Rodinson Maxime - Mahomet

Szczegóły
Tytuł Rodinson Maxime - Mahomet
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rodinson Maxime - Mahomet PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rodinson Maxime - Mahomet PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rodinson Maxime - Mahomet - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maxime Rodinson Mahomet Człowiek może by ć smutny, lecz wstając z łoża przed świtem i zachowując ostrożność w obcowaniu ze starym drzewem, oparłszy brodę na ostatniej gwieździe, widzi w głębi niebios na czczo wielkie przejmujące niewinnością rzeczy, które biorą obrót ucieszny... Saint-John Perse, "Anabaza", "Pieśń"; w przekładzie Z. Bieńkowskiego Rozdział I Opisanie świata Trzynaście wieków upłynęło od domniemanej daty założenia Rzymu, nieco więcej niż pięćset lat od narodzin Chrystusa, ponad dwieście od chwili, kiedy Bizancjum zostało przekształcone przez Konstantyna w Konstantynopol. Chrześcijaństwo tryumfowało. Nad brzegami Bosforu i Złotego Rogu panował cesarz drugiego Rzymu, pierwszy sługa Chrystusa Króla, prawdziwy władca świata. Wszędzie powstawały kościoły, by głosić chwałę Boga w trzech osobach i sprawować ofiarę eucha- rystyczną. Misje niosły Ewangelię na coraz odleglejsze obszary, docierały one zarówno do bezkresnych lasów, stepów, aż na mglistą Północ, jak i nad ciepłe morza, gdzie z rąk do rąk przechodziły bajeczne bogactwa i skąd żeglowano do Indii i Chin. Na zachodzie barbarzyńcy buntowali się co prawda, jednakże owi Frankowie, Burgundowie, Goci, po- dzieleni i zwaśnieni, żywiący podziw dla potęgi Rzymu, niezdolni utworzyć silnego pańs- twa, stopniowo osiedlali się i zapuszczali korzenie na terenach Cesarstwa. Rzym utracił wiele ze swej starożytnej świetności, ucierpiał od ciosów barbarzyńców. Bizancjum jed- nak, stolica świata, trwało, wspaniałe, budzące zachwyt, nie zdobyte i nie do zdobycia. Mniej więcej w tym czasie egipski kupiec nazwiskiem Kosmas, który wiele podróżo- wał, u schyłku zaś życia został mnichem, pisał z tryumfem: "Cesarstwo Rzymskie uczestniczy więc w chwale królestwa Chrystusowego, ponieważ przerasta, o tyle, o ile jest to możliwe w tym życiu, każdą inną władzę, i pozostanie nie- zwyciężone aż do końca, gdyż zostało powiedziane: <Nigdy nie zginie.> (Daniel, 2,44)... I twierdzę z całą ufnością, że choć nieprzyjaciel barbarzyńca powstał przez krótką chwilę przeciw rzymskiej potędze jako kara za nasze grzechy, jednak dzięki mocy tego, kto nami rządzi, imperium pozostanie niezwyciężone, jeśli tylko nie ograniczy, ale rozszerzy za- sięg chrystianizmu. Jest to bowiem pierwsze państwo, jakie przed wszystkimi innymi uwierzyło w Chrystusa i podporządkowało się przez Niego ustalonym prawom, w imię których Bóg, będący Panem wszechrzeczy, zachowa je niezwyciężonym aż do końca" (Kosmas, 113 B-C). Imperium światowe i religia światowa są powiązane. Kosmas napisał również: "Tak samo i u Baktryjczyków, Hunów, Persów, innych Indusów, Persarmenitów, Medów i Elamitów i w całej Persji niezliczone są kościoły z ich biskupami, wielka mnogość wspólnot chrześcijańskich, jak też wielu męczenników i mnichów-pustelników. Tak samo w Etiopii, w Aksum i całym tym rejonie; i u mieszkańców Arabii Szczęśliwej, których nazywa się teraz Homerytami, w całej Arabii, Palestynie, Fenicji, w całej Syrii i Antio- chii aż do Mezopotamii, u Nubijczyków i Garamantów, w Egipcie, w libijskim Pentapoli- sie, w Afryce i Mauretanii aż po Gadir (Kadyks), na obszarach Południa, wszędzie tam is- tnieją chrześcijańskie kościoły, żyją biskupi, męczennicy, mnisi, pustelnicy, wśród któ- rych głoszona jest Chrystusowa Ewangelia. Również w Cylicji, w Azji, Kapadocji, w kra- inie Lazów i w Poncie, jak i bardziej na północ, gdzie mieszkają Scytowie,Hyrkanowie, Herulowie, Bułgarzy, Grecy i Illirowie, Dalmaci, Goci, Hiszpanie, Rzymianie, Frankowie i inne ludy, aż do Gadiru nad Oceanem, i dalej na północ żyją wierni i ludzie głoszący Ewangelię Chrystusową, wyznający prawdę Zmartwychwstania. Widzimy w ten sposób spełniające się nad całym światem przepowiednie" (Kosmas, 169 B-D). Spróbujmy postawić się w sytuacji mieszkańców tych położonych na północy i zacho- dzie obszarów, które już nieco poznaliśmy. Wielu z nich udawało się na Wschód, ku źródłom wiary. Galisyjski mnich Valerius daje w VII wieku za przykład dla braci zakon- nych hiszpańską zakonnicę: "W czasach kiedy rodząca się zbawcza wiara katolicka i wielka światłość naszej świętej religii zajaśniały wreszcie na najodleglejszych krańcach Zachodu, błogosławiona siostra Aetheria, trawiona ogniem pragnienia, by spłynęła na nią łaska Pańska, wspomagana mocą potęgi Bożej, zebrawszy wszystkie swe siły, z sercem nieustraszonym wyruszyła w daleki świat. Szła tak czas pewien prowadzona przez Pana, aż dotarła do upragnionego celu: świętych miejsc związanych z narodzeniem, męką i zmartwychwstaniem Pana, do wielu prowincji i miast, gdzie spoczywają ciała niezliczo- nych świętych męczenników, by modlić się i czerpać budujące przykłady. Im lepiej po- znawała tajemnice świętego dogmatu, tym żywiej jaśniał w jej sercu niegasnący płomień świętego pragnienia." Udajmy się śladami Aetherii (podróżowała około roku czterechsetnego), rozpoczyna- jąc wyprawę od wybrzeży Hispanii. Nie musimy oglądać Rzymu wyludnionego nieomal, zniszczonego przez pożary, pozbawionego wody, obróconego w ruinę. Jednak ciekawość skłania do tego, by zwiedzić Konstantynopol, stolicę, drugi Rzym, a pobożność wręcz to nakazuje. Konstantynopol, nazywany wtedy Miastem, uświetniały słynne kościoły, z któ- rych najpiękniejszy i najsławniejszy, Świętej Zofii, lśnił jeszcze wtedy blaskiem nowości. Wyświęcając go 25 grudnia 537 roku Justynian zakrzyknął: "Zwyciężyłem cię, Salomo- nie". Słynne klasztory, a było ich wiele, i cenne relikwie przyciągały pielgrzymów. Po- dziwiano w Konstantynopolu "szerokie aleje przecinające miasto wzdłuż i wszerz, wiel- kie place ze strzelistą kolumną pośrodku, okolone wspaniałymi pałacami; budowle pub- liczne o wyglądzie wciąż jeszcze klasycznym, eleganckie domy budowane na modłę sy- ryjską; ulice i portyki zdobione antycznymi posągami - wszystko to składało się na całość cudowną [...] Przepych cesarskich pałaców, zwłaszcza Pałacu Świętego [...] budził po- dziw różnorodnością budowli, pięknem otaczających je ogrodów, mozaikami i malowid- łami zdobiącymi komnaty. Sprawiało to, że Konstantynopol przyciągał ku sobie oczy ca- łego świata, który wyobrażał go sobie jako miasto cudów ukazujące się w złocistym blasku". Rzeczywiście przybijało się tam, jak Aetheria, do ziem świętych. "Poszukując wszędzie tego, co zawarte jest w księgach Starego i Nowego Testamentu - mówi o Aethe- rii Valerius - odwiedzając w różnych częściach świata miejsca, gdzie dokonały się cuda, a więc prowincje, miasta, góry i pustynie, o których czytała w księgach, chcąc dotrzeć, gdzie tylko możliwe, w podróżach trwających lata całe, przemierzając świat z pomocą Boga, dotarła wreszcie do krain Orientu". Wschód bizantyjski bogaty był w monumen- talne budowle, wspaniałe kościoły, opływające w dostatki ludne miasta, wielkie klaszto- ry, w różnorakie pamiątki z epoki biblijnej i początków chrześcijaństwa. Antiochia, Alek- sandria, Jerozolima były wielkimi, przepięknymi miastami. Justynian wzniósł w nich wielkie gmachy, nie tylko zresztą tam, ale i w miastach o mniejszym znaczeniu, które wymienia Prokopiusz w traktacie im poświęconym. Również retor Choirikos opisuje cu- downe kościoły Gazy, swego miasta rodzinnego. Aetheria dotarła aż do Charry, antycznego Harranu, gdzie miał swą siedzibę Abraham. Niezmordowanie poszukując pamiątek biblijnych zapytała biskupa miasta, gdzie znajduje się Ur, miejsce narodzin patriarchy. I tu wyrosła przed nią wielka przeszkoda. "Miejsco- wość, o którą pytasz, córko, znajduje się na dziesiątym postoju stąd, w głębokiej Persji [...] Rzymianie już tam nie mogą dotrzeć, cały ten obszar zajęty jest przez Persów". Tam zaczynało się inne imperium - perskie imperium Sasanidów, druga potęga świata. Opa- nowało ziemie od Eufratu po Indus. Jego stolicę stanowił zespół siedmiu miast położo- nych nad Tygrysem, niedaleko antycznego Babilonu i dzisiejszego Bagdadu. Po syryjsku zespół ten nazywano Mahuze lub Medinata, po arabsku Al-Madain, co znaczy po prostu: miasta. Najważniejszym był Ktezyfon, gdzie do dziś zachowały się ruiny pałacu królew- skiego, który po persku nazywa się Taq-e Kesra, łuk Chosroesa. Salę audiencyjną (o rozmiarach 27 m szerokości, 42 m długości, 37 m wysokości) pokrywało szerokie elip- tyczne sklepienie. Tu król królów ukazywał się swojemu ludowi. Kiedy odbywały się au- diencje, "tłum cisnął się przed ogromnym wejściem tworzącym drzwi apadany i wkrótce wielka sala wypełniała się ludźmi. Posadzkę pokrywały miękkie dywany, ściany były po części zasłonięte kobiercami, a resztę powierzchni przysłaniały mozaikowe malowidła. Tron znajdował się w głębi, za zasłoną, otaczali go dostojnicy wojskowi i dygnitarze sto- jący w wyznaczonej przez etykietę odległości od zasłony. Prawdopodobnie jakaś barier- ka oddzielała dworzan i ważne osobistości od tłumu. Nagle zasłona się uchylała i ukazy- wał się król królów siedzący na tronie na poduszce ze złotego brokatu, odziany we wspa- niałe szaty przetykane złotem. Korona powleczona złotem i srebrem, zdobiona perłami, wysadzana rubinami i szmaragdami, zawieszona była nad jego głową na złotym łańcusz- ku przytwierdzonym do sufitu, tak cienkim, że widocznym tylko dla tych, którzy stali bardzo blisko tronu. Z daleka wyglądało to tak, że korona spoczywa na głowie króla, w rzeczywistości jednak była zbyt ciężka, by jakakolwiek ludzka głowa mogła ją udź- wignąć, ważyła bowiem dziewięćdziesiąt jeden i pół kilo. Ten ogromny przepych, ukazu- jący się oczom w tajemniczym świetle sączącym się do sali przez sto pięćdziesiąt otwo- rów, od pięciu do siedmiu cali od sklepienia, takie robił wrażenie na osobie, która po raz pierwszy uczestniczyła w spektaklu, że bezwiednie padała na kolana". Skarby władców sasanidzkich były nieprzebrane, arabscy pisarze pozostawili nam ich rejestry, pełne zachwytu opisy upiększone jeszcze przez tradycję. Opowiadano o figurach do gry w szachy zrobionych z rubinów i szmaragdów, o kostkach tryktraka z korali i tur- kusów. Tron króla królów, pisze As Sa-alibi, "wykonany został z kości słoniowej i drze- wa tekowego, oparcia miał ze złota i srebra, wyłożony był złotymi i srebrnymi płytkami. Miał 180 łokci długości, 130 szerokości i 15 wysokości. Na jego stopniach znajdowały się siedzenia z czarnego drewna i z hebanu obramowane złotem. Nad tronem rozpościerał się baldachim ze złota i lapis-lazuli, na którym przedstawione były sklepienie niebieskie i gwiazdy, znaki zodiaku, siedem klimatów oraz królowie w różnych postawach: podczas uczty, w bitwie, na polowaniu. Był też mechanizm pokazujący godziny. Tron wyściełały cztery dywany z brokatu przetykanego złotem, zdobionego perłami i rubinami, każdy z dywanów nawiązywał do określonej pory roku". W rzeczywistości tron ten był praw- dopodobnie gigantycznym, z przepychem zdobionym zegarem. Armia była potężna. Główną siłę uderzeniową, konnicę, stanowili ludzie dobrze uro- dzeni. Nosili ściśle przylegające do ciała pancerze i robili wrażenie ogromnej, lśniącej w słońcu masy żelaza. Za konnicą szły słonie, rykiem, zapachem i straszliwym wyglądem wywołujące przerażenie nieprzyjaciela, za nimi piechota, którą tworzył tłum chłopów podlegających służbie w wojsku - o wątpliwej wartości bojowej. Oddziały pomocnicze, składające się z jeźdźców pochodzących z wojowniczych ludów podporządkowanych Irańczykom lub z najemników, były znacznie użyteczniejsze. Reforma armii w VI wieku wprowadziła bardzo ścisłą dyscyplinę; wojsko to walczyło na wszystkich granicach Cesarstwa: w Turkiestanie, w pobliżu Indii, na Kaukazie, głów- nie jednak przeciw cesarstwu rzymskiemu. W 531 r. na tron irański wstąpił prawdziwy władca, Chosroes, zwany Anuszirwanem, co znaczy: mający nieśmiertelną duszę. Ener- gicznie przywrócił on porządek społeczny, który jego ojciec, wzruszony niedolą ludu, po- rwany utopijnymi ideami reformatorskimi Mazdaka, nieco naruszył. Zreformował armię i system finansowy, później zajął należącą do Rzymu Syrię, zdobył Antiochię i zniszczył ją. W 561 r. został zawarty na okres pięćdziesięciu lat pokój, który trwał zaledwie lat dziesięć. Dwa wielkie imperia zaciekle walczyły o hegemonię. Ponadto reprezentowały one dwie koncepcje rozumienia świata, dwie zwalczające się religie. W Bizancjum panowało chrześcijaństwo. Oficjalną religią w Iranie był mazdaizm stworzony przez Zaratustrę, która to religia opierała się na kosmicznym przeciwieństwie pierwiastków dobra i zła. Człowiek powinien opowiedzieć się po stronie dobra poprzez dobre myśli, dobre słowa i dobre uczynki. Jednakże i inne religie miały prawo istnienia, były nawet chronione, ota- czane szacunkiem. Mazdakici nie uprawiali prozelityzmu, krótkotrwałe prześladowania innych religii miały przyczyny przede wszystkim polityczne, nie religijne. Wyznawcy różnych religii wzajemnie się mordowali lub donosili na siebie u władz. Te obawiały się tajnego porozumienia chrześcijan z bizantyjskim nieprzyjacielem, nie bez racji zresztą. Jednak w V wieku Konstantynopol potępił herezję nestoriańską, która zbyt stanowczo oddzielała od siebie dwie natury Chrystusa, i nestorianie schronili się w imperium pers- kim. Jako zaciekli wrogowie Bizancjum zostali tu dobrze przyjęci, nieźle im się powodzi- ło, z czasem zdobyli znaczne wpływy i uczynili z Persji bazę wyjściową dla ewangeliza- cji krajów azjatyckich. Zrozumiałe jest, że Kosmas, który żywił co najmniej sympatię do nestorianizmu, przedstawia "imperium Magów" jako "następujące bezpośrednio po impe- rium Rzymian, ponieważ Magowie zostali wyróżnieni przez Pana Jezusa, kiedy przybyli oddać Mu cześć i złożyć hołd; to najpierw na rzymskiej ziemi była głoszona nauka chrześcijańska, w czasach apostołów, wkrótce jednak potem została zaniesiona do Persji przez apostoła Tadeusza". Żydzi również byli raczej dobrze przyjmowani i bezpieczni od chrześcijańskich prześladowań. To w sasanidzkiej Mezopotamii kipiące życiem intelek- tualnym akademie działające pośród licznych wspólnot żydowskich spisały ogromny Talmud babiloński. Katolikos, patriarcha Kościoła chrześcijańskiego w Iranie, jak i resz galuta lub egzylarch, stojący na czele wspólnoty żydowskiej, byli ważnymi osobistościa- mi mającymi znaczną władzę nad swoimi owieczkami. Zajmowali miejsce pośród dorad- ców imperium. Mimo zdarzających się tarć i krótkotrwałych gwałtownych prześladowań spowodowanych najczęściej nadgorliwością prozelitów lub ingerencjami autorytetów re- ligijnych w wielką politykę, nestorianie i Żydzi znajdowali się w Persji właściwie w bar- dzo korzystnej sytuacji. Z każdego innego miejsca na świecie spoglądali ku niej jak ku metropolii wyciągającej pomocną dłoń. W oczach znacznej części ludności świata bizantyjskie cesarstwo rzymskie i sasanidz- kie imperium perskie - one tylko - stanowiły cały cywilizowany świat, "dwoje oczu, któ- rym Bóg powierzył zadanie oświecenia świata", jak pisał perski cesarz do władcy bizan- tyjskiego. "Niespokojne i wojownicze ludy znajdują się pod nadzorem, życie ludzi jest całkowicie zorganizowane i ukierunkowane przez te dwa wielkie mocarstwa" - dodawał. Oczywiście istniała mglista świadomość, że gdzieś daleko leżą potężne cesarstwa o wspaniałej cywilizacji i zadziwiających bogactwach: Chinydynastii Tang, królestwa Indii, Birmy, Indonezji, imperium Khmerów, Japonia... Ale to były obszary baśniowe, wyśnione krainy, których obyczajów, instytucji i historii nie znano. Oczywiście, kupcy tacy jak Kosmas zapuszczali się aż na Cejlon, do Indii (stąd jego pseudonim: Indykop- leustes, "ten, który żeglował ku Indiom"), gdzie poszerzali swą wiedzę o tamtym świecie. Ale chodziło jakby o inną planetę, znajdującą się zresztą na drodze do ziemskiego raju leżącego poza granicami oceanu Wschodu, planetę, z którą od czasu do czasu kilku śmia- łych astronautów nawiązywało luźny kontakt. Pochodziły stamtąd kosztowne towary, w pierwszym rzędzie jedwab i korzenie przewożone przez barbarzyńskie ludy zamieszku- jące szeroką strefę oddzielającą te dwa światy i skupiające niemal w swoich rękach sto- sunki między nimi: Turków na północy, Arabów na południu. Wkroczenie na obszary tych ostatnich to jakby zetknięcie się z końcem świata. W tym kierunku prawdopodobnie podążał nasz wymyślony podróżnik, a szedł śladami rzeczywistych pielgrzymów, takich jak siostra Aetheria. Po przebyciu Syrii i Palestyny poprowadzono ją ku miejscu, gdzie "góry, między którymi wędrowaliśmy, rozstępowały się i tworzyły bezkresną równinę, całkiem płaską i niezwykle piękną; w dali za równiną rysowała się święta góra Boża, Synaj". W miarę jak się przybliżali, góra odsłaniała kolej- ne szczyty, pielgrzymi z trudem się po niej wspinali. "Z wielkim wysiłkiem odbywa się wspinaczka na te góry, ponieważ nie podchodzi się łagodnie, zakosami, jak gdyby ślima- kiem, ale prościuteńko, jak gdyby wzdłuż ściany, schodzenie też odbywa się po linii pros- tej, pokonuje się jedno wzniesienie po drugim, by wreszcie dotrzeć do podnóża góry znajdującej się pośrodku, do właściwego Synaju. I tak, wypełniając wolę Chrystusa na- szego Pana, wspomagana modlitwami świętych, którzy nam towarzyszyli, posuwałam się z wielkim trudem, ponieważ musiałam wspinać się na własnych nogach [było zupełną niemożliwością pokonanie tej drogi konno]; mimo to nie czułam się utrudzona, a nie czu- łam się utrudzona dlatego, że widziałam, iż, zgodnie z wolą Boską, spełniają się moje pragnienia" (paragraf 3, 1-2). Na szczycie znajdował się "kościół niezbyt duży, ale nie- zwykle piękny", bracia zakonni pokazywali pielgrzymom panoramę. "Pod sobą widzie- liśmy góry, które z takim trudem pokonaliśmy; w porównaniu ze znajdującą się pośrodku górą, na której staliśmy, wyglądały jak niewielkie pagórki... Egipt i Palestyna, Morze Czerwone, Morze Partyjskie, które rozpościera się w kierunku Aleksandrii, wreszcie kra- ina Saracenów rozciągająca się jak okiem sięgnąć, wszystko to widzieliśmy u naszych stóp: trudno w to uwierzyć... (paragraf 3, 8)." Kraina Saracenów... Ludu barbarzyńskiego, niepokojącego. Mnisi na pewno utrzymy- wali z nimi jakieś kontakty. Sto lat po wyprawie Aetherii kościółek został opuszczony; jakby to powiedzieć... był nawiedzany przez duchy. "Nie leży w ludzkiej mocy - pisze Prokopiusz - wspiąć się nocą na wierzchołek góry, ponieważ słychać tam przez całą noc huk grzmotów, dzieją się inne cudowne zjawiska, które wywołują panikę nawet w najsil- niejszym i najodważniejszym człowieku". Znacznie niżej Justynian zbudował piękny kościół poświęcony Matce Bożej oraz potężny fort, strzeżony przez liczny garnizon, "tak że saraceńscy barbarzyńcy nie mogli, wykorzystując fakt, że teren jest bezludny, posłu- żyć się tym miejscem jako bazą, by cichaczem opanować sąsiednie dystrykty Palestyny". Kim byli ci ludzie, których tak się obawiano, a którzy zamieszkiwali ten opustoszały kraj na granicy cywilizowanego świata? Rozdział II Arabia Ci, których grecka nazwa brzmiała Sarakenoi, łacińska Saraceni, od czego powstało francuskie słowo Sarrasins, wcześniej byli nazywani Arabami scenijskimi, Arabami, któ- rzy żyją pod namiotem (po grecku skene). Sami nazywali siebie po prostu Arabami. Od niepamiętnych czasów zamieszkiwali tę nieurodzajną ziemię i nikt nie pamiętał, by kie- dykolwiek jakiś inny lud żył tu przed nimi. Obszar ogromny, wielkości nieomal jednej trzeciej Europy. Bardzo jednak słabo za- ludniony. Z powodu rzadko występujących opadów znaczna część terytorium stała się pustynią. W niektórych rejonach deszcz może nie padać i dziesięć lat. Ogromne obszary pokrywają wydmy, których wysokość dochodzi do 200 metrów, a długość do kilku kilo- metrów. Na przykład rejon Ar-Rab al-Chali jest wielkości Francji, inny, bardziej na pół- noc, Wielki Nafud - sięga 70 000 km2. Gdzie indziej natrafić można na rozległe pola la- wowe, pozostałości po dość dawnej aktywności wulkanicznej. Koryta rzek (wadi) świadczą o tym, że w dalekiej przeszłości klimat był bardziej wil- gotny. Jednak przynajmniej od czasów historycznych zazwyczaj są wyschnięte. Czasami pojawiają się gdzieniegdzie kałuże. Bywa, że niespodziewane deszcze zamieniają je na krótko w rwące potoki. Te "powodzie", jak mówią Arabowie, powodują straszliwe szko- dy. Ale woda pozostaje. Wsiąka w glebę. Poszukuje jej się głęboko w ziemi za pomocą studni. Głębokość jednej z tych studni sięga aż 170 metrów. Arabowie rozwinęli całą naukę o studniach; potrafią wyczuć węchem na niewielkiej głębokości zasypane piaskiem miejsce, w którym znajduje się woda. Zdarza się, że woda wytryskuje w postaci źródła. Wtedy powstaje oaza, której zielona roślinność odcina się wyraźnie na tle otaczającej pustyni. Gdzie indziej również, zwłaszcza na równinach nadbrzeżnych, zwanych tihama, bo tam deszcze padają częściej, niżej położone koryta rzek zatrzymują dostatecznie dużo wody, by można było uprawiać niektóre rośliny. Zresztą nawet w okolicach pustynnych gwałtowna ulewa powoduje, że w kilka godzin wyrastają kwiaty i dzikie trawy. Warunki geograficzne narzucają sposób życia. Na półwyspie przeważają pustynie, co decyduje o koczowniczo-pasterskim charakterze życia. Mieszkańcy tych obszarów w cią- gu drugiego tysiąclecia przed naszą erą udomowili wielbłąda. Wiadomo, że łatwo przy- stosowuje się on do warunków panujących na pustyni. Odtąd niewielkie grupki nomadów (po arabsku nazywanych badw, od czego powstało nasze słowo "beduin") podążały za wielbłądami, które zapewniały im przetrwanie. Arab, powiedział Sprenger, jest pasoży- tem wielbłąda. "Wiosną", gdy padają deszcze, wszyscy zdążają gromadnie, poganiając stada, ku regionom, które zazieleniła padająca z nieba woda. Nastają dni radości, kiedy zwierzęta i ludzie najadają się do woli pamiętając o okresie niedostatku, który nadejdzie. Weselą się w niewielkich grupkach, korzystając z tej manny. Później susza powraca i ludzkie gromady skupiają się wokół miejsc, gdzie woda utrzymuje się stale, a przy niej drzewa, krzewy i małe krzaczki. Gdzie indziej sieje się zboża. Nieliczni osiadli miesz- kańcy oaz uprawiają palmę daktylową, drzewo drzew, którego nie tylko owoce, ale wszystkie składniki zużytkowuje się do końca, "ciotkę i matkę Arabów", jak mawiano, dostarczającą jedynego prawdziwego pożywienia (uzupełniało je wielbłądzie mleko) ma- sie żyjących w nędzy beduinów. Wszystkie grupy ludności musiały żyć w symbiozie ze sobą, ponieważ wszyscy wza- jemnie siebie potrzebowali: uprawiający gaje palmowe, zboża, owoce i warzywa, bedui- ni-hodowcy wielbłądów stepowych lub pustynnych, chłopi i mieszkańcy miast regionów sąsiadujących. Hodowcy wielbłądów zawdzięczali swoim szybko poruszającym się wierzchowcom wyższość bojową,która praktycznie pociągała za sobą przewagę nad lud- nością osiadłą, zwłaszcza tą, która zamieszkiwała oderwane od świata oazy leżące pośród pustynnego oceanu, królestwa koczownika. Dlatego niemal wszędzie hodowcy kupowali sobie opiekę pasterzy w zamian za służbę lub daninę. Dzisiaj w niektórych arabskich po- siadłościach nazywa się to, nieco sarkastycznie, "chuwwa" , podatkiem od braterstwa. Innym rodzajem pokojowych stosunków między tymi grupami był handel. Wielbłąd, statek pustyni, pozwala przemierzać wielkie odległości. Może unieść do 200 kilogramów i pokonać w ciągu dnia 100 kilometrów; zdolny jest poruszać się dwadzieścia dni bez wody w pięćdziesięciostopniowym upale, pod warunkiem że dostanie trochę paszy; jeśli nie, i tak wytrzyma do pięciu dni, nim padnie. Karawany mogły połączyć ze sobą cywili- zowane obszary Południowej Arabii i Urodzajnego Półksiężyca, przewożąc towary ro- dzimej produkcji oraz towary tranzytowe pochodzące z Indii, Afryki Wschodniej i Dale- kiego Wschodu oraz z kierunku przeciwnego: z obszarów leżących nad Morzem Śró- dziemnym. Beduini żądali zapłaty za przejazd po terytorium, które kontrolowali, chyba że jakieś silne państwo było zdolne zbrojnie zapewnić karawanie bezpieczeństwo. Na niższym szczeblu podziału terytorialnego następowała naturalna wymiana między noma- dami i ludnością osiadłą, kiedy chodziło po prostu o pożywienie, np. wymianę mleka na daktyle. Powstawały targi, bazary, które czasami nabierały charakteru stałego, jeśli znaj- dowały się w pobliżu jakiegoś źródła lub sanktuarium. Oprócz miast, naturalną koleją rzeczy powstających na terenie oaz, były też miasta rozproszone po pustyni. Skupiali się w nich kupcy, rzemieślnicy i, jeśli ukształtowanie terenu na to pozwalało, chłopi oraz wodzowie plemion koczowniczych, którzy stamtąd sprawowali kontrolę nad wędrujący- mi współplemieńcami, żyjąc we względnym dobrobycie, w otoczeniu mniej lub bardziej licznej świty. W miastach tych oraz oazach i stepach przeznaczonych pod uprawę utrzymywały się struktury społeczne typowe dla życia na pustyni. Niewielkie grupki ludzi, których liczeb- ność określały warunki życiowe, a które nazwać można klanami lub rodami, stanowiły komórki podstawowe. Rody, słusznie czy niesłusznie przyznające się do pewnego po- krewieństwa, tworzyły plemię. Każde plemię miało przodka, od którego pochodziła jego nazwa. Ideolodzy i politycy pustyni tworzyli genealogie, w których przypuszczalne wię- zy pokrewieństwa z takimi przodkami były odzwierciedleniem mniej lub bardziej blis- kich stosunków między grupami noszącymi ich imiona. Mogły to być stosunki pokojowe. Jednakże straszliwa nędza, z jaką tak często zmagali się Arabowie, rodziła wielką pokusę, by siłą zawładnąć bogactwem (najczęściej bardzo względnym) tych, którym los bardziej sprzyjał. Dokonywano zatem napadów rabunko- wych (ghazw, ghazwa), zgodnie z przyjętym zwyczajem. Zagarniano dobra, starając się przy tym, o ile tylko było to możliwe, nie zabijać ludzi. Zabójstwo bowiem pociągało za sobą, według niepisanego prawa pustyni, poważne konsekwencje. Żadne abstrakcyjne prawo nie zamykało w swych paragrafach wolnych Arabów, nie istniał żaden aparat pań- stwowy mogący narzucić przy pomocy policji sformułowane przez siebie przepisy. Jedy- ną ochronę życia jednostki stanowiła pewność, płynąca z przestrzeganego zwyczaju, że drogo przyjdzie za czyjeś życie zapłacić. Krew za krew, życie za życie. Hańba nie do wymazania okryłaby tego, który, przez prawa zwyczajowe wyznaczony na mściciela, zostawiłby zabójcę przy życiu. Wendeta, po arabsku sar, jest jednym z filarów społecz- ności beduinów. Społeczność ta najogólniej opiera się na zasadzie równości. Wszyscy członkowie ple- mienia są sobie równi. Każda grupa wybiera swojego wodza, sajjida. Jego prestiż zależy ściśle od autorytetu osobistego. Sajjid musi stale czuwać, by nie został on naruszony. Chodzi przecież o jego pozycję. Musi więc mieć mnóstwo zalet, utrzymywać przy sobie ogół hojnością i życzliwością, w każdej sytuacji dawać dowód umiaru, odgadywać ukryte pragnienia tych, którym przewodzi, a przy tym wykazywać się męstwem i stanowczością. Kiedy zbiera się cały ród, wystarcza sprzeciw jednego członka, by podważyć ważką de- cyzję. Prawdę mówiąc, nie wszyscy są przecież równi. Niektóre rody wzbogaciły się dzięki napadom rabunkowym, dzięki handlowi, pobieraniu należności od ludności osiad- łej lub od innych koczowników. Nawet w obrębie jednego rodu w pewnych okresach jednostki zdobywały osobisty majątek. Są więc bogaci i biedni. Wystarczy jednak, że na- dejdzie okres suszy lub zawieruchy wojennej, by brutalnie przywrócić równość w niedoli. Tymczasowe bogactwo pozwalało niektórym utrzymywać niewolników: byli nimi zaku- pieni cudzoziemcy, jeńcy zdobyci podczas napadów, niewypłacalni dłużnicy. Mimo to warunki życia koczowniczego raczej nie sprzyjały niewolnictwu trwałemu, z nadzorem, zorganizowanemu jak u ludności osiadłej. Dlatego często wyzwalano niewolników. Wy- zwoleńcy (maula) pozostawali "klientami" dawnego pana. Niektóre plemiona lub rody, traktowane przez inne ze wzgardą, również znajdowały się w gorszym położeniu; na przykład plemiona kowali będące być może pozostałością jakiegoś starożytnego ludu in- nego pochodzenia. Ammianus Marcellinus tak w IV wieku mówił o Saracenach: "Związek mężczyzny i kobiety [dla nich] jest jedynie umową o wynajęcie; jedyną formą matrymonium jest ta, w której żona [narzeczona o ustalonej cenie, narzeczona czasowa] wnosi w posagu włócznię i namiot i jest w każdej chwili gotowa, po wygaśnięciu terminu, opuścić męża na najmniejszy jego znak. Trudno wypowiedzieć, z jakim żarem osobnicy obojga płci w tym narodzie oddają się miłości..." Opis jest bez wątpienia przesadny. Z grubsza biorąc rola kobiety była chyba większa u nomadów niż u ludności osiadłej i ważniejsza niż po narodzinach islamu. W tym nieokrzesanym, koczowniczym społeczeństwie nie ma miejsca na sztukę, z jednym wyjątkiem: sztuki słowa. Arabowie podziwiali ludzi elokwentnych, umiejących odpowiedzieć trafną ripostą na kłopotliwą argumentację, tych, którzy potrafili narzucić swoje zdanie w dyskusjach, gdy zbierała się rada plemienia lub rodu. Wieszczkowie cie- szyli się poważaniem. Jednak bardziej ceniono poezję. Poeta to osobistość znacząca, bu- dząca lęk, uważa się, że jest nawiedzony przez ducha. Jak wszędzie na świecie opiewa swe miłości, radości i smutki, piękno swego dzikiego, surowego kraju, opłakuje stratę bliskich. Powstaje prawdziwa sztuka poetycka, w której obowiązują określone zasady. Poeta musi na przykład wyrazić rozczulenie na widok śladów obozowiska, które opuściła ukochana i jej towarzysze. Przede wszystkim jednak poeta wykorzystywany jest jako propagandysta, to dziennikarz pustyni. Arabowie organizują popisy krasomówcze - częs- to z okazji wielkich targów - wygłaszają wtedy pochwały swego plemienia, a krytykują i ośmieszają plemię przeciwnika. Atak i replika muszą być w tym samym metrum, posia- dać ten sam rym. Najbardziej uprawiane spośród gatunków poetyckich są satyra, łatwo przechodząca w rzadko kiedy dowcipną inwektywę, i panegiryk lub pyszałkowaty poe- mat swobodnie przekształcający się w pochlebstwo i fanfaronadę. Wydaje się, że religia niewiele beduinów obchodziła. Byli to realiści obdarzeni raczej mierną wyobraźnią. Wierzyli, że ziemię zamieszkują duchy, dżinny, często niewidzialne, przybierające czasami postać zwierzęcą. Uważali, że zmarli żyją w zaświatach, ale ży- ciem gorszym, pozornym. Składano im ofiary, wznoszono na ich grobach stele i stosy kamieni. Niektóre drzewa i kamienie (zwłaszcza meteoryty oraz te, które kształtem przy- pominały postać ludzką) stanowiły siedzibę duchów i bóstw. Bóstwa przebywały w nie- bie, były nawet gwiazdami. Uważano, że niektóre z nich to ubóstwieni dawni mędrcy. Lista tych boskich bytów, a zwłaszcza znaczenie przypisywane każdemu z nich zmieniały się zależnie od plemienia. Ale te najważniejsze były wspólne na całym terytorium półwy- spu. Chodziło zwłaszcza o Allaha, "boga, bóstwo", personifikację świata nadprzyrodzo- nego w jego najdoskonalszej postaci, stwórcę wszechświata i strażnika wyznawanej wia- ry. W Al-Hidżazie trzy boginie odgrywały pierwszoplanową rolę jako "córki Allaha". Pierwszą była Al-Lat wspomniana już przez Herodota pod nazwą Alilat, co znaczy po prostu "bogini", a uosabiała prawdopodobnie jedną z funkcji Wenus, gwiazdy porannej. Jednakże zhellenizowani Arabowie identyfikowali ją z Ateną. Drugą była Al-Uzza, "bar- dzo potężna", którą inne źródła także identyfikują z Wenus, trzecią Manat, nożycami przecinająca nici losu, bogini przeznaczenia, którą czczono w jednym z nadmorskich sanktuariów. W Mekce głównym bogiem był Hubal, idol z czerwonego karneolu. Te miejsca, gdzie obecność bóstwa w jakiś sposób się zaznaczyła, stawały się święte. Ustalano ich granice, w miejscach tych żadna żywa istota nie mogła zginąć. Były to więc miejsca azylu, gdzie człowiek ścigany zemstą mógł się schronić. Pieczę nad nimi spra- wowały rodziny kapłańskie. Bóstwu składano hołd poprzez obiaty i ofiary ze zwierząt, czasami prawdopodobnie również i z ludzi. Niektóre sanktuaria stały się celem pielgrzy- mek (hadżdż), dokonywano tam różnych obrzędów, zwłaszcza okrążeń wokół przedmio- tu kultu. Podczas ceremonii należało przestrzegać zakazów, często na przykład zakazu stosunków seksualnych. Najbardziej rozpowszechnione było tabu krwi. Odrębne uroczys- tości związane były z obrzezaniem chłopców. Arabowie wróżyli z lotu ptaków oraz z kie- runku, w jakim poruszały się zwierzęta. Odczytywali wyroki bogów za pomocą strzał. Praktykowano ordalia, by odkryć prawdę. Stosowano też magię. Obawiano się złego oka, przed którym chroniły amulety. W rzeczywistości członkowie tych rozsianych, wędrujących, przymierających głodem, zdezorganizowanych plemion próbowali podporządkować się ideałowi moralności sobie właściwemu, w którego tworzeniu religia nie odgrywała żadnej roli. Będący wzorem mężczyzna posiadał rozwiniętą w najwyższym stopniu zaletę, którą nazywano muruwwa, co etymologicznie znaczy "męskość". W pojęciu tym zawierała się odwaga, wytrzyma- łość, oddanie swojemu środowisku i obowiązkom społecznym, szlachetność, gościnność. Honor (ird) nakazywał mu podporządkować się temu ideałowi. Wykroczenia przeciwko moralnemu kodeksowi pustyni narażały na zniewagi, a co za tym idzie, na utratę honoru. Można powiedzieć i udowodnić, że poczucie honoru zastępowało u Arabów wiele funkcji spełnianych zwykle przez religię. Wszystkie te ideały, te siły ujmujące życie społeczne i osobiste w pewne ramy, nie odwoływały, się bowiem w ogóle do świata nadprzyrodzo- nego. Wszystkie prowadziły do człowieka. Człowiek dla człowieka był wartością nad- rzędną. Chodzi oczywiście o człowieka należącego do społeczności, o człowieka stano- wiącego cząstkę własnego rodu czy plemienia. Dlatego W. Montgomery Watt nazywa ta- ką koncepcję "plemiennym humanizmem"; termin ten wydaje się szczęśliwy. Człowiek w swojej działalności i w swych potencjalnych możliwościach ograniczony jest jedynie przez ślepe przeznaczenie (dahr). I choć jest ono bezlitosne, los człowieka tragiczny i trudno uciec przed z gruntu pesymistyczną koncepcją życia inaczej, jak tylko korzysta- jąc z przyjemności intensywnych, lecz ulotnych, jednakże człowiek swoim działaniem może w pewnej mierze lepiej przysposobić dla siebie to, co mu jest przeznaczone. Beduin może być przesądny, ale jest realistą i trudne życie na pustyni predysponuje go raczej do dokładnego oceniania własnej siły i słabości, niż do medytacji nad nieskończonością, jak kiedyś bezpodstawnie uważano. Autorzy lubujący się w systematycznym oczernianiu Arabów (paradoksalnie jest to bardzo rozpowszechniona wśród arabistów mania)określili to społeczeństwo mianem barbarzyńskiego. Arabowie poczuli się urażeni i uwypuklili składniki porządkujące ich życie społeczne, zwrócili uwagę na zainteresowanie wytworami umysłu. Oczywiście wszystko zależy od tego, co określimy mianem "barbarzyński". Arabowie z całą pewnoś- cią nie żyli w stanie całkowitej anarchii z tej prostej przyczyny, że taki stan nigdy tam wtedy nie istniał. Trzeba jednak przyznać, że niepisane zasady, których przestrzegali, często były łamane i że w sferze kultury materialnej ich poziom był bardzo niski. Ani po- ezja, ani sztuki plastyczne nie są wskaźnikiem rozwoju kulturalnego w takim sensie, w jakim rozumieją to etnologowie. Oczywiście ten niski poziom na szczeblu cywilizacyj- nym nie oznacza wrodzonej i dziedzicznej niższości; bierze się on z określonej w danym czasie sytuacji społecznej i z bardzo złych warunków naturalnych Półwyspu Arabskiego. Głód nigdy nie jest dobrym doradcą, a Arabowie często byli głodni. Stąd w niektórych plemionach, w pewnych warunkach, występowały zaskakujące wręcz wybuchy brutal- ności. Ammianus Marcellinus, uczciwy żołnierz narodowości syryjskiej, przerażony jest tym ludem: "nie życzę nam - powiada - ani takiego przyjaciela, ani takiego wroga". Opowiada on pewną charakterystyczną historię. W 378 r. naszej ery potężny oddział Go- tów, wzmocniony kontyngentami Alanów i Hunów, maszerował na Konstantynopol po- konawszy wcześniej armię rzymską pod Adrianopolem. Główni dowódcy rzymscy oraz sam cesarz Walens zginęli. Sytuacja była w najwyższym stopniu krytyczna. I wtedy od- dział Saracenów w służbie Imperium zaatakował barbarzyńców z Zachodu. Losy bitwy ważyły się. "Jednak - pisze Ammianus - żołnierze saraceńscy wykorzystali zdarzenie, ja- kiego oczy ludzkie nigdy przedtem nie widziały. Otóż z oddziału wystąpił długowłosy mężczyzna - zupełnie nagi, z zakrytym jedynie przyrodzeniem - wydając chrapliwe i po- sępne okrzyki, i wydobywszy z pochwy sztylet rzucił się w sam środek armii Gotów. Za- biwszy jednego z nich przylgnął wargami do jego szyi i zaczął ssać płynącą krew. Barba- rzyńcy, przerażeni tym niesłychanym, budzącym grozę widokiem, stracili właściwą im zapalczywość i odtąd niepewnie już posuwali się naprzód." Za krainą Saracenów, posuwając się na południe obszaru, który nazywamy Arabią, do- cieramy do kraju stanowiącego wprawdzie geograficznie część tego samego półwyspu, pod wieloma jednak względami zupełnie innego. Chodzi o rejon przez starożytnych na- zywany Arabią Szczęśliwą, choć tak naprawdę ich teorie geograficzne rozciągały tę na- zwę także na pokaźną część pustynnego półwyspu. Mówią oni o mieszkańcach południa kraju w zupełnie innej tonacji niż o nikczemnych Saracenach. Ten sam Ammianus tak oto opisuje ową krainę: "Na wschodzie i południu Partowie są sąsiadami [takie były wtedy koncepcje geogra- ficzne] <Arabów szczęśliwych> (Arabes beati), nazywanych tak dlatego, że ich kraina bogata jest w roślinność, pełno w niej stad, palm i wszelkiego rodzaju pachnideł. Dużą część ich kraju oblewa z prawej strony Morze Czerwone, z lewej ograniczeni są Zatoką Perską: w ten sposób korzystają z bogactw dwóch żywiołów. Jest tam dużo kotwicowisk i bezpiecznych portów, wiele blisko siebie położonych miejsc handlu, liczne wspaniałe, wystawne rezydencje królewskie, bardzo zdrowe, naturalne gorące źródła, wielka mno- gość strumieni i rzek. Wreszcie klimat jest tak dobroczynny, że postronny obserwator może sądzić, iż nic nie brakuje temu ludowi, by był doskonale szczęśliwy. Posiada też wiele miast nadmorskich i wewnątrz kraju, doliny i żyzne pola" (XXII, 6, 45-47). Bo i ukształtowanie terenu jest tu zupełnie inne. Do gór na południu Półwyspu dociera- ją jeszcze monsuny znad Oceanu Indyjskiego. Regularnie padające deszcze nawadniają te tereny. Woda, od bardzo dawna ujęta w wymyślny system kanałów irygacyjnych, pozwo- liła rozwinąć się rolnictwu,również dzięki przekształceniu pól w tarasy. Oprócz zbóż, owoców, winorośli, warzyw, którymi żywiła się ludność, w Arabii Południowej, na wy- brzeżu Oceanu Indyjskiego, rosły balsamowce i kadzidłowce. Wszystko to, wraz z pach- nidłami i wonnymi substancjami, stanowiło źródło znacznego bogactwa. Istotnie, świat śródziemnomorski chłonął w ogromnych ilościach te produkty, znajdowały one zastoso- wanie zwłaszcza w obrzędach religijnych, ale również w kuchni, w kosmetyce i w innych przejawach zbytku. Co więcej, przez długi okres przeładowywano w Arabii Południowej produkty pochodzące zarówno z Indii, jak i z Afryki Wschodniej. Na targowiskach, np. w wielkim porcie Muza (Al-Mucha), zobaczyć można było perły z Zatoki Perskiej, kość słoniową, jedwab, bawełnę, płótna, ryż, a zwłaszcza pieprz z Indii, niewolników, małpy, kość słoniową, złoto i strusie pióra z Afryki Wschodniej, nie mówiąc już o towarach miejscowych oraz pochodzących z basenu Morza Śródziemnego przysyłanych na wy- mianę. Artykuły te karawany wiozły na północ. Arabowie z Południa byli przedsiębior- czymi kupcami. Wyryte przez nich napisy znaleziono w Egipcie, na Delos, w Mezopota- mii. Od czasów, które dzisiejsi uczeni usiłują dopiero ustalić, a co najmniej od VIII wieku przed narodzeniem Chrystusa, Arabowie z Południa - oni samych siebie Arabami nie na- zywali - mówiący językiem zbliżonym do arabskiego, ale nie identycznym, doszli do pewnego stadium cywilizacji osiadłej, a nawet miejskiej, opierającej się na rolnictwie i handlu. Utworzyli państwa, które nazwali Saba, Ma'in, Kataban, Hadramaut, Ausan. Każdym z tych państw rządziło plemię panujące i uprzywilejowane. Były to, przynajm- niej przez pewien czas, monarchie parlamentarne z królem i obradującym zgromadze- niem. Decyzje były podejmowane na przykład "przez króla Ma'inu i przez Ma'in". Pańs- tewka te to ścierały się ze sobą, to znów nagle sprzymierzały, a liczne te zwroty z trudem umiemy określić w czasie. W każdym razie rozwój cywilizacji śródziemnomorskich po- mnożył w konsekwencji bogactwa ich południowoarabskich dostawców. Artemidor z Efezu mniej więcej sto lat przed naszą erą opiewa zbytek Sabejczyków, ich okazałe meble, złotą i srebrną zastawę stołową, domostwa o drzwiach, ścianach, dachach zdobio- nych złotem, srebrem, kością słoniową i szlachetnymi kamieniami. Dopiero niedawno można było przystąpić do prac wykopaliskowych, próbować sprawdzić i wzbogacić te dane. Amerykanie rozpoczęli poszukiwania archeologiczne w Timnie, stolicy królestwa Kataban, mieście posiadającym, według Pliniusza, sześćdziesiąt pięć świątyń. Południo- wa brama miasta miała po bokach dwie masywne wieże wykonane z bloków nie ociosa- nego kamienia, dochodzących niekiedy do rozmiarów 2,40 m na 0,60 m. Za bramą znaj- dował się plac z kamiennymi ławami, gdzie prawdopodobnie odbywali posiedzenia wszyscy Starsi, którzy wieczorem zasiadają w świątyni i obradują. Niedaleko tego miejsca odkryto dwa domostwa. Jedno miało fasadę ozdobioną dwoma posągami z brązu, do złudzenia stylem swym przypominającą styl hellenistyczny. Posągi te wyobrażały dwie lwice, ustawione symetrycznie, każda trzymała na grzbiecie pucoło- wate, roześmiane dziecko. Wydaje się, iż grupa ta została odlana w brązie według alek- sandryjskiego modelu gipsowego przedstawiającego braci Dioskurów. Amerykanie pro- wadzili również prace wykopaliskowe w starożytnym mieście sabejskim Marib, a właś- ciwie w ogromnej świątyni, która była bez wątpienia głównym zabytkiem tego miasta, a której pozostałości były znane podróżnikom. Świątynia ta, poświęcona wielkiemu bo- gowi sabejskiemu imieniem Almaka, nazywała się Awwam. W skład jej wchodziły: owalny mur wysokości około 10 metrów, długości mniej więcej 100 metrów i szerokości 75, misternej budowy portyk i szereg przylegających do siebie budynków kończących się rzędem ośmiu kolumn. Część portyku zdobiły od strony wewnętrznej ślepe kamienne okienka imitujące kratę. Arabowie z Południa, o czym wiedziano już wcześniej, a dokonane odkrycia tylko to potwierdziły, byli mistrzami architektury, a charakterystyczna konstrukcja ich okazałych pałaców jest widoczna jeszcze dziś w wysokich kilkupiętrowych domach jemeńskich. Zbudowali udoskonalone urządzenia hydrauliczne. Według północnoarabskiej tradycji najsławniejsze znajdowały się właśnie w okolicach Maribu, pozostały z nich szczątki, które dziś jeszcze robią wrażenie: trzy wielkie zapory z zachowanymi częściami muru wysokości 15 metrów. Ci "Arabowie szczęśliwi" cieszyli się zatem bardzo wysoko rozwiniętą cywilizacją. Widać to również w ich sztukach plastycznych. Obok dzieł o nieporadnej fakturze zna- leźć można posągi o liniach stylizowanych świadczące o prawdziwym mistrzostwie i oryginalnej inspiracji. Wiele prac, jak to już widzieliśmy, wzorowanych było na sztuce hellenistycznej i rzymskiej, jeśli nie były to kopie lub wręcz dzieła przywiezione. Niektó- re wyraźnie wskazują na wpływ sztuki Indii. Przedmioty zbytku, niekiedy z alabastru, świadczą często o wyrafinowanej elegancji. Samo pismo południowoarabskie jest dzie- łem sztuki dzięki elegancji i niezwykłej regularności liter, najczęściej czworokątnych, które z czasem nabrały miękkości w wygięciach i stały się później przesadnie ozdobne. W Południowej Arabii kwitło piśmiennictwo, odnaleziono i odsłonięto tysiące inskrypcji, zwłaszcza tekstów prawniczych, administracyjnych lub religijnych. Nie ulega wątpliwoś- ci, że istniała również twórczość literacka spisywana na papirusie lub pergaminie. Nieste- ty nic z tego nie przetrwało. Obrzędy religijne były tu, w porównaniu z obrzędami krainy Saracenów, znacznie bardziej rozwinięte. Liczne i bogate świątynie znajdowały się pod zarządem grupy kapła- nów, którzy odgrywali bardzo ważną rolę społeczną. Obrzędy przybierały formę ofiar - z wonnych substancji lub ze zwierząt - modlitw i pielgrzymek, w czasie których stosunki seksualne były zakazane. Jeśli ktoś złamał choć jeden z wielu nakazów dotyczących czys- tości i nieczystości, musiał odkupić winę płacąc grzywnę lub dokonując publicznej spo- wiedzi spisywanej na tabliczkach z brązu wystawionych w świątyni. Zmarłych chowano z naczyniami stołowymi i ulubionymi przedmiotami. Stele i posągi nagrobne przypomi- nały stylizowaną sylwetkę zmarłego. Prawdopodobnie w miejscu pochówku wylewano napoje na ofiarę bogom. Mieszkańcy Arabii Południowej oddawali cześć bardzo licznym bogom i boginiom. Pierwszeństwo przypadało Astarowi, bogowi personifikującemu planetę Wenus (jego semickimi odpowiednikami na Północy były boginie Astarte i Isztar) oraz bóstwom księ- życowym, bogu Almaka w Sabie, Waddowi (co znaczy bez wątpienia "miłość") w Ma'inie Ammowi (to znaczy "teściowi") w Katabanie, Sinowi w Hadramaucie. Słońce uosabiała bogini, która nazywała się, jak sama gwiazda, Szams. Bogowie przyjmowali rozmaite nazwy zależnie od sanktuarium, w którym oddawano im cześć, natomiast epite- ty, które ich określały, służyły zróżnicowaniu licznych aspektów tego samego bóstwa. Każdy z owych przejawów boskości znajdował bez wątpienia swoich pobożnych wy- znawców. Wielka jest różnica między owymi Arabami z Południa - ludnością osiadłą, ucywili- zowaną, żyjącą w zbytku i dostatku, zamieszkującą zorganizowane państwa o złożonej strukturze, z dobrze działającą biurokracją - a Arabami z Północy lub Saracenami, lud- nością koczowniczą, o surowych, czasem nawet dzikich obyczajach, pozbawioną w zasa- dzie jakichkolwiek dób