Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia

Szczegóły
Tytuł Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Elliott Kate - Korona Gwiazd 4 - Dziecko płomienia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Kate Elliott Korona Gwiazd Tom 4 Dziecko płomienia Child of flame Tłumaczyła: Joanna Szczepkowska Strona 2 Pamięci Arnolda Bodtkera, 1904 - 2000. „Wiedzieć coś i w coś wierzyć jest czymś zupełnie innym, niż stosować w życiu to, co wiemy i w co wierzymy". Strona 3 NOTA OD AUTORKI Materiał, który składa się na serię „Korona Gwiazd", pisany był z myślą o trylogii, po której miały nastąpić trzy kolejne części. Jak to często zdarza się w pracy pisarskiej, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Gdy zaczęłam tworzyć, odkryłam, że fabuła będzie znacznie szersza, niż początkowo sądziłam. Część materiału, jaki chciałam wykorzystać, została skrócona lub odłożona do wykorzystania w innym czasie, włączając jeden osobny wątek, który dotyczy plemion Quman. Reszta mego dorobku składa się z części tworzących pięć (albo sześć) woluminów, co okazało się najlepszym sposobem, by jednocześnie utrzymać pisarski poziom i dotrzymać terminów wydania książek. Ostatnia część „Korony Gwiazd" będzie nosiła taki właśnie tytuł. Pozostawiam otwartą możliwość powrotu do świata przedstawionego w „Koronie Gwiazd" w kolejnej sadze. Mam nadzieję opowiedzieć kiedyś historię Kereki, córki wodza Qumanów, która pragnęła być mężczyzną. PODZIĘKOWANIA Nagły atak zapalenia ścięgien spowodował pewne opóźnienia w pracy nad tą książką. Chciałabym podziękować moim wydawcom za cierpliwość, M. J. Kramer za dwukrotne przepisywanie moich bazgrołów, kiedy nie mogłam tego zrobić sama. Szczególne podziękowania dla Russa Galena za jego wyjątkową pomoc. Jak zawsze chcę podziękować Jay Silverstein za wkład w powstanie moich książek i za ich oceny. Dziękuję także: Jeanne Reames Zimmerman, Sherwood Smith, M. J. Kramer, Katharine Kerr, Constance Ash i mojemu wydawcy, Sheili Gilbert. Spędziłam wiele wspaniałych, olśniewających chwil w Muzeum Narodowym w Kopenhadze w Danii i mam nadzieję, że znajdziecie ślady tego w mej książce. Jeśli Adika ma innego potomka niż ten z mojej wyobraźni, jest nim dziewczynka Egtvedów. A moim czytelnikom: dziękuję za oczekiwanie. Strona 4 PROLOG Błyskawice raz za razem rozdzierały niebo na południowym wschodzie. Jednakże w szerokim rowie, w którym odnalazła schronienie trójka młodych ludzi i dwóch ciężko rannych żołnierzy, deszcz na szczęście był słabszy. Wiatr z północy rozwiał chmury, odsłaniając woskowe światło księżyca. Ivar wsłuchiwał się w odgłosy bitwy, które przynosił morski wiatr. Schronili się w rowie w nadziei, że ujdą uwadze przeciwnika. Nie znaleźli jednak bezpieczeństwa, a jedynie chwilę wytchnienia, utkwiwszy w miejscu za linią wroga. Qumańscy wojownicy mogli spaść im na karki od strony rowu po wschodniej stronie i poćwiartować ich, a potem odciąć im głowy i przytroczyć je jako ozdoby u swoich pasków. Albo, w ostateczności, zrobią to, co miał na myśli Baldwin, paplając o qumańskich żołnierzach przeszukujących ogromny kurhan i jego obrzeża, oświetlając sobie drogę pochodniami. Póki co ze swego miejsca na dnie błotnistego rowu Ivar nie dostrzegał ani jednej. Ze szczytu wzgórza emanowało migotliwe światło, ale nie przypominało żadnej z pochodni, jakie Ivar kiedykolwiek widział. Czasami, gdy sytuacja była naprawdę zła i nie dało się z tym nic zrobić, lepiej było nie dostrzegać pewnych rzeczy. - Ostrożnie - wyszeptał Ermanrich. - Cały ten kraniec jest wypełniony wodą. Na litość boską! Jest jak lód. - No, Dedi, dalejże, chłopaku - perswadował starszy z dwóch rannych Lwów swemu młodemu towarzyszowi, ale ten nawet nie drgnął. Prawdopodobnie był już martwy. Ivar znalazł wodę i zaczął ją pić ze złożonych dłoni. Jej chłód sprawił, że odzyskał jasność myślenia po raz pierwszy, odkąd stracił palce. Wreszcie mógł usiąść i zastanowić się, w jak bardzo złym byli położeniu. Księżyc rzucał poświatę na otaczający ich krajobraz. Naprzeciwko przepaści pomiędzy górskimi zboczami utworzyła się sadzawka wody. Powstająca przez niezliczone lata katarakta do tego stopnia starła górski klif, iż odsłoniły się dwa głazy, nakryte przez kamień nadprogowy. W jednym z kamieni odbijały się gwiazdy, ukazując jego wyrzeźbioną połowę, ukrytą pośród mchu. Ivar ominął sadzawkę, nie chcąc zmoczyć nóg i natrafił na starożytną kamienną rzeźbę. Była uformowana w kształcie ludzkiego ciała, na głowie którego widniały jelenie rogi. - Spójrz! - Baldwin zerwał mech, przykrywający kamienie. Odsłonił tunel z wejściem do wnętrza skały. Tak czy inaczej znaleźli się po stronie, która przegrała bitwę i byli odcięci od wycofującej się armii księcia Bayana i jego sprzymierzeńców, a przynajmniej tych, którzy ocaleli. Starożytny kurhan z pewnością nie mógł być gorszy niż qumańscy żołnierze, Ivar przecisnął się przez wejście, brodząc w wodzie. Do butów wlała mu się zimna woda, mocząc nogawice i sprawiając, że palce stóp aż pulsowały mu z bólu. Nie mógł nic dostrzec. Poczuł tylko, że musnęło go czyjeś ciało. - Ivar! Czy to ty? - Oczywiście, że ja! Kiedyś słyszałem, że Qumanowie boją się wody. Może moglibyśmy się tu ukryć, przynajmniej dopóki ta sadzawka nie zrobi się zbyt głęboka. Grunt pod nogami był twardy, a woda nie sięgała powyżej ich kolan, Ivar zanurzył rękę w lodowatej toni, szukając czegoś po omacku. Znalazłszy kamień, uniósł go i wrzucił do wody. Rozległo się głuche pluśnięcie. Woda przed nimi kapała miarowo. Jakieś żywe stworzenie poruszyło się w głębi kurhanu. - Co to było? - zasyczał Baldwin, chwytając ramię Ivara. - Au! Szczypiesz mnie! Było za późno. Ich głosy zbudziły śpiących zmarłych. W ciemnym tunelu odbił się echem jęk pozbawiony słów. - O Boże - Ivar ścisnął ramię Baldwina. - Zaszliśmy do piekła w kurhanie i będziemy przeklęci. Jednakże głos wypowiedział słowa, które choć zniekształcone przez kamienie i kapanie wody, były zrozumiałe. - Czczy to wy? Czczy jesteście przyjaciółmi Ermanricha? - L-lady Hathumod? - wyjąkał Baldwin. - J-ja. - Ulga w jej głosie była słyszalna pomimo zacierania się słów i echa. - Biedny Ssigfrid został ranny w ramię i zgubiliśmy się. M-modliłam się do Boga o zzznak. A potem dostaliśmy się w to miejsce. Strona 5 Tutaj jest sucho i wydaje mi się, że tunel biegnie dalej w głąb wzgórza, ale zbyt się bałam tam zapuszczać. - Co teraz zrobimy? - burknął Baldwin. - Zbierzemy innych i pójdziemy w głąb tak daleko, jak to tylko możliwe. Qumanowie nie odważą się gonić nas przez wodę. Po upływie dnia lub dwóch odejdą stąd, a my wyjdziemy na powierzchnię. - Tak jak teraz? - upewniał się Baldwin. - Tak jak teraz. Zobacz. Zawrócili ku wyjściu pokrytemu mchem, gdzie znaleźli trzęsącego się i kaszlącego Ermanricha, zdrapującego mech. - O Boże, tu jesteście! Myślałem, że kurhan was pochłonął - wydał z siebie urywane westchnienie, a potem odezwał się niskim głosem, robiąc sobie żarty ze strachu i zarazem ulgi, jakie go ogarnęły. - Błoto jest ślepe, w przeciwnym razie nigdy byś nie wszedł do środka. Chodźcie. - Ivar skierował się ku Lwu, który nie stracił przytomności. - Przyjacielu, czy możesz chodzić? - Trochę, chłopcze. Ale Dedi, ten tutaj... - Głos starego Lwa stał się nagle chrapliwy. - Poniesiemy go - rzekł szybko Ivar. - Ale najpierw wydobędziemy go z tej kolczugi. Ermanrich, pomożesz mi? Baldwin, pomożesz Lwu, pójdziesz przodem i będziesz patrzył, czy nie ma jakichś dziur. - Dziur? A co będzie, jeżeli wpadnę do jakiejś bez dna? - Baldwin, nie mamy czasu! Tędy. - Sięgnął po tarczę nieprzytomnego Lwa. - Weź jego miecz i w razie potrzeby toruj nim sobie drogę. Co dziwne, Baldwin usłuchał bez sprzeciwu. Pomógł podnieść się starszemu Lwu i podtrzymywał go, podczas gdy ten kuśtykał do tunelu. Wyswobodzenie nieprzytomnego chłopaka z kolczugi nie było zadaniem łatwym. - Myślę, że on już nie żyje - wyszeptał Ermanrich ładnych kilkanaście razy, w końcu jednak wydobyli go ze zbroi. Ciągnięcie go poprzez tunel, nawet pozbawionego kolczugi, nie należało do najłatwiejszych zadań. Był rosłym mężczyzną, dobrze umięśnionym i rannym tak poważnie, iż był kompletnie bezwładny, a przez to ciężki niczym nieboszczyk. Na szczęście woda nie sięgała im wyżej ud, a wkrótce zziębnięci dotarli na suchy grunt. Wielkość wzgórza ich przytłaczała. Kurz drażnił nozdrza Ivara, a jego okaleczona dłoń zdawała się płonąć. - Dzięki Bogu - westchnął Baldwin w ciemności. Ivar i Ermanrich położyli nieprzytomnego żołnierza na ziemi. Nie zrobili tego zbyt delikatnie, a Ivar wyprostował się tak szybko, że uderzył głową o kamienny sufit. Ból sprawił, że pociekły mu łzy. Miał ochotę po prostu usiąść i płakać. Wszystko skończyło się klęską. Naprawdę wierzył, że wygrają bitwę. Oddziały księcia Bayana i księżniczki Sapientii prezentowały się wspaniale naprzeciwko armii qumańskiej i nawet straszna margrabina Judith wystąpiła z tak potężną armią, iż wydawało się niemożliwym, by ją rozbito. Książę Ekkehard zagubił się gdzieś w powszechnym zamęcie, jego towarzysze zostali rozbici lub polegli, a oni sami byli ostatnimi resztkami armii księcia Bayana, które pozostały po tej stronie rzeki: dwóch ciężko rannych żołnierzy, czterech mnichów - nowicjuszy i jedna ocalała zakonnica. Bitwa rozpoczęła się późnym popołudniem, a teraz nadchodziła noc. Dwie godziny oddzielały ich od momentu, gdy stali na polu chwały, w pierwszej linii prawej flanki, gotowi, by rzucić się do bitwy. Niemożliwe, że wszystko tak szybko obróciło się na złą stronę. Tymczasem jednak ktoś musiał wrócić i upewnić się, czy qumańscy żołnierze nie depczą im po piętach. Zimno, mokro i dreszcze - Ivar przygotowywał się na szok podczas brodzenia w wodzie, która płynęła w dole tunelu. Nogawice przylgnęły do jego nóg niczym lodowate pijawki, a palce stóp zesztywniały z zimna. Z mroku wyłoniła się nagle czyjaś ręka, chwytając rękaw Ivara. - Jesteś pewien, że nie chcesz, bym poszedł z tobą? - rzekł Baldwin ochrypłym szeptem. - Nie. Będzie lepiej, jeśli pójdę sam. Jeśli coś mi się stanie, ty, Ermanrich i lady Hathumod poniesiecie rannego Lwa. Baldwin przysunął się bliżej. Pomimo długich tygodni podróży w trudnych warunkach, poczucia przerażenia z powodu przegrywanej bitwy, które trwało od popołudnia aż do zmierzchu, rozpaczliwej marszruty w głąb starożytnego kurhanu, oddech Baldwina był tak słodki, jak u możnowładcy, siedzącego w różanym ogrodzie, popijającego napój z grzanego mleka i wina, zaprawiony korzeniami z domieszką mięty. - Wolałbym umrzeć, niż ruszyć bez ciebie. Strona 6 - Wszyscy zginiemy, jeśli Qumanowie odkryją zbroję Lwa i dowiedzą się, że ukryliśmy się w tunelu. Zostań tu, Baldwin, błagam cię. Za ich plecami, w styksowej ciemności, delikatny głos Sigfrida unosił się i opadał, wypowiadając modlitwę. W jakiś dziwny sposób ciemność wypaczała poczucie czasu. Czy naprawdę ledwie chwilę temu odnaleźli ukryte wejście do kurhanu? Można było odnieść wrażenie, że od tej chwili minęły całe godziny. Poprzez słowa modlitwy Sigfrida Ivar słyszał mamrotanie lady Hathumod, jednak nie potrafił rozróżnić słów. W odpowiedzi słychać było monosylabiczne burknięcia Lwa i szeptem wypowiadane pytania Ermanricha. Ivar nie mógł nic dostrzec w ciemnościach, nawet stojącego obok Baldwina. Czuł jednak obecność swoich towarzyszy, ściśniętych jeden koło drugiego niczym przerażone szczury, ukryte pod zwałami ziemi i skał. Ivar wziął od Baldwina miecz nieprzytomnego Lwa i spróbował go chwycić zdrową ręką. Poczuł ulgę, gdy ścisnąwszy broń, skórzany uchwyt wpasował się w zagłębienie dłoni. Z zaciśniętymi zębami ruszył ku wodzie, drżąc z zimna. Tunel opadał w dół, a lodowata woda ziębiła mu nogi. Z mieczem tuż przy lewym boku Ivar dotarł do wyjścia, zachowując względną ciszę. Poczuł zatęchły zapach pola bitewnego. Słychać było krakanie wron, zwołujących swoich pobratymców na ucztę. Pod podeszwami butów czuł kamienie. Westchnął lekko, starając się utrzymać równowagę. Poranione ramię otarło się o kamienną ścianę. Syknął z bólu, poczuwszy płynącą strużkę krwi. Potykając się, szedł naprzód. Rękę z kikutami brakujących, odciętych aż do stawów palców, położył wreszcie na wilgotnym gobelinie mchu. Łzy popłynęły mu z oczu, tworząc słone ścieżki nad wargami. Po chwili ból zmniejszył się na tyle, by Ivar mógł normalnie myśleć. Dotarł do wyjścia. Ostrożnie pomacał zdrową ręką kłaczki mchu, które pokrywały popękane wejście. Ukryty za ich zasłoną, czekał, nasłuchując. Nie widział nic, nawet nieba. Wszechobecna ciemność, kryjąca wejście do kurhanu, była głęboka niczym mroki wewnątrz grobowca. Świat spowijał zapach wilgoci, ziemi i mokrego mchu. Z oddali docierały odgłosy walczącej armii, końskich kopyt, wycie jakiegoś nieszczęśnika i dźwięki wskazujące na to, że obie armie zaczynają się od siebie oddalać, a bitwa słabnie, dobiega końca. Z niedaleka zaś dało się słyszeć chrząkanie i czyjś niewyraźny oddech. Zanim Ivar zdążył się zorientować, że zmienił pozycję, miecz uniósł się w jego dłoni. Porzucona zbroja mówiła głosem charakterystycznym dla wszystkich metalowych rzeczy: kiedy dotykały jej czyjeś ręce, lekko podzwaniała. Stało się to, czego się obawiał: qumański żołnierz znalazł zbroję Lwa. Ivar wyjrzał zza swojej zasłony. Qumański wojownik miał zwinięte na plecach skrzydła. Pochylał się nad zbroją i hełmem Lwa. Ivar przykucnął pod drewnianą framugą wrót. Kiedy Qumańczyk odwracał się, uderzył. Jego krótki miecz ugodził skrzydlatego żołnierza pod skórzaną koszulą z naszytymi łuskami. Zdołał zarzucić ranną rękę na szyję mężczyzny i z całej siły pchnął go do wnętrza kurhanu. Gdy Ivar wpadł do wody, drewniane framugi zaczęły pękać. Qumański żołnierz runął najpierw na kolana, a potem uderzył twarzą o grunt. Ostrze miecza przeszyło go na wylot, przechodząc między jego żebrami. Woda musnęła wargi Ivara, gdy ten przyciskał żołnierza do ziemi. Quman poruszył się, próbując unieść głowę, ale Ivar przygważdżał go mieczem, wbijając go w ciało żołnierza aż po rękojeść. Rozległ się zgrzyt, gdy stal dotknęła kości. Quman wił się w konwulsjach. Jego czarne włosy unosiły się w wodzie niczym kosmki mchu. Wreszcie całkiem znieruchomiał. Ivar wypchnął ciało na głębszą wodę, po czym zachwiał się. Był obolały z zimna. Chciał zmyć z twarzy krew, lecz sadzawka wokół pełna była śladów życia, które wyciekło z ciała Qumana. Ostrożnie przesunął się w kierunku mchu. Tam woda była czysta. Niebo przecięła błyskawica, a potem uderzył piorun. Ktoś o coś zapytał. Za kurhanem pojawiła się postać. Była zniekształcona przez skrzydła. Jej koń stanął dęba na tle nocnego nieba, a jeździec znowu coś zawołał: następny Quman szukał swego towarzysza, Ivar, ukryty w rzucanym przez głaz na dno rowu cieniu, był dla niego niewidoczny. Chwilę później jeździec ruszył w inną stronę. Mżawka zraszała policzki Ivara. Z coraz głośniejszym rykiem przetaczały się wody rzeki. Ich szum przypominał wiele narastających jednocześnie głosów. Nie mógł jednak zobaczyć rzeki, tak jak i gwiazd na niebie. Kropelka deszczu spłynęła mu na czubek nosa i pozostała tam zawieszona jakiś czas. Ivar także trwał w bezruchu, by nie zdradzić miejsca swej kryjówki. W końcu schował miecz, zwinął kolczugę, ściskając ją paskiem, a hełm przywiązał rzemykiem do ramienia. Z mieczem w sprawnej dłoni i z ręką, która tętniła bólem tak silnie, że aż przyprawiało go to o ból głowy, Ivar ruszył w drogę powrotną. Makabryczne skrzydła musnęły jego nos, jedna drzazga z Strona 7 połamanej framugi zadrapała go w policzek, zaś pióra połaskotały mu wargi. Deszcz rozpadał się na dobre. Na zachodzie uderzył piorun. Jeśli będą mieli szczęście, deszcz zatrze ślady ich bytności i pozostawi bezpiecznych na dzień lub dwa, podczas gdy Qumanowie odejdą. Potem spróbują się prześliznąć na północny zachód, na szlak wycofującej się armii księcia Bayana i księżniczki Sapientii. Aczkolwiek w głębi serca wiedział, że to złudna nadzieja. Qumanowie mieli zwiadowców i naganiaczy. Nie było możliwości, by wynędzniała grupa siedmiu ludzi, spośród których czworo było rannych, a większość nie była w stanie walczyć, mogła się przedrzeć przez linie wroga. Musieli jednak wierzyć, że im się uda. W przeciwnym razie pozostawało im położyć się i czekać na śmierć. Dlaczego zesłano im wizję feniksa, skoro Bóg zaplanował dla nich tak bezsensowną śmierć? Baldwin czekał na niego w miejscu, gdzie tunel wznosił się i gdzie nie przedostawała się woda. - Chodź - powiedział gwałtownie Baldwin. - Gerulf rozpalił ogień. - Gerulf? - To ten starszy Lew. - Baldwin szedł za Ivarem, podtrzymując go, gdy ten się potykał, Ivar czuł się wyczerpany. Był przemoczony i przechodziły go dreszcze. Pragnął jedynie rzucić się, tak jak stał i spać, aż zabierze go śmierć albo przybędzie po niego feniks. A może jedno przywiedzie drugie - trudno było to wszystko rozsądzać, gdy ściany przed oczami Ivara falowały. Na bladej powierzchni kamieni wyryto jakieś dziwne znaki, szerokie skalne ściany ozdobiono symbolami demonów i starożytnych bogów, którzy zsyłali plagi na ludzi dawnych czasów: romby, spirale, które nie miały początku ani końca. W ogromne przestrzenie popękanych skał wzdłuż i wszerz wciskały się kłaczki wyschniętej trawy. Jakim sposobem jednak wszystko to było widoczne w samym sercu głębokiego grobowca? Z pomocą Baldwina Ivar posuwał się naprzód. W pewnym momencie korytarz zaprowadził ich do zadymionej komnaty, oświetlonej przez płomienie. Towarzysze Ivara zgromadzili się przy pochodni, a on sam rozejrzał się wokół. Komnata wyglądała niesamowicie, oblana migoczącym światłem. Nie można było zobaczyć sufitu, a ściany skrywał cień. Ivar kichnął. W centrum skalnej sali znajdowała się kamienna płyta. Wieki temu złożono tutaj szczątki królowej. Tu spoczywały jej kości - blady szkielet z pustymi oczodołami spał snem wiecznym, omiatany światłem pochodni. Widniały na nim strzępki zgniłego materiału i złotych ozdób, które opadały wokół głowy i żeber. Kiedy Gerulf przesunął pochodnię, by wyraźniej dostrzec ranę towarzysza, ujrzeli też złote rogi. - Nie powinniście palić ognia w kurhanie! - załkał przerażony Ivar. - Wszyscy wiedzą, że to sprowadza demona śmierci! Wątły Sigfrid siedział u wezgłowia nieprzytomnego Lwa, najbliżej ołtarza. Popatrzył w górę spokojnymi oczami człowieka, który czuje, iż cudowne ręce Boga uleczyły jego ciało. - Nie obawiaj się, Ivar. - Jego głos, który wrócił mu cudem, był pełen wyrzutu. - Bóg nas ochroni. Ta biedna martwa kobieta nie uczyni nam nic złego. - Wskazał na szkielet, a potem pochylił się, gdyż stary Lew zaczął doń coś mówić cichym głosem. Ale skąd Sigfrid miał tę pewność? Ivar wychowywał się na północy, gdzie wciąż wyznawano starych bogów, którzy z pewnością byli zazdrośni, że wiara w Zjednoczonego Boga wyrwała spod ich wpływu tak wielu ludzi. Nie wiadomo, jaki nikczemnik spał tu snem wiecznym i jak mógł się obudzić. Ermanrich i Hathumod siedzieli obok siebie, złączywszy ręce w braterskim uścisku. Oboje mieli za sobą podobne doświadczenia. Jakże dalekim wydawał się czas, gdy czterej nowicjusze i Hathumod byli w nowicjacie w Quedlinhame. Już rok później zostali zeń wydaleni za popełnienie niewybaczalnego grzechu herezji. Baldwin okrążył kamienny ołtarz i zmarłą królową, następnie przykucnął, by wziąć do ręki jeden ze złotych rogów. Szkielet oblało światło pochodni. Cenne bursztynowe koraliki rozsypały się wokół kości. - Nie niepokój zmarłego! - zasyczał Ivar. Ale Baldwin, z oczami szeroko otwartymi, majstrował coś po prawej stronie szkieletu, tam gdzie włókna wysuszonych wełnianych sznurków, których końce związane były małymi, zielonkawymi metalowymi pałeczkami, owijały się wokół kości miednicy. Jego ręka zacisnęła się na małym, połyskującym błękitno przedmiocie. - Popatrzcie! - wykrzyknął, podnosząc drugą ręką kamienne lusterko, które spoczywało w zagłębieniu, utworzonym przez kości miednicy. Wypolerowana czarna powierzchnia nadal lśniła. Kiedy Ivar w panice uczynił krok, by powstrzymać przyjaciela przed dalszym bezczeszczeniem świętości, Baldwin ujrzał to w lusterku. - Ach, Boże, obawiam się, że mój biedny siostrzeniec już nie żyje - mamrotał Gerulf. - Przysięgałem siostrze, że wrócimy do domu cali i zdrowi. W lustrzanej głębi zwierciadła odbiły się jakieś cienie, słabo widoczne w panującej ciemności. Strona 8 Starożytne władczynie, których oczy miały blask noża, wyszły z ukrycia. Pierwsza była młoda, ubrana w pyszną szatę, która błyszczała niczym płonąca strzała. Na jej ustach igrał okrutny uśmiech. Druga była korpulentną matroną wysokiego rodu, której nigdy nie brakło jedzenia i która trzymała w rękach kosz wypełniony owocami. Trzecia miała srebrne warkocze przewiązane wstążkami, a zmarszczki na jej twarzy wydawały się tak głębokie jak szczeliny w górskim zboczu. Na jej uniesionych rękach widniały pajęczyny. Spojrzenie królewskich oczu sprawiło, że Baldwin poczuł się jak zatrzaśnięty w imadle. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa, by ostrzec innych, którzy nic nie widzieli i nie czuli zbliżającego się niebezpieczeństwa. Hathumod westchnęła. - Cóż tam leży? - Jej słowa sprawiły, że wizerunki duchów zafalowały, tak jak faluje woda, gdy ludzka ręka oczyszcza z alg zarośnięty staw. - Baldwin! Odłóż to natychmiast, idioto! - rozkazał Ivar. Kiedy zawstydzony Baldwin położył lusterko na jego uprzednie miejsce, Hathumod podeszła bliżej. Jej ręka spoczęła na tobołku tak brudnym i pokrytym pleśnią, że dłoń zrobiła się zielona, a drobinki osadu rozsypały się wokół, wirując w dymie z pochodni. Podobnie jak Baldwin, była albo głupia, albo nieostrożna. Zagmerała w tobołku i znalazła skórzaną sakiewkę, która w jej rękach zamieniała się w garstkę pyłu i, co dziwne, paznokieć, pokryty plamami rdzy. Hathumod załkała, podczas gdy Gerulf potrząsnął tobołkiem. Wypadły z niego przegniłe części ubrania: zardzewiała, rozpadająca się kolczuga, nóż, zgniły skórzany pas, gładka tunika i płaszcz z naszytym emblematem czarnego lwa. - Jakiś nieszczęsny towarzysz broni musiał się tutaj dostać i skonał wiele lat temu - rzekł stary Lew. - Kto tu jest? - odezwał się niespodziewanie Sigfrid, odrzucając głowę w tył, jak gdyby coś dosłyszał. Baldwin, wciąż ściskając obsydianowe zwierciadło, wrzasnął i rzucił się do przodu. Spoczywającym na ziemi martwym ciałem siostrzeńca Gerulfa szarpnął nagle spazm, jak gdyby wstąpił weń demon. Podziemna komnata zalśniła błękitnym światłem. Ivar zawył, choć nie słyszał własnego głosu. Mięśnie jego gardła naprężyły się, gdy wydychał powietrze. Błękitne światło oślepiło go. Podłoga zawirowała pod stopami, odrzucając go na bok, jednakże jego wyciągnięte ręce nie poczuły gruntu. Upadł na kolana, chwytając rękami powietrze i oto nagle młoda królowa z uśmiechem jak ostrze noża szła ku niemu po dywanie z ognia, wyciągając ręce jakby w geście powitania. Podążył ku niej, chwytając się jakiejkolwiek nadziei życia. Dotknął jej dłoni. I nic już więcej nie wiedział. CZĘŚĆ PIERWSZA KWIETNY SZLAK Strona 9 Rozdział pierwszy WYBRANA 1 O zachodzie słońca Adika opuściła wioskę. Kiedy przechodziła, starsi ludzie kłaniali się jej z daleka z szacunkiem. Ojcowie usuwali dzieci z drogi. Kobiety dźwigające snopy zboża zebranego z pól odwracały wzrok na jej widok, tak by spojrzenie Wybranej nie sprawiło, że uschłyby nowo dojrzewające plony, z których otrzymywano chleb. Nawet ciężarna Weiwara, kiedyś jej ukochana przyjaciółka, zawracała za próg swego domu, kryjąc swój duży już brzuch przed spojrzeniem Adiki. Patrzono teraz na nią inaczej niż kiedyś. Prawdę zaś rzekłszy, nie patrzono na nią wcale, a już na pewno nigdy nie prosto w twarz. Nie teraz, kiedy Wiedzący wyznaczyli jej obowiązki i określili przeznaczenie. Gdy Wybrana przechodziła w pobliżu, nawet psy miały się na baczności. Adika przeszła przez otwartą bramę i skierowała się ku drewnianemu mostowi, przerzuconemu przez rzekę, która okalała wioskę. Światło słońca sprawiało, że chmury miały bladoróżowy odcień, delikatny jak kwiaty lnu. Pola zakwitały na złoto wzdłuż rzeki płynącej po równinie. Gdzieniegdzie widniały zapadające się stare domy babek, teraz opuszczone, ponieważ w nowej wiosce było bezpieczniej. Babki jednakże nie żyły w ciągłym strachu jak większość ludzi. Kiedy dotarła do rzeki, trzykrotnie podniosła laskę i pobłogosławiła wioskę. Potem ruszyła dalej. Nieopodal rzeki trzej mężczyźni pochylali się nad jazem. Ujrzawszy ją, jeden z nich wyprostował się. Adika rozpoznała szerokie bary Beora i charakterystyczny sposób, w jaki unosił podbródek, gdy był zły. Jakże Beor protestował i uskarżał się, gdy Wiedzący uznali, iż oni dwoje nie mogą już ze sobą dłużej żyć jako małżonkowie! Co prawda, życie z nim nie było spokojne. Beor otrzymał prawo nazywania jej swą małżonką w dniu, gdy starszyzna obrała go kapitanem wioski ze względu na jego niezaprzeczalną odwagę podczas wojny przeciwko Przeklętym. Ale chociaż prawo zezwalało jej wybrać sobie małżonka wedle swej woli, to Beor nie był tym, którego by chciała. W pewnym sensie Adika czuła ulgę, pozbywszy się go. Jednakże, choć minęły dni i miesiące, tęskniła za ciepłem jego ciała w nocy. Beor wykonał ruch wskazujący, iż chciałby podejść i złapać ją, jednakże jego towarzysz powstrzymał go, kładąc mu dłoń na piersiach. Adika nadal szła ścieżką samotnie. Wspięła się na wielki kurhan, torując sobie drogę pośród labiryntowych wykopów. Jako Wybrana, która miała chronić wioskę, szła tędy wiele razy, lecz nigdy jeszcze nie czuła się tu tak samotnie jak teraz. Na wałach obronnych nie rosło nic prócz młodych mleczy o liściach nadających się do jedzenia. Daleko w górze wysoka trawa i niezebrane jeszcze plony falowały niczym rzeka, poruszana przez bryzę, która zdawała się przesuwać słońce w kierunku krainy umarłych. Ziemia usuwała się pod jej stopami, wciąż równa po przesunięciu się po niej kłód, używanych do transportu kamieni, wydobywanych do budowy kręgu na szczycie wzgórza. Adika przeszła wąskim szlakiem między dwoma wałami obronnymi i weszła na wzgórze. Stało tam siedem kamieni, umieszczonych za życia jej nauczycielki. Na wschód od kręgu leżały trzy kamienie węgielne. Dawno temu dały podwaliny dla starożytnej osady. Jak twierdziła preceptora Adiki, trzy kamienie znakowały miejsce pochówku dawno zmarłych królowych: Promiennej Strzały, Złotej Lochy i Bezzębnej, dzięki magii których powstało łono kurhanu i których kości i skarby spoczywały w podziemnej komnacie. W połowie drogi między wschodnimi wrotami i kamienną budowlą, w miejscu, gdzie zachodzące słońce rzucało ostatnie światło na jej próg, Adika rozbiła swój szałas, zrobiony z gałęzi i skór. W takich prymitywnych schronieniach ludzie żyli na długo, nim wielkie królowe oraz ich Wybrane skradły ludziom z południa magię nasion, gliny i brązu i nim Przeklęci przybyli, by pojmać jeńców i uczynić z nich niewolników i ofiary. Odmówiła modlitwy, tak dobrze znane, że mogła je wypowiadać, nie myśląc o tym, co mówi, i Strona 10 rozpryskała ostatnie krople piwa na cztery strony świata: północ, wschód, południe i zachód. Oparłszy swą laskę o cienkie brzozowe polana, trzykrotnie klasnęła w ręce. Delikatnie zadzwoniły miedziane bransolety, które sygniflkowały jej status Wybranej. Był to końcowy dźwięk modlitwy, sygnał przyzywający noc. Słońce z wolna niknęło za horyzontem. Adika wpełzła do szałasu. Tutaj odwiązała sznurki przytrzymujące spódnicę, ściągnęła odzienie i złożyła je w solidnej cedrowej skrzynce, gdzie trzymała wszystkie swoje rzeczy. W końcu owinęła się w futra, będące teraz jej jedynymi towarzyszami podczas snu. Niegdyś żyła jak inni ludzie, w domu stojącym w wiosce, i oddychała atmosferą bytowania we wspólnocie. Oczywiście jej dom otoczony był kręgiem zaklęć i nikt prócz jej męża i potomków nie miał prawa przekroczyć jego progu. W przeciwnym razie mógłby doświadczyć działania magii, ukrytej w cieniu domu i pod jego powałą. Ale i wówczas mogła słyszeć porykiwanie bydła w oborach i radosne okrzyki bawiących się o zmierzchu dzieci. Każda wioska, w której zamieszkiwała Wybrana, cieszyła się szczęściem i dobrymi zbiorami. Jednakże po postanowieniu podjętym przez jedną z Wiedzących, Adika nie mogła dłużej spać w wiosce. Obawiano się, że jej sen przywoływał złe duchy. Duchy mogłyby wyczuć śmierć; wszyscy o tym wiedzieli. Wślizgiwały się tam, gdzie przeznaczenie było wyjątkowo czytelne. Kładł się na niej cień śmierci, toteż mieszkańcy wioski obawiali się, że każdy człowiek, którego Adika dotknie, może być zatruty pocałunkiem konania. Odmówiła wieczorną modlitwę do Bladej Łowczyni i leżała nieruchomo, czekając na sen. Jednakże i on nie przyniósł jej odpoczynku. Przewracając się z boku na bok, śniła, że stoi sama na wietrze, podczas gdy przychodzi po nią śmierć. Czy wielkie tkanie zakończy się sukcesem? A może wszystko to okaże się klęską? Przebudziła się, wciąż wiercąc się w łóżku i myśląc o Beorze, którego niegdyś nazywała mężem. Od siedmiu nocy śniła podobne sny. Nigdy wcześniej jednak nie widziała śmierci. To ją przeraziło. Na chwilę schowała twarz w dłoniach. „Modlę się do ciebie, o Obfita, która masz litość nad swymi dziećmi. Bądź mi towarzyszką. Nie ulęknę się śmierci, jeśli tylko nie będę musiała podążać długą drogą samotnie w ciemność". Podniósł się wiatr. Talizmany przywiązane do polan, z których zrobiła szałas, zadzwoniły delikatnie. Adika usłyszała, jak w oddali podzwaniają wykonane z brązu listki świętego kotła. Je także poruszał podmuch powietrza. Potem wiatr ustał. Było tak cicho, iż pomyślała, że mogłaby usłyszeć oddech gwiazd. Wyśliznęła się na zewnątrz. Jej skórę owionęło zimne nocne powietrze. Nad głową Adiki lśniły w chwale gwiazdy. Rogaty księżyc o kolorze wosku już zaszedł. Dwa znaki potęgi - Oko Węża i Oko Smoka - lśniły feerią barw. Naostrzony Kamień powoli znikał z nieba. Czyżby był to znak? Zachodząca konstelacja Naostrzony Kamień poprowadziłaby ją do siedziby Upadających, a kiedy nastałby wieczór, ta sama konstelacja z pomocą Szczodrej, wędrującej córki Obfitej, poprowadziłyby Adikę z powrotem do domu. Obfita zawsze mówiła zagadkami i często niezbyt jasno wskazywała kierunki postępowania. Prawdopodobnie teraz tak właśnie było. Często myślała o mężczyźnie, który był dostatecznie odważny, by podążyć u jej boku. Wsunąwszy się z powrotem do szałasu, zaczęła grzebać w cedrowej skrzyni, szukając podarku dla Upadających. Wybrała sztabkę miedzi i rogi łosia. Wreszcie znalazła naszyjnik z bursztynów, który kiedyś dała Beorowi, by przypieczętować ich związek, jednakże starszyzna zmusiła go, by zwrócił jej ozdobę. Potem ubrała się, dwukrotnie obwiązując spódnicę wokół bioder, ściągając ją w stanie i zawieszając na pętelce u spódnicy swoje lusterko. Umieściwszy podarki w koszyku wraz ze sznurem paciorków, które miała zamiar oferować naczelnej niewieście wioski Upadających, Adika wypełzła z szałasu na zewnątrz. Potem przewiesiła koszyk przez ramię, używając do tego sznurka. Ścieżka wijąca się w trawie prowadziła do skalnego oczka. Kamienne koło trwało w pełnej wyczekiwania ciszy, czekając, aż Adika je zbudzi. Przystanęła na ziemi nieopodal kamieni. Plama pyłu połyskiwała białą warstwą błyszczącej w świetle gwiazd kredy. Uniósłszy lustro, zaczęła recytować modlitwy budzące kamienie: Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na wchodzie. Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na zachodzie. Modlę się do ciebie, o Obfita, pozwól mi rozsnuć osnowę twej niebiańskiej tkaniny, tak bym mogła przeprawić się przejściem powstałym z jej oddechu. Strona 11 Adika uniosła lustro, czekając, aż światło gwiazd, tworzących konstelację Naostrzonego Kamienia, odbije się w jego wypolerowanej powierzchni. Dzięki temu straszliwa moc gwiazd nie zagrażała Adice. Za pomocą swej laski przewlekła odbite światło przez kamienny warsztat i utkała dla siebie korytarz ze światła gwiazd i kamieni. Poprzez ziemię pod stopami czuła siłę starożytnych królowych, które wplotły w gwiezdny warsztat tkacki sekret magii, jakiej nie znali nawet Przeklęci. Schwytane w kamienie nici światła gwiazd splątały się, tworząc architekturę z wątłego blasku, utkanego na kształt świetlistych wrót. Adika przekroczyła je. Padał deszcz. Jej stopy zapadły się w mokrej ziemi, pozostawiając na trawie ostatnie ślady kredowego pyłu. Powietrze było wilgotne, gorące i ciężkie. Adika uderzyła się o stojący kamień. Jej ramię zostało osłonięte przez rosnący wzdłuż kamienia mech. Oczywiście, było niemożliwym zobaczyć jakiekolwiek gwiazdy. Nie widziała też ścieżki. Jednakże Upadający zbudowali w pobliżu schronienie. Potykała się w ciemnościach, aż natrafiła na jego kryty strzechą dach. Niewielka kupka siana, cuchnąca wilgocią, nadawała się na siedzenie. Czekała i snuła w umyśle swoją część wielkiego dzieła. Nigdy dość ćwiczenia rytuału, mogącego umożliwić kontratak dla tych, którzy po latach wojen cierpieli na skutek nękania przez Przeklętych. Im dłużej trwał dzień, tym gęstszy padał deszcz. Adika zeszła z pagórka ścieżką tak mokrą, że przemiękły jej buty. Wokół niej rozciągały się bagna. Błotniste obszary stojącej wody oddzielały od siebie małe wysepki i gęste kępy trzcin. Upadający zbudowali drogę wzdłuż trzęsawisk. Najpierw ścięto leszczynowe pręty, rozszczepiono je, a potem spleciono tak, by powstał sprężysty panel, po którym ludzie mogli chodzić, nie mocząc nóg w bagnistym gruncie. Kiedy Adika szła tą drogą, chmury zaczęły się rozstępować i wyszło słońce. Na odległym pagórku zamajaczył zarys czyjejś postaci. Człowiek ten zawołał do niej: „Haloo", a ona uniosła tylko rękę, nie zatrzymując się. Odbywała poranną przechadzkę na wzgórza znajdujące się na krańcach bagien. Tam, gdzie Upadający i ich plemię mieli swoje siedziby. Adika przystanęła, by posilić się twarogiem, potem zeszła z drogi i nazbierała trochę jagód. W płytkiej wodzie brodziły perkozy i kaczki. W górze majestatycznie szybowało stado łabędzi. Czapla przechadzała się samotnie, królewska i dumna. Nagle rozwinęła skrzydła. Chwilę później Adika usłyszała odległy dźwięk trąbki. Przykucnęła na ścieżce i w ciszy patrzyła, jak wielki skrzydlaty kształt przesuwa się na linii horyzontu w kierunku południowym, a następnie znika. Droga kończyła się w miejscu, gdzie ziemia była już sucha i gdzie teren wznosił się pagórkowato. Opustoszałe, porośnięte chwastami tereny ustąpiły miejsca polom, na których dojrzewały jęczmień i pszenica. Kobiety i mężczyźni zbierali plony, używając krzemiennych sierpów. Kilkoro żeńców zauważyło Adikę i przywołało innych. Wszyscy przystanęli i wpatrywali się w nią. Jeden z mężczyzn zadął w róg, powiadamiając w ten sposób wyżej położoną wioskę. Wkrótce do Adiki, zmierzającej ku domostwom, dołączyły dzieci, wszystkie paplające w swoim niezrozumiałym języku. Na zboczach znajdowało się jeszcze więcej pól oraz las. Panowała gorączka ostatnich dni lata. Doszedłszy do pierwszych zabudowań, Adika czuła, że po jej plecach płynie strużka potu. Kobiety lepiły garnki z gliny. Za ich plecami stały ukończone, choć jeszcze niewypalone naczynia. Widniał na nich odcisk wzoru w kształcie warkocza. Czterech mężczyzn garbowało skóry. Dwóch wyrostków z mozołem dźwigało pod górę wiadra z wodą. Naczelna wioski wyszła ze swej chaty. Adika ofiarowała jej naszyjnik z północnej krainy. Taki podarek, wręczany przy powitaniu, musiał być dobrany właściwie, aby nie ośmieszyć gospodarzy. Naczelna wioski rozkazała zaś dziewczynie, by przyniosła ciepłą zupę, pachnącą kolendrą i miodem pitnym. Potem pozwolono Adice odejść, co zrozumiała dzięki kilku przyjaznym gestom. Kontynuowała więc wspinaczkę w górę zbocza do domu maga Upadających. Tak jak przypuszczała, czarownik miał towarzystwo. Był stary i siwy. Twierdził, że obchodził Święto Słońca już sześćdziesiąt dwa razy, jednak Adika nie wierzyła, że mogło to mieć miejsce tylokrotnie. Wszystkich Świąt Słońca było przecież znacznie mniej. Czarownik siedział ze skrzyżowanymi nogami, obrabiając kość tak, by powstała z niej włócznia do łapania ryb. Ponieważ był Wybranym swej wioski, jego zadaniem było uczynić włócznię magiczną. Robił to, ryjąc na jej ostrzu wizerunki rybołowa i czapli. W ten sposób przydawał narzędziu zwierzęcej zręczności, przydatnej podczas polowania na ryby. Pracując, pogwizdywał pod nosem zaklęcie, które wplatało się w jego robotę. Po prawej ręce Upadającego siedział Dorren. Uczył właśnie przycupnięte wokół dzieci gry, do której używał kamyków, wytrząsanych ze skórzanego kubka. Adika zatrzymała się za półkręgiem obdartych malców i obserwowała go. Wreszcie Dorren uniósł wzrok, wyczuwając, że jest obserwowany. Uśmiechnął się, odesłał dzieci i Strona 12 wstał. Wyciągnął zdrową rękę w braterskim geście powitania. - Nie sądziliśmy, że się tu pojawisz - powiedział i cofnął się, aby Upadający nie czuł się rozproszony ich rozmową. Stojąc twarzą w twarz z Dorrenem, Adika nie wiedziała, co powiedzieć. Poczuła, że płoną jej policzki. Doprawdy, była głupia. Ale on był rad, że ją widzi, czyż nie? Dorren był Białym Jeleniem ze Starego Fortu i został wybrany Wędrującym plemienia Białych Jeleni, tym, który podróżował przez kamienne pętle, by nauczyć się mowy ich sprzymierzeńców. Jako Wędrujący, był specjalnie chroniony przed magicznymi wpływami. - Słyszałem, że Beor sprawiał ci kłopoty w wiosce - powiedział w końcu, podczas gdy Adika bawiła się nerwowo miedzianą bransoletą. - Znosiłaś go przez długi czas. Nie jest łatwo żyć razem, gdy kobieta i mężczyzna mają odmienne usposobienia. Miał takie łagodne oczy. Z niesprawną ręką jako dziecko nie mógł polować czy pływać tak jak jego rówieśnicy, wyrósł jednak na zdrowego i silnego mężczyznę. Ceniono go za mądrość i cierpliwość i dlatego właśnie został Wędrującym. Miał wiele zalet, których tak bardzo brakowało Beorowi. - Niektórzy pasują do siebie lepiej niż pozostali - mówił dalej. Prawdopodobnie wiedział, że od jakiegoś czasu go obserwowała. Serce Adiki biło nierównomiernie. Co niezwykłe, jego spojrzenie było nieruchome, choć musiał słyszeć o przekleństwie ciążącym na niej i sześciu innych Wybranych. Widząc jego odwagę, Adika nabrała pewności, że Opasła poprowadziła ją właściwą drogą. Zaczęła inny wątek, jąkając się nieco: - Musiało ci się wydawać, że dni minęły szybko. Chciałam ci powiedzieć... Dorren przerwał jej nagłym gestem. Zarumienił się. Patrzył na prowadzącą do wioski drogę. Kilkoro dzieci wałęsających się ścieżką weszło do zagajnika, piszcząc i chichocąc. - Jest tutaj kobieta - powiedział wreszcie gorączkowo. - Nazywa się Wren. Jest córką Czerwonego Brzucha i Uśmiechniętej. Jest w moim życiu jak czysta woda, zawsze przynosi błogosławieństwo. Teraz mówi, że to ja miałem swój udział w spłodzeniu dziecka, które rośnie w jej łonie. Starszyzna plemienia orzekła, że jeśli będę dla nich pracował przez siedem pór roku, będę uznany za ojca dziecka i będę mógł dzielić z Wren dom w wiosce. Adika nie mogła wiele odczytać z wyrazu jego twarzy, jednakże Dorren mówił dalej, a każde jego słowo sprawiało jej ból. - Nie musisz się obawiać, że zaniedbam swoje obowiązki jako Wędrujący. Znam swe powinności wobec moich ludzi. Nie mam jednak powodu, by nie robić dwóch rzeczy naraz. Wciąż mogę przechodzić przez pętle i pracować także tutaj. Moja Wren jest dobrą kobietą i kocham ją. Ku swemu przerażeniu Adika poczuła, że płacze. Ciche łzy popłynęły po jej twarzy, choć były ostatnią rzeczą, którą chciała teraz pokazać. - Adika! Jesteś człowiekiem wielkiego serca i odwagi! Wiem, że będziesz umiała się cieszyć z mojego szczęścia pomimo twego własnego żalu! - Popatrując na maga, zmarszczył się, jak to czynią ludzie, zmuszeni podjąć sprawiającą im kłopot decyzję. - Teraz, kiedy już wiesz, jak bardzo droga jesteś memu sercu, chciałbym, byś o czymś wiedziała. Zdaję sobie sprawę, że mówienie o tym może przynieść pecha, że to kuszenie duchów, ale chcę, byś wiedziała, że jeśli moje dziecko będzie dziewczynką, jeśli przeżyje i okaże się zdrowa, nazwiemy ją twoim imieniem. Twoje imię przetrwa, nie tylko w pieśniach plemienia, ale także dzięki memu dziecku. - Cieszę się z twojego szczęścia - oznajmiła ochrypłym głosem, poprzez łzy. - Adika! - warknął Upadający, patrząc na nią znad włóczni. Jej kłamstwo zwróciło jego uwagę. Adika wyszła. Upadający mógł czytać sekrety jej serca, gdyż łączyła ich więź, powstała podczas wspólnej pracy nad tkaniem. Poza tym nie przybyła tak naprawdę po to, by go ujrzeć. Miała jakąś dziką i niezbyt mądrą nadzieję, obróciła nocny wiatr w fałszywą zagadkę, a teraz okazało się, że zmarnowała swą magię i czas na bezsensowną podróż. Poczuła wstyd. Pobiegła przez las, nie chcąc, by ktoś w wiosce ją widział. Dorren wołał coś za nią, ale zignorowała go. Poszła na brzeg moczarów i zatonęła w grzęzawisku jagód. Czerwieniły się już, prawie dojrzałe. Przemokła do suchej nitki, ale zdołała wydostać się na drogę, nie spotykając nikogo z wyjątkiem chłopca polującego na ryby za pomocą haka i liny. W oddali wołały coś do niej kobiety wyciągające sieci z wody, ale nie mogła zrozumieć ich słów. Adice zdało się, że jej relacje z ludźmi słabną, kolejna więź stała się bardziej oschła, potem jeszcze jedna przyjazna dłoń wyśliznęła się z jej ręki. I tak to następowało po sobie, prawdopodobnie aż do czasu, gdy Adika ujrzy samotnie swe wielkie dzieło, a wraz z nią Strona 13 pozostałych sześcioro: Upadający, Dwa Palce, Szu-Sza, Ten-Który-Pluje-Ostatni, Róg i Jasność-Która- Mnie-Słyszy. Stanowili swoiste plemię: wyizolowani spośród innych ludzi. Byli ofiarą, dzięki której ludzie będą mogli uwolnić się od strachu. Chmury rozstępowały się i nim Adika dotarła do wysepki z kamiennym warsztatem, słońce już prawie wyszło. Cokolwiek myślałby o jej zachowaniu Upadający, był zbyt stary, by urządzać sobie spacery dla zachcianki. Nie szedłby za nią i nie naprzykrzał się kłopotliwymi pytaniami. A czy Dorren poszedłby jej śladem? Czy chciałaby, aby zdał sobie sprawę, że Adika rozmyśla o tym, że znalazł szczęście, podczas gdy ona pozostała samotna? Zdecydowanie nie, nie teraz, gdy zazdrościła mu przychylności losu. Miała nadzieję, że i dla niej ma on coś w zanadrzu. Jednakże nadszedł zmierzch i nikt się nie pojawił. Jak zawsze, wykonywane zadania sprawiły, że pogubiła nieco rytm dnia. Z pozycji Obfitej na niebie odgadywała, że ostatnie przejście zabrało jej dwa dni, choć jej wydawało się, że tylko jeden. Oto była cena, jaką płacili przechodzący przez magiczne wrota: kiedy wstępowali na ścieżkę pomiędzy warsztatami, tracili dni lub nawet miesiące. W przypadku Adiki było o tyle dobrze, iż traciła dzień lub trzy dni samotności. Do kamiennej pętli, składającej się z siedmiu kamieni tworzących koło, dotarła, gdy zapadła ciemność, a na niebie pojawiły się gwiazdy. Adika uniosła zwierciadło i pochwyciła światło Obfitej, zwinnopalcej Pani Ziarna i Słoi, po czym utkała dla siebie drogę powrotną do domu. Jej stopy dotknęły znajomej ziemi, twardej i suchej, nietkniętej ostatnim deszczem. Adika podążyła szybko ku swemu szałasowi, gdzie odłożyła podarki, których nie wręczyła Upadającemu. Z pobliskiej wioski usłyszała dźwięki piosenki. Potrzebowała zaledwie chwili, aby przypomnieć sobie, że najstarsza wnuczka Matki Orli przekroczyła niedawno próg wieku, w którym ma się dostęp do kobiecych tajemnic i prawdopodobnie teraz jest gotowa, by wyłonić się z domu i zająć miejsce dorosłego członka społeczności. Stała na wałach obronnych i przysłuchiwała się śmiechom i znajomym melodiom. Dawniej mieszkańcy wioski chcieli, by uświetniała uroczystość swą obecnością, teraz jednakże tylko wprawiłaby ich w zakłopotanie. A co, jeśli nagle pojawiłby się zły duch i zatruł szczęście młodej kobiety, jak to nieraz czynią duchy, zatruwając słodkie źródełka czy świeże mięso? Strach górował nad innymi uczuciami wieśniaków. Dlaczego bogowie zgodzili się, by Przeklęci mogli mieć wpływ na ludzi? Czy nie mogli wybrać innego sposobu, w jaki ludzkość mogłaby pozbyć się swego wroga? Dlaczego nie było jej dane zaznać szczęścia z Dorrenem, człowiekiem o uschniętej ręce i dobrym sercu? Dlaczego to właśnie Wybrani musieli ponosić ofiarę? Adika potrząsnęła głową, zirytowana myślami, które przygnał do niej nocny wiatr, wysłany przez psotne duchy. Wymówiwszy głośno krótkie zaklęcie, zdołała je przegonić. Tylko Wybrani posiadali magię czynienia tego, co właściwe. Taki los przypadł i jej, i innym. Została powołana na tę ścieżkę jeszcze jako dziecko. Nigdy nie znała i nie pragnęła mieć innego życia niż życie Wybranej. Nie spodziewała się jednak, że to życie będzie tak trudne. Tej nocy nie miała żadnych snów. 2 Zbudziła się nagle, słysząc pohukiwanie sowy. Zapach rosy i daleka pieśń leśnych ptaków były sygnałem wczesnej pory, gdy słońce sposobi się niczym niedźwiedź o złotych uszach, gotowe, by pojawić się z wolna na horyzoncie. Sowa zahukała znowu swoim głębokim hu hu. Adika wygramoliła się z posłania. Założywszy odzienie, otworzyła cedrową skrzynię, by wyjąć swoje święte regalia. Wokół talii zawiesiła kuty pasek, zdobiony wyciętymi na jego powierzchni spiralami. Założyła też naszyjnik z bursztynu, który zamierzała dać Dorrenowi: bursztyn miał w sobie starożytną moc, a jej nauczycielka zawsze powtarzała, by podkreślać moc jej plemienia, zwłaszcza, gdy przyjdzie się spotkać z sojusznikami. Na kolanach położyła swe hematytowe zwierciadło, po czym zaczęła odwijać z lnianego całunu ozdobę głowy. Obręcz bez trudności spoczęła na jej włosach. Znajdujące się na niej jelenie rogi uderzyły o powałę. Potem Adika pochyliła się, by odmówić modlitwę. Strona 14 „Niech twoja moc pozostanie ze mną, Blada Łowczyni, ty, która jesteś Królową Dzikich". Zatknąwszy lusterko za pas, wypełzła na czworakach z szałasu. Wyprostowała się, rogi zalśniły. Złoto połyskiwało tak mocno, że wydawało się, iż blask ten odbił się aż na niebie. Ubrana w insygnia mocy, Adika wkroczyła na ścieżkę, prowadzącą do kamieni. W centrum kamiennego warsztatu znajdował się kamienny stopień, mający szerokość rozpostartych ramion, lecz nie sięgający wyżej niż do kolan. Na kamiennej płycie spoczywał święty kocioł. Było tak od czasów młodości preceptorki Adiki, która lata temu przyklękła tutaj, by otrzymać pocałunek mocy od kobiety, która nauczyła ją prawie wszystkiego. Szepcząc modlitwę za zmarłych, Adika załkała. Potem dotknęła wizerunku świętych ptaków wyrytych na powierzchni kotła i nazwała je: Ojciec Czapla, Matka Żuraw, Dziadek Kruk, Wuj Kaczor. Ucałowała każdy drogocenny, wyrzeźbiony w brązie liść, po czym jedną ręką zaczerpnęła wody z kotła i upiła łyk. Nad pozostałą w ręku wodą wypowiedziała błogosławieństwo, następnie chlusnęła nią w powietrze, by posiać wiatr. Uklęknąwszy przed kotłem, czekała z zamkniętymi oczami, wdychając zapachy poranka i wsłuchując się w jego odgłosy - dalekie, leniwe przelewanie się wody w rzece, pobekiwanie kóz, wiele głosów porannych ptaków, które wyśpiewywały powitanie wschodzącemu słońcu. Słyszała trzepotanie skrzydeł i sowę, siadającą na krawędzi kotła. Nie podnosiła jednakże wzroku, jako że wysłanniczka Wiedzącej była istotą pełną magicznej siły i nawet jedno spojrzenie w jej kierunku mogło być zgubne w skutkach. Chwilę później na kamiennej ścieżce, a potem na dróżce usłanej igłami, dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Zaszeleściły łany lnu - przedzierała się przez nie jakaś postać. Ciepły oddech Wiedzącej poruszył włosy na jej szyi. Zadrżały jelenie rogi. - Płakałaś, Adiko. - Jej głos był jak melodia płynącej rzeki, jednocześnie wysoki i niski. - Czuję słony zapach twoich łez. Czyżby jej łzy nie wyschły przez noc? Z drugiej strony, nie było możliwe, by ukryć coś przez szamanką plemienia Koni. - Poczułam się opuszczona, szamanko. Droga, którą idę, jest drogą samotnych. - Czy nie masz męża? Pamiętam, że nie byłaś rada, gdy starszyzna wioski zadecydowała o tym, że masz go poślubić. - Oddalono go ode mnie, o Wiedząca. Ponieważ śmierć kładzie na mnie swój cień, starszyzna boi się, że każdy człowiek, którego tknę, będzie zagrożony śmiercią. - To prawda, mówią mądrze. Nie było słychać nic poza wyciem wiatru i gardłowym gruchaniem turkawki. Adika popatrzyła na rozpościerający się przed nią krajobraz. Słońce sprawiało, że mgła nad rzeką rzedła. Ludzie byli już zajęci pracą w polu, zbierając jęczmień i pszenicę. Jakaś dziewczynka prowadziła stadko kóz w kierunku lasu. Słowa padły z jej ust, nim zdążyła się zorientować, że ma je zamiar wypowiedzieć. - Gdybym tylko miała towarzysza, szamanko, moje zadanie nie wydawałoby mi się tak ciężkim. Nie zawaham się, wypełniając moją misję, ale nim nastanie jej koniec, będę straszliwie długo sama. - Ugryzła się w język, gdyż następne słowa mogły być jeszcze bardziej gorzkie i popłynąć na fali samotności. - Błagam, o Wiedząca, daruj mi moje słowa. Znam swoje obowiązki. - Niestety, córko, twoje powinności nie są łatwe. Jednakże kiedy nadejdzie odpowiedni czas, musi być was siedmioro. Dlatego zostałaś wybrana. - Tak, Wiedząca - wyszeptała Adika. W przeciwieństwie do mieszkańców wioski widziała i rozmawiała z ludźmi z odległych krain. Wiedziała, że ziemi jest wiele, a ludzi niewielu, zwłaszcza tych, których można by określić mianem prawdziwych. Na zachodzie znajdowały się urodzajne tereny, gdzie zbudowano miasteczka liczące pięćdziesiąt lub nieco więcej domów. Północne morza o sinych wodach były lodowate, a wiatry tam wiejące wyjątkowo silne. Morza były tak zimne, iż z łatwością mogły wydrzeć życie każdemu, kto próbowałby pływać w ich wodach, choć i w tamtych stronach żyli ludzie, wplatający we włosy węgorze i zęby tak ostre jak obsydian. Adika widziała też daleko na wschodzie lasy i trawy krainy, w której żyło plemię Wiedzącej, kuzyni rodzaju ludzkiego, choć zupełnie odeń inni. Widziała nawet nieskończone pustynie, na których zamieszkiwały plemiona południa. Tamtejsi ludzie mówili tak, jak gdyby obracali kamyki w ustach. Widziała też bajkowe miasta Przeklętych i ich zdumiewające statki. Z trudem powstrzymała się, by o tym wszystkim komuś nie opowiedzieć. Widziała wioski niewolników Przeklętych i plemiona niewinnych ludzi, którzy musieli kłaniać się krwiożerczym bogom. Widziała, co stało się z ich preceptorką, która przyłączyła się do walki przeciw Przeklętym i została złożona jako ofiara na ich ołtarzu. Strona 15 - Wszyscy jesteśmy niewolnikami Przeklętych tak długo, jak trwa wojna. - Wiedząca poruszyła się. Zastukały kopyta. Wiedząca cofnęła się, a potem zbliżyła i Adika ujrzała jej masywne ciało. Pewnego razu, gdy Adika była jeszcze dzieckiem, zdarzyło się, że ludzie Wiedzącej wytropili i złapali kilku zwiadowców Przeklętych. Od tej pory już zawsze była pod wrażeniem ich wielkości i siły. Bała się magii Przeklętych i dlatego też cieszyła się, że jest sprzymierzeńcem plemienia Koni, którzy rodzili się ze skrzyżowania klaczy i człowieka. - Jednakże... - Wiedząca zamilkła. Adika poczuła, jak w jej sercu wzbiera nadzieja, lecz bała się słuchać jej głosu. - Być może jest sposób, by znaleźć ci towarzysza, który także został tknięty ręką śmierci. W ten sposób ty nie byłabyś samotna, a on nie musiałby bać się fatum nad tobą ciążącego. Jesteś najmłodszą z wybranych, Adiko. Inni przeżyli już długie życie. Twoją rolą było pójść śladami twej nauczycielki, a nie tylko zajmować jej miejsce podczas tkania. Nic dziwnego, że jest ci trudno przechodzić przez wrota, prowadzące na Drugą Stronę. - Czy ręka Wiedzącej dotknęła karku Adiki? - Taka obietnica nie powinna być poza moimi możliwościami. Nadzieja pulsowała w klatce piersiowej Adiki niczym ptak obijający się o pręty klatki. - Czy naprawdę mogłabyś to uczynić, Wiedząca? - Zobaczymy. - Niełatwo to było usłyszeć. Adika poczuła pewną ulgę, gdy szamanka zmieniła temat. - Czy dostrzegłaś jakieś dziecko w plemieniu Białych Jeleni, które mogłoby być twoim następcą? - Nie - wymruczała Adika. Słowa zdawały się boleć ją jak nóż wbijany w jelita. - Tak samo jak nie miałam czasu, by uczyć kogoś tego, co umiem. - Nie desperuj, dziecko. Nie opuszczę twoich ludzi. - Nagle rozległ się ostry syk, a potem dalekie pohukiwanie sowy. - Wzywają mnie - rzekła Wiedząca, nieco zdziwiona. Potem szybko zniknęła. Czy Wiedząca właśnie przeszła przez wrota kamiennego warsztatu? Czy rzeczywiście stała osobiście przed Adiką? A może wkroczyła na ścieżkę wizji i pojawiła się przed nią tylko w swojej duchowej postaci? Wiedząca była tak potężna, że Adika nie mogła powiedzieć, jak właściwie było. A nie ośmieliłaby się pytać. Prawdę rzekłszy, ludzie dysponowali najmniejszą cząstką mocy na ziemi. Jeżeli jednak tak było, dlaczego Przeklęci niestrudzenie prowadzili przeciwko nim wojnę? Dlaczego tak bardzo nienawidzili ludzi? Wiatr poruszył na kotle wykonane z brązu listki. Pomyślała, że posłyszała ten odgłos, gdyż właśnie wstało słońce. Nagle rozległ się dźwięk rogu: alarm w wiosce. W pośpiechu, nie bacząc już na szczegóły, Adika pospieszyła do swego namiotu. Wyjęła obrzędową odzież i pobiegła przez szańce. Dotarła do wrót wioski dokładnie w momencie, gdy wbiegła doń, sadząc susy, dziewczyna o silnych nogach, z psem strażnikiem u boku. Dziewczyna rzuciła sznurek paciorków z wiadomością do nóg Matki Orli, która pojawiła się u wrót w odpowiedzi na alarm. Ręce Matki Orli były tak sękate, iż prawie nie mogła policzyć paciorków, odczytując ich znaczenie. Posunęła się, aby Adika mogła stać blisko niej. Będąc w mocno zaawansowanym wieku, Orla nie obawiała się złych duchów czy śmierci, które mogły jej co najwyżej dokuczyć. - Potyczka - obwieściła wszystkim, którzy nadbiegli z okolicznych domów. - Najazd Przeklętych. Z której wioski przybywasz, Rącza? Jedno z dzieci przyniosło kwiaty tak intensywnie pachnące, że Adika poczuła napływającą do ust ślinę. Rącza złapała dech. - Przybywam z Dwóch Strumieni, Sosnowego Wzgórza, Błotnistej Drogi i Starego Fortu. Przeklęci zaatakowali wioskę za Czterema Domami. Trzech ludzi zabito, a dwoje dzieci porwano. - Czy jacyś ludzie z Czterech Domów podążyli za nimi? - zapytał Beor, wysforowawszy się do przodu. Był na nogach wcześnie, bo polował. Miał ze sobą linę. Dwa głuszce, kuropatwa i trzy kaczki zwisały ze sznurka trzymanego w drugiej ręce. Pies Rączej zaczął obwąchiwać ptactwo, ale dziewczyna przytrzymała go, dopóki dzieci nie wpadły z kośćmi dla zwierzęcia. Pies położył się i zaczął je ogryzać. - Nie - rzekła Rącza. - Nikt z Czterech Domów nie urządził pościgu za Przeklętymi. Ci, którzy polegli, byli z plemienia Czerwonych Jeleni. Dwie zimy temu, niedaleko Czterech Domów osiedliły się dwie rodziny. Pochodzili z zachodu. - Czy dla Przeklętych ma jakieś znaczenie, że zabili człowieka z plemienia Czerwonych Jeleni, a nie z Białych? - Beor był już na dobre rozzłoszczony tym rodzajem złości, który innych motywował do działania. - Dla nich wszyscy jesteśmy tacy sami. A jeśli porwali i zabili Czerwone Jelenie, to dlaczego nie mieliby przyjść po Białe następnym razem? Powinniśmy walczyć w grupie, inaczej wszyscy zginiemy od strzał Przeklętych. Strona 16 Ludzie zamruczeli na znak zgody. Młodzi wyglądali na zdenerwowanych albo przeciwnie, podnieconych. - Co mówi Wiedząca? - zapytała Orla ze zwodniczą łagodnością. Wszyscy zamilkli, podczas gdy Adika zastanawiała się nad odpowiedzią. Rącza wypiła miód i z wdzięcznością przyjęła miskę owsianki, przyniesioną przez jednego z chłopców, którego pokonała w wyścigach ubiegłego lata. Przyglądał się jej z zazdrością - szczupłym nogom i spodniom, które umożliwiały szybki bieg. Wyglądał tak, jakby chciał dotknąć naszyjnika z bursztynu i miedzianych opasek na rękę, które Rącza założyła, aby podkreślić swój status. Podczas Święta Słońca, kiedy mieszkańcy wiosek spotkali się, by dokonać handlu, sądzić się i rozwiązywać spory, dziewczyna wygrała wyścigi, a tym samym otrzymała prawo do imienia Rącza i obowiązek dostarczania wiadomości między wioskami, które zamieszkiwały plemiona Białych Jeleni. - Teraz Wybrani ludzkich plemion działają wspólnie, a ludzie plemienia Koni uznawani są za naszych sojuszników. A choć są oni w mniejszym stopniu ludźmi niż nasi kuzyni z plemienia Czerwonych Jeleni, z radością przyjmujemy ich jako sojuszników. - Adika przerwała, czując, że w ludziach wzbiera niepokój. Rącza skończyła jeść owsiankę i odstawiła miskę w nadziei, że otrzyma następną porcję. - W następnym roku słońca nastąpi czas szczególnego niebezpieczeństwa. Jeśli Przeklęci dowiedzą się, że działamy przeciwko nim, wyślą na nas swoją armię. Potrzebujemy każdego sojusznika, niezależnie czy to jest Czerwony, Biały czy Czarny Jeleń. Nieważne, jak dziwne wydają się nam inne plemiona, potrzebujemy ich pomocy. Jeśli będziemy przy życiu po następnej ciemności słońca, nie będzie powodu, by się obawiać. Orla zrobiła znak odpędzający złe duchy i splunęła na ziemię. Wielu poszło jej śladem, lecz nie Beor. Młodsi wycofali się. Powrócili do swej pracy lub zaczęli przygotowywać łuki i siekiery. Kiedy mieszkańcy wioski zajęli się swoimi obowiązkami, pozostała tylko starszyzna i dowódca. - Dołączę do tych, którzy staną w obronie wsi - powiedziała Adika. Nie mieli innego wyjścia, niż się zgodzić. Poszła do swego starego domu, by wziąć lecznicze zioła i koszyk z talizmanami. W opuszczonej chacie czuć było zapach stęchlizny. Adika dotknęła okapu. Z jednej z krokwi wciąż ciekła smoła. Adika dotknęła jej ustami, wdychając charakterystyczny zapach. Na zewnątrz Beor czekał z dziewięciorgiem zaufanych ludzi. Byli gotowi do walki, jeśli by do takowej doszło. Przyszli uzbrojeni w łuki, przynosząc strzały o obsydianowych grotach i topory z krzemienia i miedzi. Agda miał kamienną siekierę, zaś Beor niósł dumę wioski: halabardę z prawdziwym ostrzem z brązu, przymocowanym pod odpowiednim kątem do drzewca. Zdobył ją kiedyś na wrogu. Kiedy ruszyli, za nimi podążyła Rącza z psem u boku. Tym razem zmierzała do Wiosennej Wody, wioski Dorrena. Nie trzeba teraz myśleć o Dorrenie. Adika mogłaby, oczywiście, cieszyć się tym chwilowym spokojem, spacerem w promieniach jaśniejącego słońca, powiewem wiatru za plecami. Nie było tak gorąco jak na wyspie, na której zamieszkiwał Upadający. Szła na czele grupy, rozglądając się za użytecznymi roślinami. Kiedy ujrzała gorczycę, zeszła ze ścieżki. Beor odłączył się od grupy, czekając na nią. Reszta zatrzymała się nieopodal, na tyle daleko, by rozmowa Adiki i Beora do nich nie dochodziła, ale dostatecznie blisko, by zareagować na wypadek ataku. Ignorowała Beora tak długo, jak to było możliwe, zbierając gorczycę, związując łodygi roślin i chowając je do koszyka. Beor postępował za nią do momentu, gdy Adika znowu wróciła na ścieżkę. Nie patrzyła na niego i ze sposobu, w jaki kołysał halabardą, wywnioskowała, że i on nie patrzył na nią. Jednakże było całkiem miło iść obok drugiego człowieka, towarzysza dłuższego marszu. Pozostali nieznacznie ich wyprzedzali. - Starszyzna rozmawiała ze mną wczoraj. - Głos Beora był chrapliwy, co działo się zawsze, gdy był podniecony lub rozgniewany. - Powiedzieli, że nigdy nie mieliśmy dziecka, ponieważ na skutek magii straciłaś płodność. Rzekli też, że jeśli nie przestanę o tobie myśleć, dopadną mnie złe duchy i nie będę mógł spłodzić dziecka z inną kobietą. Nogi niosły Adikę z trudem. Jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Nie potrafiła myśleć jasno. Słońce prażyło. Ścieżka wiła się poprzez las, gdzie pomiędzy liśćmi poświstywał leciutki wietrzyk. - Nigdy nie pragnąłem żadnej kobiety tak mocno jak ciebie. Ale teraz muszę to powiedzieć. Zatem niech tak będzie. Starszyzna mówi, że ostatniego księżyca najstarsza córka Matki Nahumii ze Starego Fortu wystawiła za drzwi myśliwską torbę swego męża i odprawiła go. Będzie szukała nowego mężczyzny, czyż nie? - Musiałbyś zatem podążyć do Starego Fortu - odrzekła Adika, jako że Beor najwyraźniej oczekiwał, by Strona 17 coś powiedziała. - To prawda. Ale miałem także pomysł, aby opuścić wioskę i udać się dalej na wschód i polować przez jeden sezon z naszymi kuzynami, Czarnymi Jeleniami. - To daleka droga - powiedziała Adika, czując, że jej głos drży i że nie jest w stanie mówić, nie zdradzając lęku ogarniającego jej serce. - Tak, daleka - zgodził się Beor i znowu czekał, pragnąc usłyszeć słowa jej współczucia lub żalu albo usiłowania odwiedzenia go od tak gwałtownych decyzji. Ale Adika nie mogła dać mu już z siebie nic więcej. Poświęciła życie swemu ludowi i magii, która nie pozwoliła jej mieć dziecka. - Jesteś dobrym dowódcą, Beor - powiedziała. - Mieszkańcy wioski potrzebują cię. Czy poczekasz przynajmniej do chwili, gdy ja wykonam moje zadanie? Potem mieszkańcom wsi będzie łatwiej się bez ciebie obejść. - Zawahała się. Było zabronionym mówić głośno o wielkim tkaniu. Słowa niosły za sobą moc. Nie można było rzucać ich beztrosko na wiatr, bo mogliby je usłyszeć Przeklęci. - Poczekaj przynajmniej do tego czasu. Beor chrząknął, ale nie odpowiedział. Po pewnym czasie zrównali się z resztą. Jako że wszyscy obawiali się z nią rozmawiać, a nawet patrzeć na nią, Adika równie dobrze mogłaby iść sama. Słońce było już w połowie drogi do zenitu, gdy dotarli do Czterech Domów, osady, którą tworzyły porozrzucane szopy, chaty, chlewy i cztery porządne zabudowania. Każdy z domów był okrągły, kryty strzechą, o kamiennych ścianach. Pomiędzy nimi zbudowano spichlerze. Sześciu ludzi pracowało przy wale, kopiąc i wywożąc ziemię w drewnianych wiadrach. Dowódcą Czterech Domów była korpulentna kobieta z dwiema bliznami, nosząca imię Ulfrega. Miała na sobie spódnicę uszytą ze sznurków, co było oznaką kobiety dojrzałej do wybrania sobie partnera. Blade nitki symbolizujące porody, które zdobiły brzuch Ulfregi powyżej paska jej spódnicy, oznaczały, że rodziła już kilkanaście razy. Ulfrega poprowadziła ich wzdłuż rzeki przez zagajnik, w którym znajdowały się świnie, a potem dróżką, prowadzącą do siedziby Czerwonych Jeleni. Słońce opromieniało dwa okrągłe domy i sześć spichlerzy. Co dziwne, jeden z domów był całkowicie spalony, podczas gdy drugi stał cały i nienaruszony, wyglądając tak, jakby został zbudowany miesiąc temu, a zamieszkany ledwie wczoraj. Poza tym znajdowały się tu zagroda, stóg siana i bardzo porządnie zagospodarowany warzywny ogród, pełen dorodnych jarzyn. Bzyczały muchy. W powietrzu leniwie krążyły wrony. Nawet psy opuściły swe budy. Wioska była pusta, wyjąwszy jedno porzucone ciało. Mieszkańcy osady zaczęli kopać rowy i wały obronne. - Za mało i zbyt późno - powiedziała Ulfrega, wskazując na wykopany do połowy rów i zapadnięty, spalony wał obronny. Dookoła walały się groty strzał, potrzaskane drzewce włóczni, jeden z mieczy Przeklętych oraz płaski, długi kawałek drewna z grotem z obsydianu, choć większa jego część była wyszczerbiona. Ulfrega podniosła strzałę i palcami zbadała grot, następnie wetknęła ją do skórzanej sakwy, którą niosła przewieszoną przez ramię. - I dla was jest za późno, by kopać rowy - powiedział Beor. Wzruszyła ramionami, podenerwowana. - Najeźdźcy zawsze w następnej kolejności atakowali Trzy Dęby i Wiosenną Wodę. - To nie problem przemieszczać się między wioskami, zwłaszcza dla Przeklętych. - Ech! - splunęła w kierunku trupa. - W otwartym terenie mogą poruszać się szybko, ale w lesie są powolniejsi. Jest mnóstwo gęstych zarośli pomiędzy Trzema Dębami i naszą osadą. - Nie pomogło to tutejszym ludziom. Tymczasem ludzie Beora szukali obsydianowych grotów i zajmowali się wszystkim, co rosło w ogrodzie. - Odgonię duchy - rzekła Adika. Nie było wątpliwości, że ludzie z Czterech Domów czekali na nią, by wypełniła swą powinność. Zarówno Beor, jak i Ulfrega uczynili gesty mające oddalić złe duchy i delikatnie odsunęli się od niej. Adika zaś pogrzebała w swym koszu i wyjęła miedzianą miskę, w sam raz mieszczącą się w jej złożonych dłoniach. Na pobliskim palenisku skrzesała za pomocą krzemienia kilka iskier, po czym dodała kawałek suszonego grzyba, wzniecając w ten sposób ogień. Potem wlała do miski pobłogosławioną wodę ze skórzanego worka i postawiła ją na naprędce skleconym trójnogu, by podgrzały ją płomienie ognia. Jej towarzysze zniknęli w lesie, zamierzając poszukać śladów wroga - lub aby się ukryć ze strachu przed magią Adiki. Gdy woda się zagotowała, stanęła w ciszy nad ciałem zabitego. Upadek sprawił, że z twarzy martwego zsunęła się drewniana maska rysia. Miał dumne rysy i cerę o Strona 18 kolorze miedzi. Jego czarne włosy zostały zebrane w węzeł na czubku głowy, tak jak to mieli w zwyczaju jego pobratymcy. Na całej dolnej partii rąk widniały magiczne znaki, wykonane błękitnym urzetem i czerwoną ochrą. Płeć zmarłego zdawała się nie mieć szczególnego znaczenia: był to człowiek dorosły i niebezpieczny, mógł bowiem rozmnażać się i walczyć. Martwy nie miał na sobie żadnych talizmanów wykonanych ze zwierzęcych szczątków. Przeklęci chronili swe duchy, toteż Adika musiała działać ostrożnie. Na szczęście nikt z Czterech Domów nie usiłował rozebrać trupa, choć ten miał na sobie kosztowne rzeczy. Jego pierś chronił kawałek brązu tak pięknie ozdobiony wizerunkami zwierząt, że Adika nie mogła powstrzymać podziwu. Na napierśniku widniał rysunek kobiety z głową sępa, która majestatycznie kroczyła w stronę jaśniejącego słońca oraz rysunek dwóch walczących ze sobą, ziejących ogniem smoków. Trudno było zrozumieć, jak to się działo, że Przeklęci terroryzowali ludzi, jednocześnie wykonując tak piękne przedmioty. Hełm martwego miał pióropusz z końskich włosów. Zsunął się z głowy trupa i leżał teraz w błocie, podeptany w szale walki. Skórzany pas, zapinany na miedzianą klamrę, podtrzymywał sięgającą do kolan tunikę. Ubranie leżało na Przeklętym tak znakomicie, że Adika nie mogła się powstrzymać, by nie dotknąć swego, nierówno utkanego odzienia. W jakim celu Przeklęci atakowali ludzi, skoro byli tak bogaci? Czyżby patrzyli na ludzi tak samo jak na zwierzęta? Może byłoby to uzasadnione w czasach, nim nastały wielkie królowe. Ludzie wówczas niewiele różnili się od zwierząt: włóczyli się jak one, jedli, pili, polowali i rozmnażali się niemal w taki sam sposób. Jednakże teraz sytuacja się zmieniła. Zawiesiwszy na szyi woreczek z jałowca, który miał ją ochraniać, Adika sięgnęła po cztery wysuszone listki lawendy. Później odwróciła się w stronę północy i zgniotła jeden z listków palcami. Jego drobiny upadły na ziemię. Wykonała tę samą czynność, odwracając się na wschód, południe i zachód, tworząc w ten sposób ochronny krąg. Stojąc twarzą na zachód, uklękła i przyłożyła dłonie do nosa, wdychając silny lawendowy zapach. Wymruczała słowa mocy i ochrony. Woda zagotowała się. Szczypcami wykonanymi z kości Adika uniosła znad ognia miedzianą miskę i schowała ją do kosza. Wrzuciła do wody nieco starego ostu i czekała z podniesionymi do góry rękoma. Duch pojawił się w jej złożonych rękach w postaci delikatnego wiru. Potem ujrzała, jak wydostaje się z ciała, wiotki i biały. Podpłynął do kręgu, ale nie mógł go przełamać, związany zaklęciem lawendy. Kiedy kręcił się na podobieństwo wietrznego wiru, jego zawodzący głos zamienił się najpierw w warkot, potem w płacz, a potem w wycie. Następnie, niczym rój maleńkich muszek, wzniósł się ku niebu poprzez tunel uformowany przez cztery zapory. Adika rzuciła na oczy zmarłego lawendowe drobiny, umieściła je także w jego uszach, nosie i na wargach. Podciągnąwszy tunikę wojownika, wtarła lawendę w męską część jego ciała, po czym odwróciła trupa. Wysoko w górze dało się słyszeć wycie rozpaczy. Adika trzykrotnie klasnęła w ręce, po czym tupnęła nogami. Wir kręcący się w jej złożonych dłoniach zniknął. Duch uleciał do wyższego świata drogą wyznaczoną przez granice magicznego kręgu. Pozostawił po sobie jednak coś o wiele ważniejszego: pod ciałem leżał miecz z brązu. Ostrożnie przesunęła palcami po jego ostrzu. Ostry, bojowy miecz podobnie jak jego właściciel miał swego ducha. To ostrze rozdarło wiele istnień i sprawiło, iż wiele duchów uszło z ciał. Do kogo teraz powinna należeć tak niebezpieczna i potężna rzecz? Nikt z plemienia Białych Jeleni ani nikt ze wszystkich dziewięciu wiosek nie posiadał czegoś takiego. Znalazła w koszyku werbenę, zmięła ją w palcach i pozwoliła jej upaść na miecz, tak by udobruchać mściwego ducha i czasowo ostudzić jego zew krwi. Oprócz napierśnika z brązu, hełmu, miecza, pasa i luźnej lnianej tuniki, zmarły miał nóż, sakiewkę z czterema rzecznymi kamykami, saszetkę z ziołami, muszlę i małą, drewnianą kostkę z wyrytymi magicznymi znakami. Ściągnąwszy odzienie z trupa, Adika zaciągnęła go do zrujnowanego domu i podpaliła. Oznaczyła próg chaty heksagramami i wrzuciła do ognia sakiewkę i maskę wojownika. Do zapadłej słomianej strzechy dorzuciła węgli. Stos zapłonął. Widząc ogień, Ulfrega pozwoliła innym wychylić się z lasu. - Nikt inny już się tu nie osiedli - zauważyła Ulfrega, spiesząc za Beorem, by obejrzeć zdobyczną broń. - Nie dotykaj tego - powiedziała Adika. Z pogrzebowego stosu dobywał się dym. - W tych rzeczach zaklęta jest magia Przeklętych. - Ale ja używam tej halabardy, choć ona została zdobyta na Przeklętym. - Beor przyglądał się mieczowi z nieukrywanym głodem w oczach. Wizja nadeszła tak nagle, iż Adika straciła dech w piersiach. Beor biegnie z mieczem w ręku na czele tłumu młodych ludzi o dzikich oczach, podążając na wschód, by Strona 19 zabijać swych współbraci, ludzi, paląc ich domy i kradnąc ich bydło i kozy. To było szaleństwo, jakie Przeklęci wrażali w ludzkie serca! Westchnąwszy, Adika poczuła, że klęczy, opierając się na rękach. Wszyscy odsunęli się od niej. Pociła się, choć słońce zakryły chmury. Nieoczekiwanie załkała z żalu. Czym staną się Białe Jelenie po jej odejściu? Czy nikt z nich nie był dostatecznie mocny, by stawić czoło nieprzejednanemu duchowi, zamieszkałemu w mieczu? Czy wizja pokazywała, że ludzie zostaną pożarci przez swą złość i żądzę? Czy ludziom przeznaczone było, by władza Przeklętych zatruła ich dusze, zmusiła do okrutnej wojny? Poczuła cuchnący zapach płonącego ciała i w dymie tym popłynęła do kolejnej wizji, która nie miała ni początku, ni końca. Będzie pokój i wojna, dobroć i okrucieństwo. Będzie honor i hańba. Wszystko to czeka rodzaj ludzki. To już nastąpiło. Być może prawdą było, że babki żyły w pokoju i miłości. Tego nie znało obecne plemię Białych Jeleni. Albo też przodkowie prowadzili swe własne wojny, które wybuchały z tak nieskomplikowanych powodów jak złość pomiędzy przyjaciółmi lub z przyczyn bardziej złożonych, gdy walczą wrogowie z różnych plemion. Wizja odpłynęła. Trzęsąc się, Adika wstała. Zauważyła, że wszyscy siedzą wokół ocalałego domu, żując kawałki suszonego mięsa i czekając, aż ona wyjdzie z transu. Nie musiała nic tłumaczyć. Zeszła w dół do strumienia i nożem ścięła trzcinę. Potem splotła ją w sznur wystarczająco silny, by związać i ponieść skarby zmarłego. Z tym ładunkiem przewieszonym przez ramię i swoim koszykiem umocowanym u bioder Adika wróciła do Czterech Domów. Reszta podążyła za nią w bezpiecznej odległości, rozmawiając ściszonymi głosami. Obawiali się jej, bo władała magią, a oni nie, bo widziała to, czego oni nie mogli zobaczyć. Taka była decyzja bogów. Jednym pozwalali widzieć, inni musieli pozostać ślepymi. Adika wiedziała, że czasem większym miłosierdziem było pozostać ślepym. 3 Tę noc spędzili w Czterech Domach. Ludzie usuwali się z drogi, gdy Adika nadchodziła. Ojcowie wciągali dzieci do domów i zabarykadowywali drzwi, tak by wzrok Wybranej nie okaleczył ich potomków. Nikt nie zaprosił jej do środka, zaś Beor był dostatecznie mądry - lub wystarczająco lękliwy, wiedząc, co Adika może uczynić, gdy wpadnie w złość - i zarówno on, jak i jego kompania usiedli osobno, zabierając jedzenie, jakim podzielili się z nimi ludzie z Czterech Domów. Jadło było smakowite; dziczyzna i mięso łabędzia, słodkie piwo tak gęste, iż można je było niemal wybierać palcami, ser i warzywa, o tej porze roku nieco włókniste. Chcąc zjeść w spokoju i nie narażać się na ciągłe zwierzęce błagania o kąski, mieszkańcy Czterech Domów trzymali swoje psy na uwięzi. Tej nocy Adika spała osobno, w cieniu jednego ze stogów siana. Nie mogła się powstrzymać, by nie pogłaskać gładkiego odzienia martwego Przeklętego. To jej jednak nie pocieszyło. Rankiem wrócili do wioski. Wszyscy chcieli ujrzeć miecz z brązu, ale Adika trzymała go w ukryciu. Jego duch wciąż łkał za poprzednim właścicielem i wrzał gniewem. Adika zaniosła miecz i zbroję na wzgórze i zawinęła je w wołową skórę wraz z ziołami i talizmanami. Płytkie zagłębienie za kamieniem było doskonałym tymczasowym grobem. Przez dłuższy czas klęczała przy dziurze, ale nie nadeszła żadna wizja. W końcu poszła nad rzekę i prała lnianą koszulę tak długo, aż nie pozostał na niej ani jeden ślad po Przeklętym. Wróciwszy na wzgórze, znalazła przy swoim szałasie półmisek z jedzeniem, zimną i zgęstniałą polewkę oraz kubek piwa, do którego wiatr zdążył nawiać roślinnych pyłków. Rozwiesiła lniane odzienie na szałasie, a potem posiliła się. Nikt nigdy nie odrzucił jedzenia. I nikt nie musiał spożywać go w samotności. Letni wieczór był ciepły, złotawy i pełen obietnic, jednak Adika czuła pustkę w sercu. Założywszy strój Wybranej, poszła znajomą ścieżką ku kamieniom. Zapadła noc. Gwiazdy błyszczały niczym ognie umarłych. Czy była pośród nich nowa gwiazda, duch Przeklętego, którego odprawiła w zaświaty? Tego nie wiedziała. Wykonując rytualne gesty, podeszła do kamiennego warsztatu. Wydawało się, że wielkie głazy bacznie Strona 20 jej się przyglądają. Adika uklękła obok kotła i upiła z niego łyk wody, po czym chlusnęła cieczą powietrze, by nasycić wiatr jej świętością. Z rękami skrzyżowanymi na piersiach zaczęła oddychać tak, by wprowadzić się w trans, niezbędny do wykonania jej zadania. Chciała przejść każdy stopień wielkiego tkania, aby później nie popełnić błędu i nie pozrywać nitek. Najpierw przeszła go w umyśle, potem raz jeszcze. Nie mogła jednak wytrwać w głębokim transie zbyt długo. Po pewnym czasie wyszła z niego. Była zmęczona, ale nie śpiąca. Pochyliła głowę, czekając. Być może czekała tylko na nadzieję lub uwolnienie. Może czekała tylko na wiatr. Lub na śmierć. To była długa noc. Podkradła się mgła. Otoczyła Adikę, zimna i delikatna. Gwiazdy oddychały, dusze wzdychały za swymi utraconymi domami. Śpiewał słowik. Zahuczała sowa. Adika była już w pełni przebudzona. Bolały ją kolana, lewa noga zdawała się odmawiać posłuszeństwa, a kiedy poruszyła się, by odpędzić od siebie dokuczliwe złe duchy, które przybyły ją nękać, gdy spała, ujrzała sowę szybującą bezgłośnie z rozpostartymi skrzydłami. Ptak usiadł na kotle. Adika szybko zakryła oczy dłonią. Na wschodzie wstawał świt. Mgła rozpraszała się, przypominając dzikie zwierzę, chowające pazury. Wreszcie jej pasma otaczały już tylko najbardziej wysunięte na zachód kamienie. Przed oczami Adiki pojawiło się błękitnobiałe światło. Na karku poczuła oddech Wiedzącej. Pachniał trawą. O ziemię uderzyły końskie kopyta. Grunt pod kolanami zadrżał, a ją samą coś odrzuciło do tyłu. Jakaś siła rozdzierała jej trzewia i szarpała je w jedną stronę, miotając Adiką w drugą. Zdawało się jej, że jest rozdarta, choć wciąż była cała, dysząca z wysiłku i strachu. Czuła, że puchnie jej język, a w głowie rozlegały się setki uderzeń, jak gdyby spadała w dół stromego zbocza, lecz tak naprawdę klęczała nieruchomo obok kotła. Głęboko w kosmosie nastąpiło coś dziwnego. Świat wokół cały wibrował dźwiękami, niespokojny i zdumiewający. Adika usłyszała ptaki budzące się w lesie i dalekie wycie wilków. Oddech gwiazd musnął jej szyję, parząc ją ognistym gorącem, bezlitosnym jak dusza miecza. Adika usłyszała westchnienie, a potem nie było słychać nic prócz Wiedzącej, mamrocącej cicho jakieś słowa. Jednakże dał się słyszeć jeszcze jeden głos, niski i niewyraźny. Czuć też było cuchnącą woń krwi i zapach, który Adika rozpoznała dopiero, gdy zaczął ją dusić: zapach mokrego psa. Wystraszona, podniosła wzrok i ujrzała dwa ogromne psy wielkości cielaka, stojące po drugiej stronie kamiennego stopnia. Podniosła się ostrożnie, ale zwierzęta nie ruszyły się, nie warczały też ani nie szczekały. Po drugiej stronie kotła spoczywało ciało nagiego człowieka, już nie młodzika, ale jeszcze nie mężczyzny. Wiedząca czekała, nie poruszając się. Od leżącego twarzą do ziemi człowieka dzieliła ją odległość szpady. Przed nią znajdował się stosik pokrwawionych ubrań. Adika ostrożnie okrążyła kocioł, szepcząc zaklęcia ochronne. Czyżby to był szaman, krążący ze swymi duchami opiekuńczymi? Psy obwąchiwały ciało, jak gdyby próbując zbadać, czy ów człowiek żyje. Potem usiadły obok niego. Nie próbowały ugryźć Adiki, gdy wsunęła się pomiędzy nie i ciało, dotykając pleców nagiego człowieka. Jego skóra miała różaną barwę i była cudownie gładka. Był znacznie mniej owłosiony niż mężczyźni z klanu Jeleni, nie miał też ciemnej cery Przeklętych. Takiego człowieka nie widziała jeszcze nigdy w życiu. Przejechała ręką po linii jego barków. Skóra była ciepła. Oddychał lekko i powoli. - Oto małżonek, którego ci obiecałam, Adiko - powiedziała Wiedząca. - Pochodzi z innego świata. Mężczyzna pachniał niczym dzika róża. Jego ucho, jedno, które Adika mogła dostrzec, było delikatne niczym cenna muszelka, przywieziona z północy, a wargi miały delikatną barwę fioletu, jakby mężczyzna był zmarznięty. - Czy on przyszedł ze świata umarłych? - odezwała się Adika w strachu, że może mu jakoś zaszkodzić. Ze względu na pozycję, w jakiej leżał, trudno było przyjrzeć się jego twarzy. - Istotnie, wędrował już ku krainie zmarłych. Ale teraz jest tutaj. Ręka Adiki spoczęła na jego ramieniu. Miał uda i pośladki młodego mężczyzny, ale z trudem dochodziło do niej, że był istotą rodzaju męskiego. Choć, trzeba przyznać, jej serce biło mocno. Wył wiatr, rozrzedzając mgłę, a tarcza słońca zmierzała coraz wyżej na niebie. Niełatwo było rozmawiać, gdy nadzieja walczyła w jej sercu z obawą. Jej głos łamał się, gdy