Collier John - Diabelskie pieniądze
Szczegóły |
Tytuł |
Collier John - Diabelskie pieniądze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Collier John - Diabelskie pieniądze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Collier John - Diabelskie pieniądze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Collier John - Diabelskie pieniądze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Collier
Diabelskie pieniądze
Tego dnia Foiral zarzucił ładunek korka na muła i poczłapał z nim na szosę, żeby
złapać ciężarówkę jadącą do Perpignan. Wracał akurat do domu, drepcząc sobie
spokojnie, jak gdyby nigdy nić, koło muła, i właściwie o niczym nie myśląc,
kiedy minął go idący wielkimi krokami wariat, na pół goły, jakiego ludziska jak
świat światem nie widzieli we wschodnich Pirenejach.
Nie był on z takich typowych idiotów, z wielką głową, jak tych kilku, co
mieszkali tam w dole, we wsi. Nie był też wynędzniały, bredzący jak stary ojciec
Barillesa, któremu odjęło rozum po spaleniu się domu. Nie miał też malutkiej,
jakby wysuszonej głowy, jak młodszy Lloubes. Był to zupełnie nowy typ wariata.
Foiral uznał, że to jakiś wybuchowy wariat, pełen energii, wigoru, tak samo
dokuczliwy jak słońce. Spod jego skąpego barwnego ubrania przeświecało opalone
na czerwono ciało: czerwone ramiona, czerwone kolana, czerwona szyja; twarz też
miał czerwoną, okrągłą, pełną uśmiechów, przyjaznych grymasów i słów.
Foiral dogonił go na szczycie wzniesienia — wariat patrzył na dolinę z taką
miną, jakby go piorun trafił.
— O Boże — odezwał się do Foirala. — Spójrz tylko, człowieku! — Foiral
posłusznie spojrzał. Nie zauważył nic szczególnego. — A ja — mówił głupi Jasio —
całymi tygodniami łaziłem tam i z powrotem po tych przeklętych Pirenejach —
oglądałem łąki, lasy, brzozowe, sosny, wodospady — wszystko zielone jak groszek!
A tutaj jest to, czego szukałem przez cały czas. Dlaczego nikt mi o tym nie
powiedział?
I cóż odrzec na takie głupie pytanie? Inna sprawą, że wariaci zwykle sami sobie
odpowiadają. Foiral walnął pięścią swego muła i ruszył ścieżką w dół, ale ten
postrzeleniec idąc za nim krok w krok ani myślał odejść.
— Na Boga, co to takiego? — gadał. — Kawałek Hiszpanii przerzucony przez
granicę? Czy jak? Wygląda zupełnie jak krater na księżycu. Z pewnością nie ma
tam wody? O Boże, a ten pierścień czerwonych wzgórz! Spójrz, człowieku, na ten
różanozłocisty kraj. Czy tam w dole to są wioski, czy kości jakichś
prehistorycznych stworów? Podoba, mi się tu — ciągnął. — Podobają mi się te
drzewa figowe strzelające prosto ze skały. Podobają mi się owoce fig pękające od
nasion. Czyś słyszał kiedy, człowieku, o surrealizmie? Toż to żywy surrealizm. A
to co takiego? Lasy korkowe? Wyglądają jak skamieniałe olbrzymy. Wspaniałe
olbrzymy, które krwawicie, kiedy ci bezczelni śmiertelnicy, te nędzne karły,
obłupują was ze skóry. Ale przysięgam wam, że moim małym pędzlem, na małym
kawałku płótna przywrócę wam istotną część waszego istnienia!
Foiral, wcale znowu nie taki pobożny, na wszelki wypadek przeżegnał się. Dziwak
szedł z nim cały czas pod górę i w dół, przez dwa albo trzy kilometry. A Foiral
odpowiadał tylko “tak", “nie" albo po prostu chrząkał.
— To mój kraj! — krzyczał wariat. — Stworzony dla mnie! Jakie szczęście, że nie
pojechałem do Maroka! Czy ty mieszkasz w tej wiosce, mój dobry człowieku?
Cudownie! Spójrz na te domy! Dlaczego tak wyglądają, jakby zostały spiętrzone
przez jaskiniowców, przez jaskiniowców, którzy nie mogli znaleźć odpowiedniej
jaskini? A może to są jaskinie, z których opadła skała, i zawstydzone w świetle
słonecznym tulą się teraz do siebie? Dlaczego nie macie tu wcale okien? Ach, jak
mi się podoba ta żółta dzwonnica. Zupełnie hiszpańska. I ten dzwon wiszący w
żelaznej klatce, czarny jak twój kapelusz. Martwy. Może dlatego tak tutaj
spokojnie. Zamarły hałas powieszony na tle błękitu! Cha, cha, cha! Ciebie to nie
bawi, co? Surrealizm nic cię nie obchodzi? Tym gorzej dla ciebie, przyjacielu,
ponieważ jesteś zrobiony z tej samej materii co sen. Przepadam za tymi czarnymi
ubraniami, które wy wszyscy nosicie. Znowu wpływ Hiszpanii, jak sądzę.
Wyglądacie w nich jak dziury w świetle.
— Do widzenia panu — powiedział Foiral.
— Zaczekaj chwilę — rzekł nieznajomy. — Czy nie wiesz, gdzie mógłbym zatrzymać
się w tej wsi? Jest tutaj gospoda?
— Nie ma — odparł Foiral skręcając w stronę swego obejścia.
— Do licha, przecież ktoś mógłby mi chyba wynająć pokój na noc...
— Nie.
To nieco zbiło z tropu nieznajomego.
— No cóż, w każdym razie rozejrzę się — powiedział.
I poszedł ulicą przed siebie. Foiral widział, jak rozmawia z madame Arago, która
potrząsa przecząco głową. Potem zobaczył, że próbuje u piekarza, ale i piekarz
potrząsnął głową. Kupił jednak u niego bochenek chleba, a od Barillesa trochę
sera i butelkę wina. Potem usiadł na ławce przed sklepikiem, posilił się i znowu
ruszył pod górę przed siebie.
Foiral pomyślał, że lepiej będzie mieć go na oku, więc poszedł za nim na szczyt
wzgórza, skąd był widok na całą okolicę. Wariat nic nie robił, nic nie zbierał,
tylko się rozglądał wokoło. Potem ruszył wolno w kierunku niewielkiego domku ze
studnią, znajdującego się o kilkaset jardów powyżej wsi.
Tak się złożyło, że była to własność Foirala — przez żonę; całkiem dobry kawałek
ziemi, gdyby mieli syna, który mógłby tu osiąść. Widząc, że nieznajomy idzie w
tamtym kierunku, Foiral poszedł za nim, nie za szybko — rozumiecie — i nie za
wolno. Kiedy się znalazł na miejscu, nieznajomy zaglądał właśnie przez szpary w
okiennicach, a nawet próbował otworzyć drzwi. Po takim można się było
wszystkiego spodziewać.
Intruz podniósł wzrok, kiedy usłyszał kroki Foirala.
— Czy tutaj ktoś mieszka? — spytał.
— Nie — odparł Foiral.
— A do kogo należy ten dom?
Foiral nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Wreszcie jednak wyjąkał, że do
niego.
— Wynajmiecie mi go? — spytał nieznajomy.
— Co takiego?
— Chciałbym wynająć ten dom na sześć miesięcy — powiedział nieznajomy.
— Po co?
— Do licha — rozgniewał się nieznajomy — po to, żeby tu mieszkać!
— Dlaczego?
Nieznajomy uniósł rękę i wystawił kciuk.
— Po pierwsze jestem artystą malarzem — powiedział bardzo powoli.
— Tak — odparł Foiral.
Nieznajomy wystawił palec wskazujący.
— Po drugie mogę tu pracować. Podoba mi się tutaj, zwłaszcza te dwa dęby.
— Dobrze — wyraził zgodę Foiral.
Wtedy nieznajomy wystawił środkowy palec.
— Po trzecie chcę tu spędzić sześć miesięcy.
— Tak — odparł Foiral.
Nieznajomy wystawił czwarty palec.
— W tym domu, który, ośmielę się powiedzieć, na tle tej żółtej ziemi wygląda
niezwykle interesująco, jak kostka do gry na pustyni. A może jak czaszka?
— Ach! — westchnął Foiral.
Wreszcie nieznajomy dołączył piąty palec i zadał pytanie:
— Ile mi policzycie, jak będę mieszkał i pracował w tym domu przez sześć
miesięcy?
— Po co? — spytał Foiral.
Wtedy nieznajomy zaczął bardzo głośno tupać i posprzeczali się na dobre. Foiral
uciął całą sprawę mówiąc, że w tej części świata ludzie nie wynajmują domów,
każdy ma swój własny.
— Kiedy ja muszą — powiedział nieznajomy zgrzytając zębami — malować tutaj
obrazy.
— Tym gorzej — burknął Foiral.
Nieznajomy zaczął krzyczeć i bełkotać w jakimś nieznanym języku, może nawet
diabelskim. Wreszcie powiedział:
— Widzą twoją duszę jako mały, zupełnie jałowy kawałek marmuru na tle
niezmierzonej przestrzeni płonącej bielą soli alkalicznej.
Foiral trzymając dwa środkowe palce pod kciukiem wyciągnął pierwszy i czwarty w
kierunku nieznajomego, nie zważając na to, że go może obrazić.
— Ile chcecie za tę budę? — spytał nieznajomy. — Może ją kupię.
Foiral z wielką ulgą stwierdził, że oto stoi przed nim najzwyklejszy w świecie
wariat. Nie mając na tyłku nawet przyzwoitych portek, proponował kupno tego
wspaniałego, solidnego domu, za który Foiral zażądałby dwadzieścia tysięcy
franków, gdyby miał od kogo.
— No, powiedzcie — nalegał nieznajomy — ile chcecie?
Foiral doszedłszy do wniosku, że stracił dość czasu, i chcąc się na koniec
zabawić powiedział:
— Czterdzieści tysięcy.
— Dam wam trzydzieści pięć.
Foiral roześmiał się serdecznie.
— To dobry śmiech — orzekł nieznajomy. — Chciałbym namalować taki śmiech.
Wyraziłbym go jako plątaninę korzeni przed chwilą wyrwanego zęba. No i co wy na
to? Trzydzieści pięć? Zaliczkę mogę dać wam zaraz. — I wyjmując portfel
największy krezus wśród wariatów z miłym szelestem wyciągnął jeden, dwa, trzy,
cztery, pięć banknotów tysiącfrankowych i machnął nimi tuż przed nosem Foirala.
— Zostanę zupełnie goły — powiedział nieznajomy. — Ale przecież będę mógł ten
dom znowu komuś odprzedać, prawda?
— Jak Bóg da — zgodził się Foiral.
— W każdym razie będę tu przyjeżdżać od czasu do czasu. O Boże, przez te sześć
miesięcy mogę tu namalować całą kolekcję obrazów. Nowy Jork oszaleje. A potem
wrócę i namaluję nową kolekcję.
Foiral upojony radością nie starał się już nawet zrozumieć, co tamten mówi.
Zaczął gwałtownie wychwalać dom: wciągnął nieznajomego do środka, pokazał mu
piec, opukał ściany, kazał mu zajrzeć do komina, do szopy, do studni.
— Dobrze, już dobrze — godził się na wszystko tamten. — Wspaniałe, wszystko tu
wspaniałe. Tylko wybiel ściany. I znajdź mi kobietę, która przychodziłaby
sprzątać i gotować. Teraz pojadę do Perpignan po rzeczy i wrócę za tydzień.
Słuchaj, ten stół ma być wniesiony do środka, poza tym potrzebne mi kilka
krzeseł i łóżko. Resztę przywiozę ze sobą. A tutaj masz zaliczkę.
— O nie — zaprotestował Foiral. — Wszystko musi być załatwione, jak się należy,
przy świadkach. Potem, jak przyjedzie notariusz, spisze akt. Niech pan idzie ze
mną, zawołam Arago, to bardzo przyzwoity człowiek. Guis też bardzo uczciwy.
Vigné uczciwy jak łza. Postawię butelczynę starego wina. Mam własne. Nic nie
będzie kosztowało.
— Niech i tak będzie! — zgodził się opatrznościowy, zesłany przez Boga wariat.
Ruszyli z powrotem do wsi. I przyszli Arago, Guis, Vigné — wszyscy kryształowo
uczciwi. Zaliczka została wpłacona, butelka wina otwarta, nieznajomy zażądał
więcej wina, przyszli inni sąsiedzi, a ci, którzy nie zostali zaproszeni do
środka, stali na dworze przysłuchując się, jak tamci się śmieją. Można by
pomyśleć, że w tym domu odbywa się wesele czy dzieją się jakieś zdrożności.
Stara żona Foirala od czasu do czasu wychodziła i stawała w drzwiach, ot tak,
żeby ludziska mogli ją widzieć.
Bez wątpienia jednak w tym wariacie było coś wspaniałego. Następnego dnia, kiedy
sobie poszedł, obgadali go dokumentnie.
— Kiedy człowiek słucha — powiedział mały Guis — to jakby upił się nie wydawszy
jednego sou. Zdaje mu się, że wszystko rozumie, że leci w powietrzu, co chwila
wybucha śmiechem.
— Miałem takie rozkoszne uczucie, jakbym był bogaty — Odezwał się Arago. — Nie
tak, jak wtedy, kiedy się ma coś niecoś schowane w kominie, ale tak jakbym... no
jakbym miał zaraz te pieniądze wydać. I więcej.
— On mi się podoba — powiedział mały Guis. — To mój przyjaciel.
— Teraz ty gadasz jak wariat — zgasił go Foiral. — On jest stuknięty. A poza tym
to ja z nim ubiłem interes.
— Myślę, że on nie był taki stuknięty, kiedy powiedział, że dom przypomina mu
starą czaszkę stercząeą z ziemi — powiedział Guis na boku.
— To łgarz — odezwał się Foiral. — Powiedział przecież, że mu przypomina kostkę
do gry na pustyni. Czy może mu przypominać i to, i to?
— Jednym tchem powiedział — wtrącił się Arago — że pochodzi z Paryża i że jest
Amerykaninem.
— O tak, z pewnością to wielki łgarz — powiedział Qués. — Może jeden z
największych łajdaków chodzących po świecie. Całe szczęście, że wariat przy tym.
— Ale kupuje ten dom — wtrącił swoje trzy grosze Lafago. — Gdyby był przy
zdrowych zmysłach, to łgarz tego kalibru co on, wziąłby go — ot tak. On jednak
kupuje, i to za trzydzieści pięć tysięcy franków!
— Szaleństwo wywraca wielkiego człowieka na drugą stronę jak worek — powiedział
Arago. — A jeśli przy tym jest bogaty...
— ...to szasta forsą na prawo i lewo — dokończył Guis.
W każdym razie sytuacja była nad wyraz pomyślna. Czekali niecierpliwie na powrót
nieznajomego. Foiral wybielił dom, wyczyścił komin, wszystko uładził. Możecie
być pewni, że dobrze przetrząsnął każdy kąt w poszukiwaniu tego, co przed laty
mógł tu ukryć ojciec jego żony, a o czym mógł słyszeć nieznajomy. Powiadają, że
z tymi z Paryża nigdy nic nie wiadomo. Nieznajomy wrócił i cały dzień zwozili
razem mułami jego rzeczy, które zostawiła na szosie ciężarówka. Wieczorem
wszyscy zebrali się w domu — świadkowie, pomocnicy, jednym słowem wszyscy, i
wtedy wynikła sprawa zapłacenia reszty należności za dom.
Foiral napomknął o tym z największą w świecie delikatnością. Nieznajomy,
uśmiechnięty i ochoczy, poszedł do pokoju, gdzie leżały jego bagaże, i po chwili
ukazał się z czymś w rodzaju książeczki pełnej małych karteczek,
przypominających bilety na loterię w Perpignan. Wyrwał pierwszą z brzegu.
— Proszę — powiedział do Foirala — oto trzydzieści tysięcy franków.
— Nie — powiedział Foiral.
— O cóż wam chodzi do licha? — spytał nieznajomy.
— Już widziałem takie sztuczki, i to nie na trzydzieści tysięcy franków, mój
przyjacielu, ale na trzy miliony. A potem powiadają ci, że twój los nie wygrał.
Ja tam wolę pieniądze.
— Ależ to są pieniądze — zaprotestował nieznajomy. — Tyle samo warte co
pieniądze. Pokażesz to i dostaniesz trzydzieści tysięcy franków, w takich samych
banknotach jak te, co ci dałem.
Foiral zupełnie nie wiedział, co począć. W tych stronach zwykle dokonuje się
sprzedaży pod koniec miesiąca. No i nie chciał zaprzepaścić całej tej
transakcji. Schował więc skrawek papieru do kieszeni, powiedział przybyszowi do
widzenia i z sąsiadami zszedł do wioski.
Nieznajomy osiadł na dobre. Wkrótce poznał wszystkich: Foiral, niespokojny,
wyciągał go na słówka, ilekroć rozmawiali. Przekonał się, że nieznajomy naprawdę
przyjechał z Paryża, gdzie mieszkał, i że naprawdę był Amerykaninem, bo się
urodził w Ameryce.
— To pan nie ma żadnych krewnych w tej części świata? — spytał Foiral.
— Żadnych — odparł malarz.
No tak, wobec tego można sądzić, że i z pieniędzmi wszystko jest w porządku.
Kryło się jednak w tym coś więcej. Żadnych krewnych! To była myśl. Foiral
odsunął ją w najgłębszy zakamarek umysłu, ale postanowił wyciągnąć z niej samą
esencję którejś nocy, kiedy nie będzie mógł spać.
Pod koniec miesiąca wyjął swój świstek papieru i poszedł z nim znowu do malarza,
który prawie nagi siedział pod dębami malując coś na kawałku płótna. I jak
myślicie, co sobie wybrał do malowania? Powykrzywiane oliwki Roustanda, które
jak świat światem nigdy nie wydały plonu!
— O co ci chodzi? — spytał malarz. — Mam bardzo dużo pracy.
— O to — powiedział Foiral wyciągając kartkę papieru. — Potrzebuję pieniędzy.
— To dlaczego, u diabła, nie pójdziesz i nie weźmiesz pieniędzy, zamiast
nachodzić mnie tutaj i przeszkadzać mi?
Foiral jeszcze nigdy nie widział go w takim złym humorze. Ale tak już bywa, że
wielu żartownisiów przestaje żartować, kiedy chodzi o żywą gotówkę.
— Niech pan zrozumie — powiedział Foiral. — To bardzo ważna sprawa.
— Ty też zrozum — powiedział nieznajomy. — To coś nazywa się czek. Dałem ci go,
ty go zaniesiesz do banku, a bank da ci pieniądze.
— Jaki bank?
— Wasz bank. Każdy bank. Bank w Perpignan — wyjaśnił Amerykanin. — Idź tam, oni
już będą wiedzieli, co z tym zrobić.
Foiral, który upierał się przy gotówce, powiedział, że jest bardzo biedny i że
jazda do Perpignan zabierze mu cały dzień, co będzie poważnym uszczerbkiem dla
takiego biednego człowieka jak on.
— Posłuchaj — powiedział nieznajomy. — Wiesz doskonale, żeś zrobił cholernie
dobry interes na tej sprzedaży. Nie przeszkadzaj mi więc w pracy. Jedź z czekiem
do Perpignan. Warto sobie zadać trochę trudu. I tak zdrowo przepłaciłem.
Foiral wtedy się zorientował, że Guis musiał mu coś nagadać na temat ceny domu.
Poczekaj, Guis — pomyślał — zastanowię się nad tym któregoś z długich
deszczowych wieczorów. Teraz w każdym razie nie mógł nic innego zrobić, jak
włożyć na grzbiet swoje najlepsze czarne ubranie, pojechać mułem do Estangel, a
potem wsiąść w autobus jadący do Perpignan.
W Perpignan ludzie zachowują się jak małpiszony. Popychają tylko przyzwoitego
wieśniaka, lustrują wzrokiem, śmieją mu się prosto w nos i na przykład człowiek
ma interes, powiedzmy, do banku i stanie sobie na chodniku naprzeciw, żeby się
dobrze wszystkiemu przyjrzeć, to w ciągu paru minut kilka razy kuksną go łokciem
i może się tylko cieszyć, jeśli ujdzie z życiem.
Było nie było, Foiral wreszcie znalazł się w banku, który zrobił na nim wielkie
wrażenie. Mosiężne poręcze, drzewo na wysoki połysk, zegar wielki jak w kościele
i niepozorni urzędnicy w zarękawkach siedzący wśród stosów pieniędzy jak myszy
wśród sera.
Postał sobie z boczku dobre pół godziny i nikt w ogóle się nim nie
zainteresował. Wreszcie jeden z urzędników kiwnął na niego, żeby podszedł do
mosiężnej poręczy. Foiral pogrzebał w kieszeni i wyciągnął czek. Urzędnik
spojrzał na niego, jak gdyby był powietrzem. Matko przenajświętsza — pomyślał
Foiral.
— Chciałbym za to dostać pieniądze — wykrztusił.
— Czy jest pan klientem naszego banku?
— Nie.
— A czy chce pan nim zostać?
— Czy dostanę za to pieniądze?
— Oczywiście. Proszę podpisać tu. Proszę podpisać tam. Proszę podpisać na
odwrocie czeku. Proszę to wziąć. Podpisać tu. Dziękuję, do widzenia.
— A trzydzieści tysięcy franków? — krzyknął Foiral.
— Po to, by móc je wypłacić, szanowny panie, musimy czek sprawdzić. Proszę
przyjść za tydzień.
Foiral zupełnie oszołomiony wrócił do domu. Był to ciężki okres. W dzień był
pewien, że otrzyma należną gotówkę, ale w nocy, kiedy tylko zamknął oczy,
widział siebie, jak idzie do banku i jak wszyscy urzędnicy przysięgają, że na
oczy go nie widzieli. Jakoś udało mu się jednak przeżyć ten tydzień i w
oznaczonym terminie stawił się w banku.
— Czy chce pan książeczkę czekową?
— Nie. Tylko pieniądze. Pieniądze gotówką.
— Całą sumę? Pan chce zamknąć rachunek? Dobrze, doskonale. Proszę podpisać
tutaj, podpisać tam. Foiral podpisał.
— A oto gotóweczka, dwadzieścia dziewięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt
franków.
— Ależ proszę łaskawego pana, miało być trzydzieści tysięcy.
— Owszem, ale został pan obciążony kosztami.
Foiral zobaczył, że nie ma co dłużej dyskutować, wziął pieniądze i wyszedł.
Udało się, stracił jednak sto dziesięć franków! To może zepsuć człowiekowi
humor.
Gdy tylko dotarł do swojej wioski, zaraz pobiegł do nieznajomego.
— Jestem biednym człowiekiem — powiedział.
— Ja również — odpowiedział tamten. — Za biednym, żeby ci płacić dodatkowo za
to, że nie potrafisz zrealizować czeku w cywilizowany sposób.
To już było wyjątkowo podłe kłamstwo. Foiral na własne oczy widział cały plik
tych niezwykłych trzydziestotysięcznych karteczek w formie małej książeczki, z
której nieznajomy wydarł mu jedną. Ale co było robić, prosty, uczciwy człowiek
zawsze zostanie okpiony i wystrychnięty na dudka. Foiral poszedł więc do domu i
schował te swoje nieszczęsne dwadzieścia dziewięć tysięcy z hakiem do małego
pudełka za kominem z polnego kamienia. Jakby to było inaczej, gdyby schował całe
trzydzieści tysięcy! Co za straszna niesprawiedliwość!
Miał teraz nad czym rozmyślać wieczorami. Foiral rozmyślał bardzo dużo. Wreszcie
zdecydował, że nie może działać w pojedynkę, zaprosił więc Arago, Quésa, Lafago,
Vigné, Barillesa. Guisa nie. To przecież Guis nagadał temu facetowi, że zapłacił
za dużo za dom, rozgniewał go. Lepiej nie mieszać w to Guisa.
Reszcie wytłumaczył wszystko z wielką swadą.
— On nie ma żadnej rodziny w całej Francji. A w tej książeczce, moi drodzy, sami
widzieliście na własne oczy, jest dziesięć, piętnaście, może nawet dwadzieścia
tych dziwnych małych karteczek.
— A jeśli ktoś zacznie go szukać? Ktoś z Ameryki?
— To powiemy, że poszedł sobie precz; tak samo po wariacku, jak przyszedł.
Wszystko może się przytrafić wariatowi, włóczącemu się Bóg wie gdzie i
rozrzucającemu pieniądze.
— Tak, co racja to racja. Wszystko może się przytrafić.
Musi być jakaś sprawiedliwość, moi drodzy, społeczeństwo nie może bez tego
istnieć. Żaden uczciwy człowiek nie może zostać bezkarnie ograbiony ze stu
dziesięciu franków.
— Pewno że nie, to niedopuszczalne.
Następnej nocy ci bardzo uczciwi ludzie wyszli ukradkiem ze swoich domów,
których wysokie białe sylwetki i czarne cienie przypominają w świetle księżyca —
bardziej nawet niż w świetle słońca — stosy zbielałych na pustyni kości. Bez
słowa weszli na wzgórze i zapukali do drzwi nieznajomego.
Wkrótce wrócili i znowu bez słowa zniknęli bezszelestnie w ciemnych sieniach
swoich domów i — to wszystko.
Przez cały tydzień nie było widać żadnej specjalnej zmiany w wiosce. Jeśli co,
to tylko może cienie i chwile ciszy się pogłębiały, no i w każdym czarnym
wnętrzu siedział człowiek z dwiema takimi wspaniałymi karteczkami, z których
każda opiewała na trzydzieści tysięcy franków. Takie bogactwo zapala w oczach
blask i osładza samotność, umożliwiając człowiekowi, jakby powiedział artysta,
wczucie się w naturę tarantuli Fabre'a, trwającej nieruchomo na zakręcie swego
tunelu. Ale o artyście nie wspominali już wcale. Jego paplanina, jego śmiech,
nawet ostatni jęk nie pozostawiły po sobie żadnego echa. Wszystko to przeminęło
jak grzmot i błyskawice wczorajszej burzy.
I tak oprócz porannych i wieczornych zajęć, które wykonywali z przyzwyczajenia,
siedzieli samotnie w swoich domach. Ich żony ledwie śmiały się do nich odezwać,
a sami zbyt byli bogaci, żeby się odzywać do siebie nawzajem. Guis dowiedział
się o tym, bo nie był to żaden sekret, chyba tylko przed obcymi, i był wściekły.
Ale jego żona tak mu wymyślała od rana do wieczora, że biedaczysko nie miał siły
robić wymówek sąsiadom.
Wreszcie pod koniec tygodnia pierwszy Barilles pojawił się w drzwiach swego
domu. Z kciukami za paskiem, z twarzą już nie ołowianą w kolorze, ale
fioletowosiną, robił wrażenie człowieka doprowadzonego do ostateczności.
Udał się energicznie do domu Arago, zapukał i oparł się o futrynę drzwi. Arago,
który wyszedł na pukanie, oparł się o drugą. Przez długą chwilę mówili właściwie
o niczym. Potem Barilles odrzucając niedopałek papierosa wspomniał od niechcenia
o należącym do Arago pewnym kawałku ziemi, na którym był szałas, kilka winorośli
i spory gaj oliwny.
— To jakaś piekielna sprawka — powiedział Barilles — że ostatnio robactwo tak
niszczy oliwki. Taki gaj jak twój swego czasu wart był sporo grosza.
— Pewno, że piekielna sprawka — odparł Arago. — Ale wierz mi albo nie, drogi
przyjacielu, w niektórych latach wyciągałem przeszło trzy tysiące franków z tego
gaju.
Barilles wybuchnął czymś, co w tej części świata uchodzi za śmiech.
— Wybacz, chybaś się pomylił. Trzysta — to owszem. W dobrym roku z pewnością uda
ci się wyciągnąć trzysta.
I tak rozmowa przechodziła kolejne fazy; grzeczności, szyderstwa, wściekłości,
furii i rozpaczy, aż wreszcie zakończyła się serdecznym uściskiem rąk i
sprzedażą Barillesowi pola za dwadzieścia pięć tysięcy franków. Zostali wezwani
świadkowie, Barilles wręczył jedną ze swoich karteczek, a w zamian dostał pięć
tysięcy gotówką z pudełka, które Arago trzymał za kominem. Wszyscy byli bardzo
zadowoleni z tej transakcji, bo nareszcie w wiosce coś się ruszyło.
I mieli rację. Zanim towarzystwo się rozeszło, rozpoczęto wstępne rozmowy na
temat sprzedania Quésowi za osiem tysięcy mułów przez Vigné, przekazania
korkowej koncesji Lloubesa Foiralowi za piętnaście tysięcy, małżeństwa brata
Vigné z córką Roustanda, która miała wnieść w posagu dwadzieścia tysięcy, i
sprzedaży kolekcji mosiężnych przedmiotów należących do madame Arago za
sześćdziesiąt pięć franków po bardzo zażartych targach.
Tylko Guis był traktowany chłodno i trzymany z dala, ale w drodze powrotnej
Lloubes, któremu kurzyło się ze łba, odważył się wpaść do domu wyrzutka i trzy i
razy zlustrować wzrokiem jego żonę Filomenę. To zainteresowanie, niezbyt
starannie ukryte, zmiękczyło ponury wyraz twarzy Guisa.
Ale to był dopiero początek ożywienia w wiosce. Wkrótce własność zaczęła krążyć
z rąk do rąk w zdumiewającym tempie i po wzrastających cenach. Była to haussa
bardzo pomyślna. Ciągle wyjmowano gotówkę spod kamiennych płyt, ze słomianych
czeluści sienników, z dziur w belkach stropowych i ze schowków w ścianach. Wraz
z uwolnieniem tych zamrożonych dotąd kapitałów wioska rozkwitła jak orchidea na
uschłej gałęzi. Przy każdej transakcji płynęło wino. Dawni wrogowie ściskali
sobie ręce. Stare panny obejmowały młodych kawalerów. Bogaci wdowcy żenili się z
młódkami. Ci słabszego charakteru nosili nawet najlepsze czarne ubrania na co
dzień. Jednym z nich był Lloubes, który wieczory spędzał w domu Guisa. Guis za
to włóczył się po wiosce, już nie tak ponury, i widziano go, jak targował się o
uprząż z Lafago i o świetną strzelbę z Roustandem. Mówiono też o jakiejś zabawie
po winobraniu, czymś w rodzaju fiesty, ale tylko się o tym szeptało, żeby, broń
Boże, nie usłyszał ksiądz dobrodziej w czasie którejś ze swoich wizyt w wiosce.
Foiral nadal chodzący w chwale przywódcy wystąpił ze zdumiewającą propozycją. Ni
mniej, ni wiecej tylko żeby poprawić tę ścieżkę dla mułów — począwszy od bitej
drogi na skraju wzgórz, tak żeby ciężarówki mogły dojeżdżać do wioski.
Sprzeciwiano się temu mówiąc, że robocizna będzie bardzo drogo kosztowała.
— Tak — przyznał rację Foiral — ale za robociznę sami ze sobą możemy się
rozliczyć, a zyskamy drugie tyle ze sprzedaży naszych własnych produktów.
Propozycja została przyjęta. Teraz nawet chłopcy korzystali z rosnącej
zamożności. Barilles nazwał swój mały sklepik “Grand Café Glacier de l'Univers
et des Pyrenées". Wdowa Loyau dała mieszkanie, utrzymanie i ubranie pewnym
wolnym młodym paniom i wieczorami organizowała zebrania dla wtajemniczonych.
Barilles wyjechał do Perpignan i wrócił ze spryskiwaczem, który wkrótce miał
podwoić zbiory z jego nowego gaju oliwnego. Lloubes znikł gdzieś i wrócił z paką
damskiej bielizny, zaprojektowanej — rzec by można — przez samego siebie. Kilku
zapamiętałych graczy wróciło z nowymi taliami kart, tak błyszczącymi, że
trzymając je w ręku wydawało się, że człowiek ma same asy i króle. Tylko Vigné
pojechał i wrócił z kiepską miną.
Coraz liczniejsze transakcje wymagały coraz większej ilości gotówki. Foiral
zrobił więc następną propozycję.
— Pojedziemy do Perpignan, wszyscy całą naszą paką, wejdziemy do banku, położymy
im przed nosem nasze karteczki i pokażemy tym gryzipiórkom, do kogo należą
pieniądze. Nie zostawimy im ani franka!
— Wezmą sobie te sto dziesięć — powiedział Qués.
— Do diabła z stu dziesięcioma frankami! — odparł Foiral. — A potem, chłopaki,
potem... cha, cha, cha, każdy mężczyzna musi choć raz zgrzeszyć. Powiadają, że
za sam zapach tych dziewczynek warto zapłacić pięćdziesiąt franków. Podobno
odurzający! A do tego dywany na schodach, rude włosy, no i wszelkiego rodzaju
wyuzdanie. Jutro!
— Jutro! — zakrzyknęli wszyscy i nazajutrz z radośnie błyszczącymi oczami
wyruszyli w drogę w swoich najlepszych ubraniach. Każdy z nich palił papierosa
dymiąc przy tym jak komin i każdy z nich miał umyte nogi.
Podróż była wspaniała. Zatrzymywali autobus przy każdej przydrożnej kawiarni i
cokolwiek tam zobaczyli, pytali o cenę. W Perpignan trzymali się razem całą
gromadą, a jeśli ktoś z miejscowych popatrzył na nich, z wielką bezczelnością
odpowiadali mu przeciągłym spojrzeniem. Kiedy szli do banku, Foiral spytał:
— Gdzie jest Guis? — udając, że go szuka wśród swojej gromady. — Czy nic mu się
tu nie należy?
Wywołało to serdeczny śmiech. Mimo że starali się opanować, nie byli w stanie
się uspokoić. Po prostu dusili się ze śmiechu, kiedy wahadłowe drzwi zamknęły
się za nimi.
Przełożyła Katarzyna Doleżal-Nowicka