Sanders Willam - Stwory
Szczegóły |
Tytuł |
Sanders Willam - Stwory |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sanders Willam - Stwory PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sanders Willam - Stwory PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sanders Willam - Stwory - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILLIAM SANDERS
stwory
ALISON SINCLAIR nienawidziła Clei Hardesty, więc, oczywiście, zawsze chodziła na
wydawane przez nią przyjęcia.
Nienawiść ta istniała od bardzo dawna, a jej przyczyny od samego początku były
niejasne. Teraz jednak już nie miały znaczenia, ważne pozostało jedynie
wzbudzone przez nie uczucie. Alison odbierała triumfy Clei - zdecydowanie nazbyt
częste - jak totalne katastrofy, nieraz z ich powodu spędzając w łóżku całe
dnie. Za to nieznośnie rzadkie porażki znajomej sprawiały pani Sinclair czystą,
intensywną przyjemność.
(Ten moment na oficjalnym obiedzie, kiedy Clea bezmyślnie zwróciła się do żony
Prezydenta imieniem jego kochanki - Alison ciągle jeszcze odczuwała miły
dreszczyk na samą myśl o tym, smakowała owo wspomnienie, mimo że rzecz wydarzyła
się kilka lat temu).
Właśnie to było dla Alison podstawowym i nieodpartym motywem uczestniczenia we
wszystkich przyjęciach Clei: niebezpieczeństwo, że kiedy coś pójdzie źle -
gospodyni przydarzy się coś upokarzającego albo popełni jakieś faux pas - jej
przy tym nie będzie. Myśl o urzeczywistnieniu się takiego pecha była nie do
zniesienia.
- NIE WIEM czemu musimy tam iść. Nie trawisz Clei, a ja nie znoszę jej przyjęć -
powiedział mąż Alison, kiedy wjeżdżali windą na górę.
- Ty nie znosisz przyjęć, kropka - odparła, niezbyt ściśle, ale wystarczająco
jak na rutynową sprzeczkę małżeńską. - Gdyby to od ciebie zależało, w ogóle
nigdzie nie wychodzilibyśmy.
- Chyba nie będzie u niej żadnych zwierząt? Nienawidzę zwierząt.
Alison zacisnęła zęby i odetchnęła głęboko przez nos.
- Jeśli powiesz coś takiego w trakcie przyjęcia - warknęła po chwili - w zasięgu
czyjegokolwiek słuchu, to osobiście zepchnę cię z tarasu. Polecisz bodajże
pięćdziesiąt dwa piętra. Nawet jeśli potem zdołają cię poskładać - w co wątpię,
w końcu sam mi ciągle przypominasz, że nikt nie jest naprawdę nieśmiertelny - to
i tak walnięcie o ziemię zaboli jak diabli.
Wzruszył ramionami.
- Och, w porządku. Tak naprawdę to ich nie nienawidzę - wycofał się - dopóki są
w zoo, czy jak mu tam, albo biegają sobie tam, gdzie ich miejsce. Ja tylko nie
toleruję żadnych cholernych włochatych paskudztw pętających się w pobliżu. Co to
takiego było ostatnim razem?
- Tygrysiątko. Na świecie, poza ogrodami zoologicznymi, zostało mniej niż tysiąc
tych zwierząt.
- No cóż - powiedział Dolan z uczuciem - gdybym dorwał bydlaka po tym, jak
naszczał mi na buty, byłoby o jeszcze jednego mniej.
Alison odwróciła głowę i przyjrzała mu się, ale patrzył przed siebie, prosto na
drzwi windy, z nieruchomą, nic nie wyrażającą twarzą. To małżeństwo, pomyślała,
wcale się nie klei. Ile to już są razem? Trudno spamiętać. Tyle lat, tylu
mężczyzn (kobiet też, ale to nieważne). Czasami zastanawiała się, jak to może
być po kilku stuleciach. Dolan nie był złym mężem, ale nie miał wyczucia co jest
ważne. Albo też po prostu go to nie obchodziło. Tak czy siak, szło kiepsko.
Jednak teraz należy przetrwać to przyjęcie. Po prostu trzeba pilnować Dolana.
Będzie musiała trzymać się blisko niego przez cały wieczór, co oznaczało, że nie
zdoła we właściwy sposób wmieszać się pomiędzy gości, ale na to nie ma rady.
Jeśli nie będzie odpowiednio podtrzymywać kontaktów towarzyskich, może kiepsko
wypaść albo nawet zostanie oplotkowana, lecz w porównaniu ze skandalem, jaki
mogłaby wywołać jedna z tych okropnych uwag męża...
- Clea - odezwała się najbardziej lodowatym tonem, na jaki było ją stać -
przejmuje się losem zagrożonych gatunków. Podobnie jak wszyscy, którzy u niej
będą, oprócz ciebie.
- Clea - odparł, wciąż nie patrząc na żonę - przejmuje się wyłącznie nadążaniem
za modą. Teraz na tapecie są gatunki zagrożone, więc wykształciła w sobie
międzygatunkowe sumienie. Jeśli następnym szałem staną się polowania na grubą
zwierzynę, wraz z resztą waszej bandy będziecie walczyć o wyjazd na Alaskę, żeby
ustrzelić ostatniego wołu piżmowego.
- Ty sukinsynu - warknęła Alison.
- O ile wiem, to prawda - wyznał radośnie. - Ale nie pamiętam mamusi aż tak
dobrze.
Miała ochotę go kopnąć, niemniej zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie
poruszył czegoś istotnego. Gdzie, w końcu, przebiega granica pomiędzy uleganiem
modom, a zwyczajnym brakiem oryginalności? Może, pomyślała, Clea już nie jest w
czołówce... ale króciutki przebłysk nadziei zgasł niemal natychmiast. Clea
zawsze znajdowała się na samym szczycie, była jedną z osób definiujących
awangardę.
- Zamknij się, Dolan - powiedziała, gdy winda się zatrzymała. - Po prostu się
zamknij.
PRZYJĘCIE było nieduże, nie więcej niż dwadzieścia, trzydzieści osób. Tyle
zazwyczaj bywało u Clei; dokładnie ile trzeba, pomyślała Alison z pełnym
nienawiści uznaniem. Gdyby zaprosiła więcej, jej słynny apartament na ostatnim
piętrze zacząłby wydawać się nieco zatłoczony. Z drugiej strony mniejsza liczba
gości mogła sprawić wrażenie osuwania się w dół w hierarchii towarzyskiej. Niech
to szlag, ta obrzydliwa suka jest w tym dobra.
Alison zatrzymała się na chwilę, rozglądając się po pomieszczeniu,
przeprowadzając szybką analizę taktyczną zgromadzenia w poszukiwaniu różnych
możliwości. Przeszkodził jej w tym wysoki mężczyzna, który nagle zmaterializował
się przed nią, przesłaniając niemal cały widok.
- No, no - odezwał się Zack Chernoff, uśmiechając się z wysoka do nich obojga. -
Toż to moja ulubiona para. Prześwietny zespół Loomis and Sinclair nareszcie z
nami.
- Zack - Dolan uścisnął wyciągniętą dłoń mężczyzny - a jeśli to nie my, to co?
- Och, no to ktoś po paru zabójczo świetnych zabiegach morficznych.
Wysoki mężczyzna objął Alison i tuż koło jej ucha wykonał ustami kilka
skubiących ruchów.
- Moja Alison, stanowczo dziś wyglądasz tak, że chciałoby się cię zjeść -
ściszył głos. - Ucieszysz się, że jeszcze niczego nie przegapiłaś. Clea wciąż
nie ujawniła swojej atrakcji wieczoru. Jednak gdzieś zniknęła - dodał,
rozglądając się - więc zapewne to już niedługo.
- Jeśli to będzie miało wielkie zęby - oświadczył Dolan - czy też nieprzyzwoicie
dużo kończyn, albo spróbuje wychędożyć mi nogę, zmywam się stąd. - Teatralnie
wzruszył ramionami. - No dobra, ruszam do baru. Alison, przynieść ci to co
zwykle?
- Poproszę.
- Miły chłopak - powiedział Zack, kiedy jej mąż zniknął wśród gości. - Ale
niezbyt dobrze wytresowany, prawda? - Spojrzał na nią niemal lubieżnie. - Daj mi
znać, kiedy będziesz gotowa spróbować czegoś bardziej dojrzałego.
- Pomarzyć dobra rzecz - odpowiedziała niemal automatycznie. - Nici z tego.
Prawdę powiedziawszy, myśl o zbliżeniu z Zackiem była nawet atrakcyjna. W
gruncie rzeczy to wspaniały mężczyzna. Oczywiście wszyscy tacy byli, teraz każdy
(a przynajmniej praktycznie każdy, kto się liczył) mógł mieć taką twarz i ciało,
jakie mu się zamarzyły. Różnice jednak wciąż istniały. Tak samo jak w przypadku
ubiorów i fryzur nie każdy morf pasował do osoby - jednak Zacka był znakomity.
A nie powinien, przynajmniej z konwencjonalnego punktu widzenia. Większość ludzi
nosiła wygląd młodzieńczy - niektóre z obecnych na przyjęciu kobiet sprawiały
wrażenie, że ledwie co osiągnęły wiek dojrzewania, a przynajmniej usiłowały tak
wyglądać - ale Zack, z typową dla siebie przewrotnością, postanowił pokazać
nieco oznak wieku. Nic wyraźnego, ot, kilka drobniutkich zmarszczek w kącikach
oczu, skóra twarzy i dłoni, choć nie zniszczona, ale wyraźnie osmagana - tyle
tylko, żeby zaznaczyć intencję...
W prywatnej opinii Alison było to zupełnie bez sensu. To prawda, Zack urodził
się nieco wcześniej od Dolana i niej samej, być może nawet był najstarszym
gościem na przyjęciu, ale wziąwszy pod uwagę przeciętną oczekiwaną długość
życia, teraz mierzoną w setkach, prawdopodobnie tysiącach lat (przypuszczalnie
nawet więcej - ludzie tacy jak Zack czy Dolan ciągle powtarzali, że na pewno nie
w nieskończoność, ale przecież tego nie wiedzieli, prawda?), rozpajęczanie się
nad paroma dziesięcioleciami mniej czy więcej było śmieszne. A jednak Zack nie
rezygnował z odgrywania starszego, nie mając żadnej innej motywacji poza
wewnętrznym przymusem bycia innym.
Właśnie dlatego, pomimo jego niezaprzeczalnej atrakcyjności (te jasne,
niebieskie oczy w opalonej, wyrazistej twarzy! te duże, kościste dłonie!),
Alison nigdy nie czuła poważniejszej pokusy, by go spróbować. Stanowił po prostu
zbyt dużą niewiadomą. Dolana trudno było okiełznać, Zacka w ogóle by się nie
dało.
- No cóż, nie wiesz, co tracisz - rzekł Zack z ironicznie sztucznym smutkiem,
kiedy stało się już oczywiste, że ona nie zamierza kontynuować tego wątku. - Im
starsze wino, i tak dalej.
- Daj sobie z tym spokój - rzuciła niecierpliwie Alison, usiłując wyjrzeć zza
niego, aby przekonać się, kto tak hałasuje koło północnych okien. - Poza tym
wcale nie jesteś tak dużo starszy ode mnie. Czterdzieści czy pięćdziesiąt lat,
wielkie mi co.
- Trzydzieści osiem - poprawił, krzywiąc się. - Proszę, nie dobijaj mnie. Ale,
drogie dziecko, jakież to były lata! Kiedy ja się urodziłem, Proces w ogóle
nawet nie istniał poza kilkoma eksperymentalnymi laboratoriami. Lata, które mnie
ukształtowały, oraz spory okres dorosłości przeżyłem - tak samo jak wszyscy na
całym świecie - wiedząc, że pewnego dnia, stanowczo zbyt wcześnie, zbrzydnę,
osłabnę i w końcu umrę.
Potrząsnął głową, twarz miał teraz zupełnie poważną.
- Twoje pokolenie przeszło Proces we wczesnym dzieciństwie, zanim dorośliście na
tyle, by w ogóle pojąć, przed czym was uchroniono. Uwierz mi, to bardzo zmienia
sposób pojmowania świata. A teraz - dodał - mamy następne pokolenie, tak
odmienne od twojego, jak twoje od mojego. Może nawet bardziej...
Alison właściwie nie zwracała uwagi na jego słowa, słyszała to wszystko już
wcześniej od Zacka i innych w jego wieku, poza tym hałasy dobiegające z
przeciwległego krańca pomieszczenia nasilały się. Wyciągnęła szyję, usiłując coś
zobaczyć, Zack w końcu spostrzegł, o co jej chodzi i odsunął się na bok.
- No, no - mruknął. - Jeśli już mowa o brutalach... dlaczego, na miłość boską,
Clea musiała zaprosić coś takiego?
Spora część gości zgromadziła się przy północnych oknach, ale pomiędzy nimi
Alison wyraźnie widziała postać znajdującą się w centrum zainteresowania:
niskiego, bezwłosego mężczyznę, wymachującego rękami i gadającego bardzo głośno.
- To zwykłe gówno - krzyknął do kogoś, kogo nie potrafiła rozpoznać. - Wiesz, że
to gówno. Nie udawaj, że nie.
- No, już jestem. - Dolan pojawił się koło niej, trzymając kilka szklanek. -
Alison? - Kiedy wzięła drinka od niego, dodał: - Zdaje się, że Troy się
rozpędza.
- Właśnie mówiłem Alison - odezwał się Zack - o odmiennościach w punkcie
widzenia różnych pokoleń. Tacy jak Troy, którzy przeszli Proces przed urodzeniem
- oni mnie przerażają, a ciebie nie? Sprawiają, że czuję się tak stary i
zagrożony, jak te cholerne wieloryby, o których Clea ciągle paple.
- Chodzi mi o to - ciągnął bezwłosy facet, prawie krzycząc - że te wszystkie
stare sztuki, książki, opery i to wszystko, może i znaczyły coś, kiedy zostały
napisane, ale kogo to obchodzi teraz? Nikt już nie żyje w taki sposób, no nie?!
- Nie wiem - powiedział Dolan z namysłem. - Sądzę, że Troy Wagner byłby potworem
niezależnie od czasu, w którym by się urodził. Wielka szkoda, że nie narzucono
Moratorium nieco wcześniej. O ile wiem, on jest z ostatniej partii.
- Może postanowiono załatwić to retroaktywnie - dodał Zack z nadzieją. - Może
właśnie dlatego się tu znalazł, w roli dzisiejszego zagrożonego gatunku. O
północy pojawi się oddział Władz, wyprowadzi go na taras i zastrzeli.
- Każdy by tego chciał - dorzucił Dolan. - Nigdy więcej nie narzekałbym na
przyjęcia Clei.
- Skoro już mówimy o zagrożonych gatunkach - Zack zwrócił się do Alison -
słyszałem dziś coś, co cię zainteresuje. Ponoć natrafiono na parę płetwali
błękitnych, gdzieś w okolicach Antarktydy.
- Naprawdę? - Dolan uniósł brwi. - Żywych i świetnie się mających, co?
- Najwyraźniej tak. Oczywiście śledzą je, ze sporej odległości, wszystkie
możliwe pojazdy powietrzne i pływające. - Zack westchnął. - Życzę tym biedactwom
szczęścia. Możemy sobie podkpiwać z Clei ile wlezie, ale w dzisiejszych czasach
zwierzętom jest bardzo ciężko z tymi masami ludzi rozłażącymi się po całej
planecie. Moratorium zostało wprowadzone o wiele za późno, rozumiecie, i
stanowczo zbyt dużo luk jeszcze nawet teraz...
No cóż, pomyślała Alison, przynajmniej mogę się przestać obawiać, że Dolan
wprawi mnie w zakłopotanie. Niezależnie, jak straszną gafę towarzyską zdoła
popełnić - a jeśli razem z Zackiem zaczęliby jedną z ich typowych rozmów,
możliwości byłyby nieograniczone - nikt tego nie zauważy. Nie w obecności Troya
Wagnera.
- OCZYWIŚCIE, ja ich nie rozumiem - mówił gwałtownie Troy, kiedy Alison torowała
sobie drogę przez pokój. - Ani nikt z was. Udajecie tylko, bo dzięki temu
czujecie się takimi mądrymi gnojkami.
Wypowiedź Zacka była czysto retoryczna, nawet on nie był aż tak pozbawiony
wyczucia. Doskonale wiedział, dlaczego Clea zaprosiła Troya Wagnera. Choć
ohydny, bez wątpienia był atrakcją towarzyską sezonu, gościem najbardziej
rozchwytywanym na przyjęcia i zdobycie go było kolejnym (Alison zgrzytnęła
zębami) wielkim osiągnięciem Clei.
Rzecz nie w tym, że Troy był niesamowicie bogaty; to oczywiście prawda, ale nie
ustępował mu nikt z obecnych, praktycznie, jeśli się zastanowić, to nikt na
całym świecie. Całe pojęcie bogactwa było pozbawione wszelkiego rzeczywistego
znaczenia, choć niektóre dinozaury, takie jak jej rodzice, nalegały, by
zachowywać się, jakby je miało... Również nie z powodu jego osobowości, choć
byli i tacy, którzy udawali, że ich bawi. Nie, Troy Wagner liczył się, bo się
liczył i już, tak to działa.
("Ale czym on się zajmuje?" - wielokrotnie pytał Dolan. No i właśnie masz, ta
jego beznadziejna niezdolność, by w ogóle to pojąć. Jakby ktokolwiek w ogóle
cokolwiek robił - ale próba wytłumaczenia mu tego była czystą stratą czasu.)
- Powiem wam jednak, że mieli wtedy jedną dobrą rzecz: służbę - ciągnął Troy
nieco ciszej. - Tak - potwierdził, gdy kilku gości okazało głośno zaskoczenie. -
Mam na myśli żywych służących, ludzi. Boty są w porządku, ale bywają takie
głupie i poza tym tak naprawdę to w ogóle się nie przejmują, nie? Chciałbym po
prostu wrócić do domu i mieć parę rąk prawdziwej, żywej osoby, która pomogłaby
mi się przebrać, przyrządziłaby mi porządnego drinka - przysiągłbym, że barman
bot, którego mam, dostał obwody z mieszalnika pestycydów - i przynajmniej
udawałaby, że w ogóle ją obchodzę.
Pociągnął porządny łyk ze swojej szklanki.
- Poza tym - dorzucił cynicznie - w razie ochoty można by ją zerżnąć.
Alison znalazła się już wystarczająco blisko, by dostrzec wyszukane szczegóły
abstrakcyjnego wzoru bezustannie zmieniającego barwy holotatuażu pokrywającego
jego łysą czaszkę. Troy był jednym z pierwszych, którzy nosili bezwłosy wygląd i
niewątpliwie będzie jednym z pierwszych, którzy go porzucą, gdy stanie się
nazbyt popularny.
Nigdy wcześniej nie widziała Troya Wagnera z tak bliska, nie zdawała sobie
sprawy jak jest niski. Była to jedna z rzeczy, które nie poddały się
współczesnej technologii: nikt jeszcze nie wymyślił sposobu na zmorfowanie
długości kości. Może właśnie dlatego był tak hałaśliwy.
- Któryś z moich przyjaciół ma kolekcję antycznej erotyki - kontynuował. - Na
jednym ze zdjęć facet przegina pokojówkę przez fortepian i rżnie ją na stojąco.
Spróbujcie to zrobić z domowym botem.
On jest, pomyślała Alison, absolutnie odrażający. Zastanawiała się, jak mogłaby
go zdobyć na swoje następne przyjęcie. Oczywiście, sprawiałoby to wrażenie, że
małpuje Cleę albo usiłuje jej dorównać, ale rzecz jest nie do uniknięcia, niech
to szlag.
- Możesz mieć niejakie problemy z zatrudnieniem, Troy. - To był Ron, dupkowaty
mąż Clei. W jego głosie pobrzmiewały tony fałszywej żartobliwości człowieka
próbującego kontynuować dowcip, którego nie do końca rozumie. - Nie sądzę, żeby
ktokolwiek był zainteresowany oczekiwaniem na ciebie na czworakach, nieprawdaż?
- Prawdopodobnie nie - zgodził się Troy radośnie. - Uważam, że powinno zostać
przywrócone niewolnictwo. Miło by było mieć pod ręką paru niewolników. Mógłbym
ich wybatożyć, gdybym się nudził.
Ron powiedział coś, czego Alison nie dosłyszała. Troy zamachał upierścienioną
dłonią, błyskając pozłacanymi paznokciami o mandaryńskiej długości.
- Kto mówił o przeprowadzaniu ich przez Proces? Śmiertelni niewolnicy,
nieśmiertelni panowie, to jak najbardziej klasyczne. Teraz już za późno, a
szkoda.
Rozległ się chóralny, nieco niepewny śmieszek, a raczej chichot.
- Skąd Clea go wytrzasnęła? Toż to wariat - mruknęła kobieta stojąca łokieć w
łokieć z Alison.
Clea? Alison nagle zdała sobie sprawę, że gospodyni ciągle jeszcze się nie
pojawiła. Znikać z własnego przyjęcia, z Troyem Wagnerem spuszczonym ze smyczy?
Co ta kobieta knuje?
Właśnie wtedy, jakby nigdy nic, stanęła w drzwiach holu, klaszcząca w dłonie,
wołająca tym swoim czystym, nośnym głosem:
- Uwaga wszyscy! Proszę o uwagę!
Alison, tak samo jak pozostali, odwróciła się, czując napływ krwi do twarzy,
pełna oczekiwania.
CLEA wyglądem zwalała z nóg, ale to było normalne. Długie, gęste, kruczoczarne,
wysoko upięte włosy miała zwinięte we fryzurę, która w jakiś sposób wyglądała
jednocześnie na wyszukaną i niedbałą. Ubrana była w strój z migotliwego,
ciemnoniebieskiego materiału, właściwie w spódnicę o podwyższonej talii z dwoma
skrzyżowanymi, spiętymi na szyi ramiączkami, które zupełnie nie okrywały jej
wspaniałego biustu. Delikatny, srebrny łańcuszek - Alison widziała go już z
bliska i wiedziała, że tworzyły go drobne ogniwka w kształcie morświnów - łączył
kolczyki wpięte w brodawki sutkowe. Modne, nawet pomysłowe, ale nic nazbyt
śmiałego. Cała Clea.
Obok niej stała wysoka, siwowłosa kobieta w prostej, białej sukience. Alison nie
widziała jej nigdy przedtem.
- Uwaga wszyscy! - powtórzyła, choć obecni co do jednego już milczeli i
słuchali, nawet Troy Wagner. - Chciałabym was powitać i podziękować, że
zechcieliście uczestniczyć w tym skromnym, nieformalnym spotkanku.
- Czy ona powiedziała coś o nieformalnych spotkaniach? - głos Zacka zaszemrał
tuż przy uchu Alison.
Rozejrzała się. Zack i Dolan, niezauważeni, podeszli do niej z obu stron.
- Tu jesteś - mruknął z uśmiechem jej mąż.
Wściekłym gestem nakazała im milczenie.
- ... pewna, że wszyscy pojawiliście się tu w nadziei ujrzenia jakiegoś
rzadkiego i zagrożonego wymarciem zwierzęcia, tak samo jak poprzednim razem... -
mówiła Clea.
- Już nie mogę się doczekać - prychnął z przekąsem Dolan.
- ...lecz dziś wieczorem - Clea olśniła wszystkich na moment uśmiechem - dziś
coś nieco odmiennego.
Obróciła się i wskazała siwowłosą kobietę.
- Moi drodzy, oto Grace.
O co tu, u diabła, chodzi?
- Powitajcie ją, proszę - dodała Clea, kiedy kobieta z wahaniem postąpiła
naprzód, a po chwili, wymachując rękami, dorzuciła: - No już, bawmy się!
- Żadnych zwierzaków? - W głosie Dolana brzmiały jednocześnie ulga i
niedowierzanie. - Czyżby Bóg istniał naprawdę?
Alison właściwie go nie słyszała, była kompletnie ogłuszona. Co ta Clea...
Siwe włosy?
- Och, chyba żartujesz. - Dolan nawet nie próbował ściszyć głosu. - Nie mów mi,
że to prawda.
Siwe włosy?
- Ja też nie mogę uwierzyć. - Zack pokręcił głową. - Niewiarygodne.
- Ale jak ona uzyskała taki wygląd? - zapytała jakaś kobieta w pobliżu. - Ma
farbowane włosy, czy...
- Jak? - rzuciła inna. - Nieważne jak, ale dlaczego? Nie mów mi tylko, że to
nowa moda. Jeśli tak, mam ją gdzieś.
Siwowłosa bardzo powoli posuwała się naprzód, rozglądając się niepewnie, niemal
z przestrachem. Alison gapiła się na nią, wszyscy gapili się na jej krótkie,
siwe włosy - srebrzyste, niemal białe - i siatkę zmarszczek pokrywającą jej
twarz.
- Jasna cholera! - odezwał się nazbyt głośny męski głos. - Śmiertelna!
Przez moment Alison czuła pewność, że Clea w końcu podpadła, posunęła się za
daleko. Nawet w tak wyrafinowanym towarzystwie istniały jakieś granice, było coś
takiego, jak zły gust. Gwałtowny przypływ nadziei zakotłował się jej w duszy, aż
się zatchnęła... ale wtedy dotarł do niej narastający, podekscytowany gwar.
Goście zaczęli otaczać siwowłosą kobietę, uśmiechając się i paplając, a Alison
Sinclair ogarnął mrok, kiedy zrozumiała, że Clea Hardesty wygrała po raz
kolejny.
- DOPRAWDY nadzwyczajne... - Ron mówił do kogoś przy barze. - Należała do grupy
odkrytej w zeszłym miesiącu na wysepce koło wybrzeża Georgii. Chyba jakieś
kilkanaście osób, naprawdę malutka społeczność. Oczywiście Władze odizolowały to
miejsce, przynajmniej na razie - wszyscy mówią, że to bezcenna okazja dla nauki,
nieoceniony materiał do badań - ale znasz Cleę, zawsze zna właściwych ludzi,
zawsze dostaje czego chce.
Alison wpatrywała się w kobietę z tępą fascynacją, tuż pod powierzchnią
świadomości kotłowały się w niej jakieś niewyraźne wspomnienia z dzieciństwa.
Widziała stare fotografie, jak wszyscy, ale... Czuła jakiś impuls popychający ją
naprzód, by dotknąć pomarszczonej twarzy, musnąć srebrzystobiałe włosy.
Niektórzy z gości właśnie to robili. Kobieta cofała się leciutko przed ich
ciekawskimi dłońmi, ale po chwili odprężyła się.
- Dotykajcie mnie, jeśli taka wasza wola - powiedziała łagodnym głosem. - Po cóż
radości wam wzbraniać.
- Grace jest kwakierką - wyjaśniła Clea pogodnie. - Należy do grupy religijnej.
Oni nie wierzą w Proces ani morfing, ani... no, rozumiecie.
Religijnej? Samo to należało do rzadkości. Już niemal nikt nie zawracał sobie
głowy żadną wiarą. Po co martwić się Lepszym Światem, skoro w ogóle nie trzeba
było się tam udawać?
- A ja zapomniałem - powiedział Zack tuż koło Alison, zmienionym głosem. - Jak
mogłem zapomnieć?
Popatrzyła na niego. Oczy lśniły mu dziwnie, na jego policzkach pojawiły się
dwie pionowe wilgotne smugi.
- Jest piękna - wyszeptał.
Alison przez chwilę zastanawiała się, co mu jest. Lecz nie miało to znaczenia,
ważny był tylko sposób na wyrównanie rachunków. Nie mogła pozwolić, żeby Clei
uszło to na sucho. Nieważne, ile ją to będzie kosztować, ile jej to zajmie, musi
oddać cios. Ale jak?
- Nie potępiamy was - mówiła Grace do najbliżej stojących - za chęć przedłużenia
życia waszego. Nie nam osądzać. Lecz my wierzymy, że w słuszności i
sprawiedliwie żyć należy, aż do godnego końca, drogę następnemu pokoleniu dusz
dając.
To spowodowało chwilowe milczenie. Ludzie popatrywali na siebie nawzajem, kilka
osób wzruszyło ramionami, kilka uniosło brwi, ale nikt nie skomentował tego
głośno ani nie próbował odpowiadać.
- W zgodzie z prawem żyjemy - dodała kobieta. - Prosiliśmy tylko, by zostawiono
nas w spokoju, byśmy żyli i umarli w zgodzie z własnymi sumieniami. Najwyraźniej
Władze wasze nawet tego nam dać nie zechciały.
- No cóż - stwierdził Dolan - w każdym razie to interesująca odmiana. Sądzisz,
że Clea wsiadła na nowego konia? Ginące gatunki stają się passé?
- Nie... - Zack wyraźnie miał kłopoty z mówieniem. Odchrząknął. - Nie -
powtórzył. - Clea nie zmieniła zakresu zainteresowań, choć może z technicznego
punktu widzenia to co innego, a na pewno z naukowego, ale... - Potrząsnął głową.
- Jakkolwiek na to patrzeć, Grace reprezentuje rzadki i wymierający gatunek tak
samo, jak ta para płetwali koło Antarktydy.
Wieloryby, pomyślała Alison, to jest to. Właśnie to. To zadziała.
- Dlatego, że jest śmiertelna? - zapytał Dolan.
- Dlatego - odparł Zack - że jest człowiekiem.
Oczywiście trzeba będzie zorganizować przyjęcie na wodzie. Polecieć ze
wszystkimi gośćmi na Antarktydę, załatwić oczekujący statek, z barem, i
orkiestrą, i...
- To bardzo kategoryczne stwierdzenie! - rozzłościł się Dolan.
Głos Troya Wagnera zagrzmiał w pomieszczeniu, przerywając rozmowę i gwar.
- Och, nonsens! Nie wierzę w ani jedno pieprzone słowo z tego!
- Oskarżenie odpoczywa - mruknął Zack.
- To znaczy, słuchajcie - protestował Troy. - Nie ma już żadnych śmiertelnych,
nie? Sądziłem, że pozbyli się wszystkich.
Zebrani wyraźnie czuli się nieswojo. Rozległo się kilka kaszlnięć i szuranie
stóp. O tym się po prostu nie mówiło w towarzystwie. Można było ufać Troyowi, że
zrobi coś oburzającego, ale nawet jak na niego było to za dużo.
- Hej - jego głos przybrał obronny ton - nie zrozumcie mnie źle. To po prostu
musiało być zrobione. A ja jestem kurewsko szczęśliwy, że ktoś inny miał dość
jaj i oleju we łbie, żeby się za to wziąć. - Machnął szklanką z drinkiem,
rozlewając trochę. Twarz mu poczerwieniała. - W żaden sposób nie dałoby się
Sprocesować ich wszystkich - nawet w tym kraju było ich za dużo, nie mówiąc już
o reszcie świata, te wszystkie odrażające zakamarki, w których się tylko rżnęli,
sypali dzieciakami jak ulęgałkami, oczekiwali, że my ich wyżywimy i jeszcze
spodziewali się od nas załatwienia im wiecznego życia? Ha, ha. - Prychnął
głośno. - W dodatku te brudne hordy nie zamierzały tak po prostu dożyć do końca
tych swoich krótkich, plugawych istnień, podczas gdy lepsi od nich dostawali
nieśmiertelność wraz z przyległościami. Zaczęli sprawiać kłopoty, prędzej czy
później i tak musielibyśmy coś z nimi zrobić, więc czemu nie od razu? Poza tym
nie było żadnej realnej potrzeby istnienia takiej dużej liczby ludzi, nie? Skoro
boty i nano odwalały całą robotę.
Przerwał, żeby pociągnąć drinka z trzymanej w dłoni szklanki.
- Chryste, niech ktoś mi załatwi jeszcze jeden taki... Mówię więc - wrócił do
tematu - że to kurewsko dobrze, iż wtedy zrobiono, co zrobiono. Żałuję tylko, że
nie zostawili paru służących.
Alison słyszała tylko grzmiący głos, nie rejestrując słów. Wciąż myślała o
przyjęciu poświęconym obserwacji wielorybów. Oczywiście, będą trudności, Władze
niewątpliwie wydadzą zakaz zbliżania się prywatnych statków czy samolotów do
płetwali, lecz przy wpływach i koneksjach Dolana nie będzie to tak trudne do
ominięcia. Zack też miał znajomości, pomoże, pewnie trzeba się będzie z nim w
zamian przespać, ale to właściwie żadne poświęcenie...
Troy Wagner przeciskał się przez tłum, zatrzymał się na moment przy barze, by
zgarnąć drinka przygotowywanego przez robota dla kogo innego.
- Z drogi! - warknął. - Muszę to zobaczyć.
Goście cofnęli się, kiedy zatrzymał się przed siwą kobietą, chwiejąc się lekko.
- Cześć - zwrócił się do niej. - Jesteś prawdziwa, serdeńko?
Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po krótkich włosach, zmierzwił je, a potem nagle
uszczypnął ją w policzek, kciukiem i palcem wskazującym.
- No nic, kurwa - powiedział - chyba naprawdę jesteś. Wszystko prawdziwe, a nikt
nie załatwi sobie takiego morfingu, nawet dla żartu. - Wyszczerzył się do niej w
uśmiechu. - Szukasz roboty? Potrzebuję pokojówki.
Grace podniosła rękę i odsunęła jego dłoń.
- Pijanyś - rzekła cicho.
- A pewnie - potwierdził Troy, ciągle się uśmiechając. - A tyś jest starą, i
wkrótce martwą ty będziesz. Ale ja wytrzeźwieję, jeśli zechcę.
Clea powiedziała coś cicho do niego.
- Och jej - mruknął. - Wszystko w porządku. Po prostu poznawaliśmy się ze starą
Gracie, prawda? - Zamachał szklanką. - Niech da jej drinka.
- Ja nie piję - oświadczyła kobieta.
- Nie pieprzysz? - Troy sprawiał wrażenie zszokowanego. - Cholera, to jest
chore. Może więc szpryckę?
Ron pojawił się obok Clei, z nieruchomym uśmiechem wpatrując się w Troya.
- Poluzuj, Troy - powiedział z desperacko sztuczną sympatią. - Wiesz, Grace
urodziła się mniej więcej w tym samym czasie, co ty.
- Nie! Gracie, to prawda? - zdumiał się przesadnie Troy. - Czy to znaczy, że tak
bym teraz wyglądał bez morfingu i bez Procesu? Chryste, niech ktoś mi przypomni,
żebym znalazł tych naukowców i wycałował im dupska. - Nagle spoważniał. - To
prawda, Gracie, nie? Nie robiłabyś nas w konia, co?
Helikopter, pomyślała Alison. Żeby znaleźć wieloryby i możliwić gościom
znalezienie się trochę bliżej zwierząt. A może wielka motorówka byłaby lepsza.
Trzeba się kogoś poradzić.
- Chodzi mi o to - ciągnął Troy całkiem innym tonem - że przecież niemożliwe
jest, byś była troszeczkę młodsza, niż twierdzisz? - Przysunął twarz do jej
twarzy, cofnęła się nieco z wyraźnym przestrachem. - Może, powiedzmy, urodziłaś
się odrobinkę po Moratorium?
Rozległy się liczne westchnienia. "Dobry Boże..." powiedział ktoś.
Twarz kobiety poszarzała, jak jej włosy. Zachwiała się w bok, opierając się
jedną ręką o krzesło, drugą chwytając się za pierś. Najwyraźniej miała kłopoty z
oddychaniem. Szeroko otwarła usta, głośno wciągając powietrze.
- Uhum... - Troy był wyraźnie zadowolony z siebie. - Tak jak myślałem. To
pieprzona nielegalka.
Kobieta usiłowała usiąść, ściskała oparcie krzesła, walcząc o utrzymanie
równowagi. Ron niepewnie zrobił ruch w jej kierunku, wyciągnął niezdarnie ręce,
ale za późno. W chwilę później osunęła się na podłogę, przewróciła na plecy, z
gardła wydarł się jej dziwny dźwięk i znieruchomiała. Jej oczy nieruchomo
wpatrywały się w sufit.
- No co jest? - zapytał głośno Troy. - Co knujesz, Gracie?
- Nie! - odezwał się Zack. Zaczął przeciskać się przez tłum, który otaczał
leżącą postać. - Przepuście mnie, cholera jasna...
Przyklęknął na jedno kolano obok kobiety, chwycił ją za nadgarstek, potem
przycisnął palce do boku jej szyi. Po chwili podniósł głowę i potoczył dookoła
zszokowanym wzrokiem.
- Ona nie żyje - wykrztusił.
Wszyscy gapili się na niego. Nawet Troya Wagnera najwyraźniej zatkało.
- Och, to znaczy... - odezwała się w końcu Clea.
- Że nie żyje - powtórzył Zack. - Jest martwa. Trup. Jestem pewien - dorzucił z
jadowitym sarkazmem w głosie - że to pojęcie nie jest wam obce. Przynajmniej w
teorii.
Pochylił się nad kobietą i czubkami palców zamknął jej oczy. Musnął dłonią siwe
włosy. Przez chwilę Alison myślała, że powie coś jeszcze, ale wstał gwałtownie i
ruszył w stronę holu. Ludzie usuwali mu się z drogi. Jakąś minutę później
usłyszeli odgłos otwierających się i zamykających drzwi windy.
- Och, ależ to nieprawda! - Troy Wagner zrobił kilka kroków i znienacka mocno
kopnął leżące ciało w żebra. - Wstawaj! - wrzasnął. - Dalej, kurwa, podnieś
się!...
Cofnął nogę do kolejnego ciosu, ale z tyłu podeszła do niego Clea i chwyciła go
za ramię.
- W porządku, Troy, dosyć, przestań! - powiedziała zdecydowanie i odprowadziła
go w stronę tylnego holu.
Nikt inny ani się nie poruszył, ani nie odezwał. Wszyscy stali, wpatrując się w
kobietę na podłodze. Na ich twarzach malowało się zdumienie. Dopiero po długiej
chwili ktoś odzyskał głos.
- O rany... - jęknął.
- Nigdy jeszcze nie widziałem, jak ktoś umiera - stwierdził w zadumie Ron. - A
nawet martwego człowieka...
Zawsze można było się spodziewać, że powie coś oczywistego.
- Na miłość boską, Ron! - zniecierpliwiła się jakaś kobieta. - A kto widział?
W tym cała rzecz. Kto widział? Och, ludzie nadal umierali, a raczej tracili
życie, Proces miał swoje ograniczenia. Samoloty spadały, trzęsienia ziemi
rozwalały budynki wraz z ich mieszkańcami, ludzie nadal popełniali głupstwa albo
po prostu znajdowali się w niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie. Pomimo
największych starań Władz od czasu do czasu ktoś kogoś zabijał i w konsekwencji
sam był tracony. A czasami, z jakichś osobistych powodów, ktoś wychodził przez
okno na wysokim piętrze albo podcinał sobie żyły ostrym narzędziem, opowiadając
się w ten sposób przeciwko nieśmiertelności...
Zdarzało się to ciągle, wszyscy o tym wiedzieli. W końcu były to jedne z
elementów rzeczywistości, które umożliwiały działanie Moratorium. Jednak zawsze
zdarzało się to innym ludziom, w innym miejscu. Nie było w pełni realne.
- Sądzę - powiedział ktoś - że gdzieś, dla kogoś oznacza to pozwolenie na
dziecko.
Dolan pokręcił głową.
- Nie, jeśli była nielegalna. Nie policzą jej.
Zapadło kolejne długie milczenie, przerywane jedynie delikatnymi odgłosami
poruszeń gości próbujących znaleźć miejsce, z którego lepiej widać.
- Ehm, to wszystko? - odezwała się w końcu jakaś kobieta. - To znaczy,
rozumiecie, ona już nie zrobi nic więcej...?
- Raczej tak - odpowiedział jej mężczyzna. - Myślę, że to już koniec.
- Rany! - jęknął ktoś. - Vivian będzie żałować, że to przegapiła.
No cóż, pomyślała Alison, patrząc przez jedno z północnych okien na światła
miasta rozciągające się w dal aż do krańca świata, no cóż, te biedne, durne
wieloryby w końcu będą mogły sobie popływać w ciszy i spokoju. Teraz już nie ma
żadnego powodu, by je niepokoić. Płetwale, słonie czy hippogryfy, to już żadna
różnica. Nic, NIC nigdy tego nie przebije.
Alison Sinclair naprawdę nienawidziła Clei Hardesty bardziej niż kogokolwiek
żywego.