Dumas Aleksander(ojciec) - Hrabia Monte Christo
Szczegóły |
Tytuł |
Dumas Aleksander(ojciec) - Hrabia Monte Christo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dumas Aleksander(ojciec) - Hrabia Monte Christo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dumas Aleksander(ojciec) - Hrabia Monte Christo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dumas Aleksander(ojciec) - Hrabia Monte Christo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Aleksander Dumas (ojciec)
HRABIA MONTE CHRISTO
TOM I 3
1. POWRÓT DO MARSYLII 3
2. OJCIEC I SYN 8
3. KATALOŃCZYCY 12
4. SPISEK 17
5. PRZYJĘCIE ZARĘCZYNOWE 21
6. ZASTĘPCA PROKURATORA KRÓLEWSKIEGO 28
7. PRZESŁUCHANIE 33
8. ZAMEK IF 39
9. WIECZÓR ZARĘCZYNOWY 44
10. GABINECIK W TUILERIACH 48
11. POTWÓR KORSYKAŃSKI 52
12. OJCIEC I SYN 56
13. STO DNI 60
14. WIĘZIEŃ OSZALAŁY I WIĘZIEŃ OBŁĄKANY 64
15. NUMER 34 I NUMER 27 70
16. UCZONY WŁOSKI 79
17. W CELI KSIĘDZA 84
18. SKARB 94
19. TRZECI ATAK 101
20. CMENTARZ TWIERDZY IF 106
Strona 3
21. WYSPA TIBOULEN 108
22. PRZEMYTNICY 114
23. WYSPA MONTE CHRISTO 118
25. NIEZNAJOMY 127
26. OBERŻA W PONT-DU-GARD 130
27. RELACJA 136
28. REJESTRA WIĘZIENNE 143
29. FIRMA MORREI I SYN 146
30. PIĄTY WRZEŚNIA 153
31. WŁOCHY. SINDBAD ŻEGLARZ 161
32. PRZEBUDZENIE 173
33. BANDYCI RZYMSCY 176
34. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY 192
36. KARNAWAŁ RZYMSKI 211
37. KATAKUMBY ŚWIĘTEGO SEBASTIANA 222
38. SPOTKANIE 232
TOM II 235
1. BIESIADNICY 235
2. ŚNIADANIE 246
3. PREZENTACJA 252
4. IMĆ BERTUCCIO 258
5. DOM W AUTEUIL 260
6. VENDETTA 264
7. KRWAWY DESZCZ 276
Strona 4
8. KREDYT NIEOGRANICZONY 282
9. ZAPRZĄG SIWOJABŁKOWITY 288
10. IDEOLOGIA 294
11. HAYDE 299
12. RODZINA MORRELÓW 301
13. PYRAMOS I TYZBE 306
14. TOKSYKOLOGIA 311
15. ROBERT DIABEŁ 318
16. HOSSA I BESSA 326
17. MAJOR CAVALCANTI 332
18. ANDREA CAVALCANTI 338
19. ZAGON LUCERNY 345
20. PAN NOIRTIER DE VILLEFORT 350
21. TESTAMENT 354
22. TELEGRAF 359
23. W JAKI SPOSÓB UWOLNIĆ OGRODNIKA OD KOSZATEK WYJADAJĄCYCH MU
BRZOSKWINIE 364
24. WIDMA 369
25. OBIAD 374
26. ŻEBRAK 379
27. SCENA MAŁŻEŃSKA 384
28. PROJEKTY MATRYMONIALNE 389
29. GABINET PROKURATORA KRÓLEWSKIEGO 394
30. BAL LETNI 400
31. INFORMACJE 404
Strona 5
32. BAL 410
33. CHLEB I SÓL 415
34. PANI DE SAINT-MÉRAN 417
35. OBIETNICA 424
36. GRÓB RODZINY DE VILLEFORT 439
37. PROTOKÓŁ 443
TOM III 451
1. POSTĘPY MŁODSZEGO PANA CAVALCANTIEGO 451
2. HAYDE 456
3. DONOSZĄ Z JANINY 467
4. LEMONIADA 478
5. OSKARŻENIE 484
6. POKÓJ BYŁEGO PIEKARZA 487
7. WŁAMANIE 497
8. PALEC BOŻY 505
9. BEAUCHAMP 509
10. PODRÓŻ 512
11. SĄD 518
12. WYZWANIE 526
13. ZNIEWAGA 529
14. MOC 534
15. POJEDYNEK 538
16. MATKA I SYN 545
17. SAMOBÓJSTWO 548
Strona 6
18. WALENTYNA 553
19. WYZNANIE 557
20. OJCIEC I CÓRKA 563
21. INTERCYZA 567
22. UCIECZKA DO BELGII 573
23. OBERŻA POD FLASZĄ I DZWONEM 576
24. PRAWO 582
25. ZJAWA 587
26. LOKUSTA 591
27. WALENTYNA 594
28. MAKSYMILIAN 597
29. PODPIS PANA DANGLARSA 602
30. CMENTARZ PERE-LACHAISE 607
31. PODZIAŁ 614
32. JASKINIA LWÓW 622
33. SĘDZIA 626
34. SESJA SĄDOWA 631
35. AKT OSKARŻENIA 634
36. POKUTA 638
37. ODJAZD 642
38. PRZESZŁOŚĆ 649
39. PEPPINO 655
40. JADŁOSPIS LUIGIEGO VAMPY 661
41. PRZEBACZENIE 664
Strona 7
42. PIĄTY PAŹDZIERNIKA... 667
Strona 8
TOM I
Strona 9
1. POWRÓT DO MARSYLII
24 lutego roku 1815 strażnik morski z Notre Dame de la Garde zasygnalizował przybycie
trójmasztowca „Faraon", powracającego ze Smyrny przez Triest i Neapol.
Jak to zwykle w takich razach bywa, pilot portowy wyruszył niezwłocznie, opłynął zamek If i,
znalazłszy się między przylądkiem Morgion a wyspą Rion, przybił do burty statku. Wkrótce, zwykłym
znowu biegiem rzeczy, wały fortu Świętego Jana zaroiły się od ciekawych, albowiem przybycie
statku jest zawsze wielkim ewenementem dla marsylczyków — a zwłaszcza takiego jak „Faraon",
będący własnością jednego z miejscowych armatorów, zbudowany, otaklowany i załadowany w
stoczniach dawnej Focei.
A tymczasem statek się zbliżał; przepłynął szczęśliwie cieśninę pochodzenia wulkanicznego
dzielącą wyspy Calasareigne i Jaros, minął Pomegue — a choć szedł pod rozpiętymi marslami,
kliwrem i bezanem, posuwał się tak wolno i zdawał się go spowijać smutek tak osobliwy, że
niejeden spośród widzów, przeczuwając nieszczęście, zastanawiał się, jaki to wypadek mógł zdarzyć
się na pokładzie. Mimo to widzowie obeznani z nawigacją skonstatowali, że jeśli jakiś wypadek
istotnie się zdarzył, to owa katastrofa nie dotknęła bezpośrednio „Faraona" — wchodził on bowiem
do portu jak statek, którym kierowano wybornie; kotwica była przygotowana, wanty bukszprytu
zluzowane, a obok pilota, który sposobił się, by wprowadzić trójmasztowiec w wąską gardziel portu
marsylskiego, stał młodzieniec o gestach energicznych i żywym spojrzeniu; baczył pilnie na każdy
ruch statku
i powtarzał każdy rozkaz pilota.
Nieokreślony niepokój, który nurtował ciżbę zalegającą wały Świętego Jana, tak jął doskwierać
jednemu z widzów, że człek ów nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie statek zawinie do portu:
wskoczywszy w łódkę, rozkazał wypłynąć naprzeciw „Faraona" i przybił doń nie opodal zatoczki
Reserve.
Na widok owego mężczyzny młody żeglarz opuścił stanowisko obok pilota i zdejmując kapelusz
wsparł się o burtę statku.
Był to młodzieniec osiemnasto- albo dwudziestoletni, wysoki, szczupły, o pięknych czarnych
oczach i włosach jak heban; cała jego postać tchnęła spokojem i energią właściwą ludziom, którzy od
dzieciństwa przywykli walczyć z niebezpieczeństwem.
— Ach! to ty, panie Edmundzie! — zawołał mężczyzna z łódki — cóż to się wydarzyło i jakaż jest
przyczyna smutku, który panuje na pokładzie?
— Wielkie nieszczęście spadło na nas, panie Morrel! — odpowiedział młodzieniec — cios, który
ugodził mnie srogo: tuż pod Civitavecchia straciliśmy dzielnego kapitana Leclčre.
— A ładunek? — spytał żywo armator.
Strona 10
— Przywieźliśmy go szczęśliwie, panie Morrel, i sądzę, że pod tym względem będziesz pan
kontent; ale nasz biedak, kapitan Leclčre...
— Cóż mu się stało? — spytał armator z widoczną ulgą. — Cóżsię przydarzyło dzielnemu
kapitanowi?
— Nie żyje.
— Czyżby wpadł do morza, utonął?
— Nie, panie Morrel; zmarł wśród okropnych cierpień na zapalenie mózgu. — Po czym, zwracając
się do swoich ludzi:
— Hej! Hola — zawołał — wszyscy na stanowiska! Rzucamy kotwicę! Załoga, spełniła rozkaz. W
mgnieniu oka z dziesięciu ludzi, którzy się na nią
składali, rzuciło się do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody żeglarz objął przelotnym spojrzeniem ludzi sposobiących się do wykonania manewru, a
upewniwszy się, że rozkazy będą wzorowo spełnione, wrócił do swojego rozmówcy.
— Jakiż miał przebieg ów nieszczęśliwy wypadek? — spytał armator, nawiązując do przerwanej
przed chwilą rozmowy.
— Mój Boże! zupełnie nieoczekiwany, proszę pana: kapitan Leclčre wdał się w długą rozmowę z
komendantem portu w Neapolu, po czym opuścił miasto niezwykle podniecony; gorączka chwyciła go
następnej doby, a w trzy dni później już nie żył...
Pochowaliśmy go naszym obyczajem i spoczywa teraz nie opodal wyspy del Giglio, spowity w
hamak, a u stóp i w głowach uwiązaliśmy mu dwudziestosześciofuntowe pociski. Wdowa po
kapitanie otrzyma jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Wartoż było — tu młodzieniec uśmiechnął
się melancholijnie — wojować przez dziesięć lat z Anglikami, żeby wreszcie umrzeć ot tak,
zwyczajnie, we własnym łóżku!
— Do diabła! Cóż chcesz, drogi panie Edmundzie — odparł armator, pocieszony, zda się, zupełnie
po tej stracie — wszyscy jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami i trzeba, by starzy ustępowali miejsca
młodym; w przeciwnym bowiem razie o postępie nie byłoby mowy, a skoro zapewniasz mnie, że
ładunek...
— Nie poniósł żadnego szwanku, ręczę za to, panie Morrel. Możesz pan oszacować tę podróż
więcej niż na 25000 franków zysku..
„Faraon" minął właśnie Basztę Okrągłą:
— Gotuj się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! — zawołał młody marynarz — żywo!
Rozkaz wykonano niemal tak szybko jak na okręcie wojennym.
Strona 11
— Luzuj! Zwijaj!
Zaledwie przebrzmiał ostatni rozkaz, a już opadły wszystkie żagle i statek jął się posuwać prawie
niedostrzegalnie, popychany tylko siłą rozpędu.
— Raczże pan wejść na pokład — rzekł Dantčs widząc, jak armator się niecierpliwi — pański
buchalter, pan Danglars, wyszedł właśnie ze swej kajuty i udzieli wszelkich wyjaśnień, jakich pan
zapragniesz. Co do mnie, muszę czuwać nad zakotwiczeniem statku i żeby nie zapomniano o oznakach
żałoby.
Armator nie marudził ani chwili. Chwycił linę, którą rzucił mu Dantčs, i ze zręcznością, mogącą,
przynieść zaszczyt wytrawnemu majtkowi, wspiął się po szczeblach przymocowanych do zewnętrznej
ściany pękatego kadłuba statku, podczas gdy Edmund, wracając do swych obowiązków zastępcy
kapitana, zrezygnował z dalszej rozmowy na korzyść pana Danglarsa, owego mężczyzny, co
wyszedłszy z kajuty, spieszył na spotkanie armatora.
Nowo przybyły miał mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Obleśna jego fizjonomia zdradzała, że
płaszczył się przed zwierzchnikami, a podwładnych traktował z góry; był agentem kasowym, a że
stanowisko to samo przez się budzi odrazę wśród marynarzy, nie cieszył się sympatią załogi, która
okazywała mu tyleż niechęci, co życzliwości wobec Edmunda Dantčsa.
— No i cóż, panie Morrel — spytał Danglars — dowiedziałeś się już o nieszczęściu, prawda?
— Tak, tak. Biedny kapitan Leclčre! Był dzielnym i uczciwym człowiekiem!
— A przede wszystkim znakomitym żeglarzem; zestarzał się żyjąc między wodą a niebem, jak
przystało człowiekowi, którego opiece poruczono interesy tak znakomitej firmy jak Dom Handlowy
Morrel i Syn — rzekł Danglars.
— A jednak — odparł armator, śledząc wzrokiem Dantčsa, który wyczekiwał na stosowny moment,
żeby rzucić kotwicę — a jednak wydaje mi się, iż niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby,
jak pan utrzymujesz, znać dobrze swoje rzemiosło; spójrz pan, nasz przyjaciel Edmund komenderuje,
jakby nie potrzebował niczyich rad. Tak mi się przynajmniej wydaje.
— Owszem — rzekł Danglars, a w jego oczach, gdy spojrzał z ukosa na Edmunda, błysnął płomień
nienawiści — tak, młode to i zarozumiałe. Tuż po śmierci kapitana objął dowództwo, nie radząc się
nikogo, i zamiast wracać do Marsylii, tkwi! półtora dnia u brzegów Elby.
— Obejmując dowództwo — odpowiedział armator — spełnił tylko swój obowiązek jako
zastępca; źle natomiast postąpił tracąc półtora dnia u wybrzeży Elby, jeśli statek nie wymagał
naprawy.
— „Faraon" miał się nie gorzej ode mnie, a takiego zdrowia jak moje życzę i panu, panie Morrel; ta
półtoradniowa zwłoka to czysty kaprys, chęć przespacerowania się na ląd i basta.
— Dantčs — zawołał armator, zwracając się do młodzieńca — pozwólże pan do nas na chwilę!
Strona 12
— Proszę mi darować — odpowiedział Dantčs — za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym, zwracając się do załogi:
— Rzucaj!
Kotwica upadła, łańcuch osunął się ze zgrzytem. Dantčs nie zszedł ze stanowiska, mimo obecności
pilota, póki nie ukończono manewru, po czym dodał:
— Spuścić proporczyk do połowy masztu! Flaga do połowy masztu! Skrzyżować reje!
— Widzisz pan — odezwał się Danglars. — Dalibóg wydaje mu się, że jest kapitanem!
— Bo i jest nim — odpowiedział armator.
— Tak, brak mu tylko podpisu pana i pańskiego wspólnika, panie Morrel.
— Mój Boże, czemuż nie mielibyśmy powierzyć mu tego stanowiska? — rzekł armator. —
Uważam, że to chłopak na miejscu, a choć młody, wytrawny z niego marynarz.
Danglars zasępił się na moment.
— Wybaczysz mi pan, panie Morrel — powiedział Dantčs podchodząc bliżej — teraz, gdy statek
stoi na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy; zdawało mi się, żeś pan mnie wołał.
Danglars cofnął się o krok.
— Chciałem zapytać, co was właściwie zatrzymało u wybrzeży Elby? — zapytał Morrel.
— Nie mam pojęcia. Bo ja wykonałem tylko ostatnią wolę kapitana Leclčre, który przed śmiercią
wręczył mi pakiet przeznaczony dla pana Bertranda, wielkiego marszałka dworu.
— No i co? Widziałeś go, panie Edmundzie?
— Kogo?
— Wielkiego marszałka.
— Tak.
Morrel rozejrzał się niespokojnie i odciągnął Dantčsa na stronę.
— Jakże się miewa cesarz? — zapytał z ożywieniem.
— Dobrze, o ile sam mogłem zauważyć.
— Widziałeś więc i cesarza?
Strona 13
— Wszedł do marszałka w mojej obecności.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— Raczej on ze mną rozmawiał — uśmiechnął się Dantčs.
— I cóż ci mówił?
— Rozpytywał mnie o statek: kiedy wyrusza do Marsylii, skąd wraca i jaki wiezie ładunek.
Wniosłem z tego, że gdyby statek był próżny, a ja jego właścicielem, cesarz kupiłby go chętnie; skoro
jednak powiedziałem, że jestem zastępcą kapitana, a statek jest własnością Domu Handlowego
Morrel i Syn... „Aaa! — zawołał — znam tę firmę. Morrelowie to armatorzy z dziada pradziada,
jeden Morrel służył w tym pułku co i ja, w walenckim garnizonie".
— Dalibóg, to prawda — zakrzyknął armator ogromnie uradowany — to nikt inny, tylko Polikarp
Morrel, mój wuj, który dochrapał się rangi kapitana. Jeśli powiesz pan mojemu wujowi, że cesarz o
nim wspomniał, zobaczysz, jak się ten stary zrzęda rozbeczy. Tak, tak — mówił dalej, klepiąc
młodzieńca przyjacielsko po ramieniu — słusznie postąpiłeś wypełniając instrukcje kapitana Leclčre
i zatrzymując się u brzegów Elby; chociaż gdyby się dowiedziano, że wręczyłeś marszałkowi jakiś
pakiet i że rozmawiałeś z cesarzem, mogłoby cię to skompromitować.
— Jakim cudem, panie Morrel? — spytał Dantčs — toć nie mam nawet pojęcia, co było w tym
pakiecie, a cesarz mógłby zadać te same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale
przepraszam pana — odezwał się po chwili Dantčs — służba sanitarna i celnicy zbliżają się do nas;
pozwoli pan?...
— Czyń, co należy, mój drogi Edmundzie. Młodzieniec odszedł, a tymczasem przybliżył się
Danglars.
— No i jak tam? — zagadnął. — Przedstawił panu, jak się zdaje, doskonałe powody, które
zatrzymały go w Portoferraio.
— Istotnie. Powody wielkiej wagi, kochany panie.
— Hm. Tym lepiej — odpowiedział Danglars. — Bo to zawsze przykro pomyśleć, że kolega nie
spełnia swoich obowiązków.
— Dantčs zrobił to, co do niego należało, i nic mu zarzucić nie można. Kapitan Leclčre nakazał mu
ten postój.
— Skoro mówimy o kapitanie, chciałem zapytać, czy nie oddał panu listu od niego?
— Kto?
— Dantčs.
— Mnie? Ach nie! Miał więc jakiś list?
Strona 14
— Wydawało mi się, że oprócz pakietu kapitan powierzył mu list.
— O jakim pakiecie pan mówisz?
— Ależ o tym, który Dantčs zostawił w Portoferraio, będąc tam przejazdem.
— Skąd pan wiesz, że miał oddać w Portoferraio jakiś pakunek? Danglars poczerwieniał.
— Przechodząc obok kajuty kapitana, widziałem przez uchylone drzwi, jak Leclčre dał Edmundowi
tę paczkę i list.
— Nic mi o tym nie wspomniał — odpowiedział armator — ale jeśli ma dla mnie jakiś list, odda
mi go z pewnością.
Po chwili zastanowienia, Danglars rzekł:
— A zatem, panie Morrel, bardzo pana proszę, byś nie napomykał o tym Edmundowi, mogłem się
przecież omylić.
W tym momencie nadszedł Dantčs i Danglars znowu się oddalił.
— No i cóż, młodzieńcze, jesteś pan wolny? — spytał armator.
— Tak, panie Morrel.
— Formalności nie zabrały ci wiele czasu.
— A nie; przedstawiłem celnikom listę naszych towarów, a z komory celnej przysłali do nas
człowieka; przyjechał razem z pilotem portowym, któremu oddałem nasze dokumenty.
— Nie masz więc pan tutaj nic już do zrobienia? Dantčs rozejrzał się dookoła.
— Nie, wszystko jest w porządku — odparł.
— Możesz pan zatem przyjść do nas na obiad?
— Proszę mi wybaczyć, panie Morrel, ale choć oceniam w pełni ten zaszczyt — muszę najpierw
odwiedzić mojego ojca.
— Słusznie, słusznie, panie Edmundzie. Wiem, że jesteś czułym synem.
— A mój ojciec — spytał z niejakim wahaniem Dantčs — mój ojciec dobrze się miewa?
— Spodziewam się, że tak, choć dawno go nie widziałem.
— O tak, przesiaduje najczęściej w swoim pokoju.
— To dowodzi, że podczas twojej nieobecności nic mu nie brakło. Dantčs uśmiechnął się.
Strona 15
— Mój ojciec jest hardy, proszę pana, nawet gdyby i bieda zajrzała mu w oczy, wątpię, czy
zwróciłby się do kogokolwiek na świecie, z wyjątkiem Boga, o pomoc.
— A więc dobrze, możemy zatem liczyć, że odwiedziwszy ojca przyjdziesz pan do nas?
— I tym razem proszę o wybaczenie; po tamtej wizycie muszę jeszcze kogoś odwiedzić i to
również bardzo mi leży na sercu.
— Ach! Prawda! Prawda! Zapomniałem, że w katalońskiej wiosce pewna osoba wyczekuje na
pana z taką samą niecierpliwością jak pański ojciec; piękna Mercedes...
Dantčs uśmiechnął się.
— Tak, tak! Ach, pojmuję teraz, dlaczego trzykrotnie dopytywała się o „Faraona". Psiakość! nie
możesz się pan uskarżać: piękną masz kochankę!
— Mercedes nie jest moją kochanką — odpowiedział z powagą młody człowiek — ale narzeczoną.
— Czasem to na jedno wychodzi — roześmiał się armator.
— Dla nas nie, panie Morrel.
— Zgoda! Zgoda, mój drogi Edmundzie — rzekł armator — nie będę pana dłużej zatrzymywał;
dopilnowałeś moich spraw, załatwiajże więc i swoje. Potrzebujesz pieniędzy?
— Nie, panie Morrel; mam całą swoją gażę, to znaczy prawie trzymiesięczną pensję.
— Jesteś statecznym młodzieńcem, Edmundzie.
— Racz pan zauważyć, że mój ojciec jest ubogi.
— Tak, wiem, wiem, że jesteś dobrym synem. Spieszże więc do ojca: ja też mam syna i nie w smak
by mi poszło, gdyby po trzymiesięcznej podróży starano się go zatrzymać z dala ode mnie.
— Pozwoli pan więc?... — rzekł młody człowiek kłaniając się.
— Oczywiście, jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia.
— Nie.
— Kapitan Leclčre nie dał ci przed śmiercią, panie Edmundzie, listu do mnie?
— Nie stało mu już sił, aby napisać list, ale, ale... prawda... chciałbym pana prosić o jakieś dwa
tygodnie urlopu.
— Zamierzasz się ożenić?
— Tak, a potem wyjechać do Paryża.
Strona 16
— Dobrze, dobrze! Jedź pan i wracaj, kiedy ci się spodoba; wyładowanie towarów ze statku
zabierze nam przynajmniej sześć tygodni i nie wyruszymy na morze wcześniej niż za kwartał... Ale
przed upływem tego terminu musisz pan być z powrotem. „Faraon" nie może — mówił dalej armator,
kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca — wyruszyć w podróż bez kapitana.
— Bez kapitana! — zakrzyknął Dantčs, a w oczach jego zabłysła radość. — Zważaj pan, na Boga,
co mówisz, bo zdajesz się odgadywać moje najskrytsze marzenia. Czyżbyś, panie Morrel, miał
zamiar wyznaczyć mnie kapitanem „Faraona"?
— Gdyby to ode mnie tylko zależało, uścisnąłbym ci rękę, kochany Edmundzie, mówiąc:
„Zrobione". Cóż, mam jednak wspólnika; znasz włoskie przysłowie: Che a compagno a padrone. Ale
połowa drogi za nami, gdyż na dwa potrzebne ci głosy jeden już masz. Spuść się na mnie, jeśli idzie
o drugi: dołożę wszelkich starań, byś go uzyskał.
— Och! Panie Morrel! — zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając dłonie armatora
— panie Morrel, dzięki ci w imieniu mojego ojca i Mercedes.
— Dobrze, dobrze, Edmundzie. Czyż dobry Bóg nie po to jest, do diabła! w niebie, by się
opiekować zacnymi ludźmi? Biegnijże więc do ojca, biegnij do Mercedes, a potem odwiedź i mnie.
— Czyż nie chcesz pan, bym cię odwiózł na ląd?
— Nie, dziękuję, zostaję tutaj, żeby rozliczyć się z Danglarsem. Czy byłeś pan zadowolony z niego
podczas podróży?
— Zależy, co pan przez to rozumie. Jako towarzysz... hm... zdaje się, że Danglars nie lubi mnie
zbytnio od chwili, kiedy po jakiejś naszej sprzeczce miałem nieostrożność zaproponować mu krótki
postój u brzegów Monte Christo, by tam, a przyznaję, iż popełniłem błąd, sprawę rozstrzygnąć
ostatecznie w ciągu dziesięciu minut, on tymczasem, i tu przyznaję mu słuszność, oparł się temu. Jeśli
natomiast ciekawi pana, co myślę o nim jako o buchalterze, sądzę, że nie można mu nic zarzucić i że
będziesz pan kontent z jego pracy.
— No tak — indagował dalej armator — zastanów się, Edmundzie: czy będąc kapitanem
„Faraona" zatrzymałbyś chętnie Danglarsa?
— Jakiekolwiek zajmowałbym stanowisko — odpowiedział Dantčs — otaczałbym względami
tych, którzy posiedli zaufanie moich armatorów.
— Pięknie, pięknie, Edmundzie, widzę, że twoja prawość nigdy nie zawodzi.
No, nie zatrzymuję cię dłużej, mój panie, bo widzę, że stoisz jak na rozżarzonych węglach.
— Jakże więc z moim urlopem?
— Idź pan, powtarzam.
— Czy mogę wziąć pańską łódkę?
Strona 17
— Bierz.
— Do widzenia, panie Morrel, i tysiączne dzięki.
— Do widzenia, kochany Edmundzie, życzę szczęścia!
Młody żeglarz wskoczył do łódki, siadł na rufie i kazał wiosłować w stronę Cannebičre. Dwaj
majtkowie chwycili natychmiast wiosła i łódź pomknęła tak szybko, jak na to pozwalała wąska
przestrzeń zapchana barkami — rodzaj uliczki, którą tworzyły dwa szeregi statków stojących na
kotwicy: począwszy od wejścia do portu aż do molo orleańskiego.
Armator, uśmiechając się przyjaźnie, śledził wzrokiem Dantčsa: widział go, jak przybił do molo,
wyskoczył na kamienny bulwar i zniknął w barwnym tłumie, który od piątej rano do dziewiątej
wieczór roi się w tej słynnej ulicy de la Cannebičre, ulicy, co taką dumą napawa dzisiejszych
Focejczyków, iż mawiają o niej z niezachwianą powagą i owym niezrównanym akcentem, który
nadaje tak specyficzny charakter ich słowom: „Gdyby Paryż miał swoją Cannebičre, byłby małą
Marsylią".
Odwracając się armator, dostrzegł Danglarsa, który stojąc obok, zdawał się czekać na rozkazy, a w
istocie również śledził wzrokiem Dantčsa.
Jakże odmienny był wyraz oczu tych dwóch mężczyzn, którzy odprowadzali wzrokiem tego samego
człowieka.
Strona 18
2. OJCIEC I SYN
Zostawmy Danglarsa, gdy ulegając demonowi nienawiści usiłuje niecnymi aluzjami szeptanymi na
ucho oczernić towarzysza przed armatorem, i zobaczmy, co robi Dantčs. Nasz młodzieniec pobiegł
ulicą Cannebičre aż do jej końca, po czym skręciwszy na ulicę Noailles wszedł do skromnego domku
po prawej stronie Alei Meilhańskich, wspiął się szparko po ciemnych schodach na czwarte piętro i
przytrzymując się jedną ręką balustrady, a drugą przyciskając do nazbyt gwałtownie bijącego serca,
zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami, które pozwalały zajrzeć w głąb izdebki.
W tym pokoju mieszkał ojciec Dantčsa.
Nikt jeszcze nie doniósł o przybyciu „Faraona" temu starcowi, który stojąc na krześle, drżącą rękę
podpierał patyczkami nasturcję i powój, oplatające kraty w oknie.
Nagle uczuł, że ktoś obejmuje go wpół, i znajomy głos ozwał się tuż za nim:
— Ojcze! Kochany ojcze!
Starzec krzyknął i odwrócił się; spostrzegłszy syna, drżący i wybladły osunął się w jego objęcia.
— Co ci się stało, ojcze? — spytał zaniepokojony młodzieniec. — Możeś chory?
— Nie, nie, mój kochany Edmundzie, mój synu, moje dziecię, o nie, ale nie spodziewałem się
ciebie i radość... wzruszenie twoim nieoczekiwanym przybyciem... Ach! mój Boże! zdaje mi się, że
umieram.
— A więc uspokój się, ojcze! to ja, naprawdę ja! Powiadają, że radość nikomu jeszcze nie
zaszkodziła, i dlatego wszedłem tutaj bez uprzedzenia. No, uśmiechnijże się do mnie, zamiast patrzeć
takim błędnym wzrokiem. Wróciłem... będziemy szczęśliwi.
— Ach! Tym lepiej, chłopcze — odpowiedział starzec. — Jakież będzie to szczęście! Nie
rozstaniemyż się więcej? No, opowiedz mi o tym twoim szczęściu!
— Niech Bóg Wszechmogący mi przebaczy — odpowiedział młody człowiek — radość, którą
odczuwam na myśl o szczęściu zbudowanym na zgryzocie rodziny okrytej żałobą: ale Bóg mi
świadkiem, że nie pożądałbym takiego szczęścia. Przyszło do mnie, ot, i nie potrafię się nim smucić:
dzielny kapitan Leclčre nie żyje, mój ojcze, a ja wedle wszelkiego prawdopodobieństwa obejmę,
dzięki życzliwości pana Morrela, jego stanowisko. Pojmujesz, mój ojcze? W dwudziestym roku życia
zostać kapitanem, mieć sto ludwików pensji i udział w zyskach! Czyż to nie więcej, niż mógłby się
spodziewać taki biedny marynarz jak ja?
— Tak, mój synu, tak, w istocie — odparł starzec — to naprawdę bardzo pomyślne.
— Toteż chciałbym za pierwszą pensję, którą otrzymam, kupić ci domek z ogródkiem, gdzie
będziesz sadził powoje, nasturcje i kapryfolium... Ale co ci jest, ojcze? Wyglądasz, jakbyś miał
Strona 19
zemdleć!
— Cierpliwości, cierpliwości! to minie. Starcowi nie stało sił, zachwiał się.
— No, dajże pokój — zawołał młodzieniec — szklanka wina postawi cię na nogi; gdzie masz
wino?
— Nie, dziękuję, nie szukaj; to zbyteczne — rzekł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ależ tak, ależ tak, ojcze, wskaż miejsce! I otworzył ze trzy szafki.
— Nie warto... — szepnął starzec — wina już nie ma.
— Jak to nie ma wina! — zawołał Edmund, blednąc z kolei i spoglądając to na zapadnięte i
woskowej barwy policzki ojca, to na puste szafy. —Jak to nie ma już wina? Czyżby zabrakło ci
pieniędzy?
— Nic mi już nie brak, bom odzyskał ciebie — odpowiedział stary.
— A przecież — wykrztusił Dantčs, ocierając pot z czoła — a przecież przed wyjazdem, trzy
miesiące temu, zostawiłem ci dwieście franków.
— Tak, tak, Edmundzie, to prawda, ale zapomniałeś wyjeżdżając o małym długu u naszego sąsiada,
Caderousse'a; przypomniał mi o nim, dodając, że jeśli nie zapłacę, pójdzie do pana Morrela. A więc
sam rozumiesz, bojąc się, żeby ci to nie zaszkodziło...
— No i co dalej?
— No cóż, uregulowałem za ciebie.
— Ależ — wykrzyknął Dantčs — byłem Caderousse'owi dłużny sto czterdzieści franków!
— Tak — wyjąkał starzec.
— I zwróciłeś mu te pieniądze z dwustu franków, które ci zostawiłem? Starzec skinął głową.
— Tym sposobem przeżyłeś trzy miesiące mając tylko sześćdziesiąt franków — szepnął
młodzieniec.
— Ty wiesz, jak niewiele potrzebuję — odpowiedział stary.
— Boże, Boże! Przebacz mi, ojcze! — wykrzyknął młody człowiek, padając przed starcem na
kolana.
— Cóż ty wyprawiasz?
— Ach! Serce mi pęka!
Strona 20
— Bagatela. Jesteś przecie, wróciłeś — odpowiedział starzec, uśmiechając się łagodnie. —
Wszystko, co było, poszło w niepamięć, boć wszystko skończyło się dobrze.
— Tak, jestem — odpowiedział Edmund — wróciłem, mając przed sobą piękną przyszłość i...
trochę pieniędzy. Patrz, ojcze — rzekł — bierz, bierz i poślij co prędzej kogoś po wszystko, co ci
trzeba.
I wytrząsnął z kieszeni na stół około tuzina luidorów, sześć złotych pięciofrankówek i trochę
miedziaków. Starzec rozpromienił się.
— Czyjeż to? — spytał.
— Ależ moje!... twoje... nasze!... Bierz, kupuj wiktuały, bądź kontent, a jutro znajdą się nowe.
— Na cóż taki pośpiech — odpowiedział z uśmiechem stary. —Jeśli pozwolisz, ostrożnie będę
sięgał do twojej sakiewki: gdyby zauważono, iż kupuję tak wiele rzeczy naraz, domyślono by się, że
musiałem czekać na twój powrót, by je nabyć.
— Rób, jak uważasz, ale przede wszystkim najmij służącą, nie chcę cię więcej zostawiać samego.
Mam w kuferku schowanym na dnie statku trochę przemyconej kawy i doskonałego tytoniu —jutro to
dostaniesz. Ale pst! ktoś idzie!
— To Caderousse. Dowiedział się o twoim przyjeździe i chce zapewne powinszować ci z racji
szczęśliwego powrotu.
— Wybornie! Oto człowiek, który ma co innego na ustach niż w sercu — szepnął Edmund — ale to
fraszka: jest naszym sąsiadem i oddał nam kiedyś przysługę, powitajmyż go serdecznie.
Rzeczywiście, kiedy Edmund domawiał z cicha tych słów, ukazała się w drzwiach wiodących na
schody czarniawa i brodata twarz Caderousse'a. Mógł on mieć około dwudziestu lat i był krawcem;
trzymał właśnie kawałek sukna, które zamierzał przekształcić w klapę surduta.
— Ech! wróciłeś więc, Edmundzie! — zawołał z akcentem typowo marsylskim, ukazując w
szerokim uśmiechu zęby białe niczym kość słoniowa.
— Jak pan widzisz, sąsiedzie, i skory spełnić wszystko, co mogłoby panu zrobić przyjemność —
odpowiedział Dantčs, maskując niezręcznie pod tą gotowością do usług wyraźną niechęć.
— Dzięki, dzięki! Szczęściem nic mi nie potrzeba, natomiast zdarza się niekiedy, że inni potrzebują
czegoś ode mnie. — Dantčs drgnął. — Nie mam na myśli ciebie, chłopcze; pożyczyłem ci pieniędzy,
tyś mi je zwrócił; takie rzeczy trafiają się między dobrymi sąsiadami, a zatem jesteśmy skwitowani.
— Niełatwo się skwitować- z tymi, którzy nas czymś zobligowali — odpowiedział Dantčs — bo
jeśli nawet odda się im pieniądze, pozostanie jeszcze dług wdzięczności.
— Po cóż o tym wspominać! To, co się stało, już się nie odstanie. Mówmy raczej o twoim
pomyślnym powrocie. Szedłem sobie właśnie do portu, aby zaopatrzyć się w brązowe sukno, i oto