Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra

Szczegóły
Tytuł Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRISTINE KATHRYN RUSCH kwiaty i "Ostatnie Hurra" To zdumiewające, jak życie potrafi się zmieniać w przeciągu jednego dnia, jednej godziny, jednej minuty. Taka jest rzeczywistość mojej branży. Specjalnością "Nowinek Co Godzina" są zmiany - czasem nawet sami je inicjujemy. Nie spodziewałem się jednak zmian, jakie miała wywołać ostatnia oficjalna wizyta detektywa Franka Forino w moim biurze. Kiedy wpadł do środka, myślałem, że wszystko odbędzie się jak zawsze. Wszedł przez drzwi nieproszony - czasem onieśmielał moją recepcjonistkę - niosąc podręczny komputer cienki jak kartka papieru, i zanim zdecydowałem, czy go powitać, czy wyrzucić, otworzył mi ekran przed nosem. - Wygląda jak jedno z waszych - powiedział. Nie żeby miało to cokolwiek oznaczać. Cały mój gabinet składał się z ekranów, z wyjątkiem komputerów na biurku i w jego wnętrzu, samego biurka i mojego fotela. Rośliny zwieszały się ze wszystkich pozostałych powierzchni, chociaż rzadko zwracałem na nie uwagę. Jakiś stary facet z tatuażami i bliznami po przekłuwaniu zmieniał je co tydzień. Ale wiedziałam, że Frank nie mówi o ekranie. Miał na myśli widoczne na nim zdjęcie. Zazwyczaj przynosił mi jakieś zdjęcie, a razem z nim takie czy inne oskarżenie. Zwykle kłamałem, ignorowałem go albo odsyłałem do mojego adwokata. Postawiłem komputerek Franka na biurku, odepchnąłem się z fotelem i położyłem nogi na blacie, o mało co nie potrącając urządzenia prawą piętą. Frank spojrzał na mnie krzywo. Był wielkim facetem o rumianej twarzy i przez to jego krzywe spojrzenia były dwukrotnie skuteczniejsze. Zignorowałem go. Zaplotłem dłonie z tyłu głowy i odchyliłem się w fotelu. - Odpowiesz mi, Colin? Trzeba mu przyznać, że nie próbował odsunąć moich nóg ani zabrać komputera. Połowa gliniarzy w mieście zrobiłaby to. Ale Frank i ja rozumieliśmy się. - Po co? - Po to, idioto. To nie jest sprawa o naruszenie dóbr osobistych. Nie tym razem. Przyjrzałem mu się. Twarz miał czerwoną, a kołnierzyk błękitnej koszuli wilgotny od potu. Jego piwne oczy miały w sobie coś niezwykłego, na tyle niezwykłego, że nie mogłem ich odczytać. - Czy to coś poważnego? - zapytałem. - Pewnie, że tak - odparł. - A zatem nie odpowiem na żadne twoje pytania, Frank. Dopiero w obecności mojego prawnika. - Colin, znamy się dość długo... - Wiem - przerwałem - ale nigdy mi to w niczym nie pomogło, nawet kiedy pracowałem nad materiałem. Dlaczego ty miałbyś na tym skorzystać? - Dlatego. To może być transakcja typu "ja tobie, ty mnie". - Nieoficjalnie? - Nic z tego. Wszystko wedle przepisów. - Ja nie działam wedle przepisów - powiedziałem. - Być może tym razem zechcesz. Spójrz na to zdjęcie. Tak to się zaczynało. Najpierw Frank namawiał mnie do spojrzenia na zdjęcie. Potem kazał mi je skomentować. Wreszcie zmuszał mnie do przyznania, że wcale nie ma na nim osób, o których mówi się w podpisie. Tak przynajmniej zwykle się to odbywało. Jak dotąd bez efektów. Westchnąłem i zdjąłem nogi z biurka. - Nic nie potwierdzę ani niczemu nie zaprzeczę. - Sięgnąłem po komputer. A potem moja ręka znieruchomiała centymetr nad nim. Nie była to, jak oczekiwałem, strona z naszego serwisu internetowego. "Nowinki Co Godzina" nigdy nie publikowały zdjęć tego typu, bez względu na rodzaj sprawy. Pewnie, zajmowaliśmy się morderstwami i wszelakim brudem. Ale naszą zasadą było niepublikowanie co bardziej wyrazistych fotek, szczególnie po tym, jak w Nowym Jorku uchwalono prawo zabraniające upubliczniania materiałów wizualnych, jeśli mogłoby to przeszkodzić w śledztwie. - No i...? - zapytał Frank. Mówił, żeby wypełnić ciszę. Wiedziałem o tym. Zawsze to robił. Nie brakowało cierpliwości, ale zawsze brakowało mu zręcznych odzywek. Musiałem rozegrać to dokładnie tak jak trzeba. Przysunąłem komputer. Było to typowe zdjęcie z kostnicy, oddawało jej ponury nastrój, to prawda, ale raczej nie mogło zainteresować naszych abonentów, którzy oczekują czegoś odrobinę bardziej kreatywnego. Na metalowym stole, z rękami wzdłuż boków, z nacięciem po sekcji na niegdyś bardzo pięknym tułowiu, leżała kobieta. Fotografia została zrobiona przez kogoś, kto kucnął u jej stóp. Widać było ślady ich intensywnego używania: pięć pękniętych odcisków i wrośnięty paznokieć dużego palca lewej nogi. - Nie robimy takich nudnych zdjęć, Frank - powiedziałem. - Nie chodzi o fotkę, idioto. Wyraźnie nie jest wasza. Chodzi o ciało. Ciało jest wasze. Miałem już zaprotestować, że ciało nie jest moje, a potem skomentować, że to dobrze, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy prowadzić tej pasjonującej rozmowy, kiedy zdałem sobie sprawę, o czym naprawdę mówił. Kobieta miała niewielki numer wszczepiony na podbiciu prawej stopy. Frank miał rację; mogła być jedną z naszych. - W porządku. - Zastanawiałem się, czy nawet coś takiego powinienem powiedzieć bez mojego prawnika. Bolał mnie żołądek i wyobraziłem sobie kolejny wrzód. Właśnie zapłaciłem rachunek za wyleczenie zeszłorocznego. - Widzę znak. Ona jest kwiatem, Frank. To nie moja wina, że nie żyje. - Później pogadamy o etyce kwiatów. Nie umarła na zespół przyspieszonego starzenia. Została zamordowana. - Dlaczego ktokolwiek miałby mordować kwiata? I tak za kilka tygodni byłaby martwa. - Teraz wreszcie myślisz - rzekł Frank. - Jest jedną z waszych? Już miałem się odciąć, że nie potrafię powiedzieć, nie przy kącie, z jakiego zostało zrobione zdjęcie, kiedy się opanowałem. Powiedzieć coś takiego oznaczałoby przyznanie się, że finansujemy wytwarzanie kwiatów, a to mogłoby nas narazić na potencjalnie zabójcze oskarżenie o naruszenie praw autorskich, nie mówiąc już o sprawie karnej, gdyby ktoś zdołał powiązać naszą firmę z przemysłem kwiatowym. - Nie mamy nic wspólnego z kwiatami, Frank - powiedziałem najsłodszym głosem, na jaki było mnie stać. - Tak, pewnie! A ja nie mam nic wspólnego z przestępczością w Nowym Jorku. - Musisz dopracować swój sarkazm. - Tak jak ty swoją prawdomówność - warknął Frank. - Przyszedłem do ciebie po pomoc. Pchnąłem komputer z powrotem w jego stronę. - Wcześniej tego nie mówiłeś. - Powiedziałem "ja tobie...". - Ale nic o pomocy. Mówiłeś o przepisach. Chciałeś, by wszystko szło torem oficjalnym. - A zatem coś wiesz? Nic nie wiedziałem. Ale mogłem się dowiedzieć. Wystarczyło zadzwonić w parę miejsc. - Nie. - Ach, do diabła, Colin. Byłem już u wszystkich alfonsów na Manhattanie. Ty i oni to jedyni, którzy używają tego rodzaju kwiatów. Splotłem palce i oparłem na nich brodę. - Nie czytasz sieci, Frank? Kwiatów używa się w przeróżnych branżach, od medycyny po modę. Nie podoba mi się, że próbujesz powiązać nas z mrocznym podbrzuszem Nowojorskiego Stowarzyszenia... - Podczas gdy wy wolelibyście być powiązani z doktorami i modelkami? Tu mnie złapał. Uśmiechnąłem się. - Mówiłem o dwóch różnych sprawach, Frank. Pierwsza dotyczyła kwiatów. Druga dalszej części twojej wypowiedzi. Tej, gdzie stwierdziłeś, że tylko alfonsi i brukowce używają kwiatów. - Nie mówiłem nic takiego - zaprzeczył, zabierając komputer, jakbym nie zasługiwał już na to, żeby patrzyć na zdjęcie. - A więc co takiego mówiłeś? - Powiedziałem "tego rodzaju kwiatów". I wy, i oni używaliście kwiatów tego rodzaju. - A jaki to rodzaj? - Ten rodzaj! - Puknął palcem w ekran tak mocno, że myślałem, iż wybije w nim dziurę. - Ten rodzaj, który przypomina kogoś innego. - Wszystkie klony przypominają kogoś innego, Frank. Dlatego, że są klonami. - Ale nie kogoś tak sławnego. Naukowcy od medycyny nie potrzebują sławnych postaci, podobnie jak faceci od mody. Nie lubią, żeby pozywano ich do sądu. My też tego nie lubiliśmy, ale takie były koszta prowadzenia interesu. Ponownie przyciągnąłem komputer ku sobie. - Ona nie przypomina mi nikogo - powiedziałem. - Nie? Tylko Shardeen. Shardeen, największa chrześcijańska supergwiazda lat dwudziestych. Była powalająca ze swoją czekoladową skórą, błękitnymi oczami o długich rzęsach i metrem dziewięćdziesiąt ciała, które sprawiało, że każdy mężczyzna zaczynał wierzyć, iż istnieje Bóg. Śpiewała na płatnych stronach, kręciła własne wideoklipy i występowała w programach wirtualnej rzeczywistości projektowanych przez jej chrześcijańskiego sponsora. Ona i jej mąż, Davis Drew, szef Mogul Media Productions (i były alkoholik, który, jak twierdził, zerwał z nałogiem po usłyszeniu głosu z nieba), wiedli nieskazitelnie szczęśliwe życie małżeńskie, które jednak, jak głosiły plotki, miało drugie dno głębokie jak studnia artezyjska. Próbowaliśmy znaleźć na nich haka od wielu lat, ale bez skutku. Shardeen i Davis mieli większe wyczucie mediów niż same media, jeśli to w ogóle możliwe. Raz jeszcze spojrzałem na zdjęcie. Włosy nie miały znaczenia: Shardeen zmieniała ich kolor co tydzień, ale oczy miały odpowiedni odcień błękitu, a skóra była śmietankowo-czekoladową skórą Shardeen. - Nie dostrzegam żadnego podobieństwa - stwierdziłem i odsunąłem komputer od siebie. - Nie rób ze mnie głupka, Colin. Zwróci się to przeciwko tobie. - Wcale nie robię z ciebie głupka, Frank. Moja firma nie ma z tą sprawą nic wspólnego, chociaż bylibyśmy wdzięczni za wyłączność do aktualności o sławnych ludziach o drugiej dwadzieścia. - Oficjalnie? "Oficjalnie" oznaczało w tym przypadku, że powinniśmy zgłosić śmierć zamordowanej NN, rasy mieszanej, typ nieznany. W Nowym Jorku rejestrowano dziesiątki takich spraw każdego dnia. Nie były warte pikseli na ekranie. - Jak umarła? - rzuciłem obojętnie. - Napiszesz o tym? - Kiedy będzie o czym pisać, bo na razie nie ma. Pytam od siebie, Frank. Z ciekawości. - Ciekawi cię NN? - Uśmiechnął się. - Została otruta, Colin. Teraz naprawdę mnie zainteresował, i wiedział o tym. Jego uśmiech był gładki. Patrzył, jak się prostuję i naciskam guzik sprawiający, że mój komputer wysunął się ze szklanej obudowy. - Czy mogę dostać kopię raportu koronera? - zapytałem. - Myślałem, że już nigdy o to nie poprosisz. Numer dostępu dwa-sześć-siedem, użyj normalnego kodu głosowego. To powinno wystarczyć. To osiemnasta NN na dzień dwudziesty czerwca. - Dzięki. - Zapomnij o tym. - Ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się na chwilę i dodał: - Mówię poważnie. Zapomnij o tym. - Zapomnę. Kiedy już odszedł, dorzuciłem: - Przynajmniej na razie. Śmierć kwiata nie była niczym nowym. Kwiaty umierały przez cały czas. Zgodnie ze swą naturą. Były nielegalne, lecz użyteczne, i działo się tak od wczesnych lat dwudziestych. Klonowanie przebiegało łatwo, tanio i szybko - z jednej komórki uzyskiwano nawet tuzin kopii. Klonujący hodowali kopie do określonego wieku - w początkowych latach potrzebowały szczególnej troski. Naukowcy odkryli technikę tworzenia kwiatów tak, jak odkrywa się większość rzeczy - przez przypadek. Produkując klony, oczywiście nielegalnie, grzebali również w genach. Zmień dany odcinek łańcucha u jednego klona, by zobaczyć, co się stanie z ciałem; zmień inny odcinek u innego klona z tej samej komórki, by zaobserwować inny efekt. W końcu odkryto, jak przyspieszyć proces starzenia, co skróciło czas trwania eksperymentów. Jednocześnie niektórzy przedsiębiorczy naukowcy dostrzegli możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy na błyskawicznie starzejących się klonach. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, myśleli, i można na nich szybko zbić kasę - co okazało się prawdą. Wielki podziemny rynek kwiatów powstał niemal równie szybko, jak same kwiaty. Niektóre z mniejszych brukowców nadal majstrowały przy zdjęciach, ale było to bardziej ryzykowne niż praca z kwiatami. Za każdym razem, gdy ktoś wymyślał nowy, "idealny" sposób podrabiania zdjęć, ktoś inny znajdował sposób, by odkryć fałszerstwo. W trakcie ostatnich dwudziestu lat przepisy przestały chronić nasze prawo do publikowania tego, na co mamy ochotę. Teraz musieliśmy dowieść, że historia jest prawdziwa "zgodnie z naszą najlepszą wiedzą". Kwiaty pozwalały nam na to, ponieważ nikt nie potrafił odróżnić kwiata od prawdziwej osoby - w każdym razie bez zdejmowania mu butów. Najlepsze kwiaty używane przez "Nowinki Co Godzina" zachowywały świeżość przez mniej więcej trzy tygodnie. Oznaczało to w istocie długość życia około siedmiu tygodni, w tym dwa tygodnie wzrostu, trzy tygodnie użycia i dwa tygodnie wycofywania z obiegu, co zazwyczaj zlecaliśmy półlegalnym laboratoriom medycznym. Kwiaty umierały przez cały czas. Nikogo to nie obchodziło. Niewielu ludzi traktowało życie tak krótkie jak coś istotnego. Pewnie, byli wariaci zrzeszeni w organizacjach typu "Ratujmy Kwiaty" i ludzie uczciwi, którzy nieustannie zeznawali przed Kongresem, próbując doprowadzić do uchwalenia praw regulujących wytwarzanie kwiatów, ale na niewiele się to zdawało. Kwiaty nigdy nie żyły dość długo, by głosować. Poza tym były ludźmi, pomimo pochodzenia i krótkiego życia. Po stworzeniu przysługiwały im te same prawa, co reszcie nas. Jeśli kwiat został zamordowany, a działo się to częściej, niż byście sądzili, sprawcy rzadko bywali osądzeni - rzadko w ogóle udawało się ich schwytać. Tylko najbardziej gorące przypadki trafiały na pierwsze strony gazet i tylko najbardziej obrzydliwe nielegalne operacje likwidowano. Kiedy faceci od dziecięcego porno wzięli się za kwiaty, gliniarze wkroczyli do akcji. Kiedy producenci nielegalnego VR zaczęli pokazywać zabijanie kwiatów, gliniarze również wkroczyli do akcji. Resztę z nas czasem nękano, czasem wokół nas węszono, ale poza tym zostawiano nas w spokoju. Załatwialiśmy kwiatom robotę, ratowaliśmy je przed pójściem na ulicę i dawaliśmy im pieniądze na utrzymanie podczas ich krótkiego pobytu na tej ziemi. W gruncie rzeczy nie było to aż takie kosztowne. Rzadko jeden kwiat był na liście płac dłużej niż przez miesiąc. Tak więc kwiaty umierały. Z rąk niedouczonych naukowców, w przypadkowych strzelaninach albo padając ofiarą zbrodni w afekcie, najczęściej popełnianych przez zazdrosnych alfonsów. Ale kwiatów nie otruwano. Trucizna sugerowała zabójstwo z premedytacją. Rozmyślne morderstwo. A więc jakiś powód przerwania i tak już skróconego życia. Na tym polegała istota tej historii. "Ja tobie, ty mnie..." Frank wiedział, że nie będę w stanie przejść nad tą sprawą do porządku dziennego. Zagadka była zbyt wielka. Gdybym dostał oficjalną zgodę, ogłosilibyśmy to w sieci w ciągu kilku godzin i sprawa stałaby się sensacją na kilka dni. Może nawet tygodni. Nie wszedłem do sieci zaraz po pożegnaniu się z Frankiem, chociaż oczekiwał, że to zrobię. Miałem inne sprawy. Opuściłem gabinet i udałem się do biura działu słynnych osób. Szef działu, Jacques DuFriesne, odgrywał ścieżkę audio najnowszej sprawy, sprawdzając jednocześnie inną na ekranie. Zauważyłem, podchodząc do jego biurka, że ekran komputera na podzielony ma dwie części; na jednej umieszczał własne notatki, na drugiej pojawiały się wiadomości od jego ulubionego źródła. Położyłem mu dłoń na wąskim ramieniu. - Przepraszam, że przeszkadzam, Jacques - powiedziałem - ale to ważne. - Mam nadzieję. - Nie przerywał pracy. - Piętnaście po muszę to wysłać. Każdy dział "Nowinek Co Godzina" zrzucał materiały do sieci o określonej porze. Sławni ludzie szli dwadzieścia minut po każdej pełnej godzinie, dział miejski wchodził minutę później i tak nasza domena zmieniała się w każdej minucie każdej godziny każdego dnia. Powinniśmy właściwie nazywać się "Nowinki Co Minuta", ale to nie brzmiało dobrze. Zostaliśmy więc przy "Co Godzina". Każdy mógł błyskawicznie ściągnąć nasze strony i co godzina mieć przed sobą zupełnie inny spis treści. Redagowanie gazety elektronicznej tego rodzaju wymagało dokładności, umiejętności koordynacji i ludzi pokroju DuFriesne'a, potrafiących robić trzy rzeczy naraz i jeszcze narzekać, że się obijają. - Każ komuś innemu zająć się materiałem - poleciłem. - Nie wiem, jak długo to potrwa. - Pracuję nad delikatną sprawą. - A zatem będzie musiała poczekać godzinę. - Wyprzedzi nas "Globe". Wzruszyłem ramionami. - To twój kark - stwierdził i gestem wezwał do siebie asystentkę, niejaką Gerdę Hockstader. Gerda była szczupła, jasnowłosa i miała więcej implantów niż piłkarz pierwszej ligi. Pokazał jej, czym się zajmuje, i wstał od biurka. - W porządku, co takiego? - zapytał. Wyszliśmy na korytarz. Objąłem go poufale ramieniem, jakbym pod przykrywką przyjaźni zamierzał objechać go za coś. Była to moja stara metoda, która gwarantowała, że nikt nie będzie nam przeszkadzać. - Zajmujesz się kwiatem do artykułu o Shardeen? - Tak - odparł - ale pierwsza sesja była kompletną porażką. Planowałem drugą, lecz nic z tego nie wyszło. - Dlaczego? - Nie podobało mi się, że marnował firmowe pieniądze na nieudany materiał. Poczułem, jak ramiona sztywnieją mu pod moim dotykiem. - Zgubiłem kwiata. - Zgubiłeś go? Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Kwiaty czasem się gubiły. Wiele przebywały same i chociaż posiadały implanty mózgowe, nie mogły one zastąpić autentycznej wiedzy i doświadczenia. Przypominały trzyletnie dziecko o ciele dorosłego, inteligencji psa i umyśle przepełnionym tysiącami bezużytecznych informacji. Wszystko mogło pójść źle - i często się tak działo. - Kto jej pilnował? - Gerda. Ale musiała pojechać w teren. Gerda. Ta, której zostawił materiał do dokończenia. Czego według niego miałem pożałować. - Wezwij ją. - Ktoś musi dokończyć artykuł - zaprotestował. - Te sprawy bywają delikatne. Nie możemy uronić ani szczegółu. Czasem zapominał, że zaczynałem od samego dołu, zanim osiągnąłem moją obecną pozycję. - Co to za historia? - "Lesbijski romans pani prezydent". - Myślałem, że "Star" zamieścił to dziś rano. - To prawda, ale bez materiału zdjęciowego. - Nasz jest autentyczny, czy zrobiony z pomocą kwiatów? - Czy to ma znaczenie? - Wyglądał na urażonego. Oczywiście, że miało. Miało znaczenie, a ja potrzebowałem wiedzieć. Nie spuszczałem z niego wzroku. - Nie mamy kwiata do roli pani prezydent. - Westchnął. - Wiem. Mieliśmy wielolatka, rozwijanego dość szybko, by można go było użyć pod koniec kampanii wyborczej, ale o okresie życia sięgającym kilkunastu lat. Wielolatki wykorzystywano tylko w przypadku ludzi o nieprzemijającym wpływie: prezydentów, Elvisa i czasem jakiejś supergwiazdy. - Dlaczego jakakolwiek prezydent miałaby pozwolić, żeby filmowano ją w czasie uprawiania seksu? - zapytał. - Stevens zrobiła to w dwa tysiące ósmym. - Jesteś pewny? - Pamiętam, że klonowano jeszcze według starych metod. - I od tamtego czasu nikt nie pozwolił na nic podobnego. Wszyscy zbyt dobrze pamiętają skandal. A więc nasz materiał wideo był nakręcony z udziałem kwiatów. Chciałbym, żeby choć raz nasze historie miały w sobie coś więcej niż tylko pozory prawdopodobieństwa. Chciałbym, żeby były prawdziwe. Ale w tym przepełnionym kwiatami świecie nie wiedziałem już, jak uczynić prawdę interesującą. - Szefie! - Ton DuFriesne'a sugerował, że powtarza te słowa już od dobrej chwili. - Czy mam wezwać Gerdę? - Tak. Przyślij ją do mojego gabinetu. Puściłem jego ramię i pozwoliłem mu wrócić do swojego działu. Przez najbliższe dziesięć minut będzie tam panował kompletny zamęt. Musieli skończyć materiał. Ostatnie chwile przed publikacją zawsze były gorączkowe. To dobrze, że mieli pięćdziesiąt minut pomiędzy kolejnymi wydaniami. Mogli poświęcić ten czas wyczyszczeniu historii, które udało im się wynaleźć. Wróciłem do gabinetu targany dziesiątkami myśli. Martwy kwiat, nieudany materiał i masa pieniędzy z kasy mojej firmy. Nie podobało mi się to. Tworzenie kwiatów było o wiele bardziej skomplikowane, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Człowiek czy firma nie mogli po prostu zamówić jakiegoś starego kwiata. Potrzebna była komórka, trochę DNA, coś, co można rozmnożyć. A potem tylko ktoś, kto stworzy kwiata, nie zadając żadnych pytań. Ponieważ kwiaty były nielegalne, pytań i tak nie zadawano. Nikt nie chciał iść do więzienia. A najbardziej narażali się ci, którzy mieli do czynienia ze sławnymi twarzami. Za mojej kadencji "Nowinki Co Godzina" przeżyły cotygodniowe śledztwa oraz blisko trzydzieści pięć pozwów o naruszenie dóbr osobistych, z których wszystkie wygraliśmy. Żadna ze sławnych osób, które zarzucały nam, że bezprawnie wykorzystaliśmy ich chronione dobra osobiste - publikując zdjęcia, wideo, hologramy i wirtualne obrazy ich sławnych twarzy, ciał i głosów - nie potrafiła udowodnić, że kwiat był naszą własnością. Nikt nie mógł nawet udowodnić, że znaliśmy różnicę pomiędzy kwiatem i daną osobą. Mieliśmy dobry zespół prawników, ale nie tylko dzięki nim odnosiliśmy zwycięstwa w sądzie. Staraliśmy się trzymać jak najdalej od twórców kwiatów. Jak dotąd Frankowi i jego ludziom nie wychodziło wykradanie danych ani łamanie szyfrów zabezpieczających. Policji również brakowało ludzi i miałem nadzieję, że tak pozostanie, ponieważ musieliśmy księgować wydatki i stan inwentarza. Każdy to robił. A te dane w niewłaściwych rękach mogły przysporzyć sporo kłopotów. Kiedy Gerda Hockstader weszła do mojego gabinetu, była już przygotowana. Wpłynęła na obłoku perfum tak gęstym, że mimo woli pomyślałem o mojej prababce. Z powodu implantów policzki Gerdy były nieco zbyt czerwone, oczy nieco zbyt duże, a ciało tak nieproporcjonalnie zbudowane, że zastanawiałem się, czy obali się na moje biurko. - Nie zgubiłam jej z rozmysłu - powiedziała, żując gumę i siadając, nieproszona, w starym skórzanym fotelu obok biurka. - Mam nadzieję. Próbowałem sobie przypomnieć, czy wydałem zgodę na zatrudnienie tej kobiety, czy też zgodę podpisał ktoś z personelu. Zastanawiałem się, kto przeprowadził z nią rozmowę wstępną i czy temu komuś nie przeszkadzało, że Gerda Hockstader nie potrafi wyrażać się gramatycznie. Brukowiec musi trzymać jakieś standardy. - Proszę mi powiedzieć, co się wydarzyło. - Nie stracę posady, prawda? - Spojrzała na mnie z ukosa swoimi owadzimi oczami. Pewnie uważała, że jej spojrzenie jest uwodzicielskie. Nie było. Było dziwaczne. Nie miałem zamiaru odpowiadać na jej pytanie. - Panno Hockstader, wezwałem panią do siebie, żeby porozmawiać o kwiacie, którego pani zgubiła, a nie o pani posadzie. Choć oczywiście porozmawiamy o jej posadzie później, jeśli okaże się, że zgubiła kwiata wyłącznie przez własną nieudolność. - Cóż, to nie była moja wina - powiedziała. Stłumiłem westchnienie; w przypadku kobiet tego rodzaju to nigdy nie jest ich wina. - Nie mieli dla niej mieszkania, wie pan? Dział sportu miał zwolnić mieszkanie A, ale wciąż zajmował je jakiś piłkarz. To dobra wiadomość dla oryginalnej osoby, powiedzieli, bo według normalnej rachuby miałby sto trzydzieści lat. Próbowali odesłać tego piłkarza do jakiegoś Instytutu Badania Problemów Starzenia, ale tamci powiedzieli, że mają już dość klonów tego faceta i niepotrzebny im jeszcze jeden. Znałem ten problem. Klon piłkarza mieszkał przez dodatkowe dwa tygodnie. Mieliśmy szesnaście mieszkań, w których umieszczaliśmy nasze kwiaty. Rzadko bywało, by wszystkie były zajęte. I nigdy dotąd w żadnym nie przebywał kwiat, który zdawał się wyrastać na wielolatka. - Proszę mówić dalej. - Stało się jasne, że dochodzimy do sedna sprawy, a ona nie chce ujawnić czegoś obciążającego. - No więc miałam przechować ją u siebie. - To było to. Sedno sprawy. - Podałam jej kod dostępu, wszczepiłam jej go nawet do pamięci, poinstruowałam jak ma dotrzeć na miejsce i kiedy mamy się spotkać. - I co poszło nie tak jak trzeba? - Gdybym wiedziała, to nie brakowałoby nam jednego kwiata, prawda? - odszczeknęła się. - Nie pojawiła się? - Skąd mam wiedzieć? - Miałyście się spotkać - powiedziałem szorstko. Wzruszyła ramionami. - Miałam materiał do skończenia. - Jestem pewny, że radziła już sobie pani z takimi problemami w przeszłości. - Zaczynałem nie lubić tej kobiety. Zażądam jej akt, kiedy tylko wyjdzie. - To prawda. Ale tym razem to był dłuższy materiał. Ludzie nienawidzili długich materiałów i z jakiegoś powodu winili mnie za ich istnienie. Może mieli rację, ponieważ to ja zarządziłem, by każdą sprawą zajmowały się zawsze dwie osoby. Historie przeważnie umierały po sześciu godzinach, lecz raz na jakiś czas pojawiała się sprawa trwająca całe dnie i wtedy wyznaczona dwójka musiała nauczyć się pracować w dwunastogodzinnych zmianach. Pierwszy dzień takiego maratonu zazwyczaj kończył się dopiero następnego ranka i to właśnie powodowało wrogość wobec mojej osoby. Moi pracownicy nienawidzili zarywać nocy. Powinni mieć moje stanowisko. I mój coroczny wrzód. - A więc to był pierwszy dzień dłuższej roboty. I nie skontaktowała się pani z nią? Nie ostrzegała jej? - Kwiata? - zdziwiła się Gerda. - Że niby powinnam mieć adres jej poczty elektronicznej? Ta cizia nie odróżniłaby e-maila od głosu Boga. - Była głupia? - Nie wpadła na pomysł, żeby na mnie poczekać, prawda? - Nie sądzę, by to był dowód prima facie, panno Hockstader. Spojrzała na mnie zdziwiona. Użyłem tego określenia umyślnie. Wszyscy moi pracownicy powinni znać kilka specjalistycznych terminów i "dowód prima facie" był jednym z nich. - Nie rozumiem, dlaczego to miałby być problem. - Wydęła usta, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc, co przed chwilą powiedziałem. - Doprawdy? Co w takim razie jest problemem? - To, że w tej firmie nie ma przepisów dotyczących zaginionych kwiatów. - Oficjalnie nie mamy nawet żadnych kwiatów, panno Hockstader. Jakże moglibyśmy mieć przepisy ich dotyczące? Myślałem, że wyjaśniono to pani, kiedy była pani przyjmowana do zespołu Jacquesa. - Podpisałam kilka papierów. - Przeczytała je pani? Wzruszyła ramionami. - To było sześć miesięcy temu. Cztery tysiące trzysta godzin temu, wie pan? - W gruncie rzeczy to było cztery tysiące trzysta osiemdziesiąt godzin temu, jeśli mamy być dokładni. - Lubi pan szefować ludziom, co? Chyba właśnie tak było. Z pewnością to jeden z powodów, dla których zostałem awansowany. - Moja robota polega między innymi na tym, żeby wiedzieć, ile jest godzin w dniu, tygodniu, miesiącu, roku, panno Hockstader. Mówimy, że tyle właśnie mamy wydań, chociaż z technicznego punktu widzenia nie jest to prawda. Z technicznego punktu widzenia mamy nowe wydanie co minuta, co oznaczałoby, że podpisała pani te papiery dwieście sześćdziesiąt dwa tysiące osiemset wydań temu. Na mój rozum. - Tak jakby czytał pan te wszystkie wydania. - Czytam każdy materiał, jaki ukazuje się w "Nowinkach Co Godzina", panno Hockstader. Nie wiedziałem, dlaczego mnie denerwuje. Pewnie dlatego, że w subtelny sposób narzekała na nadmiar pracy, podczas gdy w rzeczywistości musiała zajmować się jedną sprawą, czasem przez wiele dni. Ja musiałem zajmować się tysiąc czterysta czterdziestoma sprawami każdego dnia, a oprócz tego zarządzaniem ludźmi, finansami i zagwarantowaniem, że mamy dość miejsca w sieci. Musiałem również pracować z glinami i kwiatami i doglądać wszelkich innych kwestii związanych z prowadzeniem interesu takiego jak ten. Ona narzekała na zarwaną raz czy drugi noc; ja byłem szczęśliwy, kiedy mogłem się przespać. A ludzie dziwią się, dlaczego faceci w moim zawodzie wypalają się po kilku latach. Po prostu nic z nich nie zostaje. - A więc jakie są przepisy? - zapytała, a ja prawie jęknąłem na głos. Jeśli ona nie wiedziała, to inni pracownicy również nie, co oznaczało, że mamy poważne kłopoty. Przed zwolnieniem jej muszę dopilnować, żeby podpisała zobowiązanie do dochowania tajemnicy służbowej i żeby zrozumiała, że je podpisała i że wszystko, co posiada, przepadnie, jeśli piśnie choć słowo. - To nie ma znaczenia - skłamałem. - Kiedy zaczęła pani szukać kwiata? - W ogóle nie zaczęłam. Zapomniałam o tym, dopóki Jacques mi nie przypomniał. - A kiedy się to stało? Miała przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby się zarumienić. Przez kilka chwil myślałem już, że w ogóle nie ma sumienia. - Kiedy powiedział mi, że chce się pan ze mną widzieć. Ugryzłem się w język, żeby natychmiast jej nie wywalić. Tajemnica służbowa. Frank. Kwiaty. Wszystko, co może wiedzieć. To były powody, żeby nie zwalniać jej, dopóki nie zamknę jej ust. Teraz rozumiałem, dlaczego wszyscy ci mafiosi z zeszłego stulecia zabijali ludzi, którzy wiedzieli zbyt dużo. Tak było łatwiej. - Dziękuję, panno Hockstader. - Zmusiłem się do uśmiechu. - To wszystko? - zdziwiła się. - To wszystko - potwierdziłem. - Naprawdę? - Oczekiwała pani czegoś innego? Podniosła się powoli. - Myślałam, że może, no wie pan, będzie pan na mnie wściekły albo coś takiego. Wzruszyłem ramionami, na poły zdumiony, że w ogóle kupuje cały ten cyrk. Lecz z drugiej strony, Frank kupował go co tydzień. - Dlaczego miałbym być na panią wściekły, panno Hockstader? W końcu to był tylko kwiat. Tylko kwiat. Specjalnie zamówiony przez jedną z naszych firm-przybudówek, kupiony i opłacony przez inną, i zgubiony przez niekompetentną dziennikarkę z działu osobistości, która nie miała nawet dość oleju w głowie, żeby przyznać się do tego następnego dnia. Jeśli Frank wyniucha tę sprawę, nie będzie targowania. Ktoś zamordował kwiata, ponieważ byliśmy nieostrożni. Próbowałem pocieszać się myślą, że i tak by umarła, ale to nie pomagało. Co z tą trucizną? Trucizna oznaczała, że ktoś miał czas, by zaplanować morderstwo. I że ktoś wiedział, jak odnaleźć fałszywą Shardeen. Skontaktowałem się z działem kadr i kazałem im przejrzeć wszystkie papiery w aktach Hockstader. Potem użyłem numeru dostępu, który dał mi Frank, i wpisałem kod. Następnie poprosiłem o osiemnastą NN na dwudziesty dzień miesiąca. Wyniki sekcji pojawiły się na moim ekranie. Numer dokumentu był sześciocyfrowy. Uświadomili sobie, że jest kwiatem i dali jej sprawie najniższy możliwy priorytet. Co kazało mi się zastanowić, dlaczego Frank w ogóle zajmuje się tym przypadkiem, nawet oficjalnie i wedle zasady "ja tobie, ty mnie". Coś mi się tu nie podobało. Opuściłem fragment o truciznie. Wrócę do tego później. Na początek chciałem się dowiedzieć, gdzie nastąpił zgon. Wchłonąłem masę informacji w ciągu minuty. Stare reporterskie umiejętności nie opuściły mnie. Kiedyś potrafiłem wyciągnąć wszystkie istotne dane z raportu koronera w ciągu trzydziestu pięciu sekund i nie pomylić się. Znaleźli ją w "Ostatnim Hurra" Trumpa. W rzeczywistości budynek nazywał się "Gold Building" i był koronnym klejnotem pośród dziedzictwa Trumpa. Stał się przedmiotem jakichś zakulisowych targów, od czasu kiedy umarł stary Donald, w bardzo sędziwym wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Dopiero go wtedy budowano, ale Donald, w jednym ze swoich ostatnich publicznych przemówień, powiedział, że dzięki tej budowli wszyscy będą o nim pamiętali, i od tego czasu przyjęła się nazwa "Ostatnie Hurra" Trumpa. Zwykłego kwiata nie było stać na takie miejsce. Do diabła, nie było na nie stać nawet redaktora naczelnego i zarazem dyrektora do spraw handlowych wielkiego brukowca. Czyżby miała przydział do "Hurra"? To nie miało sensu. Jeśli potrzebowaliśmy czegoś w tym rodzaju, korzystaliśmy ze Studia, szeregu wnętrz urządzonych tak, by przypominały wnętrza nowojorskich hoteli. Nasi fotografowie potrafili zrobić zdjęcie tak, by nie było widać brakującej ściany albo sufitu. "Hurra" odnawiano jednak tak często, że nigdy nie mogliśmy być pewni, czy nasza kopia wygląda właściwie. Korzystaliśmy z "Hurra" tylko przy specjalnych okazjach: prezydentów, głów państw, czasem jakiejś supergwiazdy. Rzadko używaliśmy go do historii, która miała szansę się rozwinąć. Nie chcieliśmy ryzykować pomyłki w wystroju wnętrza. I nigdy nie zapłaciliśmy w "Hurra" za pokój. Nigdy. Nawet za tajną robotę. "Hurra" było jak Departament Stanu: rejestrowało wszystkich, którzy oddychali jego powietrzem, nie mówiąc już o wynajmowaniu pokoi. Oczywiście mieliśmy swoją wtyczkę w recepcji. Wiedzieliśmy, kto akurat się tam zatrzymał, a kto nie. Nigdy nie popełniliśmy w tej kwestii omyłki, jeśli jakiś prawnik chciał nas sprawdzić. W jaki sposób kwiat dostał się z umówionego mieszkania dziennikarki do "Hurra"? I w jaki sposób udało jej się pozostać tam wystarczająco długo, by na miejscu zginąć? Żeby zostać otrutą. Wróciłem do początku protokołu z sekcji. Nie pomyliłem się przy odczytywaniu numeru sprawy. Był zbyt wysoki, by zwrócić uwagę Franka. Ale coś go w niej zainteresowało. Fakt, że kwiat zginął w "Hurra"? Ale co to ma wspólnego ze mną? Czyżby w moim biurze działo się coś, o czym nie wiedziałem? Oczywiście. Zawsze w biurze szefa działo coś, o czym on nie wiedział. Ale czy było to coś, czym powinienem się przejmować? Nie miałem pojęcia. Musiałem wyjaśnić tę kwestię. Nieomal zadzwoniłem do Franka, ale potem zmieniłem zdanie. Miałem lepszy pomysł. Nowojorczycy nigdy nie wpadają do siebie bez zapowiedzi. Tak było od początku czasu. Albo nawet dłużej. Może Indianie z plemienia zamieszkującego niegdyś teren Manhattanu nigdy nie pukali do drzwi swoich tipi. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wpadnięcie do kogoś bez zapowiedzi jest czymś tak nietaktownym, że nigdy nie słyszałem o podobnym przypadku. Nie tylko byłoby to niezwykłe, ale również niebezpieczne. Można zostać postrzelonym za coś takiego. Oznaczałoby to również desperację. Nie czułem się zdesperowany, ale chciałem, żeby Frank tak myślał. Teraz przyszła moja kolej: odwiedzić go na jego własnym terenie i wytrącić z równowagi. Oczywiście, nie musiałem zagłębiać się w tę sprawę. Mogłem zapomnieć o niej w każdej chwili. Ale po południu, gdzieś pomiędzy rozmową z Jacquesem i spotkaniem z Gerdą Hockstader, sprawa nabrała znaczenia osobistego. I nie chodziło tu, jak możecie pomyśleć, o kwiata. Będę szczery i powiem coś nieprzyjemnego, ponieważ jest to konieczne. Możecie mnie źle zrozumieć, pomyśleć, że moje motywy w całej tej sprawie były godne szacunku, pomyśleć, że w przeciągu popołudnia zupełnie zmieniłem zdanie. To nieprawda. Nie sądzę, by komukolwiek zdarzyło się zupełnie zmienić zdanie w jakiejkolwiek kwestii, chociaż niektórzy z nas zmieniają sposób postępowania w interesach. Nie chodziło o kwiata. W gruncie rzeczy nie. Bo bez względu na to, co wam mówimy, bez względu na to, jakie rozsiewamy plotki, nie traktujemy kwiatów jak ludzi. Jak coś może być naprawdę istotą ludzką i żyć tylko przez kilka tygodni? Pytam was, gdybyście żyli tylko pomiędzy marcem i kwietniem tego roku, czy bylibyście tą samą osobą, którą jesteście teraz? Czy wasze życie byłoby wartościowe? Czy byłoby warte ocalenia? Oczywiście nie. Prawda, czasem wykorzystywałem kwiaty do zrujnowania życia jakiejś zupełnie niewinnej osoby i te historie nadal mnie prześladują. Tak jak sprawa piłkarza i najnowszej diwy operowej - wiecie, kogo mam na myśli. Krążyły liczne plotki, nadzwyczaj ekscytujące - i nieprawdziwe. Ich małżeństwo było szczęśliwe. Było, dopóki nasze wyreżyserowane zdjęcia piłkarza i jakiejś panienki, obojga kwiatów oczywiście, nie stały się źródłem największego skandalu wszystkich czasów. Nie miałem pojęcia, że diwa połknie aż tyle pastylek albo że prymitywne metody płukania żołądka nadal stosowane w nowojorskich szpitalach mogą spowodować zniszczenie czyjegoś gardła. W ogóle nie miałem o tym pojęcia. Nie żeby ignorancja mogła być wytłumaczeniem. Po tej historii poleciało sporo głów i zachowywałem o wiele więcej ostrożności przy wybieraniu tematów do naszych spreparowanych reportaży. Tak jak w przypadku Shardeen. Shardeen okazała się celem pierwszorzędnym. Udawała wielką chrześcijankę o złotym sercu, ale nie była chrześcijanką i nie miała serca. Tylko nie mogliśmy tego udowodnić. Przy wielu historiach, jakie słyszeliśmy, nie mogliśmy nakłonić nikogo, żeby wypowiedział się otwarcie. Jej mąż kontrolował zbyt wiele miejsc pracy, w zbyt wielu branżach. I zdawał się wierzyć we wszystkie te bzdury, które on i Shardeen opowiadali o ich bajkowo szczęśliwym małżeństwie. Chociaż sam wiedziałem, że ona rozgląda się za innymi facetami. Przez ułamek sekundy przyglądała się nawet mnie. Ale mnie nie interesują chrześcijańskie hipokrytki. Kiedy wydałem zgodę na zamówienie klona Shardeen, zrobiłem to z myślą o jej mężu. Żaden facet nie zasługuje, żeby robić z niego głupca w aż taki sposób. Wszystko to jest okrężną metodą wytłumaczenia, dlaczego zostawiłem gazetę w sprawnych rękach Debory, mojej asystentki, która - również bardzo umiejętnie - pożądała mojej posady, i zagłębiłem się w dżunglę Brooklynu, miejsca, gdzie ani moje stanowisko ani reputacja nie miały żadnego znaczenia. Zrobiłem to, ponieważ po raz pierwszy od blisko dziesięciu lat opisywania sekretnych romansów i prób skompromitowania tego czy owego męża stanu Frank zdołał mnie zaskoczyć. Sprawił, że ponownie poczułem się jak gołowąs. Nie czułem się jak gołowąs od bardzo dawna. Byłem wtedy dobrym reporterem. W moich szczenięcych latach istniały jeszcze możliwości dla dobrych reporterów, chociaż ludzi, którym zależało na dziennikarstwie i pisaniu, zastępowano właśnie ludźmi, którym zależało, żeby pisano o nich, albo tymi, którzy chcieli wyrobić sobie nazwisko jako skandaliści lub komentatorzy. Nie byłem wystarczająco znudzony, żeby pisać komentarze, i naprawdę nie interesowało mnie, kto z kim śpi. Po prostu chciałem coś zmienić. Miałem kilka drobnych sukcesów. Parę zwycięstw w walce z lokalną biurokracją. Duży artykuł na temat burmistrza. Domy dla kilkorga ulicznych dzieciaków. Ale byłem przedstawicielem wymierającego gatunku i zdałem sobie z tego sprawę na długo przed pojawieniem się kwiatów. Pisałem nawet o historii ich powstania i pamiętam, że już wtedy niepokoiły mnie perspektywy ich wykorzystywania. Nigdy nie spostrzegłem, w jaki sposób przemiany w mojej własnej branży doprowadzą do tego, że sam będę w tym uczestniczył - nie dlatego, że tak było taniej od początku, ale dlatego, że tak było taniej (i łatwiej) w dłuższej perspektywie. W tamtym wczesnym okresie uważałem jeszcze kwiaty za istoty ludzkie. Już tak nie uważam. Brooklyn nie zmienił się zanadto w ciągu ostatnich stu lat. Niektóre części oczywiście tak - dzielnice były odnawiane, potem znowu pogrążały się w biedzie, potem wiele z nich znowu odnowiono. Ale nadal większość domów jest z brązowego piaskowca, z tyłu mają ładne podwórka, od frontu rosną drzewa i wczesnym wieczorem wszędzie słychać głosy dzieci. Panuje tu atmosfera sąsiedztwa - miejsca, gdzie każdy zna każdego. Nie był to mój klimat. Ludzie mojego pokroju mieszkają w wieżowcach po zachodniej stronie i marzą o Park Avenue i okolicach Parku Centralnego. Ale czasem tęskniłem za czymś takim. Po prostu nigdy nie udało mi się stworzyć dłuższego związku, a ta okolica pachniała rodziną, czymś, czego, jak zaczynałem wierzyć, już nigdy nie osiągnę. Dom Franka stał pośrodku kwartału, zbudowany z piaskowca jak wszystkie pozostałe. Niczym się nie wyróżniał, nic nie świadczyło o tym, że mieszka w nim facet, którego znam od blisko dwudziestu lat. Korzenie starego drzewa rozpychały się pomiędzy płytami chodnikowymi, a samo drzewo dawało cień trzem podwórkom. Dom miał werandę, która wyglądała, jakby przeszklono ją w trakcie kryzysu tlenowego na początku stulecia, a wewnętrzne drzwi, również najwyraźniej z tego okresu, były zrobione ze stali. Poza tym dom sprawiał wrażenie niezmienionego od dnia swego powstania. Ciekawiło mnie, czy rodzina Franka mieszka tutaj od pokoleń. Zapewne tak. Ceny nieruchomości w Nowym Jorku osiągnęły taki poziom, że gliniarza, przy jego pensji, nie byłoby stać na mieszkanie, nie mówiąc już o domu takim jak ten. Gdy stanąłem na schodach prowadzących na werandę, włączył się alarm. Okna zaryglowały się ze szczękiem i nad staromodnym dzwonkiem zapaliła się mała czerwona lampka. - Cześć, Frankie - powiedziałem w kierunku lampki. - To ja, Colin. Uznałem, że jednak mamy sobie coś do zaoferowania. Światło zamigotało przez moment, co oznaczało, że ktoś w środku sprawdza mnie, a potem wszystkie zasuwy, zamki i rygle odblokowały się. Drzwi werandy otworzyły się automatycznie. Gdy wszedłem do środka, Frank uchylił stalowe drzwi wewnętrzne. - Nie wiedziałeś, że za coś takiego można zarobić kulkę? - zapytał. Wzruszyłem ramionami. - Myślałem, że mieszkasz w bezpiecznej okolicy. - Masz szczęście, że tak jest. - Odsunął się i wpuścił mnie do ciemnego korytarza. Pachniało tu starą kapustą i świeżym sosem do spaghetti. Deski podłogowe były wypaczone i porysowane. Na prawo ode mnie znajdowały się schody na górę. Po lewej widziałem duży salon z dwoma fotelami z siatki, aparaturą do wirtualnej rzeczywistości i zwiniętym ekranem schowanym w tubie pod sufitem. Na każdej ścianie wisiały zdjęcia, niektóre równie stare jak sam dom. Miałem rację, Frank odziedziczył to miejsce. Zaprowadził mnie do kuchni. Chłopiec o rysach Franka mieszał zawartość dwóch garnków stojących na gazie. Koścista kobieta o siwiejących włosach siedziała przy stole, sprawdzając klasówki szkolne. Była to matka Franka. Jego żona, jak wyjaśnił, jeszcze nie wróciła do domu. Pracowała jako taksówkarz w mieście i jeździła dzisiaj do późna, bo w Metropolitan Opera odbywała się jakaś duża impreza, a jej zależało na pieniądzach. Nigdy nie zastanawiałem się specjalnie nad sytuacją finansową innych ludzi, ale uświadomiłem sobie, że nawet przy takim domu i działce, i trzech osobach pracujących w rodzinie, sytuacja Franka jest napięta. Pieniądze to coś, o co się nigdy nie martwiłem. Jedyną rzeczą, która mnie martwiła, był czas. Zaprowadził mnie do małego warsztatu na zapleczu. Zbudowano go w połowie poprzedniego stulecia i nadal pachniało tu benzyną. Dopiero Frank zamienił pomieszczenie w swój gabinet. Na ścianie wisiał niewielki grzejnik. W letnich miesiącach, tak jak teraz, tylko stare dobre okna dawały jakąkolwiek ulgę. Frank miał tutaj komputer z numeracją wydziału nadal wypisaną na ściance oraz sporo innych gadżetów, głównie do przetwarzania danych. Najwyraźniej dużo tutaj pracował, co wcale nie zaskakiwało, jeśli wzięło się pod uwagę ciasnotę panującą w komisariacie. Przysunął mi składane krzesełko, a sam usiadł na drewnianym krześle z kwadratowym oparciem, które kwalifikowałoby się jako antyk, gdyby nie pomalowano go kilkoma warstwami sprayu. Składane krzesełko wyglądało jak to, które miała moja babcia, metalowe części były masywne i stare; zaskrzypiało, kiedy na nim usiadłem. - Cóż więc jest tak pilnego, że ryzykowałeś życiem i zdrowiem przychodząc tutaj? - zapytał Frank. - Twoja sprawa. - Masz coś? - Być może. Najpierw jednak chcę się dowiedzieć, dlaczego się tym zajmujesz. Czy dlatego, że zginęła w "Hurra"? - Czytałeś raport koronera. - Uśmiechnął się przelotnie. - Oczywiście, że tak. - A zatem przeczytałeś, że to jedna z tych nowoczesnych trucizn, które zabijają dopiero po kilku dniach. Prawdę mówiąc, nie zauważyłem tego. Zarejestrowałem tylko nazwę substancji, ale nie skojarzyłem dalej. Miałem zająć się tym później. Sprawa stawała się coraz dziwniejsza. - To jedno - powiedziałem. - Ale zastanawiałem się, w czyim pokoju ją znaleziono. W raporcie nic o tym nie ma. Podają tylko numer pokoju. - Myślałem, że masz wtyczkę w recepcji. - Mam - odparłem. - Ale nie chciałem zaprzątać jego głowy czymś takim. Frank uniósł brwi. - A więc to jest "on"? - Był w zeszłym tygodniu. - Wyszczerzyłem zęby. - W tym może być inaczej. - Któregoś dnia mi powiesz. - Któregoś dnia spowodujesz, że wylecę z branży. Zaśmiał się. Potem spoważniał. - Jeśli ci powiem, znajdziemy się w sytuacji "ja tobie, ty mnie". - Wszystko nieoficjalnie. Nie ujawniamy tej sprawy. - Zmienisz zdanie, kiedy powiem ci, co mam do powiedzenia. - Być może nie. - Nie czyń obietnic, których nie będziesz mógł dotrzymać. - Posłuchaj, albo zrobimy to jak należy, albo w ogóle. - Westchnąłem. - Ale jeśli to zrobimy, to nigdzie nie zajdziemy, ponieważ ty i ja nie potrafimy rozmawiać. Może tym razem udamy, że jesteśmy partnerami? - A dlaczegóż to? Czyżbyś coś wiedział? - Być może. - W porządku. - Skinął głową. - Ja nie mówię, skąd czerpię swoje informacje, a wy nie zamieszczacie nic bez mojej zgody. - A jeśli przypadkiem w trakcie śledztwa dowiecie się czegoś o jakiejś innej firmie albo wejdziecie w posiadanie informacji, która mogłaby jakiejś firmie zaszkodzić, to nie wnosicie aktu oskarżenia. Frank podniósł ręce. - Nie idę na takie układy. Wiesz o tym. Prokurator okręgowy nie dałby mi żyć. - Idziesz na takie układy przez cały czas. W ten właśnie sposób zdobywasz informacje. To uświęcona tradycja wśród gliniarzy. Westchnął. - Tak, ale nie z facetami takimi jak ty. Wstałem. Składane krzesełko zaskrzypiało. - W takim razie widzę, że przyszedłem tu na darmo. - Colin... - Usłyszałem w jego głosie prośbę. Znieruchomiałem. - Do czego jestem ci potrzebny? - Chodzi o kwiata. - Mówił cicho, jakby z żalem. - O to, po co przyszedłem do ciebie na samym początku. - Umowa stoi? - Jeśli góra się dowie, złoją mi tyłek. Wzruszyłem ramionami i chwyciłem klamkę rozgrzanych metalowych drzwi. - W porządku - powiedział szybko. - Nic nie słyszałem, szczególnie od ciebie. Byłeś mało komunikatywny, jak zwykle. Skinąłem głową i usiadłem ponownie. Wpatrywał się we mnie. - Moje źródła mówią, że zamówiliście tego kwiata, a potem go zgubiliście. - Dział sławnych ludzi. - Poczułem dreszcz na karku. Nigdy dotąd nie przyznałem się nikomu spoza gazety, że wykorzystujemy kwiaty. - To dobrze - powiedział. I powtórzył ciszej: - To dobrze. - Dlaczego? Spojrzał w górę, składając dłonie, jakby ujawniał najważniejszą informację na całym świecie: - Dlatego, że pokój należał do Davisa Drewa. Implikacje były porażające. Nic dziwnego, że Frank próbował chronić własny tyłek w tej sprawie. Davis Drew, magnat prasowy i mąż Shardeen, dzielił pokój z kwiatem. Ona umarła nafaszerowana wolno działającą trucizną. Czy on to zrobił, myśląc, że ma do czynienia z Shardeen? Sądząc, że działanie trucizny jest na tyle subtelne, by nikt nie domyślił się morderstwa? Czy też z rozmysłem zabił kwiata? A jeśli tak, dlaczego? By ostrzec "Nowinki Co Godzina" i inne tego typu przedsięwzięcia prasowo-komputerowo-wizyjne? Albo żeby ostrzec Shardeen, że coś takiego przydarzy się jej samej? Czy też chodziło o coś jeszcze innego? O coś, czego nie dostrzegałem? - Davis Drew nie byłby taki głupi. - Próbowałem zachować spokój, mimo że przez głowę przelatywały mi dziesiątki myśli. - Tak też od razu pomyślałem - powiedział Frank - więc zacząłem zastanawiać się, czy trucizna nie była przypadkiem przeznaczona dla niego. Ale dlaczego siedział tam z kwiatem? Dlaczego nie ze swoją żoną? Zawsze byliśmy dobrzy w publikowaniu materiałów noszących znami