Cook Glen - Zapada cień wszystkich nocy t 1
Szczegóły |
Tytuł |
Cook Glen - Zapada cień wszystkich nocy t 1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cook Glen - Zapada cień wszystkich nocy t 1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cook Glen - Zapada cień wszystkich nocy t 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cook Glen - Zapada cień wszystkich nocy t 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Glen Cook
Zapada cień wszystkich nocy
Tom pierwszy cyklu „Imperium grozy”
Jan Karłowski Data wydania oryginału: 1979
Data wydania polskiego: 1999
Wydanie I
Spis treści•PROLOG: Lato 994 roku OUI; – Od ufundowania Imperium Ilkazaru;
– Koniec polowania
•JEDEN: Lata 583-590 OUI; – Wkracza na arenę świata
•DWA: Jesień 995 roku OUI; – Na dół z Gór Strachu
•TRZY: Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI; – Z ust Głupca
•CZTERY: lata 590-605 OUI; – Jakże samotne zostało miasto
•PIĘĆ: Wiosna 996 roku OUI; – Zdradzona przez wszystkich
•SZEŚĆ: Lato 996 roku OUI; – W sercu Gór Strachu
•SIEDEM: Lata 605-808 OUI; – Nawet wróbel swój dom znajduje
•OSIEM: Lato 996 roku OUI; – Jej warownie niezwyciężone są
•DZIEWIĘĆ: Lato 996 roku OUI; – Za murami, które sięgają nieba
•DZIESIĘĆ: Lata 808-965 OUI; – Jaki pożytek ma człowiek?
•JEDENAŚCIE: Jesień 996 roku OUI; – Ognie, które płoną...
•DWANAŚCIE: Jesień — Zima 996 roku OUI; – Piją wino przemocy
•TRZYNAŚCIE: Lata 981-997 OUI; – W jego cieniu żyć będzie
•CZTERNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Chociaż byli wrogami, pogodzili się z
sobą
•PIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Blask lecących strzał, jasność
lśnienia włóczni
•SZESNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Bowiem jak śmierć silna jest miłość,
zazdrość zaś nieprzejednana niczym Otchłań
•SIEDEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – I myśli wzniecone nocnymi
widziadłami
•OSIEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Jakby zapadał cień wszystkich nocy
•DZIEWIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Marsz Domeny Cienia
•DWADZIEŚCIA: – Co się wydarzyło potem
PROLOG: Lato 994 roku OUI;
Od ufundowania Imperium Ilkazaru;
Koniec polowania Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone
w litej skale. Czterech mężczyzn już czekało. Wszedł piąty.— Miałem rację. —
Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży.— Gwiezdny
Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. — Rozparł się w krześle.Pozostali
czekali.— Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się.
Przesłuchałem trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli Adeptowi do Malik
Taus. Ich świadectwo było przekonujące. Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny
Jeździec.— W porządku — odparł ten, który podejmował decyzje. — Ale gdzie
on teraz jest? I gdzie jest Jerrad?— Dwa pytania — jedna odpowiedź. Góra
Grzmotu.Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej.— Zginęła większość
moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka i
skrzydlatego konia widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał
ze sobą gołębie. Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili, gdy
wróciłem do domu. Jerrad odkrył obozowisko starego u stóp góry. Ma ze
sobą Róg. — Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą histerycznego niemalże
podniecenia.— Wyruszamy rankiem.Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca,
Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek, który potrafiłby
wydrzeć go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie
potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa zdolne
kupić cały świat.Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego
imperium, zagrabionego ich przodkom.Czas pogrzebał ich imperium. Nie
było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To były marzenia, nic
więcej. Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak
niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią sprostania
wyzwaniu oraz zapałem przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali.
* * *— Tam w dole — oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w
wieczornym półmroku głęboki, porośnięty zielonymi sosnami wąwóz. — Obok
wodospadu.Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym
obozowego ogniska.— Co on zamierza?Jerrad wzruszył ramionami.— Tylko tam
siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy
to pofrunął na koniu gdzieś z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia
przed zmierzchem.— Wiesz, jak tam zejść?— Dotąd nie podchodziłem bliżej.
Nie chciałem go przestraszyć.— W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do
tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka nam została.— Rozłączmy się i
wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie
pozwól mu dopaść Rogu. Zabij go, jeśli będzie trzeba.Było po północy, kiedy
zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł
księżyc.Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą
prędkością rzucił w kierunku Rogu.Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w
dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu i wykonał zadziwiający
skok na grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród odgłosów
przypominających łopot smoczych skrzydeł.— Wymknął się! — złorzeczył
przywódca. — Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!— Szybkonogi stary pierdziel
— zauważył któryś.— Co za różnica? — powiedział Jerrad. — Mamy to, po co
przyszliśmy.Przywódca uniósł pękaty Róg.— Tak. Teraz już go mamy. Zalążek
Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem węgielnym.— Chwała
Imperium! — wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z
różnym entuzjazmem.Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł
być echem śmiechu.
JEDEN: Lata 583-590 OUI;
Wkracza na arenę świata Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie
ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy przyprowadzili kobietę,
o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do niej
pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył w ramionach zdumionego
starego wieśniaka. Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej
wiązki chrustu, kobieta w niemym błaganiu patrzyła na dziecko i
mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów,
ponieważ według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na
przypisane mu w czas obrzędu miejsce, potrząsnął jaskrawo pomalowanym
kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi włosami, obsypując ją
uśmierzającym ból pyłkiem lotosu snu. Zaintonował modlitwę za jej
duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli
głownię. Kat przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje
stopy, jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. A dziecko nie przestawało
płakać.Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką
delikatnością, pocieszał chłopca i odniósł go do miejsca, skąd nic już
nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby pogodził się z
okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary człowiek postawił go na ulicy
wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam
znał gorycz żalu i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie
przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten chłopiec pewnego dnia
zostanie mężczyzną.Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez
rozbawione tłumy — Dzień Egzekucji zawsze był w Ilkazarze świętem — malec
podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem. Otarł łzy
wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę
slumsów, a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego
prania, aż dotarli do placu zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek
zaprowadził chłopca na stragan, za którym wśród melonów, pomidorów,
ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta.— Więc —
zagadnęła dźwięcznym głosem. — Cóżeś ty przyprowadził, Royal?— Ach,
zobacz, Mama, jakie biedactwo — odparł. — Widzisz te smugi łez? Chodź tu,
chodź, dostaniesz coś słodkiego. — Podniósł chłopca i wszedł za
stragan.Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek.—
Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po
mieście — spojrzała nad głową chłopca i pytająco uniosła brwi.— Gorący
dzień, o tak — odparł Royal. — Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była
młoda. Czarny kaptur kazał mi zabrać stamtąd dziecko.Stojący w cieniu starej
kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką
przyciskał do ust twardy jak kamień cukierek. Prawą ocierał resztki
płynących łez. Ale już ucichł. Wyglądał niczym mały bożek.— Pomyślałem
sobie, że moglibyśmy go wychować — powiedział Royal miękko, niepewnie.
Myśl ta zahaczała o bolesne dla obojga kwestie.— To wielka
odpowiedzialność, Royal.— Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy
nas zabraknie, będzie komu zostawić gospodarstwo, a i on będzie miał z
czego wyżyć. — Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że oddałby
gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który odziedziczy je, jeśli nie
będą mieli potomka.— Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie
znajdziesz?— Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na
nas Śmierć. Jak mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza tym czyż poprzez wiosny i
lata, aż po jesienie, nie żyliśmy rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś
wyda owoc? Czy mam służyć tej ziemi jak niewolnik, ty zaś tu sprzedawać jej
plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego pod
podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób?— W porządku. Ale
jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie,
wiedząc, iż jestem bezpłodna.— Nigdy nie żałowałem.— Zatem zgadzam
się.Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła,
odjęło rękę od oczu i położyło w jej złożonych na podołku dłoniach. * *
*Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta
Ilkazar, napełnił się życiem. Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i
kurzem, z wolna obracające się w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem.
Małżeństwo wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili farby, gwoździe i
tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał jak nowy.
Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad
paleniskiem. Wymieciono nagromadzone nieczystości, spod których
ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu złotym blaskiem lśniła
nowa strzecha. Niewielki pokój na tyłach domu przeobraził się w baśniowy
świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla
dziecka.Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł
królewski poborca, aby odebrać należne podatki. Royal i staruszka
właściwie nie zwrócili nań uwagi.Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i
serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”. Było dość grzeczne, nie
sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się
nie odezwało — choć czasem, późną nocą, Royal słyszał, jak płacze w swoim
pokoju. Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie
próbowali już nakłonić go do mówienia. Doszli do wniosku, że być może
nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju nie należały do
rzadkości w mieście tak okrutnym jak Ilkazar.Zimą, gdy ziemię pokrywał
śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć
gospodarskich: strugania, obierania i łuskania kukurydzy, jak się
wędzi i rozwiesza bekon oraz posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w
szachy, w których chłopiec wkrótce stał się mistrzem. Royala często
zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są wcale mniej
bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy.Minęła zima. Dziecko
urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem. Nazwali go
Varth, co w ich języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął
pracować w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem, rozbijając
grudki ziemi bosymi stopami. Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth
pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory i rzucał kamieniami w ptaki,
aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie
dobrym gospodarzem. Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na
roli.Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a
kabaczki osiągnęły wielkość zielonych maczug, Varth pomagał w żniwach,
układając i ściągając ładunek z wozu Royala. Staruszka przeciwna była
temu, aby chłopiec wracał do IIkazaru, ale Royal uznał, że z pewnością już
o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany
dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej
jakości, zaś cały Ilkazar wyległ na ulice w poszukiwaniu świeżych
warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia spowszednieją, mieszkańcy
zaczną nimi gardzić, preferując mięso.Staruszka, siedząc na swoim zwykłym
miejscu w cieniu, powiedziała:— Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że
przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma melonów, kupują pomidory
lub dynie.— Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze
jedzenia dla świń, sprawy nie będą wyglądać tak wesoło. Myślisz, że
moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha?— Nauczyciela? Royal!
Jesteśmy chłopami.— Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby,
żeby obejść podziały. Srebro jest najlepszym z nich. A mamy przecież
trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie wydamy. Myślałem, że
może chciałby nauczyć się liter. Szkoda byłoby marnować taki umysł do prac
na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego.
Najlepszy będzie wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za
świeże warzywa i trochę grosza dla uzupełnienia zapasów wina w przerwach
pomiędzy kwestami.— Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec?
Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest?— Po drugiej stronie placu, przygląda
się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go.— Nie, nie, pozwól, że ja
pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów. Niektóre z
tych młódek potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz,
próbując zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki...— Matka,
Matka, za stary już jestem na te rzeczy.— Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby
się nie zapatrzyć. — Przeszła między pustymi pudłami po pomidorach,
obok reszty dyń i ruszyła przez plac.Wróciła po chwili, zaniepokojona.—
Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu.
Osioł też gdzieś przepadł.Royal popatrzył w kierunku zagród.— Tak. W
porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj
kuchni czarnoksiężnika przed szelmostwem młodych uczennic.Roześmiała się
cicho, ale zaraz spochmurniała.— Myślisz, że wrócił tam, gdzie...— Mhm.
Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo
zapomnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny
koszmar na całą resztę życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz
powrót.Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać —
siedział okrakiem na ośle przed bramą królewską. Plac był mniej ponury niż
zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie przyjechał tu po to, by
obserwować pozostałości po egzekucjach. Taki mały i kruchy,
przyglądał się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth
ruszył właśnie w kierunku bocznej furtki. Strażnik — burkliwy weteran w
średnim wieku — zatrzymał go, dopytując się, czego tu szuka. Wciąż
próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal.— Przepraszam,
sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu.—
Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam
gromadkę. Co się dzieje na rynku? Żona napomykała, że chce tam zajrzeć.—
Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za
chwilę znikną.— Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę
pomidorów. Mam wielką ochotę na gulasz. I uważaj, gdzie włóczy się ten
osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. — Na pożegnanie ciepło i
szczerze uśmiechnął się do Vartha.Kiedy Royal odprowadzał jadącego na
osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji. Lecz później, gdy w
drodze przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć
się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego zdumiała gwałtowność
jego reakcji. Przez moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie
przemówi. Lecz po chwili powróciła typowa dlań apatia, jedynie na twarzy
znać było odbicie wewnętrznej radości.Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią
dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał się w odwiedziny do
kapłana ich parafii. * * *Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku
dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal tak samo silny.
Staruszkowie byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając
mu wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie
towarzyszyły choroby, głód i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej,
że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie wysocy mężczyźni
należeli do rzadkości.Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie.
Szybko nauczył się pisać, często robił notatki, by zrekompensować brak
mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie. Nie chciał
żadnej zapłaty z wyjątkiem okazjonalnych prezentów z darów ziemi.
Upierał się, że uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna
zapłata. Wkrótce nauczył Vartha wszystkiego, co sam potrafił.Ale jak to
nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł
smutek. Jesienią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę
powalił atak apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której
nie obudziła się już nigdy. Royal bolał nad jej stratą, jak przystało
wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią z właściwym mu
stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie, a
pod koniec zaznała nawet radości płynącej z wychowywania syna. Poza tym
Royala cieszyło, gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej
odejście. Choć rzadko bywał wylewny i czuły, nigdy nie okazywał
nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby
przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć.Jak to
rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw
pogrzebali zmarłą, a potem wrócili do prac w polu. Lecz wieśniak był stary
i jego pragnienie życia zgasło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w
porze pierwszych siewów, cicho dołączył do niej w nocy. Varth myślał, że
tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię.Varth znów płakał, gdyż
kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski,
odszukał kapłana i przyprowadził go, aby odprawił obrządki
pogrzebowe. Zajmował się gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do
końca zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się
targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe lato, w
dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił
kapłanowi sprzedanie gospodarstwa i rozpoczął życie na własną rękę.
DWA: Jesień 995 roku OUI;
Na dół z Gór Strachu Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym
tak głęboko w Górach Kracznodiańskich, na wysokim szczycie Candareen, że
niewielu mieszkańców położonych niżej krain wiedziało o jego istnieniu.
Jednakże siedmioro ludzi podążających krętym górskim szlakiem wkrótce
sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich
nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali.
Podążali do stolicy położonego najdalej na północ kraju spośród
wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta Iwa Skołowda.Na czele
jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy,
posiwiały, o okrutnej twarzy, później Valther, najmłodszy brat, całkiem
przystojny. Następny był Brock, powolny i spokojny, oraz jego brat
bliźniak, Luxos. Luxos był wysoki i chudy jak chart, Brock niski i mocno
umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie
polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na
niebezpiecznego człowieka. Razem sześciu dziwnych ludzi.Siódmą była ich
siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy,
co było cechą rodzinną. Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej
postawy w najmniejszej mierze nie można było nazwać wojowniczą czy
zwycięską. Nie była to niepokalana pani Ravenkrak, ale smutna i samotna
kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do trzydziestej wiosny swego
życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna
powściągliwość była efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci.Miała już dość
ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego
potępienia, wezwała Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali,
uczynił niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu. Nie
udało się, przestali jej ufać i dlatego zabrali ze sobą.Cały oddział
niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby,
gdyby zostali rozpoznani. Między Ravenkrak a miastem istniała nienawiść
gorzka jak krew, stara jak puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd
ich nie został zauważony. Była jesień, pora, kiedy oczekiwano traperów i
handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa Skołowda skóry
upolowanych latem zwierząt.Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych
dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się w Oberży pod Cesarskim
Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran,
Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to dopiero nocą. Dnie
spędzali zamknięci w swoich pokojach, snując plany.Nepanthe, opuszczona
i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby, a czego
bałaby się zrobić. Dużo spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden
piękny, drugi zaś przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym.W
pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa
Skołowda i Itaskię, do baśniowego Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej
kultury, Hellin Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła
odnaleźć swoje miejsce w świecie. Później sen przekształcał się
niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych
wież. Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę
ciepła, zwłaszcza ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się na jednej z
nich — zawsze szmaragdowej — która nieodparcie ją przyciągała. Gdy
podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pragnienie. Później, przy
dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed
siebie.Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu
wylęgały senne koszmary. Dotknąć iglicy — to była iglica, nic więcej. A
wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica kruszyła się na
kawałki. Z ruin wyrastał potworny smok.Nepanthe uciekała w senny
krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych wieżach
stało się lasem gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą
wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by
zakwestionować prawdziwą przyczynę lęku.Później budziła się mokra od
potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc dlaczego.Choć
noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe
nudziła się w ciągu dnia. Jedyną rzeczą, o której mogła wówczas myśleć,
było jej posępne życie w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych
całunem śniegu i owiniętych wstęgami lodowych rzek, oraz wyjący bez
przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie odrzucenia,
rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem
Burzy, chciała wydostać się na świat i zwyczajnie żyć.W końcu nadeszła
noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili
przystąpić do działania. O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy
których niekiedy jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli
uzbrojeni.Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z
pozostałymi pojechał kłusem do Wieży Księżyca, architektonicznego
monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy nad miastem i
królestwem.W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i
ostrzyli miecze. To miała być noc wyrównania porachunków z Radą i
Królem.Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch
ospałych strażników.— Kto idzie? — warknął jeden.— Śmierć, być może — odparł
Ridyeh.Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się
o włos od gardła strażnika.Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią,
lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu, potem przytknął sztylet do jego
żeber.— Na bruk — rozkazał.Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła
włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady. Valther i Ridyeh związali ich i
wrzucili do wartowni.Ridyeh westchnął.— Gdy zobaczyłem opadającą
włócznię... — Wzruszył ramionami.— Brama — mruknął Valther,
zmieszany.Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh
przyniósł z wartowni pochodnię, wyniósł ją na zewnątrz i wymachując
ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy nadchodzących
ukradkiem mężczyzn.Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z
ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu żołnierzy w barwach Ravenkrak.— Ach,
kapitan Grimnason — zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. —
Przybyłeś na czas. Świetnie.— Tak, mój panie. Jak się sprawy mają?— Jak dotąd
znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże — odparł
Valther. — Mamy przed sobą najtrudniejszą część zadania. Chodź za mną. *
* *Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili,
gdy Valther i Ridyeh otwierali bramę do miasta i przekonali się, że drzwi
pilnuje tylko jeden strażnik.— Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii,
handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla — powiedział Turran
uprzejmie.— Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa
zebranie Rady Wojennej. I czy nie jest aby trochę za późno? — zapytał
strażnik, wychylając głowę.— Rady Wojennej?— Tak. — Samotni żołnierze na
posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten strażnik nie był
wyjątkiem. Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: — Podejrzewamy
Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi uważa, że widział
Turrana, przywódcę tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth
Byranov. Pewnie kiepskie wino zmąciło mu wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale
Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy —
zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. — W każdym razie
żadnych audiencji dzisiejszej nocy.— Nawet dla Królów Burzy we własnej
osobie? — zapytał Luxos. Roześmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze
zdziwienia.— Brock, Jerrad, zajmijcie się nim — rozkazał Turran. Szybko
związali i zakneblowali żołnierza.— Luxos! — zawołał Turran,
przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek pergaminu i
spoglądając nań spod przymrużonych powiek. — Które schody?Trzymał w ręku
plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn
ostrzących miecze w piwnicach.— Główne, jeśli nam się spieszy.Turran
prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam
próbował zastąpić im drogę kolejny strażnik. Kiedy pochylił się, aby
popatrzeć na ich twarze, dostrzegł w ich rękach obnażone miecze.—
Mordercy! — krzyknął.Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i
Turran już naparli na nie ramionami, wcześniej obaliwszy na ziemię
obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak przydeptał ostrze
miecza.Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie
pokaleczyli się nawzajem, wydzierając sobie broń i jednocześnie
wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik przyłączył się
do nich. Sam Król nie drgnął nawet. Sparaliżował go strach.— Dobry
wieczór! — powiedział Turran. — Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o
nas. Podejdźcie bliżej! Nie musicie się lękać. Nie nastajemy na wasze
życie... chodzi nam tylko o wasze królestwo.Zaśmiał się.Jego wesołość
szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki.—
Ravenkrak musi dostać to miasto.— Dlaczego? — zapytał jeden z nich. —
Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na wpół zapomnianą
legendę? Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków.— To coś
więcej — odparł Turran. — Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które
przyćmi wielkość Ilkazaru. — Powiedział to poważnie, choć wiedział, że
dla jego braci cała historia była raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w
których pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich planach i
przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na
konsekwencje czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali
odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla rozrywki niż z prawdziwym
przekonaniem.Nerwowy śmiech.— Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką
ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi i milionom jego mieszkańców?
Jesteś obłąkany.— Jak wściekły lis — odparł Turran, odgarniając ciemne
włosy z czoła. — Jak wściekły lis. Zająłem już Iwa Skołowda. I to bez rozlewu
krwi.— Jeszcze nie! — Jeden z członków Rady postąpił naprzód, gotując
miecz.Turran ze smutkiem pokręcił głową.— Zajmij się tym głupcem, Luxos.
Ale nie rób mu krzywdy — dodał.Luxos podszedł bliżej, z uśmiechem pełnym
pewności siebie. Jego przeciwnik w widoczny sposób zadrżał. Następnie
wykonał pchnięcie, które powinno być śmiertelnym ciosem. Lecz Luxos odbił
ostrze i wyprowadził własny atak. Trzykrotnie stal zadźwięczała o stal.
Człowiek z Iwa Skołowda popatrzył na swoje puste dłonie.Stanowiło to
wystarczającą nauczkę dla pozostałych.Turran zachichotał.— Tak jak
powiedziałem, zajmujemy miasto. Zrobimy to bez przelewu krwi, jeśli
zdołamy. Lecz jeśli wam zależy, możemy zachować święto Mrocznej Pani. Wy
tam. Spójrzcie przez okno.Ponury, tłusty człowiek posłuchał rozkazu.—
Żołnierze — jęknął. — Co wy robicie?— Powiedziałem wam, zajmujemy
miasto.Z gardeł Członków Rady wydobył się pomruk wściekłości. Rzucili się
naprzód...— Wieża zabezpieczona, mój panie — oznajmił za drzwiami basowy
głos. Rudobrody kapitan wprowadził do sali oddział żołnierzy. Potem
obrzucił spojrzeniem zdumionych Członków Rady, roześmiał się i zapytał:
— Co mam z nimi zrobić?— Zamknąć w ich własnym lochu, aż Nepanthe będzie
bezpieczna. Gdzie jest Valther?— Potrzebujecie mnie? — Wszedł Valther,
zdyszany po wspinaczce po schodach. Jego twarz zaróżowiła się od
podniecenia.— Tak. Zbierz swoich rewolucjonistów. Dziś wieczór chcę
rozpocząć organizowanie nowego rządu. I wyprowadzić nasze oddziały z
miasta tak szybko, jak to tylko możliwe.Valther odszedł.— Ridyeh, weź
oddział i przyprowadź Nepanthe. Chcę, by zamieszkała tutaj jeszcze przed
wschodem słońca — ciągnął Turran.Ridyeh skinął głową i wyszedł.Kapitan
Turrana poprowadził Członków Rady do ich cel. Następnie Królowie Burzy
usiedli wraz z Królem Iwa Skołowda i podyktowali mu oświadczenie
abdykacji.Przyszła Nepanthe. Mężczyźni przynieśli z piwnic naostrzone
miecze. Została ich Księżniczką, oni zaś stanowili jej armię i policję —
choć żaden z Królów Burzy nie miał do nich zaufania. Raz już okazali się
zdrajcami.Nepanthe poważnie potraktowała swoją rolę i odegrała ją
znacznie lepiej, niż spodziewali się bracia. Niechętna podbojowi,
poważyła się na wiele, aby mu zapobiec, jednakże kiedy konieczność
zmusiła ją do działania, zaangażowała się weń z pełnym przekonaniem. To
było nędzne, zgniłe miasto, niepodobne do żadnego z jej snów — lękała się,
że w ogóle nie istniało miasto równie piękne — lecz ostatecznie Iwa Skołowda
była choćby cieniem miejsca z jej pragnień. Skorzysta więc tyle, ile tylko
będzie mogła ze swoich skradzionych chwil sławy.Usunięty z tronu Król
ogłosił oficjalnie swoją abdykację nazajutrz w południe, choć miasto
już o tym wiedziało i nie wydawało się skłonne do stawiania oporu. Ludność
jego była tak bardzo skorumpowana, że najwyraźniej uważała, iż nie
istnieje nic gorszego niż właśnie obalony rząd.Ponieważ Turran nie chciał
ostentacyjnie obnosić się z władzą, co mogłoby rozjątrzyć historyczne
animozje, powiódł więc swych żołnierzy z powrotem do Ravenkrak,
pozostawiając tylko jeden pluton pod wodzą podległego Grimnasonowi
porucznika Rolfa Preshki w charakterze straży przybocznej Nepanthe.
Pozostali Królowie Burzy zostali, by pomagać siostrze w tworzeniu
rządu, lecz pracowali niecierpliwie, wyczekując kolejnego łatwego
podboju. * * *Nepanthe stała przy oknie w ciemnej komnacie Wieży
Księżyca zupełnie sama. Spoglądała na ogród zalany księżycowym
blaskiem. Świtało. Jej czarne włosy, spływające na ramiona, lśniły po
ostatnim szczotkowaniu. Tańczące spojrzenie ciemnych oczu badało ogród.
Usta, pełne i różowe, gdy się uśmiechała (jakże rzadko), ściągnięte były w
wąską, bladą kreskę, gdyż myślała o czymś nieprzyjemnym. Pomiędzy brwiami
prawie zawsze znajdowała się zmarszczka oznaczająca dezaprobatę. Nagle
wyrwała się z zapatrzenia, obróciła i zaczęła spacerować. Jej chód był
wdzięczny, lecz pozbawiony zmysłowości. Pomimo swojego piękna nie
wydawała się kobieca, być może dlatego, że zbyt długo żyła w towarzystwie
twardych mężczyzn, a być może dlatego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny
nawiedzały ją teraz każdej nocy. Lecz w owej chwili prześladowały ją
myśli o Ravenkrak, nie zaś wspomnienia koszmarów.Urządzają sobie, myślała,
zabawę w podbój, dokładnie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz teraz już
dorośli, a to był rzeczywisty świat, świat który ledwie znali. Zbyt długo
żyli w na swój sposób zabawnym, martwym Ravenkrak. Spowodowało to zmiany w
ich świadomości. Zamek szaleńców, myślała, w górach, na najwyższym z
najwyższych szczytów, wiszący ponad krainą ostrych niczym noże górskich
grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stopniowo kruszejąc, a jego
mieszkańcy co jakiś czas napadali na Iwa Skołowda. Nieszczęsne miasto!
Istniały jednak stare porachunki, które należało wyrównać. Przodkowie
ich, wicekrólowie Imperium w Iwa Skołowda, po jego rozpadzie
przepędzeni zostali do Kracznodianów. Od tej chwili niemal każde
pokolenie ich potomków podejmowało próbę przywrócenia zwierzchnictwa
feudalnego rodziny nad Cis-Kracznodiańskimi prowincjami dawnego
Imperium. Marzenia głupców umierają ostatnie.Turran jak zawsze grał rolę
przywódcy. Ale jakież on posiadał armie? Ha! Parę setek ludzi, wśród
których jedynie odstępcy z Gildii Rudobrodego Grimnasona nadawali się do
walki. Mimo to współczuła miastom na zachodzie. Staną do walki, a Turran, z
pomocą Wiatrołaka, rozbije ich starożytne mury i szacowne zamki. Nigdy
dotychczas w rodzinie nie doszło do tak radykalnego podporządkowania
się panowaniu Mocy. W ten sposób dobiegnie końca pewien sposób życia.
Kultura mikrokosmosu. Ravenkrak upadnie, ponieważ jego mieszkańcy muszą
rozegrać swoją grę. Ogarniał ją gniew, gdy przychodziło jej na myśl, co
jeszcze będzie musiało umrzeć.Nie zdając sobie z tego sprawy, dokonywała
tych samych butnych założeń, co jej bracia. Nienawidziła ich zuchwałej
pewności siebie, niemniej nie pragnęła dla siebie niczego innego, jak
zwycięstwa na magicznym polu bitewnym.— Czy te idiotyzmy nigdy się nie
skończą? — zapytała w noc.Na pewno się skończą, pewnego dnia, choćby dopiero
wówczas, gdy z ust wysłanników Pani Śmierci padnie jej imię. Koniec
nadejdzie: oznaczać będzie zwycięstwo lub klęskę. W żadnym z nich wszakże
nie znajdzie ucieczki od tego niewielkiego, ekskluzywnego towarzystwa, w
jakim się wychowała. Śmierć wydawała się jedyną drogą do prawdziwej
wolności.Och, tak strasznie chciała się uporać z męczącymi troskami
żywota. Bracia nie mieli pojęcia, o czym ona mówi. Byli niczym maleńkie
rybki, szczęśliwe na wodach swoich małych zdarzeń. Nie dostrzegali
przestraszonego dziecka, zbłąkanego, pełnego entuzjazmu, ciekawego
świata dziecka ukrytego w duszy Nepanthe. Lecz Nepanthe sama również go
nie rozumiała — najmniej ze wszystkich tych lęków, które w ciągu dnia
tłumiła jej płomienna natura, a które nocami dominowały w jej snach.Sny
zmieniły się w czasie jej pobytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne fragmenty
pozostały takie same, lecz w chwili, gdy wyciągała drżącą rękę, aby dotknąć
szmaragdowej iglicy... Wieża rozpływa się, rodzi smoka, ona sama biegnie
przez dziwną krainę. Przez las włóczni, lecz nie jest już dłużej sama. Z
każdej strony, wdzięcznymi tysiącami, koty kluczą i wymykają się — spod
ziemi sterczą włócznie i zadają im ciosy. Porażone koty przyjmują
uderzenie z radością. Większość stać jedynie na symboliczne próby
ucieczki. Przerażona Nepanthe ucieka. Ku jej rozczarowaniu, ucieka
zawsze sama.Sama. Zawsze była sama, nawet pośrodku miasta, w sercu
królestwa.Sny dręczyły ją do tego stopnia, że starała się nie spać. Teraz,
myśląc o tych okropnościach, pragnęła tylko tego, by móc zapłakać. Nie
potrafiła. Ravenkrak stłumił w niej wszystkie subtelniejsze emocje:
nawet gniew i wściekłość przygasły. Wkrótce nie zostanie jej już nic prócz
grozy samotnych nocy.Teraz zaczęła przeklinać, powoli, metodycznie. Na
jej ustach zagościły wszelkie obrzydliwości i bluźnierstwa, jakie
usłyszała w ciągu swego życia spędzonego w towarzystwie twardych
mężczyzn. Księżyc zniknął za horyzontem na zachodzie. Gwiazdy zbladły.
Zanim skończyła, nadszedł poranek. A kiedy było już po wszystkim, została z
niczym. Z niczym prócz strachu.Wtedy na krótką zaledwie chwilę powróciły
wspomnienia z dzieciństwa. Marzenie o księciu, który przybędzie, by
uratować ją z Candareen.To wspomnienie było równie przykre jak
najgorszy koszmar. Sprawiało, że pytała samą siebie, kim stało się to
niewinne dziecko: niemalże ladacznicą, pozwalającą, by prostytuowali ją
bracia pragnący dalej prowadzić swoją grę. W ciągu dnia musiała znosić
poniżenie, jakim były nienawistne spojrzenia ludzkiego śmiecia, który
bracia oddali jej we władanie. Niechaj będą przeklęci, zwłaszcza bracia,
za to, że byli zbyt leniwi, by sami rządzić.Kiedy w końcu poddała się i
położyła spać, wpierw wyszeptała uroczystą modlitwę:— Niech Bogowie na
Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą, rozproszą
i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak. * *
*Pewnej nocy w najwyższej komnacie na Wieży Księżyca zebrało się
sześcioro ludzi, czekając na przybycie Turrana. Pięciu oczekiwało go z
bezinteresowną cierpliwością, lecz nie Nepanthe...— Psiakrew! —
przeklęła, uderzając drobną pięścią w stół. Tym nieeleganckim gestem dała
do zrozumienia, że zraniono jej miłość własną. — Czy ten próżniak nigdy
tu nie przyjdzie?— Cierpliwości, Nepanthe — błagał Ridyeh. — Skąd ten
pośpiech? Od czasu, gdy niepotrzebnie wezwałaś Wiatrołaka, pogoda stała
się zupełnie okropna. Będziemy czekać, nieważne jak długo.Opanowała się
pod wpływem wzmianki o minionym niepowodzeniu, lecz nic więcej nie
powiedziała.— Jeszcze trochę — powiedział Valther. — Wkrótce tu będzie.I
Turran rzeczywiście pojawił się za niespełna godzinę. Zwichrzone włosy,
taksujące spojrzenie i uśmiech za całe powitanie — przystanął na chwilę
w drzwiach, obejmując wszystkich badawczym wzrokiem. Był najwyższy z całej
siódemki. Potężne, umięśnione ciało ważące niemal dwieście funtów. Jego
włosy i oczy były jak u reszty rodzeństwa ciemne i lśniące. Było w nim coś,
jakaś charyzma, która sprawiała, że ludzie, zwłaszcza kobiety, chętnie
sprzyjali jego planom. Skończony fantasta, choć marzenia jego były mniej
zawiłe, aczkolwiek wspanialsze znacznie niźli sny Nepanthe, pragnął
stanąć na czele zwycięskich armii. Przystojny, sympatyczny, miły,
potencjalnie wielki przywódca — i trochę szalony.— Jak stoją sprawy?—
Doskonale — odparł Ridyeh. — Nasze zwycięstwo zostało zapisane w
gwiazdach. Ziemia zatrzęsie się. — Turran zmarszczył brwi. Opanował się.
Ridyeh ciągnął dalej: — Późno przybywasz. Co się stało?— Pogoda. — Turran
zasiadł na jednym z wolnych krzeseł. — Nad Kracznodianami bezustannie
szaleje burza. Efekt eksperymentu Nepanthe. Co więcej, z każdą chwilą się
wzmaga. W drodze powrotnej przeżyłem piekło. Trzeba się tym zająć.Sarkazm
jego słów nie uszedł uwagi Nepanthe.— Wy przeklęci mężczyźni! — zaczęła
bełkotać w podnieceniu. — Zawsze tacy wyniośli... Dobrze, skoro jesteśmy
wszyscy razem, bawmy się dalej w to błazeństwo. Jakie przywozisz wieści,
Turranie?— Ach, jesteś zawsze taka sama, Nepanthe, czyż nie? Zawsze
wszystko szybko, szybko. Cóż, wydaje się, że świat mógłby poświęcać mniej
uwagi temu, co robimy w Iwa Skołowda. — Zmieniając temat, zapytał: — Brock,
czy zostało jeszcze trochę wina? Zgłodniałem przez drogę.— To wszystko, co
masz do powiedzenia po tym, jak kazałeś nam czekać tak długo? — domagała
się odpowiedzi Nepanthe. — Jedynie: dajcie mi coś jeść?Odpowiedź
Turrana zdradzała długo tłumiony gniew.— Zbyt długo znosiliśmy twoje dąsy,
Nepanthe. To, co zrobiłaś z Wiatrołakiem, nie powtórzy się już więcej.
Raz cię ostrzegałem... potraktujemy cię tak, jak na to zasługujesz.Nie
dosłyszała gniewnej pogróżki w jego głosie.— Co możecie mi zrobić?
Zamknąć w Głębokich Lochach, abym nie zepsuła waszych idiotycznych
projektów?Jednomyślność ich potakujących skinień sprawiła, że
zamilkła.Wstrząśnięta słuchała Luxosa, który przecież często jej bronił,
a teraz powiedział:— Jeśli to jedyny sposób, sam zaprowadzę cię w
otchłań lochu.— I wyrzucę klucz — dodał Valther, jedyny brat, z którym
była naprawdę blisko.Poczuła się przybita. Szaleństwo Turrana objęło ich
wszystkich. I wiedziała, że nie wypowiadają czczych pogróżek. Zamknęła
usta i postanowiła dalej milczeć.— Valther, co się tutaj działo? — zapytał
Turran. Wywiad należał do obowiązków Valthera.— Mamy wieżę, symbol
władzy. Jak dotąd ludzie wydają się zadowoleni. Cień Ilkazaru nie
niepokoi ich tak bardzo, jak jeszcze parę pokoleń wstecz.Turran zamyślił
się.— Nepanthe, czy możemy ci zaufać i zostawić cię tu samą? — zapytał w
końcu.Unikając wszelkiego ryzyka, ledwie skinęła głową. W każdym razie
ludzie Valthera nie spuszczą z niej oczu. Cóż mogła przedsięwziąć, by
udaremnić ich grę?— Dobrze. Chcę wracać do domu, trzeba ćwiczyć wojska.
Rano wyjeżdżamy, wrócimy o stosownej porze, aby zdążyć na początek
wiosennej kampanii. A ty uważaj. Kiedy będzie cię ciągnęło do sabotażu,
przypomnij sobie Głębokie Lochy. Pomyśl, jakby to było, gdybyś musiała
zamieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cierpliwość chwilowo
jest na wyczerpaniu.Nepanthe zadrżała ze zgrozy. Głębokie Lochy były
miejscem pełnym cuchnącego szlamu, przejmującym wstrętem, położonym
głęboko pod Ravenkrak, nawiedzanym podobno przez duchy, opustoszałym od
tak dawna, że właściwie nikt z żyjących do końca ich nie poznał.— Valther?—
Tak?— Przygotujesz urządzenia kontrolujące burzę. Po drodze
zatrzymałem się przed ambasadą Dvaru. Nie podoba mi się ich stanowisko.
Nie mają zamiaru uznać naszej zwierzchności. Lepiej ukarzmy ich dla
przykładu. Zawczasu okażmy naszą moc.Policzki Nepanthe zaróżowiły się z
podniecenia. Nareszcie wydarzy się coś ciekawego. Czuła radość za
każdym razem, gdy manipulowała Wiatrołakiem.(Wysoko położone
łańcuchy gór nawiedzały żywiołaki Powietrza, moce, które szalały w
burzach nad Kracznodianami, często nimi kierując. Mieszkańcy nizin,
myślący o nich jak o duchach i demonach, nadali tym burzom określenie:
Dziki Gon, wyobrażając sobie, że są to złe duchy, ścigające dusze, by
zawlec je do własnego specjalnego Piekła. Królowie Burzy wiedzieli
lepiej. Po wygnaniu w następstwie Upadku Imperium z pokolenia na
pokolenie rodzina nauczyła się panować nad żywiołakami, a tym samym
nad pogodą, którą sprowadzały — zwłaszcza nad wściekłym wichrem —
Wiatrołakiem.)Tego wieczoru, kiedy w miastach takich jak Itaskia, Dunno
Scuttari i Hellin Daimiel mieszkańcy rozkoszowali się przyjemnym
zimowym wieczorem, Dvar, terytorium lenne Iwa Skołowda, jęczał pod
naporem nienaturalnej burzy. Szalała całą noc, a gdy przeszła, Dvar
skrywała pięciometrowa warstwa śniegu. Kiedy wściekli ludzie odkopywali
miasto spod zasp, Królowie Burzy kierowali się już na północ, w stronę
Ravenkrak.
TRZY: Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI;
Z ust Głupca Człowiek o imieniu Saltimbanco, gdzie indziej znany jako
Szyderca, siedział na skrawku błotnistej ziemi przed Bramą Smoka w Kamieńcu
Prost, zewsząd otoczony przez brudne i obdarte dzieci. Wszystkie
chichotały, patrząc na niego, i domagały się sztuczek. Korpulentny
pseudofilozof, fałszywy czarodziej, bezskutecznie usiłował je odegnać
i przekrzyczeć ich wrzaski, ocierając jednocześnie ze smagłej twarzy
strużki potu.— Hai, Wielmożny Panie! — zawołał do mijającego go
podróżnika. — Pozwól, niech ci powróżę! Nie opuszczaj świetnego Kamieńca
Prost, zanim nie wysłuchasz, co zgotowały ci Losy. Ta licha góra tłuszczu
to słynny wielki nekromanta, który przepowie twą ukrytą przyszłość. Tylko
jedna korona, Panie, a potężne osłony skryją twą osobę. Jedna korona i twoja
cenna jaźń bezpieczna będzie przed mocą wszelakiego złego czaru.Podróżnik
splunął w kierunku grubego mężczyzny i wyminął go, opuszczając
Kamieniec Prosi przez Bramę Smoka. Barwny pojazd kołysał się pod ciężarem
dymiących, cuchnących koszy z kadzidłami. Minąwszy posągi skrzydlatych
lwów i paskudnych chimer, przejechał pomiędzy dwoma olbrzymimi smokami z
zielonego kamienia, jeden nazywał się Ognistooki, drugi
Płomiennopyski.Saltimbanco, tracąc głos, przeklinał podróżnika,
mamrocząc przez zęby jednej z czaszek ze swojej kolekcji. Dzieci, nie
bacząc na jego język, piszczały z uciechy. Zwołały przyjaciół. Gruby
mężczyzna nie przerwał i teraz sam siebie zaczął obrzucać obelgami, aby
przyciągnąć więcej chuligańskiej braci. Jego wielkie brązowe oczy,
rzucające wściekłe spojrzenia z ukosa, patrzyły równie złowieszczo jak
Ognistooki spod bramy.— Phi! — parsknął Saltimbanco, zaciskając grube
wargi w brązowej twarzy, okrągłej jak melon. — Phi! — zamruczał sam do
siebie. — Wszechmocny, hojny, możny Kamieńcu Prosi, bezcenny rubinie mojej
matki! Od trzech zimnych, nieszczęsnych, deszczowych dni siedzę przed
słynną Bramą Smoka i nie zdobyłem ani jednego szekla. Nie rzucono tej
pokornej przyjacielskiej duszy ani j