Cook Glen - Ogień w jego dłoniach t 4
Szczegóły |
Tytuł |
Cook Glen - Ogień w jego dłoniach t 4 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cook Glen - Ogień w jego dłoniach t 4 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cook Glen - Ogień w jego dłoniach t 4 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cook Glen - Ogień w jego dłoniach t 4 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Glen Cook
Ogień w jego dłoniach
Tom IV cyklu „Imperium grozy”
Przełożył Jan Karłowski
Data wydania oryginału: 1984
Data wydania polskiego: 2000
Spis treści
•Rozdział pierwszy – Narodziny mesjasza
•Rozdział drugi – Ziarna nienawiści, korzenie wojny
•Rozdział trzeci – Drobna potyczka w innym miejscu i czasie
•Rozdział czwarty – Świst szabli
•Rozdział piąty – Cień nad fortecą
•Rozdział szósty – Do obcych królestw
•Rozdział siódmy – Wadi el Kuf
•Rozdział ósmy – Zamek wierny i zdecydowany
•Rozdział dziewiąty – Dojrzewanie żołnierzy
•Rozdział dziesiąty – Potyczka przy Słonym Jeziorze
•Rozdział jedenasty – Uderza grom
•Rozdział dwunasty – Nocne dzieło
•Rozdział trzynasty – Anioł
•Rozdział czternasty – Skradzione sny
•Rozdział piętnasty – Król Bez Tronu
Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu
wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź
nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.
Rozdział pierwszy
Narodziny mesjasza
Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi
i zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone wielbłądy
wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując kolejne mile
znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej karawany składała się
z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi. Zbliżali
się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą
przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli. Obserwowało ich
dziewięć par oczu. Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie
daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf Dhulquarneni i relikty epoki
imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za towary
będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza. Karawanie przewodził
posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym
interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy
chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat — była to jego pierwsza
podróż rodzinną trasą. Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia,
nie obchodziło, kogo mają przed sobą. Ich wódz wyznaczył każdemu jego
ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą
mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień
najgorętszego lata, jakie pamiętano. Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w
śmiertelną pułapkę wąwozu. Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym
szakale. Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu
zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się
dzieje. Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że
jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak palące, a oazy tak suche. W
rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko,
by rabować karawany z solą. Starożytne prawa i obyczaje chroniły je
nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych — tych
bandytów, których usprawiedliwiał fakt, że kradli w imię króla. Micah
odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu,
aby pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w końcu
synem Hammad al Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w
ognistym palenisku. Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką
odczuwał. Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł
i płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych i wadziły się o
smaczniejsze kąski. Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego
wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo kiepskim stanie. Przy każdym ruchu
dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wydawało mu się, że
słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko uporczywie brnął w stronę El
Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów. Co
chwila tracił przytomność. Za piątym lub szóstym razem zbudził się w
niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa.
Ból łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle
głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z jego ust wydobył
się żałosny pisk. — Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to. W
głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego
i niezwykle starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego
dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz. Micah wypił wszystko. I
znów pogrążył się w zapomnieniu. Jednak nie przestał słyszeć odległych
głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i przeznaczeniu, jakie staje
przed synami Hammad al Nakir. Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i
karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami, w
bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by
pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Daimiel. GogAhlan —
obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad
al Nakir, Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez
końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły swe kolana
przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był
cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga
niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę
pośród ludy. Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko
synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili
ich wolę służenia Prawdzie. * * *Cztery wieki przed narodzinami Micaha
al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały
zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często pozwalali, by
kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o własnej
korzyści. A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło
ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci
ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą
kobiety. Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o
imieniu Smyrena. Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej
katów. Syn ów wyemigrował do Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i
Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i
przepełniony żądzą zemsty. Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego
sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z
wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni,
a oficerowie i prości żołnierze Imperium wierni i zaprawieni w bojach.
Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody. Za
owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą,
kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w kanały martwego
piasku, a kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci.
Potomkowie królów — obróceni w drobnych watażków band obszarpańców —
rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o błotniste dziury nazywane
oazami. Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła
pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na terytorium pustyni,
zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na
poły spacyfikowane plemiona zaczęły wznosić niewielkie osady i odnawiać
stare świątynie. Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie
wiara w to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez
Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko
niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia zlituje się i przywróci im
należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z
życiem. Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów
osiadłych, rolników i mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie
upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się
zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz bardziej od kapłanów, którzy
niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować
dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych
ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci. * * *Lato było chyba
najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku.
Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały.
Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i
kapłanów. Narastał chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do
trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych napaści i mszczenia
doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w
kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, całkowicie wymykający się spod
kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie
czaiło się w każdym cieniu. Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego
wiatru. A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań
zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem i
uświęceniem. Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za
sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy.
Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy
powinni troszczyć się o niego. Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł
tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się
władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść
wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał zamiaru nic w tej sprawie
zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem. Starzec żył
prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich
ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie miał więc nic przeciwko temu, by korzystny
los, jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu
prowadzić. Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani
kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli zdolni posunąć się aż
do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę. El
Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska
stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib. Masyw Świątyni i klasztoru, w
którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego
plecami. Klasztor stanowił miejsce, w którym u schyłku życia szukali
schronienia kapłani zachodniej pustyni. Źródło odgłosu znajdowało się
gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec. Al Assad
pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze
słuchem niźli spojrzeniem pokrytych kataraktą oczu. Po chwili usłyszał
znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu
tortur. Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu. Na pytania „Kim jesteś?” oraz
„Potrzebujesz pomocy?” — nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł.
Bardziej z tego, co wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zobaczył,
wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni. Zadrżał, znajdując pod
opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę. — Dziecko —
wymruczał. — I to nie z El Aquila. Doprawdy, niewiele już życia
młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły,
wysysając nie tylko ciało, lecz i ducha. — Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już
bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha. Młodzieniec nie odpowiedział. Al
Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał.
Imam nie był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił
resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie, które jednak
zadziwiająco układało się w słowa:— Wędrowałem z Aniołem Pańskim.
Widziałem mury Raju. — Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al
Assad nie potrafił podnieść go znowu. Starzec pokonał całą długą i bolesną
drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów,
aby zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia, przynajmniej do
czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu potrzebującego pomocy
dziecka. Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę,
że już niedługo Śmierć weźmie go w swe ramiona. Al Assad nie obawiał się już
Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej
udręki, jaki znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę zwłoki, która
pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek. Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni
wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na
jego barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapłanów. Śmierć
usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w
przyszłości bogatsze żniwa. Opat z początku mu nie uwierzył i nawet
skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku. — To sztuczka el Habib. W
tej chwili z pewnością kradną nam wodę — stwierdził. Ale al Assad przekonał
go, co bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. — Ostatnią rzeczą,
jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia. — „Mieliście chleb i nie
nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A więc powiadam
wam. . . ”— Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. — Opat
pokręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej po al Assada odczuwał
delikatne dreszcze radosnego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością
stawał się już naprawdę zbyt uciążliwy. — Zobacz. Już go niosą. Bracia
opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie
potrafił ukryć odrazy. — To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. — I z
tymi słowami zdjęła go groza. — Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak
el Habib znaleźli karawanę! — protestował jeden z braci. — Nikt nie byłby
w stanie tak długo przeżyć na pustyni. — Mówił, że opiekował się nim anioł
— powiedział al Assad. — Mówił, że widział mury Raju. Opat spojrzał na
niego spod zmarszczonych brwi. — Stary ma rację — oznajmił jeden z braci. —
Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś mamrotał. O tym, że widział złote
sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł pokazał mu szeroki świat, a
także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł Wybranych na powrót do Prawdy. Cień
przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa. — Może
rzeczywiście widział anioła — zasugerował któryś z mnichów. — Nie bądź
głupi — zdenerwował się opat. — On żyje — przypomniał mu al Assad. —
Chociaż nie miał najmniejszych szans, by przeżyć. — Był z bandytami. —
Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady. — A więc z kimś
innym. — Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie?— Oczywiście, że wierzę —
pośpiesznie odparł opat. — Po prostu nie sądzę, że objawiają się synom
kupców solnych. Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapomni o
wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. — Opat rozejrzał się dookoła. I nie był
zadowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się
wokół chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał pragnienie wiary. — Achmed,
zawołaj do mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś
chłopca. Ty pójdziesz do wioski. — Ale dlaczego?Opatowi przyszło do głowy
formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposobem wyjścia z
kłopotów, których chłopak już zdążył przysporzyć. — Nie możemy się tutaj
nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy mogli go
wyświęcić, musi poczuć się lepiej. Al Assad popatrzył złym okiem na swego
przełożonego. Potem, przepełniony gniewem, który tłumił jego ból i
znużenie, wyruszył do wioski El Aquila. Ataman plemienia el Habib był
nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł, niźli wcześniej opat. —
A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To
nie moja sprawa. — Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą — pouczył
go al Assad. — Na ten temat właśnie opat chciałby z tobą osobiście
porozmawiać. Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej
replikę na identyczne zastrzeżenie. Potem zacytował jakieś pismo.
Mustaf odpowiedział fragmentem, do którego wcześniej odwołał się al
Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy. — Nie jest wyświęcony. —
Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola. — Nie możemy tego zrobić, póki nie
odzyska pełni władz umysłowych. — Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze
mniej. Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni,
odkąd Mustaf zwrócił się do opata z prośbą o pozwolenie na zaczerpnięcie
wody ze źródła Świątyni. Opat odmówił. Al Assad natomiast wcześniej
chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne
kwiecie na gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie był więc w szczególnie
odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia. Opat natomiast
znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe
prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się zlekceważyć jej na oczach swych braci,
zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony,
bynajmniej nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich
szaleństw w miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego owieczek. — Mój drogi
przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskutowaliśmy
ostatnio. Być może zbyt pochopnie podjąłem decyzję. Na obliczu Mustafa
pojawił się drapieżny uśmiech. — Może. — Dwadzieścia beczek wody? —
zaproponował opat. Mustaf ruszył w kierunku drzwi. Al Assad ze smutkiem
pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy chłopak leży
umierający. Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej
celi. Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani. *
* *Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele
czasu. Ostatnie w miarę jasne wspomnienia dotyczyły wędrówki u boku ojca,
kiedy to karawana pokonywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki. . .
cios. . . ból. . . pamięć szaleństwa. Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz?
Dlaczego nie umarł? Anioł. . . Przypomniał sobie anioła. Powracały urywki
wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wybranych.
Adeptem. Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko
dysząc, przez kilka minut, zanim odnalazł w sobie dość siły, by
podczołgać się do klapy namiotu. El Habib zamknęli go w namiocie.
Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wypowiadane w malignie słowa
przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć krew i ból za
zasłoną tak szaleńczych rojeń. Micah uniósł klapę. Promienie
popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramieniem,
krzyknął. Ten diabelski glob znowu próbował go zamordować. — Ty idioto! —
usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do
namiotu. — Chcesz oślepnąć?Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się
nieco bardziej delikatny. Po widoki powoli gasły przed oczyma. Okazało się,
że ma przed sobą dziewczynę. Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła
zasłony. Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej
ojciec go zabije. . . — Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. —
Młodzieniec, może szesnastoletni, wślizgnął się do namiotu. Micah
próbował schować się w kącie. Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim
charakterze się tu znalazł. Spoczęła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem.
Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości. — Nasz podrzutek napatrzył
się na słońce. — Dziewczyna lekko musnęła ramię Micaha. Drgnął i odsunął
się. — Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w
stanie sobie z nimi poradzić — skarcił ją młodzieniec, następnie zaś
zwrócił się do Micaha: — Jest ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją.
Nawet morderstwo pewnie by się jej upiekło. Meryem, mogę cię prosić?
Zasłona!— Gdzie ja jestem? — zapytał Micah. — W El Aquila — odparł
młodzieniec. — W namiocie obok domu Mustafa abdRacima ibn Farida el
Habiba. Znaleźli cię kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przekazali cię
mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. —
Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. — Mamy się tobą opiekować. W
jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu. — Dla nich
stanowiłeś zbyt wielki kłopot — dodała dziewczyna. — Dlatego właśnie
przekazali cię ojcu — zakończyła z goryczą. — Co?— Nasza oaza wysycha.
Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas do swego prawa
wody. Święte ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią
pragnienie. Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego
targu pana ojca. — Naprawdę widziałeś anioła? — zapytała Meryem. — Tak.
Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do
mnie w godzinie mej rozpaczy i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz
Prawdę. I złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy,
która uwolni ich od więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami
będą mogli zanieść Słowo niewiernym. Nassef rzucił pełne sarkazmu
spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je natychmiast. — Ty
również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz
rozkwit Królestwa Pokoju. Albowiem Pan przywrócił mnie do życia z misją
stworzenia jego Królestwa na ziemi. W czasach, które miały dopiero
nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe spory nad sensem tych
uwag El Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko
odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu? Sam nigdy nie
wyjaśni, o co mu wówczas chodziło. Nassef przymknął powieki. Był cztery lata
starszy od tego naiwnego chłopca; te lata stanowiły nieprzekraczalną
przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle dobrze
wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem. — Uchyl odrobinę klapę namiotu,
Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami słońca, aby wreszcie mógł
swobodnie popatrzeć na świat. Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała:—
Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach
nic treściwego. — Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie
da sobie jeszcze z tym rady. — Nassef widział już wcześniej ofiary pustyni. —
Pomóż mi przynieść jedzenie. — W porządku. Odpoczywaj spokojnie,
znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w sobie apetyt. — Wyszedł z namiotu
w ślad za siostrą. Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp.
Ściszając głos, zapytała:— On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż?— W
anioła? Jest szalony. — Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia.
Ponieważ chcę uwierzyć. To, co on mówi. . . Wydaje mi się, że wielu ludzi
chętnie go wysłucha. . . Myślę, że opat odesłał go do nas, ponieważ sam bał
się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go trzymać w domu. — Meryem. . . —
A
jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co
wtedy?Nassef przystanął, zamyślony. — To jest coś, nad czym trzeba się
zastanowić, nieprawdaż?— Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie. El
Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym
chłopcem, Micahem al Rhami, leżał, patrząc w płachtę namiotu ponad głową.
Pozwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu
oczy. Czuł, jak narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć
kazać. Stłumił go w sobie. Wiedział, że zanim podejmie przeznaczone mu
zadanie, musi całkowicie odzyskać siły. Ale targała nim taka
niecierpliwość!W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne
nawyki Wybranych. Jego misją było natchnienie ich Prawdą najszybciej jak
to możliwe. Każde życie, które teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało
kolejną duszę straconą na rzecz Złego. Zacznie od El Aquila i Al Ghabha.
Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by nieśli światło swym
sąsiadom. On sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek leżących przy
trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób na to, by
dostarczyć im sól. . . — Już jesteśmy — obwieściła Meryem. W jej głosie
pobrzmiewały dźwięczne tony, które Micah uznał za rzecz osobliwą u
dziewczyny tak młodej. — Znowu zupa, ale tym razem przyniosłam ci trochę
chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć. Usiądź. Odtąd będziesz już sam
się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani zbyt dużo naraz. —
Jesteś bardzo miła, Meryem. — Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym
bachorem. — Pan kocha cię nawet taką. — Między kolejnymi kęsami zaczął
mówić, cicho, przekonująco. Meryem słuchała, zdjęta nagłym uniesieniem.
* * *Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających
oazę el Habib. Niewiele oprócz błota pozostało z tego ongiś niezawodnego
źródła wody, a nawet i błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił
więc oazę tematem przypowieści o wysychających wodach wiary w
Pana. Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami,
pokazywał im, jak należy myśleć, uczył wiary. Byli wśród nich mężczyźni
liczący sobie po czterykroć tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i
jasność myśli. Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego
rozumowania pułapki subtelnych kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał
ich argumenty niby barbarzyńska horda niszcząca słabo bronione
miasto. Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam
podejrzewał. Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał
tylko, żeby zaczęli sami rozmawiać między sobą o tym, co powiedział,
mimowolnie tworząc odpowiedni klimat dla przyszłych kazań, które
dopiero przysporzą mu wiernych. Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W
jego słowach wyczuli bowiem pierwsze iskry płomienia zdolnego pochłonąć
synów Hammad al Nakir. Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa. — Co stało
się z karawaną mojego ojca? — zapytał wodza. Mustaf żachnął się,
ponieważ przemówił doń jak do równego sobie, nie tak, jak przystało dziecku
zwracającemu się do dorosłego. — Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To
doprawdy smutna godzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też musiałem dożyć
dnia, kiedy ludzie napadają na solne karawany!W sposobie, w jaki
przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zrobiły się
rozbiegane. — Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że
ścigali bandytów. — To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju
niewiernych z zachodu. Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah
pomyślał, że chyba wie dlaczego. Ataman był zasadniczo człowiekiem
honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili sprawiedliwości za życie
rodziny al Rhami. Jednak w każdym z synów Hammad al Nakir tkwi coś z
rozbójnika. — A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na
imię Wielki Jamal. I inny, który obraca łeb, gdy zawołać na niego Kaktus.
Czy może być kwestią czystego zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą
imiona identyczne jak wielbłądy należące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg
okoliczności uznać należy, że mają identyczne piętna?Przez niemalże minutę
Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko, jego oczy
rozgorzały gniewem. W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony,
musząc tłumaczyć się przed dzieckiem. — Spostrzegawczy jesteś, synu al
Rhamiego — odrzekł wreszcie. — To są zwierzęta twojego ojca. Kiedy dotarły
do nas wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlepsze konie i
pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia tak
odrażająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie
twojego ojca nie należeli do el Habib, pochodzili przecież z Wybranych.
Byli kupcami handlującymi solą. Chroniące ich prawa są starsze niż
Imperium. — I był jeszcze łup do wzięcia. — I był jeszcze łup, chociaż twój
ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego majątek ledwie starczył na
opłacenie kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludzkich. Micah
uśmiechnął się. Mustaf zdradził wreszcie strategię, jaką przejmie podczas
targu. — Pomściliście moją rodzinę?— Mimo iż pościg zawiódł nas aż poza
Sahel. Złapaliśmy ich tuż pod samymi palisadami pogańskich handlarzy.
Tylko dwóm udało się dostać za bramy niewiernych. Postąpiliśmy jak
szlachetni mężowie — nie spaliliśmy ich drewnianych murów, nie
zarżnęliśmy mężczyzn i nie zniewoliliśmy kobiet. Paktowaliśmy
natomiast z radą faktorów, którzy z dawien dawna znali twoją rodzinę.
Przedstawiliśmy dowody. Wzięli sobie nasze słowa do serca i wydali
bandytów na naszą łaskę. Nie okazaliśmy litości. Wiele dni minęło, zanim
umarli, stając się odstraszającym przykładem dla innych, którzy
zechcieliby złamać prawa starsze niźli pustynia. Może hieny wciąż jeszcze
włóczą ich kości. — Za to należą ci się moje podziękowania, Mustaf. A co z
moją ojcowizną?— Układaliśmy się z faktorami. Być może nas oszukali. Kim
wszak dla nich jesteśmy, jak nie głupimi piaskowymi diabłami? A może
jednak postąpili uczciwie. Mieliśmy wszak w dłoniach szable, wciąż
jeszcze ociekające krwią tych, którzy zło nam wyrządzili. — Wątpię, by was
oszukali, Mustaf. Oni nie zachowują się w ten sposób. A ponadto, jak
rzekłeś, musieli być przerażeni. — Została skromna suma w złocie i
srebrze. Wielbłądy ich nie interesowały. — Jakie były wasze straty?— Jeden
człowiek. A mój syn, Nassef, odniósł ranę. Co za chłopak! Musiałbyś go
widzieć! Walczył niczym lew! Mej dumy nic nie prześcignie. Że też takiego
syna zrodziły moje lędźwie! Prawdziwy lew pustyni, ten mój Nassef. Będzie
z niego kiedyś wielki wojownik, jeśli oczywiście uda mu się przeżyć
porywczą młodość. Własnymi rękoma zarzezał trzech spośród tamtych. —
Oczy wodza aż jaśniały dumą. — A konie? Wspominałeś coś o koniach. — Trzy.
Trzy nasze wierzchowce padły. Jechaliśmy szybko i ostro. I jeszcze
posłaniec, którego wysłaliśmy do ludu twego ojca, aby dowiedzieli się o
wszystkim i mogli wystąpić z roszczeniami. Jak dotąd nie powrócił. — Miał
przed sobą długą podróż. Jeśli chodzi o majątek, wszystko należy do ciebie,
Mustaf. Wszystko jest twoje. Ja proszę tylko o konia i niewielką sumę
pieniędzy, z którą mógłbym zacząć posługę wiary. Mustaf był najwyraźniej
zaskoczony. — Micah. . . — Odtąd nazywam się El Murid. Micah al Rhami już
nie istnieje. Był chłopcem, który umarł na pustyni. Z ognistej kuźni
powróciłem jako Adept. — Mówisz zupełnie poważnie, nieprawdaż? El Murid
był zaskoczony, że w ogóle mogą istnieć jakieś wątpliwości. — W imię
przyjaźni, jaka łączyła mnie z twoim ojcem, wysłuchaj mnie teraz. Porzuć tę
drogę. Nic z niej nie będzie, tylko smutek i łzy. — Muszę, Mustaf. Sam Pan mi
nakazał. — Powinienem cię powstrzymać. Nie zrobię tego. Może duch twojego
ojca mi wybaczy. Wybiorę ci konia. — Białego konia, jeśli takowy się
znajdzie. — Mam takiego. Następnego ranka El Murid znowu nauczał pod
palmami. Mówił z pasją o ledwie hamowanym gniewie Boga, który powoli
traci cierpliwość, jaką miał jeszcze dla uchylających się przed pełnieniem
swych obowiązków Wybranych. Argument z pustej oazy trudny był do
odrzucenia. Żar lata wszystkim dawał się we znaki. Kilku spośród jego
młodszych słuchaczy pozostało później, by uczestniczyć w bardziej
zaawansowanej sesji pytań i odpowiedzi. Trzy dni później za klapą namiotu
El Murida rozległ się szept Nassefa. — Micah? Mogę wejść?— Wejdź. Nassef,
mogę cię prosić? El Murid, tak?— Przepraszam. Oczywiście. — Młodzieniec
rozsiadł się naprzeciwko niego. — Pokłóciłem się z ojcem. O ciebie. —
Przykro mi to słyszeć. To niedobrze. — Kazał mi trzymać się od ciebie z
daleka, Meryem również. Pozostali rodzice wkrótce zrobią to samo. Powoli
narasta w nich wściekłość — zbyt wiele ugruntowanych idei kwestionujesz.
Skłonni byli cię tolerować, póki sądzili, że to tylko gadanie szaleńca
pustyni. Ale teraz nazywają cię heretykiem. El Murid poczuł się
ogłuszony. — Mnie? Adepta? Oskarżają o herezję? Jak mogą? — Czy nie został
wybrany przez Pana?— Stawiasz pod znakiem zapytania dawny sposób życia.
Ich sposób. Ty ich oskarżasz. Oskarżasz kapłanów z Al Ghabhy. A oni
przywiązali się do swej tradycji; nie możesz oczekiwać, że powiedzą teraz:
„Tak, to nasza wina”. Nie przewidział, że Zły będzie do tego stopnia
podstępny i chytry, aby zwrócić jego własne argumenty przeciwko niemu. Nie
docenił swego Wroga. — Dziękuję, Nassef. Jesteś prawdziwym przyjacielem,
wdzięczny ci jestem, że mnie ostrzegłeś. Nie zapomnę ci tego. Ale, Nassef. . .
tego się nie spodziewałem. — Myślę, że nie. — Idź więc. Nie przysparzaj swemu
ojcu powodów do zmartwień. Porozmawiam z tobą później. Nassef powstał i
wyszedł. Delikatny, nieznaczny uśmiech igrał na jego ustach. El Murid
modlił się przez wiele godzin. Wycofał się głęboko w toń swego młodego
umysłu. W końcu zrozumiał, jaka jest wola Pana. * * *Popatrzył w górę
długiego, kamienistego stoku, na którym wznosiła się Al Ghabha. Niskie
wzgórze było całkowicie obnażone, jakby spowijająca je ciemność w każdej
chwili mogła spłynąć w dół, by pożreć wszelkie otaczające je dobro. To
właśnie tutaj musiał odnieść swe pierwsze i najważniejsze zwycięstwo.
Jakiż sens miałoby zdobycie dusz el Habib, skoro kiedy tylko by odjechał,
dawni duchowi pasterze z powrotem zagnaliby wszystkich na ścieżki zła?—
Udaję się do Świątyni — oznajmił jednemu z mężczyzn z wioski, który
przyszedł zobaczyć, co zamierza. — Wygłoszę tam kazanie. Muszę ukazać
im Prawdę. Potem niech otwarcie zarzucą mi herezję i zaryzykują gniew
Pana. — Czy to na pewno mądre?— Nie ma innego wyjścia. Muszą określić, czy
stoją po stronie prawości, czy też stanowią narzędzia w rękach Złego. —
Powiem pozostałym. Religia pustyni nie znała żadnej poważniejszej
personifikacji diabła, póki El Murid nie nazwał go z imienia. Zło
stanowiło domenę zastępów demonów, widm i upadłych duchów. Natomiast
patriarchalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił właściwie roli innej niż ojca
rodziny bogów, podejrzanie przypominającej liczne rodziny Imperium i
pustynnych plemion. Głównym utrapieniem Pana był jego brat, czarna owca
rodu, który politykował wyłącznie dla samej przyjemności wprowadzania
zamieszania. Nadto religia zachowała jeszcze ślady animizmu, wiary w
reinkarnację i kultu przodków. Uczeni Uniwersytetu Rebsameńskiego w
Hellin Daimiel w postaciach pustynnych bogów widzieli dalekie odbicia
członków rodziny, która zjednoczyła pierwotnie żyjące na tych terenach
Siedem Plemion, a potem wytyczyła kierunek ich migracji na ziemie
mające pewnego dnia stać się terytorium Imperium, później zaś Hammad al
Nakir. W swych kazaniach El Murid obłożył anatemą animizm, kult przodków i
reinkarnację. W jego naukach ojciec rodziny wyniesiony został do roli
Wszechmogącego, Jedynie Prawdziwego Boga. Jego bracia, żony i dzieci stali
się zwykłymi aniołami. A kłopotliwy brat stał się Złym, panem dżinsów i
ifrytów oraz patronem czarowników. El Murid sprzeciwiał się czarom z
zaciekłością, której nie potrafili pojąć słuchacze. Wedle zasadniczej
linii jego argumentacji, to właśnie czary sprowadziły zagładę na
Imperium. Temat chwały Ukazani i nadzieja wskrzeszenia go z ruin
przewijały się przez wszystkie jego kazania. Zasadniczym punktem wywodów w
El Aquila był całkowity zakaz modlenia się do pomniejszych bogów. El
Murid oskarżył swoich słuchaczy o zanoszenie błagalnych modłów do bóstw
wyspecjalizowanych. Zwłaszcza do Muhraina, patrona regionu, któremu
poświęcona była Świątynia Al Ghabha. Droga jednak zaprowadziła go nie do
Al Ghabha, ale do miejsca, gdzie znalazł go imam Ridyah. Z początku nie
miał pojęcia, co go tam ciągnie. Potem zrozumiał, że czegoś
szuka. Zostawił tu bowiem coś, o czym dawno zdążył już zapomnieć.
Podarunek od anioła, który ukrył w ostatniej chwili przytomności. Wizje
niosące ze sobą wspomnienia amuletu powracały doń w strzępach. Potężny
amulet w kształcie bransolety, z osadzonym w niej żywym kamieniem.
Będzie stanowił dowód, powiedział mu anioł, który przekona
niedowiarków. Ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go schował. Grzebał
w otoczeniu koryta wadi, przez które wcześniej nie zdołał o własnych
siłach przedostać się do El Aquila. — Co ty tam u diaska robisz? — dobiegł
go z góry głos Nassefa. — Przestraszyłeś mnie, Nassef. — Co ty tam robisz?—
Szukam czegoś. Czegoś, co tu schowałem. Oni niczego nie znaleźli,
nieprawdaż? Czy może jednak?— Kto? Kapłani? Tylko wycieńczonego, nieomal
już zabitego przez pustynię syna kupca solnego. Co tu schowałeś?— Teraz
już sobie przypominam. Skała, która wygląda jak skorupa żółwia. — Jest taka
niedaleko. Skała znajdowała się nie dalej jak jard od miejsca, gdzie
znalazł go al Assad. Spróbował ją unieść, jednak nie miał dość siły. — Pomóż
mi — poprosił Nassefa. Ten delikatnie odsunął go na bok. Równocześnie
jednak rozdarł rękaw na cierniu wyschniętego pustynnego krzewu. — Och,
matka przetrzepie mi skórę. — Pomóż mi. — Ojciec również, jeśli się dowie, że
tu byłem. — Nassef!— W porządku! Już — wsparł dłonie o kamień. — Jak ci się
udało poruszyć go wcześniej?— Nie mam pojęcia. Razem przewrócili głaz.
Nassef zapytał:— Och, a cóż to jest?El Murid delikatnie wydobył amulet z
kamienistej gleby, potem usunął piasek z bransolety. Kamień lśnił nawet
na tle nieba zalanego blaskiem jaskrawego porannego słońca. — Anioł mi go
dał. Aby stanowił dowód mogący przekonać wątpiących. Na Nassefie
najwyraźniej wywarło to stosowne wrażenie, chociaż zdradzał więcej
chyba zakłopotania niźli uniesienia. Po chwili nerwowo zaproponował:—
Lepiej już chodźmy. Cała wioska zbiera się w Świątyni. — Spodziewają się
zabawy? Nassef bez przekonania odparł:— Sądzą, że to może być
interesujące. El Murid już wcześniej dostrzegł jego wahanie. Nassef nie
miał zamiaru dać się przyszpilić. W żadnej sprawie. Ruszyli w stronę Al
Ghabha. Nassef trochę się ociągał, El Murid potrafił mu jednak to
wybaczyć, ponieważ go rozumiał. Nassef musiał dalej żyć z
Mustafem. Wszyscy zgromadzili się już na miejscu, i ci z El Aquila, i ci z
Al Ghabha. Atmosfera ogrodów Świątyni była świąteczna, ale on zobaczył
nieliczne tylko życzliwe uśmiechy. Pod powierzchownym rozbawieniem krążyły
ciemne nurty złości. Przyszli tu, by zobaczyć, jak komuś stanie się
krzywda. Początkowo sądził, że potrafi ich nauczać, że wyzwie opata na
debatę i ujawni szaleństwo ukryte w starych dogmatach oraz tradycyjnym
sposobie życia. Ale teraz wyczuwał wyraźnie wezbrane do granic
możliwości uczucia zebranych, domagające się namiętnego wyzwania,
emocjonalnego dowodu. Podjął decyzję błyskawicznie. Przez następnych
kilka minut równie dobrze mógłby być kolejnym widzem przyglądającym się
wystąpieniu El Murida. Wyrzucił ramiona w górę i zawołał:— Moc Pana jest
ze mną! Duch Boży przeze mnie przemawia! Słuchajcie, wy bałwochwalcy, wy
niegodziwcy pełni grzechu i słabej wiary! Godziny nieprzyjaciół Pana są
policzone! Jest tylko jeden Bóg, a ja jestem jego Adeptem! Chodźcie za mną
albo będziecie na wieki smażyć się w Piekle!Wykonał taki ruch dłonią,
jakby rzucał coś na ziemię. Kamień jego amuletu rozgorzał wściekłym
blaskiem. Grom uderzył z jasnego nieba, które od miesięcy nie widziało
chmur. Błyskawica wypaliła poszarpaną bliznę w zieleni ogrodów Świątyni.
Zwęglone płatki kwiatów zawirowały w powietrzu. Grzmot przetoczył się po
niebie. Kobiety wrzeszczały, mężczyźni zatykali uszy. Kolejnych sześć
błyskawic runęło w dół niczym szybkie pchnięcia krótkiej włóczni. Urocze
kwietniki zostały co do jednego spalone i zniszczone. W całkowitej ciszy El
Murid opuścił teren Świątyni równym odmierzonym krokiem. W tym momencie
nie był już dzieckiem, nie był mężczyzną, lecz siłą równie przerażającą
jak tornado. Odszedł do El Aquila. Tłum popłynął za nim, zdjęty strachem,
równocześnie jednak nie mogąc się oprzeć fascynacji. Bracia ze Świątyni
poszli także, a oni przecież niezwykle rzadko opuszczali Al Ghabha. El
Murid szedł w stronę wyschniętej oazy. Zatrzymał się w miejscu, gdzie
kiedyś tryskały słodkie wody, pieszcząc pnie daktylowych palm. — Jam jest
Adept! — krzyknął. — Ja jestem Narzędziem Pana! Ja jestem Chwałą i Mocą
Wcieloną! — Schwycił kamień, który musiał ważyć dobrze ponad sto funtów, i
bez wysiłku uniósł go nad głową, a potem cisnął w wyschniętą
glinę. Bezchmurne niebo znowu rozdarły łomoty gromów. Błyskawice dźgały
pustynię, kobiety krzyczały, mężczyźni zakryli oczy, a spieczona glina
poczęła ciemnieć od wilgoci. El Murid odwrócił się do Mustafa i opata. — A
więc nazywacie mnie głupcem i heretykiem? Przemówcie, raby Piekła.
Pokażcie mi moc, którą w sobie macie. Garstka nawróconych, których serca
zdobył wcześniej, zebrała się po jednej stronie. Ich oblicza jaśniały
lękiem i czymś w rodzaju nabożnej czci. Nassef wahał się w opustoszałej
przestrzeni między dwoma grupami. Nie zdecydował jeszcze, po czyjej
stronie naprawdę chce się opowiedzieć. Opat jednak najwyraźniej nie miał
zamiaru przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Jego wyzywająca
postawa wskazywała jednoznacznie, że nie przemówi doń żaden tego rodzaju
dowód. Warknął:— To wszystko oszukańcze sztuczki, moc tego Złego, o którym
tyle głosisz. . . nie dokonałeś niczego, czego nie potrafiłby zrobić zdolny
czarownik. Zakazane słowo ciśnięte zostało w twarz El Murida niczym
rękawica. Wszystkie wcześniejsze nauki młodzieńca przepełniała
irracjonalna nienawiść do czarowników. To właśnie ta część jego
doktryny wprawiała słuchaczy w największe zmieszanie, ponieważ trudno
było się w niej doszukać związków z pozostałymi naukami. El Murid
zatrząsł się ze wściekłości. — Jak śmiesz?— Niewierny! — krzyknął ktoś. Reszta
podchwyciła: — Heretyk!El Murid odwrócił się na pięcie. Z niego
szydzili?Jego wyznawcy krzyczeli na opata. Jeden z nich cisnął kamień.
Trafiony w czoło, opat osunął się na kolana, na jego twarzy, pojawiła się
krew. Za tym pierwszym poleciał grad następnych kamieni. Większość
mieszkańców wioski uciekła, członkowie osobistego orszaku opata — dwaj
opóźnieni umysłowo bracia, młodsi znacznie od pozostałych — pochwycili go
za ramiona i odciągnęli na bok. Wierni El Murida pognali za nimi, wciąż
ciskając kamienie. Mustaf zebrał garstkę ludzi i zagrodził im drogę. W
powietrzu skrzyżowały się gniewne słowa. Pięści poszły w ruch. Noże
błysnęły w kierowanych złością dłoniach. — Stać! — krzyknął El Murid. Były
to pierwsze z całej fali niepokojów, która przez całe lata szła za nim
niczym posiew zarazy. Tylko jego interwencja powstrzymała rozlew krwi. —
Stać! — zagrzmiał, unosząc zaciśniętą pięść ku niebu. Amulet rozbłysnął,
kłując oczy złotą poświatą. — Odłóżcie broń i udajcie się do domów —
nakazał swym wyznawcom. Wciąż czuł przepełniającą go moc. Nie był już
dzieckiem. Rozkazującemu tonowi jego głosu nie sposób było się oprzeć.
Wyznawcy wsunęli więc noże do pochew i wycofali się. Przyjrzał się im
przelotnie: wszyscy byli młodzi, niektórzy nawet młodsi od niego. — Nie
przyszedłem między was, żebyście z mego powodu rozlewali krew —
odwrócił się do wodza el Habib. — Mustaf, przyjmij moje przeprosiny. Nie
chciałem, żeby to się tak skończyło. — Głosisz wojnę. Świętą wojnę. — Przeciwko
niewiernym. Przeciwko pogańskim narodom, które zdradziły Imperium. Nie
chcę, by brat walczył z bratem, ani Wybrani przeciwko Wybranym — zerknął
w stronę młodych ludzi. Zaskoczyło go, że spostrzegł wśród nich kilka
dziewcząt. — Ani siostra przeciw bratu, ani syn przeciwko ojcu.
Przyszedłem, aby mocą Pana zjednoczyć na powrót Święte Imperium, aby
Wybrani znów mogli cieszyć się zasłużonym miejscem pośród narodów,
bezpieczni w swej miłości do jedynego prawdziwego Boga, którego będą czcić
tak, jak przystało. Mustaf pokręcił głową. — Myślę, że może chcesz dobrze.
Ale niepokoje i niezgoda będą szły za tobą, dokądkolwiek się udasz,
Micahu al Rhami. — Jestem El Murid. Jestem Adeptem. — Waśń będzie ci
towarzyszem podróży, Micahu. A twoja podróż właśnie się zaczęła. Nie
ścierpię czegoś takiego wśród el Habib. Nie podejmę też żadnego bardziej
zdecydowanego działania, niźli wygnanie cię na wieczność z naszych ziem,
ponieważ szanuję twoją rodzinę i wiem, co musiałeś przejść na pustyni. —
Były też zapewne i inne powody, ale nie zostały powiedziane głośno; El
Murid nadal trzymał w dłoni amulet. — Jestem El Murid!— Nie dbam o to. Ani
kim, ani czym jesteś. Nie pozwolę, byś szerzył przemoc na moich ziemiach.
Dam ci konia i pieniądze, o które prosiłeś, oraz wszystko, czego będziesz
potrzebować w podróży. Jeszcze tego popołudnia opuścisz El Aquila. Ja,
Mustaf abdRacim Farid el Habib, rzekłem. Nie próbuj mi się sprzeciwiać. —
Ojcze, nie możesz. . . — Bądź cicho, Meryem. Co ty robisz z tym motłochem?
Dlaczego nie jesteś z matką?Dziewczyna próbowała się wykłócać. Mustaf
uciął krótko:— Byłem głupcem. Zaczynasz już sobie chyba wyobrażać, że
jesteś mężczyzną. To się musi skończyć, Meryem. Od tej chwili będziesz
pozostawała wyłącznie z kobietami oraz wykonywała pracę kobiet. —
Ojcze!— Słyszałeś mnie, Micah. Ty też mnie słyszałaś. Ruszajcie. Jego
wyznawcy gotowi byli już na nowo podjąć bójkę. Rozczarował ich. — Nie —
powiedział. — Nie nadszedł jeszcze czas, aby Królestwo Pokoju rzuciło
wyzwanie tym, którzy piastują ziemską władzę, niezależnie od tego, jak
bardzo są zepsuci. Ale wytrwajcie. Nasza godzina wybije. Mustaf
poczerwieniał. — Chłopcze, nie prowokuj mnie. . . El Murid odwrócił się do
niego. Spojrzał prosto w oczy wodzowi el Habib, splótł dłonie przed sobą,
prawą kładąc na lewą, tak że kamień w jego amulecie błysnął przed oczami
Mustafa. Potem w całkowitym milczeniu patrzył mu długo w oczy, nawet
nie mrugnąwszy. Mustaf poddał się pierwszy, jego spojrzenie pomknęło do
amuletu. Z wysiłkiem przełknął ślinę i ruszył w kierunku wioski. El Murid
poszedł za nim powoli. Jego akolici kręcili się wokół, ich usta
przepełniały pocieszające obietnice. Większość z nich całkowicie
ignorował. Uwagę bez reszty skupił na Nassefie, który nadal niepewnie
krążył między grupkami, niezdolny dokonać wyboru. Intuicja
podpowiedziała mu, że potrzebuje Nassefa. Młodzieniec mógł stać się
kamieniem węgielnym całej jego przyszłości. Musiał zdobyć jego duszę,