliwości, że ludzie z Czterech Domów czekali na nią, by wypełniła swą powinność.
Zarówno Beor, jak i Ulfrega uczynili gesty mające oddalić złe duchy i delikatnie odsunęli się od niej.
Adika zaś pogrzebała w swym koszu i wyjęła miedzianą miskę, w sam raz mieszczącą się w jej
złożonych dłoniach. Na pobliskim palenisku skrzesała za pomocą krzemienia kilka iskier, po czym dodała
kawałek suszonego grzyba, wzniecając w ten sposób ogień. Potem wlała do miski pobłogosławioną wodę
ze skórzanego worka i postawiła ją na naprędce skleconym trójnogu, by podgrzały ją płomienie ognia. Jej
towarzysze zniknęli w lesie, zamierzając poszukać śladów wroga - lub aby się ukryć ze strachu przed
magią Adiki.
Gdy woda się zagotowała, stanęła w ciszy nad ciałem zabitego.
Upadek sprawił, że z twarzy martwego zsunęła się drewniana maska rysia. Miał dumne rysy i cerę o
Strona 18
kolorze miedzi. Jego czarne włosy zostały zebrane w węzeł na czubku głowy, tak jak to mieli w zwyczaju
jego pobratymcy. Na całej dolnej partii rąk widniały magiczne znaki, wykonane błękitnym urzetem i
czerwoną ochrą. Płeć zmarłego zdawała się nie mieć szczególnego znaczenia: był to człowiek dorosły i
niebezpieczny, mógł bowiem rozmnażać się i walczyć.
Martwy nie miał na sobie żadnych talizmanów wykonanych ze zwierzęcych szczątków. Przeklęci
chronili swe duchy, toteż Adika musiała działać ostrożnie. Na szczęście nikt z Czterech Domów nie
usiłował rozebrać trupa, choć ten miał na sobie kosztowne rzeczy. Jego pierś chronił kawałek brązu tak
pięknie ozdobiony wizerunkami zwierząt, że Adika nie mogła powstrzymać podziwu. Na napierśniku
widniał rysunek kobiety z głową sępa, która majestatycznie kroczyła w stronę jaśniejącego słońca oraz
rysunek dwóch walczących ze sobą, ziejących ogniem smoków. Trudno było zrozumieć, jak to się działo,
że Przeklęci terroryzowali ludzi, jednocześnie wykonując tak piękne przedmioty. Hełm martwego miał
pióropusz z końskich włosów. Zsunął się z głowy trupa i leżał teraz w błocie, podeptany w szale walki.
Skórzany pas, zapinany na miedzianą klamrę, podtrzymywał sięgającą do kolan tunikę. Ubranie leżało
na Przeklętym tak znakomicie, że Adika nie mogła się powstrzymać, by nie dotknąć swego, nierówno
utkanego odzienia. W jakim celu Przeklęci atakowali ludzi, skoro byli tak bogaci?
Czyżby patrzyli na ludzi tak samo jak na zwierzęta? Może byłoby to uzasadnione w czasach, nim
nastały wielkie królowe. Ludzie wówczas niewiele różnili się od zwierząt: włóczyli się jak one, jedli, pili,
polowali i rozmnażali się niemal w taki sam sposób. Jednakże teraz sytuacja się zmieniła.
Zawiesiwszy na szyi woreczek z jałowca, który miał ją ochraniać, Adika sięgnęła po cztery wysuszone
listki lawendy. Później odwróciła się w stronę północy i zgniotła jeden z listków palcami. Jego drobiny
upadły na ziemię. Wykonała tę samą czynność, odwracając się na wschód, południe i zachód, tworząc w
ten sposób ochronny krąg. Stojąc twarzą na zachód, uklękła i przyłożyła dłonie do nosa, wdychając silny
lawendowy zapach. Wymruczała słowa mocy i ochrony.
Woda zagotowała się. Szczypcami wykonanymi z kości Adika uniosła znad ognia miedzianą miskę i
schowała ją do kosza. Wrzuciła do wody nieco starego ostu i czekała z podniesionymi do góry rękoma.
Duch pojawił się w jej złożonych rękach w postaci delikatnego wiru. Potem ujrzała, jak wydostaje się z
ciała, wiotki i biały. Podpłynął do kręgu, ale nie mógł go przełamać, związany zaklęciem lawendy. Kiedy
kręcił się na podobieństwo wietrznego wiru, jego zawodzący głos zamienił się najpierw w warkot, potem
w płacz, a potem w wycie. Następnie, niczym rój maleńkich muszek, wzniósł się ku niebu poprzez tunel
uformowany przez cztery zapory. Adika rzuciła na oczy zmarłego lawendowe drobiny, umieściła je także
w jego uszach, nosie i na wargach. Podciągnąwszy tunikę wojownika, wtarła lawendę w męską część
jego ciała, po czym odwróciła trupa.
Wysoko w górze dało się słyszeć wycie rozpaczy. Adika trzykrotnie klasnęła w ręce, po czym tupnęła
nogami. Wir kręcący się w jej złożonych dłoniach zniknął. Duch uleciał do wyższego świata drogą
wyznaczoną przez granice magicznego kręgu.
Pozostawił po sobie jednak coś o wiele ważniejszego: pod ciałem leżał miecz z brązu.
Ostrożnie przesunęła palcami po jego ostrzu. Ostry, bojowy miecz podobnie jak jego właściciel miał
swego ducha. To ostrze rozdarło wiele istnień i sprawiło, iż wiele duchów uszło z ciał. Do kogo teraz
powinna należeć tak niebezpieczna i potężna rzecz? Nikt z plemienia Białych Jeleni ani nikt ze
wszystkich dziewięciu wiosek nie posiadał czegoś takiego.
Znalazła w koszyku werbenę, zmięła ją w palcach i pozwoliła jej upaść na miecz, tak by udobruchać
mściwego ducha i czasowo ostudzić jego zew krwi.
Oprócz napierśnika z brązu, hełmu, miecza, pasa i luźnej lnianej tuniki, zmarły miał nóż, sakiewkę z
czterema rzecznymi kamykami, saszetkę z ziołami, muszlę i małą, drewnianą kostkę z wyrytymi
magicznymi znakami.
Ściągnąwszy odzienie z trupa, Adika zaciągnęła go do zrujnowanego domu i podpaliła. Oznaczyła próg
chaty heksagramami i wrzuciła do ognia sakiewkę i maskę wojownika. Do zapadłej słomianej strzechy
dorzuciła węgli. Stos zapłonął.
Widząc ogień, Ulfrega pozwoliła innym wychylić się z lasu.
- Nikt inny już się tu nie osiedli - zauważyła Ulfrega, spiesząc za Beorem, by obejrzeć zdobyczną broń.
- Nie dotykaj tego - powiedziała Adika. Z pogrzebowego stosu dobywał się dym. - W tych rzeczach
zaklęta jest magia Przeklętych.
- Ale ja używam tej halabardy, choć ona została zdobyta na Przeklętym. - Beor przyglądał się mieczowi
z nieukrywanym głodem w oczach.
Wizja nadeszła tak nagle, iż Adika straciła dech w piersiach.
Beor biegnie z mieczem w ręku na czele tłumu młodych ludzi o dzikich oczach, podążając na wschód, by
Strona 19
zabijać swych współbraci, ludzi, paląc ich domy i kradnąc ich bydło i kozy.
To było szaleństwo, jakie Przeklęci wrażali w ludzkie serca!
Westchnąwszy, Adika poczuła, że klęczy, opierając się na rękach. Wszyscy odsunęli się od niej. Pociła
się, choć słońce zakryły chmury.
Nieoczekiwanie załkała z żalu. Czym staną się Białe Jelenie po jej odejściu? Czy nikt z nich nie był
dostatecznie mocny, by stawić czoło nieprzejednanemu duchowi, zamieszkałemu w mieczu? Czy wizja
pokazywała, że ludzie zostaną pożarci przez swą złość i żądzę? Czy ludziom przeznaczone było, by
władza Przeklętych zatruła ich dusze, zmusiła do okrutnej wojny?
Poczuła cuchnący zapach płonącego ciała i w dymie tym popłynęła do kolejnej wizji, która nie miała ni
początku, ni końca.
Będzie pokój i wojna, dobroć i okrucieństwo. Będzie honor i hańba.
Wszystko to czeka rodzaj ludzki.
To już nastąpiło.
Być może prawdą było, że babki żyły w pokoju i miłości. Tego nie znało obecne plemię Białych Jeleni.
Albo też przodkowie prowadzili swe własne wojny, które wybuchały z tak nieskomplikowanych
powodów jak złość pomiędzy przyjaciółmi lub z przyczyn bardziej złożonych, gdy walczą wrogowie z
różnych plemion.
Wizja odpłynęła. Trzęsąc się, Adika wstała. Zauważyła, że wszyscy siedzą wokół ocalałego domu,
żując kawałki suszonego mięsa i czekając, aż ona wyjdzie z transu. Nie musiała nic tłumaczyć. Zeszła w
dół do strumienia i nożem ścięła trzcinę. Potem splotła ją w sznur wystarczająco silny, by związać i
ponieść skarby zmarłego. Z tym ładunkiem przewieszonym przez ramię i swoim koszykiem
umocowanym u bioder Adika wróciła do Czterech Domów. Reszta podążyła za nią w bezpiecznej
odległości, rozmawiając ściszonymi głosami.
Obawiali się jej, bo władała magią, a oni nie, bo widziała to, czego oni nie mogli zobaczyć. Taka była
decyzja bogów. Jednym pozwalali widzieć, inni musieli pozostać ślepymi.
Adika wiedziała, że czasem większym miłosierdziem było pozostać ślepym.
3
Tę noc spędzili w Czterech Domach. Ludzie usuwali się z drogi, gdy Adika nadchodziła. Ojcowie
wciągali dzieci do domów i zabarykadowywali drzwi, tak by wzrok Wybranej nie okaleczył ich
potomków. Nikt nie zaprosił jej do środka, zaś Beor był dostatecznie mądry - lub wystarczająco lękliwy,
wiedząc, co Adika może uczynić, gdy wpadnie w złość - i zarówno on, jak i jego kompania usiedli
osobno, zabierając jedzenie, jakim podzielili się z nimi ludzie z Czterech Domów.
Jadło było smakowite; dziczyzna i mięso łabędzia, słodkie piwo tak gęste, iż można je było niemal
wybierać palcami, ser i warzywa, o tej porze roku nieco włókniste. Chcąc zjeść w spokoju i nie narażać
się na ciągłe zwierzęce błagania o kąski, mieszkańcy Czterech Domów trzymali swoje psy na uwięzi.
Tej nocy Adika spała osobno, w cieniu jednego ze stogów siana. Nie mogła się powstrzymać, by nie
pogłaskać gładkiego odzienia martwego Przeklętego. To jej jednak nie pocieszyło.
Rankiem wrócili do wioski. Wszyscy chcieli ujrzeć miecz z brązu, ale Adika trzymała go w ukryciu.
Jego duch wciąż łkał za poprzednim właścicielem i wrzał gniewem. Adika zaniosła miecz i zbroję na
wzgórze i zawinęła je w wołową skórę wraz z ziołami i talizmanami. Płytkie zagłębienie za kamieniem
było doskonałym tymczasowym grobem.
Przez dłuższy czas klęczała przy dziurze, ale nie nadeszła żadna wizja. W końcu poszła nad rzekę i
prała lnianą koszulę tak długo, aż nie pozostał na niej ani jeden ślad po Przeklętym. Wróciwszy na
wzgórze, znalazła przy swoim szałasie półmisek z jedzeniem, zimną i zgęstniałą polewkę oraz kubek
piwa, do którego wiatr zdążył nawiać roślinnych pyłków. Rozwiesiła lniane odzienie na szałasie, a potem
posiliła się. Nikt nigdy nie odrzucił jedzenia. I nikt nie musiał spożywać go w samotności.
Letni wieczór był ciepły, złotawy i pełen obietnic, jednak Adika czuła pustkę w sercu.
Założywszy strój Wybranej, poszła znajomą ścieżką ku kamieniom. Zapadła noc. Gwiazdy błyszczały
niczym ognie umarłych. Czy była pośród nich nowa gwiazda, duch Przeklętego, którego odprawiła w
zaświaty? Tego nie wiedziała.
Wykonując rytualne gesty, podeszła do kamiennego warsztatu. Wydawało się, że wielkie głazy bacznie
Strona 20
jej się przyglądają. Adika uklękła obok kotła i upiła z niego łyk wody, po czym chlusnęła cieczą
powietrze, by nasycić wiatr jej świętością. Z rękami skrzyżowanymi na piersiach zaczęła oddychać tak,
by wprowadzić się w trans, niezbędny do wykonania jej zadania. Chciała przejść każdy stopień wielkiego
tkania, aby później nie popełnić błędu i nie pozrywać nitek. Najpierw przeszła go w umyśle, potem raz
jeszcze.
Nie mogła jednak wytrwać w głębokim transie zbyt długo. Po pewnym czasie wyszła z niego. Była
zmęczona, ale nie śpiąca. Pochyliła głowę, czekając.
Być może czekała tylko na nadzieję lub uwolnienie. Może czekała tylko na wiatr. Lub na śmierć.
To była długa noc.
Podkradła się mgła. Otoczyła Adikę, zimna i delikatna. Gwiazdy oddychały, dusze wzdychały za swymi
utraconymi domami. Śpiewał słowik.
Zahuczała sowa.
Adika była już w pełni przebudzona. Bolały ją kolana, lewa noga zdawała się odmawiać posłuszeństwa,
a kiedy poruszyła się, by odpędzić od siebie dokuczliwe złe duchy, które przybyły ją nękać, gdy spała,
ujrzała sowę szybującą bezgłośnie z rozpostartymi skrzydłami. Ptak usiadł na kotle. Adika szybko zakryła
oczy dłonią.
Na wschodzie wstawał świt. Mgła rozpraszała się, przypominając dzikie zwierzę, chowające pazury.
Wreszcie jej pasma otaczały już tylko najbardziej wysunięte na zachód kamienie. Przed oczami Adiki
pojawiło się błękitnobiałe światło. Na karku poczuła oddech Wiedzącej. Pachniał trawą. O ziemię
uderzyły końskie kopyta.
Grunt pod kolanami zadrżał, a ją samą coś odrzuciło do tyłu. Jakaś siła rozdzierała jej trzewia i szarpała
je w jedną stronę, miotając Adiką w drugą. Zdawało się jej, że jest rozdarta, choć wciąż była cała,
dysząca z wysiłku i strachu. Czuła, że puchnie jej język, a w głowie rozlegały się setki uderzeń, jak gdyby
spadała w dół stromego zbocza, lecz tak naprawdę klęczała nieruchomo obok kotła.
Głęboko w kosmosie nastąpiło coś dziwnego. Świat wokół cały wibrował dźwiękami, niespokojny i
zdumiewający. Adika usłyszała ptaki budzące się w lesie i dalekie wycie wilków. Oddech gwiazd musnął
jej szyję, parząc ją ognistym gorącem, bezlitosnym jak dusza miecza. Adika usłyszała westchnienie, a
potem nie było słychać nic prócz Wiedzącej, mamrocącej cicho jakieś słowa.
Jednakże dał się słyszeć jeszcze jeden głos, niski i niewyraźny.
Czuć też było cuchnącą woń krwi i zapach, który Adika rozpoznała dopiero, gdy zaczął ją dusić: zapach
mokrego psa.
Wystraszona, podniosła wzrok i ujrzała dwa ogromne psy wielkości cielaka, stojące po drugiej stronie
kamiennego stopnia. Podniosła się ostrożnie, ale zwierzęta nie ruszyły się, nie warczały też ani nie
szczekały.
Po drugiej stronie kotła spoczywało ciało nagiego człowieka, już nie młodzika, ale jeszcze nie
mężczyzny.
Wiedząca czekała, nie poruszając się. Od leżącego twarzą do ziemi człowieka dzieliła ją odległość
szpady. Przed nią znajdował się stosik pokrwawionych ubrań.
Adika ostrożnie okrążyła kocioł, szepcząc zaklęcia ochronne. Czyżby to był szaman, krążący ze swymi
duchami opiekuńczymi?
Psy obwąchiwały ciało, jak gdyby próbując zbadać, czy ów człowiek żyje. Potem usiadły obok niego.
Nie próbowały ugryźć Adiki, gdy wsunęła się pomiędzy nie i ciało, dotykając pleców nagiego człowieka.
Jego skóra miała różaną barwę i była cudownie gładka. Był znacznie mniej owłosiony niż mężczyźni z
klanu Jeleni, nie miał też ciemnej cery Przeklętych. Takiego człowieka nie widziała jeszcze nigdy w
życiu. Przejechała ręką po linii jego barków. Skóra była ciepła. Oddychał lekko i powoli.
- Oto małżonek, którego ci obiecałam, Adiko - powiedziała Wiedząca. - Pochodzi z innego świata.
Mężczyzna pachniał niczym dzika róża. Jego ucho, jedno, które Adika mogła dostrzec, było delikatne
niczym cenna muszelka, przywieziona z północy, a wargi miały delikatną barwę fioletu, jakby mężczyzna
był zmarznięty.
- Czy on przyszedł ze świata umarłych? - odezwała się Adika w strachu, że może mu jakoś zaszkodzić.
Ze względu na pozycję, w jakiej leżał, trudno było przyjrzeć się jego twarzy.
- Istotnie, wędrował już ku krainie zmarłych. Ale teraz jest tutaj.
Ręka Adiki spoczęła na jego ramieniu. Miał uda i pośladki młodego mężczyzny, ale z trudem
dochodziło do niej, że był istotą rodzaju męskiego. Choć, trzeba przyznać, jej serce biło mocno. Wył
wiatr, rozrzedzając mgłę, a tarcza słońca zmierzała coraz wyżej na niebie.
Niełatwo było rozmawiać, gdy nadzieja walczyła w jej sercu z obawą. Jej głos łamał się, gdy