Rodinson Maxime - Mahomet
Szczegóły |
Tytuł |
Rodinson Maxime - Mahomet |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rodinson Maxime - Mahomet PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rodinson Maxime - Mahomet PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rodinson Maxime - Mahomet - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maxime Rodinson
Mahomet
Człowiek może by
ć smutny, lecz wstając z łoża przed świtem i zachowując ostrożność
w obcowaniu ze starym drzewem, oparłszy brodę na ostatniej gwieździe, widzi w
głębi
niebios na czczo wielkie przejmujące niewinnością rzeczy, które biorą obrót
ucieszny...
Saint-John Perse, "Anabaza", "Pieśń"; w przekładzie Z. Bieńkowskiego
Rozdział I
Opisanie świata
Trzynaście wieków upłynęło od domniemanej daty założenia Rzymu, nieco więcej niż
pięćset lat od narodzin Chrystusa, ponad dwieście od chwili, kiedy Bizancjum
zostało
przekształcone przez Konstantyna w Konstantynopol.
Chrześcijaństwo tryumfowało. Nad brzegami Bosforu i Złotego Rogu panował cesarz
drugiego Rzymu, pierwszy sługa Chrystusa Króla, prawdziwy władca świata.
Wszędzie
powstawały kościoły, by głosić chwałę Boga w trzech osobach i sprawować ofiarę
eucha-
rystyczną. Misje niosły Ewangelię na coraz odleglejsze obszary, docierały one
zarówno
do bezkresnych lasów, stepów, aż na mglistą Północ, jak i nad ciepłe morza,
gdzie z rąk
do rąk przechodziły bajeczne bogactwa i skąd żeglowano do Indii i Chin. Na
zachodzie
barbarzyńcy buntowali się co prawda, jednakże owi Frankowie, Burgundowie, Goci,
po-
dzieleni i zwaśnieni, żywiący podziw dla potęgi Rzymu, niezdolni utworzyć
silnego pańs-
twa, stopniowo osiedlali się i zapuszczali korzenie na terenach Cesarstwa. Rzym
utracił
wiele ze swej starożytnej świetności, ucierpiał od ciosów barbarzyńców.
Bizancjum jed-
nak, stolica świata, trwało, wspaniałe, budzące zachwyt, nie zdobyte i nie do
zdobycia.
Mniej więcej w tym czasie egipski kupiec nazwiskiem Kosmas, który wiele podróżo-
wał, u schyłku zaś życia został mnichem, pisał z tryumfem:
"Cesarstwo Rzymskie uczestniczy więc w chwale królestwa Chrystusowego, ponieważ
przerasta, o tyle, o ile jest to możliwe w tym życiu, każdą inną władzę, i
pozostanie nie-
zwyciężone aż do końca, gdyż zostało powiedziane: <Nigdy nie zginie.> (Daniel,
2,44)...
I twierdzę z całą ufnością, że choć nieprzyjaciel barbarzyńca powstał przez
krótką chwilę
przeciw rzymskiej potędze jako kara za nasze grzechy, jednak dzięki mocy tego,
kto nami
rządzi, imperium pozostanie niezwyciężone, jeśli tylko nie ograniczy, ale
rozszerzy za-
sięg chrystianizmu. Jest to bowiem pierwsze państwo, jakie przed wszystkimi
innymi
uwierzyło w Chrystusa i podporządkowało się przez Niego ustalonym prawom, w imię
których Bóg, będący Panem wszechrzeczy, zachowa je niezwyciężonym aż do końca"
(Kosmas, 113 B-C).
Imperium światowe i religia światowa są powiązane. Kosmas napisał również: "Tak
samo i u Baktryjczyków, Hunów, Persów, innych Indusów, Persarmenitów, Medów
i Elamitów i w całej Persji niezliczone są kościoły z ich biskupami, wielka
mnogość
wspólnot chrześcijańskich, jak też wielu męczenników i mnichów-pustelników. Tak
samo
w Etiopii, w Aksum i całym tym rejonie; i u mieszkańców Arabii Szczęśliwej,
których
nazywa się teraz Homerytami, w całej Arabii, Palestynie, Fenicji, w całej Syrii
i Antio-
chii aż do Mezopotamii, u Nubijczyków i Garamantów, w Egipcie, w libijskim
Pentapoli-
sie, w Afryce i Mauretanii aż po Gadir (Kadyks), na obszarach Południa, wszędzie
tam is-
tnieją chrześcijańskie kościoły, żyją biskupi, męczennicy, mnisi, pustelnicy,
wśród któ-
rych głoszona jest Chrystusowa Ewangelia. Również w Cylicji, w Azji, Kapadocji,
w kra-
inie Lazów i w Poncie, jak i bardziej na północ, gdzie mieszkają
Scytowie,Hyrkanowie,
Herulowie, Bułgarzy, Grecy i Illirowie, Dalmaci, Goci, Hiszpanie, Rzymianie,
Frankowie
i inne ludy, aż do Gadiru nad Oceanem, i dalej na północ żyją wierni i ludzie
głoszący
Ewangelię Chrystusową, wyznający prawdę Zmartwychwstania. Widzimy w ten sposób
spełniające się nad całym światem przepowiednie" (Kosmas, 169 B-D).
Spróbujmy postawić się w sytuacji mieszkańców tych położonych na północy i
zacho-
dzie obszarów, które już nieco poznaliśmy. Wielu z nich udawało się na Wschód,
ku
źródłom wiary. Galisyjski mnich Valerius daje w VII wieku za przykład dla braci
zakon-
nych hiszpańską zakonnicę: "W czasach kiedy rodząca się zbawcza wiara katolicka
i wielka światłość naszej świętej religii zajaśniały wreszcie na
najodleglejszych krańcach
Zachodu, błogosławiona siostra Aetheria, trawiona ogniem pragnienia, by spłynęła
na nią
łaska Pańska, wspomagana mocą potęgi Bożej, zebrawszy wszystkie swe siły, z
sercem
nieustraszonym wyruszyła w daleki świat. Szła tak czas pewien prowadzona przez
Pana,
aż dotarła do upragnionego celu: świętych miejsc związanych z narodzeniem, męką
i zmartwychwstaniem Pana, do wielu prowincji i miast, gdzie spoczywają ciała
niezliczo-
nych świętych męczenników, by modlić się i czerpać budujące przykłady. Im lepiej
po-
znawała tajemnice świętego dogmatu, tym żywiej jaśniał w jej sercu niegasnący
płomień
świętego pragnienia."
Udajmy się śladami Aetherii (podróżowała około roku czterechsetnego),
rozpoczyna-
jąc wyprawę od wybrzeży Hispanii. Nie musimy oglądać Rzymu wyludnionego nieomal,
zniszczonego przez pożary, pozbawionego wody, obróconego w ruinę. Jednak
ciekawość
skłania do tego, by zwiedzić Konstantynopol, stolicę, drugi Rzym, a pobożność
wręcz to
nakazuje. Konstantynopol, nazywany wtedy Miastem, uświetniały słynne kościoły, z
któ-
rych najpiękniejszy i najsławniejszy, Świętej Zofii, lśnił jeszcze wtedy
blaskiem nowości.
Wyświęcając go 25 grudnia 537 roku Justynian zakrzyknął: "Zwyciężyłem cię,
Salomo-
nie". Słynne klasztory, a było ich wiele, i cenne relikwie przyciągały
pielgrzymów. Po-
dziwiano w Konstantynopolu "szerokie aleje przecinające miasto wzdłuż i wszerz,
wiel-
kie place ze strzelistą kolumną pośrodku, okolone wspaniałymi pałacami; budowle
pub-
liczne o wyglądzie wciąż jeszcze klasycznym, eleganckie domy budowane na modłę
sy-
ryjską; ulice i portyki zdobione antycznymi posągami - wszystko to składało się
na całość
cudowną [...] Przepych cesarskich pałaców, zwłaszcza Pałacu Świętego [...]
budził po-
dziw różnorodnością budowli, pięknem otaczających je ogrodów, mozaikami i
malowid-
łami zdobiącymi komnaty. Sprawiało to, że Konstantynopol przyciągał ku sobie
oczy ca-
łego świata, który wyobrażał go sobie jako miasto cudów ukazujące się w
złocistym
blasku". Rzeczywiście przybijało się tam, jak Aetheria, do ziem świętych.
"Poszukując
wszędzie tego, co zawarte jest w księgach Starego i Nowego Testamentu - mówi o
Aethe-
rii Valerius - odwiedzając w różnych częściach świata miejsca, gdzie dokonały
się cuda,
a więc prowincje, miasta, góry i pustynie, o których czytała w księgach, chcąc
dotrzeć,
gdzie tylko możliwe, w podróżach trwających lata całe, przemierzając świat z
pomocą
Boga, dotarła wreszcie do krain Orientu". Wschód bizantyjski bogaty był w
monumen-
talne budowle, wspaniałe kościoły, opływające w dostatki ludne miasta, wielkie
klaszto-
ry, w różnorakie pamiątki z epoki biblijnej i początków chrześcijaństwa.
Antiochia, Alek-
sandria, Jerozolima były wielkimi, przepięknymi miastami. Justynian wzniósł w
nich
wielkie gmachy, nie tylko zresztą tam, ale i w miastach o mniejszym znaczeniu,
które
wymienia Prokopiusz w traktacie im poświęconym. Również retor Choirikos opisuje
cu-
downe kościoły Gazy, swego miasta rodzinnego.
Aetheria dotarła aż do Charry, antycznego Harranu, gdzie miał swą siedzibę
Abraham.
Niezmordowanie poszukując pamiątek biblijnych zapytała biskupa miasta, gdzie
znajduje
się Ur, miejsce narodzin patriarchy. I tu wyrosła przed nią wielka przeszkoda.
"Miejsco-
wość, o którą pytasz, córko, znajduje się na dziesiątym postoju stąd, w
głębokiej Persji
[...] Rzymianie już tam nie mogą dotrzeć, cały ten obszar zajęty jest przez
Persów". Tam
zaczynało się inne imperium - perskie imperium Sasanidów, druga potęga świata.
Opa-
nowało ziemie od Eufratu po Indus. Jego stolicę stanowił zespół siedmiu miast
położo-
nych nad Tygrysem, niedaleko antycznego Babilonu i dzisiejszego Bagdadu. Po
syryjsku
zespół ten nazywano Mahuze lub Medinata, po arabsku Al-Madain, co znaczy po
prostu:
miasta. Najważniejszym był Ktezyfon, gdzie do dziś zachowały się ruiny pałacu
królew-
skiego, który po persku nazywa się Taq-e Kesra, łuk Chosroesa. Salę audiencyjną
(o
rozmiarach 27 m szerokości, 42 m długości, 37 m wysokości) pokrywało szerokie
elip-
tyczne sklepienie. Tu król królów ukazywał się swojemu ludowi. Kiedy odbywały
się au-
diencje, "tłum cisnął się przed ogromnym wejściem tworzącym drzwi apadany i
wkrótce
wielka sala wypełniała się ludźmi. Posadzkę pokrywały miękkie dywany, ściany
były po
części zasłonięte kobiercami, a resztę powierzchni przysłaniały mozaikowe
malowidła.
Tron znajdował się w głębi, za zasłoną, otaczali go dostojnicy wojskowi i
dygnitarze sto-
jący w wyznaczonej przez etykietę odległości od zasłony. Prawdopodobnie jakaś
barier-
ka oddzielała dworzan i ważne osobistości od tłumu. Nagle zasłona się uchylała i
ukazy-
wał się król królów siedzący na tronie na poduszce ze złotego brokatu, odziany
we wspa-
niałe szaty przetykane złotem. Korona powleczona złotem i srebrem, zdobiona
perłami,
wysadzana rubinami i szmaragdami, zawieszona była nad jego głową na złotym
łańcusz-
ku przytwierdzonym do sufitu, tak cienkim, że widocznym tylko dla tych, którzy
stali
bardzo blisko tronu. Z daleka wyglądało to tak, że korona spoczywa na głowie
króla,
w rzeczywistości jednak była zbyt ciężka, by jakakolwiek ludzka głowa mogła ją
udź-
wignąć, ważyła bowiem dziewięćdziesiąt jeden i pół kilo. Ten ogromny przepych,
ukazu-
jący się oczom w tajemniczym świetle sączącym się do sali przez sto pięćdziesiąt
otwo-
rów, od pięciu do siedmiu cali od sklepienia, takie robił wrażenie na osobie,
która po raz
pierwszy uczestniczyła w spektaklu, że bezwiednie padała na kolana".
Skarby władców sasanidzkich były nieprzebrane, arabscy pisarze pozostawili nam
ich
rejestry, pełne zachwytu opisy upiększone jeszcze przez tradycję. Opowiadano o
figurach
do gry w szachy zrobionych z rubinów i szmaragdów, o kostkach tryktraka z korali
i tur-
kusów. Tron króla królów, pisze As Sa-alibi, "wykonany został z kości słoniowej
i drze-
wa tekowego, oparcia miał ze złota i srebra, wyłożony był złotymi i srebrnymi
płytkami.
Miał 180 łokci długości, 130 szerokości i 15 wysokości. Na jego stopniach
znajdowały
się siedzenia z czarnego drewna i z hebanu obramowane złotem. Nad tronem
rozpościerał
się baldachim ze złota i lapis-lazuli, na którym przedstawione były sklepienie
niebieskie
i gwiazdy, znaki zodiaku, siedem klimatów oraz królowie w różnych postawach:
podczas
uczty, w bitwie, na polowaniu. Był też mechanizm pokazujący godziny. Tron
wyściełały
cztery dywany z brokatu przetykanego złotem, zdobionego perłami i rubinami,
każdy
z dywanów nawiązywał do określonej pory roku". W rzeczywistości tron ten był
praw-
dopodobnie gigantycznym, z przepychem zdobionym zegarem.
Armia była potężna. Główną siłę uderzeniową, konnicę, stanowili ludzie dobrze
uro-
dzeni. Nosili ściśle przylegające do ciała pancerze i robili wrażenie ogromnej,
lśniącej
w słońcu masy żelaza. Za konnicą szły słonie, rykiem, zapachem i straszliwym
wyglądem
wywołujące przerażenie nieprzyjaciela, za nimi piechota, którą tworzył tłum
chłopów
podlegających służbie w wojsku - o wątpliwej wartości bojowej. Oddziały
pomocnicze,
składające się z jeźdźców pochodzących z wojowniczych ludów podporządkowanych
Irańczykom lub z najemników, były znacznie użyteczniejsze.
Reforma armii w VI wieku wprowadziła bardzo ścisłą dyscyplinę; wojsko to
walczyło
na wszystkich granicach Cesarstwa: w Turkiestanie, w pobliżu Indii, na Kaukazie,
głów-
nie jednak przeciw cesarstwu rzymskiemu. W 531 r. na tron irański wstąpił
prawdziwy
władca, Chosroes, zwany Anuszirwanem, co znaczy: mający nieśmiertelną duszę.
Ener-
gicznie przywrócił on porządek społeczny, który jego ojciec, wzruszony niedolą
ludu, po-
rwany utopijnymi ideami reformatorskimi Mazdaka, nieco naruszył. Zreformował
armię
i system finansowy, później zajął należącą do Rzymu Syrię, zdobył Antiochię i
zniszczył
ją. W 561 r. został zawarty na okres pięćdziesięciu lat pokój, który trwał
zaledwie lat
dziesięć.
Dwa wielkie imperia zaciekle walczyły o hegemonię. Ponadto reprezentowały one
dwie koncepcje rozumienia świata, dwie zwalczające się religie. W Bizancjum
panowało
chrześcijaństwo. Oficjalną religią w Iranie był mazdaizm stworzony przez
Zaratustrę,
która to religia opierała się na kosmicznym przeciwieństwie pierwiastków dobra i
zła.
Człowiek powinien opowiedzieć się po stronie dobra poprzez dobre myśli, dobre
słowa
i dobre uczynki. Jednakże i inne religie miały prawo istnienia, były nawet
chronione, ota-
czane szacunkiem. Mazdakici nie uprawiali prozelityzmu, krótkotrwałe
prześladowania
innych religii miały przyczyny przede wszystkim polityczne, nie religijne.
Wyznawcy
różnych religii wzajemnie się mordowali lub donosili na siebie u władz. Te
obawiały się
tajnego porozumienia chrześcijan z bizantyjskim nieprzyjacielem, nie bez racji
zresztą.
Jednak w V wieku Konstantynopol potępił herezję nestoriańską, która zbyt
stanowczo
oddzielała od siebie dwie natury Chrystusa, i nestorianie schronili się w
imperium pers-
kim. Jako zaciekli wrogowie Bizancjum zostali tu dobrze przyjęci, nieźle im się
powodzi-
ło, z czasem zdobyli znaczne wpływy i uczynili z Persji bazę wyjściową dla
ewangeliza-
cji krajów azjatyckich. Zrozumiałe jest, że Kosmas, który żywił co najmniej
sympatię do
nestorianizmu, przedstawia "imperium Magów" jako "następujące bezpośrednio po
impe-
rium Rzymian, ponieważ Magowie zostali wyróżnieni przez Pana Jezusa, kiedy
przybyli
oddać Mu cześć i złożyć hołd; to najpierw na rzymskiej ziemi była głoszona nauka
chrześcijańska, w czasach apostołów, wkrótce jednak potem została zaniesiona do
Persji
przez apostoła Tadeusza". Żydzi również byli raczej dobrze przyjmowani i
bezpieczni od
chrześcijańskich prześladowań. To w sasanidzkiej Mezopotamii kipiące życiem
intelek-
tualnym akademie działające pośród licznych wspólnot żydowskich spisały ogromny
Talmud babiloński. Katolikos, patriarcha Kościoła chrześcijańskiego w Iranie,
jak i resz
galuta lub egzylarch, stojący na czele wspólnoty żydowskiej, byli ważnymi
osobistościa-
mi mającymi znaczną władzę nad swoimi owieczkami. Zajmowali miejsce pośród
dorad-
ców imperium. Mimo zdarzających się tarć i krótkotrwałych gwałtownych
prześladowań
spowodowanych najczęściej nadgorliwością prozelitów lub ingerencjami autorytetów
re-
ligijnych w wielką politykę, nestorianie i Żydzi znajdowali się w Persji
właściwie w bar-
dzo korzystnej sytuacji. Z każdego innego miejsca na świecie spoglądali ku niej
jak ku
metropolii wyciągającej pomocną dłoń.
W oczach znacznej części ludności świata bizantyjskie cesarstwo rzymskie i
sasanidz-
kie imperium perskie - one tylko - stanowiły cały cywilizowany świat, "dwoje
oczu, któ-
rym Bóg powierzył zadanie oświecenia świata", jak pisał perski cesarz do władcy
bizan-
tyjskiego. "Niespokojne i wojownicze ludy znajdują się pod nadzorem, życie ludzi
jest
całkowicie zorganizowane i ukierunkowane przez te dwa wielkie mocarstwa" -
dodawał.
Oczywiście istniała mglista świadomość, że gdzieś daleko leżą potężne cesarstwa
o wspaniałej cywilizacji i zadziwiających bogactwach: Chinydynastii Tang,
królestwa
Indii, Birmy, Indonezji, imperium Khmerów, Japonia... Ale to były obszary
baśniowe,
wyśnione krainy, których obyczajów, instytucji i historii nie znano. Oczywiście,
kupcy
tacy jak Kosmas zapuszczali się aż na Cejlon, do Indii (stąd jego pseudonim:
Indykop-
leustes, "ten, który żeglował ku Indiom"), gdzie poszerzali swą wiedzę o tamtym
świecie.
Ale chodziło jakby o inną planetę, znajdującą się zresztą na drodze do
ziemskiego raju
leżącego poza granicami oceanu Wschodu, planetę, z którą od czasu do czasu kilku
śmia-
łych astronautów nawiązywało luźny kontakt. Pochodziły stamtąd kosztowne towary,
w pierwszym rzędzie jedwab i korzenie przewożone przez barbarzyńskie ludy
zamieszku-
jące szeroką strefę oddzielającą te dwa światy i skupiające niemal w swoich
rękach sto-
sunki między nimi: Turków na północy, Arabów na południu. Wkroczenie na obszary
tych ostatnich to jakby zetknięcie się z końcem świata.
W tym kierunku prawdopodobnie podążał nasz wymyślony podróżnik, a szedł śladami
rzeczywistych pielgrzymów, takich jak siostra Aetheria. Po przebyciu Syrii i
Palestyny
poprowadzono ją ku miejscu, gdzie "góry, między którymi wędrowaliśmy,
rozstępowały
się i tworzyły bezkresną równinę, całkiem płaską i niezwykle piękną; w dali za
równiną
rysowała się święta góra Boża, Synaj". W miarę jak się przybliżali, góra
odsłaniała kolej-
ne szczyty, pielgrzymi z trudem się po niej wspinali. "Z wielkim wysiłkiem
odbywa się
wspinaczka na te góry, ponieważ nie podchodzi się łagodnie, zakosami, jak gdyby
ślima-
kiem, ale prościuteńko, jak gdyby wzdłuż ściany, schodzenie też odbywa się po
linii pros-
tej, pokonuje się jedno wzniesienie po drugim, by wreszcie dotrzeć do podnóża
góry
znajdującej się pośrodku, do właściwego Synaju. I tak, wypełniając wolę
Chrystusa na-
szego Pana, wspomagana modlitwami świętych, którzy nam towarzyszyli, posuwałam
się
z wielkim trudem, ponieważ musiałam wspinać się na własnych nogach [było zupełną
niemożliwością pokonanie tej drogi konno]; mimo to nie czułam się utrudzona, a
nie czu-
łam się utrudzona dlatego, że widziałam, iż, zgodnie z wolą Boską, spełniają się
moje
pragnienia" (paragraf 3, 1-2). Na szczycie znajdował się "kościół niezbyt duży,
ale nie-
zwykle piękny", bracia zakonni pokazywali pielgrzymom panoramę. "Pod sobą
widzie-
liśmy góry, które z takim trudem pokonaliśmy; w porównaniu ze znajdującą się
pośrodku
górą, na której staliśmy, wyglądały jak niewielkie pagórki... Egipt i Palestyna,
Morze
Czerwone, Morze Partyjskie, które rozpościera się w kierunku Aleksandrii,
wreszcie kra-
ina Saracenów rozciągająca się jak okiem sięgnąć, wszystko to widzieliśmy u
naszych
stóp: trudno w to uwierzyć... (paragraf 3, 8)."
Kraina Saracenów... Ludu barbarzyńskiego, niepokojącego. Mnisi na pewno utrzymy-
wali z nimi jakieś kontakty. Sto lat po wyprawie Aetherii kościółek został
opuszczony;
jakby to powiedzieć... był nawiedzany przez duchy. "Nie leży w ludzkiej mocy -
pisze
Prokopiusz - wspiąć się nocą na wierzchołek góry, ponieważ słychać tam przez
całą noc
huk grzmotów, dzieją się inne cudowne zjawiska, które wywołują panikę nawet w
najsil-
niejszym i najodważniejszym człowieku". Znacznie niżej Justynian zbudował piękny
kościół poświęcony Matce Bożej oraz potężny fort, strzeżony przez liczny
garnizon, "tak
że saraceńscy barbarzyńcy nie mogli, wykorzystując fakt, że teren jest bezludny,
posłu-
żyć się tym miejscem jako bazą, by cichaczem opanować sąsiednie dystrykty
Palestyny".
Kim byli ci ludzie, których tak się obawiano, a którzy zamieszkiwali ten
opustoszały kraj
na granicy cywilizowanego świata?
Rozdział II
Arabia
Ci, których grecka nazwa brzmiała Sarakenoi, łacińska Saraceni, od czego
powstało
francuskie słowo Sarrasins, wcześniej byli nazywani Arabami scenijskimi,
Arabami, któ-
rzy żyją pod namiotem (po grecku skene). Sami nazywali siebie po prostu Arabami.
Od
niepamiętnych czasów zamieszkiwali tę nieurodzajną ziemię i nikt nie pamiętał,
by kie-
dykolwiek jakiś inny lud żył tu przed nimi.
Obszar ogromny, wielkości nieomal jednej trzeciej Europy. Bardzo jednak słabo
za-
ludniony. Z powodu rzadko występujących opadów znaczna część terytorium stała
się
pustynią. W niektórych rejonach deszcz może nie padać i dziesięć lat. Ogromne
obszary
pokrywają wydmy, których wysokość dochodzi do 200 metrów, a długość do kilku
kilo-
metrów. Na przykład rejon Ar-Rab al-Chali jest wielkości Francji, inny, bardziej
na pół-
noc, Wielki Nafud - sięga 70 000 km2. Gdzie indziej natrafić można na rozległe
pola la-
wowe, pozostałości po dość dawnej aktywności wulkanicznej.
Koryta rzek (wadi) świadczą o tym, że w dalekiej przeszłości klimat był bardziej
wil-
gotny. Jednak przynajmniej od czasów historycznych zazwyczaj są wyschnięte.
Czasami
pojawiają się gdzieniegdzie kałuże. Bywa, że niespodziewane deszcze zamieniają
je na
krótko w rwące potoki. Te "powodzie", jak mówią Arabowie, powodują straszliwe
szko-
dy. Ale woda pozostaje. Wsiąka w glebę. Poszukuje jej się głęboko w ziemi za
pomocą
studni. Głębokość jednej z tych studni sięga aż 170 metrów. Arabowie rozwinęli
całą
naukę o studniach; potrafią wyczuć węchem na niewielkiej głębokości zasypane
piaskiem
miejsce, w którym znajduje się woda. Zdarza się, że woda wytryskuje w postaci
źródła.
Wtedy powstaje oaza, której zielona roślinność odcina się wyraźnie na tle
otaczającej
pustyni. Gdzie indziej również, zwłaszcza na równinach nadbrzeżnych, zwanych
tihama,
bo tam deszcze padają częściej, niżej położone koryta rzek zatrzymują
dostatecznie dużo
wody, by można było uprawiać niektóre rośliny. Zresztą nawet w okolicach
pustynnych
gwałtowna ulewa powoduje, że w kilka godzin wyrastają kwiaty i dzikie trawy.
Warunki geograficzne narzucają sposób życia. Na półwyspie przeważają pustynie,
co
decyduje o koczowniczo-pasterskim charakterze życia. Mieszkańcy tych obszarów w
cią-
gu drugiego tysiąclecia przed naszą erą udomowili wielbłąda. Wiadomo, że łatwo
przy-
stosowuje się on do warunków panujących na pustyni. Odtąd niewielkie grupki
nomadów
(po arabsku nazywanych badw, od czego powstało nasze słowo "beduin") podążały za
wielbłądami, które zapewniały im przetrwanie. Arab, powiedział Sprenger, jest
pasoży-
tem wielbłąda. "Wiosną", gdy padają deszcze, wszyscy zdążają gromadnie,
poganiając
stada, ku regionom, które zazieleniła padająca z nieba woda. Nastają dni
radości, kiedy
zwierzęta i ludzie najadają się do woli pamiętając o okresie niedostatku, który
nadejdzie.
Weselą się w niewielkich grupkach, korzystając z tej manny. Później susza
powraca
i ludzkie gromady skupiają się wokół miejsc, gdzie woda utrzymuje się stale, a
przy niej
drzewa, krzewy i małe krzaczki. Gdzie indziej sieje się zboża. Nieliczni osiadli
miesz-
kańcy oaz uprawiają palmę daktylową, drzewo drzew, którego nie tylko owoce, ale
wszystkie składniki zużytkowuje się do końca, "ciotkę i matkę Arabów", jak
mawiano,
dostarczającą jedynego prawdziwego pożywienia (uzupełniało je wielbłądzie mleko)
ma-
sie żyjących w nędzy beduinów.
Wszystkie grupy ludności musiały żyć w symbiozie ze sobą, ponieważ wszyscy wza-
jemnie siebie potrzebowali: uprawiający gaje palmowe, zboża, owoce i warzywa,
bedui-
ni-hodowcy wielbłądów stepowych lub pustynnych, chłopi i mieszkańcy miast
regionów
sąsiadujących. Hodowcy wielbłądów zawdzięczali swoim szybko poruszającym się
wierzchowcom wyższość bojową,która praktycznie pociągała za sobą przewagę nad
lud-
nością osiadłą, zwłaszcza tą, która zamieszkiwała oderwane od świata oazy leżące
pośród
pustynnego oceanu, królestwa koczownika. Dlatego niemal wszędzie hodowcy
kupowali
sobie opiekę pasterzy w zamian za służbę lub daninę. Dzisiaj w niektórych
arabskich po-
siadłościach nazywa się to, nieco sarkastycznie, "chuwwa" , podatkiem od
braterstwa.
Innym rodzajem pokojowych stosunków między tymi grupami był handel. Wielbłąd,
statek pustyni, pozwala przemierzać wielkie odległości. Może unieść do 200
kilogramów
i pokonać w ciągu dnia 100 kilometrów; zdolny jest poruszać się dwadzieścia dni
bez
wody w pięćdziesięciostopniowym upale, pod warunkiem że dostanie trochę paszy;
jeśli
nie, i tak wytrzyma do pięciu dni, nim padnie. Karawany mogły połączyć ze sobą
cywili-
zowane obszary Południowej Arabii i Urodzajnego Półksiężyca, przewożąc towary
ro-
dzimej produkcji oraz towary tranzytowe pochodzące z Indii, Afryki Wschodniej i
Dale-
kiego Wschodu oraz z kierunku przeciwnego: z obszarów leżących nad Morzem Śró-
dziemnym. Beduini żądali zapłaty za przejazd po terytorium, które kontrolowali,
chyba
że jakieś silne państwo było zdolne zbrojnie zapewnić karawanie bezpieczeństwo.
Na
niższym szczeblu podziału terytorialnego następowała naturalna wymiana między
noma-
dami i ludnością osiadłą, kiedy chodziło po prostu o pożywienie, np. wymianę
mleka na
daktyle. Powstawały targi, bazary, które czasami nabierały charakteru stałego,
jeśli znaj-
dowały się w pobliżu jakiegoś źródła lub sanktuarium. Oprócz miast, naturalną
koleją
rzeczy powstających na terenie oaz, były też miasta rozproszone po pustyni.
Skupiali się
w nich kupcy, rzemieślnicy i, jeśli ukształtowanie terenu na to pozwalało,
chłopi oraz
wodzowie plemion koczowniczych, którzy stamtąd sprawowali kontrolę nad
wędrujący-
mi współplemieńcami, żyjąc we względnym dobrobycie, w otoczeniu mniej lub
bardziej
licznej świty.
W miastach tych oraz oazach i stepach przeznaczonych pod uprawę utrzymywały się
struktury społeczne typowe dla życia na pustyni. Niewielkie grupki ludzi,
których liczeb-
ność określały warunki życiowe, a które nazwać można klanami lub rodami,
stanowiły
komórki podstawowe. Rody, słusznie czy niesłusznie przyznające się do pewnego
po-
krewieństwa, tworzyły plemię. Każde plemię miało przodka, od którego pochodziła
jego
nazwa. Ideolodzy i politycy pustyni tworzyli genealogie, w których
przypuszczalne wię-
zy pokrewieństwa z takimi przodkami były odzwierciedleniem mniej lub bardziej
blis-
kich stosunków między grupami noszącymi ich imiona.
Mogły to być stosunki pokojowe. Jednakże straszliwa nędza, z jaką tak często
zmagali
się Arabowie, rodziła wielką pokusę, by siłą zawładnąć bogactwem (najczęściej
bardzo
względnym) tych, którym los bardziej sprzyjał. Dokonywano zatem napadów rabunko-
wych (ghazw, ghazwa), zgodnie z przyjętym zwyczajem. Zagarniano dobra, starając
się
przy tym, o ile tylko było to możliwe, nie zabijać ludzi. Zabójstwo bowiem
pociągało za
sobą, według niepisanego prawa pustyni, poważne konsekwencje. Żadne abstrakcyjne
prawo nie zamykało w swych paragrafach wolnych Arabów, nie istniał żaden aparat
pań-
stwowy mogący narzucić przy pomocy policji sformułowane przez siebie przepisy.
Jedy-
ną ochronę życia jednostki stanowiła pewność, płynąca z przestrzeganego
zwyczaju, że
drogo przyjdzie za czyjeś życie zapłacić. Krew za krew, życie za życie. Hańba
nie do
wymazania okryłaby tego, który, przez prawa zwyczajowe wyznaczony na mściciela,
zostawiłby zabójcę przy życiu. Wendeta, po arabsku sar, jest jednym z filarów
społecz-
ności beduinów.
Społeczność ta najogólniej opiera się na zasadzie równości. Wszyscy członkowie
ple-
mienia są sobie równi. Każda grupa wybiera swojego wodza, sajjida. Jego prestiż
zależy
ściśle od autorytetu osobistego. Sajjid musi stale czuwać, by nie został on
naruszony.
Chodzi przecież o jego pozycję. Musi więc mieć mnóstwo zalet, utrzymywać przy
sobie
ogół hojnością i życzliwością, w każdej sytuacji dawać dowód umiaru, odgadywać
ukryte
pragnienia tych, którym przewodzi, a przy tym wykazywać się męstwem i
stanowczością.
Kiedy zbiera się cały ród, wystarcza sprzeciw jednego członka, by podważyć ważką
de-
cyzję. Prawdę mówiąc, nie wszyscy są przecież równi. Niektóre rody wzbogaciły
się
dzięki napadom rabunkowym, dzięki handlowi, pobieraniu należności od ludności
osiad-
łej lub od innych koczowników. Nawet w obrębie jednego rodu w pewnych okresach
jednostki zdobywały osobisty majątek. Są więc bogaci i biedni. Wystarczy jednak,
że na-
dejdzie okres suszy lub zawieruchy wojennej, by brutalnie przywrócić równość w
niedoli.
Tymczasowe bogactwo pozwalało niektórym utrzymywać niewolników: byli nimi zaku-
pieni cudzoziemcy, jeńcy zdobyci podczas napadów, niewypłacalni dłużnicy. Mimo
to
warunki życia koczowniczego raczej nie sprzyjały niewolnictwu trwałemu, z
nadzorem,
zorganizowanemu jak u ludności osiadłej. Dlatego często wyzwalano niewolników.
Wy-
zwoleńcy (maula) pozostawali "klientami" dawnego pana. Niektóre plemiona lub
rody,
traktowane przez inne ze wzgardą, również znajdowały się w gorszym położeniu; na
przykład plemiona kowali będące być może pozostałością jakiegoś starożytnego
ludu in-
nego pochodzenia.
Ammianus Marcellinus tak w IV wieku mówił o Saracenach: "Związek mężczyzny
i kobiety [dla nich] jest jedynie umową o wynajęcie; jedyną formą matrymonium
jest ta,
w której żona [narzeczona o ustalonej cenie, narzeczona czasowa] wnosi w posagu
włócznię i namiot i jest w każdej chwili gotowa, po wygaśnięciu terminu, opuścić
męża
na najmniejszy jego znak. Trudno wypowiedzieć, z jakim żarem osobnicy obojga
płci
w tym narodzie oddają się miłości..." Opis jest bez wątpienia przesadny. Z
grubsza biorąc
rola kobiety była chyba większa u nomadów niż u ludności osiadłej i ważniejsza
niż po
narodzinach islamu.
W tym nieokrzesanym, koczowniczym społeczeństwie nie ma miejsca na sztukę,
z jednym wyjątkiem: sztuki słowa. Arabowie podziwiali ludzi elokwentnych,
umiejących
odpowiedzieć trafną ripostą na kłopotliwą argumentację, tych, którzy potrafili
narzucić
swoje zdanie w dyskusjach, gdy zbierała się rada plemienia lub rodu.
Wieszczkowie cie-
szyli się poważaniem. Jednak bardziej ceniono poezję. Poeta to osobistość
znacząca, bu-
dząca lęk, uważa się, że jest nawiedzony przez ducha. Jak wszędzie na świecie
opiewa
swe miłości, radości i smutki, piękno swego dzikiego, surowego kraju, opłakuje
stratę
bliskich. Powstaje prawdziwa sztuka poetycka, w której obowiązują określone
zasady.
Poeta musi na przykład wyrazić rozczulenie na widok śladów obozowiska, które
opuściła
ukochana i jej towarzysze. Przede wszystkim jednak poeta wykorzystywany jest
jako
propagandysta, to dziennikarz pustyni. Arabowie organizują popisy krasomówcze -
częs-
to z okazji wielkich targów - wygłaszają wtedy pochwały swego plemienia, a
krytykują
i ośmieszają plemię przeciwnika. Atak i replika muszą być w tym samym metrum,
posia-
dać ten sam rym. Najbardziej uprawiane spośród gatunków poetyckich są satyra,
łatwo
przechodząca w rzadko kiedy dowcipną inwektywę, i panegiryk lub pyszałkowaty
poe-
mat swobodnie przekształcający się w pochlebstwo i fanfaronadę.
Wydaje się, że religia niewiele beduinów obchodziła. Byli to realiści obdarzeni
raczej
mierną wyobraźnią. Wierzyli, że ziemię zamieszkują duchy, dżinny, często
niewidzialne,
przybierające czasami postać zwierzęcą. Uważali, że zmarli żyją w zaświatach,
ale ży-
ciem gorszym, pozornym. Składano im ofiary, wznoszono na ich grobach stele i
stosy
kamieni. Niektóre drzewa i kamienie (zwłaszcza meteoryty oraz te, które
kształtem przy-
pominały postać ludzką) stanowiły siedzibę duchów i bóstw. Bóstwa przebywały w
nie-
bie, były nawet gwiazdami. Uważano, że niektóre z nich to ubóstwieni dawni
mędrcy.
Lista tych boskich bytów, a zwłaszcza znaczenie przypisywane każdemu z nich
zmieniały
się zależnie od plemienia. Ale te najważniejsze były wspólne na całym terytorium
półwy-
spu. Chodziło zwłaszcza o Allaha, "boga, bóstwo", personifikację świata
nadprzyrodzo-
nego w jego najdoskonalszej postaci, stwórcę wszechświata i strażnika wyznawanej
wia-
ry. W Al-Hidżazie trzy boginie odgrywały pierwszoplanową rolę jako "córki
Allaha".
Pierwszą była Al-Lat wspomniana już przez Herodota pod nazwą Alilat, co znaczy
po
prostu "bogini", a uosabiała prawdopodobnie jedną z funkcji Wenus, gwiazdy
porannej.
Jednakże zhellenizowani Arabowie identyfikowali ją z Ateną. Drugą była Al-Uzza,
"bar-
dzo potężna", którą inne źródła także identyfikują z Wenus, trzecią Manat,
nożycami
przecinająca nici losu, bogini przeznaczenia, którą czczono w jednym z
nadmorskich
sanktuariów. W Mekce głównym bogiem był Hubal, idol z czerwonego karneolu.
Te miejsca, gdzie obecność bóstwa w jakiś sposób się zaznaczyła, stawały się
święte.
Ustalano ich granice, w miejscach tych żadna żywa istota nie mogła zginąć. Były
to więc
miejsca azylu, gdzie człowiek ścigany zemstą mógł się schronić. Pieczę nad nimi
spra-
wowały rodziny kapłańskie. Bóstwu składano hołd poprzez obiaty i ofiary ze
zwierząt,
czasami prawdopodobnie również i z ludzi. Niektóre sanktuaria stały się celem
pielgrzy-
mek (hadżdż), dokonywano tam różnych obrzędów, zwłaszcza okrążeń wokół przedmio-
tu kultu. Podczas ceremonii należało przestrzegać zakazów, często na przykład
zakazu
stosunków seksualnych. Najbardziej rozpowszechnione było tabu krwi. Odrębne
uroczys-
tości związane były z obrzezaniem chłopców. Arabowie wróżyli z lotu ptaków oraz
z kie-
runku, w jakim poruszały się zwierzęta. Odczytywali wyroki bogów za pomocą
strzał.
Praktykowano ordalia, by odkryć prawdę. Stosowano też magię. Obawiano się złego
oka,
przed którym chroniły amulety.
W rzeczywistości członkowie tych rozsianych, wędrujących, przymierających
głodem,
zdezorganizowanych plemion próbowali podporządkować się ideałowi moralności
sobie
właściwemu, w którego tworzeniu religia nie odgrywała żadnej roli. Będący wzorem
mężczyzna posiadał rozwiniętą w najwyższym stopniu zaletę, którą nazywano
muruwwa,
co etymologicznie znaczy "męskość". W pojęciu tym zawierała się odwaga,
wytrzyma-
łość, oddanie swojemu środowisku i obowiązkom społecznym, szlachetność,
gościnność.
Honor (ird) nakazywał mu podporządkować się temu ideałowi. Wykroczenia przeciwko
moralnemu kodeksowi pustyni narażały na zniewagi, a co za tym idzie, na utratę
honoru.
Można powiedzieć i udowodnić, że poczucie honoru zastępowało u Arabów wiele
funkcji
spełnianych zwykle przez religię. Wszystkie te ideały, te siły ujmujące życie
społeczne
i osobiste w pewne ramy, nie odwoływały, się bowiem w ogóle do świata
nadprzyrodzo-
nego. Wszystkie prowadziły do człowieka. Człowiek dla człowieka był wartością
nad-
rzędną. Chodzi oczywiście o człowieka należącego do społeczności, o człowieka
stano-
wiącego cząstkę własnego rodu czy plemienia. Dlatego W. Montgomery Watt nazywa
ta-
ką koncepcję "plemiennym humanizmem"; termin ten wydaje się szczęśliwy. Człowiek
w swojej działalności i w swych potencjalnych możliwościach ograniczony jest
jedynie
przez ślepe przeznaczenie (dahr). I choć jest ono bezlitosne, los człowieka
tragiczny
i trudno uciec przed z gruntu pesymistyczną koncepcją życia inaczej, jak tylko
korzysta-
jąc z przyjemności intensywnych, lecz ulotnych, jednakże człowiek swoim
działaniem
może w pewnej mierze lepiej przysposobić dla siebie to, co mu jest przeznaczone.
Beduin
może być przesądny, ale jest realistą i trudne życie na pustyni predysponuje go
raczej do
dokładnego oceniania własnej siły i słabości, niż do medytacji nad
nieskończonością, jak
kiedyś bezpodstawnie uważano.
Autorzy lubujący się w systematycznym oczernianiu Arabów (paradoksalnie jest to
bardzo rozpowszechniona wśród arabistów mania)określili to społeczeństwo mianem
barbarzyńskiego. Arabowie poczuli się urażeni i uwypuklili składniki
porządkujące ich
życie społeczne, zwrócili uwagę na zainteresowanie wytworami umysłu. Oczywiście
wszystko zależy od tego, co określimy mianem "barbarzyński". Arabowie z całą
pewnoś-
cią nie żyli w stanie całkowitej anarchii z tej prostej przyczyny, że taki stan
nigdy tam
wtedy nie istniał. Trzeba jednak przyznać, że niepisane zasady, których
przestrzegali,
często były łamane i że w sferze kultury materialnej ich poziom był bardzo
niski. Ani po-
ezja, ani sztuki plastyczne nie są wskaźnikiem rozwoju kulturalnego w takim
sensie,
w jakim rozumieją to etnologowie. Oczywiście ten niski poziom na szczeblu
cywilizacyj-
nym nie oznacza wrodzonej i dziedzicznej niższości; bierze się on z określonej w
danym
czasie sytuacji społecznej i z bardzo złych warunków naturalnych Półwyspu
Arabskiego.
Głód nigdy nie jest dobrym doradcą, a Arabowie często byli głodni. Stąd w
niektórych
plemionach, w pewnych warunkach, występowały zaskakujące wręcz wybuchy brutal-
ności. Ammianus Marcellinus, uczciwy żołnierz narodowości syryjskiej, przerażony
jest
tym ludem: "nie życzę nam - powiada - ani takiego przyjaciela, ani takiego
wroga".
Opowiada on pewną charakterystyczną historię. W 378 r. naszej ery potężny
oddział Go-
tów, wzmocniony kontyngentami Alanów i Hunów, maszerował na Konstantynopol po-
konawszy wcześniej armię rzymską pod Adrianopolem. Główni dowódcy rzymscy oraz
sam cesarz Walens zginęli. Sytuacja była w najwyższym stopniu krytyczna. I wtedy
od-
dział Saracenów w służbie Imperium zaatakował barbarzyńców z Zachodu. Losy bitwy
ważyły się. "Jednak - pisze Ammianus - żołnierze saraceńscy wykorzystali
zdarzenie, ja-
kiego oczy ludzkie nigdy przedtem nie widziały. Otóż z oddziału wystąpił
długowłosy
mężczyzna - zupełnie nagi, z zakrytym jedynie przyrodzeniem - wydając chrapliwe
i po-
sępne okrzyki, i wydobywszy z pochwy sztylet rzucił się w sam środek armii
Gotów. Za-
biwszy jednego z nich przylgnął wargami do jego szyi i zaczął ssać płynącą krew.
Barba-
rzyńcy, przerażeni tym niesłychanym, budzącym grozę widokiem, stracili właściwą
im
zapalczywość i odtąd niepewnie już posuwali się naprzód."
Za krainą Saracenów, posuwając się na południe obszaru, który nazywamy Arabią,
do-
cieramy do kraju stanowiącego wprawdzie geograficznie część tego samego
półwyspu,
pod wieloma jednak względami zupełnie innego. Chodzi o rejon przez starożytnych
na-
zywany Arabią Szczęśliwą, choć tak naprawdę ich teorie geograficzne rozciągały
tę na-
zwę także na pokaźną część pustynnego półwyspu. Mówią oni o mieszkańcach
południa
kraju w zupełnie innej tonacji niż o nikczemnych Saracenach. Ten sam Ammianus
tak oto
opisuje ową krainę:
"Na wschodzie i południu Partowie są sąsiadami [takie były wtedy koncepcje
geogra-
ficzne] <Arabów szczęśliwych> (Arabes beati), nazywanych tak dlatego, że ich
kraina
bogata jest w roślinność, pełno w niej stad, palm i wszelkiego rodzaju
pachnideł. Dużą
część ich kraju oblewa z prawej strony Morze Czerwone, z lewej ograniczeni są
Zatoką
Perską: w ten sposób korzystają z bogactw dwóch żywiołów. Jest tam dużo
kotwicowisk
i bezpiecznych portów, wiele blisko siebie położonych miejsc handlu, liczne
wspaniałe,
wystawne rezydencje królewskie, bardzo zdrowe, naturalne gorące źródła, wielka
mno-
gość strumieni i rzek. Wreszcie klimat jest tak dobroczynny, że postronny
obserwator
może sądzić, iż nic nie brakuje temu ludowi, by był doskonale szczęśliwy.
Posiada też
wiele miast nadmorskich i wewnątrz kraju, doliny i żyzne pola" (XXII, 6, 45-47).
Bo i ukształtowanie terenu jest tu zupełnie inne. Do gór na południu Półwyspu
dociera-
ją jeszcze monsuny znad Oceanu Indyjskiego. Regularnie padające deszcze
nawadniają te
tereny. Woda, od bardzo dawna ujęta w wymyślny system kanałów irygacyjnych,
pozwo-
liła rozwinąć się rolnictwu,również dzięki przekształceniu pól w tarasy. Oprócz
zbóż,
owoców, winorośli, warzyw, którymi żywiła się ludność, w Arabii Południowej, na
wy-
brzeżu Oceanu Indyjskiego, rosły balsamowce i kadzidłowce. Wszystko to, wraz z
pach-
nidłami i wonnymi substancjami, stanowiło źródło znacznego bogactwa. Istotnie,
świat
śródziemnomorski chłonął w ogromnych ilościach te produkty, znajdowały one
zastoso-
wanie zwłaszcza w obrzędach religijnych, ale również w kuchni, w kosmetyce i w
innych
przejawach zbytku. Co więcej, przez długi okres przeładowywano w Arabii
Południowej
produkty pochodzące zarówno z Indii, jak i z Afryki Wschodniej. Na targowiskach,
np.
w wielkim porcie Muza (Al-Mucha), zobaczyć można było perły z Zatoki Perskiej,
kość
słoniową, jedwab, bawełnę, płótna, ryż, a zwłaszcza pieprz z Indii, niewolników,
małpy,
kość słoniową, złoto i strusie pióra z Afryki Wschodniej, nie mówiąc już o
towarach
miejscowych oraz pochodzących z basenu Morza Śródziemnego przysyłanych na wy-
mianę. Artykuły te karawany wiozły na północ. Arabowie z Południa byli
przedsiębior-
czymi kupcami. Wyryte przez nich napisy znaleziono w Egipcie, na Delos, w
Mezopota-
mii.
Od czasów, które dzisiejsi uczeni usiłują dopiero ustalić, a co najmniej od VIII
wieku
przed narodzeniem Chrystusa, Arabowie z Południa - oni samych siebie Arabami nie
na-
zywali - mówiący językiem zbliżonym do arabskiego, ale nie identycznym, doszli
do
pewnego stadium cywilizacji osiadłej, a nawet miejskiej, opierającej się na
rolnictwie
i handlu. Utworzyli państwa, które nazwali Saba, Ma'in, Kataban, Hadramaut,
Ausan.
Każdym z tych państw rządziło plemię panujące i uprzywilejowane. Były to,
przynajm-
niej przez pewien czas, monarchie parlamentarne z królem i obradującym
zgromadze-
niem. Decyzje były podejmowane na przykład "przez króla Ma'inu i przez Ma'in".
Pańs-
tewka te to ścierały się ze sobą, to znów nagle sprzymierzały, a liczne te
zwroty z trudem
umiemy określić w czasie. W każdym razie rozwój cywilizacji śródziemnomorskich
po-
mnożył w konsekwencji bogactwa ich południowoarabskich dostawców. Artemidor
z Efezu mniej więcej sto lat przed naszą erą opiewa zbytek Sabejczyków, ich
okazałe
meble, złotą i srebrną zastawę stołową, domostwa o drzwiach, ścianach, dachach
zdobio-
nych złotem, srebrem, kością słoniową i szlachetnymi kamieniami. Dopiero
niedawno
można było przystąpić do prac wykopaliskowych, próbować sprawdzić i wzbogacić te
dane. Amerykanie rozpoczęli poszukiwania archeologiczne w Timnie, stolicy
królestwa
Kataban, mieście posiadającym, według Pliniusza, sześćdziesiąt pięć świątyń.
Południo-
wa brama miasta miała po bokach dwie masywne wieże wykonane z bloków nie ociosa-
nego kamienia, dochodzących niekiedy do rozmiarów 2,40 m na 0,60 m. Za bramą
znaj-
dował się plac z kamiennymi ławami, gdzie prawdopodobnie odbywali posiedzenia
wszyscy Starsi, którzy wieczorem zasiadają w świątyni i obradują.
Niedaleko tego miejsca odkryto dwa domostwa. Jedno miało fasadę ozdobioną dwoma
posągami z brązu, do złudzenia stylem swym przypominającą styl hellenistyczny.
Posągi
te wyobrażały dwie lwice, ustawione symetrycznie, każda trzymała na grzbiecie
pucoło-
wate, roześmiane dziecko. Wydaje się, iż grupa ta została odlana w brązie według
alek-
sandryjskiego modelu gipsowego przedstawiającego braci Dioskurów. Amerykanie
pro-
wadzili również prace wykopaliskowe w starożytnym mieście sabejskim Marib, a
właś-
ciwie w ogromnej świątyni, która była bez wątpienia głównym zabytkiem tego
miasta,
a której pozostałości były znane podróżnikom. Świątynia ta, poświęcona wielkiemu
bo-
gowi sabejskiemu imieniem Almaka, nazywała się Awwam. W skład jej wchodziły:
owalny mur wysokości około 10 metrów, długości mniej więcej 100 metrów i
szerokości
75, misternej budowy portyk i szereg przylegających do siebie budynków
kończących się
rzędem ośmiu kolumn. Część portyku zdobiły od strony wewnętrznej ślepe kamienne
okienka imitujące kratę.
Arabowie z Południa, o czym wiedziano już wcześniej, a dokonane odkrycia tylko
to
potwierdziły, byli mistrzami architektury, a charakterystyczna konstrukcja ich
okazałych
pałaców jest widoczna jeszcze dziś w wysokich kilkupiętrowych domach jemeńskich.
Zbudowali udoskonalone urządzenia hydrauliczne. Według północnoarabskiej
tradycji
najsławniejsze znajdowały się właśnie w okolicach Maribu, pozostały z nich
szczątki,
które dziś jeszcze robią wrażenie: trzy wielkie zapory z zachowanymi częściami
muru
wysokości 15 metrów.
Ci "Arabowie szczęśliwi" cieszyli się zatem bardzo wysoko rozwiniętą
cywilizacją.
Widać to również w ich sztukach plastycznych. Obok dzieł o nieporadnej fakturze
zna-
leźć można posągi o liniach stylizowanych świadczące o prawdziwym mistrzostwie
i oryginalnej inspiracji. Wiele prac, jak to już widzieliśmy, wzorowanych było
na sztuce
hellenistycznej i rzymskiej, jeśli nie były to kopie lub wręcz dzieła
przywiezione. Niektó-
re wyraźnie wskazują na wpływ sztuki Indii. Przedmioty zbytku, niekiedy z
alabastru,
świadczą często o wyrafinowanej elegancji. Samo pismo południowoarabskie jest
dzie-
łem sztuki dzięki elegancji i niezwykłej regularności liter, najczęściej
czworokątnych,
które z czasem nabrały miękkości w wygięciach i stały się później przesadnie
ozdobne.
W Południowej Arabii kwitło piśmiennictwo, odnaleziono i odsłonięto tysiące
inskrypcji,
zwłaszcza tekstów prawniczych, administracyjnych lub religijnych. Nie ulega
wątpliwoś-
ci, że istniała również twórczość literacka spisywana na papirusie lub
pergaminie. Nieste-
ty nic z tego nie przetrwało.
Obrzędy religijne były tu, w porównaniu z obrzędami krainy Saracenów, znacznie
bardziej rozwinięte. Liczne i bogate świątynie znajdowały się pod zarządem grupy
kapła-
nów, którzy odgrywali bardzo ważną rolę społeczną. Obrzędy przybierały formę
ofiar -
z wonnych substancji lub ze zwierząt - modlitw i pielgrzymek, w czasie których
stosunki
seksualne były zakazane. Jeśli ktoś złamał choć jeden z wielu nakazów
dotyczących czys-
tości i nieczystości, musiał odkupić winę płacąc grzywnę lub dokonując
publicznej spo-
wiedzi spisywanej na tabliczkach z brązu wystawionych w świątyni. Zmarłych
chowano
z naczyniami stołowymi i ulubionymi przedmiotami. Stele i posągi nagrobne
przypomi-
nały stylizowaną sylwetkę zmarłego. Prawdopodobnie w miejscu pochówku wylewano
napoje na ofiarę bogom.
Mieszkańcy Arabii Południowej oddawali cześć bardzo licznym bogom i boginiom.
Pierwszeństwo przypadało Astarowi, bogowi personifikującemu planetę Wenus (jego
semickimi odpowiednikami na Północy były boginie Astarte i Isztar) oraz bóstwom
księ-
życowym, bogu Almaka w Sabie, Waddowi (co znaczy bez wątpienia "miłość")
w Ma'inie Ammowi (to znaczy "teściowi") w Katabanie, Sinowi w Hadramaucie.
Słońce
uosabiała bogini, która nazywała się, jak sama gwiazda, Szams. Bogowie
przyjmowali
rozmaite nazwy zależnie od sanktuarium, w którym oddawano im cześć, natomiast
epite-
ty, które ich określały, służyły zróżnicowaniu licznych aspektów tego samego
bóstwa.
Każdy z owych przejawów boskości znajdował bez wątpienia swoich pobożnych wy-
znawców.
Wielka jest różnica między owymi Arabami z Południa - ludnością osiadłą,
ucywili-
zowaną, żyjącą w zbytku i dostatku, zamieszkującą zorganizowane państwa o
złożonej
strukturze, z dobrze działającą biurokracją - a Arabami z Północy lub
Saracenami, lud-
nością koczowniczą, o surowych, czasem nawet dzikich obyczajach, pozbawioną w
zasa-
dzie jakichkolwiek dób