Maxime Rodinson Mahomet Człowiek może by ć smutny, lecz wstając z łoża przed świtem i zachowując ostrożność w obcowaniu ze starym drzewem, oparłszy brodę na ostatniej gwieździe, widzi w głębi niebios na czczo wielkie przejmujące niewinnością rzeczy, które biorą obrót ucieszny... Saint-John Perse, "Anabaza", "Pieśń"; w przekładzie Z. Bieńkowskiego Rozdział I Opisanie świata Trzynaście wieków upłynęło od domniemanej daty założenia Rzymu, nieco więcej niż pięćset lat od narodzin Chrystusa, ponad dwieście od chwili, kiedy Bizancjum zostało przekształcone przez Konstantyna w Konstantynopol. Chrześcijaństwo tryumfowało. Nad brzegami Bosforu i Złotego Rogu panował cesarz drugiego Rzymu, pierwszy sługa Chrystusa Króla, prawdziwy władca świata. Wszędzie powstawały kościoły, by głosić chwałę Boga w trzech osobach i sprawować ofiarę eucha- rystyczną. Misje niosły Ewangelię na coraz odleglejsze obszary, docierały one zarówno do bezkresnych lasów, stepów, aż na mglistą Północ, jak i nad ciepłe morza, gdzie z rąk do rąk przechodziły bajeczne bogactwa i skąd żeglowano do Indii i Chin. Na zachodzie barbarzyńcy buntowali się co prawda, jednakże owi Frankowie, Burgundowie, Goci, po- dzieleni i zwaśnieni, żywiący podziw dla potęgi Rzymu, niezdolni utworzyć silnego pańs- twa, stopniowo osiedlali się i zapuszczali korzenie na terenach Cesarstwa. Rzym utracił wiele ze swej starożytnej świetności, ucierpiał od ciosów barbarzyńców. Bizancjum jed- nak, stolica świata, trwało, wspaniałe, budzące zachwyt, nie zdobyte i nie do zdobycia. Mniej więcej w tym czasie egipski kupiec nazwiskiem Kosmas, który wiele podróżo- wał, u schyłku zaś życia został mnichem, pisał z tryumfem: "Cesarstwo Rzymskie uczestniczy więc w chwale królestwa Chrystusowego, ponieważ przerasta, o tyle, o ile jest to możliwe w tym życiu, każdą inną władzę, i pozostanie nie- zwyciężone aż do końca, gdyż zostało powiedziane: (Daniel, 2,44)... I twierdzę z całą ufnością, że choć nieprzyjaciel barbarzyńca powstał przez krótką chwilę przeciw rzymskiej potędze jako kara za nasze grzechy, jednak dzięki mocy tego, kto nami rządzi, imperium pozostanie niezwyciężone, jeśli tylko nie ograniczy, ale rozszerzy za- sięg chrystianizmu. Jest to bowiem pierwsze państwo, jakie przed wszystkimi innymi uwierzyło w Chrystusa i podporządkowało się przez Niego ustalonym prawom, w imię których Bóg, będący Panem wszechrzeczy, zachowa je niezwyciężonym aż do końca" (Kosmas, 113 B-C). Imperium światowe i religia światowa są powiązane. Kosmas napisał również: "Tak samo i u Baktryjczyków, Hunów, Persów, innych Indusów, Persarmenitów, Medów i Elamitów i w całej Persji niezliczone są kościoły z ich biskupami, wielka mnogość wspólnot chrześcijańskich, jak też wielu męczenników i mnichów-pustelników. Tak samo w Etiopii, w Aksum i całym tym rejonie; i u mieszkańców Arabii Szczęśliwej, których nazywa się teraz Homerytami, w całej Arabii, Palestynie, Fenicji, w całej Syrii i Antio- chii aż do Mezopotamii, u Nubijczyków i Garamantów, w Egipcie, w libijskim Pentapoli- sie, w Afryce i Mauretanii aż po Gadir (Kadyks), na obszarach Południa, wszędzie tam is- tnieją chrześcijańskie kościoły, żyją biskupi, męczennicy, mnisi, pustelnicy, wśród któ- rych głoszona jest Chrystusowa Ewangelia. Również w Cylicji, w Azji, Kapadocji, w kra- inie Lazów i w Poncie, jak i bardziej na północ, gdzie mieszkają Scytowie,Hyrkanowie, Herulowie, Bułgarzy, Grecy i Illirowie, Dalmaci, Goci, Hiszpanie, Rzymianie, Frankowie i inne ludy, aż do Gadiru nad Oceanem, i dalej na północ żyją wierni i ludzie głoszący Ewangelię Chrystusową, wyznający prawdę Zmartwychwstania. Widzimy w ten sposób spełniające się nad całym światem przepowiednie" (Kosmas, 169 B-D). Spróbujmy postawić się w sytuacji mieszkańców tych położonych na północy i zacho- dzie obszarów, które już nieco poznaliśmy. Wielu z nich udawało się na Wschód, ku źródłom wiary. Galisyjski mnich Valerius daje w VII wieku za przykład dla braci zakon- nych hiszpańską zakonnicę: "W czasach kiedy rodząca się zbawcza wiara katolicka i wielka światłość naszej świętej religii zajaśniały wreszcie na najodleglejszych krańcach Zachodu, błogosławiona siostra Aetheria, trawiona ogniem pragnienia, by spłynęła na nią łaska Pańska, wspomagana mocą potęgi Bożej, zebrawszy wszystkie swe siły, z sercem nieustraszonym wyruszyła w daleki świat. Szła tak czas pewien prowadzona przez Pana, aż dotarła do upragnionego celu: świętych miejsc związanych z narodzeniem, męką i zmartwychwstaniem Pana, do wielu prowincji i miast, gdzie spoczywają ciała niezliczo- nych świętych męczenników, by modlić się i czerpać budujące przykłady. Im lepiej po- znawała tajemnice świętego dogmatu, tym żywiej jaśniał w jej sercu niegasnący płomień świętego pragnienia." Udajmy się śladami Aetherii (podróżowała około roku czterechsetnego), rozpoczyna- jąc wyprawę od wybrzeży Hispanii. Nie musimy oglądać Rzymu wyludnionego nieomal, zniszczonego przez pożary, pozbawionego wody, obróconego w ruinę. Jednak ciekawość skłania do tego, by zwiedzić Konstantynopol, stolicę, drugi Rzym, a pobożność wręcz to nakazuje. Konstantynopol, nazywany wtedy Miastem, uświetniały słynne kościoły, z któ- rych najpiękniejszy i najsławniejszy, Świętej Zofii, lśnił jeszcze wtedy blaskiem nowości. Wyświęcając go 25 grudnia 537 roku Justynian zakrzyknął: "Zwyciężyłem cię, Salomo- nie". Słynne klasztory, a było ich wiele, i cenne relikwie przyciągały pielgrzymów. Po- dziwiano w Konstantynopolu "szerokie aleje przecinające miasto wzdłuż i wszerz, wiel- kie place ze strzelistą kolumną pośrodku, okolone wspaniałymi pałacami; budowle pub- liczne o wyglądzie wciąż jeszcze klasycznym, eleganckie domy budowane na modłę sy- ryjską; ulice i portyki zdobione antycznymi posągami - wszystko to składało się na całość cudowną [...] Przepych cesarskich pałaców, zwłaszcza Pałacu Świętego [...] budził po- dziw różnorodnością budowli, pięknem otaczających je ogrodów, mozaikami i malowid- łami zdobiącymi komnaty. Sprawiało to, że Konstantynopol przyciągał ku sobie oczy ca- łego świata, który wyobrażał go sobie jako miasto cudów ukazujące się w złocistym blasku". Rzeczywiście przybijało się tam, jak Aetheria, do ziem świętych. "Poszukując wszędzie tego, co zawarte jest w księgach Starego i Nowego Testamentu - mówi o Aethe- rii Valerius - odwiedzając w różnych częściach świata miejsca, gdzie dokonały się cuda, a więc prowincje, miasta, góry i pustynie, o których czytała w księgach, chcąc dotrzeć, gdzie tylko możliwe, w podróżach trwających lata całe, przemierzając świat z pomocą Boga, dotarła wreszcie do krain Orientu". Wschód bizantyjski bogaty był w monumen- talne budowle, wspaniałe kościoły, opływające w dostatki ludne miasta, wielkie klaszto- ry, w różnorakie pamiątki z epoki biblijnej i początków chrześcijaństwa. Antiochia, Alek- sandria, Jerozolima były wielkimi, przepięknymi miastami. Justynian wzniósł w nich wielkie gmachy, nie tylko zresztą tam, ale i w miastach o mniejszym znaczeniu, które wymienia Prokopiusz w traktacie im poświęconym. Również retor Choirikos opisuje cu- downe kościoły Gazy, swego miasta rodzinnego. Aetheria dotarła aż do Charry, antycznego Harranu, gdzie miał swą siedzibę Abraham. Niezmordowanie poszukując pamiątek biblijnych zapytała biskupa miasta, gdzie znajduje się Ur, miejsce narodzin patriarchy. I tu wyrosła przed nią wielka przeszkoda. "Miejsco- wość, o którą pytasz, córko, znajduje się na dziesiątym postoju stąd, w głębokiej Persji [...] Rzymianie już tam nie mogą dotrzeć, cały ten obszar zajęty jest przez Persów". Tam zaczynało się inne imperium - perskie imperium Sasanidów, druga potęga świata. Opa- nowało ziemie od Eufratu po Indus. Jego stolicę stanowił zespół siedmiu miast położo- nych nad Tygrysem, niedaleko antycznego Babilonu i dzisiejszego Bagdadu. Po syryjsku zespół ten nazywano Mahuze lub Medinata, po arabsku Al-Madain, co znaczy po prostu: miasta. Najważniejszym był Ktezyfon, gdzie do dziś zachowały się ruiny pałacu królew- skiego, który po persku nazywa się Taq-e Kesra, łuk Chosroesa. Salę audiencyjną (o rozmiarach 27 m szerokości, 42 m długości, 37 m wysokości) pokrywało szerokie elip- tyczne sklepienie. Tu król królów ukazywał się swojemu ludowi. Kiedy odbywały się au- diencje, "tłum cisnął się przed ogromnym wejściem tworzącym drzwi apadany i wkrótce wielka sala wypełniała się ludźmi. Posadzkę pokrywały miękkie dywany, ściany były po części zasłonięte kobiercami, a resztę powierzchni przysłaniały mozaikowe malowidła. Tron znajdował się w głębi, za zasłoną, otaczali go dostojnicy wojskowi i dygnitarze sto- jący w wyznaczonej przez etykietę odległości od zasłony. Prawdopodobnie jakaś barier- ka oddzielała dworzan i ważne osobistości od tłumu. Nagle zasłona się uchylała i ukazy- wał się król królów siedzący na tronie na poduszce ze złotego brokatu, odziany we wspa- niałe szaty przetykane złotem. Korona powleczona złotem i srebrem, zdobiona perłami, wysadzana rubinami i szmaragdami, zawieszona była nad jego głową na złotym łańcusz- ku przytwierdzonym do sufitu, tak cienkim, że widocznym tylko dla tych, którzy stali bardzo blisko tronu. Z daleka wyglądało to tak, że korona spoczywa na głowie króla, w rzeczywistości jednak była zbyt ciężka, by jakakolwiek ludzka głowa mogła ją udź- wignąć, ważyła bowiem dziewięćdziesiąt jeden i pół kilo. Ten ogromny przepych, ukazu- jący się oczom w tajemniczym świetle sączącym się do sali przez sto pięćdziesiąt otwo- rów, od pięciu do siedmiu cali od sklepienia, takie robił wrażenie na osobie, która po raz pierwszy uczestniczyła w spektaklu, że bezwiednie padała na kolana". Skarby władców sasanidzkich były nieprzebrane, arabscy pisarze pozostawili nam ich rejestry, pełne zachwytu opisy upiększone jeszcze przez tradycję. Opowiadano o figurach do gry w szachy zrobionych z rubinów i szmaragdów, o kostkach tryktraka z korali i tur- kusów. Tron króla królów, pisze As Sa-alibi, "wykonany został z kości słoniowej i drze- wa tekowego, oparcia miał ze złota i srebra, wyłożony był złotymi i srebrnymi płytkami. Miał 180 łokci długości, 130 szerokości i 15 wysokości. Na jego stopniach znajdowały się siedzenia z czarnego drewna i z hebanu obramowane złotem. Nad tronem rozpościerał się baldachim ze złota i lapis-lazuli, na którym przedstawione były sklepienie niebieskie i gwiazdy, znaki zodiaku, siedem klimatów oraz królowie w różnych postawach: podczas uczty, w bitwie, na polowaniu. Był też mechanizm pokazujący godziny. Tron wyściełały cztery dywany z brokatu przetykanego złotem, zdobionego perłami i rubinami, każdy z dywanów nawiązywał do określonej pory roku". W rzeczywistości tron ten był praw- dopodobnie gigantycznym, z przepychem zdobionym zegarem. Armia była potężna. Główną siłę uderzeniową, konnicę, stanowili ludzie dobrze uro- dzeni. Nosili ściśle przylegające do ciała pancerze i robili wrażenie ogromnej, lśniącej w słońcu masy żelaza. Za konnicą szły słonie, rykiem, zapachem i straszliwym wyglądem wywołujące przerażenie nieprzyjaciela, za nimi piechota, którą tworzył tłum chłopów podlegających służbie w wojsku - o wątpliwej wartości bojowej. Oddziały pomocnicze, składające się z jeźdźców pochodzących z wojowniczych ludów podporządkowanych Irańczykom lub z najemników, były znacznie użyteczniejsze. Reforma armii w VI wieku wprowadziła bardzo ścisłą dyscyplinę; wojsko to walczyło na wszystkich granicach Cesarstwa: w Turkiestanie, w pobliżu Indii, na Kaukazie, głów- nie jednak przeciw cesarstwu rzymskiemu. W 531 r. na tron irański wstąpił prawdziwy władca, Chosroes, zwany Anuszirwanem, co znaczy: mający nieśmiertelną duszę. Ener- gicznie przywrócił on porządek społeczny, który jego ojciec, wzruszony niedolą ludu, po- rwany utopijnymi ideami reformatorskimi Mazdaka, nieco naruszył. Zreformował armię i system finansowy, później zajął należącą do Rzymu Syrię, zdobył Antiochię i zniszczył ją. W 561 r. został zawarty na okres pięćdziesięciu lat pokój, który trwał zaledwie lat dziesięć. Dwa wielkie imperia zaciekle walczyły o hegemonię. Ponadto reprezentowały one dwie koncepcje rozumienia świata, dwie zwalczające się religie. W Bizancjum panowało chrześcijaństwo. Oficjalną religią w Iranie był mazdaizm stworzony przez Zaratustrę, która to religia opierała się na kosmicznym przeciwieństwie pierwiastków dobra i zła. Człowiek powinien opowiedzieć się po stronie dobra poprzez dobre myśli, dobre słowa i dobre uczynki. Jednakże i inne religie miały prawo istnienia, były nawet chronione, ota- czane szacunkiem. Mazdakici nie uprawiali prozelityzmu, krótkotrwałe prześladowania innych religii miały przyczyny przede wszystkim polityczne, nie religijne. Wyznawcy różnych religii wzajemnie się mordowali lub donosili na siebie u władz. Te obawiały się tajnego porozumienia chrześcijan z bizantyjskim nieprzyjacielem, nie bez racji zresztą. Jednak w V wieku Konstantynopol potępił herezję nestoriańską, która zbyt stanowczo oddzielała od siebie dwie natury Chrystusa, i nestorianie schronili się w imperium pers- kim. Jako zaciekli wrogowie Bizancjum zostali tu dobrze przyjęci, nieźle im się powodzi- ło, z czasem zdobyli znaczne wpływy i uczynili z Persji bazę wyjściową dla ewangeliza- cji krajów azjatyckich. Zrozumiałe jest, że Kosmas, który żywił co najmniej sympatię do nestorianizmu, przedstawia "imperium Magów" jako "następujące bezpośrednio po impe- rium Rzymian, ponieważ Magowie zostali wyróżnieni przez Pana Jezusa, kiedy przybyli oddać Mu cześć i złożyć hołd; to najpierw na rzymskiej ziemi była głoszona nauka chrześcijańska, w czasach apostołów, wkrótce jednak potem została zaniesiona do Persji przez apostoła Tadeusza". Żydzi również byli raczej dobrze przyjmowani i bezpieczni od chrześcijańskich prześladowań. To w sasanidzkiej Mezopotamii kipiące życiem intelek- tualnym akademie działające pośród licznych wspólnot żydowskich spisały ogromny Talmud babiloński. Katolikos, patriarcha Kościoła chrześcijańskiego w Iranie, jak i resz galuta lub egzylarch, stojący na czele wspólnoty żydowskiej, byli ważnymi osobistościa- mi mającymi znaczną władzę nad swoimi owieczkami. Zajmowali miejsce pośród dorad- ców imperium. Mimo zdarzających się tarć i krótkotrwałych gwałtownych prześladowań spowodowanych najczęściej nadgorliwością prozelitów lub ingerencjami autorytetów re- ligijnych w wielką politykę, nestorianie i Żydzi znajdowali się w Persji właściwie w bar- dzo korzystnej sytuacji. Z każdego innego miejsca na świecie spoglądali ku niej jak ku metropolii wyciągającej pomocną dłoń. W oczach znacznej części ludności świata bizantyjskie cesarstwo rzymskie i sasanidz- kie imperium perskie - one tylko - stanowiły cały cywilizowany świat, "dwoje oczu, któ- rym Bóg powierzył zadanie oświecenia świata", jak pisał perski cesarz do władcy bizan- tyjskiego. "Niespokojne i wojownicze ludy znajdują się pod nadzorem, życie ludzi jest całkowicie zorganizowane i ukierunkowane przez te dwa wielkie mocarstwa" - dodawał. Oczywiście istniała mglista świadomość, że gdzieś daleko leżą potężne cesarstwa o wspaniałej cywilizacji i zadziwiających bogactwach: Chinydynastii Tang, królestwa Indii, Birmy, Indonezji, imperium Khmerów, Japonia... Ale to były obszary baśniowe, wyśnione krainy, których obyczajów, instytucji i historii nie znano. Oczywiście, kupcy tacy jak Kosmas zapuszczali się aż na Cejlon, do Indii (stąd jego pseudonim: Indykop- leustes, "ten, który żeglował ku Indiom"), gdzie poszerzali swą wiedzę o tamtym świecie. Ale chodziło jakby o inną planetę, znajdującą się zresztą na drodze do ziemskiego raju leżącego poza granicami oceanu Wschodu, planetę, z którą od czasu do czasu kilku śmia- łych astronautów nawiązywało luźny kontakt. Pochodziły stamtąd kosztowne towary, w pierwszym rzędzie jedwab i korzenie przewożone przez barbarzyńskie ludy zamieszku- jące szeroką strefę oddzielającą te dwa światy i skupiające niemal w swoich rękach sto- sunki między nimi: Turków na północy, Arabów na południu. Wkroczenie na obszary tych ostatnich to jakby zetknięcie się z końcem świata. W tym kierunku prawdopodobnie podążał nasz wymyślony podróżnik, a szedł śladami rzeczywistych pielgrzymów, takich jak siostra Aetheria. Po przebyciu Syrii i Palestyny poprowadzono ją ku miejscu, gdzie "góry, między którymi wędrowaliśmy, rozstępowały się i tworzyły bezkresną równinę, całkiem płaską i niezwykle piękną; w dali za równiną rysowała się święta góra Boża, Synaj". W miarę jak się przybliżali, góra odsłaniała kolej- ne szczyty, pielgrzymi z trudem się po niej wspinali. "Z wielkim wysiłkiem odbywa się wspinaczka na te góry, ponieważ nie podchodzi się łagodnie, zakosami, jak gdyby ślima- kiem, ale prościuteńko, jak gdyby wzdłuż ściany, schodzenie też odbywa się po linii pros- tej, pokonuje się jedno wzniesienie po drugim, by wreszcie dotrzeć do podnóża góry znajdującej się pośrodku, do właściwego Synaju. I tak, wypełniając wolę Chrystusa na- szego Pana, wspomagana modlitwami świętych, którzy nam towarzyszyli, posuwałam się z wielkim trudem, ponieważ musiałam wspinać się na własnych nogach [było zupełną niemożliwością pokonanie tej drogi konno]; mimo to nie czułam się utrudzona, a nie czu- łam się utrudzona dlatego, że widziałam, iż, zgodnie z wolą Boską, spełniają się moje pragnienia" (paragraf 3, 1-2). Na szczycie znajdował się "kościół niezbyt duży, ale nie- zwykle piękny", bracia zakonni pokazywali pielgrzymom panoramę. "Pod sobą widzie- liśmy góry, które z takim trudem pokonaliśmy; w porównaniu ze znajdującą się pośrodku górą, na której staliśmy, wyglądały jak niewielkie pagórki... Egipt i Palestyna, Morze Czerwone, Morze Partyjskie, które rozpościera się w kierunku Aleksandrii, wreszcie kra- ina Saracenów rozciągająca się jak okiem sięgnąć, wszystko to widzieliśmy u naszych stóp: trudno w to uwierzyć... (paragraf 3, 8)." Kraina Saracenów... Ludu barbarzyńskiego, niepokojącego. Mnisi na pewno utrzymy- wali z nimi jakieś kontakty. Sto lat po wyprawie Aetherii kościółek został opuszczony; jakby to powiedzieć... był nawiedzany przez duchy. "Nie leży w ludzkiej mocy - pisze Prokopiusz - wspiąć się nocą na wierzchołek góry, ponieważ słychać tam przez całą noc huk grzmotów, dzieją się inne cudowne zjawiska, które wywołują panikę nawet w najsil- niejszym i najodważniejszym człowieku". Znacznie niżej Justynian zbudował piękny kościół poświęcony Matce Bożej oraz potężny fort, strzeżony przez liczny garnizon, "tak że saraceńscy barbarzyńcy nie mogli, wykorzystując fakt, że teren jest bezludny, posłu- żyć się tym miejscem jako bazą, by cichaczem opanować sąsiednie dystrykty Palestyny". Kim byli ci ludzie, których tak się obawiano, a którzy zamieszkiwali ten opustoszały kraj na granicy cywilizowanego świata? Rozdział II Arabia Ci, których grecka nazwa brzmiała Sarakenoi, łacińska Saraceni, od czego powstało francuskie słowo Sarrasins, wcześniej byli nazywani Arabami scenijskimi, Arabami, któ- rzy żyją pod namiotem (po grecku skene). Sami nazywali siebie po prostu Arabami. Od niepamiętnych czasów zamieszkiwali tę nieurodzajną ziemię i nikt nie pamiętał, by kie- dykolwiek jakiś inny lud żył tu przed nimi. Obszar ogromny, wielkości nieomal jednej trzeciej Europy. Bardzo jednak słabo za- ludniony. Z powodu rzadko występujących opadów znaczna część terytorium stała się pustynią. W niektórych rejonach deszcz może nie padać i dziesięć lat. Ogromne obszary pokrywają wydmy, których wysokość dochodzi do 200 metrów, a długość do kilku kilo- metrów. Na przykład rejon Ar-Rab al-Chali jest wielkości Francji, inny, bardziej na pół- noc, Wielki Nafud - sięga 70 000 km2. Gdzie indziej natrafić można na rozległe pola la- wowe, pozostałości po dość dawnej aktywności wulkanicznej. Koryta rzek (wadi) świadczą o tym, że w dalekiej przeszłości klimat był bardziej wil- gotny. Jednak przynajmniej od czasów historycznych zazwyczaj są wyschnięte. Czasami pojawiają się gdzieniegdzie kałuże. Bywa, że niespodziewane deszcze zamieniają je na krótko w rwące potoki. Te "powodzie", jak mówią Arabowie, powodują straszliwe szko- dy. Ale woda pozostaje. Wsiąka w glebę. Poszukuje jej się głęboko w ziemi za pomocą studni. Głębokość jednej z tych studni sięga aż 170 metrów. Arabowie rozwinęli całą naukę o studniach; potrafią wyczuć węchem na niewielkiej głębokości zasypane piaskiem miejsce, w którym znajduje się woda. Zdarza się, że woda wytryskuje w postaci źródła. Wtedy powstaje oaza, której zielona roślinność odcina się wyraźnie na tle otaczającej pustyni. Gdzie indziej również, zwłaszcza na równinach nadbrzeżnych, zwanych tihama, bo tam deszcze padają częściej, niżej położone koryta rzek zatrzymują dostatecznie dużo wody, by można było uprawiać niektóre rośliny. Zresztą nawet w okolicach pustynnych gwałtowna ulewa powoduje, że w kilka godzin wyrastają kwiaty i dzikie trawy. Warunki geograficzne narzucają sposób życia. Na półwyspie przeważają pustynie, co decyduje o koczowniczo-pasterskim charakterze życia. Mieszkańcy tych obszarów w cią- gu drugiego tysiąclecia przed naszą erą udomowili wielbłąda. Wiadomo, że łatwo przy- stosowuje się on do warunków panujących na pustyni. Odtąd niewielkie grupki nomadów (po arabsku nazywanych badw, od czego powstało nasze słowo "beduin") podążały za wielbłądami, które zapewniały im przetrwanie. Arab, powiedział Sprenger, jest pasoży- tem wielbłąda. "Wiosną", gdy padają deszcze, wszyscy zdążają gromadnie, poganiając stada, ku regionom, które zazieleniła padająca z nieba woda. Nastają dni radości, kiedy zwierzęta i ludzie najadają się do woli pamiętając o okresie niedostatku, który nadejdzie. Weselą się w niewielkich grupkach, korzystając z tej manny. Później susza powraca i ludzkie gromady skupiają się wokół miejsc, gdzie woda utrzymuje się stale, a przy niej drzewa, krzewy i małe krzaczki. Gdzie indziej sieje się zboża. Nieliczni osiadli miesz- kańcy oaz uprawiają palmę daktylową, drzewo drzew, którego nie tylko owoce, ale wszystkie składniki zużytkowuje się do końca, "ciotkę i matkę Arabów", jak mawiano, dostarczającą jedynego prawdziwego pożywienia (uzupełniało je wielbłądzie mleko) ma- sie żyjących w nędzy beduinów. Wszystkie grupy ludności musiały żyć w symbiozie ze sobą, ponieważ wszyscy wza- jemnie siebie potrzebowali: uprawiający gaje palmowe, zboża, owoce i warzywa, bedui- ni-hodowcy wielbłądów stepowych lub pustynnych, chłopi i mieszkańcy miast regionów sąsiadujących. Hodowcy wielbłądów zawdzięczali swoim szybko poruszającym się wierzchowcom wyższość bojową,która praktycznie pociągała za sobą przewagę nad lud- nością osiadłą, zwłaszcza tą, która zamieszkiwała oderwane od świata oazy leżące pośród pustynnego oceanu, królestwa koczownika. Dlatego niemal wszędzie hodowcy kupowali sobie opiekę pasterzy w zamian za służbę lub daninę. Dzisiaj w niektórych arabskich po- siadłościach nazywa się to, nieco sarkastycznie, "chuwwa" , podatkiem od braterstwa. Innym rodzajem pokojowych stosunków między tymi grupami był handel. Wielbłąd, statek pustyni, pozwala przemierzać wielkie odległości. Może unieść do 200 kilogramów i pokonać w ciągu dnia 100 kilometrów; zdolny jest poruszać się dwadzieścia dni bez wody w pięćdziesięciostopniowym upale, pod warunkiem że dostanie trochę paszy; jeśli nie, i tak wytrzyma do pięciu dni, nim padnie. Karawany mogły połączyć ze sobą cywili- zowane obszary Południowej Arabii i Urodzajnego Półksiężyca, przewożąc towary ro- dzimej produkcji oraz towary tranzytowe pochodzące z Indii, Afryki Wschodniej i Dale- kiego Wschodu oraz z kierunku przeciwnego: z obszarów leżących nad Morzem Śró- dziemnym. Beduini żądali zapłaty za przejazd po terytorium, które kontrolowali, chyba że jakieś silne państwo było zdolne zbrojnie zapewnić karawanie bezpieczeństwo. Na niższym szczeblu podziału terytorialnego następowała naturalna wymiana między noma- dami i ludnością osiadłą, kiedy chodziło po prostu o pożywienie, np. wymianę mleka na daktyle. Powstawały targi, bazary, które czasami nabierały charakteru stałego, jeśli znaj- dowały się w pobliżu jakiegoś źródła lub sanktuarium. Oprócz miast, naturalną koleją rzeczy powstających na terenie oaz, były też miasta rozproszone po pustyni. Skupiali się w nich kupcy, rzemieślnicy i, jeśli ukształtowanie terenu na to pozwalało, chłopi oraz wodzowie plemion koczowniczych, którzy stamtąd sprawowali kontrolę nad wędrujący- mi współplemieńcami, żyjąc we względnym dobrobycie, w otoczeniu mniej lub bardziej licznej świty. W miastach tych oraz oazach i stepach przeznaczonych pod uprawę utrzymywały się struktury społeczne typowe dla życia na pustyni. Niewielkie grupki ludzi, których liczeb- ność określały warunki życiowe, a które nazwać można klanami lub rodami, stanowiły komórki podstawowe. Rody, słusznie czy niesłusznie przyznające się do pewnego po- krewieństwa, tworzyły plemię. Każde plemię miało przodka, od którego pochodziła jego nazwa. Ideolodzy i politycy pustyni tworzyli genealogie, w których przypuszczalne wię- zy pokrewieństwa z takimi przodkami były odzwierciedleniem mniej lub bardziej blis- kich stosunków między grupami noszącymi ich imiona. Mogły to być stosunki pokojowe. Jednakże straszliwa nędza, z jaką tak często zmagali się Arabowie, rodziła wielką pokusę, by siłą zawładnąć bogactwem (najczęściej bardzo względnym) tych, którym los bardziej sprzyjał. Dokonywano zatem napadów rabunko- wych (ghazw, ghazwa), zgodnie z przyjętym zwyczajem. Zagarniano dobra, starając się przy tym, o ile tylko było to możliwe, nie zabijać ludzi. Zabójstwo bowiem pociągało za sobą, według niepisanego prawa pustyni, poważne konsekwencje. Żadne abstrakcyjne prawo nie zamykało w swych paragrafach wolnych Arabów, nie istniał żaden aparat pań- stwowy mogący narzucić przy pomocy policji sformułowane przez siebie przepisy. Jedy- ną ochronę życia jednostki stanowiła pewność, płynąca z przestrzeganego zwyczaju, że drogo przyjdzie za czyjeś życie zapłacić. Krew za krew, życie za życie. Hańba nie do wymazania okryłaby tego, który, przez prawa zwyczajowe wyznaczony na mściciela, zostawiłby zabójcę przy życiu. Wendeta, po arabsku sar, jest jednym z filarów społecz- ności beduinów. Społeczność ta najogólniej opiera się na zasadzie równości. Wszyscy członkowie ple- mienia są sobie równi. Każda grupa wybiera swojego wodza, sajjida. Jego prestiż zależy ściśle od autorytetu osobistego. Sajjid musi stale czuwać, by nie został on naruszony. Chodzi przecież o jego pozycję. Musi więc mieć mnóstwo zalet, utrzymywać przy sobie ogół hojnością i życzliwością, w każdej sytuacji dawać dowód umiaru, odgadywać ukryte pragnienia tych, którym przewodzi, a przy tym wykazywać się męstwem i stanowczością. Kiedy zbiera się cały ród, wystarcza sprzeciw jednego członka, by podważyć ważką de- cyzję. Prawdę mówiąc, nie wszyscy są przecież równi. Niektóre rody wzbogaciły się dzięki napadom rabunkowym, dzięki handlowi, pobieraniu należności od ludności osiad- łej lub od innych koczowników. Nawet w obrębie jednego rodu w pewnych okresach jednostki zdobywały osobisty majątek. Są więc bogaci i biedni. Wystarczy jednak, że na- dejdzie okres suszy lub zawieruchy wojennej, by brutalnie przywrócić równość w niedoli. Tymczasowe bogactwo pozwalało niektórym utrzymywać niewolników: byli nimi zaku- pieni cudzoziemcy, jeńcy zdobyci podczas napadów, niewypłacalni dłużnicy. Mimo to warunki życia koczowniczego raczej nie sprzyjały niewolnictwu trwałemu, z nadzorem, zorganizowanemu jak u ludności osiadłej. Dlatego często wyzwalano niewolników. Wy- zwoleńcy (maula) pozostawali "klientami" dawnego pana. Niektóre plemiona lub rody, traktowane przez inne ze wzgardą, również znajdowały się w gorszym położeniu; na przykład plemiona kowali będące być może pozostałością jakiegoś starożytnego ludu in- nego pochodzenia. Ammianus Marcellinus tak w IV wieku mówił o Saracenach: "Związek mężczyzny i kobiety [dla nich] jest jedynie umową o wynajęcie; jedyną formą matrymonium jest ta, w której żona [narzeczona o ustalonej cenie, narzeczona czasowa] wnosi w posagu włócznię i namiot i jest w każdej chwili gotowa, po wygaśnięciu terminu, opuścić męża na najmniejszy jego znak. Trudno wypowiedzieć, z jakim żarem osobnicy obojga płci w tym narodzie oddają się miłości..." Opis jest bez wątpienia przesadny. Z grubsza biorąc rola kobiety była chyba większa u nomadów niż u ludności osiadłej i ważniejsza niż po narodzinach islamu. W tym nieokrzesanym, koczowniczym społeczeństwie nie ma miejsca na sztukę, z jednym wyjątkiem: sztuki słowa. Arabowie podziwiali ludzi elokwentnych, umiejących odpowiedzieć trafną ripostą na kłopotliwą argumentację, tych, którzy potrafili narzucić swoje zdanie w dyskusjach, gdy zbierała się rada plemienia lub rodu. Wieszczkowie cie- szyli się poważaniem. Jednak bardziej ceniono poezję. Poeta to osobistość znacząca, bu- dząca lęk, uważa się, że jest nawiedzony przez ducha. Jak wszędzie na świecie opiewa swe miłości, radości i smutki, piękno swego dzikiego, surowego kraju, opłakuje stratę bliskich. Powstaje prawdziwa sztuka poetycka, w której obowiązują określone zasady. Poeta musi na przykład wyrazić rozczulenie na widok śladów obozowiska, które opuściła ukochana i jej towarzysze. Przede wszystkim jednak poeta wykorzystywany jest jako propagandysta, to dziennikarz pustyni. Arabowie organizują popisy krasomówcze - częs- to z okazji wielkich targów - wygłaszają wtedy pochwały swego plemienia, a krytykują i ośmieszają plemię przeciwnika. Atak i replika muszą być w tym samym metrum, posia- dać ten sam rym. Najbardziej uprawiane spośród gatunków poetyckich są satyra, łatwo przechodząca w rzadko kiedy dowcipną inwektywę, i panegiryk lub pyszałkowaty poe- mat swobodnie przekształcający się w pochlebstwo i fanfaronadę. Wydaje się, że religia niewiele beduinów obchodziła. Byli to realiści obdarzeni raczej mierną wyobraźnią. Wierzyli, że ziemię zamieszkują duchy, dżinny, często niewidzialne, przybierające czasami postać zwierzęcą. Uważali, że zmarli żyją w zaświatach, ale ży- ciem gorszym, pozornym. Składano im ofiary, wznoszono na ich grobach stele i stosy kamieni. Niektóre drzewa i kamienie (zwłaszcza meteoryty oraz te, które kształtem przy- pominały postać ludzką) stanowiły siedzibę duchów i bóstw. Bóstwa przebywały w nie- bie, były nawet gwiazdami. Uważano, że niektóre z nich to ubóstwieni dawni mędrcy. Lista tych boskich bytów, a zwłaszcza znaczenie przypisywane każdemu z nich zmieniały się zależnie od plemienia. Ale te najważniejsze były wspólne na całym terytorium półwy- spu. Chodziło zwłaszcza o Allaha, "boga, bóstwo", personifikację świata nadprzyrodzo- nego w jego najdoskonalszej postaci, stwórcę wszechświata i strażnika wyznawanej wia- ry. W Al-Hidżazie trzy boginie odgrywały pierwszoplanową rolę jako "córki Allaha". Pierwszą była Al-Lat wspomniana już przez Herodota pod nazwą Alilat, co znaczy po prostu "bogini", a uosabiała prawdopodobnie jedną z funkcji Wenus, gwiazdy porannej. Jednakże zhellenizowani Arabowie identyfikowali ją z Ateną. Drugą była Al-Uzza, "bar- dzo potężna", którą inne źródła także identyfikują z Wenus, trzecią Manat, nożycami przecinająca nici losu, bogini przeznaczenia, którą czczono w jednym z nadmorskich sanktuariów. W Mekce głównym bogiem był Hubal, idol z czerwonego karneolu. Te miejsca, gdzie obecność bóstwa w jakiś sposób się zaznaczyła, stawały się święte. Ustalano ich granice, w miejscach tych żadna żywa istota nie mogła zginąć. Były to więc miejsca azylu, gdzie człowiek ścigany zemstą mógł się schronić. Pieczę nad nimi spra- wowały rodziny kapłańskie. Bóstwu składano hołd poprzez obiaty i ofiary ze zwierząt, czasami prawdopodobnie również i z ludzi. Niektóre sanktuaria stały się celem pielgrzy- mek (hadżdż), dokonywano tam różnych obrzędów, zwłaszcza okrążeń wokół przedmio- tu kultu. Podczas ceremonii należało przestrzegać zakazów, często na przykład zakazu stosunków seksualnych. Najbardziej rozpowszechnione było tabu krwi. Odrębne uroczys- tości związane były z obrzezaniem chłopców. Arabowie wróżyli z lotu ptaków oraz z kie- runku, w jakim poruszały się zwierzęta. Odczytywali wyroki bogów za pomocą strzał. Praktykowano ordalia, by odkryć prawdę. Stosowano też magię. Obawiano się złego oka, przed którym chroniły amulety. W rzeczywistości członkowie tych rozsianych, wędrujących, przymierających głodem, zdezorganizowanych plemion próbowali podporządkować się ideałowi moralności sobie właściwemu, w którego tworzeniu religia nie odgrywała żadnej roli. Będący wzorem mężczyzna posiadał rozwiniętą w najwyższym stopniu zaletę, którą nazywano muruwwa, co etymologicznie znaczy "męskość". W pojęciu tym zawierała się odwaga, wytrzyma- łość, oddanie swojemu środowisku i obowiązkom społecznym, szlachetność, gościnność. Honor (ird) nakazywał mu podporządkować się temu ideałowi. Wykroczenia przeciwko moralnemu kodeksowi pustyni narażały na zniewagi, a co za tym idzie, na utratę honoru. Można powiedzieć i udowodnić, że poczucie honoru zastępowało u Arabów wiele funkcji spełnianych zwykle przez religię. Wszystkie te ideały, te siły ujmujące życie społeczne i osobiste w pewne ramy, nie odwoływały, się bowiem w ogóle do świata nadprzyrodzo- nego. Wszystkie prowadziły do człowieka. Człowiek dla człowieka był wartością nad- rzędną. Chodzi oczywiście o człowieka należącego do społeczności, o człowieka stano- wiącego cząstkę własnego rodu czy plemienia. Dlatego W. Montgomery Watt nazywa ta- ką koncepcję "plemiennym humanizmem"; termin ten wydaje się szczęśliwy. Człowiek w swojej działalności i w swych potencjalnych możliwościach ograniczony jest jedynie przez ślepe przeznaczenie (dahr). I choć jest ono bezlitosne, los człowieka tragiczny i trudno uciec przed z gruntu pesymistyczną koncepcją życia inaczej, jak tylko korzysta- jąc z przyjemności intensywnych, lecz ulotnych, jednakże człowiek swoim działaniem może w pewnej mierze lepiej przysposobić dla siebie to, co mu jest przeznaczone. Beduin może być przesądny, ale jest realistą i trudne życie na pustyni predysponuje go raczej do dokładnego oceniania własnej siły i słabości, niż do medytacji nad nieskończonością, jak kiedyś bezpodstawnie uważano. Autorzy lubujący się w systematycznym oczernianiu Arabów (paradoksalnie jest to bardzo rozpowszechniona wśród arabistów mania)określili to społeczeństwo mianem barbarzyńskiego. Arabowie poczuli się urażeni i uwypuklili składniki porządkujące ich życie społeczne, zwrócili uwagę na zainteresowanie wytworami umysłu. Oczywiście wszystko zależy od tego, co określimy mianem "barbarzyński". Arabowie z całą pewnoś- cią nie żyli w stanie całkowitej anarchii z tej prostej przyczyny, że taki stan nigdy tam wtedy nie istniał. Trzeba jednak przyznać, że niepisane zasady, których przestrzegali, często były łamane i że w sferze kultury materialnej ich poziom był bardzo niski. Ani po- ezja, ani sztuki plastyczne nie są wskaźnikiem rozwoju kulturalnego w takim sensie, w jakim rozumieją to etnologowie. Oczywiście ten niski poziom na szczeblu cywilizacyj- nym nie oznacza wrodzonej i dziedzicznej niższości; bierze się on z określonej w danym czasie sytuacji społecznej i z bardzo złych warunków naturalnych Półwyspu Arabskiego. Głód nigdy nie jest dobrym doradcą, a Arabowie często byli głodni. Stąd w niektórych plemionach, w pewnych warunkach, występowały zaskakujące wręcz wybuchy brutal- ności. Ammianus Marcellinus, uczciwy żołnierz narodowości syryjskiej, przerażony jest tym ludem: "nie życzę nam - powiada - ani takiego przyjaciela, ani takiego wroga". Opowiada on pewną charakterystyczną historię. W 378 r. naszej ery potężny oddział Go- tów, wzmocniony kontyngentami Alanów i Hunów, maszerował na Konstantynopol po- konawszy wcześniej armię rzymską pod Adrianopolem. Główni dowódcy rzymscy oraz sam cesarz Walens zginęli. Sytuacja była w najwyższym stopniu krytyczna. I wtedy od- dział Saracenów w służbie Imperium zaatakował barbarzyńców z Zachodu. Losy bitwy ważyły się. "Jednak - pisze Ammianus - żołnierze saraceńscy wykorzystali zdarzenie, ja- kiego oczy ludzkie nigdy przedtem nie widziały. Otóż z oddziału wystąpił długowłosy mężczyzna - zupełnie nagi, z zakrytym jedynie przyrodzeniem - wydając chrapliwe i po- sępne okrzyki, i wydobywszy z pochwy sztylet rzucił się w sam środek armii Gotów. Za- biwszy jednego z nich przylgnął wargami do jego szyi i zaczął ssać płynącą krew. Barba- rzyńcy, przerażeni tym niesłychanym, budzącym grozę widokiem, stracili właściwą im zapalczywość i odtąd niepewnie już posuwali się naprzód." Za krainą Saracenów, posuwając się na południe obszaru, który nazywamy Arabią, do- cieramy do kraju stanowiącego wprawdzie geograficznie część tego samego półwyspu, pod wieloma jednak względami zupełnie innego. Chodzi o rejon przez starożytnych na- zywany Arabią Szczęśliwą, choć tak naprawdę ich teorie geograficzne rozciągały tę na- zwę także na pokaźną część pustynnego półwyspu. Mówią oni o mieszkańcach południa kraju w zupełnie innej tonacji niż o nikczemnych Saracenach. Ten sam Ammianus tak oto opisuje ową krainę: "Na wschodzie i południu Partowie są sąsiadami [takie były wtedy koncepcje geogra- ficzne] (Arabes beati), nazywanych tak dlatego, że ich kraina bogata jest w roślinność, pełno w niej stad, palm i wszelkiego rodzaju pachnideł. Dużą część ich kraju oblewa z prawej strony Morze Czerwone, z lewej ograniczeni są Zatoką Perską: w ten sposób korzystają z bogactw dwóch żywiołów. Jest tam dużo kotwicowisk i bezpiecznych portów, wiele blisko siebie położonych miejsc handlu, liczne wspaniałe, wystawne rezydencje królewskie, bardzo zdrowe, naturalne gorące źródła, wielka mno- gość strumieni i rzek. Wreszcie klimat jest tak dobroczynny, że postronny obserwator może sądzić, iż nic nie brakuje temu ludowi, by był doskonale szczęśliwy. Posiada też wiele miast nadmorskich i wewnątrz kraju, doliny i żyzne pola" (XXII, 6, 45-47). Bo i ukształtowanie terenu jest tu zupełnie inne. Do gór na południu Półwyspu dociera- ją jeszcze monsuny znad Oceanu Indyjskiego. Regularnie padające deszcze nawadniają te tereny. Woda, od bardzo dawna ujęta w wymyślny system kanałów irygacyjnych, pozwo- liła rozwinąć się rolnictwu,również dzięki przekształceniu pól w tarasy. Oprócz zbóż, owoców, winorośli, warzyw, którymi żywiła się ludność, w Arabii Południowej, na wy- brzeżu Oceanu Indyjskiego, rosły balsamowce i kadzidłowce. Wszystko to, wraz z pach- nidłami i wonnymi substancjami, stanowiło źródło znacznego bogactwa. Istotnie, świat śródziemnomorski chłonął w ogromnych ilościach te produkty, znajdowały one zastoso- wanie zwłaszcza w obrzędach religijnych, ale również w kuchni, w kosmetyce i w innych przejawach zbytku. Co więcej, przez długi okres przeładowywano w Arabii Południowej produkty pochodzące zarówno z Indii, jak i z Afryki Wschodniej. Na targowiskach, np. w wielkim porcie Muza (Al-Mucha), zobaczyć można było perły z Zatoki Perskiej, kość słoniową, jedwab, bawełnę, płótna, ryż, a zwłaszcza pieprz z Indii, niewolników, małpy, kość słoniową, złoto i strusie pióra z Afryki Wschodniej, nie mówiąc już o towarach miejscowych oraz pochodzących z basenu Morza Śródziemnego przysyłanych na wy- mianę. Artykuły te karawany wiozły na północ. Arabowie z Południa byli przedsiębior- czymi kupcami. Wyryte przez nich napisy znaleziono w Egipcie, na Delos, w Mezopota- mii. Od czasów, które dzisiejsi uczeni usiłują dopiero ustalić, a co najmniej od VIII wieku przed narodzeniem Chrystusa, Arabowie z Południa - oni samych siebie Arabami nie na- zywali - mówiący językiem zbliżonym do arabskiego, ale nie identycznym, doszli do pewnego stadium cywilizacji osiadłej, a nawet miejskiej, opierającej się na rolnictwie i handlu. Utworzyli państwa, które nazwali Saba, Ma'in, Kataban, Hadramaut, Ausan. Każdym z tych państw rządziło plemię panujące i uprzywilejowane. Były to, przynajm- niej przez pewien czas, monarchie parlamentarne z królem i obradującym zgromadze- niem. Decyzje były podejmowane na przykład "przez króla Ma'inu i przez Ma'in". Pańs- tewka te to ścierały się ze sobą, to znów nagle sprzymierzały, a liczne te zwroty z trudem umiemy określić w czasie. W każdym razie rozwój cywilizacji śródziemnomorskich po- mnożył w konsekwencji bogactwa ich południowoarabskich dostawców. Artemidor z Efezu mniej więcej sto lat przed naszą erą opiewa zbytek Sabejczyków, ich okazałe meble, złotą i srebrną zastawę stołową, domostwa o drzwiach, ścianach, dachach zdobio- nych złotem, srebrem, kością słoniową i szlachetnymi kamieniami. Dopiero niedawno można było przystąpić do prac wykopaliskowych, próbować sprawdzić i wzbogacić te dane. Amerykanie rozpoczęli poszukiwania archeologiczne w Timnie, stolicy królestwa Kataban, mieście posiadającym, według Pliniusza, sześćdziesiąt pięć świątyń. Południo- wa brama miasta miała po bokach dwie masywne wieże wykonane z bloków nie ociosa- nego kamienia, dochodzących niekiedy do rozmiarów 2,40 m na 0,60 m. Za bramą znaj- dował się plac z kamiennymi ławami, gdzie prawdopodobnie odbywali posiedzenia wszyscy Starsi, którzy wieczorem zasiadają w świątyni i obradują. Niedaleko tego miejsca odkryto dwa domostwa. Jedno miało fasadę ozdobioną dwoma posągami z brązu, do złudzenia stylem swym przypominającą styl hellenistyczny. Posągi te wyobrażały dwie lwice, ustawione symetrycznie, każda trzymała na grzbiecie pucoło- wate, roześmiane dziecko. Wydaje się, iż grupa ta została odlana w brązie według alek- sandryjskiego modelu gipsowego przedstawiającego braci Dioskurów. Amerykanie pro- wadzili również prace wykopaliskowe w starożytnym mieście sabejskim Marib, a właś- ciwie w ogromnej świątyni, która była bez wątpienia głównym zabytkiem tego miasta, a której pozostałości były znane podróżnikom. Świątynia ta, poświęcona wielkiemu bo- gowi sabejskiemu imieniem Almaka, nazywała się Awwam. W skład jej wchodziły: owalny mur wysokości około 10 metrów, długości mniej więcej 100 metrów i szerokości 75, misternej budowy portyk i szereg przylegających do siebie budynków kończących się rzędem ośmiu kolumn. Część portyku zdobiły od strony wewnętrznej ślepe kamienne okienka imitujące kratę. Arabowie z Południa, o czym wiedziano już wcześniej, a dokonane odkrycia tylko to potwierdziły, byli mistrzami architektury, a charakterystyczna konstrukcja ich okazałych pałaców jest widoczna jeszcze dziś w wysokich kilkupiętrowych domach jemeńskich. Zbudowali udoskonalone urządzenia hydrauliczne. Według północnoarabskiej tradycji najsławniejsze znajdowały się właśnie w okolicach Maribu, pozostały z nich szczątki, które dziś jeszcze robią wrażenie: trzy wielkie zapory z zachowanymi częściami muru wysokości 15 metrów. Ci "Arabowie szczęśliwi" cieszyli się zatem bardzo wysoko rozwiniętą cywilizacją. Widać to również w ich sztukach plastycznych. Obok dzieł o nieporadnej fakturze zna- leźć można posągi o liniach stylizowanych świadczące o prawdziwym mistrzostwie i oryginalnej inspiracji. Wiele prac, jak to już widzieliśmy, wzorowanych było na sztuce hellenistycznej i rzymskiej, jeśli nie były to kopie lub wręcz dzieła przywiezione. Niektó- re wyraźnie wskazują na wpływ sztuki Indii. Przedmioty zbytku, niekiedy z alabastru, świadczą często o wyrafinowanej elegancji. Samo pismo południowoarabskie jest dzie- łem sztuki dzięki elegancji i niezwykłej regularności liter, najczęściej czworokątnych, które z czasem nabrały miękkości w wygięciach i stały się później przesadnie ozdobne. W Południowej Arabii kwitło piśmiennictwo, odnaleziono i odsłonięto tysiące inskrypcji, zwłaszcza tekstów prawniczych, administracyjnych lub religijnych. Nie ulega wątpliwoś- ci, że istniała również twórczość literacka spisywana na papirusie lub pergaminie. Nieste- ty nic z tego nie przetrwało. Obrzędy religijne były tu, w porównaniu z obrzędami krainy Saracenów, znacznie bardziej rozwinięte. Liczne i bogate świątynie znajdowały się pod zarządem grupy kapła- nów, którzy odgrywali bardzo ważną rolę społeczną. Obrzędy przybierały formę ofiar - z wonnych substancji lub ze zwierząt - modlitw i pielgrzymek, w czasie których stosunki seksualne były zakazane. Jeśli ktoś złamał choć jeden z wielu nakazów dotyczących czys- tości i nieczystości, musiał odkupić winę płacąc grzywnę lub dokonując publicznej spo- wiedzi spisywanej na tabliczkach z brązu wystawionych w świątyni. Zmarłych chowano z naczyniami stołowymi i ulubionymi przedmiotami. Stele i posągi nagrobne przypomi- nały stylizowaną sylwetkę zmarłego. Prawdopodobnie w miejscu pochówku wylewano napoje na ofiarę bogom. Mieszkańcy Arabii Południowej oddawali cześć bardzo licznym bogom i boginiom. Pierwszeństwo przypadało Astarowi, bogowi personifikującemu planetę Wenus (jego semickimi odpowiednikami na Północy były boginie Astarte i Isztar) oraz bóstwom księ- życowym, bogu Almaka w Sabie, Waddowi (co znaczy bez wątpienia "miłość") w Ma'inie Ammowi (to znaczy "teściowi") w Katabanie, Sinowi w Hadramaucie. Słońce uosabiała bogini, która nazywała się, jak sama gwiazda, Szams. Bogowie przyjmowali rozmaite nazwy zależnie od sanktuarium, w którym oddawano im cześć, natomiast epite- ty, które ich określały, służyły zróżnicowaniu licznych aspektów tego samego bóstwa. Każdy z owych przejawów boskości znajdował bez wątpienia swoich pobożnych wy- znawców. Wielka jest różnica między owymi Arabami z Południa - ludnością osiadłą, ucywili- zowaną, żyjącą w zbytku i dostatku, zamieszkującą zorganizowane państwa o złożonej strukturze, z dobrze działającą biurokracją - a Arabami z Północy lub Saracenami, lud- nością koczowniczą, o surowych, czasem nawet dzikich obyczajach, pozbawioną w zasa- dzie jakichkolwiek dóbr materialnych, przymierającą głodem, i wolną. Pierwsi używali drugich jako najemników w oddziałach pomocniczych. Każde państwo miało "swoich beduinów". A jednak przyznawali się zarówno w bardzo dawnych czasach, jak i później, do pewnego dalekiego pokrewieństwa.Niektóre plemiona Północy uważały się, słusznie czy niesłusznie, za pochodzące z kulturalnej strefy Południa. Kiedy zatryumfował islam pod przewodnictwem pewnego Saracena, Arabia Połud- niowa została bardzo szybko zarabizowana i wszyscy mieszkańcy Półwyspu ruszyli ra- zem na podbój świata. Jednak wspomnienie ich wspaniałej cywilizacji nie od razu zaginę- ło. Jemeńczycy tworzyli w szeregach muzułmańskich grupę zażarcie zwalczającą Ara- bów z Północy. Gdzieniegdzie przetrwała znajomość starego języka i starego pisma. Czczono historyczne czasy przedmuzułmańskie w nostalgicznych wierszach na temat: gdzie są niegdysiejsze śniegi? Opisywano wspaniałości starożytnych pałaców królews- kich. Powstał cykl legend opiewających chwałę dawnych królów i przekazujących fakty historyczne często zniekształcone i przesadzone. I tak pewnemu królowi, Szammarowi, który w rzeczywistości na miarę Arabii był zdobywcą, przypisano zapuszczanie się aż po terytorium Chin, o czym świadczyłaby nazwa miasta Samarkanda, które podobno założył. Wykształceni Jemeńczycy i drobni feudałowie dość długo rozwijali swego rodzaju po- łudniowoarabski nacjonalizm posuwający się aż do bluźnierstwa, kiedy w wierszach umniejszali znaczenie Proroka, Araba z Północy, i jego posłannictwa. Wróćmy jednak do czasów poprzedzających czasy Proroka. Arabowie chętnie wyobrażali sobie Arabię, kolebkę ich religii i ich imperium, jako świat niemal wyizolowany, zdrowy zarodek wśród gnijącej próchnicy, z którego miało wyrosnąć olbrzymie drzewo świata muzułmańskiego. Nic bardziej fałszywego niż takie widzenie rzeczy. Dla obcych Arabia była oczywiście trudno dostępna, jednak przemierza- ły ją karawany, zapuszczali się tu kupcy i nie tylko oni. Kilkakrotnie mimo trudów i zno- szonych cierpień różne armie zagłębiały się do samego wnętrza Arabii. Na początku VI wieku przed Chrystusem król Babilonii Nabonid dotarł aż do Medyny (Jasribu) i przez kilka lat miał swą siedzibę w Tajmie w Al-Hidżazie. Król Seleucydów Antioch III pod- porządkował sobie Gerrhę od strony Al-Bahrajnu. Pliniusz wspomina o nie istniejących już za jego czasów koloniach greckich, Aretuzie, Larysie, Chalkis, prawdopodobnie znajdujących się gdzieś na południu Półwyspu. W 25-24 r. p.n.e. prefekt znajdującego się pod rzymskim panowaniem Egiptu, Aellius Gallus, na rozkaz Augusta dotarł aż do Jeme- nu. Z kolei Arabowie wędrowali w odwrotnym kierunku. Można ich było spotkać w Ate- nach. Ich parcie na kraje Urodzajnego Półksiężyca i na Egipt spowodowało, iż od bardzo dawna wielu z nich tam osiadło, przejmując miejscowy język i obyczaje. Od 401 r. p.n.e. Ksenofont nazywa Arabią północ Mezopotamii, tak samo nazywała się od dawna część Egiptu między Nilem a Morzem Czerwonym. Na południe od Morza Martwego w arabs- kim królestwie Nabatea (które od 106 r. nosi nazwę Provincia Arabia) panował jeden z dialektów aramejskich oraz język grecki. Nimi posługiwały się także arabskie dynastie Chalkis w Cylicji syryjskiej, Emesy (Himsu), Edessy, Palmyry. Rzymski cesarz Helioga- bal (218-222), początkowo wielki kapłan Himsu, był Arabem jak jego następca Filip Arab (244-249), który obchodził święto tysiąclecia Rzymu, i jak Arabką była Zenobia z Palmyry, która przyjęła w 270 r. tytuł Augusty. Wszyscy Arabowie z obrzeży pustyni byli mniej lub bardziej głęboko zarameizowani i zhellenizowani. W czasach późniejszych stali się chrześcijanami, z nich wywodzili się biskupi i kapłani. Niejaki Gessios z miasta Gea w Arabii Skalistej (Arabia Petrea) był sławnym lekarzem za czasów cesarza Zenona (474-491). Arabia była przedmiotem badań. Niejaki Uranios napisał, prawdopodobnie w I wieku p.n.e., "Arabica", dzieło liczące co najmniej pięć tomów. Inny "arabista" o nazwisku Glaukos napisał "Archeologię arabską" w czterech tomach, daty powstania dzieła nie znamy. W II wieku wielki geograf Ptolemeusz dysponował w Aleksandrii wystarczającą ilością informacji z różnych źródeł, by sporządzić mapę Arabii o względnie dokładnych współrzędnych. Wiadomo, że terytorium Arabii przenikały obce wpływy, przede wszystkim hellenis- tyczne. Że cywilizowane kraje Arabii Południowej - w których były w obiegu monety z ateńską sową - ulegały im, nikt w to nie wątpi. A znaleziona niedawno w Omanie statu- etka jest indyjskiej roboty. Wpływy te nie ominęły i Arabii centralnej. Utrzymywała ona stałe - nawet jeśli tylko pośrednie - kontakty z zasymilowanymi Arabami z obszarów ota- czających, z cywilizowanymi Arabami z Południa, dzięki nim zaś docierały tu i ulegały selekcji, adaptacji i przemianom rozmaite obce poglądy, obyczaje i przedmioty. Najbar- dziej wymowne tego świadectwo stanowi bez wątpienia język arabski, który jeszcze w czasach przedmuzułmańskich przejmował obce słowa, najczęściej za pośrednictwem aramejskiego, i tak głęboko je adaptował, że praktycznie nie sposób rozpoznać w nich pierwotnego podłoża językowego. Wiek VI na Środkowym Wschodzie to epoka burzliwa. Jak o tym była mowa, walczy- ły ze sobą dwa wielkie imperia, bizantyjskie i sasanidzkie. Rywalizowały o hegemonię gospodarczą na świecie, a więc i o to, co ją zapewniało: kontrolę dróg, którymi docierały na Zachód towary z Chin i Dalekiego Wschodu, przede wszystkim jedwab. Bizantyjczy- cy nie tracili zresztą nadziei na umocnienie swej przewagi; odzyskali Mezopotamię, nie- gdyś - za Trajana - rzymską, i Armenię. Z kolei Persowie, w przypływie pychy, pragnęli odbudować imperium Dariusza odbierając Rzymianom Syrię i Egipt. Za panowania Ka- wada, szacha-reformatora, w latach 502-505 toczyła się wojna. Kawad wznowił ją w 527 r. z powodu wydarzeń na Kaukazie [Dokładniej przyczyną wznowienia wojny z Bizan- cjum przez Kawada było zbudowanie przez Bizantyjczyków kolejnej twierdzy granicznej w pobliżu Nisibisu (HB1, 326) (przyp. kons.)], a kontynuował jego syn Chosroes, który w 532 r. zaproponował Justynianowi zawarcie wieczystego pokoju. Jednak wojna rozpo- częła się od nowa w roku 540 i Chosroes zajął Antiochię. Po kontratakach Belizariusza w 545 r. podpisano zawieszenie broni. Zostało ono odnowione, aż w końcu, w 562 r., zawarto pokój na okres pięćdziesięciu lat. W 572 r. wojna jednak wybuchła znowu; dla- czego? - zobaczymy. Oba cesarstwa, rozdzielone po części Pustynią Syryjską, na której koczowali Saraceni, usiłowały zapewnić sobie ich poparcie. Od bardzo dawna przymierające głodem plemio- na arabskie spoglądały zazdrosnym okiem na żyzne ziemie Syrii i Mezopotamii. Przenik- nęły tam pokojowo i osiedliły się. Jednak jeśli tylko państwa, które sprawowały kontrolę nad terenami uprawnymi, okazywały się nieco słabsze, plemiona arabskie stawały się bardziej agresywne i próbowały przejąć władzę polityczną. To tłumaczyłoby w jakiś spo- sób przemieszczanie się ludności już w bardzo dawnych czasach. Arabowie, którzy opuś- cili tereny północne, szybko, w okresie kilku pokoleń, zasymilowali się kulturowo z lud- nością osiadłą. Przejęli jej obrzędy religijne, obyczaje i język potoczny, aramejski. W VI wieku warunki się zmieniły. Mniej więcej od stu czy dwustu lat, z powodów dla nas ra- czej niejasnych, żyjące na pustyni plemiona arabskie, coraz bardziej masowo i pospołu, w zorganizowanych grupach starają się przeniknąć na żyzne obszary graniczące z ich te- rytorium: do Syriopalestyny oraz Mezopotamii na północy, do Saby i Hadramautu na po- łudniu. Biorąc pod uwagę to zjawisko, chcąc je ukierunkować i wykorzystać, dwa wielkie cesarstwa zamierzają pozyskać sobie na stałe pomocnicze oddziały Saracenów. Sasanidzi pierwsi uczynili wodzów jednej z arabskich rodzin żyjących na pustyni - Banu Lachm z plemienia Tanuch władcami jednego z podbitych państewek. Ich przodkowie żyli prawdopodobnie w dobrych stosunkach z Rzymianami; posiadamy inskrypcję poświęco- ną jednemu z nich, najstarszą inskrypcję w języku arabskim, pochodzącą z 328 r. ery chrześcijańskiej, umieszczoną na jego grobowcu, bardzo blisko posterunku rzymskiego na granicy syryjskiej. Jest na niej nazwany "królem wszystkich Arabów". Ale już potom- kowie tego Imru al-Kajsa, którzy przeszli na stronę Persów, mieszkali w mieście Al-Hira, bardzo blisko stolicy Persji. Otaczali oni opieką arabskich poetów, życzliwie przyjęli chrystianizm nestoriański. Al-Hira była siedzibą biskupa. Zamki wznoszone przez tych królów zostały rozsławione w arabskich legendach. Odegrały bardzo ważną rolę w poli- tyce perskiej. I tak król Al-Munzir otrzymał od perskiego cesarza Jezdegerda honorowe tytuły Ramauzuha-Jezdegerda, "tego, który pomnaża radość Jezdegerda" oraz Mahiszta, "najważniejszego"; powierzono mu również nadzór nad synem cesarza Vahramem, z któ- rym Jezdegerd był poróżniony. Po śmierci Jezdegerda w roku 421, podczas gdy wielcy panowie, którzy prawdopodobnie go zabili, wahali się, którego z trzech jego synów osa- dzić na tronie, Al-Munzir, stojący na czele wojsk arabskich i irańskich, siłą wprowadził nań swego pupila. Pozostający w służbie Sasanidów Lachmidzi z Al-Hiry prowadzili niemal bez ustanku wojnę z Rzymianami. Żeby ich pokonać, około roku 500 cesarze bizantyjscy upatrzyli sobie inną rodzinę arabską, ród Ghassana, który koczował od strony dzisiejszej Jordanii. W 529 r. Justynian nadał tytuł fylarcha i patrycjusza wodzowi Al-Harisowi Ibn Dżabali, którego Grecy nazywali Aretasem. Ghassanidzi przyjęli chrześcijaństwo w tej formie, w jakiej było ono rozpowszechnione w Syrii i Egipcie - monofizytyzmu uznającego jedną naturę Chrystusa. Nie mieli stałej stolicy. Przez pewien czas była nią Dżabija, w Al-Dżaulanie (dawna Gaulanitida na południe od dzisiejszego Dżabal-Duruz), kiedy indziej Dżillik blisko Damaszku. Znane są walki Al-Harisa i jego syna Al-Munzira (Ala- mundarosa u pisarzy bizantyjskich) z Lachmidami, obfitujące w bohaterskie czyny. Mo- nofizytyzm Al-Munzira wzbudził nieufność cesarza Justyna II. Fylarch posiadał pewną wiedzę teologiczną i uczestniczył w synodach monofizytów. Nie było wiadomo, czy nie dążył do stworzenia syryjskiego państwa monofizyckiego. Justyn usiłował go zgładzić. Fylarch wypowiedział wtedy posłuszeństwo Bizancjum i przez trzy lata pozwolił Lach- midom z zimną krwią pustoszyć terytorium syryjskie. Konstantynopol został zmuszony do pertraktacji ze zbuntowanym wodzem arabskim i pokój został zawarty nad grobem świętego Sergiusza w Sergiopolis (Ar-Rusafa na Pustyni Syryjskiej). Arabowie otaczali wyjątkowym szacunkiem tego świętego. Al-Munzir zdobył Al-Hirę, którą splądrował i spalił oszczędzając jedynie kościoły. Po śmierci Justyna cesarz Tyberiusz oddał mu, w 580 r., zamiast diademu (klila) koronę królewską (taga) oraz obdarzył tytułem najwyż- szego fylarcha wszystkich Arabów. Jednak wyznawana przez Al-Muzira ideologia nadal czyniła go podejrzanym. Kiedy brał udział w wojnie przeciwko Persom, jego postawa zdawała się potwierdzać te podejrzenia. Schwytano go znienacka, zabrano do Konstanty- nopola, gdzie nowy cesarz Maurycy skazał go na śmierć. Kara została złagodzona, Al-Munzira wygnano na Sycylię, jednak syn fylarcha, An-Numan, powodowany zemstą splądrował ze swymi Arabami całą Syrię. Wezwano go do Konstantynopola, gdzie bazy- leus obiecał mu uwolnić ojca, jeśli syn będzie walczył z Persami. An-Numan odmówił współdziałania z katolikami; w drodze powrotnej został zatrzymany i również wysłany na Sycylię. Królestwo Ghassanidów zostało podzielone między piętnastu książąt, z któ- rych większość przyłączyła się do Persów. Widzimy więc, w jaki sposób chrześcijaństwo, nestoriańskie czy monofizyckie, prze- niknęło na ziemie arabskie. Rozpowszechniło się ono znacznie dalej na południe. Nawet w Arabii Południowej powstały kościoły i biskupstwa. Wielki kościół w Nadżranie w Jemenie był zabytkiem wzbudzającym podziw Arabów z pustyni. W okolicach Zatoki Perskiej, tam gdzie dotarły wpływy, a może i rządy perskie, można było spotkać wy- znawców zoroastryzmu. Judaizm rozpowszechnił się w oazach Al-Hidżazu, gdzie Żydzi skwapliwie zajęli się pracą na roli i posadzili mnóstwo gajów palmowych. Wielkie rody nawróciły się zwłaszcza w Arabii Południowej. Wśród Arabów żyjących na pustyni ży- dowski poeta, a raczej Arab nawrócony na judaizm, Samau'al (czyli Samuel) Ibn Adijja, stał się sławny przez swą przysłowiową lojalność. Oblegany w swoim zamku w pobliżu Tajmy przez władcę Al-Hiry Al-Munzira, został przez niego wezwany do oddania pozos- tawionych mu w depozycie dóbr króla plemienia Kinda, wielkiego poety Imru al- Kajsa, przebywającego wtedy na dworze w Bizancjum. Naczelny wódz Lachmidów wziął w niewolę syna Samau'ala i zagroził, że zabije go jeśli ojciec nie wykona rozkazu. Sa- mau'al pozostał wierny przyrzeczeniu, jego syna zamordowano. Bizantyjczycy usiłowali rozciągnąć swoje wpływy zwłaszcza przez szerzenie chrześci- jaństwa. Mieli cennego sprzymierzeńca w rejonie Morza Czerwonego. Była nim Etiopia, wówczas ze stolicą w Aksumie. Państwo etiopskie, utworzone znacznie wcześniej przez Arabów z Południa, którzy przepłynęli przez morze i skolonizowali miejscową ludność mówiącą językiem kuszyckim, stało się potężne. Posiadało wielki port nad Morzem Czerwonym, Adulis, blisko dzisiejszej Massawy. Kupcy egipscy i bizantyjscy przeważnie dalej się nie zapuszczali; w porcie spotykali kupców indyjskich, afrykańskich i połud- niowoarabskich. Cesarze etiopscy (wtedy nazywano ich nagaszi, jest to słowo mające ten sam rdzeń co dzisiejszy termin, który je zastąpił, nygus) przyjęli chrześcijaństwo w pier- wszej połowie IV wieku. Mniej więcej w tym samym czasie mieli posiadłości w Arabii Południowej, dokąd chrześcijaństwo też już przeniknęło. Cesarz ariański Konstancjusz II wysłał tam misjonarza pochodzenia "indyjskiego", Teofila, by szerzył arianizm, doktrynę, która czyniła z Chrystusa posiadającą boską naturę istotę, podporządkowaną Bogu Ojcu. Wszystko wskazuje na to, że Teofil odniósł natychmiastowy sukces w Arabii Południo- wej, natomiast nie udało mu się rozpowszechnić swej doktryny w sąsiedniej Etiopii. W połowie V wieku Arabia Południowa wydaje się zjednoczona i potężna. Za króla ma zdobywcę Abkariba Asada, który zapuszcza się na północ i północny wschód na od- ległość ponad tysiąca kilometrów od Maribu. Przyjmuje tytuł "króla Saby, Zu- Rajdanu, Hadramautu i Jamanatu oraz zamieszkujących te tereny Arabów z wyżyn i z nadbrzeżnej równiny". A ci Arabowie to beduini, najemnicy na jego żołdzie lub wasale. Wśród ko- czowników ma, zupełnie jak w Persji czy Bizancjum, poddanych sobie książąt: władców królestwa Kinda, którzy toczyć będą wojny na północy i w którymś momencie zbliżą się do Al-Hiry. Wspominaliśmy już słynnego króla-poetę Imru al-Kajsa. Tradycja arabska mówi, że Abkarib Asad i jego lud przyjęli religię żydowską. J. Ryckmans dostarczył ostatnio poważnych dowodów pozwalających wierzyć tym przekazom. Od tej chwili po- jawiają się inskrypcje monoteistyczne, bez wątpienia judaizujące. Chrześcijaństwo rów- nież zapuściło korzenie, ale musiało walczyć z rywalem, władcy zaś w większości skła- niali się ku judaizmowi. W każdym razie około roku 510 (chronologia tego okresu jest raczej niepewna i dys- kusyjna) judaizm zyskuje przewagę. W Arabii Południowej dochodzi do władzy skłania- jący się ku judaizmowi książę Jusuf Asar, którego tradycja arabska zna pod imieniem Zu Nuwasa, "człowieka o włosach opadających kosmykami". Niedawno odkryta inskrypcja dodaje do jego imienia przydomek Jasar - mściciel, będący prawdopodobnie deklaracją. Tradycja arabska czyni z niego młodego przystojnego mężczyznę, który zdobył władzę udaremniając homoseksualne zamiary swego poprzednika, a mianowicie zabijając go i jednocześnie wyzwalając młodych Jemeńczyków od konieczności płacenia erotycznej daniny. Zu Nuwas rozpoczął rządy od prześladowań chrześcijan monofizytów, nawiązał też od razu dobre stosunki z Persją. Dla Bizancjum stanowiło to religijne, polityczne i ekonomiczne zagrożenie. Współ- cześni mieli pełną świadomość materialnej stawki tej walki. Prokopiusz wyjaśnia nam, iż chodziło o to, by nie dopuścić do przejęcia przez nieprzyjaciół szlaku handlowego wio- dącego z Dalekiego Wschodu, w przeciwnym wypadku trzeba by było za drogocenne eg- zotyczne towary płacić solidnym rzymskim złotem. A Kosmas, po mistycznych rozważa- niach, które wyżej cytowaliśmy, dorzuca jak prawdziwy kupiec: "Bóg przyznał Rzymia- nom jeszcze inną oznakę władzy, chcę powiedzieć, że wszystkie narody prowadzą handel posługując się właśnie ich monetą i że jest ona przyjęta od jednego do drugiego krańca ziemi; jest uznawana przez wszystkich ludzi i wszystkie państwa, ponieważ nie ma dru- giego państwa, w którym coś podobnego by istniało." I tak około 512 r. ekspedycja z Aksumu sprzymierzonego z Bizancjum przepłynęła Morze Czerwone, by wesprzeć chrześcijan. Prawdopodobnie część z nich, żyjąca blisko wybrzeża, znajdowała się pod panowaniem etiopskim. Przypuszczalnie były tam nawet kolonie typowo etiopskie, pozostałość wcześniejszych podbojów. Wojna toczyła się dłu- go, ze zmiennym szczęściem dla obu stron. Główne siły armii etiopskiej, przekonane, że zwycięstwo jest pewne, a może wezwane innymi wydarzeniami, wyruszyły morzem w drogę powrotną, na miejscu zostawiając tylko garnizony. Zu Nuwasowi udało się pod- stępem odciąć i wymordować Etiopów. Podpalił główny kościół w stolicy - Zufarze - gdzie schroniło się 280 Etiopów, zaatakował nadbrzeżny region Al-Aszar, a jego wódz naczelny Szarahil Zu Jazan spalił kościół w porcie Al-Mucha. W końcu król rozpoczął gwałtowne prześladowania chrześcijan w Nadżranie, bastionie południowoarabskiego chrześcijaństwa monofizyckiego. Według jednego ze źródeł, kazał podobno spalić żyw- cem, bez sądu, 427 księży, zakonników i zakonnice, zabić 4252 chrześcijan i wziąć w niewolę 1297 dzieci i młodych ludzi poniżej piętnastu lat. Prawdopodobnie to właśnie stosów Zu Nuwasa tyczy aluzja dość tajemniczego ustępu Koranu. [Chodzi o surę LXXXV, w. 4-8 (przyp. kons.)]. W każdym razie wydarzenia te, bez wątpienia wyol- brzymione przez propagandę, wywołały prawdziwą sensację w Arabii. Skłaniający się ku judaizmowi król wysłał do Al-Hiry poselstwo wzywające lachmidzkiego władcę Al-Munzira III do postąpienia w taki sam sposób z chrześcijanami w jego kraju - miały to być represje za prześladowania Żydów w cesarstwie bizantyjskim. Podobne żądanie wy- słał do króla królów Iranu. Warto zauważyć, że chrześcijanie nestorianie prawdopodobnie go poparli. Bizancjum pchnęło Aksum do odwetu. Kosmas, który mniej więcej w tym czasie prze- jeżdżał przez Adulis, obserwował przygotowania do wyprawy. Nagaszi zgrupował sześ- ćdziesiąt okrętów, w większości bizantyjskich, i rozkazał zbudować jeszcze dziesięć na wzór indyjski. W 525 r. (prawdopodobnie) Etiopom przewiezionym przez morze powiódł się desant, mimo tajemniczego łańcucha, o którym tradycja, swobodnie fantazjując, mó- wiła, że przegradzał całą cieśninę Bab al-Mandab! Co prawda ówczesne inskrypcje jasno mówią o łańcuchu, który Zu Nuwas kazał wykuć lub odnowić stary. Prawdopodobnie zamykał on jedynie przesmyk u wejścia do portu. Najeźdźcy ostatecznie pokonali Zu Nuwasa. Arabowie opowiadali później, że zrozpaczony z powodu klęski swoich oddzia- łów piękny król żydowski wsiadł na konia i powoli pogrążał się w morzu, aż w końcu zniknął wśród fal. Po okresie rabunków i powszechnych rzezi, których ofiarami padali mieszkańcy Po- łudniowej Arabii bez względu na wyznawaną religię i przekonania, żołnierze etiopscy, których poziom cywilizacyjny był bez wątpienia raczej niski, opuścili kraj, oddając wła- dzę w ręce tubylca Sumjafy; Prokopiusz nazywa go Esimfajosem. Kiedyś prawdopodob- nie skłaniał się ku judaizmowi, później przyłączył się do chrześcijan i poparł sprawę etiopską. Inskrypcje ostatnio odkryte pozwalają domyślać się różnego rodzaju zmian sy- tuacji. Około roku 530 żołnierze etiopscy, którzy pozostali w Arabii, sprzymierzywszy się prawdopodobnie z niższymi warstwami społeczeństwa południowoarabskiego, zbun- towali się przeciwko Sumjafie i na jego miejsce wprowadzili Abrahę, dawnego niewolni- ka bizantyjskiego kupca z Adulisu. Etiopski władca na próżno wysłał dwie ekspedycje, by stłumić bunt. Abraha utrzymał się, zachowując wyczekującą i neutralną postawę w konflikcie potęg i opierając się Justynianowi usiłującemu popchnąć go przeciwko Per- sji. Kazał naprawić wielką tamę w Maribie i zdławił bunt wywołany prawdopodobnie przez syna Sumjafy. Jego neutralność czyniła zeń władcę, o którego względy zazwyczaj bardzo zabiegano. Przyjmował poselstwa z Etiopii, Bizancjum, Persji, Al-Hiry i od ghas- sanidzkiego fylarcha Al-Harisa Ibn Dżabali. Pokonał saraceńskie plemię Ma'add. Pod ko- niec jego panowania nastąpiło zbliżenie z Etiopią i prawdopodobnie z tego okresu datuje się wyprawa na północ, która miała go zaprowadzić, tak przynajmniej podaje tradycja arabska, do bram Mekki. Opowiadano później, że jego armię, w której skład wchodził je- den słoń - a może kilka - zaatakowały ptaki, które z dużej wysokości rzucały w nią ka- mieniami. W ten sposób została zmuszona do odwrotu. W Koranie znajduje się sura za- wierająca aluzje do historii "towarzyszy słonia". Następcy Abrahy kontynuowali politykę antyperską, bez wątpienia jednak znacznie bardziej zdecydowaną. Jednocześnie Bizancjum usiłowało uzyskać kontrolę nad lądo- wym szlakiem jedwabnym na północy, umacniając się jednocześnie na terenach, z któ- rych mogło rekrutować najemników. Turcy osiągnęli wielką potęgę w Azji Centralnej. Chosroes Anuszirwan przyłączył się do nich i tak powstała koalicja zniszczyła imperium Heftalitów panujące nad Turkiestanem, wschodnim Iranem i Afganistanem. Każdy z so- juszników zagarnął część pokonanego imperium. W 567 i 568 r. nastąpiła wymiana po- selstw między cesarzem bizantyjskim Justynem II i kaganem Turków zachodnich Iste- mim. Istemi żądał sprzedaży jedwabiu od razu Bizantyjczykom, bez pośrednictwa swego dawnego perskiego sprzymierzeńca. Chosroes odrzucił wszelkie negocjacje na ten temat. Przymierze turecko-bizantyjskie zostało zawarte. W 572 r. Justyn rozpoczął wojnę z Per- sją. Stronnictwo properskie w Południowej Arabii, kierowane przez dawnych zwolenni- ków Zu Nuwasa, naciskało na Chosroesa, by zareagował na rosnące wpływy bizantyjskie w tym rejonie. Zresztą sprzyjający Persom Arabowie nękali królestwo południowoarabs- kie. Szach musiał stawić czoło bizantyjskiemu okrążeniu. Nieco przed rokiem 600 (do- kładna data nie jest znana, ustalono kiedyś, że był to rok 570) zdecydował się wysłać do Jemenu flotę pod dowództwem niejakiego Vahriza. Wydaje się, że Persowie łatwo doko- nali podboju. Droga morska na Południu została uwolniona spod kontroli bizantyjskiej, podczas gdy o drogę lądową na Północy nadal się spierano. Tradycja arabska ustaliła rok 571 jako datę narodzin proroka Mahometa. Dacie tej bar- dzo daleko do ścisłości. Jest jednak znacząca, jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Zestawmy z nią jeszcze kilka innych współczesnych sobie zdarzeń. Cesarstwo bizantyjs- kie, które nadal tak silnie oddziaływało na Wschodzie, doznawało poważnych klęsk na Zachodzie. Począwszy od 568 r. Lombardczycy z uporem dążyli do zajęcia Italii. W Hiszpanii Wizygoci atakowali posiadłości bizantyjskie. Kordobapo raz pierwszy zosta- ła zdobyta w 572 r., ostatecznie stracona w 584 r. Pochłonięte sprawami Wschodu Bizan- cjum reagowało jedynie zręcznymi dyplomatycznymi manewrami, usiłując popchnąć Franków przeciw Lombardczykom. Tymczasem Galia była podzielona między wnuków Chlodwiga. I gdy toczyły się walki między Chilperykiem a Sigebertem oraz ich żonami: Fredegondą i Brunhildą, ich brat Gontran rządził w spokoju Burgundią. Walka imperiów odbijająca się w walce stronnictw, szczególnie widocznej w Połud- niowej Arabii, nie mogła nie wywołać ważnych reperkusji w świecie Saracenów ko- czowników. Podbój Południowej Arabii przez Etiopów, a później przez Persów, oznaczał od dawna już nadchodzący zmierzch jej potęgi. Już Ptolemeusze usiłowali obywać się bez Arabów z Południa: rozwijali żeglugę floty królewskiej po Morzu Czerwonym, próbowali przy- stosować do panującego w Egipcie klimatu uprawę drzewa balsamowego. W początkach ery chrześcijańskiej Grek o nazwisku Hippalos odkrył prawa rządzące monsunami, co pozwoliło statkom greckim odbywać bez zatrzymywania się podróż z Egiptu do Indu i z powrotem. Droga lądowa z Indii do krajów śródziemnomorskich przez Palmyrę, później przez Edessę i Antiochię stanowiła - kiedy w warunkach pokojowych była przejezdna - wielką konkurencję dla drogi morskiej na Południu. Wojny domowe między książętami Południowej Arabii, jak również wojny zewnętrzne, które jej dotykały - wszystkie pro- wadzone po to, by zapewnić sobie kontrolę nad tym szlakiem - musiały pomniejszyć jej potęgę i bogactwo. Obce podboje były fatalne w skutkach. Nastąpiło osłabienie wielkich państw przy odpowiednim wzmocnieniu władzy pomniejszych panów. Plemiona bedui- nów z pustyni zaczynają, jak na Północy, przenikać tu coraz bardziej masowo i w sposób zorganizowany. Pochodząca z późniejszego okresu legenda arabska zwraca uwagę na to przesilenie i przypisuje je przypadkowemu zdarzeniu: przerwaniu wielkiej tamy w Mari- bie. Nie jest wykluczone, że wielkie zapory zapewniające nawadnianie ogromnych ob- szarów doznawały poważnych uszkodzeń. Jednak jeżeli ich nie naprawiano (lub napra- wiano niedostatecznie, ponieważ Abraha, jak widzieliśmy, chełpi się jeszcze robotami przy tamie w Maribie), to dlatego, że zasoby państwa już na to nie pozwalały. Wszystko to przydawało znaczenia beduinom. Odtąd mogli żądać wyższej ceny za swoje pośrednictwo i za rolę przewodników w ruchu lądowym, nadal jeszcze ważnym na drodze ku Zachodowi. Mimo spektakularnych wypraw - o krótkotrwałych jednak rezulta- tach - przeciw nim przedsiębranych, mogli jeszcze wystawiać swój udział na przetarg walczącym ze sobą potęgom i czerpać z tego znaczne korzyści. Okazywało się, że wśród dawnych beduinów, dopiero co przestawionych na osiadły tryb życia, byli ludzie interesu, którzy mogli zająć się organizowaniem karawan, zarabiać na transporcie cennych towarów. Tworzyły się spółki finansujące karawany. Zyski były znaczne, sięgały od 50 do 100 procent. Miasta, z których uczynili ośrodki swej działal- ności, rozrastały się, rozkwitały, przede wszystkim Mekka leżąca w połowie drogi mię- dzy Południową Arabią a znajdującą się pod panowaniem bizantyjskim Palestyną. Cała Arabia zachodnia, dzięki takim samym warunkom, ekonomicznie się rozwijała. Leżący na południe od Mekki At-Ta'if - górska miejscowość wypoczynkowa mekkańczyków - miał liczną klientelę na swoje owoce, warzywa i wina. W całej Wadi al-Kurze ("dolina miast", tak nazywano nie przerwaną niemal linię oaz w północnym Al-Hidżazie) i dalej na południe aż do Medyny dzięki żydowskim koloniom rozkwitało rolnictwo. Na rozległych obszarach świata nomadów tu i ówdzie rozwijała się gospodarka mer- kantylna. Obok handlu wymiennego coraz częściej przeprowadzano transakcje pieniężne: w dinarach, to znaczy złotych denarach, oraz w dirhamach, czyli srebrnych drachmach. Beduini zapożyczali się u bogatych kupców w miastach, popadali w długi i w końcu za- mieniali się w niewolników lub spadali co najmniej do rangi klienta. Rozpoczynał się proces rozpadu społeczności plemiennej. Wielkie targi, jak te w Ukazie, prosperowały doskonale. Spotkać na nich można było Arabów z wszystkich plemion oraz cudzoziem- ców. Wykroczono poza obręb plemion. Przemianom ekonomicznym i społecznym towarzyszyła naturalną koleją rzeczy prze- miana intelektualna i moralna. Powodzenie osiągali osobnicy żądni sukcesów, których nie zapewniały już tradycyjne cechy synów pustyni. Znacznie bardziej były w cenie chciwość i pragnienie zysku. Bogacze, próżni i zarozumiali, pysznili się awansem, który teraz był ich awansem osobistym, a nie awansem plemienia. Więzy krwi rozluźniały się, ustępowały miejsca ważniejszym związkom opartym na wspólnocie interesów. Odtąd nowe wartości wypierają humanizm plemienny. Biedacy, młodzież, ludzie ucz- ciwi mogli spokojnie cierpieć nędzę obok opływających w dostatki parweniuszy. Rodziło się niejasne uczucie, że dawny ideał plemienny, w imię którego można by potępić nowo- bogackich, jest przestarzały. Zaczęto zwracać się odtąd ku religiom uniwersalistycznym, religiom jednostki, tym, które zamiast dotyczyć grupy etnicznej, dążyły do zapewnienia zbawienia każdej osobie ludzkiej w jej niezwykłej niepowtarzalności. Judaizm i chrześci- jaństwo, jak to widzieliśmy, były znane, często pod postaciami nie wolnymi od wynatu- rzeń. Były to jednak ideologie obce, związane z walczącymi o kontrolę nad Półwyspem Arabskim potęgami. Ich prestiż wynikał z tego, że pochodziły z obcych krajów, reprezen- towały niezaprzeczalnie wyższy w porównaniu z religią plemienną poziom, związane by- ły z otaczanymi poważaniem cywilizacjami. Uznanie ich oznaczało jednak zajęcie sta- nowiska politycznego, a był to dla arabskiej dumy krok raczej upokarzający. Niektórzy poszukiwali bezładnie nowych dróg, inspirowali się obcymi ideami, pragnąc zakwestio- nować potęgę niezliczonych bożków plemiennych i poprzestać na kulcie jednego tylko Allaha, tak bliskiego najwyższemu Bogu chrześcijan i Żydów. Równocześnie Saraceni cierpieli z powodu słabości politycznej. Arabowie, jako na- jemnicy lub żołnierze oddziałów pomocniczych, stanowili nieodzowną podporę wielkich imperiów. Kupowano sobie ich współdziałanie, obawiano się ich buntów, posługiwano się nimi wykorzystując jedne plemiona przeciw drugim. Dlaczego nie mieliby obrócić swoich zalet na własną korzyść? Do tego potrzebne było silne państwo, które zjednoczy- łoby Arabię. Mogłoby w ten sposób zapewnić ochronę zdobytych bogactw i handlu, skie- rować na zewnątrz chciwość beduinów - którym najgorzej się wiodło - by przestała być hamulcem dla działalności handlowej samych Arabów. Państwa Południowej Arabii, zbyt kolonizatorskie względem nomadów, zbyt oderwane od beduinów - chociaż zamieszkują- ca je ludność w jakimś stopniu spokrewniona była z koczownikami - nie podołały temu zadaniu. Państwo arabskie kierujące się ideologią arabską, przystosowane do nowych warun- ków, a jednak stale jeszcze bliskie środowisku beduinów, które powinno wchłonąć, sta- nowiące potęgę traktowaną na równi z wielkimi imperiami - oto wielki wymóg epoki. Dla jednostki nieprzeciętnej, człowieka, który lepiej niż kto inny będzie umiał nań odpo- wiedzieć, droga była otwarta. Ten człowiek miał się narodzić. Rozdział III Narodziny proroka Nikt nie wie dokładnie, kiedy urodził się Mahomet, który miał stać się prorokiem Al- laha. Niegdyś sądzono, że wydarzyło się to za panowania Chosroesa Anuszirwana, a więc przed 579 r. - co nie budzi zastrzeżeń. Mówiono też, że było to w roku słonia, a więc wtedy kiedy ptaki zmusiły do odwrotu armię Abrahy pod Mekką - to zaś na pewno mija się z prawdą. Dokładne daty ustalane według bardzo wątpliwych obliczeń obejmują prze- dział lat 567-573. Najczęściej przyjmuje się rok 571. Mahomet, zwany przez Arabów Muhammadem, urodził się w Mekce z ojca Abd Alla- ha i matki Aminy. Poprzez ojca należał do rodu Haszim z plemienia Kurajszytów. Te przekazane przez tradycję dane, choć nie wszystkie są niepodważalne, można w gruncie rzeczy traktować jako pewne. Mekka leży w wąwozie w poprzek biegnącego równolegle do wybrzeża łańcucha gór- skiego, który tworzą żółte i czarne góry, całe "z występów skalnych niewiarygodnie na- gich, bez odrobiny ziemi, lśniących od szczytu do podnóża, poszarpanych, spiczastych, stromych". Wąwóz ten, ciągnący się z północnego wschodu na południowy zachód, zos- tał wydrążony przez rzekę, której koryto nadal od czasu do czasu gwałtowne deszcze na- gle wypełniają wodą, zalewając miasto i jego sanktuarium; pielgrzymi opuszczają je wte- dy wpław, jak na przykład w roku 1950. W tym jałowym, ale korzystnie położonym pa- rowie, w odległości mniej więcej osiemdziesięciu kilometrów od morza, znajduje się studnia, słynny Zamzam. Prawdopodobnie od bardzo dawna było tam sanktuarium. W II wieku geograf Ptolemeusz umieszcza w tym rejonie miejscowość, którą nazywa Makora- ba. Mogło to być słowo - pisane w języku południowoarabskim mkrb (zapis nie uwzględnia samogłosek), w etiopskim mekwerab - oznaczające "sanktuarium", i prawdo- podobnie ta forma, skrócona, dała historyczną nazwę miasta. W pewnym okresie - kiedy, nie wiemy - Mekka stała się centrum handlowym z pew- nością dzięki swemu korzystnemu położeniu na zbiegu drogi biegnącej z południa na północ - z Jemenu do Palestyny - i dróg łączących zachód ze wschodem: wybrzeże Mo- rza Czerwonego, skąd można było dotrzeć do Etiopii, z Zatoką Perską. Sanktuarium za- pewniało spokój i bezpieczeństwo kupcom. Początkowo znajdowało się w rękach ple- mienia Dżurhum, później plemienia Chuza'a. Prawdopodobnie pod koniec V wieku nie- jakiemu Kusajjowi udało się podstępem lub siłą przejąć opiekę nad świątynią. Pochodził on z plemienia Kurajszytów, złożonego z kilku rodów, które dzięki niemu wyparło Chu- za'a. Opowiadano, i jest w tej historii prawdopodobnie odrobina prawdy, że przebywał w Syrii i że stamtąd przyniósł kult bogini Al-Uzzy i Manat, który połączył z kultem Hu- bala, bożka Chuza'a. Zastanawiano się, czy tak naprawdę nie był to Nabatejczyk. Kurajszyci (nazwa ta oznacza rekina, być może dawny totem) nabierali w ten sposób znaczenia, które miało bezustannie rosnąć, a historia nadchodzących pięciuset lat może być uznana za okres rozszerzania się władzy tego plemienia aż do osiągnięcia prestiżu o znaczeniu światowym. Plemię to dzieliło się na kilka rodów. Mówiło się o Kurajszy- tach az-Zawahir, "Kurajszytach zewnętrznych" zamieszkujących peryferie, i o Kurajszy- tach al-Bata'ih, którzy gromadzili się w głębi doliny, bezpośrednio wokół źródła Zamzam i pierwotnego przylegającego doń sanktuarium. Była to maleńka budowla w kształcie prostopadłościanu, który nazywano Al-Kaba, co znaczy sześcian. Specjalną czcią otacza- no czarny kamień, pierwotnie meteoryt, który prawdopodobnie stał się kamieniem wę- gielnym. Niemal wszędzie Arabowie, a najogólniej Semici, oddawali cześć tego rodzaju kamieniom. W roku 219 młody Arab z Syrii, wielki kapłan Czarnego Kamienia z Emesy (Himsu) Heliogabal, kiedy został cesarzem rzymskim, kazał przewieźć z wielką pompą do Rzymu ten święty fetysz i zbudował mu świątynię ku niezmiernemu zgorszeniu sta- rych Rzymian. W Mekce Al-Kaba, stanowiąca prawdopodobnie początkowo wyłącznie sanktuarium Hubala, była siedzibą kilku bożków. Wprowadzono do niej jeszcze inne ido- le. Późniejsza tradycja opowiada, że czterej starsi synowie Abd Manafa (jednego z synów Kusajja) podzielili między siebie te tereny w poszukiwaniu rynków zbytu. Jeden udał się do Jemenu, drugi do Persji, trzeci do Etiopii, czwarty do bizantyjskiej Syrii. Historia jest prawdopodobnie zmyślona, obrazuje jednakże pewien ogólniejszy stan rzeczy. Banu Ku- rajsz zrobili wszystko, by rozwinąć handel miasta, nad którym sprawowali kontrolę. Mówiliśmy już o tym, jak wydarzenia zewnętrzne im w tym pomogły. Pod koniec VI wieku wysiłki ich zostały nagrodzone swego rodzaju handlową dominacją. Ich karawany zapuszczały się daleko, ku czterem głównym obszarom międzynarodowego handlu, któ- rymi były rejony wyżej wymienione. Wielcy kupcy mekkańscy znacznie się wzbogacili. Mekka stała się ośrodkiem, gdzie spotykali się kupcy wszystkich narodowości, gdzie zu- pełnie nieźle rozwinęło się rolnictwo. Miejsce święte przyciągało coraz więcej pielgrzy- mów, którzy odprawiali skomplikowane rytuały wokół Al-Kaby i małych okolicznych sanktuariów. Związki małżeńskie zapewniały Kurajszytom pomoc sąsiadujących plemion koczowniczych. Ich przychylność Kurajszyci zjednywali sobie również pieniędzmi, a nawet bronią. Banu Kurajsz odgrywali także pewną rolę w polityce międzynarodowej. To, co o nich wiemy, a wiemy niewiele, sugeruje swego rodzaju neutralność z odcieniem sympatii dla potęg chrześcijańskich: Bizancjum i Etiopii. A jednak Abraha przybył bić się z mekkańczykami; być może chciał zniszczyć ich potęgę handlową, stanowiącą realne zagrożenie dla gospodarki Arabii Południowej. Około 589-590 r. Kurajszyci są w stanie wojny z plemieniem Hawazin; jeden z podopiecznych Kurajszytów zabija wodza Hawa- zynitów An-Numana, który prowadził karawanę dla properskiego króla Al-Hiry. Oczywiście rody kurajszyckie walczyły między sobą o władzę. Najważniejsze z tych, które pojawiły się na scenie, to rody Haszima i Abd Szamsa, dwóch synów Abd Manafa. Syn Haszima Abd al-Muttalib uzyskał prawdopodobnie przewagę w okresie poprzedzają- cym narodziny Mahometa. Wkrótce jednak utracił ją na rzecz Umajji, syna Abd Szamsa i jego rodu. W zasadzie Kurajszyci roztropnie nie dopuszczali do tego, by walki wew- nętrzne naruszyły ich jedność wobec sąsiadów. Zasadnicze decyzje podejmowane były przez zgromadzenie wodzów i wybitnych osobistości najważniejszych rodów, rodzaj ra- dy starszych, mala. Rola tego zgromadzenia sprowadzała się prawdopodobnie tylko do osiągania, poprzez dyskusję, porozumienia. Nic nie mogło zmusić jednego rodu, by pod- porządkował się decyzjom innych rodów, jak tylko przekonywanie czy mniej lub bardziej pokojowy przymus. Abd al-Muttalib zawdzięczał prawdopodobnie swoją pozycję temu, że znalazł się na czele jednej z tych grup, jakie wyłoniły się spośród rodów mekkańskich w czasie ich walki o władzę. Dwie z tych grup stale ze sobą rywalizowały, trzecia pozostawała neu- tralna. Abd al-Muttalib prowadził handel z Syrią i Jemenem i uzyskał korzystne dla mek- kańskiego sanktuarium przywileje. To on dostarczał wodę i pożywienie pielgrzymom. Opowiadano, że rozpoczął rozmowy z Abrahą, kiedy armia wyposażona w słonie zjawiła się pod Mekką. Pobrzmiewa tu być może echo starań, jakie jeden z rodów poczynił dla zapewnienia sobie poparcia z zewnątrz. Abd al-Muttalib miał kilka żon pochodzących z różnych plemion, dały mu one dziesięciu synów, ojca i stryjów Mahometa, oraz sześć córek. Do niektórych z nich jeszcze powrócimy. Jednym z jego synów był Abd Allah zrodzony z Fatimy Bint Amr pochodzącej z ku- rajszyckiego rodu Banu Machzum. Jak powiadają, był to bardzo przystojny mężczyzna. Jego ojciec - pragnąc bez wątpienia sprzymierzyć się z rodem Banu Zuhra - poprosił jed- nocześnie o rękę młodej Aminy Bint Wahb dla swego syna, a dla siebie o rękę jej krew- niaczki Hali Bint Wuhajb należącej do tego samego rodu. Amina, jak się wydaje, nie opuściła swego rodu, a Abd Allah składał jej wizyty zgod- nie z arabskim zwyczajem. Pierwszym i jedynym dzieckiem, które z nią miał, był Maho- met. Interesująca może wydać się jedna z krążących na temat poczęcia Mahometa legend, mimo że nie ma ona żadnej wartości historycznej. Stanowi bowiem niesamowity kontrast z zabiegami chrześcijan, by sprawę narodzin Jezusa pozbawić, o ile tylko to możliwe, pierwiastka seksualnego. "Abd Allah udał się do kobiety, która tak samo jak Amina Bint Wahb należała do nie- go. Miał na sobie ślady gliny, ponieważ wcześniej pracował na swojej ziemi. Zaczął się zalecać do tej kobiety, ale ona odprawiła go z powodu owych śladów gliny. Wyszedł od niej, dokonał ablucji i obmył się. Później udał się do Aminy. Przechodził znowu koło domu owej kobiety, która przywołała go do siebie. Ale on ją odtrącił i poszedł do Aminy. Wszedł do niej i posiadł ją. Poczęła wtedy Mahometa, niech Bóg mu błogosławi i da mu zbawienie. Następnie znowu poszedł do tamtej kobiety i powiedział: Odparła: " Inny wariant tej historii nie uznawał owej kobiety za drugą żonę Abd Allaha, podawał ją za siostrę hanifa Waraki Ibn Naufala, o którym będzie jeszcze mowa, uczoną, jak jej brat, w Piśmie. Widząc na twarzy Abd Allaha blask proroctwa, ofiarowała mu sto wielb- łądów, by uzyskać jego względy. Odrzucił ją, a kiedy wracał od Aminy, światła na jego twarzy już nie było. Abd Allah zmarł - kiedy jego żona była w ciąży lub tuż po rozwiązaniu - w czasie po- bytu w Medynie, gdzie zatrzymał się w drodze powrotnej z Gazy dla załatwienia intere- sów. Niewiele pozostawił wdowie: jedną niewolnicę, pięć wielbłądów i kilka owiec. Amina otoczyła syna opieką, ale wkrótce i ona zmarła; dziecko miało zaledwie sześć lat. Nasza wiedza o dzieciństwie Mahometa jest raczej niepewna. Legendy powoli wypeł- niły tę lukę, coraz piękniejsze i coraz bardziej budujące w miarę upływu czasu. Nawet najstarsze informacje, bardziej wstrzemięźliwe, budzą pewne wątpliwości. Kiedy islam stał się religią potężnego państwa, powstała konieczność stworzenia zasad regulujących życie społeczne. Oczywiście opinie na ten temat bardzo się różniły, interesy były roz- bieżne. Istniały też ugrupowania polityczne, które przyłączały się do krewnych i Towa- rzyszy Proroka. Ponadto wielu ludzi powodowanych ciekawością, pobożnością lub nawet zainteresowaniami historycznymi poszukiwało informacji o życiu Mahometa. I wtedy powstał jak gdyby zawód tradycjonisty. Tradycjoniści przytaczali opowiadania, które by- ły odpowiedzią na tę ciekawość, pobożność czy nawet na ową konieczność tworzenia za- sad, ponieważ poczynania Proroka miały rangę przykładu. Jeżeli działał w określony spo- sób, to po to, by wskazać swym zwolennikom, że tak właśnie zawsze należy postępować, zarówno gdy chodzi o poważne problemy - np. prawa spadkowe (ich zasady zostały wy- łożone przez samego Boga w Koranie) - jak o najdrobniejsze codzienne zachowania, np. sposób siedzenia przy stole. Tradycjoniści musieli - jak nasi historycy - powoływać się na źródła, z których korzystali. Były to jednak źródła przekazywane ustnie. Takie to a takie opowiadanie pochodziło od takiego to a takiego człowieka, który z kolei zasłyszał je od innego człowieka, i w ten sposób dochodziło się aż do kogoś, kto żył w czasach Proroka, kto widział jego gesty lub słyszał jego słowa. Oczywiście łatwo było wymyślać tradycje (po arabsku nazywa się je hadisami, to znaczy opowiadaniami), by wesprzeć swoje zda- nie i swoje stronnictwo. Wielcy arabscy historycy i juryści dobrze o tym wiedzieli. Pró- bowali wyeliminować zmyślone tradycje, na przykład tradycje o tak długim łańcuchu po- ręczycieli, że był on wręcz niemożliwy, nie stawiali sobie jednak tak ambitnego zadania, jak dotarcie do faktów nie budzących wątpliwości. Toteż przytaczają całe serie dotyczą- cych tego samego tematu, sprzecznych ze sobą tradycji, powołując się na poręczycieli. Czytelnik sam musi zadecydować, komu chce wierzyć. "A Bóg jest najmądrzejszy", do- rzucają często. Najstarsze zbiory tradycji historycznych, do jakich możemy sięgnąć pamięcią, pocho- dzą z okresu, który od działalności Proroka dzieli sto dwadzieścia pięć lat. Nie trzeba do- dawać, co w ciągu takiego czasu mogła stworzyć fantazja. A jednak wiele faktów jest pewnych, ponieważ najbardziej zwalczające się stronnictwa zgadzały się co do zdarzeń tworzących wątek życia Proroka, co do imion jego Towarzyszy i żon, ich związków i po- chodzenia, i bardzo wielu innych jeszcze spraw, a nawet jeśli chodzi o mało chwalebne, a zatem nie wymyślone szczegóły. Mimo to co do bardzo wielu z nich nie mamy żadnej pewności, nie ulega zwłaszcza wątpliwości, iż bardzo niewiele wiedziano o początko- wym okresie życia Mahometa i że swobodnie na ten temat fantazjowano. Przytoczę kilka takich opowiadań, których jedyna wartość historyczna polega na tym, że przedstawiają pewne środowisko, co najmniej bardzo podobne do tego, w którym wzrastał młody Ma- homet, i ułatwiają nam zrozumienie tego, jak w czasach późniejszych muzułmanie wyob- rażali sobie życie ich Proroka. Jak to było w zwyczaju u Kurajszytów, Mahometa powierzono mamce z innego ko- czowniczego rodu. Dzieci Kurajszytów miały zatem możliwość, tak przynajmniej sądzo- no, nasycić się czystym powietrzem pustyni i dzięki temu stawały się silne i wytrzymałe. W ten sposób utrzymywano kontakty z nomadami, co nie było bez znaczenia, ponieważ związek między mlecznymi braćmi uważano za bardzo silny. Mamką Mahometa była nie- jaka Halima pochodząca z rodu Banu Sad należącego do wielkiego plemienia Hawazin. Czy to o niej mówi pewna tradycja, a zacytuję tu ją jedynie jako typowy przykład zadzi- wiającej plastyczności tych opowiadań, co nie jest zresztą żadną gwarancją autentycznoś- ci? Jest ona przytoczona w historii Proroka i jego Towarzyszy spisanej przez Ibn Sada na początku II wieku hidżry (nasz wiek IX): "Wiemy od Abd Allaha Ibn Numajra al-Hamdaniego, który wiedział to od Jahji Ibn Sa'ida al-Ansariego, że Muhammad Ibn al-Munkadir opowiadał: pewna kobieta, mamka Proroka, zastukała do niego. Kiedy weszła, wykrzyknął: Poszedł po płaszcz, rozciągnął go przed nią, a ona na nim usiadła." Opowiadano również, w jaki sposób mamka wybrała dziecko. "Dziesięć kobiet z ple- mienia Banu Sad przybyło do Mekki, poszukując dzieci do wykarmienia. Każdej udało się jakieś znaleźć, z wyjątkiem Halimy Bint Abd Allah, której towarzyszył mąż Al-Haris Ibn Abd al-Uzza, nazywany Abu Zu'ajbem. Był z nimi ich syn Abd Allah Ibn al- Haris, którego karmiła, oraz [córki] Anisa i Dżudama, ta z pieprzykiem, ta, która [później] ra- zem z matką nosiła Mahometa, trzymając go na biodrze. Pokazano Halimie Posłańca Bo- ga. A ona powiedziała: Kobiety odeszły, pozostawiając ją w tyle. Halima rzekła do męża: Mąż odpowiedział: Wróciła więc do matki, wzięła dziecko, położyła je na swym łonie i podała mu pierś, by zakosztowało mleka. A Posłaniec Boga pił, aż się nasycił. Pił też jego brat [mleczny]. Otóż ten brat nie spał, ponieważ był wygłodzony [bo przedtem jego matka miała niewiele mleka]. A matka [Amina] powiedziała: I opowiedziała jej to, co widziała, i to, co jej mówiono w chwili narodzin Mahometa. Halima, uszczęśliwiona, ucieszyła się tym, co usłyszała. Po czym odjechała zabierając dziecko. Osiodłali oślicę i Halima dosiadła jej trzymając przed sobą Posłańca Boga. Al-Haris jechał na ich starej wielbłądzicy. W Wadi Sirar dogonili towa- rzyszki podróży [...] One zapytały: Odpowiedziała: Kobiety rzekły: Odpowiedziała: Halima opowiadała: " Pewne cudowne wydarzenie jedni odnoszą właśnie do owych lat pobytu na pustyni, drudzy wiążą je z innym okresem życia naszego bohatera. Pojawili się dwaj aniołowie, otworzyli jego pierś, wyjęli z niej serce, które starannie obmyli, zanim je z powrotem włożyli na miejsce. Później zważyli go stawiając kolejno na drugiej szali jednego czło- wieka, potem dziesięciu, potem stu, potem tysiąc. Po czym jeden powiedział do drugiego: "Zostaw go! Nawet jeżeli postawiłbyś na drugiej szalce całą jego wspólnotę [umma], on i tak przeważy." Amina zmarła w drodze powrotnej w czasie jednej z podróży do Medyny, którą odby- wała z niewolnicą Umm Ajman i małym Mahometem. Miał on wtedy sześć lat. Jego dziad, czcigodny Abd al-Muttalib, który miał wówczas osiemdziesiąt lat, zabrał go do siebie. Jednak i on dwa lata później zmarł. Mahometem zajął się wtedy jeden ze stryjów, Abd Manaf, którego później zwano raczej Abu Talibem, przedkładając jego kunję nad jego imię (jest to drugie imię, jakie nosili Arabowie; używane było w swobodniejszych kontaktach, oznaczało "ojca tego to a tego" i odnosiło się przeważnie do najstarszego sy- na). Imię to w rzeczywistości miało wydźwięk bałwochwalczy. Znaczy ono "sługa bogini Manaf". Abu Talib był zamożnym kupcem, synem tej samej matki co Abd Allah, ojciec Mahometa, i on to prawdopodobnie po śmierci swego ojca stanął na czele rodu Haszim dominującego, jak się wydaje, w tym okresie w Mekce. Opowiadano, że Abu Talib co pewien czas udawał się na czele karawany do Syrii. Za- bierał podobno ze sobą bratanka; prawdopodobnie dotarli aż do miasta Busra, pierwszego wielkiego węzła handlowego, jaki karawany napotykały jadąc tą drogą; było to skrzyżo- wanie pięciu ważnych dróg, a ponadto wielki ośrodek chrześcijaństwa, gdzie niewiele wcześniej wzniesiono piękną katedrę, bogaty w wiele wspaniałych budowli, jak rzymski teatr (można go dziś jeszcze oglądać), i zbudowany przez Justyniana przytułek dla bied- nych. To tam najczęściej rezydował biskup monofizyta sprawujący jurysdykcję nad ko- czownikami z Arabii; dla niego ghassanidzki fylarch Al-Haris otrzymał w 543 r. nomina- cję od cesarzowej Teodory. A oto jedna z wersji incydentu, jaki miał miejsce w Busrze, przekazana przez historyka At-Tabariego: "Kiedy kupcy zatrzymali się w Busrze, w Syrii, przebywał tam mnich zwany Bahira; mieszkał w pustelni i biegły był w naukach chrześcijan. W pustelni tej zawsze żył jakiś mnich, który czerpał nauki z księgi, a księgę tę jeden drugiemu - jak utrzymywali - prze- kazywał w spuściźnie. Gdy karawana zatrzymała się owego roku niedaleko siedziby Ba- hiry, ten przygotował dla jej członków wiele pożywienia. A to dlatego, że kiedy był w swej pustelni, widział Posłańca Boga, którego - wśród jego towarzyszy - obłok okry- wał cieniem. Udali się dalej, a na postój zatrzymali w cieniu drzewa blisko siedziby Bahi- ry. Ów spoglądał na obłok, drzewo jednak rzucało cień, a jego gałęzie pochylały się nad Posłańcem Boga, żeby zapewnić mu ochłodę. Gdy Bahira to zobaczył, wyszedł ze swojej celi i zaprosił ich wszystkich. Kiedy Bahira zobaczył Posłańca Boga, przyjrzał mu się bacznie i zauważył pewne szczególne cechy fizyczne [...] Kiedy członkowie karawany skończyli posiłek i rozstali się, zapytał Posłańca Boga, co odczuwał na jawie lub we śnie. Posłaniec Boga odpowiedział. Bahira uznał, że wszystko to zgadzało się z wcześniejszy- mi o nim wiadomościami. Później przyjrzał się plecom Posłańca i zobaczył na nich, po- między łopatkami, pieczęć proroctwa. Wtedy Bahira powiedział do jego stryja Abu Tali- ba: Abu Talib odparł: Bahira powie- dział: , odparł wtedy ostro Abu Talib. Mnich zapytał: " Stryj, przejęty, pospiesznie wyruszył z niezwykłym dzieckiem w drogę powrotną do Mekki. Czy opowiadanie to zawiera choć trochę prawdy? Dokładnie tego nie wiemy. Na pewno świadczy ono o apologetycznym zatroskaniu. Chodzi o to, by Prorok został uzna- ny za proroka przez jedną z dwu wielkich religii monoteistycznych, której spadkobiercą islam się mieni. Chrześcijanie przejęli legendę widząc w mnichu, uważanym za heretyka, człowieka, który zainspirował arabskiego proroka, i w ten sposób pozbawili Mahometa wszelkiej oryginalności. Podróż do Busry, jak i inne podróże, sama w sobie nie jest nie- możliwa. Starano się zebrać dane, które mogłyby świadczyć, że Mahomet znał różne ob- ce krainy. Ale z drugiej strony zauważono, że prawdopodobnie sam nie zetknął się bez- pośrednio z obrzędami chrześcijańskimi. Musiałyby wywrzeć na nim silne wrażenie, gdyby asystował - choćby raz tylko - przy jednej z takich ceremonii. A przecież arabscy poeci, którzy odwiedzali Al-Hirę i jej kościoły, mówią o nich w sposób znacznie barw- niejszy. Tradycje podkreślają uczucie, jakim Abu Talib darzył bratanka, troskę, jaką go otaczał. Zadawano sobie pytanie, czy nie tkwiła w tym również jakaś hagiograficzna deformacja. W każdym razie Mahomet musiał wypełniać drobne obowiązki, których wymagano od dzieci. Pewnego dnia - a było to w późniejszym okresie - obok Proroka przeszli ludzie niosący owoce ciernistego drzewa arak, którymi karmi się wielbłądy i inne zwierzęta. Mahomet powiedział do nich podobno: "Spójrzcie na czarne owoce, to te, które ja zrywa- łem, kiedy wypasałem owce". Powiedzieli mu: "Posłańcu Boga, byłeś więc pasterzem owiec?" Odpowiedział: "Tak, i nie ma proroka, który by nim nie był". Anegdotę przyta- czano, by upokorzyć nieco dumę wielkich hodowców wielbłądów pogardzających paste- rzami drobnego bydła. To mniej więcej wszystko, o czym mówi się na temat dzieciństwa i młodości przyszłe- go proroka, przynajmniej w źródłach powstałych wcześniej niż - mnożące się w sposób bezładny i niekontrolowany - przeróżne legendy. Widać, jak to niewiele i jak trudno po- ruszać się po tak niepewnym gruncie. Bardzo chcielibyśmy wiedzieć - i miałoby to duże znaczenie historyczne - jak przebiegał rozwój Proroka. Tradycja muzułmańska utrzymy- wała, że nie miał nic wspólnego z obrzędami pogańskimi w swoim rodzinnym mieście. To zupełnie nieprawdopodobne, a wyraźne oznaki w jego późniejszym życiu wskazują, że, jak każdy, praktykował religię swoich ojców. Kiedy indziej mówi nam się, że złożył w ofierze barana bogini Al-Uzzie. Rzadko cytowana tradycja ukazuje go, jak ofiarowuje mięso poświęcone bożkom pewnemu monoteiście, który odmawia przyjęcia go i upomina Mahometa. Mahomet miał podobno powiedzieć, że należał do hums, bractwa dokonują- cego szczególnych obrzędów podczas uroczystości mekkańskich, i przestrzegał dodatko- wych tabu. Wszystko przemawia za tym - niezależnie od tego, co utrzymywała tradycja arabska błędnie interpretująca pewne słowo z Koranu - że Mahomet nauczył się czytać i pisać. Nie wiemy jednak, jak głęboka była jego kultura, jego życie i dzieło bowiem do- starczają nam niewielu wskazówek, raczej niepewnych i niejasnych. Do tej kwestii jesz- cze powrócimy. Wydaje się, że Mahomet ożenił się znacznie później, niż to było w zwyczaju w jego środowisku. Przyczyną było prawdopodobnie jego ubóstwo. Podobno poprosił Abu Tali- ba o rękę swej kuzynki Umm Hani. Małżeństwa między kuzynami są w społeczności be- duińskiej rzeczywiście dobrze widziane. Zalotnik został jednak bez wątpienia odrzucony na korzyść świetniejszego konkurenta. Znacznie później, zostawszy wdową, Umm Hani pragnęła, żeby kuzyn ponowił prośbę. Jednak Mahomet nie był już do tego skłonny. Mi- mo to zachowali dobre stosunki. Spał przecież u Umm Hani tej nocy, kiedy odbył swoją podróż do Nieba. Wkrótce jednak szczęście zaczęło mu sprzyjać. Nie musimy popadać w przesadę, jak to robi tradycja, która czyni odtąd z Mahometa wzór doskonałości fizycznej, intelektual- nej i moralnej; zalety, które się w nim później rozwinęły, wystarczają, by upewnić nas, iż musiał wywierać korzystne wrażenie na ludziach ze swego środowiska. Już wtedy na pewno zwracał uwagę swoją inteligencją, spokojnym, pewnym siebie, wyważonym spo- sobem postępowania, nawiązywania kontaktów z innymi. To zapewne spowodowało, że Chadidża Bint Chuwajlid, nie pierwszej młodości kobieta, wdowa dwukrotnie zamężna, mająca kilkoro dzieci, zaproponowała mu służbę u siebie. Była bogata i organizowała ka- rawany udające się do Syrii w poszukiwaniu towarów bizantyjskich, by następnie sprze- dać je na targu w Mekce. Prawdopodobnie Chadidża wysyłała swego nowego pracowni- ka razem z karawanami nakładając nań obowiązek dokonywania zakupów. Jeśli tak rze- czywiście było, Mahomet musiał kilkakrotnie wyjeżdżać do Syrii, co wykorzystała trady- cja, by ponownie wprowadzić mnichów, którzy również zauważają cuda dokonujące się na drodze przejazdu młodego Kurajszyty i przepowiadają jego świetlaną przyszłość. W każdym razie pewne jest, że jego postępowanie w czasie służby u Chadidży spowo- dowało, że zapragnęła go poślubić. Być może nie pozostawała obojętna na urok Mahome- ta już wtedy, gdy przyjmowała go na służbę. Wiadomo zresztą, że los kobiet niezamęż- nych był u Arabów nie do pozazdroszczenia. Ojciec Chadidży nie żył, nie miała więc opiekuna i słusznie obawiała się o swoją przyszłość. Jak powiadają, skończyła czterdzieś- ci lat, lecz nie brakowało jej zalotników. Mahomet mógł mieć dwadzieścia pięć. Nafisa Bint Munja, pośredniczka - sprawy te wymagały bowiem pośrednictwa - tak podobno później opowiadała: "Chadidża wysłała mnie do Mahometa, żeby wybadać go po jego powrocie z karawaną z Syrii. Zapytałam: Odparł: Odpowiedziałam: " Pozostawało już tylko załatwić niezbędne formalności. Opowiadano też, że nie było to proste i że Chadidża musiała upić ojca, by uzyskać jego zgodę. Większość tradycji utrzymuje jednak, że w tym czasie ojciec od dawna już nie żył i że to wuj Chadidży wy- stępował jako przedstawiciel rodziny, by wydać ją za mąż. Małżeństwo z Chadidżą okazało się dla Mahometa zbawienne, otworzyło przed nim szeroko bramy świetlanej przyszłości. Koniec z kłopotami materialnymi. Z ubogiego krewnego wpływowej rodziny, utrzymującego się ze służby u innych, stawał się człowie- kiem bardzo poważanym. Musiał w tym widzieć rękę Boską i pewnego dnia rzeczywiście usłyszy Boga: Nie opuścił cię twój Pan ani cię nie znienawidził. Koran, XCIII, 3 Czyż nie znalazł cię sierotą i czy nie dał ci schronienia? Czy nie znalazł cię błądzącym i czy nie poprowadził cię drogą prostą? I czy nie znalazł cię biednym, i nie wzbogacił cię? Koran, XCIII, 6-8 Jest mało prawdopodobne, by czuł do Chadidży pociąg zmysłowy, który wzbudzały w nim później, kiedy się zestarzał, młode i ponętne kobiety jego przyszłego haremu. Za- wsze jednak żywił dla niej ogromny szacunek, trwałe uczucie i dozgonną wdzięczność. Pewien psychoanalityk sugerował, że frustracja sieroty, tak wcześnie pozbawionego mat- czynego ciepła, mogła spotęgować to przywiązanie do dużo starszej kobiety. Była to, mawiał Mahomet, najlepsza z kobiet jego czasów. Będzie żył z nią w Raju, w domu z trzcin, w spokoju i ciszy. Mówił o niej często po jej śmierci, co bardzo gniewało A'iszę, jego ukochaną. A'isza sama opowiadała, że była zazdrosna o tę nieżyjącą kobietę - której nigdy nie widziała - jak o nikogo na świecie. Pewnego dnia Hala, siostra Chadidży, zja- wiła się u drzwi Proroka i zapytała, czy może wejść. Rozpoznał jej głos i zadrżał. Wy- krzyknął: "Boże, to Hala!" "Poczułam przypływ zazdrości - opowiadała podobno A'isza - i krzyknęłam: " Chadidża obdarzyła Mahometa dziećmi. Miał z nią cztery córki, o których będzie jesz- cze mowa: Zajnab, Rukajję, Fatimę i Umm Kulsum. Ale - i po dziś dzień zwłaszcza dla Araba jest to prawdziwe nieszczęście - synowie, których urodziła, a których liczba zmie- nia się w zależności od tradycji, wszyscy zmarli bardzo młodo: Al-Kasim na przykład prawdopodobnie w wieku dwu lat (to po nim Mahomet przyjął kunję Abu al-Kasim - tj. ojciec Kasima). Inny syn, Abd Allah, w rzeczywistości nazywał się podobno Abd Manaf na znak szacunku dla bogini Manaf, której kult jego rodzice wkrótce mieli odrzucić. W tym czasie Mahomet zaadoptował swego młodego kuzyna Alego, ponieważ sprawy Abu Taliba - ojca Alego, a stryja Mahometa - układały się coraz gorzej. Chadidża poda- rowała też Mahometowi niewolnika, którego jej siostrzeniec kupił w Syrii, niejakiego Zajda, pochodzącego ze schrystianizowanego plemienia Kalb. Mahomet wyzwolił go i zaadoptował jako swego syna. Życie układało mu się teraz pomyślnie. Na pewno nadal zajmował się interesami; jego język będzie zawsze usiany zwrotami handlowymi. Wśród ważnych osobistości cieszył się poważaniem. Jego córki zawarły przynoszące zaszczyt związki małżeńskie, dobre i odpowiednie, zgodne z obyczajem. Rukajja i prawdopodobnie Umm Kulsum poślubiły kuzynów ze strony ojca, synów Abu Lahaba. Abu Lahab, jeden ze stryjów Mahometa, który stał się później jego wielkim przeciwnikiem, zajmował wtedy, jak się wydaje, zna- komitą pozycję społeczną stając - zamiast Abu Taliba, swego brata - na czele rodu Ha- szim. Zajnab zaś poślubiła kuzyna ze strony matki, Abu al-Asiego. Następujący fakt mógłby być dowodem szacunku, jakim otaczano Mahometa, niestety na pewno został upiększony, może nawet w całości zmyślony w celu apologetycznym. Ponieważ Al-Kaba popadała w coraz większą ruinę, skorzystano z tego, by wykraść jej skarb. Kurajszyci, którym wówczas bardzo dobrze wiodło się finansowo, postanowili ją odbudować. Wahali się jednak, czy ruszać święte kamienie, aby dokonać przede wszyst- kim koniecznej rozbiórki. Nie mieli również materiałów i fachowców. Zatonięcie na Mo- rzu Czerwonym greckiego okrętu - wiozącego do Etiopii drewno na budowę kościoła - w tak dla nich dogodnym momencie, wydało im się znakiem z samego nieba. Zabrali ła- dunek wyrzucony przez morze na brzeg Al-Hidżazu oraz wzięli ze sobą koptyjskiego cieślę Pacome'a znajdującego się na pokładzie. Po początkowych emocjach odbudowa ru- szyła sprawnie, kiedy to znalazł się śmiałek, który odważył się pierwszy uderzyć motyką w starą budowlę. Całe miasto spędziło noc w niepokoju, zadając sobie pytanie, czy czło- wiek ten nie zostanie ukarany przez siły nadprzyrodzone. Jednak rankiem okazało się, że nadal cieszy się dobrym zdrowiem, i pracę kontynuowano. Na koniec trzeba było prze- nieść Czarny Kamień do narożnika. Cztery ugrupowania plemienne kłóciły się, komu przypadnie ten honor, i w ogniu dyskusji o mało nie doszło do rękoczynów. Zdecydowa- no uczynić arbitrem pierwszego człowieka, który wejdzie do sanktuarium. Był to Maho- met. Kazał przynieść sobie płaszcz i umieścił na nim święty Kamień; przedstawiciel każ- dego z ugrupowań miał trzymać jeden z czterech rogów płaszcza. Podnieśli płaszcz i przenieśli Kamień do podnóża budowli. Mahomet sam umieścił go w odpowiednim miejscu. Mahomet mógł mieć wtedy trzydzieści pięć lat. Przezwano go podobno al-amin, co znaczy: człowiek pewny, któremu można ufać. Ceniony przez wszystkich, liczący się w swojej małej ojczyźnie, bogaty lub żyjący co najmniej w dostatku, otoczony miłością, mógł nadal prowadzić spokojną i szczęśliwą egzystencję. Wszystko mu sprzyjało. A jednak nie satysfakcjonowało go to codzienne, jednostajne życie. Nurtował go nie- pokój, szukał czegoś innego. Nigdy nie poznamy dokładnie i głęboko jego psychiki. Nie zamierzając odwoływać się do absurdalnej, wątpliwej zresztą psychoanalizy, ale uwzględniając ludzkie skłonności, na które zwrócił uwagę Freud, możemy poczynić pewne ustalenia i zbudować na nich psychologiczne hipotezy. Mahomet sprawiał na ogół wrażenie człowieka mądrego i zrównoważonego. Zawsze zastanawiał się, zanim podjął decyzję, sprawy publiczne i prywatne załatwiał zręcznie, umiał czekać, kiedy było trzeba, wycofać się w ostateczności, podjąć odpowiednie kroki, by powiodły się jego plany. Ma dość odwagi fizycznej, być może bardziej nabytej niż wrodzonej, by stanąć na wysokości zadania w czasie wojennych perypetii swojego życia. To niezrównany dyplomata. Rozumuje jasno, logicznie, przytomnie. A jednak za całą tą fasadą kryje się natura nerwowa, uczuciowa, ruchliwa, niespokojna, niecierpliwa, pełna gorących, gwałtownych aspiracji. Doprowadzało go to do kryzysów nerwowych natury wręcz patologicznej. Mahometowi niczego nie brakowało do szczęścia, a jednak nie był szczęśliwy. Szczęś- cie, owo dobrowolne ograniczenie, entuzjastyczna lub spokojna akceptacja, owo pogo- dzenie się z istniejącą sytuacją, nie jest stworzone dla tych, którzy zawsze wybiegają da- lej, poza to, co mają, poza to, kim są, dla tych, których nienasycona, ciekawa wszystkiego natura pragnie zawsze tego, czego tylko można zapragnąć. A smutne, pełne rozczarowań dzieciństwo, takie właśnie, jakie miał Mahomet, mogło jedynie sprzyjać rozwojowi owej nieokreślonej skłonności, owego stałego pragnienia. Jedynie wyjątkowe sukcesy, nad- ludzkie można by powiedzieć, były w stanie to pragnienie zaspokoić. A Mahomet był z całą pewnością niezaspokojony. Czy istniały bardziej namacalne przyczyny owej skłonności duszy, bez której jego późniejsze postępowanie nie byłoby zrozumiałe? Jakie? Mgliste mamy o nich pojęcie. Najsilniej odczuwał, choć może nam się to wydawać dziwne, brak spadkobierców płci męskiej. U Arabów, u Semitów w ogó- le, była to rzecz wstydliwa, a mężczyzn, których to spotkało, określano słowem abtar, co znaczy mniej więcej "okaleczony, amputowany". Pewnego dnia, na początku swego nau- czania, Mahomet-abtar usłyszy z niebios głos recytujący te oto zjadliwe wersety: Zaprawdę. My daliśmy tobie obfitość! Módl się przeto do twego Pana i składaj ofiary! Zaprawdę, ten, kto ciebie nienawidzi - pozostanie bez potomstwa! Koran, CVIII, 1-3 Chadidża nie mogła dać mu męskiego potomstwa zdolnego do życia, co stanowiło na pewno dodatkowy powód do pewnego niezadowolenia z tej nieskazitelnej kobiety. Przy- pominamy sobie zdanie Ammianusa na temat "żaru, z jakim osobnicy obojga płci w tym narodzie [arabskim] oddają się miłości". Również uczony w Talmudzie, Rabbi Natan, utrzymywał, że nigdzie na świecie nie istniała taka skłonność do rozpusty, jak u Arabów, tak samo jak nie było nigdzie większej potęgi niż Persja, większego bogactwa niż w Rzymie, bardziej rozwiniętej magii niż w Egipcie. On też twierdził, że na dziesięć por- cji niemoralnego szaleństwa, jakie posiadał świat, dziewięć przypadło Arabom, dziesiąta musiała wystarczyć wszystkim pozostałym ludom. Mahomet widział wokół siebie boga- tych Kurajszytów używających i nadużywających uciech cielesnych. Zwyczaj pozwalał każdemu, głównie jednak kupcom i podróżnikom, brać sobie żony na określony czas. Po- ligamia była prawdopodobnie mniej rozpowszechniona, niż się o tym mówiło, rozwodzo- no się jednak często i bez specjalnych trudności. Uprawiano również zwyczajną prostytu- cję, która niewiele różniła się od małżeństwa czasowego. Prawdopodobnie w niektórych wypadkach obrzędy religijne zezwalały na rytualne spółkowanie. Bez trudu można było kupić sobie młode i piękne niewolnice. Mahomet jednak był związany z Chadidżą, i tylko z nią. Może ich umowa małżeńska zobowiązywała do monogamii. Bogata Chadidża znajdowała się w sytuacji pozwalającej stawiać żądania. Ale Mahometa, mężczyznę sły- nącego ze swego przywiązania do umiaru i prawości, łączyły z matką jego dzieci związki znacznie silniejsze niż wszystkie pisemne klauzule. Jednakże wiedząc coś niecoś o jego erotycznym temperamencie w późniejszych latach życia, należy mniemać, że nieraz "zgrzeszył w swym sercu", jak mówi pewna ewangeliczna sentencja, która na pewno bar- dzo by go zdziwiła. Wiele razy musiał opierać się pokusie, prawdopodobnie z pozorną tylko łatwością. Wiemy jednak, ile takie triumfy, czy wydają się łatwe, czy trudne, pozos- tawiają po sobie frustracji, jak drogo mogą być opłacone. Inna jeszcze przyczyna braku satysfakcji, rzadziej spostrzegana, to ambicja, ambicja uzasadniona, biorąca się z przekonania o własnej wartości. Niewątpliwie od najwcześ- niejszych lat Mahomet uważał, że obdarzony został wyjątkową osobowością. Widział, że wokół niego mało jest ludzi zastanawiających się nad problemami religijnymi, moralnymi i intelektualnymi, które jego - właśnie jego - nurtowały. Zamożni Kurajszyci, jego krewni i przyjaciele, zawdzięczali wpływ polityczny swojemu bogactwu, zdolności do intryg, niekwestionowanej umiejętności prowadzenia spraw publicznych. Zainteresowania Ma- hometa w tym czasie powodowały z pewnością, że uznawano go za nieszkodliwego idea- listę, niezdolnego zająć się poważnymi problemami. On jednak miał głębokie przekona- nie, że to, co wie, co czuje, jest ważniejsze niż wszystkie zawiłe kalkulacje polityków dla skutecznego przewodzenia na razie wspólnocie mekkańskiej, a być może w przyszłości dla prowadzenia wszelkich spraw arabskich. Złe samopoczucie mężczyzny ośmieszanego z powodu niemożności płodzenia synów, frustracja człowieka o dużym temperamencie erotycznym, któremu własne sumienie nie pozwala na realizację pragnień, skrywany gniew człowieka bardzo pewnego swoich racji, choć pogardzanego przez politycznych realistów, wszystko to mogło ukształtować oso- bowość spragnioną powetowania sobie wszelkich porażek, ale respektującą normy swego środowiska. Coś jednak w Mahomecie spowodowało, że przekroczył granice tych norm. Tym czymś była określona konstrukcja patologiczna. Być może już opowiadania o aniołach - które przybyły zabrać go, by otworzyć mu serce, wtedy kiedy wypasał stado należące do rodziny jego mamki - powstały na skutek ujawnienia się jakiejś choroby. Ha- lima zobaczyła go podobno pewnego dnia, jak stał blady i wstrząśnięty. Zapytany, opo- wiedział historię o dwóch na biało ubranych ludziach, którzy podeszli do niego, rozcięli mu pierś i dotknęli w niej "czegoś, nie wiem czego". Przybrany ojciec, zaniepokojony, powiedział: "Halimo, boję się, że chłopiec dostanie ataku, zabierz go do jego rodziny, za- nim się to stanie." Mahomet nie miał wtedy, przypomnijmy to sobie, więcej niż sześć lat. Być może historia ta została w całości wymyślona, być może udziałem małego Maho- meta stało się psychiczne przeżycie tak dobrze znane wielu szamanom w Azji Środkowej i Północnej oraz australijskim czarownikom. W momencie inicjacji czują, że jakiś duch wyjmuje im trzewia i zastępuje je nowymi organami. W każdym razie pewne jest, że ja- kieś ataki nękały Proroka, kiedy osiągnął wiek dojrzały. Jego chrześcijańscy przeciwnicy dopatrywali się w nich epilepsji. Jeśli to prawda, to przejawiała się ona w łagodnej posta- ci. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że konstytucja psychofizjologiczna Mahometa była dokładnie taka sama, jak u wielu mistyków. U wszystkich ludów, we wszystkich społeczeństwach spotkać można jednostki, dla których przystosowanie się do zwykłych ról, jakiego wymaga od nich społeczeństwo, jest trudne lub nawet niemożliwe ze względu na ich konstytucję i losy osobiste, a wyjaśnienie tego należy już do psychologa. Niektórzy przez swoje postępowanie popadają w silny konflikt ze środowiskiem. Inni znajdują sposoby, by jakoś się przystosować, zwłaszcza że wiele społeczeństw przewidziało wyjątkowe role dla wyjątkowych osobowości. W wielu społeczeństwach określonej kategorii osobnikom odbiegającym od normy powierza się zadanie nawiązywania kontaktu ze światem nadprzyrodzonym, światem duchów, świa- tem bóstw. A to dlatego, że pewna liczba tych osobników posiada nadzwyczajne zdolności. Widzą to, czego inni nie widzą, słyszą, czego inni nie słyszą; emocja, której źródło nie jest im znane, dyktuje im gesty i słowa, których nie tłumaczy typowe zachowanie przeciętnej jednostki. Naturalnie przypisuje się te fakty ich związkom z innym światem, światem po- tęg normalnie niewidzialnych i niesłyszalnych, mogących dokonywać rzeczy dla ogółu śmiertelników niemożliwych. Oczywiście wśród tych wyjątkowych osobników są tacy, którzy bardzo odstają od normy, i tacy, którzy sporadycznie zachowują się osobliwie i dziwnie, w określonych okolicznościach, na co dzień zaś reagują jak wszyscy. Bywają też osobnicy, których moż- liwości umysłowe są ograniczone, a szczególny sposób bycia wcale ich nie wzbogaca; są jednak też jednostki o złożonej, silnej osobowości i umysłowości oryginalnej i bogatej. Również w Arabii przedmuzułmańskiej żyli tacy ludzie. Uważano, że arabscy poeci byli natchnieni przez ducha. Byli to zwłaszcza jasnowidze, kahinowie, w liczbie mnogiej kohhan lub kahana, słowo mające tę samą etymologię co hebrajskie kohen, czyli kapłan. Kahinowie mieli wizje, szczególnie jednak pozostawali w zażyłości z duchami, które na- zywali swymi towarzyszami, przyjaciółmi, swoimi "widzącymi", a które przemawiały przez ich usta. Duch taki kazał im niewyraźnie szeptać, podsuwał krótkie, urywane zda- nia rymujące się ze sobą, pełne przysiąg, których świadkami są gwiazdy, wieczór i ranek, rośliny i zwierzęta, a wszystko to w przyspieszonym rytmie, aby zrobić wrażenie na słu- chaczach. Wieszczyli, przykrywając się płaszczem. Były to osobistości szanowane, od- woływano się do nich, by zasięgnąć opinii, uzyskać wyrocznię czy radę na temat spraw publicznych i prywatnych. Mahomet miał wiele cech wspólnych z kahinem, jego współcześni nie omieszkali tego podkreślić. Bez wątpienia był to ten sam typ konstytucji fizjologicznej i psychicznej. Jak kahin ulegał nerwowym kryzysom, widział, słyszał, odczuwał rzeczy niedostępne dla zmysłów innych istot ludzkich. Być może głębokie wewnętrzne niezaspokojenie, jedno- cześnie przyczyna i skutek jego usposobienia, w okresie gdy zbliżał się do czterdziestki, przyczyniło się do utrwalenia tych predyspozycji. Ale ponieważ obdarzony był osobo- wością znacznie bogatszą i silniejszą niż osobowość zwykłego kahina, to niezaspokojenie nakazywało mu zastanawiać się. Proces rozwoju intelektualnego toczył się równolegle do procesu odbijania się następstw jego wrodzonego temperamentu i osobistych losów na systemie nerwowym. A był to rozwój niepospolity. Mahomet nie był kahinem, nie odnajdywał zagubionych wielbłądów, nie wyjaśniał snów. Nie przyjmował roli, która mogła znaleźć uznanie, zawodowego jasnowidza, do- radcy do spraw nadprzyrodzonych jakiegoś plemienia lub księcia. To jeszcze nadal ozna- czałoby integrowanie się - przy takiej odrębności psychicznej - ze społeczeństwem arabs- kim w sferze socjalnej i duchowej. Nie zdając sobie z tego sprawy starał się przekroczyć te ramy. Pozostawał przeciętnym kupcem, dobrym mężem i dobrym ojcem rodziny, roz- sądnym, służącym dobrą radą, ale jednocześnie kształcił się i niejedno przemyślał. Krok po kroku jego umysł posuwał się po drodze, która miała doprowadzić go do przekrocze- nia perspektywy jego kraju i jego czasów. Pytania, które sobie stawiał, miały najczęściej aspekt religijny. Znowu wybuchła woj- na między dwiema potęgami epoki, Persją i Bizancjum, tym razem jednak konflikt przy- bierał nieoczekiwane rozmiary. Tak wysoki urzędnik jak Prokopiusz wyraźnie określił jego przesłanki polityczne i ekonomiczne. W oczach mas była to przede wszystkim wal- ka ideologiczna. Wojna, jak widzieliśmy, rozpoczęła się w 572 r., ale w 591 r. nowy per- ski król królów, który wstąpił na tron dzięki rzymskiej pomocy - Chosroes II zwany Par- viz, "Zwycięzca" - zawarł pokój korzystny dla jego protektorów. Wkrótce jednak zaprag- nął odzyskać to, co oddał. W 602 r. przyjaciel Chosroesa, bazyleus Maurycy, został zde- tronizowany i zabity w czasie wojskowego buntu, który oddał władzę w ręce Fokasa, bru- talnego, porywczego oficerka. Dla króla królów stało się to pretekstem do wznowienia działań wojennych. W zadziwiająco krótkim czasie oddziały perskie posunęły się bardzo daleko. Jedna armia podbiła rzymską Armenię, zajęła Azję Mniejszą, a w 610 r. jej zwia- dowcy dotarli nad Bosfor po przeciwnej stronie Konstantynopola. Inna kierowała się ku Syrii, miasta górnej Mezopotamii poddawały się jedno po drugim. Rozpoczęło się oblę- żenie Antiochii. W Syrii zbuntowali się monofizyci. Żydzi skorzystali z anarchii i z faktu zbliżania się Persów, by wziąć odwet w porozumieniu z antyrządowym ugrupowaniem polityczno-sportowym. Zabili sprzyjającego cesarzowi patriarchę Antiochii. W obliczu klęski niezadowoleni oddali władzę w ręce wspaniałego żołnierza, Herakliusza, który wkroczył do Konstantynopola w październiku 610 r., Fokas zaś został obalony. Podczas gdy Herakliusz powoli przygotowywał swoją armię do kontrataku, Persowie odnosili ko- lejne sukcesy. W 611 r. padła Antiochia, później przyszła największa klęska: 5 maja 614 r. zdobyte zostało święte miasto Jerozolima. Patriarchę i mieszkańców wzięto do niewoli, kościoły spalono, a najświętszą relikwię, Prawdziwy Krzyż, uroczyście przewieziono do Ktezyfonu. W roku 615 perski dowódca Szahin zajął leżący naprzeciwko Konstantynopo- la Chalcedon. W latach 617-619 Persowie okupowali Egipt, spichlerz cesarstwa, a zwłaszcza stolicy. Awarowie i Słowianie zagrażali od zachodu. Bizancjum poniosło całkowitą klęskę. Po stronie perskiej byli też chrześcijanie. Faworytą Chosroesa była chrześcijanka z Sy- rii, Szirin, ich miłość stała się tematem wielu powieści we wszystkich językach muzuł- mańskiego Wschodu. Nestorianie nadal popierali Chosroesa. Jego wielki skarbnik Jazdin był chrześcijaninem i wszędzie budował kościoły i klasztory. Monofizyci, którzy prze- ważali w Syrii i w Egipcie, jeśli nie wspomagali Persów sprzymierzonych z nestorianami, to nie zadali sobie najmniejszego trudu, by bronić cesarstwa. Znajdowali się oni od co najmniej dwustu lat w stanie moralnej secesji, różnice religijne podkreślały i odsłaniały partykularyzmy lokalne jak też quasi-narodowościowe uczucia buntu przeciwko wpły- wom greckim, uczucia, którym sprzyjał postępujący upadek gospodarczy. Gdyby jednak spojrzeć z dalekiej perspektywy, to postawa Żydów nadawała konfliktowi, przynajmniej po części, charakter wojny religijnej. I tak w dalekiej Galii relacjonowano owe wydarze- nia bardzo je upiększając. Trzydzieści czy czterdzieści lat później burgundzki kronikarz wyjaśnia, że Herakliusz "miał przyjemny wygląd, piękną twarz, był wysokiego wzrostu; bardzo to śmiały, nieustraszony wojownik. Często zabijał lwy na arenie i dziki w leśnych ostępach." Kiedy Persowie zbliżyli się do stolicy, zaproponował ich cesarzowi Chosroe- sowi rozstrzygnięcie wojny pojedynkiem. Chosroes, zamiast stawić się osobiście, posłał za siebie bardzo dzielnego patrycjusza, którego Herakliusz zabił podstępem. Wtedy Per- sowie uciekli. Herakliusz był też "bardzo biegły w naukach". Zgłębiał tajniki astrologii i dowiedział się, dzięki tej sztuce, że jego imperium zostanie zniszczone przez narody ob- rzezane. Zrozumiał, że chodzi o Żydów i "przekazał Dagobertowi, królowi Franków, prośbę, by wydał rozkaz ochrzczenia w wierze katolickiej wszystkich Żydów w swoim królestwie; co zostało natychmiast wykonane przez Dagoberta. Herakliusz zarządził to samo we wszystkich prowincjach imperium, ponieważ nie wiedział, skąd wyjdzie ta pla- ga mająca ugodzić w jego cesarstwo." (Chronique dite de Fredegaire, IV, paragrafy: 64, 65). Z całą pewnością wydarzenia te wywierały wielkie wrażenie i w Arabii. Propaganda chrześcijańska różnych ugrupowań oraz propaganda żydowska były bardzo aktywne. Mówiliśmy już o warunkach społecznych, które sprzyjały ich rozszerzaniu. Ktokolwiek w Mekce zadałby sobie trud, mógł łatwo znaleźć Żydów i chrześcijan, którzy tylko cze- kali na to, by wyłożyć zasady swej wiary. Całe nieszczęście, jeśli chodzi o chrześcijan, polegało na tym, że nie znali dobrze swojej własnej religii. W większości byli to ludzie prości: kupcy, rzeźnicy, kowale, stawiający chorym bańki, handlarze starzyzną, sprze- dawcy wina, ludzie prowadzący niespokojny tryb życia, niewolnicy. Nie żyli w jednej zorganizowanej wspólnocie, nie mieli kapłanów, kościołów. Należeli do różnych wspól- not wzajemnie uważających się za heretyckie. Z całą pewnością teologia nie była ich mocną stroną. Ich religia była pochodzącą z ludu religią prostaczków. Odmawiali na pewno kilka modlitw i bez wątpienia znali, nieco zniekształcone, piękne historie ze Sta- rego i Nowego Testamentu. Inaczej sprawa się miała z Żydami, widzieliśmy ich działal- ność jako osadników-rolników, byli liczni, dobrze zorganizowani w całej Arabii. Ich wspólnoty były zwarte i zamknięte. W Mekce - gdzie dawała się we znaki ich handlowa konkurencja, gdzie obawiano się ukrytej potęgi aktywnych i ekspansywnych grup Ży- dów, gdzie zdumienie budziły ich oryginalne zwyczaje, wstręt do produktów żywnoś- ciowych lubianych przez wszystkich, jak tłuszcz z garbu wielbłąda, gdzie wydrwiwano ich arabszczyznę usianą kalkami słów aramejskich i hebrajskich - raczej spotykało się ich niewielu. A jednak i oni nie wzdragali się opowiadać ciekawskim bałwochwalcom histo- rii biblijnych, rozbudowanych i upiększonych przez twórczość literacką okresu hellenis- tycznego i rzymskiego, takich, jakie znamy z różnych wersji Talmudu i całej literatury midraszu. Wydaje się, że niektórzy myśleli o tym, by temat Objawienia i powstałe wokół niego opowieści udostępnić szerokiemu audytorium arabskiemu, umiejscawiając wybrane wydarzenia w Arabii lub dokonując judaizacji niektórych ludowych opowiadań arabs- kich. Mahometowi zarzucano, wiemy to z całą pewnością z tekstu samego Koranu, że słu- chał ludzi mówiących obcym językiem (Koran, XVI, 103), którzy opowiadali "baśnie dawnych przodków" (Koran, XXV, 5). Na pewno tych opowiadań słuchał najuważniej. W ich świetle powolutku wyrabiał sobie pogląd na świat i jego historię. Żydzi i chrześci- janie mówili mu o tym samym Bogu, Allahu, "Bóstwie", które czczono również w Arabii "dodając mu współtowarzyszy". To On stworzył niebo i ziemię, od Niego pochodzą cuda natury, zadziwiające zjawiska takie jak burza, piorun, deszcz. Nim wytłumaczyć można było cudowną kompozycję ciała ludzkiego, tajemnicę rozmnażania się zwierząt, zagadki wegetacji. Po śmierci wskrzesi ciała i będzie sądził bez apelacji wszystkich śmiertelnych, wynagradzając ich - w zależności od tego, jak sprawowali się na ziemi - rozkoszami nie- biańskiego ogrodu lub karząc cierpieniami w miejscu tortur. W ten sposób wyjaśniał się tajemniczy świat, który nas otacza, tak naprawiana była jego niesprawiedliwość. Ta wizja świata miała wyraźną wyższość, intelektualną i moralną, nad arabską wizją pogańską, w której w dziwaczny sposób zwalczały się dziesiątki bóstw, bez decydującego jednak wpływu w porównaniu z Bogiem i Losem, a zwłaszcza bez owej perspektywy, że Spra- wiedliwość wyjdzie zwycięsko z tych anarchicznych walk wszystkich przeciw wszyst- kim. Allah pomyślał zresztą o tym, by dać się poznać i by dać poznać swoją wolę. Kilka- krotnie wysyłał ludzi, proroków, żeby przedstawiali określonym grupom Jego Objawie- nie. Już Adam obarczony został podobnym poselstwem. A później patriarchowie wymie- niani przez Hebrajczyków - którzy nie wszyscy byli, ściśle mówiąc, Żydami, czego nie omieszkali podkreślić chrześcijanie - Noe, przodek wszystkich ludzi, Abraham, który według nauki wypływającej z historii Isma'ila i Hagar był przodkiem nie tylko Żydów, ale i Saracenów (stąd nazwa Hagarenów, którą im przypisywano w literaturze tego okre- su). Jakub, Józef, Mojżesz zwłaszcza zostali obarczeni posłannictwem na rzecz Izraela. Wielcy prorocy wywarli niewielki wpływ na fantazję ludową, ale ze świętej historii Ży- dów pozostało to, co zapamiętują prostaczkowie: Dawid zwycięzca Goliata, mądry Salo- mon, Lot dyskutujący z Sodomitami, Jonasz i jego wieloryb, Eliasz rywalizujący z pro- rokami Baala, Hiob na kupie gnoju... Chrześcijanie mówili też o Jezusie, w którym wi- dzieli Syna Bożego i samego Boga, wchodząc w jakieś zawiłe rozważania, niezrozumiałe dla umysłów mało wyrafinowanych. Dyskutowali o tym zresztą zażarcie, jak i o naturze boskiej i ludzkiej Mesjasza; temat ten wywoływał najbardziej zaognione spory. A prze- cież i Jezus był zwiastunem Dobrej Nowiny, Ewangelii, dla ludzi. Był bardzo podobny do proroków, sam się do nich upodobnił i został wzięty za jednego z nich. Prorok to raczej wyjątkowy, prawdę mówiąc, prorok doskonały, jeśli wziąć pod uwagę urocze i porywa- jące historie, jakie opowiadano o Marii, Jego matce (czyż nie istniała w historii Mojżesza dziewica Maria śpiewająca kantyczki? czyż to nie ta sama?), i Jego cudownym poczęciu. Dlaczego odrzucać tak piękną przypowiastkę, jak to czynili Żydzi? Jeśli trudno było uwierzyć, że jest Synem Bożym - chyba że się popadnie w arabski politeizm, który właś- nie chciano odrzucić, lub zagłębi w niezrozumiałe rozważania teologiczne na temat natu- ry, osoby, bytu i hipostazy - czy nie prościej było uznać go za jednego z proroków, naj- większego i najcudowniejszego? Do wszystkich tych proroków opinia publiczna różnych części świata orientalnego do- dawała innych. Babilończyk Mani (216-276) stworzył nowy system religijny w pewnym okresie bardzo rozpowszechniony i cieszący się sławą, manicheizm. Ubiegał się o to, by zostać uznanym za jednego z wysłanników Boga do różnych ludów. Sam pisał: "Mądrość i dobre dzieła były przynoszone w doskonałym ciągu, wiek po wieku, przez posłańców Boga. Dotarły w określonym czasie za pośrednictwem proroka nazwanego Buddą do In- dii, w innym czasie poprzez Zaratustrę (Zoroastra) do Persji, jeszcze w innym przez Jezu- sa do świata zachodniego. Po czym przyszło Objawienie, a Proroctwo przemówiło w ostatnim wieku przeze mnie, Maniego, Wysłannika prawdziwego Boga, w kraju Ba- bel." Koncepcja ta została przejęta z poglądów różnych chrześcijańskich sekt dysydenc- kich o inspiracji gnostycznej. Również według apokryfów Dziejów Apostolskich aposto- łowie podzielili między siebie rejony świata, aby każdy miał swój udział w Ewangelii. Krzyczącą niesprawiedliwością wydawało się, że jakiś kraj mógł nie zostać objęty bos- kim nauczaniem. Arabowie, którzy słuchali wszystkich tych historii, przypominali sobie pod ich wpły- wem fantastyczne opowiadania o dawnych ludach Półwyspu, którym przypisywano wzniesienie znajdujących się na nim antycznych budowli. Mówiło się o klęskach, jakie dotknęły te nie istniejące już ludy, Adytów i Samudytów. Czy tak trudno było przyjąć, że klęski te zostały zesłane jako kara za odrzucenie misji wysłanych do nich proroków? I tak potop był karą dla ludzi głuchych na przestrogi Noego, a Jezus zagroził Jerozolimie, "która zabijała proroków", takim samym losem. Ludzie tacy jak Mahomet, Arabowie, słuchali tych opowiadań i zastanawiali się. Żydzi i chrześcijanie byli wspierani przez imperia światowe, należeli do potężnych i bogatych organizacji. Wysuwając roszczenia powoływali się na święte księgi zesłane z nieba w dawnych epokach, godne szacunku ze względu na ich starodawność, a których donios- łość potwierdziły cuda. Znali tajemnice Boga, wiedzieli, w jaki sposób chciał On być wielbiony, jakich domagał się modlitw i ofiar, jakich postów i jakich procesji, by być łas- kawym dla ludzi. Tajemnice te wymykały się Arabom, Arabowie byli oddaleni od Allaha. Trzeba było wstąpić do szkoły ludzi wiedzących, ludzi Księgi, starać się w ten sposób zbliżyć do Allaha. Część ludzi tak właśnie myślała, nie zostawali jednak chrześcijanami lub Żydami. Wi- dzieliśmy, jakie racje, wypływające z narodowej dumy, nie pozwalały wielu Arabom na nawrócenie. Być może już wtedy nazywano ich hunafa (liczba mnoga od hanif) wobec Boga, prawdopodobnie od źle rozumianego aramejskiego słowa oznaczającego niewier- nych. Rozumiano przez to, że usiłowali zbliżyć się do Allaha, nie dawali się jednak wciągnąć w szeregi którejś z uznawanych religii. Być może zauważyli już, że według opowiadań Żydów i samych chrześcijan przed stworzeniem judaizmu przez Mojżesza lu- dzie przez nich szanowani, tacy jak Abraham (po arabsku Ibrahim), przyjmowali taką samą postawę. A czyż Abraham, według samej Biblii, nie był przodkiem Arabów poprzez swego syna Isma'ila? Czy nie stało się odtąd oczywiste, że Arabowie przejęli tę niezależ- ną postawę adoracji Allaha, postawę ich przodka? Żydzi i chrześcijanie gardzili Arabami. Byli dla nich właściwie dzikusami, którzy nie mieli nawet zorganizowanego Kościoła jak ludy cywilizowane. Być może to duma spo- wodowała, że Arabowie przejęli słowo "poganin, niewierny", hanif, którym "cywilizo- wani" ich nazwali. Byli niewiernymi, Boga szukali w niewiernych. W wielu z nich zro- dził się bunt przeciw tym ludziom, którzy ich we wszystkim upokarzali. Podobnie działo się i na płaszczyźnie politycznej, bizantyjski cesarz Maurycy zniósł arabski fylarchat Ghassanidów. Z drugiej zaś strony barykady Chosroes Parviz, który stał się podejrzliwy wobec swego arabskiego wasala z Al-Hiry, An-Numana III, sławnego wśród poetów arabskich chrześcijanina, kazał go uwięzić i stracić około 602 r. Odebrana rodowi Lach- midów władza królewska została oddana członkowi innego plemienia, bez wpływów, bez tradycji rządzenia, nadzorowanego na domiar przez perskiego inspektora. Jednak nowy "król" Al-Hiry zażądał od jednego z szajchów arabskiego plemienia Bakr, również współdziałającego z Persami, broni, tysiąca tarcz i pieniędzy, które zdeponował u niego An-Numan, zanim został uwięziony. Wódz arabski odmówił. Chosroes wysłał przeciwko niemu potężną armię złożoną z posiłkowych oddziałów arabskich i tysiąca jeźdźców per- skich. Bitwa, która rozegrała się w pobliżu źródła Zu Kar, niedaleko przyszłej Al-Kufy, zakończyła się klęską Persów - którzy stracili dwóch dowódców - i ich arabskich sprzy- mierzeńców. Opowiadano, że kiedy Mahomet dowiedział się o tym w Mekce, wypowie- dział te oto słowa: "Po raz pierwszy Arabom udało się zwyciężyć Persów." I nie po raz ostatni. Upokorzenie Arabów i ten pierwszy, niewiele znaczący odwet były jednak tylko epi- zodami w porównaniu z wydarzeniami często apokaliptycznymi. Walka dwóch potęg do- chodziła do punktu kulminacyjnego. Być może zbliżał się koniec drugiego Rzymu. Żydzi brali odwet na chrześcijanach. Wszędzie wojnie zewnętrznej towarzyszyły niepokoje. W Arabii o tym wszystkim wiedziano. Jak to się często w historii zdarza, wielu upatrywa- ło w tych wydarzeniach zbliżającego się końca świata. A czy u Arabów, którzy doznali z zewnątrz upokorzenia, nie tryumfował upadek mo- ralności? Bogaci i wpływowi uciskali biednych. Prastare prawa solidarności plemiennej były na co dzień gwałcone. Ludzie słabi i sieroty często sprowadzani byli do roli niewol- ników. Stary, niepisany kodeks moralności i przyzwoitości został podeptany. Nie wie- dziano już nawet, jakiego boga czcić. Czy w czasach Noego sytuacja była gorsza? Czy wszystko to nie zapowiadało bliskiej katastrofy, być może nawet Sądu Ostatecznego, o którym mówili Żydzi i chrześcijanie? Żydzi posiadali przepowiednie, które wyznaczały koniec świata na schyłek V wieku, później na rok 531. Trzeba było przesunąć tę datę. Jednak wielkie wojny między cesars- twami i nowy zryw narodu żydowskiego wydawały się pewnymi znakami. Mówiono: "Jeżeli widzicie walczące ze sobą królestwa, spójrzcie, gdzie są kroki Mesjasza. Wiedz- cie, że tak właśnie będzie, ponieważ zdarzyło się to również w czasach Abrahama. Kiedy królestwa wzajemnie się atakowały, Abraham został odkupiony." Liczne teksty wróżyły, że właśnie wielka wojna między Rzymianami i Persami poprzedzi nadejście końca. Tak mówił pewien tekst targumiczny: "Raduj się, wesel, Konstantynopolu, miasto zbrodni- czego Edoma [termin oznaczający Rzym i Rzymian], zbudowane na ziemi Romanii, po- siadające liczne armie ludu Edoma! Na ciebie też spadnie kara, Partowie [Persowie] cię spustoszą, kielich przekleństwa wisi nad tobą, zostaniesz upojone i odrzucone. I wtedy twój grzech zostanie odkupiony, wspólnoto Syjonu!Zostaniesz wyzwolona przez króla Mesjasza i kapłana Eliasza." I jak tu wątpić, że nadchodziły te właśnie czasy? W takiej sytuacji zawsze znajdą się ludzie, którzy powstaną i będą głosić zbliżającą się katastrofę, wzywać grzeszników, by zawarli pokój z Bogiem i przygotowali się do wiel- kiego dnia. W Arabii nie brakowało takich proroków. Mówiono o niejakim Chalidzie Ibn Sinanie posłanym do plemienia Abs i niejakim Hanzali Ibn Safwanie. Znany jest zwłasz- cza pewien Maslama z plemienia Banu Hanifa w Al-Jamamie, w samym centrum Arabii. Tradycja muzułmańska z zapamiętałością usiłowała go ośmieszyć, tłumacząc jego sukces sztuczkami prestidigitatora i wyznaczając datę jego pojawienia się jako proroka na dość późne czasy. Jednak niektóre informacje zachowane przez historyków arabskich przeczą temu obrazowi. Maslama nauczał w imieniu Boga, którego nazywał Rahmanem, to zna- czy Miłosiernym. Była to nazwa, wiemy to już teraz z inskrypcji, jaką mieszkańcy Po- łudniowej Arabii nadawali Bogu Żydów i Bogu Ojcu z Trójcy chrześcijańskiej; według zwyczaju aramejskiego i hebrajskiego nazwa ta przyjmowała postać Rahmanan, co zna- czy - z południowoarabskim rodzajnikiem aglutynowanym na końcu słowa - Łaskawy. Powiadają, że sam Maslama określany był mianem Rahmana, imieniem swego Boga. Otóż Mahometowi zarzucano, że swoją naukę wziął od pewnego Rahmana z Al-Jamamy. Niektóre dane mówią też, że rozpoczął on swoją działalność przed Mahometem, któremu później zaproponował podzielenie się władzą. Wydaje się więc, iż mamy tu dowód na to, że w tym czasie żył w Arabii prorok głoszący naukę podobną do nauki Mahometa. Wszystko to miało swój wpływ na Proroka. Niezaspokojony wyczekiwał tylko czegoś, co nada jego życiu sens, co zapewni mu wzięcie odwetu na ludziach bogatych i wpływo- wych. Znał istotę nowych idei, które przynosili Żydzi i chrześcijanie, sympatyzował z tendencjami monoteistycznymi, ale pozostawał Arabem, który nie zamierzał odłączyć się od swych arabskich braci. Buntował się przeciw złu, jakie niosły ze sobą niedawne przemiany społeczne, przeciw zasmucającemu zepsuciu, które odkrywał u wielu. On sam, nadal jeszcze pełen wspomnień z lat ubóstwa i upokorzeń, współczuł cierpieniom ofiar tych przemian. Lękiem napawały go wielkie wydarzenia wstrząsające światem. Zadawał sobie pytanie, czy nie należało widzieć w nich znaku zbliżającego się końca czasów i wielkiego boskiego wyrównywania rachunków. Widział, jak pojawiają się prorocy gło- szący się wysłannikami Boga, posłanymi, by wzywać ludzi do żalu za grzechy. W nim samym duma i poczucie własnej wartości rodziły myśl, że być może odegra on swoją rolę w dramatycznych wydarzeniach Ostatnich Dni. Jego organizm przygotowany był na szok, który odsłoniłby przed nim drogi boskie. Rozdział IV Narodziny sekty W ten sposób poprzez rozliczne wpływy zewnętrzne dusza Mahometa wzbogaciła się, w ten sposób powolutku spotykały się w niej przeróżne zainteresowania. Równocześnie jednak toczyła inną bitwę, rozpoczynała inną wędrówkę po nieprzeliczonych komnatach tego wewnętrznego zamku, "który cały składa się z jednego diamentu lub przeczystego kryształu", jak powiedziała Teresa z Avili. Bardzo wcześnie skierował spojrzenie na śro- dek zamku, "siedzibę, pałac, gdzie mieszka Król". Nie wiadomo, kiedy nabrał zwyczaju szukania samotności w jaskini na wzgórzu Al-Hira, kilka kilometrów na północny wschód od Mekki, jednym z owych nagich, po- krytych jałową glebą wzniesień "o brzydocie absolutnej",o "brudnych i monotonnych od- cieniach na przemian "brudnożółtych, jasnobrązowych i brudnobrązowych, ponuro sza- rych" które widział Charles Huber na krótko przed śmiercią. Z pewnością nic tu duszy nie mogło przeszkodzić w kontemplacji. Żydowscy i chrześcijańscy pustelnicy zapoczątko- wali ów zwyczaj. Za ich przykładem z pewnością kilku hanifów oddawało się nocnym medytacjom. "Nie ma po temu bardziej odpowiedniego czasu niż noc - pisał Jean Gerson - bo jest ona najbardziej cicha, spokojna i tajemnicza, nie kusi w niej próżność tego świa- ta." Czego pragnął i czego poszukiwał Mahomet, co właściwie robił? Żaden godzien zau- fania tekst tego nam nie mówi. Na pewno poszukiwał prawdy o sprawach boskich, poru- szony tym wszystkim, co mówiono o Allahu i jego objawieniach. W jaki sposób? Prakty- ki chrześcijańskich pustelników - którzy żyli na pustyni, czytali Pisma przy płomyku świecącego nocą kaganka, modlili się do Boga płacząc i wydając okrzyki - poruszyły wyobraźnię poetów arabskich. Poganie, zaniepokojeni, mogli odczuwać potrzebę naśla- dowania ich, jak przyszły biskup z Arbel w Mezopotamii, który, zanim został ochrzczo- ny, "wchodził do pieczary i medytował nad marnością i nietrwałością świata". Nie ulega więc wątpliwości, że Mahomet oddawał się medytacjom i prosił Boga, by go oświecił. I nagle pewnego dnia - według najbardziej wiarygodnego opowiadania, jakie na temat owych zdarzeń posiadamy, które odwołuje się do zwierzeń samego Mahometa po- czynionych ukochanej A'iszy - coś się wydarzyło. "Początkiem objawienia dla Posłańca Boga opowiadała - było Prawdziwe Widzenie, a przyszło ono jak nagły brzask (falak as-subh)." Słowo arabskie oznacza tu nagłe pęknięcie, nocne ciemności gwałtownie roz- darte niespodziewanym pojawieniem się gwiazdy w tym kraju bez świtów i bez zmierz- chów. Tak pojawia się widzenie Bytu, a może dojmujące odczucie czyjejś obecności: "Sam Bóg zamieszkał we wnętrzu tej duszy, tak że kiedy przyszła do siebie, nie mogła mieć najmniejszej wątpliwości, że była w Bogu, a Bóg w niej" (Teresa z Avili). A może jest to nagłe przywidzenie? Teresa z Avili mówi dalej: "Dusza zupełnie nie oczekuje wi- dzenia, zupełnie o nim nie myśli, kiedy nagle w całej pełni ukazuje się obraz Naszego Pana; porusza wszystkie władze i zmysły, napełnia je obawą i pomieszaniem, by wkrótce przywrócić im cudowny spokój. Jak w chwili kiedy świętego Pawła ogarnął strach, roz- pętała się burza i zapanowało wielkie poruszenie w przestworzach, tak samo w owym wewnętrznym świecie, o którym mówimy, najpierw dokonuje się wielki wstrząs, potem w okamgnieniu, jak już powiedziałam, nastaje spokój." "Po tym wydarzeniu - ciągnie A'isza - samotność stała mu się droga. Działo się to w jaskini Al-Hiry. Spędzał kilka nocy w pobożnym odosobnieniu, potem wracał do ro- dziny. Później szedł znowu do jaskini, zabierając żywność na taki sam okres." Musiało to trwać dość długo. Aż pewnego dnia przyszło wielkie wezwanie, ono również nagle, bez zapowiedzi. Owego dnia niespodziewanie dał się słyszeć głos. Bez wątpienia po raz pierwszy do- znanie czegoś nadzwyczajnego było tak wyraźne, inaczej trudno byłoby wyjaśnić wzru- szenie pobożnego mekkańczyka. Głos wypowiedział trzy arabskie słowa, które miały wstrząsnąć światem: "Jesteś Posłańcem Boga!" "Stałem, przysiadłem jednak na kolanach - opowiadał podobno Mahomet - a później poczołgałem się, podczas gdy górną część mojego ciała przeszywały dreszcze. Wszedłem do Chadidży i powiedziałem: , aż strach w końcu mnie opuścił." Jak się sprzęgło to objawienie z następnymi, w jakim porządku chronologicznym? Nie wiadomo dokładnie. Z pewnością ich forma stawała się z czasem coraz bardziej określo- na. Po doznaniach czyjejś nadprzyrodzonej obecności, po niejasnych wizjach i zasłysza- nych prostych zdaniach przyszły długie ciągi uporządkowanych słów, przekazujące wy- raźny sens, posłanie. Na pewno były i przerwy, i nawroty. Tradycja o tym napomyka. Najpierw było przerażenie nagłym objawieniem się boskości i tajemniczymi zamiarami, jakie mogła żywić względem swojego podopiecznego nieznana siła z niej emanująca. Później, kiedy Mahomet przyzwyczaił się już do myśli o swym wyjątkowym przeznacze- niu, przyszła obawa, że się pomylił, i, zwłaszcza wtedy gdy na jakiś czas nadprzyrodzone siły przestały się przejawiać, lęk, że został przez swego Boga opuszczony. Wszyscy mis- tycy przechodzili przez okresy pełne wątpliwości i obaw. "W chwili kiedy dusza usłysza- ła słowo - pisze Teresa - była przekonana, że pochodzi ono od Boga; kiedy jednak od te- go momentu upłynęło dość dużo czasu, a początkowe wrażenie ustąpiło, rodzi się w niej wątpliwość i dusza zapytuje siebie, czy zwiódł ją demon, czy padła ofiarą własnej wyob- raźni; jednak w chwili kiedy słyszy to słowo, nie ma żadnych wątpliwości i raczej umar- łaby, żeby tylko potwierdzić jego prawdziwość." Niepokój Mahometa był wielki. "Myśla- łem - mówił - że rzucę się w dół z górskiego urwiska." Być może ze szczytu samej góry Al-Hira, która kończy się skalistą granią, urwistą i śliską. W tych dniach miał wizje; później słyszał samego Boga, który zapewniał jego prze- ciwników, że były prawdziwe, i opisywał je: Nie zeszedł z drogi wasz towarzysz ani też nie błądzi. On nie mówi pod wpływem namiętności. To jest tylko objawienie, które mu zostało zesłane. Nauczył go posiadający wielkie moce, obdarzony siłą; stanął prosto, kiedy był na najwyższym horyzoncie; następnie zbliżył się i pozostał w zawieszeniu, w odległości dwóch łuków lub jeszcze bliżej; i wtedy objawił swojemu słudze to, co objawił. Koran, LIII, 2-10 I on widział go po raz drugi przy Drzewie Lotosu Ostatniej Granicy, w pobliżu którego jest Ogród Schronienia, kiedy Drzewo Lotosu okryte było tym, co je okrywało. Jego spojrzenie nie odwróciło się w bok ani nie pobiegło w dal. Zobaczył on jeden z największych znaków swego Pana. Koran, LIII, 13-18 Albo: na noc, kiedy ciemność zapada; na poranek, kiedy zaczyna oddychać! To, zaprawdę, słowo Posłańca szlachetnego, posiadającego moc u Władcy Tronu, zdecydowanego, słuchanego, ponadto godnego zaufania! Wasz towarzysz nie jest opętany! Z pewnością on zobaczył go na jasnym horyzoncie! Koran, LXXXI, 17-23 Tradycja muzułmańska widziała w istocie, która ukazała się Mahometowi, archanioła Gabriela (po arabsku Dżibril) lub Sirafila. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że począt- kowo Mahomet nie rozpoznał go, a zobaczył w nim jedynie potężnego wysłannika Boga, być może Jego emanację, jak te nieokreślone istoty, o których mówili chrześcijanie: Duch, Tchnienie Boga lub Jego Słowo. Wreszcie pewnego razu, według opowiadania Mahometa, Potężna Istota powiedziała mu: " Odparłem: , Chwyciła mnie i potrząsnęła mną trzy razy, aż poczułem się krańcowo wyczerpany. Rzekła wtedy: I recytowałem." Mahomet wypowiedział pierwsze zdanie tego, co miało być Koranem. Jest dość prawdopodobne, że stało się to z 26 na 27 rama- danu, w nocy, która miała zostać nazwana Nocą Przeznaczenia. Noc ta warta jest więcej niż tysiąc miesięcy, powie późniejszy ustęp Koranu. Każdego roku muzułmanie oczekują tej nocy, ponieważ wierzą, że w pewnej chwili niebo otwiera się, pojawia się tajemnicze światło, a ten, kto je spostrzeże, tego pragnienia zostaną spełnione. Było to około 610 ro- ku ery chrześcijańskiej lub kilka lat później. Mahomet nadal jeszcze wątpił. Kim była owa istota, która mu się ukazywała? Czy nie był to demon nieczysty lub wytwór jego wyobraźni? On, który gardził jasnowidzami, czyż nie zachowywał się jak typowy kahin? Zwierzył się Chadidży. Miała ona kuzyna, człowieka starszego już, który również szukał Boga, a był hanifem. Nazywał się Waraka Ibn Naufal i był człowiekiem uczonym, dobrze znającym Pisma Żydów i chrześcijan. Powiadano nawet, że znał hebrajski. Chadidża zaprowadziła męża do niego. "Powiedziała mu - opowiadał Mahomet - Zapytał, z czym przycho- dzę, a ja opowiedziałem mu moją historię. Powiedział: Odparłem: Rzekł: " Muzułmanie nie wiedzieli, czym był ów namus, i upatrywali w nim archanioła Gabriela. Jest to jednak słowo greckie nomos, Pra- wo. W ten sposób właśnie nazywano Torę, Pięcioksiąg, objawiony przez Boga Mojże- szowi, a słowo przeszło do dialektów aramejskich. Waraka chciał powiedzieć, że chodzi- ło o kontynuację długiej serii objawień, przez które Bóg przekazywał ludom swoją wolę. Chadidża również dodawała mu otuchy. Początkowo zachowali sprawę w tajemnicy. Mijały miesiące, a objawienia powtarzały się wywołując coraz mniej zaskoczenia i stra- chu. Stale jednak było to bolesne i męczące doświadczenie. Twarz Mahometa - jak mó- wią przekazy - okrywała się potem, wstrząsały nim dreszcze, przez godzinę pozostawał nieprzytomny, jak gdyby w stanie upojenia alkoholowego. Nie słyszał, co do niego mó- wiono. Bardzo się pocił, nawet kiedy było zimno. Słyszał dziwne odgłosy, jakby łańcu- chów czy dzwonów lub szum skrzydeł. "Ani razu - mówił - objawienie nie zostało mi przesłane w taki sposób, abym nie myślał, że zabierają mi duszę." Na początku najczęś- ciej odczuwał coś w rodzaju wewnętrznego natchnienia, które nie wyrażało się w sło- wach, a kiedy kryzys mijał, recytował słowa odpowiadające jego zdaniem w sposób oczywisty temu, czym został natchniony. Inaczej mówiąc, chodzi o to, co katoliccy mis- tycy nazwali "słowami intelektualnymi", którym na pewno towarzyszyły również "inte- lektualne wizje". "Skoro nic nie widzisz, skąd wiesz, że to nasz Pan?", mówił do Teresy z Avili jej spowiednik. "Odpowiedziała mu - tak pisze sama o sobie - że tego nie wie, że nie widziała twarzy i nie może nic dodać do tego, co powiedziała; wie tylko, że to nasz Pan do niej przemówił i że nie było to złudzenie [...] Co zaś do słów, które wymawiał, nie słyszała ich wtedy, gdy tego chciała, ale w chwilach kiedy o nich nie myślała, a kiedy by- ło to potrzebne." "Niczego nie widać, ani wewnątrz, ani na zewnątrz - wyjaśnia gdzie in- dziej - a jednak, nic nie widząc, dusza czuje, kto to i z której strony jest obecny, wyraź- niej jeszcze, niż gdyby go widziała [...] Dusza nie słyszy ani wewnętrznego słowa, ani przychodzącego z zewnątrz, czuje jednak bardzo wyraźnie, kto to i z której jest strony, a czasem nawet, co chce jej przekazać. W jaki sposób, jak to się dzieje, że ona go rozu- mie? tego nie wie, ale tak jest; a w czasie kiedy to trwa, nie może tego nie wiedzieć." Kiedy indziej - a prawdopodobnie działo się tak coraz częściej - Mahomet doznawał tego, co ciż sami mistycy nazywają wizjami lub obrazowymi wyrażeniami. Mahomet wi- dział anioła, który zwracał się do niego, a on rozumiał jego słowa. Ta percepcja obrazu i słów pochodziła z jego wnętrza, czasami nagle - kiedy najmniej się tego spodziewał - w trakcie rozmowy w szerszym gronie lub podczas podróży, gdy siedział na swojej wiel- błądzicy. Niekiedy były to nawet wizje lub słowa pochodzące z zewnątrz, bardzo podob- ne do realnych istot i słów przez nie wymawianych, świadkowie jednak niczego nie wi- dzieli. Powoli Mahomet przyzwyczaił się do pewnego sposobu przyjmowania owych wizji i słów, nierzadko nawet próbował je przywołać, spowodować. Aby je przyjąć, kazał się najpierw przykrywać płaszczem, tak jak to robili kahinowie. Prawdopodobnie na począt- ku Mahomet pragnął szybciej wyrazić to, co dostrzegał, bełkotał więc i jąkał się. Być może to właśnie z tym dokonującym się w bezładzie wysiłkiem związanych jest owych kilka spółgłosek, jakie znajdują się na początku niektórych sur Koranu, a na temat któ- rych powstało wiele hipotez. W każdym razie został skarcony przez Boga: Nie poruszaj twego języka przy czytaniu, jak gdybyś chciał je przyspieszyć! Zaprawdę, do Nas należy zebranie go i recytowanie! Przeto kiedy My go recytujemy, To ty postępuj za recytacją jego! Potem, zaprawdę, do Nas należy Jego jasne przedstawienie! Koran, LXXV, 16-19 Później Bóg powie mu jeszcze Nie spiesz się z Koranem dopóki nie zostanie dla ciebie zakończone jego objawienie! Koran, XX, 114 Słowa te nie są zbyt jasne, wynika z nich jednak wyraźnie, że Prorok najpierw powi- nien pozwolić natchnieniu, by rozwijało się swoim burzliwym trybem, a potem dopiero sformułować na zewnątrz jego istotę. I tu powstaje pytanie, jakiego nie można uniknąć, kiedy mówi się o Mahomecie, pyta- nie, na które częściowo już odpowiedziałem, a którym należy zająć się dokładniej: Czy Mahomet był szczery? Nie żyjemy już w epoce, kiedy nieufność wobec jakiegoś religijnego przekazu naka- zywała uważać za kłamców tych, którzy go nieśli. A właśnie osiemnastowieczni filozo- fowie racjonaliści, tak jak teolodzy i apologeci chrześcijańscy, widzieli w Mahomecie prawdziwy wzór oszusta. Na podstawie dość wątpliwych informacji dotyczących jego biografii opowiadano nawet, że uciekał się do sztuczek prestidigitatorskich, by poruszyć wyobraźnię współczesnych mu ludzi. Jedyną różnicę stanowiło to, że filozofowie obej- mowali taką interpretacją wszystkich twórców religii, i że niektórzy, jak Wolter, uznawa- li za okoliczność łagodzącą to, iż Mahomet żywił uzasadnioną ambicję popchnięcia swo- jego ludu do zajęcia mniej upokarzającej pozycji na scenie historii. Czasy i prymitywne umysły Arabów, których miał pociągnąć za sobą, sprawiały, że zastosowanie kłamstwa stało się koniecznością, by mieć jakikolwiek wpływ na tych ludzi. Jeszcze pod koniec XIX wieku wielki niemiecki badacz problematyki arabskiej Hubert Grimme przyjął teorię tego rodzaju, przypisując Mahometowi zamiary jeszcze bardziej szlachetne. Według Grimmego Mahomet nabrał przeświadczenia o potrzebie poprawy społecznych warun- ków życia, z powodu których cierpiała jego ojczyzna, Mekka, a jedynym sposobem było, jak powiadano później, kazać płacić bogaczom. Powziął plan wspomożenia biednych za pomocą wielkiego podatku dochodowego, który by przede wszystkim uderzył właśnie w bogaczy. Rozumiał jednak, że nie ma żadnej szansy, by bogaci zgodzili się na takie rozwiązanie. Z drugiej strony zapewne nie wyobrażał sobie twardej walki klas, takiej, ja- ka toczyła się w XIX i XX wieku. Chciał więc postraszyć bogaczy, by zmusić ich do za- akceptowania swojego programu, który Grimme, piszący w okresie spektakularnego rozwoju socjaldemokratycznej partii niemieckiej, określa jako socjalistyczny. W tym celu Mahomet wymyślił pewną "mitologię" - sprowadzoną zresztą do koniecznego minimum - w której wielką rolę przypisał Sądowi Ostatecznemu: wiele będzie on kosztował boga- tych, jeśli nie ułagodzą boskiego Sędziego, płacąc podatek "oczyszczenia" (zakat) naka- zany przez Mahometa. Dzięki rozwojowi psychologii i psychiatrii owe uproszczenia - uciekające się do kłam- stwa dla wytłumaczenia pewnych spraw, czy było ono wybaczalne, czy nie - zostały skry- tykowane. Być może nawet reakcja była zbyt silna, ponieważ wypadki uciekania się do kłamstwa zawsze były i są, tyle że niezbyt liczne. W każdym razie obecnie wszyscy ro- zumieją i przyjmują, że jakieś wyjątkowe jednostki mogą autentycznie uwierzyć, iż otrzymują z zaświatów przekazy intelektualne, wizualne lub drogą słuchową, i że ich szczerość wcale nie dowodzi, iż przekazy te rzeczywiście pochodzą stąd, skąd się ich oczekuje. Pojęcie podświadomości pozwoliło nam to zrozumieć. Jest ono obecnie na tyle znane i przyjęte, że nie musimy wchodzić w szczegóły ani nawet w rozróżnienia i okreś- lenia poczynione w odniesieniu do tego pojęcia przez psychologów. Wystarczy sięgnąć do książek z dziedziny psychologii, by znaleźć dziesiątki przypadków osób naprawdę uczciwych, które mają widzenia, słyszą słowa będąc w stanie halucynacji. Osoby te szczerze utrzymują, że nigdy przedtem im się to nie zdarzyło. Jednakże obiektywne zba- danie ich przypadku dowodzi, że chodzi o nowe zestawienia faktów, dokonywane przez podświadomość na podstawie rzeczy widzianych i zasłyszanych, lecz zapomnianych. Dane takie stały się już banalne. Jest więc zrozumiałe, że Mahomet mógł widzieć i sły- szeć nadprzyrodzone istoty, które zapytywani przez niego Żydzi i chrześcijanie opisywa- li. Zrozumiałe jest, że mógł percypować słowa, w których pojawiały się elementy przeży- tego przez niego doświadczenia, tematy jego przemyśleń, rozważań i snów, wspomnienia zasłyszanych rozmów; pojawiały się rozłożone na części i znów złożone w całość, prze- transponowane, tak oczywiste, tak realne, że narzucały mu się jako świadectwo działania zewnętrznej siły całkowicie rzeczywistej, niedostępnej jednak zmysłom innych. Kiedy studiujemy pierwsze przekazy Mahometa, kiedy zresztą czytamy opowiadania przedstawiające napady zwątpienia i rozpaczy poprzedzające te przekazy lub im towarzy- szące, możemy tylko sceptycznie przyjmować tezy utrzymujące, iż były to przejawy na zimno wykalkulowanego planu, realizowanego niewzruszenie pod wpływem ambicji lub dobrego serca. Opowiadania te oddają chyba prawdę. Tradycja, uparcie usiłująca przybli- żyć osobę Mahometa do świata nadnaturalnego, nie mogła całkowicie wymyślić tych cech, które świadczą, że był tak bardzo ludzki. Znacznie łatwiej jest wyjaśniać osobo- wość Mahometa szczerego niż Mahometa oszusta. Co prawda później pojawiają się cechy niepokojące. Mahomet z dnia na dzień musi podejmować decyzje - polityczne, praktyczne, prawne - które nie mogą nie wiadomo jak długo czekać, aż duch uzna za stosowne coś podszepnąć. Mahomet jest nagabywany, za- sypywany pytaniami, zmuszany do wydawania sądów. Inspirowany nadprzyrodzonymi mocami charakter tych odpowiedzi bardzo by im przydał powagi. Czy Mahomet uległ pokusie przedstawiania faktów odrobinę podretuszowanych? Niektóre objawienia aż za dobrze odpowiadają temu, czego Prorok mógł - bardzo po ludzku - pragnąć, i na co liczył. A może działała znowu jego podświadomość? Nigdy się tego nie dowiemy. Powrócimy jeszcze do tej sprawy. Jeżeli był szczery, jeżeli rzeczywiście miał, nie bójmy się tego słowa, halucynacje wzrokowe i słuchowe, to czy musiał być nienormalny, chory, szalony? Zacznijmy od te- go, że samo pojęcie szaleństwa dawno już zostało odrzucone przez specjalistów. Granice między zachowaniem uznawanym za normalne a zachowaniami "nienormalnymi" są znacznie bardziej płynne, niż kiedykolwiek myślano. "Nienormalne" cechy charakteru spotyka się niemal u wszystkich ludzi. Neurotycy, obłąkani to po prostu ci, u których ce- chy te są silniejsze i trwalsze. Mahomet miał od początku temperament, który w sprzyjających warunkach predesty- nował go na mistyka. Okoliczności towarzyszące jego dzieciństwu, młodości, a nawet je- go życiu dojrzałego mężczyzny popchnęły go w tym kierunku. Zaczął oddawać się asce- tycznym praktykom, a one u wszystkich mistyków są jednym z etapów wiodących do ce- lu - który sobie wyznaczają lub ku któremu są popychani - sposobem wyzwolenia się z doczesnej cielesności, sposobem - jaki najłatwiej przyjąć - zerwania ze światem ze- wnętrznym, wszystkimi jego pokusami, pragnieniami, powabami, sposobem pokornego ukorzenia się przed Istotą, której się poszukuje. Żarliwa modlitwa wypełniająca jego po- grążoną w pustce duszę jeszcze bardziej przybliżała go do tego, do czego dążył. Jak to przydarzyło się wielu z tych, którzy poszli tą drogą, udało mu się osiągać stany przej- ściowej ekstazy, kiedy czuł się pozbawiony osobowości, biernie ulegał wdzierającej się weń tajemniczej sile, wyczuwając w sposób niewypowiedziany, nie dający się przekazać, trudny do zrozumienia, naturę tej siły, i radując się, poprzez takie doświadczenie, niewy- słowionym szczęściem. Właśnie w stanie ekstazy odczuwał, jak wielu innych mistyków, zjawiska, które przeanalizowaliśmy: dźwięki i wizje "wyobrażone" lub "intelektualne", wewnętrzne lub zewnętrzne. Te sensoryczne zjawiska i owe ekstazy odnaleźć można w bardzo podobnej formie u osobników dotkniętych wyraźną chorobą psychiczną: histerią, schizofrenią, niekontro- lowanym automatyzmem słownym. Czy wielcy mistycy to kobiety i mężczyźni predys- ponowani do owych nienormalnych zachowań, doświadczani, zanim poddali się ascezie, i doświadczani na nowo, kiedy zostali przez nią oczyszczeni i uszlachetnieni? A może przygotowanie ascetyczne sztucznie odtwarza warunki psychofizjologiczne, które pro- wadzą do wystąpienia owych zjawisk u chorych? Decyzja należy tu do psychologów i psychiatrów. Wielcy mistycy, chrześcijańscy czy muzułmańscy, nie zatrzymali się w tym stadium. Najczęściej przechodzili następnie przez długi okres oschłości, oziębłości, kiedy Boga zabrakło, a ekstazy i zjawiska sensoryczne znikły. Ich dusza, przerażona tym opuszcze- niem, zaczyna wątpić w to, czego doznała, cały czas marząc o odzyskaniu niewysłowio- nych rozkoszy, których została pozbawiona. Ta bardzo ciężka próba może trwać kilka lat. A później ekstaza powraca, tym razem już w formie łagodniejszej i ostatecznej. Według H. Delacroix, nazywa się to stanem teopatycznym. Mistyk chrześcijanin lub mistyk mu- zułmanin czuje się w stałej łączności, spokojnej i łagodnej, cichej i radosnej, z Istotą, z którą tak usilnie poszukiwał kontaktu. Dla mistyka chrześcijańskiego chodzi o łączność, związek z Bogiem bardzo szczególnego rodzaju. Dla mistyka Hindusa - o doświadczenie nie dającego się wyrazić słowami absolutu, absolutu nieosobowego, który jest podstawą wszelkiej rzeczywistości, a który odnajdujemy poprzez doświadczenie siebie, "ponieważ nie jest on niczym innym jak nieskończoną tajemnicą i nieskończonym bogactwem moje- go aktu egzystencji" (L. Gardet). Dla mistyka muzułmańskiego - bardzo często hetero- doksyjnego, któremu owa heterodoksja pozwala wyjść poza wyobrażenia mistyków chrześcijańskich skrępowanych dogmatyką - jest to całkowite zespolenie tego, co wyda- wało się dwoma oddzielnymi bytami. A tak śpiewał w X wieku Husajn Ibn Mansur al-Halladż, którego słowa te miały zaprowadzić na śmierć: Stałem się Tym, którego kocham, A Ten, którego kocham, stał się mną; Jesteśmy dwiema duszami stopionymi w jednym ciele... Kiedy mnie dostrzegłeś, Jego dostrzegłeś, A kiedy Jego dostrzegłeś, nas dostrzegłeś... I tak widzieć mnie, to widzieć Jego, a Jego widzieć, to widzieć nas. Stwierdziliśmy, iż Mahomet z pewnością przeszedł przez okres oschłości dobrze znany innym mistykom. Nigdy jednak nie osiągnął stanu teopatycznego. Zawsze czuł się od- dzielony, a nawet nieskończenie oddalony od Boga, który do niego przemawiał, przeka- zywał mu przesłania, który ganił, dodawał otuchy, rozkazywał. Pozostawali w dwóch tak różnych światach, dzieliła ich taka przepaść, że potrzebni byli pośrednicy, aby ją przebyć. Mahomet zatrzymał się więc w pierwszych stadiach mistycznej drogi. "Łaski" dźwię- kowe i obrazowe, które otrzymał, jak powiedziałaby katolicka teologia, mogą wywrzeć wrażenie na zwykłych śmiertelnikach. Natomiast wielcy mistycy uważali, że były one znakami przemijającymi, przejściowymi, a nawet podejrzanymi, niebezpiecznymi. Nigdy nie wiadomo, czy nie jest to oddziaływanie demona, czy nie są to naturalne wytwory wy- obraźni. Mogą one spotęgować ambicję, dumę, chciwość. W najlepszym wypadku są to etapy, które powinny prowadzić dalej. Wielcy muzułmańscy mistycy heterodoksyjni od- czuwali pewną pogardę dla Proroka, którego traktowali jako rodzaj aparatu rejestrujące- go, robota, głośnika, zalążek fonografii, przez który Bóg przekazywał posłannictwa. Halucynacje i ekstazy niepokoją dziś również wierzących psychiatrów, ponieważ, szczerze mówiąc, zmuszeni są przyznać, że formalnie rzecz biorąc nic nie odróżnia halu- cynacji i ekstaz mistyków od tychże zjawisk występujących u chorych. W ostatecznym rozrachunku sprawa sprowadza się do istotnego rozróżnienia, mianowicie rozróżnienia osobowości, których zjawiska te dotyczą. Z jednej strony są to osobowości słabe, odzna- czające się ubóstwem i niespokojnością myśli i nieporadne w swych działaniach. Z dru- giej strony wielkie umysły, silne osobowości, bardzo zintegrowane, o szerokich i boga- tych horyzontach, często o intensywnej, twórczej działalności umysłowej, które wprowa- dzają swoje mistyczne doświadczenie do prawdziwie śmiałej i nowatorskiej syntezy oso- bowości. Nie trzeba podkreślać, że Mahomet, mimo iż nie był z niego mistyk doskonały, należał jednak do drugiego typu. Jak wielcy mistycy dokonał olbrzymiego wysiłku, by wyrobić w sobie dyscyplinę wewnętrzną, by samemu nad sobą zapanować. Takiej integracji musi dokonać każdy na podstawie własnych bardzo osobistych do- świadczeń, a dzieje się to w określonych ramach społecznych. Mahomet poddał się tech- nice ascezy, której przykład ofiarowywali mu chrześcijańscy pustelnicy, takiej, jaką może już zastosowali hanifowie. Nie oczekiwał jakichś nadzwyczajnych reakcji ze strony zmysłów, reakcji, które praktyki ascetyczne powinny wywołać. Przyjmuje je według je- dynego modelu, jaki ofiarowuje mu jego doświadczenie społeczne, a jest nim trans kahi- nów lub poetów. Kiedy biegnie do Chadidży, by owinąć się w płaszcz, instynktownie na- śladuje zachowanie kahinów. Zdarza się, że model ten napawa go lękiem. Nie ma jednak innego. W rzeczywistości słowa, które słyszy i powtarza, pierwsze objawienia, jakie przypisuje swojemu Bogu, są pod względem formy identyczne ze słowami, które duch podpowiada owym jasnowidzom z pustyni, a oni przecież również, choć tylko na krótkim dystansie, pokonują ścieżki mistycznej wspinaczki. Jak u kahinów słowa układają się w krótkie, szybko następujące po sobie zdania, wyrzucane z pewnością gwałtownie, w sposób ury- wany, o mniej lub bardziej bogatych rymach. Po arabsku nazywa się to sadżem lub ry- mowaną prozą. Jak u kahinów zdania te pełne są przysiąg, w których wszystkie przed- mioty świata naturalnego brane są po kolei na świadka. Jest to rodzaj prymitywnej poezji, która nadal, po upływie trzynastu wieków, wyjątkowo urzeka. Mahomet nie wprowadza więc żadnej innowacji w formie. Zawartość jednak jest zu- pełnie nowa. Bo gdzież mogą się z nim równać biedni kahinowie odgrywający rolę tra- dycyjnie zastrzeżoną dla ludzi ich temperamentu. Jego podświadomość, a ona to właśnie ujawnia się w tej zawartości, jest znacznie bardziej bogata. Widzieliśmy, w jaki sposób ukształtowała się osobowość Mahometa. Pojęcia pocho- dzące ze środowiska społecznego Kurajszytów, które owa prymitywna edukacja zaszcze- piła poprzez przykład - przystosowujący w tych społecznościach dziecko do jego środo- wiska kulturalnego - pojęcia te zostały zrewidowane, przemieszane, wzbogacone pod wpływem silnego prądu monoteistycznego przenikającego wtedy Arabię. Rozczarowania, których doznaje Mahomet, popychają go do zajęcia postawy krytycznej wobec bogatych i posiadających władzę, a więc konformistów. Zajmie więc w konsekwencji postawę otwartą na nowatorskie prądy. Będzie identyfikował się z ofiarami porządku społecznego, by wziąć na siebie ich nieszczęścia, zwróci się do rządzących, żeby zdali rachunek z tych nieszczęść i żeby zniszczyć ideologię służącą za usprawiedliwienie ich potęgi. Tak więc Mahomet przyjmuje postawę w gruncie rzeczy rewolucyjną. Mistyk jest w bezpośrednim kontakcie z Najwyższą Istotą, która mu się pojawia i przemawia doń. Jego własne, osobiste doświadczenie ma wartość absolutu, którego jest pewny, a który nie ma nic wspólnego z regułami życia społecznego, nawet jeśli reguły te są jedynie kon- tynuacją wcześniejszego objawienia tego samego typu. Jak teoretyk racjonalista, który nie widzi luki w swoim rozumowaniu, nie może czuć się zmuszanym przez ślepą siłę zwyczaju, jeśli nawet jest ona ukryta pod łatwą do odgadnięcia, widoczną racjonalizacją. Toteż Leszek Kołakowski widzi w mistycyzmie bunt sumienia jednostki przeciw "apara- towi". Mistycyzm jest osobistym doświadczeniem, któremu jednostka przeżywająca go przy- pisuje wartość absolutu. Może więc być rzeczywiście owym buntem sumienia, jeśli "apa- rat", ogół instytucji i sprawujących władzę oraz panująca ideologia przeciwstawiają się temu, co objawia. To samo dotyczy, w takich samych warunkach, racjonalnej nauki i fi- lozofii. Istnieją jednak "aparaty" elastyczne i inteligentne, jak Kościół katolicki, którym udało się ukierunkować spontaniczną mistyczną aktywność, przyznać należne jej miejsce, rolę, wykorzystać nawet życiowy rozmach, który ją podsycał i który ona budziła. Dlatego właśnie Teresa z Avili lub Jan od Krzyża pozostali wielkimi mistykami- katolikami, ozdobami tego Kościoła, którym mogliby wstrząsnąć. W Arabii nic podobnego nie mogło ukierunkować Mahometa. Nic nie mogło prze- szkodzić mu w przeciwstawieniu się wierzeniom i instytucjom jego kraju, chyba tylko pewna wrodzona ostrożność, która często kazała mu zwlekać, ostatecznie jednak nie uniemożliwiała realizacji jego zamiarów. Początkowo utrzymywał objawienia w tajemni- cy, Kurajszyci nic jednak nie tracili, czekając na nie. Można odtworzyć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, pierwsze posłanie Mahometa. Czytelnikowi nie bardzo orientującemu się w tematyce muzułmańskiej należy się z tego tytułu parę wyjaśnień. Objawienia, będące grupami słów, które Mahomet recytował na- tchniony przez Boga, tworzyły to, co nazywano "recytacją", po arabsku qur'an. Były no- towane za jego życia na rozproszonych, służących jako dokument kawałkach skóry, płas- kich kościach wielbłądów, wyrobach ceramicznych, łodygach palmowych itp. Również za jego życia zaczęto grupować te fragmenty, tworząc z nich sury lub rozdziały. Zaczęto nazywać całość Recytacją w absolutnym tego słowa znaczeniu, po arabsku al- qur'an, co dało francuskie słowo Alcoran, a później, po wypadnięciu rodzajnika arabskiego - Koran. Jeszcze później kilku czcigodnych muzułmanów ułożyło owe fragmenty w zbiorki pod- obno kompletne, z których zachował się tylko jeden. Sury są w nim ułożone według po- wierzchownego kryterium, tzn. według długości, od najdłuższej do najkrótszej (z wyjąt- kiem pierwszej). Porządek, w jakim prezentowany jest tekst współczesnych edycji Kora- nu oraz większości jego przekładów, nie ma więc nic wspólnego z chronologią. Jednak uczeni muzułmańscy zebrali już tradycje wskazujące, kiedy taka to a taka część Koranu została objawiona. Ze swej strony orientaliści europejscy, badając styl i prze- strzegając kryteriów wewnętrznych, zaczęli bawić się w subtelności, jeśli chodzi o ten podział, i w końcu wprowadzili pewne zmiany. Ustalili z grubsza daty kilku okresów. Zostały wydane tłumaczenia Koranu uwzględniające porządek chronologiczny. I tak ostatni francuski przekład, przekład Regisa Blachere, wyróżnia się wyjątkową erudycją, która sprawia, że wszystkie inne tłumaczenia francuskie stają się przestarzałe. Można więc dzisiaj zgłębiać pierwsze nauki Proroka, zawarte w dość ograniczonym zbiorze sur i wersetów, których starodawność uznawana jest przez wszystkich, nawet jeśli istnieją poważne różnice co do szczegółów. Nic bardziej nie drażni rewolucjonisty czy po prostu reformatora niż dostatek ludzi utytułowanych, ich pewność, że dobro polega na tym, by nic nie zmieniać w ich sposobie życia, w ich zwyczajach uświęconych przez czas, niż ich nieświadomość niebezpie- czeństw grożących temu właśnie światu, na którym im tak zależy, ich pogarda dla ostrze- żeń,jakie do nich są adresowane. To przeciwko nim skierowane są najstarsze objawienia, tym, którzy przeceniają swoje siły, którzy nagromadziwszy ogromne bogactwa uważają, że mogą robić, co im się żywnie podoba, nie liczyć się z nikim i niczym. Allah więc tłumaczy im przez usta Mahometa, jak niewiele znaczą: Zaprawdę, stworzyliśmy człowieka w udręce! Czy on sądzi, że nikt nie będzie miał nad nim władzy? Mówi on: "Roztrwoniłem majątek ogromny." Czy on sądzi, że nikt tego nie widział? Koran, XC, 4-7 Czy nie widzą, że są tylko istotami przemijającymi, powstałymi z kropli spermy, których przeznaczeniem jest unicestwienie? Niech zginie człowiek! Jakże on jest niewdzięczny! Z czego On go stworzył? On go stworzył z kropli spermy i wyznaczył jego los; następnie uczynił jego drogę łatwą. Potem On sprowadza jego śmierć i każe pochować go w grobie. Koran, LXXX, 17-21 Czymże jest nędzna ludzkość wobec chwały Allaha?! Wszystko, co jest na niej, przeminie, a pozostanie oblicze twego Pana, pełne majestatu i godne czci Koran, LV, 26-27 To Allah ("twój Pan", jak sam stale o sobie mówi) wszystko stworzył i nadal "każdego dnia tworzy jakieś dzieło" (LV, 29). Stworzył całą naturę: niebo, słońce, księżyc, ziemię i morze, góry. Stale trwający cud wegetacji, dzięki któremu ludzkość może się wyżywić, jest jego dziełem: Niech spojrzy człowiek na swe pożywienie! Jak wylaliśmy wodę obficie, potem spowodowaliśmy popękanie ziemi i sprawiliśmy, iż wyrosły na niej ziarna, winna latorośl i trzcina cukrowa, drzewa oliwne i drzewa palmowe, i ogrody bujnie rosnące, i owoce, i pastwiska - to na używanie dla was i dla waszych trzód. Koran, LXXX, 24-32 Potęga Jego przejawia się jednak zwłaszcza w niezgłębionej tajemnicy tworzenia. Już najpierwsze z objawień o niej napomyka: Głoś! w imię twego Pana, który stworzył! Stworzył człowieka z grudki krwi zakrzepłej! Koran, XCVI, 1-2 I temat ten kilkakrotnie powraca: Niech więc rozważy człowiek, z czego on został stworzony! Został stworzony z cieczy wytryskającej, która wychodzi spomiędzy lędźwi i żeber. Koran, LXXXVI, 5-7 Człowiek, jak zresztą i niewidoczne duchy-dżinny są jego dziełem. To On wyznaczył ich los. To On stworzył zwierzęta, które służą człowiekowi, a zwłaszcza wielbłąda. To On kieruje czynami ludzi. Jego emanacją są, cu- downy to widok, ... okręty wysoko wzniesione na morzu, jak góry. Koran, LV, 24 To również Jemu, bez względu na to, co o tym myślą, Kurajszyci zawdzięczają powo- dzenie swych handlowych poczynań: Dla zgody Kurajszytów, dla zgody ich w podróżowaniu zimą i latem! Niech oni czczą Pana tego Domu, który ich nakarmił, kiedy byli głodni, i zapewnił im bezpieczeństwo, aby nie żyli w strachu! Koran, CVI Mahomet, przyjaciel biednych i sierot - a z nich przecież się wywodził - gani w ten sposób znienawidzonych Kurajszytów w imię jedynej Istoty, której potęga może im za- imponować, Istoty i potęgi, które nauczył się poznawać przez swe przemyślenia, rozmo- wy, doświadczenia. Nie tylko przedstawia im tę Istotę, stara się ich nią przestraszyć. Pan pokazał człowie- kowi drogę, którą ma podążać: I czy nie poprowadziliśmy go na rozstajne drogi? Koran, XC, 10 A drogą stromą, ciężkim i trudnym podejściem ludzie, których Mahomet atakuje, wzgardzili. A to dlatego, iż wierzyli, że wszystko kończy się wraz z tym życiem, a więc wystarczy iść w nim, dzień za dniem, po różach, uprzyjemniać je sobie, licząc się jedynie z wymogami honoru, no i oczywiście pogodzić się z cierpieniami nie do uniknięcia, z nieuchronnym kresem, który przynosi Przeznaczenie. Dla nich, jeśli nawet bogowie ist- nieli i przebywali gdzieś między niebem a ziemią, to Bóg się nie narodził i wiele rzeczy było dozwolonych. Mahomet przepowiadał im, iż śmierć nie jest końcem ostatecznym. Niech boją się więc, ci dumni bogacze, dnia, kiedy cudownie wskrzeszeni poddani zosta- ną straszliwemu Sądowi: Kiedy niebo się rozerwie, i będzie posłuszne swojemu Panu, a tak uczynić należy; Koran, LXXXIV, 1-2 A kiedy zadmą w trąbę, tego Dnia dzień będzie trudny; dla niewiernych - nie będzie on łatwy. Koran, LXXIV, 8-10 I będzie wysłany przeciwko wam płomień ognia i miedź roztopiona, a wy nie otrzymacie pomocy. Koran, LV, 35 A kiedy niebo rozerwie się i stanie się szkarłatne jak czerwona skóra Koran, LV, 37 Tego Dnia nie zostaną zapytani o swoje grzechy ani ludzie, ani dżinny. Koran, LV, 39 Grzesznicy zostaną rozpoznani przez swoje znamiona i zostaną pochwyceni za czupryny i za nogi. Koran, LV, 41 Grzesznicy krążyć więc będą między Gehenną i wrzącą wodą (LV, 44). I przeciwnie, tych, którzy lękali się Boga w ich ziemskim życiu, czekają dwa Ogrody o ciemnej zieleni, a w nich dwa źródła tryskające obficie wodą, owoce i palmy, i granaty. Tam wybrańcy, nad którymi bliziutko pochylać się będą bujne gałęzie, miękko wsparci na łokciach na zielonych poduszkach, będą mogli cieszyć się (we wszelakich tego słowa znaczeniach, nie wątpmy w to) dziewicami o skromnym spojrzeniu, pięknymi jak rubin i koral, strzeżonymi w namiotach, dziewicami, których nie dotknął przed nimi ani żaden człowiek, ani dżinn (LV, 46 i nn.). Można teraz zrozumieć, co Pan oświadcza namiętne- mu małżonkowi niemłodej Chadidży, dwukrotnej mężatki, zanim go poślubiła: I z pewnością ostateczne będzie lepsze dla ciebie aniżeli pierwsze! Koran, XCIII, 4 Skąd jednak Mahomet czerpie te obrazy? Czy biorą się one jedynie z wizji i halucyna- cji, tak niepewnych, tak podobnych do tych, które są udziałem poetów i jasnowidzów, cieszących się wątpliwym zaufaniem? Nie, są znacznie bardziej przekonujące dowody, owe wspaniałe Pisma, których dotychczas Arabowie byli pozbawieni, które jednak znaj- dują się w posiadaniu wysoko cywilizowanych ludów wielkich światowych potęg. Od pierwszego objawienia Pan powołuje się na te właśnie Pisma zwracając się do Mahometa: Głoś! w imię twego Pana, który stworzył! Stworzył człowieka z grudki krwi zakrzepłej! Głoś! Twój Pan jest najszlachetniejszy! Ten, który nauczył człowieka przez pióro; nauczył człowieka tego, czego on nie wiedział. Koran, XCVI, 1-5 Owo pióro (po arabsku kalam, od greckiego słowa kalamos) to trzcina, za pomocą któ- rej dawni posłańcy przekazywali objawienia z niebios, te, które zapisane są gdzieś ...na czcigodnych kartach, wyniosłych i oczyszczonych przez ręce pisarzy, szlachetnych, sprawiedliwych. Koran, LXXX, 13-16 Cóż więc mają czynić ludzie, by uniknąć piekielnych mąk, które ich czekają? Powinni "oczyścić się" (tazakka), to znaczy prowadzić życie prawdziwie moralne. A to moralne życie we wszystkich fragmentach najstarszej warstwy Koranu definiowane jest w zasa- dzie wyłącznie jako dobre spożytkowanie bogactwa. Nie trzeba gromadzić go dla niego samego, ale część oddać biednym: Ale ten, kto daje i jest bogobojny, i uznaje za prawdę nagrodę najpiękniejszą - temu My ułatwimy dostęp do szczęścia. A ten, kto skąpi i szuka bogactwa, i za kłamstwo uważa nagrodę najpiękniejszą - na tego My sprowadzimy nieszczęście. Na nic mu się zda jego majątek, kiedy się sam zaprzepaści. Koran, XCII, 5-11 Szczególnie naganne jest postępowanie bogatych egoistów: Lecz wy nie szanujecie sieroty; nie zachęcacie się wzajemnie do nakarmienia biedaka; i zjadacie dziedzictwo z wielką chciwością; i kochacie bogactwo miłością ogromną! Koran, LXXXIX, 17-20 A oto, dla kontrastu, postępowanie sprawiedliwych: Oni mało sypiali nocą. I o świcie prosili Boga o przebaczenie. W ich majątku mieli odpowiedni udział żebrak i nędzarz. Koran, LI, 17-19 Bardzo stare objawienie nakazuje Mahometowi pewien sposób postępowania, który z pewnością może odnosić się także do innych: O ty, okryty płaszczem! Powstań i ostrzegaj! I twego Pana wysławiaj! I twoje szaty oczyszczaj! Od obrzydliwości - uciekaj! Nie obdarzaj, by otrzymać więcej! I dla twojego Pana bądź cierpliwy! Koran, LXXIV, 1-7 Jednakże funkcja ostrzegającego zarezerwowana jest tylko dla niego. To najważniejszy z obowiązków wyznaczonych mu przez Pana. Rola ta nie jest jeszcze tak znacząca, jak w przyszłych objawieniach. Jednak już teraz Mahomet jest wyróżniony. Czynione mu są obietnice, wspierany jest w chwilach zwątpienia: Na jasność poranka! Na noc, kiedy spokojnie zapada! Nie opuścił cię twój Pan ani cię nie znienawidził. I z pewnością ostateczne będzie lepsze dla ciebie aniżeli pierwsze! I z pewnością niebawem obdarzy cię twój Pan i będziesz zadowolony! Czyż nie znalazł cię sierotą i czy nie dał ci schronienia? Czy nie znalazł cię błądzącym i czy nie poprowadził cię drogą prostą? I czy nie znalazł cię biednym, i nie wzbogacił cię? Przeto sieroty - nie uciskaj! A żebraka - nie odpychaj! A o dobrodziejstwie twego Pana - opowiadaj! Koran, XCIII Ta skromna rola ostrzegającego pociąga za sobą, jak widzimy, nie tylko pewne, równie skromne, przywileje i szczególne względy ze strony Pana, ale i obowiązki. Za błąd w po- stępowaniu Prorok otrzyma naganę. Interesująca jest natura tego błędu. Pewien ślepiec, z pewnością ubogi, prawdopodobnie żebrak, odszukał Mahometa. Ten zajęty był rozmo- wą z jakąś ważną osobą, jednym z owych żyjących w dostatku bogaczy, których pragnął przekonać, jednym z tych, którzy wierzyli, że wszystko mogą, a Bóg nie jest im do ni- czego potrzebny. Ślepiec na pewno nalegał, uparcie i natarczywie, jak to było w zwycza- ju u żebraków ze Wschodu. Mahomet zirytowany zmarszczył brwi i okazał niezadowole- nie. Oczywiście wyrzucał sobie ten odruch zniecierpliwienia, dręczył się z tego powodu. Tak samo dręczyło się często wielu propagandystów żyjących po nim, tych, którzy po- chodzili z wyższych warstw i których dawne przyzwyczajenia instynktownie popychały do przedkładania towarzystwa ludzi o podobnym sposobie życia nad towarzystwo tych, wobec których czuli się zobowiązani. I oczywiście przyszło Objawienie, wyrzut sumienia przyjął postać upomnienia z niebios: Zachmurzył się i odwrócił, bo przyszedł do niego niewidomy. Skąd możesz wiedzieć? może on się oczyści albo pomyśli o napomnieniu i to przypomnienie przyniesie mu korzyść. Jeśli kto jest bogaty, to ty się nim interesujesz; a mało się troszczysz o to, iż on się nie oczyszcza. Lecz od tego, kto przychodzi do ciebie przepełniony gorliwością i jest pełen bojaźni - ty się odsuwasz. Koran, LXXX, 1-10 Taka jest więc zawartość pierwszego Posłannictwa; Mahomet uważał - nie ma co do tego wątpliwości - że otrzymał je od swego Pana. Niebawem spróbujemy ocenić, w jakim stopniu wyrażone przez niego idee były oryginalne. Czy forma przekazu była niespodziewana? Pytanie to rodzi ogromne problemy. Apologeci muzułmańscy znajdują dowód boskiego pochodzenia słów i zdań. Wyjaś- niają to w sposób następujący: Do naszych czasów nie dochowało się nic z przedmuzuł- mańskiej prozy arabskiej. Według klasycznego wyobrażenia o literaturze arabskiej na po- czątku istniała jedynie poezja. Nagłe pojawienie się nowego rodzaju literackiego (a nawet całej grupy nowych gatunków literackich) - i to, co więcej, mającego zdaniem apologe- tów formę doskonałą - nie istniejącego wcześniej nawet w zarysie, nie mającego żadnych prekursorów, można wyjaśnić tylko cudem. Dodają jeszcze, że nic w Mahomecie- czło- wieku nie wskazywało na jakiekolwiek uzdolnienia literackie. Argument ten wysuwany jest z tym większą wiarą w jego nieodpartą słuszność - co często zdarza się w wypadku ideologii zarówno religijnych, jak świeckich - im łatwiej go obalić. Wszędzie poezja była wcześniejsza od prozy i Arabia nie jest tu wyjątkiem. Proza Koranu jest prozą bardzo szczególną i sami pisarze arabscy mówią, że istniały przed nią wypowiedzi o takiej samej formie. Tyle że owe literackie drobiazgi nigdy nie były spisa- ne. Jedynie szczególny charakter recytacji koranicznych sprawił, że przekazywano je so- bie (i to też tylko częściowo, zwłaszcza na początku) lub usiłowano zapamiętać. Nic nie inspirowało do spisywania innych fragmentów, biorących się z podobnego zapału twór- czego. Jeśli niektóre zostały jednak spisane, tryumf islamu przeszkodził ich przekazywa- niu bądź nawet zniszczył zapis. Jeśli chodzi o doskonałość stylu koranicznego, stała się ona artykułem wiary dla isla- mu. Nikt nie jest zdolny, głosi islam, stworzyć coś podobnego. Niezdolność ta (idżaz) by- ła podkreślana i analizowana przez wielu teologów, którzy wysnuwali z niej najrozmait- sze wnioski teoretyczne. Nie brakowało jednak islamowi niezależnych umysłów, które podważyły ową niezwy- kłość tekstu koranicznego. Znaleźli się nawet tacy, co porywali się na naśladownictwo Koranu. Jednemu z nich, w średniowieczu, zarzucono, że jego tekst nie wywierał owego urzekającego efektu, co recytowany lub odtwarzany z pamięci Koran. Odpowiedział: "Każcie go czytać przez kilka wieków w meczetach, wtedy zobaczycie!" I rzeczywiście tu tkwiło sedno sprawy. Tekst, którym człowiek karmiony był od dzieciństwa, którego żarliwej recytacji słuchał w najbardziej uroczystych i wzruszających okolicznościach, który sam odcyfrowywał, badał, którym powolutku nasiąkał, taki tekst zyskuje po pew- nym czasie nieporównywalny oddźwięk. Zupełną niemożliwością staje się spojrzenie nań czy słuchanie go pozbawione emocji, przyjęcie tego tekstu w sposób, w jaki zostałby przyjęty przez nasz umysł, gdyby po raz pierwszy, bez przygotowania, był nam zaprezen- towany w całej nagości tekstu, który nie odbija się żadnym echem. Taką wartość mają dla katolików niektóre teksty Pisma Świętego lub łacińskich poematów używanych w litur- gii, dla protestantów - cała Biblia. Nie ma co się dziwić, że tylu muzułmanów przekona- nych jest o niedoścignionej doskonałości tekstu koranicznego, zdumionych i oburzonych, że można podawać ją w wątpliwość. Nic też dziwnego, że ludzie "z zewnątrz", kiedy po raz pierwszy zetkną się z tym tekstem, często nie znajdują niczego, co uzasadniałoby po- dziw tych, którzy karmieni nim byli od dzieciństwa. Piękno stylu koranicznego kwestionowali zdecydowanie ci, którzy z tego czy innego powodu nie ulegli ogólnemu oczarowaniu. Znane są średniowieczne księgi muzułmańs- kich wolnomyślicieli zatytułowane mu'aradat al-kuran, co można przetłumaczyć w przy- bliżeniu jako Anty-Koran. Apologeci uznali za konieczne zwalczać je i, zwłaszcza na płaszczyźnie literackiej, pracowicie bronić wyższości obrazów i stylu Koranu, słowo po słowie, wyrażenie po wyrażeniu. W naszych czasach wielki niemiecki semitysta Theodor Noldeke, świetny znawca języka arabskiego, napisał obszerny artykuł o niedociągnię- ciach stylistycznych Koranu. Mahomet nie miał najmniejszego zamiaru stworzyć dzieła literackiego. Doświadcze- nie, którego szukał i którego doznał, było przede wszystkim, jak widzieliśmy, pozasłow- ne. Dopiero w późniejszym stadium stało się słowem. I odtąd było podobne, przynajmniej z tego punktu widzenia, do natchnienia pisarza. Uściślijmy: pisarza, który chce przekazać nie tylko słowa, ale wyraźny sens. Od tej strony różniło się od pisma automatycznego surrealistów, któremu pod tyloma innymi względami było bliskie. Czyż to nie Andre Bre- ton wspomina "ten idealny moment, kiedy człowiek pod wpływem szczególnej emocji zostaje nagle porwany przez to coś i wtrącony, mimo że się broni, w nieśmiertelność?" Słusznie zauważył, że chodzi o rodzaj proroctwa: "Głos surrealis- tyczny, który wstrząsnął Kume, Dodoną i Delfami, nie jest niczym innym jak tym gło- sem, który dyktuje mi moje najmniej gniewne przemowy." Tyle że to, co ów Głos dyk- tował Mahometowi, to nie były zdania takie jak: "Oto człowiek przecięty na dwoje przez okno." Były to spójne przekazy. Zgodnie z tym, co zostało wyżej powiedziane, można przypuszczać, że bełkotanie i jąkanie się towarzyszące objawieniom było podobne do owych porywających zdań, którymi zachwycali się nasi poeci, lub przynajmniej do ich fragmentów, jak podobne były czyste dźwięki uzasadniające hipotezę letryzmu, którą sformułowałem. Wcześniejsi prorocy zaakceptowali w całości surrealistyczny przekaz słowny ich podświadomości. Pierwsze wspólnoty chrześcijańskie nazywały to zjawis- ko"mówieniem obcymi językami" (greckie glosolalia). Święty Paweł zalecał, by pozwo- lono jego uczniom "mówić obcymi językami", i dziękował Bogu, pisząc do chrześcijan z Koryntu, że może "mówić obcymi językami bardziej niż wy wszyscy". W swym twórczym działaniu Mahomet bliższy był raczej Pawła, nie Andre Bretona. Paweł świadomie usiłował ograniczyć swe surrealistyczne zdolności. "W zgromadzeniu - pisał - wolę powiedzieć pięć słów z sensem, by nauczać innych, niż dziesięć tysięcy w obcych językach." W rzeczywistości, dodawał, ten, "kto modli się obcymi językami, nie mówi do ludzi, lecz do Boga. Nikt go nie rozumie, a on pod wpływem Ducha [Świę- tego] wypowiada tajemnicze rzeczy. Natomiast mówiący z natchnienia Bożego przema- wia do ludzi, aby ich zbudować, pocieszyć i zachęcić." (List do Koryntian, 14, 2-3) Ma- homet musiał również, niewątpliwie podświadomie, dokonywać wyboru czy pewnej se- lekcji i zachowywać tylko to, co "budowało, cieszyło i zachęcało". Jego najpiękniejsze poematy na pewno nigdy nie zostały napisane. Oczekiwał od Boga określonych posłan- nictw i oczekiwanie to kształtowało słowo, które na próżno usiłowało okazać się "silniej- szym od niego". Poprzez glosolalistów chrześcijańskich odnajdywał postępowanie wiel- kich proroków Izraela. Jego słowa nie były zatem czystą poezją. Nie były również literaturą w potocznym znaczeniu tego słowa. R. Blachere podkreśla, iż Mahomet nie panował nad sposobem wyrażania się, a ściślej, tylko po części, podświadomie, mu się to udawało. Nie usiłował również stworzyć dzieła, którego styl i treść przyniosłyby mu rozgłos, jak zabiegali o to poeci pustyni. Ale jak u prawdziwych poetów i jak u proroków, jego indywidualne do- świadczenie - ten "wzniosły moment" nie dający się w pełni przekazać, to osobiste nie- wypowiedziane przeżycie, kiedy nawiązywał kontakt z istotą doskonałą - pojawiało się już w formie językowo zorganizowanej, nastawionej na komunikowanie się, i w postaci wzorów wywołujących wrażenie estetyczne. Był to, wbrew jego woli, przynajmniej na początku, poemat i posłanie zarazem. Poemat, ponieważ Głos - i tu również wiernie na- śladujący wzory zgromadzone w podświadomości jego porte-parole - odnajdywał język kahina, natchnionego jasnowidza. Odnajdywał codzienne formuły, frazesy, przysięgi na ciała niebieskie na przykład. Odnajdywał zwłaszcza rytm i tok tworzenia podlegające za- sadom rytmicznym przystosowanym do wymogów używanego języka. Być może żaden język nie nadaje się tak do spontanicznej poezji jak arabski. Dostarcza obficie słów o identycznej strukturze, pozwalając na regularne następstwo taktów mocnych i słabych, akcentowane przez powrót tych samych samogłosek na równorzędne miejsca. Wśród owych konsonansowych serii pozwala dodatkowo wybierać spośród licznych słów dają- cych ten sam rym. W arabskim łatwiej również o pojawienie się sadżu, owej rymowanej, rytmicznej prozy opartej na dość krótkich jednostkach rytmicznych, nie dłuższych niż osiem do dziesięciu sylab, zgrupowanych seriami, w strofach kończących się tym samym rytmem i rymem. Zrozumiałe jest, że Głos, zbliżając się w ten sposób do języka kahina, bynajmniej nie przyjmował formy wypowiedzi innego natchnionego, którym był sza'ir, poeta. Wycho- dząc od doświadczenia prawdopodobnie tego samego typu, słownego bądź czysto egzys- tencjalnego, sza'ir, jak większość poetów wszystkich czasów i wszystkich krajów, świa- domie usiłował - uciekając się do sposobów bardzo wymyślnych i opanowanych dzięki długiej tradycji - przekazać to, co przekazać się nie dawało. Często zresztą nadawał wy- powiedzi jedynie formę wiersza stosując te same metody, co w żaden sposób nie łączyło jej z żywym źródłem poezji czystej. Używał złożonej formy kasydy, poematu, w którym następują po sobie wiersze o dwóch półwersach, wszystkie z tym samym rymem, prze- strzegające też tego samego rytmu, według tego czy innego metrumustalonego przez tra- dycję, poematu przypominającego nieco poezję grecką, łacińską lub angielską. Sza'ir był artystą, to znaczy twórcą; panem narzędzia, którym dysponował, przypisanym do dzieła, którego szkic w myślach sobie nakreślił i które realizował według wypróbowanej meto- dy, wkładając w nie mniej lub więcej ducha i serca, ożywiając je lub nie przez czerpanie ze źródeł ludzkich porywów. I tak posłanie, które odbierał Mahomet, o tyle było wierniejsze poezji czystej, o ile od- dalało się od poezji tradycyjnej. Głos sam to podkreślał: My nie nauczyliśmy go poezji - to by nie było dla niego odpowiednie. Koran, XXXVI, 69 W różny sposób można oceniać wartość poetycką pierwszych przesłań. Ale, powtórz- my to raz jeszcze, bardzo trudno jest przyjąć je bez uczuciowego przygotowania. Wydo- byto na światło dzienne bezbarwność obrazów. Równie trudno jest jednak nie dać się po- rwać przez wrażenie "ruchu nieharmonijnego, przerywanego, przyspieszonego", przez "wybijanie rymu", dźwięczność słów (R. Blachere). Te powracające myśli lub słowa, te asonanse, refreny prześladują słuchacza i zbliżają go do stanu hipnotycznego (Max East- man), do stanu halucynacji, w którym otrzyma, zwielokrotnioną, jak w prawdziwym transie, sugestię słowną, rytmiczną, obrazową. Głos pragnie jednak, jak to zostało powiedziane, przekazać w swym posłaniu również zawartość myślową, przestrogi, nauki. A jest ich coraz więcej. W miarę jak krąg urzeczo- nych słuchaczy Mahometa poszerzał się, w miarę jak słowa przyciągały uwagę, odbijały się echem, wzbudzały poruszenie, trzeba było wyłożyć myśl, opisać ją, a później ode- przeć, dyskutować. Nie wystarczało już wzbudzanie silnych emocji. Posłanie stawało się rzeczowe, przez długi czas jeszcze przesycone głęboko tą czystą poezją, z której się wy- wodziło, majestatyczne, wymowne. Jednak wyrażona explicite treść zyskiwała coraz więcej znaczenia. Posłanie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie miało w sobie nic rewolucyjnego ani szokującego. Pozornie nie przynosiło żadnej zasadniczej innowacji religijnej, a z punktu widzenia przyjęcia, z jakim spotka się w pierwszej chwili w Mekce, to właśnie pozór się liczył. W istocie, i jest to rzecz godna uwagi, Pan Mahometa w pierwszych objawieniach w żaden sposób nie zaprzecza istnieniu ani potędze innych bóstw. Po prostu w ogóle o nich nie mówi. Żadnych obelg, jak w późniejszych posłaniach, przeciw "tym, którzy dodają Bogu współtowarzyszy", żadnego nacisku na jedyność najwyższego bóstwa. Bar- dzo możliwe, że w tym czasie Mahomet, całkowicie przekonany o wszechmocy swego Boga - również Boga chrześcijan i Żydów - wierzył w możliwość istnienia wokół Niego całego roju drugorzędnych bóstw. Nie miały one większego znaczenia, ponieważ we wszystkim zależne były od Pana Najwyższego - niewiele przewyższały dżinny i demony, uznawane przez Mahometa za stworzenia boskie. To wysławianie Boga ponad inne bós- twa, których istnieniu się nie zaprzecza, ale które się zaniedbuje, jest powszechnym zja- wiskiem w wielu religiach politeistycznych. Nazwano je henoteizmem. Henoteizm ce- chował postawę wielu ludzi w Arabii i nikogo to nie raziło. Mahomet prawdopodobnie wahał się między henoteizmem a prawdziwym monoteizmem głoszonym przez Żydów i chrześcijan. Powrócimy jeszcze do przesłanki, która na to wskazuje. Fakt, że Mahomet podkreślał potęgę swego Pana, nie mógł więc bulwersować mek- kańczyków. Przypisywanie Mu zamiaru sądzenia ludzkości na wzór Boga judeochrześci- jańskiego - co zakłada możliwość wskrzeszania umarłych - mogło wzbudzić sceptycyzm, ale nic ponadto. Proponowane praktyki były już rozpowszechnione wśród mekkańczy- ków. Krytyka "dostatku", przekonania bogaczy, że ich majątek pozwala im "uniezależnić się" (istaghna) od wszelkiej potęgi, była bardzo łatwa do zaakceptowania, dopóki pozos- tawała umiarkowana. Nacisk na konieczność dawania jałmużny wcale nie był dziwny i mógł opierać się na starym plemiennym ideale, stale jeszcze żywym w sumieniach, choć zupełnie niemal nie stosowanym przez bogatych mekkańczyków, ideale, który na pierw- szym miejscu wśród wszystkich cnót stawiał wspaniałomyślność. Odpowiadał on również rozpowszechnionej idei religijnej mówiącej o potrzebie ofiary, która by pozwoliła istocie boskiej uczestniczyć w każdym wydarzeniu i odwróciłaby ewentualny jej gniew. Jak wi- dać, wszystko to nie wnosiło w sferę moralności nic prawdziwie nowego. Narodowy ko- loryt arabski, pod którym ukrywały się rozpowszechnione idee judeochrześcijańskie, mógł jedynie podobać się słuchaczom Nauki. Wszystko to było dla mekkańczyków do przyjęcia. I Mahomet, który, jak widzieliśmy, usiłował pozyskać dla swojej ideologii ludzi znaczących, musiał być o tym przekonany. Nic z tego wszystkiego nie mogło wydawać się rewolucyjne. Implikacje, które wyrażały głębokie, radykalne zmiany punktu widzenia, zostały nie zauważone, były one zresztą jeszcze mało rozwinięte. Nauczanie Mahometa mogło wyrażać jedną z wielu tendencji widocznych w systemie arabskich idei religijnych i moralnych, systemie, który nie był ani ustalony, ani sztywny, ani kanoniczny. Jednak to właśnie nauczanie mogło pociągnąć pewną liczbę ludzi, których wiek i sytuacja społeczna czyniły podatnymi na posłannictwo odzwierciedlające ich głębokie potrzeby. Widzieliśmy dlaczego. Mahomet wyrażał idee, same w sobie mało oryginalne, w formie nowej syntezy zainspirowanej przez jemu tylko właściwy sposób pojmowania Obecności Tamtego Świata. Jednostka, w tej syntezie, uzyskiwała wartość szczególną i niezwykłą. To nią zajmowała się Istota Najwyższa, nią, którą stworzyła i którą będzie sądzić bez względu na pokrewieństwo, więzy rodzinne, przynależność plemienną. Jednostka, której wartość społeczną podkreśliła ewolucja eko- nomiczna, nabierała w ten sposób znaczenia ideologicznego, znaczenia sama w sobie, do- stępując wieczności. Z drugiej strony idee judeochrześcijańskie, powtórzmy to, kuszące dla wszystkich, ubarwione prestiżem wyższych cywilizacji i potężnych imperiów, gdzie cieszyły się uznaniem, idee te duma arabska coraz bardziej akceptuje, ponieważ są wyra- żone po arabsku, sprowadzone przez arabskiego posłańca do ich wspólnej kwintesencji i łatwe do przyswojenia. Nurt ideologiczny, który nowy kaznodzieja tworzył, ludzie, których pociągał, mogli, na pierwszy rzut oka, spokojnie znaleźć swoje miejsce wśród licznych prądów umysło- wych, licznych wspólnot, którymi usiana była Arabia Zachodnia. Bliski był jednak wy- buch gwałtownego konfliktu - jego przyczyny spróbujemy wyjaśnić. Oczywiście domownicy jako pierwsi zaakceptowali posłannictwo Mahometa. Jego żo- na Chadidża, naturalnie, i młody Ali, dziesięcioletni kuzyn i pupil. Także wyzwoleniec Zajd Ibn Harisa z plemienia Kalb, który odegrał prawdopodobnie ważną rolę, zapoznając Mahometa z chrystianizmem bardzo rozpowszechnionym, jak widzieliśmy, w jego ple- mieniu. Kim byli ludzie, którzy niejako z zewnątrz przyłączyli się do tej małej grupki ro- dzinnej? W późniejszym czasie rozgorzały na ten temat dyskusje, ponieważ najwcześ- niejsze nawrócenia na islam stały się powodem do chwały i prestiżu mającego znaczenie w zaciekłych walkach politycznych w początkowym okresie istnienia imperium muzuł- mańskiego, zwłaszcza że prestiż ów przechodził na potomków nawróconego. Jeśli jednak nie będziemy przywiązywać zbytniej wagi do dokładnych dat, mających niewielkie zna- czenie dla historyka (miały je dla chcącego się wybić polityka), możemy powiedzieć, że z grubsza znamy imiona nawróconych w pierwszych latach. Jest ich czterdziestu. Jeden z najwcześniej nawróconych - nawet jeśli nie był, jak twierdzono, pierwszym po Chadidży - to, jak się zdaje, zamożny kupiec, choć nie z tych najbogatszych, którego na- zywano, według jego kunji, Abu Bakr. Był prawdopodobnie o trzy lata młodszy od Ma- hometa. Człowiek to twardy, odważny, rozsądny, zrównoważony, który raz dokonawszy wyboru nigdy zdania nie zmienia, całkowicie wierny Mahometowi, wpływający jednak na jego decyzje, zwłaszcza kiedy chodziło o zachowanie umiaru. "Abu Bakr - pisze Mar- goliouth - jeśli w ogóle wyznawał jakiś kult, to był nim kult bohaterów. Posiadał zaletę rozpowszechnioną wśród kobiet, czasami jednak występującą i u mężczyzn, a mianowi- cie gotów był związać się z czyimś losem z całkowitym, ślepym oddaniem, nigdy nie dyskutując ani nie cofając się; bardzo komuś uwierzyć znaczyło dla niego wierzyć coraz bardziej." Jedna z tradycji, sięgająca prawdopodobnie Zuhriego, mekkańczyka urodzonego czterdzieści lat po śmierci Proroka, który spędził życie na zbieraniu informacji na temat historii początków islamu, opowiada: "Posłaniec Boga wzywał skrycie i otwarcie do przejścia na islam. Ci, których Bóg wy- brał spośród ludzi młodych i ludzi słabych, słuchali go chętnie, tak że wierzących w Nie- go było coraz więcej. Niewierni Kurajszyci nie krytykowali tego, co mówił. Kiedy prze- chodził obok ich grupek, wskazywali na niego mówiąc: " Według F. Buhla należałoby chyba poprawić tekst i czytać: "do którego przemawiano z niebieskich wysokości". Kim byli ci młodzi i ci "słabi"? W. Montgomery Watt poświęcił się szczegółowemu, zasługującemu na uznanie badaniu biografii owych pierwszych czterdziestu wiernych, o których wspominaliśmy. Oto z grubsza jego rezultaty. Przede wszystkim byli to młodzi ludzie z rodzin i rodów najbardziej w Mekce wpły- wowych i sprawujących władzę. A więc Chalid Ibn Sa'id Ibn al-As z rodu Abd Szams, jednego z dwóch rodów panujących, a w tym rodzie z rodziny Umajji, której znaczenie, jak zobaczymy, będzie rosło. Miał on sen, i widział się na brzegu morza ognia, do które- go popychał go ojciec. Jakiś człowiek przytrzymał go i uratował - Abu Bakr podobno rozpoznał w nim Mahometa. Odtąd Chalid związał się z Prorokiem. Wkrótce potem przy- łączył się do niego brat Chalida - Amr. Kiedy zmarł ich ojciec, trzeci z braci, Aban, uło- żył kilka wierszy, w których zmarły ubolewał nad tym, że jego synowie pobłądzili. Cha- lid odpowiedział mu, również wierszem: Zostaw w spokoju zmarłego! On odszedł swoją ścieżką! Idź raczej do bliźniego, który jest biedniejszy. Trudno nie dostrzec w tym przykładu młodzieńczego buntu w rodzaju: "Rodzino, nie- nawidzę cię!" Takiego samego pochodzenia i z tej samej rodziny był Usman Ibn Affan, mężczyzna koło trzydziestki, którego czekał wzniosły i tragiczny los. Na razie był to młody dandys, przystojny chłopak, dbający przede wszystkim o strój i wykwitne manie- ry, leniwy i niezbyt odważny, ale zręczny w interesach. Utrzymywano, że swoje nawró- cenie zawdzięczał miłości do Rukajji, jednej z córek Proroka. Druga grupa reprezentowana jest przez ludzi należących do rodów mniej wpływo- wych, niekoniecznie arystokratycznych. Są to w większości młodzi ludzie poniżej trzy- dziestki, można jednak znaleźć wśród nich paru osobników od trzydziestu pięciu do pięć- dziesięciu lat. Niektórzy posiadają pewien wpływ w swoim rodzie lub rodzinie. Zacytuj- my w tej grupie wspomnianego już Abu Bakra, zbliżającego się do czterdziestki, ale i młodego Talhę Ibn Ubajd Allaha, mającego w momencie nawrócenia nie więcej niż osiemnaście lat, młodzieńca zapalczywego, odważnego i ambitnego. Obaj pochodzili z rodu Tajm. Z rodu Zuhra wywodził się liczący niewiele ponad trzydzieści lat Abd al-Kaba Ibn Auf, którego imię zmieniono na Abd ar-Rahman; odznaczał się on niezwykłą zręcznością w sprawach handlowych. Ci, których Zuhri nazywa "słabymi", są prawdopodobnie członkami tej grupy. Z pew- nością jednak określenie to dotyczy również trzeciej kategorii. Stanowią ją ci, którzy nie należą do rodu poprzez swoje urodzenie, nie są Kurajszytami, ale przyłączyli się do jed- nego z kurajszyckich rodów jako "sprzymierzeńcy". Ród, do którego się przyłączyli, w zasadzie winien im był ochronę, niekiedy jednak lekceważył ten obowiązek lub nie mógł im tej ochrony zapewnić, jeśli sam był zbyt słaby. Do grupy tej należał jeden z pierwszych nawróconych, nie mający trzydziestu lat Chabbab Ibn al-Aratt, kowal wy- rabiający miecze, syn kobiety zajmującej się obrzezywaniem, sprzymierzeniec Banu Zuh- ra. Kolejny niższy szczebel stanowili wyzwoleńcy, jak Suhajb Ibn Sinan, dwudziestola- tek nazywany Rumim - Rzymianinem, Bizantyjczykiem - ponieważ miał bardzo jasne włosy (Arabowie mówili "rude") oraz utrzymywał jakieś kontakty z bizantyjską Syrią (jak jego przyjaciel Ammar Ibn Jasir, sprzymierzeniec Banu Machzum, którego teść był wyzwoleńcem pochodzenia bizantyjskiego). Na samym dole hierarchii byli niewolnicy. Najsławniejszy z nich to Bilal, Murzyn z Abisynii, wysoki i chudy, o szczupłej twarzy i stentorowym głosie. Jak inny niewolnik Amir Ibn Fuhajra, został odkupiony przez Abu Bakra od swego pana i wyzwolony. W zasadzie więc za Mahometem opowiedziały się najbardziej niezależne umysły. Z pewnością decydującą rolę w ich nastawieniu odegrał religijny aspekt doktryny. A tym, co pozwoliło im spojrzeć przychylnym okiem na nowatorską naukę, była niezależność ich myślenia pozostająca w sprzeczności z konformizmem rządzących warstw społecz- ności mekkańskiej. U źródeł owej niezależności leżały różne przyczyny, dla jednych był to młodzieńczy kryzys związany z dążeniem do oryginalności, dla innych kontakty z za- granicą, związek mniej lub bardziej luźny z mekkańskim systemem społecznym, moralne oburzenie lub ambicja i zazdrość - które pobudzały do krytykowania możnych, a zatem i ich systemu wartości - dla jeszcze innych wreszcie indywidualne predyspozycje psy- chiczne. Wiązała się więc ona ze sposobem postrzegania, mniej lub bardziej dojrzałym, zależnie od przypadku, opisanego kryzysu społecznego i ideologicznego. Dlatego ludzi tych przyciągało posłannictwo Mahometa mające przecież bezpośrednie odniesienie do tego kryzysu. Jak widzieliśmy na przykładzie cytowanego wyżej tekstu Zuhriego, Kurajszyci zaj- mowali w stosunku do nowego ugrupowania - które powolutku wychodziło z ukrycia, by nieśmiało ukazać się w pełnym świetle - taką samą pobłażliwą postawę, jaką demonstrują paryżanie wobec ulicznego wiecu Armii Zbawienia. Chodziło o nieszkodliwych nawie- dzonych, których nie warto było przesadnie tępić. Co najwyżej okazywano im pogardę, którą wzbudzał niski poziom społeczny członków sekty. Kiedy Posłaniec Boga - przytaczał Ibn Ishak - zasiadał w sanktuarium (blisko Al- Ka- by), "słabi" spośród jego Towarzyszy mieli zwyczaj siadać obok niego. Byli to Kabbab, Ammar, Abu Fukajha Jasar, Suhajb i im podobni muzułmanie, z których Kurajszyci sobie pokpiwali. Mówili między sobą: "To są, jak widzicie, jego Towarzysze. I to mają być ci, których Allah wybrał spośród nas, żeby poprowadzić ich drogą prostą i dać im poznać prawdę. Gdyby to, co przyniósł nam Mahomet, było rzeczą dobrą, my pierwsi dalibyśmy się temu porwać, nie oni!" Na taki argument Mahomet, pochodzący mimo wszystko ze znaczniejszego rodu niż większość jego zwolenników, w głębi duszy nie pozostał cał- kiem obojętny. A jego podświadomość przyjmowała z radością usprawiedliwienia i przy- kłady, na jakie powoływał się Pan. Zdarzyło się już tak niegdyś, kiedy Noe ostrzegał swój lud przed zbliżającą się katastrofą: I powiedzieli dostojnicy jego ludu, którzy nie uwierzyli: "Widzimy, że jesteś tylko człowiekiem, podobnie jak my. Widzimy, że postępują za tobą tylko najnędzniejsi spośród nas, pospiesznie, bez zastanowienia. I nie widzimy u was żadnej wyższości nad nami. Przeciwnie, uważamy, że jesteście kłamcami." Koran, XI, 27 Potop pomścił Noego i jego biednych uczniów. Wkrótce Mahomet i "słabi" również mieli zostać usprawiedliwieni i pomszczeni. Wprawdzie sceptycyzm i kpiny to za mało, by mówić o opozycji, jednakże w końcu się ona uformowała. W jaki sposób? Kilka opowiadań które przedostały się do tradycji może nazbyt zbliżonej do hagiografii, rzuca pewne światło na to, co się zdarzyło, i po- zwala nam na snucie hipotez. Wśród wielu Kurajszytów nowy prąd musiał wywołać niepokój. Wzbudzający zaufa- nie charakter doktryny, znikome pozornie nowatorstwo zmian, jakie wnosiła do wcześniej przyjętej koncepcji świata, nie wystarczały, by uznano go za niegroźny. Znamy wszyscy z własnego doświadczenia - choćbyśmy reprezentowali dziedziny i środowiska jak naj- bardziej otwarte na nowe idee - owe ograniczone umysły, które z zasady unikają wszel- kiej zmiany, nawet jeżeli w gruncie rzeczy prowadzi ona jedynie do przekształcenia prze- starzałych już form organizacyjnych lub ideologicznych, do jakich umysły te są przywią- zane. Czy inaczej mogło to wyglądać w Zachodniej Arabii VII w., w społeczeństwie bar- dzo przywiązanym do tradycji mimo wszystkich zmian, jakie dokonały się w jego struk- turze, ale zmian jeszcze nie zaakceptowanych w powszechnej świadomości? Wiemy również, że emocjonalne argumenty konserwatystów, płaczliwe wezwanie do naśladowa- nia obyczajów przodków, oburzenie na tych, którzy ośmielają się poddawać rewizji uznane poglądy, i przypomnienie ofiar poniesionych w obronie tych poglądów, jawna pogarda dla młodych, niekompetencja, niska pozycja społeczna reformatorów, wszystko to przerażająco skutecznie oddziałuje na serca i umysły nie przygotowanego tłumu. Poza tym jest bardzo prawdopodobne, iż młodzi nowatorzy okazywali się lekkomyślni, postę- powali niezręcznie, zdarzały im się różne ekscesy, co wzmagało niepokój konserwatys- tów. W Mahomecie nie było jednak nic z ekstremisty. Wśród ludzi, obserwujących jego po- czynania z pełnym niepokoju zakłopotaniem, znajdowali się osobnicy zrównoważeni, którzy bacznie przyglądali się jego zaletom i wadom oceniając je z punktu widzenia wyż- szych sfer społeczeństwa Mekki. Dwie zasadnicze kwestie musiały wydawać im się mało zrozumiałe: jedna doktrynalna, a druga zwłaszcza praktyczna, i postawa ich miała zależeć od sposobu, w jaki Mahomet wyjaśniłby te kwestie. Po pierwsze, jaką rolę wyznacza różnym bogom czczonym przez Kurajszytów? Bo- gów potężnych? Małych, drugorzędnych bóstw? Dżinnów? I przede wszystkim - a było to najważniejsze z punktu widzenia pobożności, która niewiele sobie robi z niuansów teo- logicznych - czy Mahomet powstanie przeciw ich religii? Czy ich sanktuaria miałyby być opuszczone, symbole zniszczone, składanie ofiar poniechane? Cóż więc o tym myślał ta- jemniczy Pan Mahometa? A jaką rolę wyznaczył sobie sam Mahomet? Wydaje się bardzo prawdopodobne, że je- go przeciwnicy lepiej zdawali sobie sprawę, jak to się często zdarza, co kryje się za ową pozornie szczerą skromnością, którą na zewnątrz demonstrował. Z pokorą przyjął skrom- ną rolę ostrzegającego, którą Pan mu wyznaczył. Nietrudno było jednak dostrzec pod tą pokorą - którą tak szczerze starał się w sobie rozwinąć - uzasadnioną dumę. A ponadto inteligentni politycy mogli z łatwością zrozumieć, że pozycja, jaką zajmował, musiała nieuchronnie popychać go - wbrew samemu sobie - do objęcia władzy najwyższej. Jak człowiek, do którego Bóg bezpośrednio przemawiał, mógłby kiedykolwiek podporząd- kować się decyzjom jakiejś tam rady? Czyż nakazy Istoty Najwyższej mogłyby być kwestionowane przez arystokrację mekkańską? W społeczeństwie, w którym sakrum i profanum nie były wyraźnie oddzielone, jasne było, że w końcu logiczną koleją rzeczy dojdzie do sytuacji, kiedy sam Bóg będzie dyktował swe rozkazy za pośrednictwem Ma- hometa, i to zarówno jeżeli chodzi o problemy polityki zewnętrznej i wewnętrznej, jak o doktrynę czy religię. Czy Mahomet zdawał sobie sprawę z tej logiki i jak daleko po- szedł tą drogą? Były próby kompromisu; potwierdzają to dokumenty, w postaci bez wątpienia przere- dagowanej, ale mającej najprawdopodobniej realną podstawę. Jeden spośród najbardziej liczących się w rodzie Abd Szams starców, Utba Ibn Rabi'a, którego młodziutki syn był jednym z pierwszych muzułmanów, oświadczył podobno pewnego dnia w Radzie: "O zgromadzenie Kurajszytów! Dlaczego nie miałbym zwrócić się do Mahometa? Przemó- wię do niego i poczynię mu propozycje. Być może niektóre przyjmie. Damy mu, czego żąda, a on pozostawi nas w spokoju." Uzyskawszy zgodę członków Rady odszukał Ma- hometa siedzącego na uboczu i powiedział: "No, krewniaku! Jesteś jednym z nas, dobrze o tym wiesz, należysz do dobrze urodzonych swojego plemienia i twój ród jest szlachet- ny. Przedstawiłeś swojemu plemieniu ważny problem, podzieliłeś wspólnotę, ośmieszyłeś marzenia, oczerniłeś bogów i religię. Ogłosiłeś niewiernymi zmarłych przodków. Posłu- chaj! Chcę przedstawić ci propozycje, które będziesz mógł rozważyć. Może pewne z nich przyjmiesz." Mahomet odpowiedział: "Mów, Abu al-Walid, słucham!" Starzec mówił da- lej: "Krewniaku! Jeśli sprawa, którą przed nami podniosłeś, służy ci tylko do uzyskania pieniędzy, złożymy się, aby dać ci tyle, że staniesz się najbogatszym z nas. Jeśli żądasz władzy, uczynimy cię naszym wodzem, tak że nie będziemy mogli nic zdecydować, nie przedstawiwszy sprawy tobie. Jeśli chcesz panować, obwołamy cię naszym królem. Jeśli to, co cię prześladuje, to demon, od którego nie możesz się uwolnić, znajdziemy ci leka- rza i zapłacimy mu z własnych pieniędzy, żeby cię uzdrowił, bo często się zdarza, że spoufalony demon opęta człowieka, dopóki się go nie wyleczy", lub używając słów mają- cych podobny sens. Mahomet odpowiedział, recytując wersety Koranu. Utba wysłuchał go uważnie, wrócił do swych towarzyszy i tak im powiedział: "Zostawcie go. Na Boga, jego słowo rozniesie się potężnym echem. Jeśli Arabowie [to znaczy beduini] zabiją go, to wy zostaniecie uwolnieni od niego przez innych. Jeśli to jednak on uzyska przewagę nad Arabami, jego władza będzie waszą władzą i jego sława waszą sławą, a dzięki niemu wy staniecie się najszczęśliwszymi z ludzi." Mowa Utby jest na pewno apokryfem, o czym świadczą niektóre z użytych argumentów, badacz tradycji nie gwarantuje zresztą wierności tekstu. Zobaczymy jednak, że odzwierciedlał on określoną rzeczywistość. Zaszło bowiem zdarzenie, które bez obawy można uznać za pewne, ponieważ trady- cjoniści muzułmańscy nigdy nie wymyśliliby historii tak bardzo mogącej podważyć ca- łość Objawienia. Pisze At-Tabari: "Kiedy Posłaniec Boga, niech Bóg go błogosławi i ob- darzy pokojem, spostrzegł, że jego lud się od niego odwraca; kiedy zatroskało go ich od- suwanie się od tego, co Bóg im przesłał przez niego, zapragnął otrzymać od Boga coś, co by go zbliżyło do ludu. Ponieważ kochał swój lud i dbał o niego, ucieszyłby się, gdyby załagodziło się to, co narosło między nimi. Zaczął sobie to wmawiać, życzyć sobie tego i pragnąć. A wówczas Bóg, potężny i wspaniały, objawił mu [słowa]": Oto Gwiazda spada: Wasz Pan was nie zwodzi, nie oszukuje A kiedy doszedł do słów: Czy widzieliście Al-Lat i Al-Uzza, i Manat - tę trzecią? Koran, LIII, 19-20 Szatan podpowiedział jego językowi to, co Mahomet sam sobie powtarzał,to, co pragnął przekazać swemu ludowi: To są ptaki doskonałe, ich wstawiennictwo jest pożądane. Kiedy Kurajszyci usłyszeli ten werset - mówi muzułmańskie opowiadanie - przepełniła ich radość i wszyscy pokłonili się z pokorą, muzułmanie i niemuzułmanie. Dopiero póź- niej archanioł wyjawił Mahometowi, iż został oszukany przez Szatana, ale - pocieszył go nie było w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ podobne przeszkody, z tej samej zresztą przyczyny, napotkali inni prorocy, jego poprzednicy. Dodatkowe wersety zostały usunię- te i zastąpione przez inne, odrzucające kult trzech "wielkich ptaków wodnych" (żurawi lub czapli - nazwy te zastąpiłem słowem "ptaki"), niezgoda zaś powróciła po chwilowej pięknej demonstracji jedności mekkańczyków. Jest oczywiste (i, w gruncie rzeczy, opowiadanie zapisane u At-Tabariego właściwie jasno o tym mówi), że podświadomość Mahometa podsunęła mu formułę, która rzeczy- wiście mogła doprowadzić do jedności. Nie godziła ponadto w jego henoteizm, ponieważ owe "wielkie ptaki" podobne do aniołów lub dżinnów, uznawano za podległe Allahowi. Nazywano je zresztą "córkami Allaha". Z drugiej strony zostało jasno pokazane, że nowa nauka nie miała w sobie nic rewolucyjnego, nowa sekta szanowała bóstwa miasta, odno- siła się z szacunkiem do ich sanktuariów, uznawała prawowitość ich kultu. Jednakże Mahomet szybko dostrzegł konsekwencje swojej ustępliwości. Sekta rezyg- nowała tym samym z wszelkiej oryginalności. Żydzi i chrześcijanie złośliwie zauważyli, że w ten sposób Mahomet powracał do swego pierwotnego pogaństwa. Poza tym, jaką moc miała teraz groźba Sądu Ostatecznego, jeśli córki Allaha, zjednane przez tradycyjne ofiary i dary, mogły wstawiać się za grzesznikami i wybawiać ich od wiecznego potępie- nia? A zwłaszcza jaki autorytet pozostawał ostrzegającemu, wysłanemu przez Allaha? Byle jaki kapłan Al-Uzzy lub Manat mógł ogłaszać wyrocznie przeczące posłannictwu Mahometa. Temu wszystkiemu dodały znaczenia bunty i oburzenie w maleńkiej grupce zwolenników Mahometa oraz prawdopodobnie zbyt widoczne zadowolenie kurajszyckich konserwatystów: "W końcu Ibn Abi Kabsza (tym przydomkiem powszechnie go nazywa- no) dobrze się wyraził o naszych boginiach", wykrzyknął bogaty, potężny Abu Uhajha Sa'id Ibn al-As ojciec owego młodego nawróconego, którego chciał we śnie wrzucić do ognia. Można sobie wyobrazić jego pełną drwiny satysfakcję i oburzenie młodego bun- townika! Jednak wracać do tego, co zostało już powiedziane, znaczyło zdecydować się na krok, przed którego zrobieniem dotychczas się wahano: ogłosić zerwanie, postawić się w sytu- acji ryzykownej, albo wszystko zyskać, albo wszystko stracić. Z punktu widzenia ideolo- gii, znaczyło to ogłosić mekkańskich bogów za duchy niższe lub po prostu uznać ich za puste nazwy pozbawione rzeczywistego znaczenia, a więc ogłosić, że ich kult nie jest ważny, zrazić sobie ich kapłanów i wiernych. Znaczyło to odrzucić jako pogaństwo i przejaw niewierności wszystko, co odnosiło się do tradycyjnej religii, skazać pobożnych przodków i krewnych mekkańczyków na ogień piekielny. Mahomet był odtąd zwolniony z obowiązku uznawania, w jakikolwiek sposób, autorytetu jakiegokolwiek poganina. Czas miał pokazać, czy Mahomet zasymiluje się z obcymi kościołami, czy zachowa nie- zależność arabskiego proroka. Czy miał zostać chrześcijaninem? Pamiętano w Mekce wydarzenie z czasów jego mło- dości. Pewien żądny sukcesów Kurajszyta, Usman Ibn al-Huwajris, nawrócił się na chrześcijaństwo i chciał zostać władcą miasta pod protektoratem bizantyjskim. Niemal mu się to udało, kiedy zryw demokratycznego ducha współobywateli zniweczył jego pla- ny. Być może Kurajszyci obawiali się, by ponownie nie zawisło nad nimi takie niebez- pieczeństwo. W każdym razie odpowiedzieli na zerwanie gwałtowną kontrofensywą. Źródło wyglą- dające na wiarygodne stwierdza, że prześladowanie zwolenników sekty rozpoczęło się, "kiedy Mahomet wspomniał ich idole". I dodaje - a jest to szczegół interesujący i nie wy- daje się wymyślony - iż "przybyli z At-Ta'ifu możni kurajszyccy, którzy wypomnieli mu to, gwałtownie przeciwko niemu wystąpili, okazali niechęć dla jego słów i podburzyli w ten sposób tych, którzy ich słuchali". Nieodparcie nasuwa się myśl, że ci możni Kuraj- szyci z At-Ta'ifu (miasteczka górskiego, o świeżej, zielonej roślinności, położonego w pobliżu Mekki, gdzie bogaci kupcy mekkańscy mieli przyjemne pied-a-terre) pragnęli zachować kult Al-Lat, która posiadała ważne sanktuarium w At-Ta'ifie. "Wtedy - relacjo- nuje dalej nasz tekst - ludzie opuścili Mahometa, z wyjątkiem tych, których Bóg zatrzy- mał, a było ich niewielu. Sprawy pozostały w tym stanie tak długo, jak Bóg chciał. Na- stępnie wodzowie kurajszyccy ułożyli się ze sobą, by pozyskać dla siebie - odwodząc ich od wiary w Boga - swoich synów, braci i współplemieńców, którzy znajdowali się wśród zwolenników Mahometa. Była to wstrząsająca próba dla muzułmanów idących za Po- słańcem Boga. Ci, którzy zostali pozyskani, byli pozyskani, a Bóg umocnił tych spośród nich, których pragnął umocnić." Prześladowania były zresztą prawdę mówiąc raczej łagodne. Ibn Ishak streszcza je w kilku słowach poświęconych działalności jednego ze szczególnie potępianych w opo- wiadaniach muzułmańskich osobników tych, którzy najbardziej sprzeciwiali się Proro- kowi - Abu Dżahla, bogatego kupca, jednego z najbardziej wpływowych wodzów w epo- ce świetności plemienia Banu Machzum. "To ten łotr Abu Dżahl podburzył przeciwko nim Kurajszytów. Jeśli usłyszał, że mó- wiono o nawróceniu się na islam szanowanego człowieka otoczonego sprzymierzeńcami, ganił go surowo i próbował zawstydzić. Mówił mu: Jeśli chodzi- ło o kupca, mówił mu: Jeśli był to człowiek pozbawiony wpływów, bił go i podburzał ludzi prze- ciw niemu." Usiłowano więc zmusić zwolenników Mahometa, by zrezygnowali ze swej wiary, wywierając, kiedy chodziło o ludzi mających pewną rangę społeczną, zarówno presję moralną, jak i presję ekonomiczną. W większości wypadków nie można było nic więcej zrobić, ponieważ byli, zgodnie z obowiązującym systemem społecznym, chronieni przez swój ród. Niektórzy prześladowcy, chcąc przysporzyć kłopotów Al-Walidowi Ibn al- Wa- lidowi z plemienia Machzum - który został muzułmaninem - obawiając się gwałtownego charakteru jego brata Hiszama, poszli najpierw jego ostrzec: " Odparł: , I zadeklamował: Nieprawdaż, że mój brat Ujajs nie zostanie zabity? Albo do końca życia będziemy wzajem się przeklinać. Powiedzieli między sobą: Zostawili go i odwrócili się od niego." Najbardziej cierpieli więc - jak zwykle - najbiedniejsi, najmniej posiadający członko- wie ruchu, przede wszystkim niewolnicy. Bilala, na przykład, ludzie z rodu jego pana wystawili na słońce - w najbardziej skwarnej porze dnia, na dnie wyschniętego wąwozu mekkańskiego - z potężnym odłamkiem skalnym zawieszonym na piersi. Wtedy to właś- nie Abu Bakr wykupił - by ich uwolnić - kilku muzułmańskich niewolników. Być może w czasach późniejszych wyolbrzymiono owe przejawy brutalności, by powiększyć zasłu- gi pierwszych wierzących, jak również bez wątpienia znaleźć usprawiedliwienie dla apos- tazji. "Bili muzułmanina, którego prześladowali, skazywali go na męki głodu i pragnienia do tego stopnia, że siedząc nie mógł się wyprostować, tak silny był znoszony przez niego ból. W końcu godził się na wyrzeczenie się wiary, jak tego odeń żądali. Pytali go: A on odpowiadał: Doszło do tego, że jeśli obok przechodził skarabeusz, a oni pytali: , odpowiadał także: , by uniknąć zadawanych przez nich cierpień." Pomimo takich okoliczności Mahomet uniknął jednak brutalnych napaści, ponieważ jego plemię, Banu Haszim, opowiedziało się po jego stronie. A stało się tak dlatego, że stryj Proroka Abu Talib - który, jak widzieliśmy, wychowywał Mahometa i otaczał swoją opieką - zachował, mimo kurczącego się majątku, znaczne wpływy. Zupełnie nie apro- bował głoszonych przez swego dziwnego bratanka poglądów, jednak honor rodu wyma- gał, by jego członkowie otaczani byli opieką, nawet ci najbardziej godni potępienia. Był to wystarczający powód, by cały ród opowiedział się zdecydowanie po jego stronie. Ku- rajszyccy konserwatyści wpadli we wściekłość widząc, że najbardziej upatrzona ofiara im się wymyka. Zbiorowo usiłowali wywrzeć presję na cały ród Haszymitów, by zmusić ich do zrezygnowania z opieki, jaką otaczali swą czarną owcę. Zaprzestano więc wymiany handlowej i zawierania związków małżeńskich z członkami rodu Haszymitów lub sprzy- mierzonego z nim rodu Al-Muttalib. Wszystko wskazuje zresztą na to, że oprócz walki z nowym ruchem, bojkot ów sprzyjał rozwojowi interesów rodów mających wówczas największe wpływy w Mekce - Machzum i Abd Szams. Odrywał on od potężnego nie- gdyś rodu Haszim niemal wszystkie rody, które sprzymierzyły się z nim dla sformowania, w okresie młodości Mahometa, przymierza mającego znaczenie polityczne. Bojkot trwał dwa lata i chyba nie był zbyt rygorystycznie przestrzegany. W społeczeń- stwie, w którym żadna władza centralna nie mogła być narzucona siłą, raczej niemożliwe było długotrwałe przymierze jednostek lub rodów. Rody, które pod wpływem Banu Machzum i Abd Szams przyłączyły się do bojkotu, rychło spostrzegły, że wyeliminowa- nie Haszymitów wzmacniało przewagę ekonomiczną i polityczną inicjatorów. Zresztą w całym działaniu owej solidarnościowej machiny nie obeszło się bez zgrzytów. Stron- nictwo Haszymitów opuścił jeden z najznamienitszych członków rodu, stryj Mahometa, zwany Abu Lahabem. Zerwał on małżeństwo (a być może tylko zaręczyny) dwóch swo- ich synów z dwiema córkami Mahometa i opowiedział się po stronie bojkotujących, któ- rym przewodził potężny ród jego żony, Abd Szams. Nacisk objął również obszar, który dziś nazwalibyśmy obszarem propagandy. Coraz bardziej wykpiwano publicznie posłanie Mahometa, wzrastał przeciwko niemu sprzeciw. Zmartwychwstanie ciał, podstawowa zasada nowego dogmatu Sądu Ostatecznego, zosta- ło ośmieszone. Wzywano Mahometa, by wypowiedział się jasno na temat daty tego wy- darzenia, ponieważ prawdopodobnie dał do zrozumienia, że było bliższe, niż się okazało. Nacisk kładziono na sprawę najważniejszą, o której była już mowa: czy wiara ojców mia- ła zostać porzucona? A oni sami skazani nawieczny ogień? Częściej niż kiedykolwiek powtarzano, że Mahomet był wizjonerem, być może nawiedzonym przez ducha niższego rzędu, jak kahinowie (wieszczkowie), czarnoksiężnicy, poeci. Wymieniano chrześcijan i Żydów, którzy dostarczali mu informacji, mówiono, że po prostu powtarzał ich nauki. Zaznaczano, że było mało prawdopodobne, by Najwyższe Bóstwo wybrało sobie na po- słańca człowieka tak małej rangi jak Ibn Abi Kabsza. Zresztą gdzie były nadprzyrodzone znaki, cuda, jakimi - rzecz to naturalna - Bóg powinien obdarowywać swego posłańca, by potwierdzić wiarygodność jego misji? Chodziło po prostu o ambitnego osobnika pragną- cego zająć pozycję jednego z wodzów kurajszyckich. Propozycje kompromisu - czynione mu, jak się wydaje, wtedy dość często, o których już wspominaliśmy - były być może również częściowo ukartowanymi posunięciami, by go skompromitować i udowodnić wszystkim, że jego cele są wyłącznie polityczne. Mahomet szybko znalazł sposób, by stawić opór prześladowaniom. Pomógł mu w tym zwłaszcza członek wrogiego rodu Machzum - Al-Arkam Ibn Abd Manaf. Widzimy, jak słabymi monolitami były te organizmy społeczne! Al-Arkam był młody, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, może nawet mniej. Prawdopodobnie jednak był głową rodziny, ponieważ mógł zaofiarować nowej sekcie schronienie w swoim domu, obszernym i do- godnie położonym dla zebrań jej członków. Zwolennicy, otoczeni raczej znikomą opieką lub niezbyt odważni, wślizgiwali się do niego po zapadnięciu nocy, chyłkiem, pod ścia- nami. Zdarzały się nowe nawrócenia. Jedno z nich, z początkowego okresu prześladowa- nia, było dość istotne. Chodziło o Hamzę, jednego ze stryjów Mahometa, człowieka o niewielkim prawdę mówiąc prestiżu społecznym, biednego, porywczego, mającego po- ciąg do alkoholu, ale odważnego i zdecydowanego. Przyczyną jego nawrócenia był zresz- tą atak gniewu. Wracając z polowania usłyszał, jak pewna plotkarka, która obserwowała scenę z okna, opowiadała, iż Abu Dżahl obraził jego bratanka. Hamza uniósł się gnie- wem, odszukał prześladowcę i zaatakował go uderzając łukiem, który stale jeszcze trzy- mał w dłoni. Większej kłótni uniknięto jedynie dzięki mądrości Abu Dżahla, który przy- znał, że posunął się zbyt daleko i że ród Mahometa słusznie mógł się czuć znieważony. Powstrzymał swoich zwolenników, a Hamza, ostentacyjnie, nawrócił się. Ten przymiera- jący głodem fanfaron był jednak interesującą zdobyczą. Zwolennicy Mahometa potrze- bowali bowiem oparcia w sile fizycznej. W tym czasie niewątpliwie dochodzi do ważnego zdarzenia, które trudno jest ukazać we właściwym świetle, tak bardzo bowiem jego historia była przerabiana zgodnie z ko- niunkturą i koncepcjami czasów późniejszych. Typowe to dla historiografii prądów ideo- logicznych oraz dla państw, które sprawują ścisłą kontrolę nad sposobem myślenia zwo- lenników danych ruchów i obywateli. Roi się od takich przykładów aż do czasów obec- nych. Chodzi o emigrację pierwszych muzułmanów do Abisynii, którą sytuuje się prze- ważnie przed epizodem wersetów inspirowanych przez szatana. Można jednak sądzić, za W. Montgomery Wattem, że miała ona miejsce później, ponieważ, według najstarszego ze źródeł, któremu możemy zaufać, nastąpiła po prześladowaniach, a prześladowania z kolei miały miejsce po przyjęciu przez Mahometa zaczepnej postawy wobec "idoli". Otóż przyjęcie tej postawy wiązało się najprawdopodobniej z objawieniem, które zaprze- czyło "wersetom szatańskim". Ale powróćmy do tego źródła, którego początkowy frag- ment już cytowaliśmy. "Ludzie opuścili więc Mahometa, z wyjątkiem tych, których Bóg zatrzymał, a było ich niewielu [...] Była to wstrząsająca próba [...] Ci, którzy zostali pozyskani, byli pozyskani, a Bóg umocnił tych spośród nich, których pragnął umocnić. Kiedy to (Bóg) uczynił mu- zułmanom, Posłaniec Boga rozkazał im odejść do Abisynii. W Abisynii panował dobry król nazywany nadżaszi [po etiopsku nagaszi]. Nikogo w swoim kraju nie uciskał i dzięki niemu kwitł w nim dobrobyt. Co więcej, Abisynia stanowiła rynek zbytu dla Kurajszy- tów, którzy zajmowali się tam handlem, ponieważ znajdowali tu żywności pod dostat- kiem, bezpieczeństwo i korzystne interesy. Posłaniec Boga nakazał im to i wielu z nich udało się tam, kiedy byli prześladowani w Mekce, a on obawiał się ich utracić. On sam pozostał nie zaprzestając działalności. W ten sposób mijały lata, w czasie których [Kuraj- szyci] rozprawiali się ostro z tymi spośród siebie, którzy przyjmowali islam." Z tekstu tego wynika, że emigrantami byli ci, których wiarę Mahomet uważał za naj- bardziej kruchą, i że fakt emigrowania do Abisynii nie może być uznawany za powód do chwały, jak to sobie wyobrażano. Jednak niektórzy z emigrantów wydają się być praw- dziwie wierzącymi. Jest również możliwe, jak sugerował W. Montgomery Watt, że Ma- homet chciał oddalić niektórych wierzących pod pretekstem uchronienia ich przed prze- śladowaniami; podejrzewał ich o odmienne poglądy na pewne sprawy. Istotnie, dominu- jącą osobowością w małej grupce emigrantów był Usman Ibn Mazun z rodu Dżumah. Był to człowiek, który jeszcze w czasach przedmuzułmańskich przyjął ascetyczne zwy- czaje. Nie pił wina i, w każdym razie w czasach późniejszych, złożył śluby czystości; z tego powodu jego żona skarżyła się A'iszy. Prosił również Mahometa (oczywiście na próżno) o zgodę na wykastrowanie się. Do ruchu przystąpił wraz z synem, dwoma młod- szymi braćmi i trójką siostrzeńców. Z nimi również udał się do Abisynii. Jest więc moż- liwe, że niezależnie od Mahometa doszedł do poglądów bardzo zbliżonych do poglądów Proroka, zgromadził wokół siebie niewielki krąg hanifów-monoteistów, a następnie przy- łączył się do syna Abd Allaha, silniejszej osobowości. W żadnej partii nie ufa się tym, którzy odnaleźli prawdę samodzielnie, przyłączyli się zwartą grupą i w gruncie rzeczy, stale w grupie, usiłują krytykować obraną linię, oskarżać liderów, jednym słowem nie podporządkowują się automatycznie - myślą i czynem - wszystkim decyzjom wodza. Dzięki źródłom znamy anegdoty ukazujące pewną wrogość między Usmanem a działają- cymi przywódcami, których rad Mahomet słuchał, Abu Bakrem i Umarem. Znacznie później Umar kpił sobie z Usmana zmarłego we własnym łóżku i kłócił się z pewną emi- grantką twierdząc, że abisyńskie wygnanie było wypoczynkiem, w zasadzie była to ucieczka. Są to typowe wyrzuty czynione przez ludzi czynu teoretykom. Usmanowi Ibn Mazunowi, szczerze wierzącemu, niezależnemu, łatwo popadającemu w skrajności (zna- na jest anegdota opowiadająca, jak wywołał skandal podczas spotkania literackiego, wy- tykając zbyt materialistyczną wypowiedź sławnego poety Labida), z trudem przychodziło naginanie się do zmiennych posunięć taktycznych zręcznych przywódców. Nie możemy zaufać żadnemu ze szczegółów, które znamy na temat pobytu w Abisynii. Czy kurajszyccy wygnańcy (wśród których znajdowali się również wytworny Usman Ibn Affan, jego żona Rukajja - córka Mahometa - Dżafar Ibn Abi Talib, kuzyn Proroka i brat Alego, itp.) rzeczywiście zrobili wrażenie na nygusie (wtedy mówiono nagaszi) z Aksu- mu, jego biskupach i wysokich dostojnikach, czy rzeczywiście Kurajszyci wysłali posels- two domagając się ich ekstradycji? Nieostrożnością byłoby potwierdzać lub negować te fakty. Historycy czasów późniejszych popuścili wodze fantazji i, zagmatwawszy się w sprzecznościach, wybrnęli z nich wymyślając dwie kolejne emigracje. Niektórzy emi- granci mieli podobno wrócić do Mekki na wiadomość o wydarzeniu mającym związek z "wersetami szatańskimi", które zrozumieli podobno jako powszechne pogodzenie się Kurajszytów. Nie można tego oczywiście przyjąć, jeżeli wydarzenie to umieścimy przed emigracją. Tak czy inaczej, sama emigracja pozostaje faktem pewnym. Musi mieć ona swoje znaczenie, które trudno nam bliżej określić, w dziedzinie polityki międzynarodowej. W chwili kiedy Herakliusz i armie bizantyjskie ustępowały na wszyst- kich frontach przed zwycięskimi Persami, kiedy zarysowywał się bliski koniec imperium chrześcijańskiego, które tak niedawno jeszcze uważane było za światowe i wieczne, kie- dy tryumfowali Persowie mazdakici ze swymi sprzymierzeńcami Żydami i chrześcijana- mi, kiedy więc zapowiadał się wielki wstrząs polityczny, a może i kosmiczny, wybór na miejsce schronienia chrześcijańskiej Abisynii ("ziemi Bożej", jak mówiła pewna emi- grantka), sprzymierzonej z Bizancjum, ale monofizyckiej, na pewno nie był bez znacze- nia. Czy było to wyraźne opowiedzenie się za chrześcijaństwem? Czy decyzja należała zresztą naprawdę do Mahometa, czy też podjęły ją elementy dysydenckie, z zastrzeże- niem, że zostanie później - kiedy zwycięstwo zlikwiduje wszelkie nieporozumienia i kie- dy w złym tonie będzie przypominanie ich przyjęta i uświęcona przypisaniem jej Proro- kowi? Zbyt niewystarczające i niepewne posiadamy dane, by właściwie to osądzić. Lista abisyńskich emigrantów została później z pewnością nazbyt rozbudowana. Prawdopodobnie nie było ich więcej niż piętnastu. Niewielka wspólnota pozostała w Mekce liczyła czterdziestu mężczyzn i od dziesięciu do dwudziestu kobiet. Cierpliwie znosiła ostracyzm nieprzyjaciół, drwiny, obelgi, czasem złe traktowanie, całą tę podstęp- ną zimną wojnę, od której nie można było się uchylić przez solidarność rodów. Odniosła ważny sukces, a było nim nawrócenie liczącego się człowieka, tego, który po Mahomecie miał z pewnością najwięcej uczynić dla islamu. Był nim mniej więcej dwudziestopięcio- letni Umar Ibn al-Chattab, członek jednego z mniej znaczących rodów Kurajsz, z natury gwałtowny, ale o żelaznej woli, umiejący panować nad impulsami, podporządkować je i wykorzystać dla dobrze przemyślanych celów. Z właściwą sobie gwałtownością opo- wiedział się przeciw nowej sekcie, ale jego siostra Fatima i jej mąż Said po kryjomu do niej przystąpili. Co prawda niektórzy muzułmanie dopatrzyli się u niego pewnego współ- czucia dla odchodzących do Abisynii emigrantów, widząc jednak jego zatwardziałość powiedzieli sobie: "Nawróci się, kiedy osioł jego ojca stanie się muzułmaninem." Pewne- go dnia, rozwścieczony, z dobytym mieczem pobiegł na miejsce zebrań sekty do domu Al-Arkama. Po drodze spotkał członka swego rodu, mężczyznę rozważnego, który spytał go, dokąd idzie. "Szukam - odparł - Mahometa, tego sabejczyka [monoteistyczna sekta baptystów z Babilonii], który posiał niezgodę wśród Kurajszytów, wyśmiewa ich poglą- dy, szkaluje ich religię, znieważa bogów. Zabiję go." "Popełniasz błąd - rzekł tamten - czy myślisz, że Banu Abd Manaf [rody spokrewnione z rodem Mahometa] pozwolą ci spokojnie chodzić po ziemi, jeśli zabijesz Mahometa? Lepiej zrobisz, jeśli wrócisz do siebie i u siebie zaprowadzisz porządek." Umar, zdziwiony, zapytał, co niby miało dziać się u niego. Mężczyzna wyjawił mu to, o czym wszyscy wiedzieli. Umar zawrócił z dro- gi. Wszedł do domu, gdzie właśnie ubogi kowal, muzułmanin Chabbab, czytał Koran je- go siostrze i szwagrowi. Odgłos kroków Umara przeraził ich. Chabbab ukrył się w drugiej izbie, a Fatima, siedząca po turecku, schowała kartę Koranu pod suknię. Umar wszedł py- tając, co to był za hałas, który usłyszał. Fatima i jej mąż udali, że nie rozumieją, o co chodzi. Rozzłościło to tylko Umara, powiedział, o co ich oskarżono, i uderzył siostrę, ra- niąc ją w głowę. Jednak na widok krwi opanował się i poprosił, by pokazali mu tekst, który czytali przed jego przyjściem, przysięgając, że odda go w dobrym stanie. Podczas czytania Karty wyrwał mu się okrzyk podziwu. Wtedy Chabbab wyszedł ze swej kry- jówki i bardzo sprytnie oświadczył Umarowi, iż słyszał, właśnie poprzedniego dnia, jak Mahomet modlił się o jego nawrócenie. Umar, poruszony, pozwolił się zaprowadzić do domu Al-Arkama, tym razem z mieczem u pasa. Otworzono mu nie bez obawy. Napełnił jednak serca radością, oznajmiając, że przyłącza się do muzułmanów. Był to początek, jak twierdzi G. Levi della Vida, "polaryzowania się tej samej postawy, bardzo szczegól- nej i nieprzejednanej, która powoduje, że człowiek, nie znając drogi pośredniej, równie gwałtownie nienawidzi, co potrafi być oddany". Jego przyłączenie się ośmieliło zwolen- ników Mahometa, którzy do tego stopnia nabrali odwagi, że publicznie zaczęli odprawiać modły w pobliżu Al-Kaby. Objawienia trwały podczas wszystkich tych wydarzeń. Powoli, z trudem doktryna na- bierała kształtu. W owej osobliwej mekkańskiej atmosferze, na marginesie cywilizowa- nego, otoczonego nimbem świata wielkich mocarstw zaangażowanych w tym czasie w apokaliptyczną walkę, formowała się wiara, która miała zalać świat i wpłynąć na jego kształt. Wszystko to działo się w umyśle jednego człowieka, jednak odbijały się w nim i kłębiły problemy całej ludzkości, a okoliczności historyczne były takie, że wytwór tego umysłowego wzburzenia gotów był wstrząsnąć Arabią, a poprzez nią całym światem. Siłą rzeczy, to znaczy siłą konserwatyzmu mekkańskiego, głęboko zakorzenione prze- konanie Mahometa o ważności jego posłannictwa oraz gorące pragnienie zmiany, które żywili jego uczniowie, uczyniły wszelki kompromis niemożliwym. Odtąd niespójna gru- pa jednostek bardziej lub mniej sympatyzujących z posłaniem natchnionego zwiastuna okrzepła we wspólnotę, a atmosfera wrogości tym bardziej ją umacniała. Przemiana ta wymagała głębokiej zmiany treści posłania, samej jego formy, ogólnej postawy nauczy- ciela i uczniów wobec tego, co ich otaczało. Grupa ta musiała zdecydowanie odróżnić się od tego wszystkiego, co nią nie było. A do tego potrzebna jej była przede wszystkim własna, jasno określona ideologia. Zasad- niczą jej tezą była jedność Boga, z jej powodu nastąpił bowiem rozłam, ona stanowiła hasło służące jasnemu odróżnieniu zwolenników i wrogów. Wyraźnie przeciw mekkańs- kiemu kultowi trzech "szlachetnych ptaków", tych, które nazywano córkami Boga, opo- wiada się objawienie z niebios: Czy On posiada córki, a wy macie synów? Koran, LII, 39 Czy oni posiadają to, co skryte, i zapisują? Koran, LII, 41 Czy oni mają jakiegoś boga poza Bogiem? Chwała niech będzie Bogu będącemu ponad to, co Jemu przypisują jako współtowarzyszy! Koran, LII, 43 I prawdopodobnie nieco później: Wspominaj imię twego Pana i poświęć Mu się całkowicie! On Panem Wschodu i Zachodu. Nie ma boga jak tylko On! Przeto weź Go sobie za opiekuna! Koran, LXXIII, 8-9 W ten sposób posłanie staje się jasne. Jest tylko jeden Bóg. Cześć oddawać można tyl- ko Jemu, nie należy "dodawać" mu nikogo "za współtowarzysza", ponieważ wszystkie inne byty, bez względu na to, jakie są, usytuowane są znacznie niżej. Istota inspirująca Mahometa, która samą siebie określała skromnymi parafrazami: "Twój Pan", "Ich Pan", w końcu jasno siebie nazwała. Jest Allahem, Bogiem, Najwyższym Bóstwem, dobrze znanym mekkańczykom, którzy nieświadomi są jedynie Jego potęgi i boskiej samotności. Ma on także inne imię, Ar-Rahman, co znaczy Miłosierny. Ar-Rahman funkcjonuje także jako imię własne. Jest to imię obce w Al-Hidżazie, wobec którego mekkańczycy przeja- wiają szczególną niechęć. Tym imieniem nazywają Boga Żydzi, a chrześcijanie z Połud- niowej Arabii używają formy Rahmanan, określając w ten sposób Boga Ojca. To imię Boga, którego głosi prorok z Al-Jamamy, Maslama. Było to z pewnością imię, jakiego używały pewne środowiska judeochrześcijańskie w Mekce; u nich też - nie zważając na atmosferę niechęci - Mahomet, nakłaniany przez swego duchowego przywódcę, zasięgał informacji: On jest Tym, który stworzył niebiosa i ziemię, i to, co jest między nimi - w ciągu sześciu dni. Potem umocnił się na tronie - Miłosierny. Zapytaj o Niego dobrze wiedzącego! Kiedy im się powie: "Wybijajcie pokłony Miłosiernemu!", oni mówią: "Cóż to jest ten Miłosierny? Czy my mamy wybijać pokłony na twój rozkaz?" I to tylko powiększa ich niechęć. Koran, XXV, 59-60 Najwyższy Pan nazywa się Bogiem lub Miłosiernym, nie czyni to żadnej różnicy: Powiedz: "Módlcie się do Boga albo módlcie się do Miłosiernego! Jakkolwiek byście Go wzywali, On posiada najpiękniejsze imiona." Koran, XVII, 110 Bóg ten jest wszechwiedzący i wszechmocny. To ku Niemu należy się zwracać; rze- komi bogowie nie mają żadnej władzy, a Przeznaczenie, owo pierwsze metafizyczne wcielenie praw natury, podstawa mekkańskiej ideologii, uzależnione jest od Boga: Bóg uszczęśliwia, kogo chce, upokarza i wywyższa, kogo chce. Kiedy przyjdzie kres czasów, wynagrodzi On, według własnych kryteriów - trudno dostępnych dla rozumu ludzkiego tych, których sobie upodoba, a innych ukarze. Decyzje zapadną w czasie Sądu Ostatecz- nego, o którym znajdujemy wzmiankę już w pierwszym objawieniu, a który pojawia się jako dogmat podstawowy, wyraźnie przeciwstawiający nową wspólnotę panującym w jej środowisku koncepcjom religijnym. Jednakże z upływem czasu opisy Sądu i tego, co po nim nastąpi - rajskich rozkoszy i kar piekielnych - stają się coraz bardziej treściwe, po- zbawione malowniczości. Mniej chodzi teraz o opis, bardziej zaś o odpowiedź na argu- mentację mekkańczyków. Jak u Żydów i pierwszych chrześcijan, zmartwychwstanie na Sąd Ostateczny, które nie pociągałoby za sobą przywrócenia cielesności, było nie do po- myślenia. Dlatego mekkańczycy podkreślają, że zjawisko to jest nieprawdopodobne, każ- dy może przecież sam stwierdzić, jak ciała gniją w grobie, a kości rozpadają się pod pias- kiem pustyni. Mahomet musi powoływać się na nieskończoną moc Boga, który stworzył ich przecież pewnego razu z kropli spermy i tak samo będzie mógł stworzyć ich na nowo z wyschniętych kości. Poza tym, kiedy nadejdzie czas owego niesłychanego wydarzenia? Głos z niebios początkowo zapowiadał jego bliskość: Zbliża się do ludzi rozrachunek, lecz oni beztrosko się odwracają. Koran, XXI, 1 Oni mówią: "Kiedy to ziści się ta obietnica, jeśli jesteście prawdomówni?" Powiedz: "Być może, jest tuż za wami część tego, co staracie się przyśpieszyć!" Koran, XXVII, 71-72 Zauważmy przy okazji, że Bóg ten za pośrednictwem kupca zwraca się do kupców używając terminów handlowych. W obliczu przeciwników potężnych, skorych do kłótni, czyhających tylko na najdrob- niejszą lukę w nowej doktrynie, opierających się przede wszystkim na konserwatyzmie mas i warstw elitarnych, gotowych w każdej chwili powołać się na argument wierności wierze ojców i oskarżyć ambitnego siewcę niezgody, należałoby - żeby się obronić - zna- leźć oparcie w tradycji i wyjaśnić jednocześnie trudności, z jakimi nowa wiara toruje so- bie drogę, owe trudności, których z nadprzyrodzoną pomocą można by chyba uniknąć. W tym celu Głos, korzystając z tego, czego Mahomet się nauczył, czego się już dowie- dział, opowiadał historię dawnych proroków. Później nazwał ją "siedmioma opowieścia- mi" (masani), używając aramejskiego słowa, które oznacza, u Żydów, powtórzenie, tra- dycję ustną par excellence (miszna po hebrajsku, mathnitha po aramejsku). Wszystkie te opowieści mają taki sam schemat. Prorok wysłany jest do jakiegoś ludu, by nawoływać go do skruchy i wyznawania jedynego prawdziwego Boga, lud ten jednak nie słucha pro- roka i skazany zostaje na zagładę. Schemat ten podsunęła Mahometowi wschodnia trady- cja mająca judeochrześcijańskie źródła. Jest on jednak zastosowany najpierw w odniesie- niu do ludów czysto arabskich, za wzór ma bez wątpienia opowiadania w znacznej części zmyślone, dobrze znane w Al-Hidżazie, a dla których inspiracją są ruiny, jakie często na- potykają wędrujące karawany. Byli więc Adyci, prawdopodobnie lud gigantów, który pozostawił w górach zagadkowe budowle. Został do nich wysłany posłaniec Hud, odrzu- cili go jednak, zerwał się wtedy gwałtowny wicher i wiał przez siedem nocy i siedem dni, pozostawiając po sobie tylko opustoszałe ruiny. Byli Samudyci, lud istniejący naprawdę, wiemy to między innymi ze świadectw pisarzy greckich i łacińskich. Samudyci budowali zamki na równinach i drążyli w skałach swe siedziby. Są to najprawdopodobniej wspa- niałe grobowce nabatejskie w stylu hellenistycznym, które można było podziwiać na pół- noc od Al-Hidżazu, wokół Al-Uli w VII wieku i podziwiać można jeszcze do dziś. Dla- czego owe piękne budowle były już tylko opustoszałymi ruinami? Ponieważ i do tego lu- du, by go nauczać, posłany był przez Boga prorok Salih; za dowód jego misji posłużyć miała wielbłądzica (cudowna?), która powinna była paść się "na ziemi Boga" i której na- leżała się racja wody. Jednak Rada (mala) Samudytów, jak później Rada Mekki, nie uwierzyła prorokowi, toczyła z nim spory, kpiła sobie z ubogich wiernych. Złożyła wiel- błądzicę w ofierze. Wtedy, po upływie trzech dni, Samudytów zgładził kataklizm: praw- dopodobnie trzęsienie ziemi połączone z piorunami i niezwykłym hukiem. Podobne opowiadania dotyczą ludu Midjan w północno-zachodniej Arabii i jego proroka Szu'ajba, ludzi Studni, ludzi Pieca, ludu (najprawdopodobniej południowoarabskiego) Tubba, Sa- bejczyków, których urodzajne ogrody zniszczyła powódź. Niektóre z tych opowiadań sprowadzają się jedynie do aluzji, tak że nie wiemy nawet, kim naprawdę byli owi ludzie Studni i ludzie Pieca. Jednak z tymi czysto arabskimi historiami mieszają się wkrótce opowiadania o analogicznym wydźwięku pochodzące ze Starego Testamentu. Noe rów- nież nauczał na próżno i potop pochłonął tych, którzy nie wysłuchali jego słów. Lot wy- rzucał mieszkańcom Sodomy homoseksualizm; zamiast go posłuchać, zirytowali się i wypędzili go: miasto ich zostało zniszczone, uratował się tylko Lot i jego rodzina, "z wyjątkiem starej kobiety, będącej wśród pozostających w tyle" (Koran, XXXVII, 135). Faraon - dziwacznie nazwany "panem oszczepów" - i jego rada zostali ostrzeżeni przez Mojżesza i Aarona. Nie chcieli im uwierzyć i Bóg skazał ich na zagładę. Odnajdujemy Koracha, który w Biblii buntuje się - walcząc o supremację kapłańską - przeciw Mojże- szowi na pustyni i z tego powodu razem z rodziną zostaje za sprawą Boga pochłonięty przez ziemię, która rozstępuje się pod nimi. Przez zadziwiający anachronizm jest zaliczo- ny razem z Hamanem, "bezbożnym Amanem z rodu Amalekitów" z historii Estery, razem z Faraonem do dumnych ludzi, którzy nie chcieli słuchać Mojżesza i którzy zostali za to surowo ukarani. Również Abraham (po arabsku Ibrahim) usiłował przekonać swego ojca oraz swój lud, by zrezygnowali z kultu bożków. Nie wysłuchano go, więc, czując się za- grożony, opuścił kraj. To właśnie niedowiarkowie byli "najbardziej stratnymi" (Koran, XXI, 70). Wszystkie te opowieści, wzięte z tradycji arabskiej lub ze świętych ksiąg żydowskich, zniekształcone w różnych stadiach przekazu, nie są opowiadane dla czystej przyjemności opowiadania. Nieustannie nawiązują nawet jeśli nie wprost - do cech Mahometa lub mają związek z jego sytuacją. Salih, Hud, Noe, Mojżesz - to Mahomet. Adyci, Samudyci, dumny Faraon, bogaty Korach, ich lud i ich mala, to rada i lud Kurajsz. Lud z reguły nie słucha Mahometa. Co mu się przydarzy? Odwołajmy się do tego, co już się zdarzyło: Pochwyciliśmy każdego z nich z powodu jego grzechu: na niektórych zesłaliśmy huragan niosący kamienie; niektórych pochwycił krzyk; niektórych z nich kazaliśmy pochłonąć ziemi; a niektórych zatopiliśmy. I to nie Bóg wyrządził im niesprawiedliwość, lecz oni sami sobie wyrządzili niesprawiedliwość. Koran, XXIX, 40 Nieuchronnie to samo wydarzy się w Mekce. Tak czy inaczej Mahomet i jego ucznio- wie uratują się od kary, która dotknie niewierzące, dumne miasto. Jaka kara? Głos nie powiedział tego jasno. Mahomet przypuszczał może, że Bóg posłuży się zmiennymi kole- jami wojny między Bizantyjczykami a Persami. Być może ma to jakiś związek z emigra- cją do Abisynii. Niczego pewnego się nie dowiemy. W każdym razie jest godne uwagi, że groźba końca świata i mającego po nim nastąpić Sądu, użyta w początkach nauczania, zostaje zastąpiona zapowiedzią kary doczesnej, ziemskiej, miejscowej. Do tych tak przykładnych opowieści dochodziły inne, mające - jak się wydaje - za cel ukazywanie i wysławianie potęgi Boga. Pochodziły, za pośrednictwem literatury syryjs- kiej, ze wspólnej dla chrześcijańskiego Orientu skarbnicy legend. I tak historia Siedmiu Śpiących z Efezu, młodych chrześcijan, którzy schronili się w grocie przed prześladowa- niem cesarza Decjusza i zapadli tam w sen trwający kilka wieków. I legenda o Mojżeszu i jego tajemniczym słudze, poszukujących źródła wiecznego życia, w której odnajdujemy echa prastarego eposu sumeryjsko-akadyjskiego o Gilgameszu, przeobrażonego w helle- nistyczną opowieść o Aleksandrze. I jeszcze raz historia tego samego Aleksandra, zwa- nego Zu al-Karnajnem, Dwurogim (ponieważ jego "ojciec" Jupiter Ammon miał dwa ro- gi), który na końcu świata zbudował tamę, by zatrzeć najazd legendarnych ludów Gog i Magog. Wspólnota, wyposażona w tak słynne przykłady, w antyczną tradycję po części arabs- ką i po części judeochrześcijańską, musi jednak nadal odpowiadać na różnego rodzaju py- tania i krytyki. Stawia się jej wymagania, i słusznie, skoro utrzymuje ona, że podąża za boską inspiracją i proponuje doskonały sposób życia. Mahomet rozmyśla, zastanawia się i uczy. Umysł ma zaprzątnięty myślami. I, pewnego dnia, Głos z Niebios udziela odpo- wiedzi. W ten sposób powolutku rodzi się zalążek teologii, surowy i mało wyszukany, na miarę społeczeństwa i umysłów, do których się zwracała. Dopóki człowiek związany jest organicznie ze swym rodem, plemieniem, miastecz- kiem, miastem, dopóki stanowi, w społeczeństwie ściśle zhierarchizowanym, jedynie da- jący się zastąpić element, dopóki przywiązany jest do miejsca, które los mu wyznaczył, by spełniał stale tę samą funkcję, dopóty ulega wizji życia pozagrobowego, podobnego, czy też analogicznego, do życia na tym świecie. Życie na tamtym świecie będzie odbi- ciem stosunków społecznych istniejących na ziemi. W życiu pozagrobowym cienie sług będą dbać o widma panów, duchy chłopów będą dla nich uprawiać ziemię, a rzemieślnicy zza grobu troszczyć się będą o ich wygody. Zasługa czy przewinienie na tej ziemi niewie- le zmieniają. Takie były, z rozmaitymi odmianami bez wątpienia, pierwsze wyobrażenia ludzi na temat tego, co stanie się po śmierci. Gdy jednak nadeszły czasy wielkiego mię- dzynarodowego handlu, kiedy ustabilizowały się społeczeństwa, w których pieniądz stał się miarą wszystkiego, kiedy gospodarka pieniężna zniosła granice grup etnicznych, gdy każdy mógł sam dochodzić do majątku, a znaczenie jednostki na tym świecie zależało od miejsca, jakie sama sobie wywalczyła, zaczęto oczekiwać dla każdego człowieka losu na jego własną miarę. Wtedy powstali prorocy, którzy opłakując kres dawnego porządku społecznego, gdzie wszyscy przynajmniej byt mieli zapewniony przez swoją grupę, i oskarżając bogaczy i ich zachłanność, przepowiadali każdemu z nich karę najpierw na tym świecie, później na tamtym. Wówczas zaczęły powstawać stowarzyszenia, wspólno- ty, które pouczały swych członków, jak osiągnąć stan szczęśliwości na tamtym świecie, jak zadbać o własne ocalenie. Owe religie zbawienia indywidualnego rozprzestrzeniły się po starożytnym świecie między VIII a V wiekiem przed naszą erą. Fala, znacznie opóźniona, dotarła teraz do Arabii Zachodniej. Tu również ludzie pytali, jak postępować, by osiągnąć zbawienie. Odpowiedź Głosu przemawiającego do Mahometa może być łatwo wyprowadzona z tego, co powiedziano wyżej. Trzeba zwrócić się ku Bogu. Potęga Boga jest nieograni- czona, jest On jednak również nieskończenie dobry. Przejawy tej potęgi, przedstawiane szczegółowo przez Objawienie: stworzenie świata, roślinności i zwierząt, inteligencji i wrażliwości ludzkiej, to także dowody, "znaki" Jego dobroci. Człowiek powinien być za to wszystko wdzięczny. Dlatego niewdzięcznicy (to bez wątpienia pierwotny sens słowa kafir, które później oznaczać będzie niewiernych) zostaną ukarani, a wdzięczni, wierni, nagrodzeni. Głos używa czasami dosadnych wyrażeń, ciągle jeszcze z dziedziny handlu, dla przedstawienia drogi prostej jako korzystnego targu. Kiedy indziej jednak jego język staje się bardziej wzniosły, odwołuje się do szlachetniejszych uczuć. Wyczuwa się już tu- taj sprzeczność między ludzkim dążeniem do zbawienia, które prorocy i twórcy religii skłonni są rozumieć jako nagrodę, a moralnym odczuciem, które od dawna podważa war- tość tego, co nie jest bezinteresowne. Sprzeczność ta, nie dostrzegana przez Mahometa, narastać będzie u mistyków muzułmańskich, jak i u mistyków chrześcijańskich, którzy będą chcieli wygasić piekło i wzniecić ogień w Raju, by miłość Boża została wreszcie oczyszczona z najmniejszego śladu interesowności. Ujawnia się jeszcze inna sprzeczność, znacznie poważniejsza, której niejedna religia nie potrafiła rozwiązać. Bóg jest wszechmocny, to oczywiste. W konsekwencji to On określa postawę ludzi w każdej sytuacji. Jego wola sprawia, że jedni słuchają Jego głosu, inni się od niego odwracają: Kogo Bóg prowadzi, ten idzie drogą prostą, a kogo On sprowadzi z drogi, ten nie znajdzie żadnego opiekuna prowadzącego drogą prawości. Koran, XVIII, 17 I choćbyś nawet bardzo pragnął poprowadzić ich drogą prostą, to, zaprawdę, Bóg nie prowadzi drogą prostą tych, których z drogi sprowadza; oni nie znajdą żadnych pomocników. Koran, XVI, 37 Czy widziałeś tego, który wziął sobie namiętność za swego boga? Bóg sprowadził go z drogi w pełni wiedzy i położył pieczęć na jego słuchu i jego sercu; i położył zasłonę na jego spojrzeniu. Któż więc, poza Bogiem, poprowadzi go drogą prostą? Koran, XLV, 23 Po cóż więc ostrzegać, nawoływać do skruchy? Po co działać? I według jakiego prawa, jakiej zasady moralnej karać i wynagradzać? Mahomet nie stawiał sobie takiego pytania, które dręczyło i miało w przyszłości dręczyć tylu teologów, a Głos na nie nigdy nie od- powiedział. Wbrew wszelkiemu racjonalnemu uzasadnieniu miał wyraźne odczucie wszechmocy boskiej. Jak mogła ona nie kierować przekonaniami, czynami, decyzjami ludzi? Niedowiarstwo Kurajszytów wymagało wyjaśnienia. Kara była równie nieodzow- na. Jak można przypuszczać, że buntujący się przeciw Bogu mogą być tak traktowani jak wierni? Trzeba więc było działać i nauczać, spróbować oświecić ludzi, pokierować wier- nymi. Bóg albo zapewni powodzenie wysiłkom Posłańca, albo obróci je wniwecz. Tak oczywiste prawdy trudno byłoby podważyć. Powinno się okazywać wdzięczność Bogu, Jego dobroci. Najpierw poprzez wiarę, zaufanie do Niego, do Jego Posłania i do Zapowiadającego. Następnie przez oddawanie Mu czci, uwielbienie. Koran często zaleca wyrażanie wdzięczności Bogu. Wskazane jest jednak dla wspólnoty, by przejawianie wdzięczności przyjmowało określone przepisami formy, dla niej tylko właściwe, tak by służyły wyróżnieniu grupy spośród innych. Ściśle mówiąc chodzi o rytuały. W epoce, którą się zajmujemy, wspólnotę obowiązuje jeszcze niewiele rytuałów. Są one wyraźnym naśladownictwem pobożnych praktyk, którym od- dawali się chrześcijanie Wschodu, a określające je słowo, salat, od nich jest zapożyczone. Zalecane są więc akty dziękczynienia: bicie czołem, pozdrowienie głębokim pokłonem, recytacja świętych tekstów, a były nimi fragmenty Koranu, słowa objawione Mahometo- wi przez Boga. Recytować należy tonem pokornym, nie podnosząc zbytnio głosu, zwró- ciwszy się w kierunku Jerozolimy (tak czynią Żydzi i chrześcijanie). Jak w kościele nes- toriańskim, należy oddawać się tym praktykom o wschodzie i zachodzie słońca oraz przez część nocy. Słowo salat tłumaczy się zazwyczaj jako "modlitwa", co można przyjąć pod warunkiem, że rozumieć się będzie przez to gesty i słowa ustalone z góry przez na- kazy boskie, a nie osobiste wołanie do Boga, prośbę o szczególne łaski. Takie wołanie (du'a) może znaleźć się wśród gestów i recytacji salat. Poza modlitwą nie jest nakazany wiernemu żaden rytuał w ścisłym znaczeniu tego słowa. Głos z Niebios zalecał jedynie powszechnie uznawane wartości moralne: okazywanie miłosierdzia, pobożność wobec Boga, wstrzemięźliwość w życiu seksualnym, uczciwość itp. To prawda, że proponowana przez nową sektę moralność oznaczała ostateczne zerwa- nie z przyjętą moralnością społeczności arabskiej, jak to niedawno wykazał stosując me- tody analizy semantycznej arabista japoński Toshihiko Izutsu. Podziwiano u Arabów lu- dzi zarozumiałych i beztroskich, niczego się nie bojących, gotowych poświęcić życie i majątek dla błahostki, dla przyjemności wykonania pięknego gestu, bez zastanawiania się nad konsekwencjami. Cóż tam sprawy przyziemne jak upadek i nędza rodziny! Tak cudownie było oddawać się namiętnościom, narażać na śmierć, by pomścić najmniejszą zniewagę, otwarcie pogardzać upośledzonymi przez naturę lub społeczeństwo, oszczę- dzać sobie skomplikowanych rachub, by ochronić choć trochę przemijające przecież ży- cie, poświęcać wszystkie swoje dobra i dobra najbliższych, by móc się chlubić mianem wzoru gościnności! Takiemu etosowi wyniosłości typu rycerskiego - którego mniej lub bardziej podobne założenia stanowiły ideał wielu społeczności i który zostaje przywró- cony do życia przez niejedno młode pokolenie przejściowo zniechęcone odległą perspek- tywą urzeczywistnienia realistycznych zamierzeń - Mahomet przeciwstawiał obecność Boga. Tak, Bóg istniał i ten fakt wszystko zmieniał. Bóg istniał i brał w opiekę ludzi, na- wet najbiedniejszych, odrzucał aspołeczne wybryki, będące wyrazem pogardy dla po- wszechnej troski o spokój, a nawet o życie innych. Wierny powinien przede wszystkim traktować życie poważnie, myśleć o nim w kategoriach miłości bliźniego, umiłowania dobra i spełniania zaleceń Boga. Moralność utożsamiała się niemal z religią. Wiara po- winna zawsze wyrażać się w czynach. Każdy uczynek "społeczny" był wyrazem czci od- dawanej Bogu. Piętnowano zwłaszcza szyderstwo i niedbalstwo. Odwaga, wspaniałomyś- lność powinny utrzymywać się w granicach rozsądku. Dawniej wysławiano tych, którzy niczego się nie bali. Trzeba było jednak się bać. Tak, mimo że mogło wydawać się to szokujące ludziom wychowanym w tej optyce, należało bać się Boga. Należało pozosta- wić - w jak największej mierze - zemstę Bogu, który nie omieszka wywrzeć jej na Tam- tym Świecie, z zachowaniem środków ostrożności często lekceważonych przez ludzi. Bezładna rozrzutność powinna ustąpić miejsca miłosierdziu przybierającemu formy zor- ganizowane, np. za pośrednictwem wybranej wspólnoty. Szlachectwo na tym świecie by- ło jedynie próżnością. Należało troszczyć się o maluczkich i upośledzonych. Koniec z burzliwymi namiętnościami, wybrykami, zaślepieniem, w których zmysły brały górę nad rozumem, kiedy to zapominano o wszystkim. Jednym słowem, powtórzmy, należało stać się poważnym. Wspólnota wyróżniała się więc zewnętrznie jedynie przez praktykę salat. Jednak stop- niowo i w innych kwestiach zdobywała autonomię. Na swój sposób organizowała się i określała w stosunku do otoczenia. Proces ten był jednak mało zaawansowany. Grupa nie miała nazwy, która by ją określała. Członkowie sami siebie nazwali wiernymi (w liczbie pojedynczej mumin) i, niewątpliwie znacznie później, tymi, którzy poddali się (muslim, od tego powstało słowo "muzułmanin") Bogu. Jednak cechy te odnosiły się nie tylko do nich. Terminy owe określały zwłaszcza tych, którzy poszli za wezwaniem daw- nych proroków. Nie zachowały się żadne ślady prawdziwej organizacji wspólnoty. Podą- żała ona za Mahometem natchnionym przez Boga. Jednak oczywiste jest, że tworzył się już "wewnętrzny krąg", niewielka grupka wiernych bliższych natchnionego, do których zwracał się o radę. Trzeba było podejmować decyzje taktyczne, dotyczące postawy, jaką należało przyjąć w stosunku do otoczenia, do Kurajszytów, kiedy Głos milczał. Abu Bakr był główną postacią tego kręgu, zaś po nawróceniu cieszył się również wielkim posłu- chem energiczny Umar. Na innym polu ukochany wyzwoleniec Zajd, bardziej nieśmiały, odgrywał też swoją rolę. Ludzie o umysłach niezależnych, ci, których osobiste, głęboko przeżyte doświadczenie stało się powodem przystąpienia do grupy - jak Chalid Ibn Sa'id i Usman Ibn Mazun przed ich wyjazdem do Abisynii - na pewno byli pytani o zdanie i, jak widzieliśmy, prawdopodobnie ujawnione różnice poglądów spowodowały ten wy- jazd. Skromniejsi pochodzeniem i umysłem, jak Chabbab czy Bilal, spełniali pomniejszą, lecz niezbędną funkcję zwyczajnych wiernych, "bazy", jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Ich bezgraniczne oddanie, całkowite wyrzeczenie, z którymi nie szły w parze ciekawość i niepokój umysłu, ponadto nieocenione usługi praktyczne, które świadczyli, czyniły z nich wzory do przeciwstawienia oponentom i dyskutantom. Ostatnie słowo należało zawsze do Mahometa, którego osobowość była jedynym prawdziwym filarem jedności grupy. W stosunku do Kurajszytów utrzymuje skromnie, lecz zdecydowanie, że jest zapowiadającym, któremu Bóg powierzył posłanie dla nich. Ich krytyki spowodowały, że Głos musiał dokładnie określić jego funkcję. Mahomet był tylko istotą ludzką, która musi jeść i pić, mieć kobiety i dzieci. Nie można więc wymagać od niego, by czynił cuda w celu potwierdzenia swej misji. Bóg czyni cuda, gdzie i kiedy chce. Gdyby ziemię zamieszkiwali aniołowie, Bóg wysłałby do nich anioła. Jednak czło- wiek posłany, Mahomet, jest człowiekiem nieskazitelnym, którym nie powoduje ambicja polityczna, nie jest opętany przez demona lub innego, podrzędnego ducha. To prawda, że nie wywodzi się spośród możnych miasta i że jego zwolennicy są niskiego pochodzenia, ale to samo dotyczy dawnych proroków i można przypomnieć Kurajszytom, że otaczali Mahometa pewnym szacunkiem, nim zostało mu zesłane Objawienie. W każdym razie nie jest to człowiek przeciętny. Przekazywane mu słowa, układające się w pewną całość, zaczynają być uważane za cenne, jak pisma przekazywane dawniej przez proroków i dotąd przechowywane przez Żydów i chrześcijan. Można je porównać, są tej samej treści. A to, że objawienie zesłane Mahometowi "w języku jasnym arabskim" znajduje się już w starych tekstach, świadczy tylko o jego autentyczności. Fakt, że jest ono przekazywane dobrą arabszczyzną, zaprzecza oszczerstwom, głoszącym, iż źródłem informacji byli dla Mahometa obcy, Żydzi i chrześcijanie. Tak jak w kościele syryjskim czytanie (kerjana po syryjsku) Pisma Świętego spełnia funkcję liturgiczną, tak samo wierni oddawać się będą podczas pobożnych praktyk recytacji (qur'an, Koran, odpowied- nik wymienionego słowa syryjskiego) Objawienia arabskiego. Od tej chwili zaczyna się łączenie, kompilowanie elementów tego Objawienia. Była już mowa o tym, że niewielkie fragmenty są łączone w "sury", rodzaj rozdziału; słowo to pochodzi prawdopodobnie od syryjskiego terminu oznaczającego "pismo". Dostosowuje się rymy, dodaje zastrzeżenia i wyjaśnienia. Koran taki, jakim dysponujemy, nosi ślady (udowodnienie tego jest wielką zasługą Richarda Bella) poprawek, które wskazują, iż pracowano na dokumentach pisa- nych. Praca ta odbywała się co najmniej pod kontrolą Mahometa, o ile sam jej nie wyko- nywał. Nie obyła się jednak bez niekonsekwencji i niezręczności. Bóg powtarzał swoje objawienia, uzupełniał je i wprowadzał zmiany. Przeciwnicy złośliwie zwracali na to uwagę. Jednak Bóg odpowiadał, że wolno Mu robić, co zechce, a więc również zmieniać swoje posłannictwo. Czyż nie mógł na przykład, z litości dla słabości ludzkiej swych wiernych, zmniejszyć ciężaru obowiązku, który wcześniej nałożył? Tak więc poprawka, ostateczna redakcja były - jak na początku natchnienie - poręczone przez Boga. Zbiór ob- jawień przybierał formę osobnych jednostek, w których widoczny był pewien porządek, pewien plan. Dopatrywano się w powtarzającym się schemacie wpływu tradycyjnego układu homilii rozsławionych w kościele syryjskim: homilii ojca Kościoła, świętego Ef- rema. Pisarze, co prawda późniejsi, opowiadają, jakoby Mahomet usłyszał podczas wiel- kich targów w Ukazie kazanie chrześcijanina, Kusa Ibn Sa'idy, podobno biskupa, który miał rozwijać rymowaną prozą i wierszem temat ludzkiej doczesności i zbliżającego się sądu. Miałożby to być ogniwo pomiędzy chrześcijaństwem syryjskim a Koranem? Nie- które podobieństwa są zaskakujące, Kus jest jednak chyba postacią legendarną, a jego ka- zania prawdopodobnie apokryfami. Styl Objawienia zmieniał się, w miarę jak utrwalała się jego zawartość. Głos przema- wia teraz mniej nerwowo, nie tak pośpiesznie, spokojniej. Wersety wydłużają się, rym staje się bardziej monotonny. Inwokacje, przysięgi w stylu kahinów zniknęły. Stwierdze- nia, nakazy mają wyraźniejszy sens. Jednak język pozostaje nadal eliptyczny. Opowiada- nia są często udramatyzowanymi scenami. Zwracają się do siebie różni rozmówcy. W tekście, przeznaczonym do publicznej recytacji na głos, nie są zaznaczone przejścia od jednego rozmówcy do drugiego. Bóg mówi do swojego Posłańca, Posłaniec do swego lu- du, aktorzy dramatu udzielają sobie odpowiedzi. Wszystko to jest żywe, stale ukierunko- wane na nauczanie, przeplatane hasłami, które wierni muszą powtarzać. Z czasem ponu- ra, zapierająca dech zapowiedź bliskiego końca ustępuje miejsca swobodniejszemu nau- czaniu. Krzyk rozbrzmiewający pośród wrogiego świata staje się wezwaniem, przekazy- wanym przez małą, ale zwartą grupkę uczniów społeczeństwu wyrażającemu wiele za- strzeżeń, które mimo wszystko da się przekonać. Bóg ma przed sobą teraz dużo czasu. Wspólnota jest już prawdziwie grupą "nas", jak mówią socjolodzy. W stosunku do in- nych jej członkowie zachowują jednakową postawę. Mekkańczycy "dodają" Bogu "za współtowarzyszy" innych bogów i są przez to godni potępienia. Tradycja zapewnia, że "poddani" czcili, jak inni Kurajszyci (choć intencje były różne), świętą Al-Kabę i uczest- niczyli w związanych z nią obrzędach. Chodzi tu prawdopodobnie o fałszywy obraz reli- gijnej historii islamu, o rekonstrukcję według tego, co nastąpiło później. W rzeczywistoś- ci objawienia z tego okresu w ogóle nie mówią o sanktuarium mekkańskim ani o czci, którą powinno się mu oddawać. Co do Żydów i chrześcijan, nie są szczególnie wyróżnia- ni. W Koranie jest mowa jedynie o tych, "którym wcześniej została dana wiedza" (XVII, 107), "ludziach napomnienia" (XVI, 43, XXI, 7), o "tych, którzy czytają Księgę [obja- wioną], która była przed tobą" (X 94) lub "którzy posiadają wiedzę Księgi!" (XIII, 43). W tym czasie dla Mahometa są oni przede wszystkim tymi, którzy przekazują posłanie o zasadniczo identycznej treści. Czyż nie posiadają choć w części tych samych świętych Ksiąg? Czyż nie opowiadają takich samych historii o żydowskich prorokach, o dziele stworzenia i potopie? Jest mało prawdopodobne, by nie wiedział, że istniały między nimi rozbieżności. Wydawało mu się to jednak mało ważne, przynajmniej na płaszczyźnie ide- ologicznej. Rozbieżności te określały różnice w poglądach politycznych, ale to samo do- tyczyło rozbieżności między grupami chrześcijan: monofizytów, nestorianów, melkitów. Jednakże podstawą polityczną tych opcji były różne poglądy na temat kwestii zupełnie nieistotnych, jeśli spojrzeć na nie z zewnątrz: związków między boską i ludzką naturą Chrystusa. Sami wyznawcy tych idei źle je najczęściej rozumieli. Popierali nie taką czy inną teorię, ale takie czy inne stronnictwo, z którym sympatyzowali z powodu spraw do- czesnych niewiele mających wspólnego z głoszonymi przez nie tezami. I tak postawa właściwa egipskiemu sposobowi myślenia, sprzeczna z bizantyjską - nienawiść do ob- cych władców - popychała chłopów z doliny Nilu do fanatycznej wiary w jedną naturę Chrystusa. Zawsze tak było. Dla Mahometa rozbieżności te, o których niewiele wiedział od chrześcijan i nieuczo- nych Żydów, jakich spotykał, nie miały większego znaczenia niż dla większości proro- ków - którzy niedawno pojawili się w czarnej Afryce - różnica między katolicyzmem a protestantyzmem lub między różnymi odłamami protestanckimi. Był przekonany - słusznie zresztą - iż Głos, który doń przemawia, powtarza istotę posłania, które zostało skierowane do "ludzi Pisma", a istota ta była wspólna. Reszta - to drugorzędne szczegóły. Mało zresztą prawdopodobne, by w tym okresie Głos wymieniał Jezusa. Być może wspominał Jana Chrzciciela, ale to nic pewnego. I tak niewielka wspólnota określała swoje granice i cele, wzbogacał się jej doktrynalny kapitał, dzięki następującym po sobie objawieniom. Odkąd przestano bojkotować ród Ha- szymitów, cieszyła się względnym spokojem, który zawdzięczała opiece Abu Taliba, a ogólnie wewnętrznej koniunkturze politycznej. Z pewnością zanotowano kilka nawró- ceń. Było ich niewiele, w sumie bowiem grupa nie przekraczała stu osób, wliczając rów- nież paru emigrantów, którzy wrócili z Abisynii (byli tacy, co pozostali tam jeszcze kilka lat). Być może Mahomet prowadziłby nadal spokojną, raczej cichą egzystencję, przyczynia- jąc się do spopularyzowania w środowisku mekkańskim pewnych nowych idei, grupa zaś utonęłaby w masie, ulegając podziałom, by w końcu zniknąć, jak tyle małych sekt w his- torii, gdyby nieprzewidziane wydarzenia nie zagroziły ponownie i jemu, i wspólnocie wiernych. W odstępie kilku dni zmarli Chadidża i Abu Talib. Działo się to w roku 619, wkraczamy bowiem teraz w okres, kiedy chronologiczny rozwój wypadków może być odtworzony ze względną dokładnością. Śmierć Chadidży na pewno bardzo poruszyła Mahometa. Związany był z matką swoich dzieci obopólną wiernością, wspomnieniem te- go, czym była dla niego w początkach jego misji. Wybrała go, zanim wybrała samego Boga, i w niego wierzyła bardziej niż w kogokolwiek. Zachowała bez wątpienia pewien autorytet w ich małżeństwie, zważywszy stosunek pracownika do pracodawcy, biednego sieroty do bogatej wdowy, który określał początki ich związku. Chroniła go, otaczała troską. Wyjście z tego przytulnego gniazdka, konieczność wzięcia na siebie odpowie- dzialności podziałały na Mahometa jak bodziec. Zauważmy jednak, że Arab, szczególnie obdarzony dziećmi, nigdy długo nie pozostawał bez kobiety. Kilka dni, co najwyżej kilka tygodni po owdowieniu Mahomet poślubił jedną z wiernych, Sa'udę. Była to niemłoda kobieta, mająca tendencje do tycia, wdowa, która towarzyszyła nieżyjącemu już mężowi do Abisynii, gdzie został chrześcijaninem. Była dobrą gospodynią, z oddaniem zajęła się dziećmi. Odpowiadało to Mahometowi. Nie miała na niego żadnego wpływu. To on był prawdziwym panem. Nie zaspokajała ani jego potrzeb seksualnych, ani pragnienia umoc- nienia swojej pozycji. W tym mniej więcej czasie wierny Abu Bakr wpadł na pomysł, że byłoby dobrze bliżej związać się z nauczycielem. Pomyślał o swojej córce A'iszy. Co prawda miała zaledwie sześć lat. Nawet dla Arabów było to zbyt mało. Mahomet widział ją dwa razy: ładna z niej była dziewczynka. Zostali zaręczeni. Wtedy nie wydawało się to niczym nadzwyczajnym. Śmierć Abu Taliba była ważnym wydarzeniem. Nawet na łożu śmierci odmówił na- wrócenia się. Na czele Banu Haszim stanął jego brat Abu Lahab. Zdążył on już wcześniej okazać swemu bratankowi wrogość, którą tradycja bez wątpienia wyolbrzymiła. Teraz, kiedy jego pozycja się zmieniła, wzruszyły go spadające na Mahometa nieszczęścia i zmartwienia, jakich mu one przysparzały. Odnalazł więc bratanka i oświadczył, że bę- dzie go ochraniał tak, jak Abu Talib. Niewiele jednak czasu upłynęło, a nieprzyjaciołom Mahometa udało się przeciągnąć Abu Lahaba na swoją stronę. Wytłumaczyli mu (czyżby o tym jeszcze nie wiedział?) że, zdaniem jego bratanka, dziadek Abd al-Muttalib i sam Abu Talib cierpią męki piekielne. Abu Lahab udał się do Mahometa, by go o to zapytać, a Zapowiadający mógł jedynie potwierdzić, że taka właśnie jest jego doktryna. Uderzało to w solidarność rodzinną - Abu Lahab oburzył się i odmówił ochrony czarnej owcy. Odtąd sprawy uległy pogorszeniu. Wrogowie Mahometa mogli zacierać ręce z radości. Prorok był coraz częściej znieważany. Sąsiedzi rzucali w niego macicą owcy, kiedy się modlił, lub wrzucali mu ją do garnka, gdy zabierał się do jedzenia. W dniu, w którym została mu wyrządzona ta ostatnia zniewaga, zerwał się oburzony z kijem w ręku i prze- stąpił próg drzwi krzycząc: "O Banu Abd Manaf, cóż to za opieka?" Winowajcy musieli nieźle się uśmiać za ścianami swoich domostw, że udało im się tak wytrącić go z równo- wagi. Jakiś łobuz nasypał mu piasku na głowę. Kiedy wrócił do domu, jedna z córek ob- myła go płacząc. "Nie płacz, córeczko - powiedział - Bóg mnie ochroni." Opieka Boga była naprawdę potrzebna. Perspektywy rozwoju wspólnoty w Mekce wydawały się zamknięte. Skończyły się głośne nawrócenia i prawdopodobnie wtedy też zaczęli wykruszać się bardziej znaczący członkowie wspólnoty. Złość ogarniała Maho- meta. Głos pocieszał go i obiecywał karę: A kiedy są im recytowane Nasze znaki, jako jasne dowody, oni mówią: "To przecież tylko człowiek, który chce nas odsunąć od tego, co czcili nasi ojcowie." I mówią: "To jest tylko zmyślone kłamstwo!" Koran, XXXIV, 43 I nie daliśmy im żadnych ksiąg, które by studiowali, ani też nie posłaliśmy do nich, przed tobą, żadnego ostrzegającego. A ci, którzy byli przed nimi, też zadawali kłam Koran, XXXIV, 44-45 I za kłamców uznali Naszych posłańców. Jakież więc było Moje oburzenie! Powiedz: "Ja pouczam was tylko o jednym: Stawajcie przed Bogiem, po dwóch lub pojedynczo, potem zastanawiajcie się! Wasz towarzysz nie jest opętany przez dżinny. On was tylko ostrzega przed straszną karą." Koran, XXXIV, 45-46 O, gdybyś mógł zobaczyć, jak będą przerażeni, kiedy już nie znajdą żadnej ucieczki i zostaną pochwyceni z bliska! I będą mówić: My wierzymy w Niego!" [...] Nie uwierzyli oni przecież w Niego przedtem, Koran, XXXIV, 51-53 Ponieważ Miasto, do którego został specjalnie posłany, nie chciało uwierzyć i utwier- dzało się w swej niewierze, musiał przypuszczać, że kara jest bliska. Wydarzenia mię- dzynarodowe nadal miały wymiar apokaliptyczny. Drugi Rzym był stale oblegany - przez Persów po drugiej stronie Bosforu, przez Awarów po stronie europejskiej. Jego miesz- kańcy cierpieli męki głodu. Na próżno Herakliusz upokorzył się przed Chosroesem, pro- sząc o postawienie warunków. Te okazały się nie do przyjęcia. Zdobyto Jerozolimę i wie- lu chrześcijan widziało w tym zapowiedź Sądu: "Aniołowie zadrżą, kiedy trony zostaną ustawione. Księgi zostaną otwarte. Widać będzie czarną rzekę wiecznego ognia, rzekę ołowiu i roztopionej smoły, piekielną rzekę bez żadnej jasności." Przeciwnicy Mahometa - mówi późniejsze źródło - cieszyli się klęską monoteistów. Głos odpowiadał jednak (jeśli można datować z tego okresu tekst trudny, enigmatyczny, pisany kalekim językiem): Bizantyjczycy zostali zwyciężeni w najbliższym kraju, lecz oni, po swej klęsce, będą zwycięzcami w ciągu kilku lat. Do Boga należy władza, tak przedtem, jak i potem. I tego Dnia będą się radować wierni, Koran, XXX, 2-4 Mahometowi musiała przychodzić do głowy myśl, że nadszedł czas opuszczenia prze- klętego miasta, bez względu na to, czy czekająca je klęska dotknie wszystkich, czy tylko niektórych. Dokąd powinien się udać? Gdzie znajdzie schronienie dla swojej wspólnoty? Gdzie oczekiwać ona będzie Ostatnich Dni bądź też - poza zasięgiem kataklizmu wiszą- cego nad Mekką - dokąd powędruje w poszukiwaniu atmosfery bardziej sprzyjającej jej przetrwaniu i rozwojowi? Początkowo myślał o At-Ta'ifie, położonym w górach mieście o rześkim klimacie i żyznej glebie, gdzie bogaci Kurajszyci posiadali ziemie i nieruchomości. Znajdowało się ono w rękach Sakifitów. Udał się więc do At-Ta'ifu i pozostał w nim dziesięć dni, składa- jąc wizyty notablom miasta. Z nie znanych nam przyczyn usiłował przekonać zwłaszcza trzech braci, w odpowiedzi otrzymał jednak tylko drwiny i raniące słowa. "Jeśli jesteś po- słany przez Boga, jak twierdzisz - odpowiedział jeden - twoja godność jest zbyt wielka, bym mógł być twoim rozmówcą, a jeśli spotwarzasz Boga, nie przystoi mi z tobą rozma- wiać." Inny rzekł: "Czy Bóg nie mógł wybrać sobie kogo innego na posłańca?" Namówili włóczęgów i niewolników, by obrzucili go kamieniami. Schronił się w ogrodzie należą- cym do dwóch Kurajszytów. Byli oni sprzymierzeńcami wrogiego mu rodu Abd Szams. Ulitowali się jednak nad nim. Znajdował się w stanie krańcowego przygnębienia. Udał się z powrotem do Mekki. Ale zanim tam wjechał, zdał sobie sprawę, że jest bar- dzo prawdopodobne, iż zostanie wygnany lub zaatakowany, teraz kiedy i jego ród obrócił się przeciwko niemu. Nawet najodważniejsi i najbardziej wpływowi jego uczniowie, Abu Bakr, Hamza, Umar, nie byli dość silni - jak widać - by zapewnić mu wystarczającą ochronę, a czasowa nieobecność Mahometa dodała odwagi jego przeciwnikom. Wysłał posłańców do wielu Kurajszytów z prośbą - jak to było w zwyczaju arabskim - by zostali jego opiekunami. W końcu zgodził się jeden z nich, Mutim Ibn Adi. Należał do tych, któ- rzy przyczynili się najbardziej, by zaprzestano bojkotu Haszymitów. W eskorcie uzbrojo- nych mężczyzn ze swej rodziny towarzyszył Zapowiadającemu podczas powrotu do ro- dzinnego miasta i publicznie ogłosił, że będzie go chronił. Mekkańczycy nadal trwali w uporze. A przecież Mahomet wskazywał na polityczne korzyści wypływające z przystąpienia do sekty. Opowiadano, że przy łożu śmierci Abu Taliba, na jego interwencję, została podjęta próba pogodzenia Zapowiadającego z wo- dzami kurajszyckimi. Umierający stryj powiedział: "Bratanku, oto szlachetnie urodzeni mężowie z twojego ludu, którzy zebrali się tu z myślą o tobie; otrzymasz coś od nich, jeś- li i ty od czegoś odstąpisz." "Stryju, niech dadzą mi tylko jedno słowo, a dzięki temu słowu zapanujecie nad Arabami i obcy będą wam posłuszni." Abu Dżahl krzyknął: "Mów, na twego ojca! Nawet dziesięć słów!" Mahomet odparł jednak: "Powiedzcie tylko: Nie ma innego boga, jak tylko Bóg, wyrzeknijcie się tych, którym oddajecie cześć poza Nim." Uderzyli się w dłonie: "Chcesz z wielu bogów uczynić jednego, Mahomecie? Za- dziwiające!" Odeszli rozczarowani. Tą samą władzą polityczną Mahomet usiłował skusić wpływowych członków beduińs- kich plemion, którzy przybywali do Mekki lub których spotykał na targach w Al- Hidża- zie. Kurajszyci jednak dezawuowali go przed nimi; wobec tego tamci mówili: "Twoja ro- dzina i ród lepiej cię znają niż my inie podążają za tobą!" Jakiś żądny sukcesów człowiek ulegając pokusie powiedział: "Gdybym dostał tego kurajszyckiego zucha, dzięki niemu Arabów." Pożerać jakąś kategorię ludzi, czyli żyć z nich - to marzenie wielu wodzów pustyni. Zapytał więc go: "Jeżeli pójdziemy za tobą, a Bóg pozwoli ci zwycię- żyć twoich wrogów, czy uznasz nas za swoich następców w sprawowaniu władzy?" Py- tanie było poważne, a Mahomet nie chciał do niczego się zobowiązywać. Odparł: "Wła- dza zależy od Boga, Bóg obdarza nią według swego uznania." Szajch odpowiedział: "A więc nasze piersi posłużą za tarcze Arabom na twój rachunek, a jeśli Bóg da ci zwycięst- wo, to inni będą panować! Nie dla nas ten twój interes!" Dotknął sedna sprawy. Chodziło już o konkretne korzyści. Wtedy to prawdopodobnie Mahomet zwrócił oczy ku innemu miejscu schronienia i działania. Mniej więcej w odległości 350 kilometrów na północny zachód od Mekki le- żał Jasrib. Było to stare miasto, wspomniane już - wiemy o tym od niedawna - w tekście babilońskim z VI wieku p.n.e. Jednak jego ludność została odnowiona stosunkowo nie- dawno. Byli tam Żydzi - przybysze z Północy - prawdopodobnie po części osadnicy po- chodzenia czysto izraelickiego, do których dołączyli prozelici arabscy. W każdym razie przejęli w znacznym stopniu zwyczaje arabskie i posługiwali się dialektem arabskim. Tworzyli trzy plemiona: Banu Kurajza, Banu an-Nadir i, mniej ważne, Banu Kajnuka. Oprócz nich mieszkały w Jasribie dwa wpływowe plemiona arabskie, prawdopodobnie pochodzenia jemeńskiego: Ausyci i Chazradżyci. Inne plemiona arabskie, o mniejszym znaczeniu i wcześniej tam zamieszkałe, pozostawały w bardzo bliskich związkach z Ży- dami, i po części przeszły na judaizm. Żydzi nazywali Jasrib po aramejsku: Medinta, co znaczy po prostu Miasto, po arabsku mówiono Al-Madina, z czego utworzono Medynę. Sam Koran je tak nazywa, co stanowi dowód, że Jasrib nie wywodzi swojej drugiej na- zwy z wyrażenia madinat an-nabi, "miasto Proroka", jak się często utrzymuje. Nie było to zresztą miasto w ścisłym tego słowa znaczeniu, tak jak pojmujemy je dziś, a raczej bogata oaza obfitująca w wody podziemne, zbierające się w czasie deszczów w liczne wadi. Było więc wiele źródeł i studni, rzecz w Arabii zdumiewająca. Na rozleg- łej przestrzeni znajdowały się rozsiane, pojedyncze domostwa, czasami zgrupowane w bardziej zwarte skupiska chat, małych fortów, pośród bujnych plantacji palm i innych drzew owocowych. To Żydzi rozwinęli te plantacje, a Arabowie od nich się tego nauczy- li, co spowodowało, że bracia beduini traktowali ich z góry, żywili bowiem zawsze po- gardę dla chłopów. W zbyt jednak wielkim stopniu zachowali obyczaje pustyni. W okresie, do którego doszliśmy, stosunki między różnymi grupami medyneńskimi wyraźnie się pogorszyły. Drobne kłótnie między rodami i plemionami stawały się coraz bardziej zajadłe - rzecz u nomadów powszechna. Każdy szukał sprzymierzeńców. Mno- żyły się zasadzki i rękoczyny, cierpiały na tym uprawy. Można wyrobić sobie jakiś obraz tego stanu rzeczy przypatrując się na przykład temu, co dzieje się w dzisiejszych czasach w Wadi Amd, w Hadramaucie, w Południowej Arabii. Angielska podróżniczka Freya Stark, przejeżdżając tamtędy około dwudziestu lat temu, spotkała dwa ufortyfikowane domostwa, których mieszkańcy zaofiarowali jej gościnę. Byli to ludzie, którzy, jak wielu Arabów z Południa w dzisiejszych czasach, zbili majątek na Jawie zajmując się hotelars- twem. "W Batawii możecie ich spotkać, ojców, synów i bratanków zajmujących się z powodzeniem trudnymi sprawami finansowymi i prowadzących hotele wyposażone w windy i bieżącą wodę. Tu jednak prowadzą wojnę stuletnią z sąsiednim miastem, które widać na stromym morskim brzegu w odległości około dwóch mil. Do tej waśni Monte- kich i Kapuletów zostali wciągnięci ludzie nie mający z nią nic wspólnego. Maleńkie miasteczko na północy, również położone na stromym morskim brzegu, opowiedziało się po stronie Buqrich (nazwisko hotelarzy) i zatruwało życie ich południowym sąsiadom. Sami Buqri, stojąc na tarasie domu, wyjaśniali strategiczny plan swej wojny i wskazywali kwadratową białą wieżę wznoszącą się na krawędzi przepaści jako jeden ze swych wysu- niętych posterunków, z którego - oświadczyli - można by było ostrzelać miasto. Szanse wydawały się równe. Domostwo Buqrich, mimo że stojące samotnie, otoczone broniący- mi dostępu wydmami, nie mogło być przedmiotem łatwego ataku bez użycia artylerii: tworzyły je dwa budynki w kształcie wież, jeden dla mężczyzn, drugi dla rodzinnego ha- remu; okalał je mur ze śliskiego mułu z jednym tylko wejściem. Kilka lat wcześniej cała dolina była jednym gajem palmowym, ale sprzymierzyło się z beduinami z Dżaulu, którzy przyszli nocą, rozlali wokół drzew parafinę i je zniszczyli... Teraz we wgłębieniach zasianych było tylko kilka grządek prosa, zieleniejących wtedy, gdy spadł deszcz... Kiedy sułtan z Makalli przyjechał z wizytą na ziemie Szibamu, dla jego bezpie- czeństwa został zawarty sześciomiesięczny rozejm między rodziną Buqrich a miastem... Jak mi powiedziano, nawet gdyby rozejm się zakończył, dni płynęłyby raczej spokojnie, ponieważ najazdy odbywają się nocą, a w dzień codzienne sprawy toczą się swoim try- bem." Taki stan rzeczy jest na dłuższą metę nie do zniesienia w społeczności rolniczej, w któ- rej rytm prac wymaga pewnego spokoju. Otóż od wielu, wielu lat taka mała wojna toczy- ła się w Medynie ze zmiennymi kolejami losu. Około 617 r. wielka "bitwa" rozegrała się pod Bu'asem o dwa dni marszu od Medyny. Ausyci, sprzymierzeni z plemionami żydo- wskimi, pokonali Chazradżytów, którzy wcześniej mieli przewagę. Ustaliła się pewna równowaga, było jednak oczywiste, że zwyciężeni przygotowują odwet i wojna miała wkrótce znów się rozpocząć. A tego grupa trzeźwo myślących ludzi nie chciała. Jednak tradycyjny tryb życia społe- czeństwa arabskiego, wyznaczony przez prawa pustyni, nie pozwalał na wymknięcie się z piekielnego kręgu wendet i kontrwendet. Sprzeczka z byle przyczyny między dwoma osobnikami należącymi do różnych rodów mogła pociągnąć za sobą, z powodu solidar- ności grupy i różnych przymierzy (stale się zmieniających), wojnę ogólną, katastrofalną w skutkach dla wszystkich. By utrzymać pokój, potrzebna była władza najwyższa, która narzuciłaby, siłą w razie konieczności, rozwiązanie pokojowe każdego sporu między ro- dami. Inaczej mówiąc, potrzebne było Państwo. Z drugiej strony symbioza Żydów i Arabów wywarła na tych ostatnich znaczny wpływ. Najważniejszym bóstwem Medyny była Manat, bogini przeznaczenia. Jednak niektórzy medyneńczycy stawiali już Allaha wyżej od innych bóstw. Byli nawet hanifo- wie, którzy posuwali się dalej, stawali się otwarcie monoteistami i poszukiwali Boga od- dając się ascetycznym praktykom, znanym już dawniej w Arabii. Również jak dawniej ewolucja ta związana była z coraz wznioślejszym i bardziej osobistym rozumieniem war- tości jednostki. Dlaczego ktoś ma narażać życie z powodu absurdalnego zatargu jakiegoś szaleńca, który przypadkiem okazywał się jego krewnym? Rywalizacja rodów była nie do zniesienia. Każda jednostka powinna być sądzona za swoje własne czyny, nie pociągając do zbiorowej odpowiedzialności za nie całej rodziny. Jeśli więc każdy ma być sądzony indywidualnie na tym świecie, tym bardziej powinno tak być na tamtym, przed obliczem Boga. Bóg, który stworzył wszystkich ludzi, powi- nien także być sprawiedliwy dla wszystkich swoich dzieci, bez względu na ród lub ple- mię, w przeciwieństwie do bóstw, które szczególnie czciła określona grupa. Otóż w Mekce - krążyły pogłoski - przebywa człowiek przysłany przez Boga, czło- wiek, który od samego Allaha otrzymał objawienia i ma prawo przemawiać w Jego imie- niu. Był prześladowany przez Kurajszytów, co w oczach medyneńczyków - rozdrażnio- nych arogancją mekkańczyków i dążeniem tego wielkiego ośrodka handlowego do uzys- kania przewagi - zjednywało mu szacunek. Mahometa wiązały zresztą z Medyną sprawy osobiste. Jego ojciec został w niej pochowany, ponieważ tam właśnie, wśród swoich, członków medyneńskiego rodu matki ojca - Banu Adi Ibn an-Nadżdżar z Chazradżytów - zmarł wracając z podróży, jaką odbywał w swoich interesach. Matka Mahometa, Amina, udała się do Medyny z Ostrzegającym, kiedy ten był dzieckiem, by odwiedzić owych krewnych, i zmarła w drodze powrotnej. Medyneńczycy przybywali często do Mekki, zwłaszcza by uczestniczyć w rytualnych obrzędach odbywających się w sąsiadujących z miastem Kurajszytów sanktuariach. Ma- homet przemawiał do nich tak, jak przemawiał do innych odwiedzających jego rodzinne miasto. Tym razem jednak znalazł płaszczyznę porozumienia. Jako pierwszych udało mu się przekonać sześciu członków plemienia Chazradżytów, to znaczy pokonanych pod Bu'asem. Dwu z nich na ślad Mahometa naprowadziły podobno następujące słowa stare- go Utby Ibn Rabi'i, męża szanowanego, który kiedyś na próżno usiłował dojść z Zapo- wiadającym do pewnego kompromisu: "Niepokoi nas ten , który przy każ- dej sposobności oświadcza, że jest Posłańcem Bożym." Odszukali siewcę niepokoju. Sześciu udało się do Mahometa. "Powiedział do nich: Odparli: I usiedli razem z nim. Wezwał ich do poddania się Bogu, wyłożył im zasady islamu i recytował Koran. Bóg naprowadził ich na drogę islamu, ponieważ w swoim kraju żyli razem z Żydami, a Żydzi otrzymali prze- cież Pismo, posiadali wiedzę, podczas gdy oni sami byli politeistami i bałwochwalcami. W ich własnym kraju Żydzi posiadali nad nimi wyższość. Jeśli wybuchał między nimi konflikt, Żydzi mówili: Kie- dy Posłaniec Boży mówił do tych ludzi i wzywał ich do Boga, powiedzieli jedni do dru- gich: Odpowiedzieli na to, czego od nich wymagał, uwierzyli mu i przyjęli muzułmańskie dogmaty, jakie im wyłożył. Powiedzieli doń: Po po- wrocie do Medyny opowiedzieli o tej rozmowie. Niektórzy zostali "pozyskani." Rozpo- częły się rokowania, które trwały prawdopodobnie dwa lata. Toczyły się też tajne narady. W 621 r. pięciu spośród pierwszych zwolenników przyprowadziło siedmiu następnych, wśród nich trzech Ausytów. Było ich więc dwunastu, jak było dwunastu Apostołów Jezu- sa, niepokojąca to analogia. Złożyli Mahometowi uroczyste zobowiązanie. Szczegóły, które podaje tradycja na temat treści tego hołdu, są z pewnością fałszywe. Musiały jednak rzeczywiście odbyć się jakieś pertraktacje. Przypuszczalnie medyneńczycy zobowiązali się, że będą w pewnym stopniu uznawać autorytet Mahometa, przestrzegać niektórych reguł moralnych i że zerwą z politeizmem. Mahomet wysłał z nimi do Medyny Musaba Ibn Umajra - mekkańskiego wiernego, osobę bardzo kompetentną - który miał recytować Koran medyneńczykom i zapoznawać ich z doktryną. Pod koniec czerwca 622 r. w Aka- bie, bardzo blisko Mekki, odbyło się spotkanie, również tajne, tym razem jednak decydu- jące. Wzięło w nim udział 75 medyneńczyków, w tym 2 kobiety. Reprezentowali oni wszystkich zwolenników z oazy. "My jesteśmy twoi, a ty jesteś nasz - oznajmili uroczyś- cie w ich imieniu. - Jeśli przyjdą do nas twoi towarzysze lub jeśli ty przyjdziesz do nas, będziemy bronić cię przed tym wszystkim, przed czym bronilibyśmy się sami." Wyzna- czono dwunastu delegatów, trzech Ausytów i dziewięciu Chazradżytów, by czuwali nad realizacją umowy. Odtąd zwolennicy mieli już spokojną przystań. Pozostawało tylko zebrać się tam od nowa. Wierni, w małych grupach, udawali się do Medyny. Mekkańczycy raczej nie sta- wali im na przeszkodzie. Z opowiadań wiemy, iż najgorszą rzeczą, jaka się wydarzyła, było to, że uniemożliwili pewnej kobiecie (z dzieckiem) podążyć za mężem. Pozwolili jej odejść dopiero w rok później. Wyjazdy trwały przez mniej więcej trzy miesiące: lipiec, sierpień i wrzesień. Emigrantów przyjmowali w Medynie miejscowi wierni. Było ich około siedemdziesięciu. Kilka osób prawdopodobnie nie posłuchało rozkazu i nie chcąc emigrować, pozostało w Mekce i wystąpiło ze wspólnoty. Mahomet wyruszył z Mekki ostatni. Nie chciał być przyjęty w Medynie jako samotny uciekinier, za którym ucznio- wie... być może podążą. Czy - gdyby Nauczyciel był daleko - nie okazałoby się, że związki każdego z nich z mekkańskim środowiskiem są jednak najsilniejsze? Na miejscu mógł nad wszystkim czuwać, przekonywać ich, by wyjechali, odpierając zarzuty i w razie konieczności nalegając. Kiedy wszystko wskazywało na to, że nikt już więcej nie wyje- dzie, Zapowiadający podjął decyzję udania się do Medyny. Kurajszyci musieli bardzo się wahać, zastanawiać i kłócić, jaką postawę przyjąć. Wie- lu na pewno po prostu cieszyło się, że zostali uwolnieni od ziomków odszczepieńców. Jedność miała się dopiero odrodzić. Najbardziej przewidujący na pewno zrozumieli groź- bę, jaką stanowić będzie nowa wspólnota powstająca w Medynie. Na przeszkodzie temu, by przeciwstawić się emigracji przez zastosowanie przymusu, stały jednak prawa życia plemiennego. Każdy był "chroniony" tak jak sam Mahomet. Czynnie znieważać znaczyło zapoczątkować erę wendety i kontrwendety. Być może tradycja, według której Kurajszy- ci mekkańscy zdecydowali się w końcu uniemożliwić Mahometowi wyjazd do Medyny, jest prawdziwa. Mahomet miał zostać ugodzony jednocześnie przez reprezentantów wszystkich rodów, co każdego (lub prawie każdego) Kurajszytę zobowiązywało do soli- darności, by przeciwstawić jednolity front współplemieńcom z Medyny, którzy niechyb- nie szukać będą zemsty. Ród Mahometa nie mógłby stawić czoła takiemu sojuszowi, uś- miercić wszystkich zabójców, i byłby zmuszony zgodzić się na umowę pieniężną, cenę krwi. Jednak, jak się wydaje, do porozumienia wszystkich rodów nie doszło. Mahomet zatrzymał przy sobie Abu Bakra. Ten kupił, jakby przewidując rozwój wy- darzeń, dwa wielbłądy za sumę 800 dirhamów i najął przewodnika, poganina zresztą, Abd Allaha Ibn Arkata. Rodziny Mahometa i Abu Bakra pozostawały tymczasowo w Mekce. Pewnego wrześniowego dnia udali się potajemnie z przewodnikiem na połud- nie, w kierunku przeciwnym niż do Medyny. Ukryli się w grocie na górze Saur, o godzi- nę marszu na południe od Mekki. Pozostali tam trzy dni. Służący i rodzina Abu Bakra przynosili nowiny z miasta. Mekkańczycy musieli się już zorientować, co się stało, i roz- począć poszukiwania, szybko jednak zrezygnowali. Kiedy było już jasne, że największe niebezpieczeństwo minęło, przewodnik poprowadził obu mężów najpierw na wybrzeże Morza Czerwonego, później zawrócili ku północy i przecięli główną drogę do Medyny podążając okrężnymi trasami. Podróż musiała trwać dobre dziesięć dni. Panował nie- znośny upał. W końcu dotarli do Kuby, tam gdzie kończyła się medyneńska oaza. Było południe. Wyczerpani usiedli w cieniu drzewa. Jakiś Żyd pobiegł uprzedzić zwolenników Posłańca. Według większości źródeł było to 12 dnia miesiąca rabi I, czyli 24 września 622 roku ery chrześcijańskiej. Zaczynała się nowa era w całym tego słowa znaczeniu, ponieważ od początku tego ro- ku, inaczej mówiąc od 16 lipca 622 zaczęto później liczyć erę muzułmańską, erę hidżry; słowo to źle jest przetłumaczone, często ku wielkiemu oburzeniu muzułmanów, ponieważ nie znaczy "ucieczka", ale "emigracja". W Mekce narodził się, wzrastał w biedzie, był szanowanym obywatelem pewien czło- wiek - Mahomet. Niepokój, który go trawił od lat, doprowadził do umysłowego przeło- mu, dręczące Proroka myśli pewnego dnia przyjęły formę Głosu z Niebios. Obwieścił te nowe idee współobywatelom. Znalazł sobie grupę ludzi, którzy mogli je przyjąć, ponie- waż odpowiadały one głęboko przez nich odczuwanym potrzebom. Po pierwsze była to potrzeba ucieczki od społeczeństwa o strukturach archaicznych, opartych na ucisku, nie- sprawiedliwych w zderzeniu z zupełnie nowymi warunkami, od społeczeństwa niezdol- nego przystosować się do tych nowych warunków. Odpowiadały również potrzebie włą- czenia ich głębokiego pragnienia uznania wartości jednostki ludzkiej do nowej syntezy ideologicznej. Natomiast elity społeczne, do których zwracał się Mahomet, przeciwnie, odmówiły jakichkolwiek zmian w tradycyjnych sposobach działania i myślenia, mimo skłonności do kompromisu. Uformowała się więc w łonie społeczności mekkańskiej sepa- ratystyczna grupa, która, uczestnicząc w życiu społecznym i nie tworząc na razie odręb- nej struktury organizacyjnej, przyjmowała jednak całkowicie inny system wartości. Chwilowo tylko i pod pewnymi warunkami podporządkowywała się prawom, zwycza- jom, decyzjom miasta, ponieważ najwyższą instancją było stale słowo Boże głoszone przez Zapowiadającego-Mahometa. Powołaniem tej grupy było więc utworzenie wspól- noty, wydzielonej, samowystarczalnej społeczności, która byłaby posłuszna tylko włas- nym prawom. Wkrótce miało się to urzeczywistnić, ponieważ wszyscy członkowie grupy razem odeszli z rodzinnego miasta i osiedli w mieście-rywalu, gdzie z tutejszymi zwolen- nikami stworzyli wspólnotę o zupełnie odmiennym charakterze. Warunki historyczne sprawią, że owe przemiany w strukturze maleńkiej grupki osób żyjących w dwóch arabs- kich miastach zagubionych na skraju pustyni, tam gdzie kończyła się cywilizacja, zyskają ogromne znaczenie dla całego świata. Dlatego setki milionów mężczyzn i kobiet będą li- czyć czas począwszy od owego upalnego lata roku 622, kiedy to żydowski wieśniak był świadkiem przybycia do Kuby dwóch wyczerpanych mężczyzn, podążających pospiesz- nie na wielbłądach ku chłodnemu cieniowi palm. Rozdział V Prorok staje do walki Jakie plany przygotowywali Mahomet i Abu Bakr w czasie podróży do Miasta? Nie wiemy. Jest mało prawdopodobne, by mieli jasny obraz przyszłości i mogli przewidzieć wszystkie konsekwencje, jakie musiała pociągnąć za sobą ich emigracja. Na pewno bar- dzo cieszyli się, że wreszcie będą mogli osiedlić się tam, gdzie panowała sprzyjająca ich ideałom i działaniu atmosfera. Ich ambicją było zapewne uczynienie z Medyny ośrodka, z którego promieniowałaby na szeroki obszar Arabii wiara w Allaha, jedynego Boga. Z pewnością marzyli również o tym, by - oczekując sprawiedliwej kary, której Bóg nie omieszka zesłać na miasto niewiernych - zemścić się na Mekce w sposób łagodniejszy i bardziej humanitarny. Najpierw trzeba było zamieszkać. Prawdopodobnie wiele rodów i osób kłóciło się o honor udzielenia gościny Zapowiadającemu. Po upływie kilku dni spędzonych w Kubie zdecydował zdać się na wyrok Boga. Wielbłądzicę, której dosiadał, puszczono wolno, mogła skierować się w dowolnym kierunku. Zatrzymała się nieomal w środku oazy, w miejscu, gdzie suszono daktyle, na ziemi należącej do dwu sierot. Mahomet zsiadł z wielbłądzicy. Bóg wskazywał, że tu miała być jego siedziba. Bagaż Mahometa zabrał człowiek, którego dom znajdował się najbliżej wybranego miejsca, Abu Ajjub Chalid Ibn Zajd z chazradżyckiego rodu Banu an-Nadżdżar. Abu Ajjub i jego żona oddali znakomi- temu gościowi parter, sami zamieszkali na piętrze. Oni też przygotowywali mu posiłki. Obszar wybrany przez wielbłądzicę został sprawiedliwie zakupiony od jego prawnych właścicieli. Później wzięto się do budowy. Wierni przystąpili do niej ochoczo. Zapowia- dający zachęcał ich, sam przykładając rękę do dzieła. Wyszukani na poczekaniu "mura- rze" uczyli się murarki śpiewając przy pracy piosenki, które zawsze i wszędzie są pierw- szymi przejawami poezji: Gdybyśmy siedzieli, gdy Prorok pracuje, To nasza praca byłaby stracona! Inni, w nastroju bardziej religijnym, śpiewali: Nie ma życia innego niż w zaświatach! O Boże, bądź miłosierny dla towarzyszy i emigrantów! Jest to piosenka, którą - jak wiemy z przekazów - Zapowiadający podchwytywał, zmie- niając porządek słów, co powodowało, iż znikał rym. Sugeruje się nam w ten sposób, że nie był obdarzony zdolnościami poetyckimi i że cała elokwencja Koranu pochodzi od Boga. Najbiedniejsi, oczywiście najbardziej przyzwyczajeni do pracy fizycznej, pracowali najwięcej. Tradycja przytacza skargi Ammara Ibn Jasira, dźwigającego cegły: "Posłańcu Boży! Zabijają mnie! Każą mi nosić ciężary, których sami nie mogą udźwignąć!" Młody Ali nucił podobno: Nie są równi ten, który buduje miejsca hołdu I się do tego przykłada, stojąc lub na klęczkach, I ten, co odsuwa się od pracy! Ammarowi podobno wiersze te przypadły do gustu, głośno je powtarzał. Dawano do zrozumienia, że potępianym, wymigującym się od roboty był nie kto inny, tylko zięć Pro- roka, elegancki Usman Ibn Affan. To, co w ten sposób budowano, uznawane jest przez tradycję muzułmańską za pierw- szy masdżid, pierwsze sanktuarium. Słowo to (w postaci słowa masgeda) oznaczało, po nabatejsku i syryjsku, miejsce bicia czołem, miejsce kultu. Francuzi utworzyli od niego (według starej wymowy zachowanej jeszcze w Egipcie, masgid, i za pośrednictwem hisz- pańskiego) słowo mosquee. [Polski wyraz "meczet" przywędrował za pośrednictwem ję- zyka tureckiego, w którym arabskie masdżid ma formę mesczit (przyp. kons.)]. W rze- czywistości chodziło o wybudowanie dla wspólnoty ośrodka działalności zarówno świec- kiej, jak i religijnej. Było to prostokątne podwórze, otoczone murem z cegieł suszonych na słońcu, na kilku fundamentach z kamienia. Od strony północnej rząd pni palmowych równoległy do muru podtrzymywał dach z gliny i palmowych liści. Od strony wschodniej zbudowano dwie chaty dla każdej z dwóch żon Proroka (który podczas trwania budowy ożenił się z młodziutką A'iszą). Dywany znaczyły wyjście z tych chat na podwórze. Pro- rok nie miał własnego mieszkania. Mieszkał na zmianę u swoich żon. Właśnie na tym podwórzu, zwyczajem arabskim z tego okresu, spędzał większość czasu, przyjmował de- legacje, załatwiał różne sprawy, przemawiał do wiernych. Trzymano tam jeńców, pielęg- nowano rannych, czasami nawet odbywano zawody w rzucaniu włóczniami do tarczy. Wspólnie się też modlono. Spali tam biedniejsi Towarzysze. Jednym słowem była to sie- dziba Nauczyciela i miejsce spotkań wspólnoty. Nadszedł chyba moment, by nakreślić fizyczny portret tego człowieka, który zbliżając się do pięćdziesiątki, rozpoczynał nowe życie. Posiadamy jego opisy, ale prawdę mówiąc nie możemy uważać ich za w pełni wiarygodne. Najbardziej zbliżone do prawdy są te, które odnoszą się właśnie do ostatniego okresu życia Proroka. Był podobno średniego wzrostu, mocno zbudowany, barczysty, miał dużą głowę, ale jego twarz nie była okrągła ani pucołowata; włosy miał kręcone, ale nie nadmiernie, oczy czarne, duże, podłużne, o długich rzęsach; cerę jasną, lekko zaróżowioną; rzadki, delikatny zarost na piersi, za to ręce i nogi mocno owłosione, brodę bardzo gęstą. Kiedy szedł, wyrzucał energicznie sto- py do przodu, jak gdyby schodził po zboczu. Kiedy się odwracał, to robił to całym cia- łem. Kilka miesięcy po hidżrze Mahomet i Abu Bakr zdecydowali się sprowadzić z Mekki swoje rodziny. Dwaj wyzwoleńcy Proroka wyruszyli z dwiema wielbłądzicami oraz sumą 500 dirhamów i nie napotykając żadnych trudności, przywieźli Sa'udę wraz z dziewczę- tami. Inny zwolennik dał znać Abd Allahowi, synowi Abu Bakra, który z kolei przypro- wadził do Medyny matkę i młodziutką siostrę A'iszę. Wszystko to odbyło się bez sprze- ciwu mekkańczyków. Wkrótce odbyły się zaślubiny Mahometa z dziewczynką. Oto co rzekomo opowiadała A'isza: "Posłaniec Boga pojął mnie za żonę, kiedy miałam sześć lat, a wesele odbyło się, kiedy skończyłam dziewięć. Przybyliśmy do Medyny, potem przez miesiąc miałam go- rączkę, później moje włosy [które wypadły z powodu choroby) obficie odrosły (archaicz- ne słowo tak tłumaczone oznacza według innych coś wręcz przeciwnego: pozostały rzad- kie). Umm Ruman [jej matka] przyszła do mnie, kiedy siedziałam na huśtawce otoczona bawiącymi się ze mną dziewczynkami. Zawołała mnie, a ja podeszłam do niej nie wie- dząc, czego ode mnie chce. Wzięła mnie za rękę i zatrzymała na progu. Krzyczałam do utraty tchu: Wprowadziła mnie do jakiegoś domu, gdzie znajdowały się mieszkanki Medyny, które powiedziały: Matka oddała mnie w ich ręce, a one umyły mi głowę i uczyniły mnie piękną. Nie bałam się aż do chwili, kiedy rankiem przybył Posłaniec Boga, któremu mnie oddały. Ceremonia była bardzo skromna. Pozostawiono dziewczynce zabawki, lalki; Mahomet czasami się z nią bawił. Rzeczywiście bawić się można było tylko czasami. Należało zająć się emigrantami. Większość nie posiadała poważniejszych zasobów. Musieli nająć się do pracy u Żydów i wiernych medyneńczyków (których nazywano teraz ansarami, to znaczy pomocnikami, w przeciwieństwie do muhadzirów, emigrantów). Ponieważ brak im było podstawowych wiadomości o uprawie drzew palmowych, przeważnie zatrudniali się jako prości robotni- cy. Czerpali wodę ze studni i podlewali gaje palmowe. Nie wszyscy mieli zdolności hand- lowe, jak Abd ar-Rahman Ibn Auf; poprosił on pewnego medyneńczyka, który zaofiaro- wał się z pomocą, jedynie o wskazanie targu. Dokonał małego zakupu na kredyt, sprzedał z pewnym zyskiem, kupił znowu i tak dalej. Niewiele czasu upłynęło, a mógł już zapłacić za pewną medynenkę, którą poślubił, uczynił na nią zwyczajowy zapis, przekazał go jej rodzinie, pokrył też koszty wesela! Godność osobista nie pozwalała Posłańcowi Boga postępować w ten sposób. Toteż on i jego rodzina, jeśli uczniowie nie zaprosili ich na posiłek lub nie przynieśli daktyli, cier- pieli głód. Przeważnie żywili się tylko daktylami i wodą. W zimie nie było czym palić ognia. Emigranci musieli znosić wilgoć, do której suchy klimat rodzinnego miasta ich nie przyzwyczaił. Męczyła ich gorączka, chorowali na dyzenterię. By wspólnota mogła przeżyć, trzeba się było zorganizować. Pozycja Mahometa w Medynie musiała też zostać wyraźnie sprecyzowana. Stosunki między różnymi ugru- powaniami tworzącymi teraz ludność Medyny powinny być jasno określone. Zawarto umowę, której tekst, szczęśliwym trafem, posiadamy - zachowała go tradycja muzułmań- ska. Jest z całą pewnością autentyczny, ponieważ zawiera zarządzenia sprzeczne z obra- zem pierwotnej wspólnoty muzułmańskiej, jaki stworzono później. Jednak W. Montgo- mery Watt wykazał, że tekst, który do nas dotarł, jest niejednolity, że zawiera punkty po- chodzące z początkowego okresu osiedlania się w Medynie oraz paragrafy późniejsze. Zgodnie z umową, nazywaną w tekście Kartą czy też Pismem (sahifa), "Wierni i Pod- dani z plemienia Kurajsz i z Jasribu oraz ci, którzy za nimi podążają, dołączają do nich i razem z nimi walczą... tworzą odrębną wspólnotę [umma], wyróżniającą się od innych ludzi" (paragraf 1). "Żydzi - następuje uściślenie - tworzą jedną wspólnotę z wiernymi" (paragrafy 25 i nn.). Umma, wspólnota, to zatem wszyscy mieszkańcy Medyny, stano- wiący wobec otoczenia zwarty front. "Ci spośród Żydów, którzy idą za nami, mają prawo do naszej pomocy i naszego wsparcia, dopóki nie postępują niewłaściwie, wbrew nam lub nie udzielają pomocy [nieprzyjaciołom] przeciw nam" (paragraf 16) (dość zagmatwany tekst może być też inaczej tłumaczony). "Żydzi uczestniczyć będą w wydatkach razem z wiernymi, dopóki jedni walczyć będą u boku drugich" (paragrafy: 24, 38). "Żydzi mają swoje wydatki, a Poddani swoje. Będą sobie pomagać przeciwko każdemu, kto zaatakuje ludzi chronionych przez ten dokument. Łączyć ich będzie prawdziwa przyjaźń, wymie- niać będą dobre rady, zachowywać się będą odpowiednio, nie będą dopuszczać się nielo- jalności" (paragraf 37). Interesujący paragraf wciela do wspólnoty nawet medyneńskich pogan. Mahomet zgo- dził się chwilowo na pokojowe współistnienie z poganami. Przyszłość przyniesie ich na- wrócenie. Chodziło przede wszystkim o to, by przeszkodzić im w sprzymierzeniu się z mekkańczykami: "Niech żaden poganin nie oferuje opieki jakiemukolwiek Kurajszycie, czy dotyczyłoby to jego mienia, czy osoby, i niech nie działa na jego korzyść ze szkodą dla wiernego" (paragraf 20). Mimo to inne punkty oddzielają w pewnej mierze wiernych i "niewiernych" (kafir), do których nie można zaliczać Żydów (paragrafy: 14, 15). Wspólnotę tworzą nie jednostki, lecz kilka grup: jedną grupę Kurajszyci emigranci, in- ne każdy z rodów medyneńskich, do których przyłączają się rody żydowskie z nimi sprzymierzone. Każde z trzech wielkich plemion żydowskich również tworzyło grupę, jednak wzmianka o nich musiała zniknąć z tekstu umowy, kiedy przestano się z nimi li- czyć. Każda grupa tworzyła solidarną całość, gdy chodziło o zapłacenie ceny krwi (jeśli jeden z jej członków zabił kogoś spoza grupy). By wykupić członków wziętych w niewo- lę, emigranci działali solidarnie jako grupa, to samo dotyczyło nie tylko rodów, ale i mniejszych grup medyneńskich (paragraf 2 i nn.). Jednakże pewne klauzule - o niektórych już mówiliśmy - dotyczą wszystkich wierzą- cych (z wyjątkiem Żydów i pogan). Wierzący muszą wspierać tych spośród siebie, któ- rych przytłaczają zbyt wielkie długi (paragraf 11). Nie mogą pomagać niewiernemu ze szkodą dla wiernego ani zabić wiernego z powodu swoich związków z niewiernym (pa- ragraf 14). Wszyscy wierzący mają zapewnioną "opiekę" Boga, w tym również najbied- niejsi, zobowiązani są więc do wzajemnej pomocy i ochrony z wyłączeniem innych (pa- ragraf 15). W przypadku konfliktu wierzący nie mogą indywidualnie zawierać pokoju z nieprzyjacielem (paragraf 17). Jeśli jeden z nich zostanie zabity, muszą sprzymierzyć się przeciw zabójcy i jego pomocnikom, zwalczać ich wspólnie i wspólnie zgodzić się na cenę krwi (paragrafy: 19, 21). Nie mogą wspomagać ani udzielać schronienia żadnemu osobnikowi zdeprawowanemu (mohdith, dosłownie "nowator"; to ten, który odstępuje od wspólnie przyjętej moralności!) (paragraf 22). Stworzą własną wewnętrzną policję, sami karząc tych spośród siebie, którzy są zdeprawowani (paragraf 13). Rola Mahometa w tak licznej wspólnocie jest skromna. Pełni po prostu rolę pośrednika między Bogiem a wspólnotą, kiedy wybuchają spory i kłótnie między jej członkami. "Jeś- li cokolwiek was dzieli, bez względu na przedmiot sporu, odwołujcie się do Boga i do Mahometa (paragraf 23). "Jeśli wydarzy się między ludźmi, których dotyczy ten doku- ment, jakiś incydent lub spór budzący obawy, że poniosą oni z tego powodu stratę, należy odwołać się do Boga i do Mahometa, ponieważ Bóg jest najbardziej skrupulatnym i naj- bardziej lojalnym [gwarantem zawartości] tego dokumentu" (paragraf 42). Na przykład, dość niejasny punkt zdaje się zabraniać członkom wspólnoty wyruszania na wyprawę wo- jenną bez zgody Zapowiadającego, mimo że nikomu nie można zabronić szukania zemsty za rany, które odniósł (paragraf 36). Tak wygląda struktura wspólnoty medyneńskiej. Trudno mówić jeszcze o państwie, w którym władza najwyższa może narzucać pewien porządek za pomocą siły społecznej wyodrębnionej ze społeczeństwa. Każda grupa etniczna ma swojego wodza, a ten może oddziaływać tylko przez swój własny prestiż i dopóki jest uznawany przez tych, którzy za nim idą. Porządek zapewnia jedynie strach przed zemstą każącą drogo płacić za zadawa- ny gwałt. Jednak w tę typowo arabską strukturę włączył się nowy element, o zupełnie odmiennym charakterze. To Mahomet, osoba nie posiadająca rzeczywistej władzy, mają- ca jednak szczególną właściwość: odbierania głosu Boga. Zapewnia mu to pewne przywi- leje. Po pierwsze jest wodzem kurajszyckich emigrantów. Jest także - co prawda tylko na płaszczyźnie religijnej - autorytetem uznawanym przez wszystkich wierzących, to znaczy już przez większość medyneńczyków nie-Żydów. Jego wybiera się najchętniej do roz- strzygania sporów i waśni. Co więcej, ponieważ powołano go, by pełnił rolę sędziego i zapewnił wewnętrzny spokój w oazie, najpierw zalecał pewne środki, a potem otrzymał zgodę na ich podjęcie - dla uniknięcia nie kończącego się łańcucha wendet i kontrwendet. Rozporządzenia zawarte w umowie nie są dla nas zupełnie jasne. Zbyt wiele jest spraw z nimi związanych, o których nie wiemy. Jednak pochodzące z tego okresu objawienia Koranu naprowadzają nas na możliwe do przyjęcia interpretacje i pomagają zrozumieć pierwotną politykę Mahometa dotyczącą tej sprawy. Zostaje dokładnie sprecyzowane, kto jest odpowiedzialny w przypadku zabójstwa lub zadanego gwałtu. Zakłada się, że żaden wierzący nie będzie mógł stawać na przeszkodzie - z powodu pokrewieństwa lub przy- jaźni - by sprawiedliwości stało się zadość. Z drugiej strony (przepisy koraniczne jasno to precyzują) nie można będzie rozszerzać wendety, za jedno życie pozbawiać życia więcej niż jednego człowieka; nie będzie również można przedłużać zemsty w nieskończoność, odpowiadać kontrwendetą na zemstę już dokonaną. Mszczący się za nie sprowokowaną zbrodnię będzie, jako wykonawca wyroku, jak kat, ochraniany przed ewentualną zemstą. Natchniony przez Boga Mahomet uzyskał więc to, że podjęto środki dla zapewnienia wewnętrznego spokoju w interesie wszystkich. Na razie jednak tylko uroczyście wypo- wiadane przysięgi i siła opinii publicznej gwarantują, że zasady te będą przestrzegane. Tak jak nie ma policji, tak też nie ma i skarbu. Potrzebna będzie wielka zręczność i inte- ligencja Mahometa i jego doradców, wspomaganych ponadto okolicznościami i presją sił społecznych, których byli nieświadomi, by z tego moralnego autorytetu uczynić autorytet mający oparcie w strukturach społecznych. Nigdy zresztą nie dojdzie do utworzenia ta- kiego aparatu władzy państwowej, jaki posiadali władcy krajów sąsiadujących. Wszyscy medyneńczycy zaakceptowali Mahometa w roli rozjemcy. Poruszenie po- wstało wśród najsłabszych rodów, które musiały znosić ataki wojowniczych wodzów. Pragnęły one pokoju w oazie. Cena, jaką zapłaciły, była niewielka. Uznano, że Allah to Bóg jedyny; wiedziano już, że był to bóg najpotężniejszy. Różnica okazała się nie tak wielka. Bogowie drugorzędni przestawali być małymi bóstwami, a stawali się dżinnami, geniuszami. Uznawano, że słowa recytowane przez Mahometa zostały mu przekazane przez głos Boga. To również nie było trudne do zaakceptowania. Szczerość Zapowiada- jącego była oczywista, słowa Boże piękne i odpowiadające dążeniom wspólnoty. Jak nie przyjąć, że były autentyczne? Mahomet był mądry, życzliwy, sympatyczny. W sumie by- ło to znaczne osiągnięcie dla wspólnoty medyneńskiej. Okazało się dla niej szczęśliwym zrządzeniem losu, że kurajszyccy współplemieńcy tak nierozsądnie pozbyli się równie in- teresującego człowieka. Dominacja wiary w jednego Boga została zapewniona przez nawrócenie się ważniej- szych wodzów. Trudno określić, co nimi powodowało. Trzeba by lepiej znać psychikę każdego z nich. Nowa religia miała swój urok, było to na pewno nie bez znaczenia, swoją rolę odegrało też pragnienie pokoju, ambitne rachuby, nienawiść do Kurajszytów. Ogromne znaczenie miało nawrócenie dwóch wodzów z potężnego rodu Ausytów z ple- mienia Abd al-Aszhal, Usajda Ibn al-Hudajra i Sada Ibn Mu'aza. Opowiadano, że zaraz po nawróceniu udali się obaj na miejsce spotkań ich rodu. Sad zapytał cieszących się po- ważaniem członków rodu, jak go oceniają. Odpowiedzieli: "Jesteś naszym wodzem, jes- teś tym spośród nas, który ma najwięcej zdrowego rozsądku i jest najzdolniejszy." Po- wiedział wtedy: "Niech żaden mężczyzna ani żadna kobieta spośród was nie zwraca się do mnie, dopóki nie uwierzy w Boga i Jego Posłańca." Cały ród przystąpił do wspólnoty. Inne ważne nawrócenie to nawrócenie Abd Allaha Ibn Ubajja z chazradżyckiego rodu Auf. Podczas bitwy pod Bu'asem trzymał się na uboczu. Poróżnił się z innym liczącym się wodzem, ponieważ ten dokonał niesłusznej egzekucji żydowskich zakładników. Być może Abd Allah zrozumiał konieczność zjednoczenia się medyneńczyków, podobno w momencie hidżry jego zwolennicy czynili przygotowania, by koronować go na króla Medyny. Do Mahometa przyłączył się prawdopodobnie dlatego, iż widząc, jak wielu lu- dzi uznaje doktrynę Zapowiadającego, uznał, że zręczniej będzie przyłączyć się do ruchu niż mu się przeciwstawić. Być może żywił nadzieję, że uda mu się wykorzystać ruch, by zostać na jakiś czas jego wodzem, a Mahomet zadowoli się głoszeniem doktryny w imie- niu Boga. Wreszcie nie można nie brać pod uwagę możliwości szczerej sympatii dla myś- li monoteistycznej, sympatii, która mogła zrodzić się z jego dobrych stosunków z Żyda- mi. Nowa ideologia napotkała niewielki sprzeciw. Tylko grupa rodów ausyckich, szcze- gólnie przywiązanych do kultu Manat - które nawet nazywano Aus Manat ("darem Ma- nat") - odmówiła uznania jedyności Boga i misji Mahometa. Ograniczyły się one zresztą do zajęcia nie przynoszącej pożytku, biernej i pełnej gniewu postawy. Najgroźniejsi byli ci, którzy posiadali zdolności poetyckie, zwłaszcza pewna kobieta, Asma Bint Marwan, i pewien stuletni podobno starzec zwany Abu Afakiem, pochodzący z chazradżyckiego rodu sprzymierzonego z Aus Manat. Abu Afak recytował: Choć żyłem niemal wiek cały, nigdy nie widziałem takiego rodu ani też plemienia, które dotrzymywałoby każdej obietnicy i było bardziej wierne wobec sprzymierzonych niż potomkowie Kajla. Choćby się góry waliły, oni nie złożą swej broni. A przecież tak niedawno on tu do was przybył i zamieszał wam w głowach swymi nakazami, wyznaczając granice tego, co wam wolno. Gdybyście jednak wierzyli w potęgę i władzę, ruszylibyście w drogę całkiem innym śladem. Asma była bardziej zjadliwa, kiedy nieco później wołała: Na tyłki Malikitów, Aufitów i An-Nabitów oraz nie więcej od nich wartych Chazradżytów! Wolicie słuchać obcego przybysza zamiast któregoś z Mazhidżytów czy też Muradytów? Kiedy zabito wodzów, w nim tylko szukacie nadziei, która jest jak marzenie o tłustym rosole. Nie ma tu dumnych ludzi, którzy pragną sławy. Nikt z was nie potrafi rozbudzić nadziei. Oboje byli niebezpieczni i, jak zobaczymy, Mahomet każe ich zamordować. Byli jed- nak na razie osamotnieni i ich protesty właściwie pozostawały bez echa. Wymienić trzeba także przypadek Abu Amira, który z własnego wyboru jeszcze przed hidżrą został monofizytą i oddał się ascezie. Przezwano go z tego powodu Ar- Rahibem, "mnichem". Odbył rozmowę z Mahometem, kiedy ten przybył do Medyny, wybadał go i oskarżył o wprowadzenie do monoteizmu fałszywych treści. Innymi słowy nie uznawał prawdziwości posłannictwa Bożego przekazywanego przez Mahometa. Wolał raczej wy- emigrować do Mekki z piętnastoma (czy pięćdziesięcioma) zwolennikami niż się podpo- rządkować. Z bronią w ręku walczył przeciw muzułmanom. Po ostatecznym ich zwycięs- twie, nieuległy, udał się do Syrii; los sprawił, że zmarł tam przed podbojem. Byli jednak w Medynie znacznie liczniejsi i bardziej groźni potencjalni przeciwnicy: żydowskie plemiona, o których mówiliśmy. Mahomet nie miał w stosunku do nich żad- nych uprzedzeń. Wprost przeciwnie, sądził, że zawartość jego posłannictwa była w zasa- dzie identyczna z posłannictwem, które dawno temu Żydzi otrzymali na górze Synaj. Od- czuwał nawet szacunek do pradawności ich objawienia, do tego, że ich Pismo było znacznie wcześniejsze niż święte księgi innych religii; religie te, nawet jeśli coś dodawa- ły, zawsze się do niego odwoływały. Podobne posłannictwo, które przynosił Arabom, nie mogło być sprzeczne z wcześniejszym objawieniem wywodzącym się z tego samego źródła. Kiedy zdecydował się wyjechać do Medyny, liczył chyba na całkowite poparcie tam- tejszych monoteistów. Sądził najpewniej, że on i jego wierni utworzą z Żydami zwarty blok, jednolity front przeciwstawiający się pogaństwu kurajszyckiemu i arabskiemu w ogóle. Prawdopodobnie w tym okresie więcej niż zwykle dowiadywał się o właści- wych ludowi Izraela zwyczajach i postanowił poznać je bliżej. Zalecił swoim zwolenni- kom (czyż było w tym coś nowego?) zwracać się w czasie modlitwy w kierunku Jerozo- limy. Jednak Głos z Niebios odrzucał prawdę uznawaną przez Żydów, że Bóg potrzebo- wał odpoczynku po sześciu dniach tworzenia; była to negacja żydowskiego sabatu. Być może zaznaczył się w tej kwestii - jak sugeruje Goldziher - wpływ idei mazdaizmu. Tak czy inaczej, przed hidżrą Mahomet miał napisać do Musaba, swego wysłannika w Medy- nie, by organizował zgromadzenie wiernych z "modlitwą" w piątek, to znaczy w dniu, kiedy Żydzi przygotowywali się do sobotniego święta. Chodziło najprawdopodobniej o to, by przyłączyć się do tych żydowskich przygotowań. Ogromne wrażenie wywarł na Mahomecie ścisły post, jakiego przestrzegali Żydzi dziesiątego dnia miesiąca tiszri, jom kippur, w dniu pokuty. W zarabizowanym aramejskim nazywano go "aszura", co znaczy "dziesiąty". Mahomet zdecydował, że jego wierni przyjmą ten obyczaj. Również zgodnie ze zwyczajem żydowskim ustalono czas modlitwy: środek dnia. Jedno z objawień zezwo- liło wiernym jeść pożywienie ludzi Pisma i poślubiać ich kobiety. Nie wydaje się jednak, by Mahomet myślał kiedykolwiek o naśladowaniu wszystkich drobiazgowych przepisów dotyczących spożycia, jakich przestrzegali Żydzi. Uważał je (kontynuując myśl chrześci- jańską, gnostyczną i manichejską) za karę wymierzoną im przez Boga za ich grzechy. Akceptował jednak okrojoną wersję tych zakazów, taką mniej więcej, jaką przyjęli pier- wsi chrześcijanie, sformułowaną z odwołaniem się do tego, czego teoretycznie rabini wymagali od obco plemieńców, którym zezwolono mieszkać z ludnością Izraela, i od częściowo nawróconych: nie spożywać wieprzowiny, krwi, zwierząt, które zmarły śmier- cią naturalną, zaduszonych lub poświęconych bożkom. Krótko mówiąc, jak zobaczymy, wysiłek zmierzający do przystosowania się był tak niewielki, że niektóre żydowskie zwyczaje zostały przyswojone przez "poddanych". Nie wszyscy Żydzi odpowiedzieli na te ustępliwe zabiegi, jak Mahomet tego oczeki- wał. Nie wiemy, jaką właściwie postawę zajmowali Żydzi z Arabii wobec połowicznego prozelityzmu. W okresie grecko-rzymskim wyznawcy judaizmu powszechnie godzili się na współistnienie z sebomenoi, "bogobojnymi", którzy nie kryli swej sympatii do mono- teizmu judajskiego, choć nie obowiązywały ich wszystkie rytuały wymagane od praw- dziwych dzieci Izraela. Wielkie katastrofy, które dotknęły lud wybrany, doprowadziły do tego, że usztywnił swą postawę, stał się nieprzejednany, wzrastała jego nieufność wobec obcych. Uznawano już tylko definitywne i całkowite nawrócenia. Jednak w bardziej sprzyjających warunkach połowiczny prozelityzm zaczynał tu i ówdzie znowu rozkwitać. W każdym razie medyneńscy Żydzi od dawna zgadzali się na współistnienie z zupełnymi poganami, mogli więc sobie teraz pogratulować, z punktu widzenia czysto religijnego, że osiedlili się blisko nich monoteistyczni zwolennicy Mahometa. Ci zaś znacznie bardziej zbliżyli się do judaizmu niż owi gerim - zadomowieni na ziemi Izraela poganie- obcokra- jowcy, którzy odrzucili bożków - a im teoretycznie rabini pozwalali korzystać z takich samych praw, z jakich korzystali Żydzi. Żądano od nich jedynie przestrzegania "siedmiu przykazań synów Noego": "być prawym, nie bluźnić przeciw imieniu Bożemu, wyrzec się bałwochwalstwa, niemoralności, nie zabijać, nie kraść, nie spożywać członków żyją- cego zwierzęcia". Oprócz uznania głównych idei judaizmu i przykazań Noego zwolenni- cy Mahometa wykazywali wiele dobrej woli w przestrzeganiu niektórych rytuałów ży- dowskich. W zasadzie nic więc nie stało na przeszkodzie pokojowemu współistnieniu obu wspólnot. Mimo to plemiona żydowskie zamieszkujące Medynę na pewno nie zre- zygnowały z wywierania jak największego wpływu politycznego na aglomerację medy- neńską. Bez wątpienia dość szybko stało się dla nich jasne, że postawa Mahometa oraz znaczenie, jakie zyskiwał, mogły przeszkodzić w realizacji tego celu. A przecież właśnie Medyna była centrum intelektualnym. Nie ulega wątpliwości, że intelektualiści żydowscy nie mogli zdecydować się na potwierdzenie doniosłości Objawienia przekazywanego Mahometowi. Ponieważ oni właśnie byli posiadaczami Starego Pisma, do nich to zwra- cano się z prośbą, by wyrazili swą opinię na temat tego nowego posłannictwa, jego zgod- ności z kryteriami stawianymi wobec natchnienia Bożego przez specjalistów. I nawet jeś- li wykazywali wiele zrozumienia dla nowego prądu, trudno im było uświęcić to, co wy- dawało im się nielogicznym, absurdalnym wymysłem ignoranta, trudno było nie podkreś- lać deformacji, jakich doznały opowieści Starego Testamentu w Koranie, anachronizmów i błędów, jakich było w nim pełno. Być może niektórzy mieli już wtedy świadomość, że troska o prawdę nie zawsze zgadza się z odpowiednią orientacją polityczną. Wielu z pewnością nie dostrzegało problemu i zwalczało tego, którego uznawali jednocześnie i za fałszywego proroka, i za człowieka niebezpiecznego politycznie. Upłynęło trochę czasu, zanim stanowiska zostały jasno określone. Ale Mahomet dość szybko musiał zdać sobie sprawę ze swego położenia i zajął inną postawę. Nie spieszmy się jednak. Wcześniej zostały podjęte inne decyzje, które miały pociąg- nąć za sobą poważne konsekwencje. Nie upłynął rok od jego przybycia do Medyny, a Mahomet powierzył białą chorągiew swemu stryjowi Hamzie, któremu oddał dowództ- wo nad siedmioma Emigrantami i polecił "przechwytywać karawany Kurajszytów". Czym się kierował? Możliwe, że Mahomet i jego doradcy przewidzieli już po części rozwój sytuacji, którą sami tworzyli. Trzeba jednak uwzględnić, że ich postawa odpowiadała naturalnym wy- mogom położenia, w jakim się znaleźli. Członkowie wspólnoty dysponowali skromnymi środkami przetrwania. Doprowadzani byli - jak widzieliśmy - do ostateczności. Praca ro- botnika nie miała w sobie nic pociągającego, wielkie zdolności handlowe takiego Abd ar-Rahmana Ibn Aufa były wyjątkowe, żaden z mekkańczyków nie miał za co kupić skrawka oazy, której wszystkie ziemie uprawne były już rozdzielone. Większość więc mekkańskich zwolenników nie posiadała żadnego stałego źródła dochodu, sam Zapowia- dający miał zapewnioną zaledwie skromną egzystencję, i to dzięki miłosierdziu społecz- ności, a sama wspólnota - co było bez wątpienia jeszcze groźniejsze - nie dysponowała żadnymi zasobami. W tej sytuacji trzeba było znaleźć jakiś środek zaradczy, wobec czego rabunek (trudno inaczej nazwać tego rodzaju działalność) stał się, z braku innego, nor- malnym sposobem przetrwania w społeczeństwie arabskim. Notują to zgodnie obcy pisa- rze, potwierdza obficie sama przedmuzułmańska literatura arabska. Ofiarami ataków kie- rowanych przez Mahometa padali przede wszystkim jego kurajszyccy współplemieńcy. Po cóż szukać zwady z innymi grupami, skoro bogate karawany kurajszyckie stanowiły wyborny łup (trudno było o lepszą zdobycz), a wygnańcy, napadając na nie, dawali w ten sposób upust zrozumiałej urazie wobec tych, co zmusili ich do opuszczenia rodzinnego miasta, miasta pysznego, które kpiło sobie z przestróg Boga. Medyna była ośrodkiem wy- jątkowo korzystnie położonym, jeśli chodzi o tego typu wyprawy, ponieważ karawany mekkańskie krążące między Syrią i Mekką musiały przejeżdżać w odległości co najwyżej stu kilometrów od oazy. Wojna prywatna była obyczajem przyjętym bez zastrzeżeń. W tym społeczeństwie, które nie znało pojęcia państwa, każdy przywódca grupy miał prawo rzucić swoich ludzi przeciwko obiektowi, który im wyznaczył. Musiał jedynie ponieść później konsekwencje, które powinien był mądrze wcześniej rozważyć. Nic więc nie stało na przeszkodzie, może tylko wzgląd na stosowność, by Mahomet oddał się działaniom wojennym. Jego zwolen- nicy poszli oczywiście w jego ślady, mimo że dysponował jedynie środkami moralnymi, by przynaglić ostrożnych i bojaźliwych. W miarę jak rabunek przynosił coraz więcej ko- rzyści, dołączali do nich ochotnicy, ci spośród medyneńczyków, których umowa z Ma- hometem w żaden sposób nie zobowiązywała do współdziałania z jego towarzyszami. Pierwsze napady nie miały większego znaczenia; w zasadzie były bezowocne - rzecz typowa dla arabskich zbójeckich wypraw - zwady unikano, kiedy okazywało się, że zaa- takowany ma się na baczności i dysponuje dużą liczbą ludzi. W miarę możliwości unika- no przelewu krwi, z obawy, by nie zostać wciągniętym, bo to zupełnie się nie opłacało, w straszliwy krąg wendety. W radżabie roku II hidżry (styczeń 624 r. ), mniej więcej piętnaście miesięcy po przy- byciu do Medyny, w pamiętnych okolicznościach krew po raz pierwszy została przelana. Z pewnością by lepiej zachować tajemnicę i zapewnić w ten sposób efekt zaskoczenia, Mahomet wysłał Abd Allaha Ibn Dżasza, na czele oddziału liczącego od siedmiu do dwunastu ludzi, z rozporządzeniami w zapieczętowanym liście, który mógł otworzyć do- piero po dwóch dniach drogi. Chodziło o przygotowanie zasadzki w Nachli, na drodze z At-Ta'ifu do Mekki, a więc na południe od tej ostatniej, i zaatakowanie stamtąd kara- wany mekkańskiej. Ta oczywiście nie spodziewała się ataku tak daleko od Medyny, i to w przeciwnym kierunku. Rzeczywiście Abd Allahowi Ibn Dżaszowi i jego ludziom udało się zawładnąć karawaną i dwoma (spośród czterech) mekkańczykami, którzy ją eskorto- wali. Trzeci został zabity, czwarty zbiegł. Tryumfalnie sprowadzono do Medyny łup oraz jeńców. Jednakże wówczas zapanowało wielkie wzburzenie, że zabójstwa dokonano w radżabie, jednym ze świętych miesięcy, podczas których, według przyjętych przez Arabów zasad pogaństwa, zabroniony był przelew krwi. Czy Mahomet rozmyślnie chciał złamać ten pogański zakaz, czy liczył na to, że wszystko odbędzie się bez rozlewu krwi, czy też jego dowódca nie posłuchał poleceń i wziął na siebie decyzję o ataku, mimo że trwał jeszcze radżab (prawdopodobnie było to pod koniec miesiąca)? Nie wiadomo. W każdym razie liczył się z opinią publiczną, której reakcja była prawdopodobnie dla niego nieoczekiwana, i nie tknął łupu aż do chwili, kiedy stosowne objawienie Boże oznajmiło mu, że "walka w tym miesiącu [podczas świętych miesięcy] jest sprawą po- ważną" (Koran, II, 217), ale jeszcze poważniejsze są grzechy popełnione przez mekkań- czyków. Przyjął więc jedną piątą łupu (później stało się to regułą), reszta została podzie- lona między Towarzyszy. Obu więźniów wypuszczono w zamian za okup w wysokości 1600 dirhamów na głowę, który zapłaciły ich rodziny, jednak dopiero po powrocie dwóch członków oddziału, którzy zaginęli, a można było podejrzewać, że zabili ich mekkańczy- cy. Jeden z jeńców przyłączył się do zwolenników Mahometa i pozostał w Medynie. Historia ta, w najwyższym stopniu korzystna dla finansów muzułmanów, rozgniewała za to, rzecz zrozumiała, Kurajszytów. Mekkańczycy - ludzie o szerokich horyzontach po- litycznych - zrozumieli, że Mahomet stanowi stałą groźbę dla handlu ich miasta i że moż- liwie jak najszybciej trzeba się go pozbyć. Takie było zwłaszcza rozumowanie Abu Dżah- la, wpływowego wodza rodu Machzum, o którego zajadłej niechęci do Mahometa już mówiliśmy. Dwa miesiące po wypadzie pod Nachlę, w ramadanie roku II (marzec 624 r.), wracała z Gazy do Mekki bardzo ważna karawana dowodzona przez Abu Sufjana Ibn Harba z kurajszyckiego rodu Abd asz-Szams. Każdy Kurajszyta miał udział w ładunku, który wiozła ta karawana. Eskortowało ją około siedemdziesięciu kupców (według in- nych źródeł zaledwie trzydziestu) z wszystkich kurajszyckich rodów. "Kiedy Posłaniec Boga dowiedział się o tym - mówi najstarszy dotyczący tej sprawy dokument, list wysła- ny przez tradycjonistę Urwę Ibn az-Zubajra do kalifa Abd al-Malika w sześćdziesiąt lat po wydarzeniu - zwołał swych Towarzyszy i powiadomił ich, jak wielkie bogactwa es- kortowano i jak mało było eskortujących." Podobno były to towary wartości 50 000 dina- rów. Zaatakowanie karawany mogło się okazać udanym przedsięwzięciem i tym razem chętnych było wielu. W sumie stawiło się około 300 mężczyzn, w tym ponad 80 mekkań- skich emigrantów. Pozostali byli to medyneńczycy chcący uczestniczyć w zdobyciu łupu. "Wyjechali - pisze bez ogródek stary Urwa - nie mając zamiaru [atakować] kogokolwiek poza Abu Sufjanem i jego jeźdźcami, nie myśląc o niczym innym, tylko o zdobyciu łupu na Kurajszytach, i nie sądzili, że ich utarczka przerodzi się w poważną bitwę. A oto co miał właśnie w związku z tą sprawą objawić Bóg [takimi oto słowami] : <...pragnęliście, aby to był ten [oddział], który nie był uzbrojony> (Koran, VIII, 7)." Zaczaili się blisko studni pod Badrem, tam gdzie droga z Syrii, oddalając się od wybrzeża, kieruje się nieco w głąb kraju, by dotrzeć do Mekki, i skąd również odchodzi droga do Medyny. Abu Sufjan, czy to drogą dedukcji (jak zobaczymy, był to człowiek bardzo inteligent- ny), czy dzięki doniesieniu szpiega, przewidział niebezpieczeństwo. Wysłał do Mekki umyślnego, z prośbą o pomoc sformułowaną bardzo zdecydowanie: "Brońcie waszych towarów." Wezwanie zostało wysłuchane. W Mekce sformowano oddział liczący podob- no 950 ludzi, powołano niemal wszystkich, którzy zdolni byli do walki. Nie ulegało wąt- pliwości, że chciano wywrzeć wrażenie na odszczepieńcach, którzy schronili się w Me- dynie, i zlikwidować wreszcie tę stałą groźbę dla żywotnych interesów wszystkich mieszkańców Mekki. Jednak Abu Sufjan nie liczył nadmiernie na mekkańczyków. Sądził, że bezpieczniej będzie - kiedy dotrze już w pobliże Medyny - nie podążać zwyczajowym szlakiem kara- wan. Ryzykując brak wody, nie zboczył w kierunku zbiornika słodkiej wody w Badrze, znajdującego się na tej drodze, lecz posuwał się naprzód, trzymając się jak najbliżej wy- brzeża Morza Czerwonego. Pewne opowiadanie relacjonuje, że sam udał się na rekone- sans aż pod Badr i dowiedział się, że dwóch ludzi przybyło w okolice nabrać wody. Abu Sufjan przyjrzał się uważnie łajnu pozostawionemu przez wielbłądy tych ludzi i dostrzegł pestki daktyli. "Na Boga, to przecież karma z Medyny!", krzyknął. Dwaj ludzie byli szpiegami Mahometa. Odjechał galopem; wiodąc karawanę trzymał się blisko morskiego wybrzeża. Wkrótce karawana znalazła się poza zasięgiem, na terytorium mekkańskim. Wysłano posłańca, by poinformował o tym idący z pomocą oddział. Wielu jego członków chciało zawrócić. Wyprawa nie miała już sensu, chyba żeby chciano pomścić zabitego w Nachli Amra Ibn al-Hadramiego. Rozgorzały dyskusje. Nieprzejednany wróg Mahometa, Abu Dżahl, zawstydził tych, którzy gotowali się do opuszczenia oddziału. Czy chcą, by brano ich za tchórzy? Jest to argument, który zawsze okazuje się skuteczny w popychaniu ludzi do absurdalnych czynów. Większość została. Członkowie obu rodów wyruszyli dalej, a było ich co najmniej kilkuset. Mahomet i jego ludzie nic nie wiedzieli o wyprawie podążającej z pomocą i cierpliwie oczekiwali karawany blisko studni w Badrze, tędy bowiem powinna jak zwykle przejeżd- żać. Schwytanie młodego mekkańczyka, roznosiciela wody, wyjaśniło im sytuację. Ma- homet znalazł się przed bardzo silnym przeciwnikiem. Świadom był jednak, że armia ku- rajszycka nie wiedziała o jego obecności, oddzielona od niego piaszczystą wydmą. Są- dził, iż jest mniej liczna niż była w rzeczywistości. Modlił się i Bóg dodał mu odwagi. W porę spadł deszcz i utwardził glebę, co pozwoliło Mahometowi szybciej poruszać się naprzód. Dotarł do studni przed Kurajszytami. Idąc za radą jednego z towarzyszy, kazał zasypać wszystkie studnie, z wyjątkiem jednej, przed którą umieścił swoich ludzi. Kuraj- szyci byli zmuszeni walczyć o wodę, i to walczyć na terenie wybranym przez Zapowiada- jącego. Bitwa toczyła się dość bezładnie. Wydaje się jednak, że armia Mahometa miała dużą przewagę taktyczną. Stanęła zwartym frontem i zasypała nieprzyjaciela gradem strzał, nie idąc w rozsypkę. Były, jak zawsze w Arabii, pojedynki, wojownicy jednego obozu otwarcie prowokowali tych z drugiego, by się z nimi zmierzyli. Przewagę medyneńczy- ków zapewniało zwłaszcza jednolite dowództwo. Rody kurajszyckie walczyły niezależ- nie od siebie, a kłótnie, które poprzedziły bitwę, ukazywały, jak słabe było ich porozu- mienie. Rankiem, ponieważ zwróceni byli ku wschodowi, słońce świeciło im w oczy, do- kuczało pragnienie. Najznakomitsi przywódcy zostali zabici, prawdopodobnie już na po- czątku bitwy, niektórzy w pojedynkach. Zupełnie nie wykorzystali szansy, jaką dawała im przewaga jazdy: dysponowali 700 wielbłądami i 100 końmi. W przeciwieństwie do nich Mahomet i jego doradcy zapewniali ścisłą jednolitość do- wodzenia. Prawdą jest, że Mahomet niemal przez cały czas trwania bitwy pozostawał na tyłach, w szałasie, który dlań sklecono. Modlił się żarliwie, z niepokojem. W pewnym momencie wyszedł z szałasu i rzucił w kierunku nieprzyjaciół garść kamieni, krzycząc: "Niech złe oko padnie na te twarze!" Temu magicznemu gestowi towarzyszyły słowa otuchy religijnej: "Na tego, który trzyma w swym ręku duszę Mahometa - powtarzał - każdego walczącego dzisiaj, jeśli był dostatecznie wytrzymały, jeśli szedł do przodu, a nie cofał się, i został zabity, Bóg wprowadzi do Raju!" Umajr Ibn al-Human jadł właś- nie daktyle, które trzymał w ręku. Usłyszał owo wezwanie i krzyknął: "Niesłychane! Nie- słychane! Żeby wejść do Raju, trzeba tylko dać się im zabić?" Rzucił daktyle, chwycił miecz i pogrążył się w zamęcie bitewnym, gdzie też rychło został zabity. Kupcy mekkańscy nie spodziewali się takiej zapalczywości. Sądzili prawdopodobnie, że już sama ich liczba sprawi, iż stronnicy Mahometa uciekną. Wielu sprzeciwiało się za- bijaniu ludzi, z którymi łączyły ich więzy pokrewieństwa, i rozpoczynaniu od nowa łań- cucha wendet. Około południa nie mogli już oprzeć się panice i uciekli. Po ich stronie by- ło od 50 do 70 zabitych, wśród nich dwaj najważniejsi wodzowie, Abu Dżahl i Utba Ibn Rabi'a, a około 70 mekkańczyków dostało się w ręce wroga. Mahomet zaś stracił zaled- wie piętnastu ludzi. Wartość łupu była dużo mniejsza, niż gdyby schwytano karawanę Abu Sufjana, mimo to znaczna: sto pięćdziesiąt wielbłądów, dziesięć koni, sporo pance- rzy, broni, rozmaite przedmioty należące do uciekinierów, a nawet towary, które zabrali ze sobą w nadziei, że uda im się pohandlować w drodze. Między tymi, którzy sami zdo- bywali łup, a tymi, co nie mieli tej możliwości (byli to zwłaszcza ci, którzy pozostali na tyłach, by chronić szałas Zapowiadającego) wybuchały kłótnie. Mahomet przywrócił spokój nakazując wszystkie łupy rzucić na jeden stos i podzielił je równo pomiędzy wszystkich obecnych. Jeńców zgromadzono w jednym miejscu. Umar chciał, by wszystkich zabito. Mahomet zdecydował, że najpierw zażądają okupu, i zastrzegł, że zginą ci, za których nikt nie za- płaci. Zezwolił na natychmiastowe wypuszczenie dwóch jeńców. Natomiast gniew wyła- dował na dwóch mężczyznach, którzy przewodzili skierowanym w niego atakom intelek- tualnym. Czerpiąc informacje ze źródeł żydowskich i irańskich, stawiali mu trudne pyta- nia. Kpili sobie z niego i jego boskiego posłannictwa. Nie mogli oczekiwać przebaczenia. Mahomet kazał ich stracić. Jeden z nich zwrócił się do niego: "A kto zajmie się moimi chłopcami, Mahomecie?" Ten odparł: "Piekło!" Powrót był tryumfalny. W miejscowości Rauha, 60 kilometrów od Medyny, zwolennicy Mahometa zgotowali zwycięzcom owa- cyjne przyjęcie. Jeden z uczestników wyprawy, Salama Ibn Salama, mruczał pod nosem: "Za co nas chwalicie? Na Boga, przecież mieliśmy przeciwko sobie stare kobiety, łyse jak wielbłądy, które składa się na ofiarę ze związanymi nogami, i poderżnęliśmy im gard- ła." Posłaniec Boga uśmiechnął się i powiedział: "Tak, tak, ale to byli wodzowie!" Korzyści materialne były znaczne. Okupy za jeńców wysokie, od tysiąca do czterech tysięcy dirhamów, zależnie od stopnia zamożności każdego. Jednak o wiele ważniejsze okazały się korzyści moralne. Prawdę mówiąc był to pierwszy sukces nowej sekty, i to sukces ogromny. Wielkie miasto Al-Hidżazu, od pokoleń niezwyciężone, poniosło do- tkliwą porażkę. Nie można już było podawać w wątpliwość znaczenia Mahometa i jego zwolenników. Stanowili teraz potęgę. Pozycja Mahometa umocniła się szczególnie w Medynie. Jeden z tych,którzy nie po- dążyli za nim pod Badr, pospiesznie przybył usprawiedliwić się. Myślał, że chodzi tylko o zdobycie jakiegoś łupu. Gdyby wiedział, że to poważna sprawa, stawiłby się na pewno. Kunktatorzy, jak to zwykle bywa, przyłączyli się do zwycięzcy. Okoliczne plemiona be- duińskie również zaczęły sprzyjać Poddanym. Największe jednak znaczenie miało to zwycięstwo dla Mahometa. Cierpiał i walczył, narażony na pośmiewisko, kpiny, nieufność. On sam przeżywał na pewno momenty zwątpienia. I oto Bóg w oczywisty sposób okazał mu swoje poparcie. Armia znacznie liczniejsza niż jego została zwyciężona. Była w tym ręka Boża, to oczywiste. W swoim naprędce skleconym szałasie, drżąc i żarliwie się modląc, wśród krzyków walczących i szczęku broni, skarg rannych i jęków umierających, usłyszał znowu głos Boga. Być mo- że na polu walki, rzucając nań co jakiś czas okiem, widział w gorączce legiony aniołów spieszące z pomocą jego ludziom, o czym późniejsze dzieła wiele będą mówić. Zresztą sam Bóg objawił mu, że do spotkania, którego żaden z uczestników tak naprawdę nie chciał, doszło za Jego przyczyną: Oto wy byliście na zboczu najbliższym, a oni byli na zboczu najdalszym, i oddział na wierzchowcach poniżej was. Jeślibyście sami wyznaczyli sobie spotkanie, to nie doszlibyście do zgody, lecz to się stało, aby Bóg rozstrzygnął sprawę, która się powinna dokonać... Koran, VIII, 42 Oto we śnie pokazał ci ich Bóg niewielu. Jeśliby On pokazał ci ich wielu, stracilibyście odwagę i sprzeczalibyście się w tej sprawie. Lecz Bóg dał uspokojenie: przecież On wie dobrze, co jest w piersiach! I oto On pokazał wam ich, kiedy spotkaliście się, jako nielicznych w waszych oczach, i podobnie pomniejszył was w ich oczach, aby móc rozstrzygnąć sprawę, która się miała dokonać. Koran, VIII, 43-45 Czyż nie był to dowód rozstrzygający, jak ten, który Bóg dał niegdyś Mojżeszowi, kiedy fale Morza Czerwonego pochłonęły armie Faraona? Dla Mojżesza i Aarona było to "wy- bawienie" (furkan, w aramejskim purkan), sens tego słowa Mahomet wiązał z arabskim "korzeniem", rozumiał przez nie jednocześnie "oddzielenie". Oddzielenie sprawiedliwych i niesprawiedliwych, dobrych i złych, ocalonych i potępionych. Dowód rozstrzygający, że mekkańczycy należeli do tej drugiej kategorii. Czyż nie jest to tak oczekiwane nie- szczęście, które miało na nich spaść? I przekonywający dowód, że medyneńscy przeciw- nicy Mahometa, Żydzi, ludzie wyznający chrześcijaństwo lub poganie, mylili się. Bóg odtrącił Żydów, mimo ich minionych zasług i znajomości świętych Ksiąg. Mahomet wra- cał do Medyny pewny siebie i słuszności swej sprawy, zdecydowany iść do przodu i ła- mać wszelki opór. Był teraz bogaty i silny. Jeszcze raz znajduje potwierdzenie wielokrotnie sprawdzone powiedzenie wielkiego Florentyńczyka: "Wszyscy dobrze uzbrojeni prorocy - zwyciężali, rozbrojeni - ponosili klęskę." Wyższość Mahometa, którą zawdzięczał okolicznościom i zwyczajom swego kraju, polegała na tym, że był prorokiem uzbrojonym. Wspólnota powoli nabierała cech właściwych państwu. Bóg, wkrótce po bitwie pod Badrem, usank- cjonował przyznanie Mahometowi jednej piątej łupu, ponieważ nakazał mu troszczyć się o potrzeby sierot, biednych i podróżnych. Mahomet zaczął wzywać do dobrowolnych datków. Stanowić miały zalążek skarbu państwa. Zobaczymy, w jaki sposób powstanie inna instytucja potrzebna dla funkcjonowania państwa - policja. Jeszcze przed bitwą pod Badrem powściągliwa lub wroga postawa Żydów wobec przy- jaznych względem nich gestów drażniła Mahometa. Kpiny i krytyka żydowskiej elity in- telektualnej gniewały go, widzieliśmy, jak bardzo był wrażliwy na tego rodzaju ataki. Prawdopodobnie już w okresie poprzedzającym bitwę pod Badrem przygotowywał ze- rwanie, nie decydując się jeszcze na krok ostateczny. Nakazał, by podczas modlitwy nie zwracać się już w kierunku Jerozolimy. Żydzi również wyciągnęli wnioski. Warto zau- ważyć, że żaden z nich dobrowolnie nie zgłosił się na uczestnika wyprawy. W zasadzie zerwanie stało się faktem. Bitwa pod Badrem rozwiała ostatnie wątpliwości Proroka. Wtedy to, jeśli przyjąć prawdopodobną hipotezę Richarda Bella, ustanowił post w rama- danie, miesiącu, w którym rozegrała się bitwa. Judaistyczny post związany ze świętem Aszury, z dniem Kippura, nie był już obowiązkowy i miał stać się przeżytkiem. Lepiej było zresztą, jeśli tego przestrzegano, pościć w przeddzień postu żydowskiego lub naza- jutrz po nim. Tak więc należało w każdej kwestii odróżniać się od ludu Izraela. Żydzi pozwalali swoim włosom swobodnie powiewać, poganie czesali się robiąc przedziałek. Mahomet uległ modzie żydowskiej, po czym wrócił do przedziałku, nakazując to samo swoim zwolennikom. Wraz z powrotem spod Badru nadszedł czas uregulowania rachunków. Najpierw z po- ganami i, jak zazwyczaj, z mistrzami słowa, z poetami. Głośno czytano obrazowe wiersze Asmy Bint Marwan. Kiedy przytoczono je (lub wiersze podobne) Zapowiadającemu, powiedział głośno: "Czy nikt nie uwolni mnie od córki Marwana?" W pobliżu znajdował się wtedy Umajr Ibn Adi, należący do rodu poetki. Nie był pod Badrem, jak żaden zresztą członek jego rodu. Trafiła się dobra okazja, by wykazać się gorliwością. Tego samego dnia wieczorem zakradł się do Asmy. Spała otoczona dziećmi. Najmłodsze drzemało przy piersi. Przebił ją mieczem, a nazajutrz udał się do Zapowiadającego." Powiedział: - Po- słańcu Boga, zabiłem ją! - Umajrze, przyszedłeś z pomocą Bogu i Jego Posłańcowi - od- parł Mahomet. Umajr zapytał: - Czy z jej powodu będę musiał ponieść jakieś konsek- wencje, Posłańcu Boga? - Ten odparł: - Z jej powodu nawet dwie kozy nie trącą się ro- gami! - Umajr powrócił więc do swoich, wśród których tego dnia panowało wielkie poru- szenie z powodu córki Marwana. Miała pięciu synów [...] Umajr powiedział: - Banu Chatma! Zabiłem córkę Marwana. Uknujcie coś przeciwko mnie, lecz nie każcie mi cze- kać." (Zdanie to jest cytatem z Koranu.) Nikt nie drgnął. Kronikarz opowiada dalej: "Był to pierwszy dzień potęgi islamu wśród Banu Chatma. Umajr został pierwszym muzułma- ninem spośród nich [...] W dniu, kiedy została zabita córka Marwana, mężczyźni z ple- mienia Chatma nawrócili się, ponieważ ujrzeli potęgę islamu." Był to kolejny sukces. Morderstwo - jak wojna, która jest jego szczególną odmianą - jest specyficznym sposo- bem prowadzenia polityki. Wyczyn Umajra jest zaliczany przez kronikarzy do "przed- sięwzięć" Proroka. W następnym miesiącu w taki sam sposób został zabity podczas snu stuletni poeta Abu Afak. Poznaliśmy jego czterowiersz godzący w Mahometa. I tym razem Prorok powie- dział niedbale: "Kto wymierzy za mniesprawiedliwość temu łajdakowi?" Wziął to na sie- bie niejaki Salim Ibn Umajr, który również nie walczył pod Badrem. W tymże miesiącu Mahomet już na dobre rozpoczął walkę z Żydami. Jako cel upatrzył sobie żydowski ród Banu Kajnuka. Bez wątpienia była to najsłabsza z żydowskich grup mieszkających w Medynie, nie tyle z powodu niewielkiej liczebności, co z powodu swe- go składu: tworzyli ją przede wszystkim rzemieślnicy zajmujący się złotnictwem. Grupa ta mogła jednak w razie potrzeby wystawić siedmiuset żołnierzy, w tym czterystu zaopa- trzonych w pancerze. O tym, że ich właśnie zdecydował Mahomet zaatakować, przesądził bez wątpienia rachunek polityczny. Byli sprzymierzeńcami Abd Allaha Ibn Ubajja, po- tężnego medyneńskiego wodza, który przyłączył się - jak widzieliśmy - do sprawy Ma- hometa, nie oddając mu się jednak w całości sercem i umysłem, a przywódcy stronnictw cenią sobie tylko całkowite oddanie. Ibn Ubajj zachowywał pewną niezależność, był więc niebezpieczny, można go było podejrzewać, że któregoś dnia obróci się przeciw Sprawie. Na wszelki wypadek należało nie dopuścić do tego, by szkodził, a w tym celu trzeba było pozbawić go sił, które ewentualnie mogłyby go wesprzeć. Banalne wydarzenie, dość typowe w wojnach Arabów (którzy notabene też umieją poswawolić), posłużyło za pretekst. Pewna beduinka, wydana za medyneńczyka, zwo- lenniczka Mahometa, poszła na suk Banu Kajnuka sprzedać trochę wyrobów pochodzą- cych z uprawy ziemi i z hodowli. Usiadła blisko pracowni jednego ze złotników. Młodzi Żydzi podśmiewali się z niej i chcieli wymóc na niej, by podniosła zasłonę. Odmówiła zdecydowanie. Wtedy złotnikowi - a był to oczywiście lubiący się zabawić wesołek - udało się, nie będąc zauważonym, tak przyczepić jej suknie, że kiedy wstała, odsłoniła całą dolną część ciała. Obecni głośno wyrażali uciechę, podczas gdy ofiara tej farsy wy- dawała mściwe okrzyki. Honor tych wszystkich, którym bardziej lub mniej zależało na tej kobiecie, został splamiony. Znajdujący się niedaleko muzułmanin podbiegł i zabił złotni- ka. Żydzi opadli muzułmanina i zabili go. Był to początek wojny. Banu Kajnuka zamknęli się w zamku, służącym im za schronienie. Na pewno myśleli, że ich medyneńscy przyjaciele i sprzymierzeńcy odegrają rolę pośredników i że obus- tronne odszkodowania zakończą sprawę. Mahomet zamierzał jednak w pełni wykorzystać incydent. Siłami własnej armii dokonał oblężenia zamku, uniemożliwiając Żydom zaopa- trywanie się w żywność. Wielu medyneńskich sprzymierzeńców Banu Kajnuka odstąpiło od nich i opowiedziało się po stronie przeciwnej. Wierność Sprawie odniosła zwycięstwo nad wyznawaną wiarą. Inne plemiona żydowskie z różnych przyczyn nie reagowały. Mu- siały również zaufać pośrednikom, zgoda nie mogła więc zapanować między grupami ży- dowskimi. Po dwu tygodniach oblężeni poddali się. Mahomet najchętniej by ich wymor- dował. Tym razem Ibn Ubajj zdecydowanie wystąpił w obronie swych sprzymierzeńców. Mahomet nie udzielił żadnej odpowiedzi i chciał się odwrócić. Ibn Ubajj chwycił go za wycięcie w pancerzu. Zapowiadający powiedział: "Puść mnie", i jego twarz pociemniała z wściekłości. "Nie, na Boga - odparł tamten. - Nie puszczę cię, zanim przychylnie nie potraktujesz moich sprzymierzeńców. Czterystu mężczyzn bez pancerzy i trzystu w pan- cerzach, którzy zawsze chronili mnie przed Czarnymi i Czerwonymi [to znaczy przed wszystkimi ludźmi]! Chcesz wybić ich w pień w ciągu jednego poranka. Na Boga, oba- wiałbym się, że sytuacja może nagle się zmienić. Słowa te zawierały groźbę, a Ibn Ubajj był nadal potężny. Zapowiadający ustąpił. Daruje Banu Kajnuka życie pod warunkiem, że w ciągu trzech dni opuszczą Medynę, a swoje dobra pozostawią zwycięzcy. Ibn Ubajj wraz z innymi nalegał, by Mahomet potraktował ich bardziej łaskawie. Tym razem Pro- rok okazał się nieustępliwy, a jeden z członków jego gwardii przybocznej wręcz brutalnie obszedł się z medyneńskim wodzem. Prawdopodobnie Żydzi mogliby jeszcze pertrakto- wać o pozostanie. Wydawało się, iż w polityce wewnętrznej zarysowuje się nowa sytua- cja, powodując łączenie się tych, którzy nagle uświadomili sobie wyolbrzymioną - dzięki bitwie - potęgę Mahometa. Jednak Żydzi nie ufali już swoim sprzymierzeńcom, ich de- terminacji i rzeczywistej sile. Udali się w kierunku oaz Północy - gdzie osiedliło się wie- lu ich współwyznawców - kobiety i dzieci na wielbłądach, mężczyźni pieszo. Łup był wielki, Mahomet zatrzymał jego piątą część. Nowinę o klęsce pod Badrem przyjęto w Mekce najpierw z niedowierzaniem, później z bólem, który szybko przemienił się w stanowczą decyzję. Po śmierci starych wodzów ich miejsce zajęli ludzie młodsi, mniej może uparci, ale energiczniejsi i bardziej inteligen- tni. Pierwsze miejsce w radach miasta zajął znowu Abu Sufjan Ibn Harb z rodziny Umaj- jadów i z rodu Abd Szams. Widzieliśmy jego zręczność, kiedy prowadził wielką karawa- nę zagrożoną pod Badrem. Będzie jeszcze mowa o szczególnym bogactwie, jakie islam przyniesie jego rodzinie. Abu Sufjan zakazał manifestowania żałoby. Uczynił ślub, że nie dotknie żadnej kobiety, zanim nie poprowadzi wyprawy przeciw Mahometowi. Co praw- da zarzucano mu zniewieściałość i, jak powiedzielibyśmy, perwersje analne. Uzyskał cenną pomoc znakomitego specjalisty od propagandy, by obudzić bojowego ducha w mekkańczykach. Był nim medyneńczyk Kab Ibn al-Aszraf, Arab z pochodzenia, uro- dzony jednak z matki Żydówki i uznawany za członka jej plemienia: Banu an-Nadir. Rozwścieczony sukcesem Mahometa pod Badrem wyjechał do Mekki, by tam podburzać przeciw niemu. Opiewał szlachetność i odwagę tych, którzy zginęli, i wzywał do zemsty: Młyn w Badrze pracował na zgubę tych ludzi. Dla takich bitew jak pod Badrem deszcz i łzy płyną strumieniami. Wokół ich studni poległ kwiat ludu. Pozostańcie sobie bliscy [ofiary]! Książęta zginęli! Jak wielu szlachetnych i sławnych dosięgła śmierć, Tych okazale wyglądających, u których biedacy szukali pomocy, O dłoniach szeroko otwartych, kiedy gwiazdy skąpiły deszczu! Abu Sufjan zaproponował, by na potrzeby wojny odłożyć zyski, których dostarczyła szczęśliwie doprowadzona do celu karawana. Na pewno po to, by przywrócić ducha bo- jowego mekkańczykom i pokazać Mahometowi, że nie powinien wyolbrzymiać znacze- nia zwycięstwa, na czele niewielkiego oddziału (dwustu czy czterystu ludzi) w trzy mie- siące po bitwie pod Badrem dokonał błyskawicznego wypadu do Medyny, wybierając niecodzienną trasę. Nieoczekiwanie zjawił się na skraju oazy, porozmawiał z dwoma Ży- dami, którzy przedstawili mu sytuację, podpalił kilka młodych palm, zabił dwóch medy- neńczyków pracujących w polu, i w pośpiechu odjechał. Mahomet, uprzedzony, rzucił się w pościg, mógł jednak tylko zbierać kulki prażonego jęczmienia (sawik), stanowiące po- żywienie żołnierzy podczas wyprawy, które porzucili uciekający. Wyprawie tej (Bóg za- pewnił, że uczestnicy owego pościgu zdobędą zasługi, przyznawane za prawdziwą wy- prawę wojenną) muzułmanie nadali nazwę wyprawy sawiku. Niemniej jednak dla Kurajszytów sytuacja była nadal poważna. Za sprawą przebywa- jącego w Medynie Mahometa drogi wiodące do Syrii, będące źródłem największych do- chodów Mekki, stały się nie do przebycia. Dworski poeta, którego usługi zapewnił sobie Zapowiadający (każda władza powinna dysponować kimś takim), medyneńczyk Hassan Ibn Sabit, uprzednio służący swym talentem Ghassanidom, urągał Kurajszytom: Pożegnajcie strumyki Damaszku, ponieważ na ich drodze rozegrała się bitwa jak szeroko rozwarte pyski wielbłądzic nasycone arakiem!... Jeśli podążać będą w kierunku równiny poruszając się po grzbietach piaszczystych wydm, wtedy powiedzcie im: Tędy nie ma drogi. Spróbowano wysłać karawanę drogą wiodącą do Mezopotamii i w tym celu wynajęto doświadczonego przewodnika. Bogaci Kurajszyci zainwestowali w sprawę dużo pienię- dzy, nie dało się jednak utrzymać jej w tajemnicy. Ktoś opowiedział o niej w żydowskiej knajpie w Medynie. Dotarło to do Mahometa, a on wysłał stu ludzi pod dowództwem swego wyzwoleńca Zajda Ibn Harisy. Karawana została zaatakowana w miejscu postoju, a strzegący jej ludzie, zaskoczeni, przerażeni wspomnieniem Badru, wzięli nogi za pas. Skonfiskowane towary miały wartość stu tysięcy dirhamów. Skarbiec Mahometa stawał się coraz pełniejszy. Dwa miesiące później Prorok mógł zawrzeć trzeci związek małżeńs- ki. Poślubił córkę Umara, Hafsę; miała osiemnaście lat i była już wdową. Stanowiła do- skonałe uzupełnienie gospodarnej Sa'udy i będącej ciągle jeszcze dzieckiem A'iszy. Po- trzeby Mahometa zaczynały być wreszcie zaspokajane. Nadal wprawdzie nie miał męs- kiego potomka, ale jego córka Fatima poślubiła młodego kuzyna Alego i urodziła chłop- ca, Hasana, a wkrótce znów zaszła w ciążę. Podburzywszy odpowiednio swoimi wierszami mekkańczyków przeciw Zapowiadają- cemu, poeta Kab Ibn al-Aszraf powrócił do Medyny. Znajdował się pod opieką potężne- go żydowskiego plemienia Banu an-Nadir, do którego należał po linii matki. Mieszkał w dzielnicy Nadirytów, w pałacyku, którego pozostałości zachowały się do naszych cza- sów. Jak była już o tym mowa, Mahomet nie mógł znieść ośmieszającej go krytyki i zniewag. Swoim zwyczajem wskazał Kaba mordercom. Jednak na wpół żydowski poeta miał się na baczności. Człowiek, który dobrowolnie podjął się go zabić, wyjaśnił Proro- kowi, że trzeba będzie uciec się do przebiegłości, kłamstwa, oszustwa. Mahomet przystał na to chętnie. Człowiek ów pozyskał wtedy kilku wspólników, wśród nich znalazł się mleczny brat Kaba, i przedstawili się Aszrafowi jako niezadowoleni z Proroka jego wy- znawcy, pragnący spiskować przeciw niemu. Pod pretekstem przeprowadzenia tajnych rozmów, pewnej księżycowej nocy udali się do poety; przez pewien czas towarzyszył im sam Mahomet, który ich pobłogosławił. Później wyciągnęli Kaba z pałacyku, mimo po- nurych przeczuć młodej kobiety śpiącej u jego boku, i zabili go. Przybyli do domu Ma- hometa, z nabożnym wołaniem, i rzucili głowę Kaba do stóp Proroka. Podobnych spraw było więcej. Mahomet stał się teraz zbyt potężny, żeby można było próbować wywrzeć na nim zemstę. Fanatyczni członkowie jego stronnictwa tworzyli więc rodzaj policji. Kiedy wreszcie zlikwidowane zostaną potężne ugrupowania, które w Medynie stały na przeszkodzie pewnym działaniom tej policji, powstanie coś, co przypominać będzie prawdziwe państwo. Żydzi naprawdę zaczęli się bać. Możliwe, że w tym czasie, jak mówią kronikarze, za- warli umowę z Mahometem, poszerzając lub rewidując postanowienia pierwszej Karty. Tworzyli jednak nadal zbyt potężny organizm, zbyt trudny do wchłonięcia, by taki stan rzeczy mógł długo się utrzymać. Co prawda nie wszystkie mosty były spalone i cała lud- ność medyneńskiej oazy nadal przedkładała wspólnotę interesów ponad niesnaski wew- nętrzne. Wkrótce miało się to okazać. Kurajszyci nie mogli nie odparować ciosu. Tym razem sprawy zostały dokładnie przemyślane i przygotowane. Przeprowadzono negocjacje z okolicznymi sprzymierzonymi plemionami, które przysłały swoje kontyngenty. At- Ta'if dał stu mężczyzn. Abu Amir, nawrócony na chrześcijaństwo medyneńczyk, który wye- migrował do Mekki, przyprowadził pięćdziesięciu członków medyneńskiego plemienia Aus. Zabrano również trochę niewolników. W sumie zgromadzono trzy tysiące ludzi, w tym siedmiuset w kolczugach i dwustu konnych. Dysponowano trzema tysiącami wiel- błądów. Piętnaście kobiet wywodzących się z arystokracji mekkańskiej miało beduińskim zwyczajem śpiewem i okrzykami dodawać otuchy walczącym. Przewodziła im Hind, żo- na Abu Sufjana, która pod Badrem straciła ojca - a był nim nie kto inny tylko stary Utba Ibn Rabi'a - syna brata i wuja. Przyrzekła, że nie będzie się myła ani spała z mężem, za- nim zemsta nie zostanie dokonana. W wyprawie uczestniczyła inna żona Abu Sufjana, Umajma. W ciągu dziesięciu dni armia dotarła do Medyny, minęła oazę od północy, za- wróciła i zatrzymała się na zachód od niewysokiej góry Uhud. Góra ta, leżąca w odleg- łości czterech kilometrów na północ od środka oazy, wznosi się nad szerokim wąwozem, położona między dwoma polami lawowymi (harra), niemal niedostępnymi. Medyneńczy- cy, uprzedzeni, schronili się w niewielkich fortach wraz ze zwierzętami domowymi i na- rzędziami rolniczymi. Kurajszyci mieli przed sobą, położoną między ich obozem a właś- ciwym miastem, najżyźniejszą w całym regionie równinę, znajdowały się na niej pola po- rośnięte kłosami jęczmienia, jeszcze zielonymi i świeżymi. Wypuścili na te opustoszałe przestrzenie wielbłądy i osły, które niespodziewanie mogły napaść się do syta. Bezsilni medyneńczycy musieli biernie przyglądać się plądrowaniu przyszłych zbiorów. Ich szpiedzy mogli co najwyżej z daleka obserwować nieprzyjaciela i obliczać jego siły. Wodzowie wszystkich grup medyneńskich zgodni byli co do przyjętej taktyki. Nie atakować nieprzyjaciela, lecz zamknąć się w fortach, które tworzyły grupy domów nale- żące do poszczególnych rodów. Małe forty leżące blisko siebie zostały pospiesznie połą- czone murami z kamieni. Tworzyło to sieć twierdz, gdzie niebezpiecznie było się zapusz- czać i skąd bezkarnie można było przez dłuższy czas dawać się we znaki posiadającemu większe siły nieprzyjacielowi. Nawet licząca się w walkach konnica nie mogła Kurajszy- tom w niczym pomóc. Kurajszyci przybyli pod Uhud w czwartek 5 szawwala roku III (21 marca 625 r.) pod koniec dnia. Wczesnym rankiem w piątek zebrała się rada wojenna Medyny i zdecydowa- ła postępować nadal w przyjęty już sposób. Jednak młodych, popędliwych medyneńczy- ków, żądnych sławy i łupu, oburzała tak wyczekująca postawa, a poparli ich wszyscy ci, których bardzo niepokoiły napływające spod Uhudu nowiny dotyczące losu ich upraw. Podczas zgromadzenia, odbywającego się w każdy piątek w południe, na podwórzu domu Mahometa odbyła się prawdziwa manifestacja tych, którzy chcieli atakować. Mahomet ustąpił. Wszedł do jednej ze swych siedzib, by włożyć ekwipunek bojowy. Wielu z nich uspokoiło się wtedy; wyrazili żal, że wywarli na niego nacisk, i oznajmili, że poprą jego decyzję bez względu na to, jaka będzie. Prorok nie mógł okazać niezdecydowania i być może Bóg dodał mu ducha. Odpowiedział, że trzymać się będzie ostatnio ustalonej linii postępowania. "Nie przystoi prorokowi - powiedział - kiedy przywdział pancerz, zdjąć go, nie wziąwszy przedtem udziału w walce." Odmówiwszy popołudniową modlitwę, udali się w kierunku góry Uhud. Mahomet dysponował około tysiącem ludzi - tylko stu miało pancerze - i dwoma końmi. Żydzi, z wyjątkiem kilku, nie stawili się. W piątek wieczorem rozpoczyna się sabat, oznaczający zakaz wszelkiego działania. "Nie potrzebujemy ich", miał powiedzieć Mahomet. W po- łowie drogi do Uhudu zatrzymał się i odesłał kilku zbyt młodych i niedoświadczonych chłopców, którzy dołączyli do jego oddziału. Wtedy to Abd Allah Ibn Ubajj oświadczył, że wycofuje się, i odjechał w głąb oazy, a za nim mniej więcej jedna trzecia armii. Praw- dopodobnie trzymał się pierwotnego planu ustalonego przez radę wojenną. Dał dowód dobrej woli, towarzysząc oddziałom aż do najdalej wysuniętego granicznego punktu ob- ronnego strefy medyneńskiej. Przekroczenie granicy tej strefy oznaczało atak mający usa- tysfakcjonować kilka zapalonych głów, osobiste ambicje Zapowiadającego, miało rów- nież zaspokoić interesy dwóch medyneńskich rodów, do których należały ziemie grabio- ne przez Kurajszytów. Pierwotna umowa przewidywała solidarność w obronie, nie w ata- ku. Zresztą pamiętamy, że w bitwie pod Bu'asem Ibn Ubajj zachował, już wtedy, neutral- ność i wyciągnął z tego korzyści. Gdyby Mahomet został pokonany, musiałby nieco spuścić z tonu, a wódz medyneński mógłby odzyskać pewne wpływy. Ci, którzy poszli za Ibn Ubajjem, rozumowali z pewnością prościej, nie zamierzali własnymi rękami wycią- gać kasztanów z ognia dla mekkańskich emigrantów i dwóch zagrożonych materialnie rodów. Kiedy zapadł wieczór, około siedmiuset ludzi, którzy pozostali przy Mahomecie, roz- łożyło się obozem w polu lawowym, wśród bazaltowych skał tak ukształtowanych, że chroniły ich przed konnicą mekkańską. Ci, którzy podążyli za Ibn Ubajjem, obozowali nie opodal. W sobotę rano oddziały Mahometa przeszły przez harrę i zatrzymały się na zboczach góry Uhud, gdzie konnicy mekkańskiej trudno byłoby je ścigać. Łucznicy me- dyneńscy otrzymali rozkaz nieopuszczania góry. Kurajszyci ze swą konnicą poruszali się po równinie, między Medyną i armią medyneńską, a żołnierzom tej armii krew wrzała w żyłach, kiedy widzieli konie nieprzyjaciela poruszające się bezkarnie wśród należących do nich pól jęczmienia. Abu Amir, nawrócony na chrześcijaństwo medyneńczyk wygnany do Mekki, przybył zaklinać ziomków, by zaprzestali walki i opuścili Mahometa, ich złego ducha. Nikt go nie posłuchał. Później, jak zwykle, rozpoczęły się pojedynki. Kiedy do przodu wysunął się chorąży mekkański, rozgorzała bitwa. Muzułmanie pozwalali odciągać się coraz dalej od zboczy góry, ośmieleni zapewne połowicznym sukcesem, który tradycja bardzo wyol- brzymiła. Kobiety zagrzewały Kurajszytów do walki, śpiewając w rytm bębenków i wy- krzykując imiona ofiar bitwy pod Badrem, które należało pomścić. Chórami kierowała Hind, żona Abu Sufjana: Dla tego, co idzie naprzód, nasze uściski, I nasze poduszki; Jeśli się odwrócicie plecami, my was porzucimy Porzuceniem nie takim jak w grze miłosnej... Niektórzy łucznicy muzułmańscy sądzili prawdopodobnie, że bitwa została wygrana, i zeszli na równinę, by uczestniczyć w grabieży. W każdym razie zaczął wkradać się nieporządek. Dowódca jazdy mekkańskiej, Chalid Ibn al-Walid, którego niezwykłe zdolności strategiczne ujawnią się później w służbie is- lamu, wykorzystał sytuację i ze swymi ludźmi wdarł się na lewe skrzydło armii muzuł- mańskiej, pojawiając się nagle na jej tyłach. Wybuchła panika. Chorąży muzułmański został zabity niedaleko Mahometa. Walczono w małych, odizolowanych grupkach. Pięt- nastu walczących otaczało Proroka i razem z nim, nie zaprzestając walki, wycofywało się powoli w kierunku schronienia, jakie dawała góra. Po raz pierwszy Zapowiadający mu- siał sam walczyć. Strzelił z łuku i rzucił włócznią. Jeden kamień wybił mu ząb i rozciął wargę, inny zmiażdżył hełm zamiast policzka. Krew spływała mu po twarzy. Jakiś Kuraj- szyta zadał mu cios i Mahomet, powalony na plecy, wpadł do dołu. Podniesiono go, ale tak był wyczerpany, że musiał oprzeć się na dwóch towarzyszach. Ktoś krzyknął, że Pro- rok został zabity, co wzmogło jeszcze panikę. W końcu dotarł z niewielką grupką w bez- pieczne miejsce, na zbocze góry Uhud. Wielu zostało zabitych. Reszta armii uciekała po równinie w kierunku harry i Medyny. Wytworny zięć Proroka Usman był jednym z tych, którzy się w ten sposób uratowali. Kurajszyci pustoszyli równinę, dobijając rannych. Stryj Mahometa, dzielny Hamza, został przebity dzirytem przez abisyńskiego niewolnika Al-Wahsziego, świetnie władającego tą bronią, który ścigał Hamzę z uporem. Jego mek- kański właściciel, którego stryj był jedną z ofiar bitwy pod Badrem, obiecał Al- Wah- sziemu wolność, jeśli zabije on stryja Mahometa. Zabiwszy Hamzę nie miał już więcej nic do roboty i spokojnie opuścił pole bitwy. Kurajszyci cieszyli się zwycięstwem na sposób ówczesnych barbarzyńców. Kobiety okaleczały ciała zabitych, robiąc z nosów i uszu ociekające krwią naszyjniki. Hind roz- pruła brzuch Hamzy. Wyrwała wątrobę tego, który zabił jej ojca pod Badrem, zaczęła ją gryźć, po czym wypluła. Zapadła noc. Czy zwycięscy mekkańczycy zamierzali ruszyć teraz na Medynę? Ku pełnemu ulgi zaskoczeniu wielu, zrezygnowali z tego zamiaru i odjechali w kierunku Mekki. Odnieśli wielki sukces. Armia Mahometa została dosłownie zdziesiątkowana. Po jej stronie było około siedemdziesięciu zabitych (w tym tylko dziesięciu emigrantów), po stronie Kurajszytów - dwudziestu. Można więc było uznać, że ofiary bitwy pod Badrem zostały pomszczone. Uwikłać się w mozolne oblężenie labiryntu medyneńskich fortów - do czego wojsko kurajszyckie było zupełnie nie przygotowane - znaczyło ryzykować, bez żadnych korzyści, całą zasługę wielkiego sukcesu. Oblężenie spowodowałoby prawdo- podobnie, że cała ludność Medyny, w tym również Żydzi, powstałaby przeciw mekkań- czykom - podczas gdy chodziło o pokonanie jedynie prywatnej armii Mahometa - i przez to jedność, zachwiana miażdżącym zwycięstwem mekkańczyków, zostałaby przywróco- na. A łatwo było przewidzieć, że sukces ten umocni przeciwników Zapowiadającego: Żydów, pogan oraz opozycję muzułmańską zgrupowaną wokół Abd Allaha Ibn Ubajja, która odmówiła również udziału w walce poza granicami miasta. Lepiej było nie narażać się na pogorszenie swojej pozycji dążąc do jej poprawy, zwłaszcza że mimo wszystko armia mekkańska została ciężko doświadczona: wielu było rannych, niemal wszystkich koni dosięgły strzały łuczników Mahometa. Mahomet i mała, licząca piętnaście osób grupka, która go otaczała, spędzili noc ukryci wśród skał góry Uhud. Medyna, dokąd dotarła pogłoska o śmierci Zapowiadającego, oczekiwała w podnieceniu i trwodze. Rankiem Prorok rozkazał pochować zabitych w wielkich rowach. Po czym grupa tych, którzy przeżyli - wyłonili się oni ze skalnych kryjówek, gdzie znaleźli schronienie - utykających i krwawiących, ruszyła powoli drogą do Medyny, gdzie przyjęły ją przejmujące okrzyki, jakimi, arabskim zwyczajem, kobiety składają hołd bliskim zmarłym. Jak tylko stało się to możliwe, Mahomet, noszący jeszcze ślady ran, i jego towarzysze, również poturbowani, odważyli się udać w pościg za oddziałami Abu Sufjana zdążające- go w kierunku Mekki. Trzymali się w dość dużej od nich odległości, rozpalali wielkie ognie, by zaznaczyć swą obecność, sądząc zapewne, że Kurajszyci wezmą ich za wielką armię, wspomożoną posiłkami, i że odstraszy ich to od powrotu do Medyny, jeśli powzię- li taki zamiar. Prawdopodobnie zwłaszcza Mahometowi zależało na tym, by wywrzeć wrażenie na okolicznych plemionach, przekonać je, że nie znajduje się w tak złym stanie, jak nie omieszkali głosić Kurajszyci. Następnie powrócił do oazy. A tam sytuacja okazała się dla niego krytyczna. Żydzi, poganie, niewierzący głosili szyderczo, że jeśli Mahomet uznał publicznie zwycięstwo pod Badrem za dowód praw- dziwości swej misji, to teraz logicznie nasuwał się wniosek, iż klęska oznaczała, że jego żądania są nieuzasadnione. Jeśli Bóg sprzyja teraz Kurajszytom, to znaczy, że Mahomet nie może być uważany za proroka. Czy kiedykolwiek mówiło się o tak upokarzających klęskach doznawanych przez proroka, którego popierał Bóg? Triumfował również Ibn Ubajj i jego zwolennicy. Mieli rację utrzymując, że wojsko nie powinno wychodzić naprzeciw mekkańczykom, jak tego domagali się młodzi zapa- leńcy, których zdania Prorok uznał za słuszne posłuchać. Ibn Ubajj nie wyparł się Karty, żądał jednak, by odtąd rady wspólnoty medyneńskiej bardziej liczyły się ze zdaniem lu- dzi doświadczonych, takich jak on. On i jego zwolennicy pozostawali wierni swym mo- noteistycznym przekonaniom i wydaje się, że nie podawali w wątpliwość, iż Mahomet otrzymuje od Boga objawienia. Na tym opierała się nawet od kilku lat ich polityka i trud- no im było całkowicie się jej wyrzec. Akceptowali jednak z oporem niektóre prawdy ob- jawione, roztrząsali szczegóły, zakłopotani zwracali uwagę, że słowa z Niebios często sobie przeczą, żądali bardziej jasnych przekazów. Sugerowali podobno, że Mahomet do- konuje prawdopodobnie - na swoją korzyść - selekcji objawień, jedne rozwijając (czy po- sunęliby się aż do insynuowania, że dodawał coś od siebie?), inne starając się zachować w tajemnicy. Nazajutrz po bitwie Ibn Ubajj przyszedł do meczetu zganić syna (gorącego zwolennika Mahometa) - który przy wielkim ogniu rozżarzonym żelazem leczył swoje rany - za uczestnictwo tak bezsensownej eskapadzie. W następny piątek, podczas wielkie o coty- godniowego zgromadzenia, Ibn Ubajj chciał swoim zwyczajem zabrać głos, by usłużnie polecić Proroka jego ludowi. Jednak zapaleńcy, oburzeni tym, co uważali za ucieczkę przed nieprzyjacielem, chwycili go za szaty. Powiedzieli: "Siadaj, nieprzyjacielu Boga, nie jesteś godzien przemawiać tutaj, po tym, jak się zachowałeś." Ibn Ubajj odszedł skar- żąc się: "Na Boga! To tak jakbym powiedział coś złego, a przecież wstałem, by udzielić mu poparcia." Ktoś powiedział: "Wracaj do siebie i niech Posłaniec Boga ci przebaczy." "Na Boga - odparł - nie potrzebuję jego przebaczenia!" Wtedy spotkało go tyle zniewag, iż zrezygnował z uczestnictwa w zgromadzeniach. Tym bardziej go to jednak rozsierdziło i podczas nadchodzących miesięcy Ibn Ubajj znajdował się w coraz silniejszej opozycji wobec Proroka. Mahomet pozostawiał w spokoju jego zwolenników aż do pewnego mo- mentu, nie dopuścił jednak, by doszło do skrajności, kiedy syn medyneńskiego wodza, bez reszty oddany Sprawie, zaproponował Prorokowi, że sam pójdzie zabić swego ojca. Głos Boży przyniósł oczywiście odpowiedź na pytania i wątpliwości: I nie słabnijcie, i nie smućcie się; wy będziecie górą, jeśli jesteście wierzącymi! Jeśli boli was jakaś rana, to podobna rana boli innych ludzi. Takie dni (dobre i złe) zmieniamy kolejno wśród ludzi, żeby Bóg poznał tych, którzy wierzą, i wziął spośród was świadków - a Bóg nie kocha ludzi niesprawiedliwych - i aby oczyścił tych, którzy wierzą, i unicestwił niewiernych. Koran, III, 139-141 To, co dosięgło was tego dnia, kiedy spotkały się oba oddziały, stało się za zezwoleniem Boga, aby On mógł poznać wierzących i aby mógł poznać obłudników Koran, III, 166 Ci, którzy powiedzieli o swoich braciach: - a sami siedzieli w domu "Gdyby was posłuchali, to nie zostaliby zabici." Koran, III, 168 Arabskie słowo przetłumaczone tu jako "obłudnicy" (munafikun) jest słowem zapoży- czonym z języka chrześcijańskiego Kościoła w Etiopii. Po etiopsku oznaczało wahają- cych się, sceptyków, pełnych zastrzeżeń, ludzi o rozdartej duszy, małej wiary. Po arabsku jednak określało również zachowanie skoczka, który ucieka do swej nory. Słowo to wy- dawało się odpowiednie, zdaniem młodych zwolenników, na określenie tych, którzy "stchórzyli" pod Uhudem. Krytyki Żydów i obłudników osiągnęły punkt szczytowy. Trzeba było na nie odpo- wiedzieć. Po krótkim okresie - kiedy sądził, że znajdzie wśród nich zwolenników - Ma- homet, jak widzieliśmy, odłączył się od Żydów. Wprowadził różnice w rytuałach i oby- czajach. Zmusił Banu Kajnuka do opuszczenia Medyny, przedtem ich wywłaszczywszy. Trzeba było również odpowiedzieć na cierpkie i inteligentne ataki ich elity. Jeśli Maho- met uznawał proroków żydowskich za natchnionych przez Boga, Stary Testament za świętą Księgę, dlaczego nie przeszedł na wiarę Izraela? Jak objawienia - a utrzymywał, że są mu zsyłane - mogły przeczyć Torze? A jeśli nie był Żydem, to kim? Mahomet i jego zwolennicy bardzo poszerzyli w Medynie swą znajomość Pisma, choć nigdy nie stała się ona zbyt głęboka. Kilku Żydów, którzy dołączyli do stronników mekkańskiego proroka, odegrało w tym na pewno dużą rolę. Wśród proroków, o których objawienia otrzymane w Mekce mówiły, iż wysłani zostali do różnych ludów, znajdował się Abraham, po arab- sku Ibrahim. Zerwał on z ludem, z którego się wywodził - z bałwochwalcami - a zwłasz- cza ze swym ojcem. Na próżno nauczał ich monoteizmu. Później, kiedy się postarzał, ta- jemniczy przybysze obiecali mu "mądrego chłopca" (Koran, LI, 28). Głos z Niebios po- woływał się na to, co "jest w dawnych Księgach, Księgach Abrahama i Mojżesza" (Ko- ran, LXXXVII, 18-19). Wszystkie te szczegóły pochodzą ze Starego Testamentu i z póź- niejszych, mniej lub bardziej zniekształconych, rozbudowanych legend żydowskich. Z czasem te nieprecyzyjne idee rozwinęły się. Już w okresie mekkańskim mowa była o innym proroku, Isma'ilu, który również głosił prawdę. W pewnym momencie (już w Mekce czy po emigracji?) okazuje się, że Isma'il jest synem Ibrahima, że jest ojcem Arabów, jak powiedziane zostało w Biblii, bratem Izaaka, ojcem Żydów. Jest to nowa in- formacja o wielkim znaczeniu. Opowieści o prorokach, zawieszone dotychczas w wielkiej chronologicznej próżni, zaczynają znajdować swoje miejsce, porządkować się w czasie. Ibrahim, przodek Żydów i Arabów, pradziad Jakuba, ojciec dwunastu plemion Izraela, daleki przodek Mojżesza, który objawił Prawo Izraelitom, nie był więc, prawdę mówiąc, Żydem. Czy można lepiej zdefiniować jego wiarę w jedynego, wszechmocnego Boga, wcześniejszą od zaleceń judaizmu i chrześcijaństwa, niż widząc w niej postępowanie podobne do postępowania hanifów, ludzi, którzy - jak widzieliśmy - usiłowali zbliżyć się do Boga nie zostając ani Żydami, ani chrześcijanami? Czyż nie należy uznać go za pierw- szego muslima, pierwszego "poddanego" woli Boga, pierwszego "muzułmanina"? Odtąd dla tych, którzy wzywać go będą, by stał się wyznawcą judaizmu lub chrześcijaństwa, Mahomet będzie miał jedną odpowiedź: "Wcale nie. Idźcie za religią Abrahama praw- dziwie wierzącego - hanifa. On przecież nie był z liczby bałwochwalców! [politeistów, tych, którzy dodają Bogu współtowarzyszy]" (Koran, II, 135). Nie była to bardzo oryginalna koncepcja. Już święty Paweł pisał około 58 roku ery chrześcijańskiej, że Abraham jest "ojcem nas wszystkich" (List do Rzymian, 4, 16), jest ojcem wszystkich wierzących - nie obrzezanych, a także obrzezanych (List do Rzymian, 4, 11-12). "Ojcem wszystkich prozelitów jest Abraham" - to powiedzenie rabiniczne, a kiedy nadawano imię hebrajskie prozelicie, nazywano go "synem Abrahama". Mahomet jednak objawiał więcej - szczególną więź Ibrahima z wyznawcami islamu oraz ich oj- czyzną. Prawdopodobnie nigdy nie wygasło w nim całkowicie uwielbienie dla najważniejszego sanktuarium rodzinnego miasta, dla Al-Kaby i jej Czarnego Kamienia, mimo że tak wiel- ka stała się jego odraza do bożków, którzy, obok Boga, stanowili tu obiekt praktyk reli- gijnych wiernych. Być może były już tu znane judeoarabskie legendy o przygodach Is- ma'ila na pustyni Paran, którą Genesis uważa za miejsce jego wygnania i zapowiada, że tam właśnie Jahwe "z syna niewolnicy również uczyni wielki naród" (Genesis, 21, 13). Opowieści żydowskie głosiły, iż ojciec Isma'ila Abraham przyszedł doń na pustynię, w ta- jemnicy przed Sarą, macochą przodka Arabów. W każdym razie Głos z Niebios wyjaśnił pewnego dnia Mahometowi, że Ibrahim "osiedlił część swojego potomstwa w dolinie nieurodzajnej, obok świętego Domu Bożego" (Koran, XIV, 37). On i jego syn Isma'il wybudowali tę świątynię, oczyścili ją, uczynili z niej święte miejsce, cel pielgrzymek i schronienie. Ibrahim poprosił Boga, by wysłał jako posłańca (rasul) jednego z przy- szłych mieszkańców Miasta, który otoczy czcią tę świątynię i będzie przekazywał swemu ludowi objawienia, "będzie ich nauczał Księgi i mądrości" (Koran, II, 129). Kiedy - by zerwać z Żydami - zapadła decyzja, że wierni w czasie modlitwy nie będą zwracać się w kierunku Jerozolimy, Głos nakazał zwracać się w kierunku Mekki i Al-Kaby (Koran, II, 144). Odtąd z ideologicznego punktu widzenia sytuacja została odwrócona. To już nie Ma- homet, nieuczony syn barbarzyńskiego ludu bałwochwalców nie posiadających Pisma i Prawa, miał wejść do Wspólnoty Posiadających Objawienie Mojżeszowe. To Żydzi, ma- łej wiary synowie tych, którzy otrzymali owo Objawienie, powinni uznać doniosłość po- słań Boga, zsyłanych potomkowi ich wspólnego przodka, wyznającemu ducha przekazy- wanego posłania - o czym świadczyła ich własna tradycja - Abrahamowi-Ibrahimowi. Opierając się na zupełnie nowym pojmowaniu Biblii oskarżano ich, iż odrzucili i prześla- dowali proroków wywodzących się z ich własnego ludu, buntowali się przeciw Mojże- szowi, iż nie byli posłuszni, i nadal często nie są, przykazaniom, które otrzymali. Czyż nie okazali swej niewiary Jezusowi - czego świadkami byli chrześcijanie, czyż nie zabili go, a raczej nie usiłowali zabić, czyż nie oczerniali Marii, jego matki? Jeśli twierdzą, że przyjścia Mahometa nie przepowiadają ich Pisma, to dlatego, iż rozmyślnie zmieniają ich sens, a część Pism ukrywają. Dlaczego zresztą ich Prawo pozbawia ich tylu wspaniałych pokarmów? Ponieważ tak bardzo grzeszyli! To kara za grzechy. Wierzący zaś nie mają powodu powstrzymywać się od spożywania tych pokarmów. Zakazane im są tylko "padlina, krew, mięso wieprzowe i to, co zostało złożone na ofiarę czemuś innemu niż Bogu" (Koran, II, 173). Dla każdego odpowiedni pokarm. Nakazy żywieniowe wieńczyły rozdzielenie się dwóch dróg. Nie zapominajmy, że pierwsza powszechna zasada ogłoszona edyktem przez Kościół chrześ- cijański, ta, która oznaczała narodziny chrześcijaństwa jako odrębnej wspólnoty, jest bar- dzo podobna. Około roku 48 zgromadzeni w Jerozolimie apostołowie i starsi piszą do uczniów nie-Żydów: "Natchnieni Duchem Świętym postanowiliśmy nie nakładać na was żadnych ciężarów, prócz rzeczy koniecznych, a więc powstrzymajcie się odspożywania pokarmów składanych bogom na ofiarę, od krwi, od mięsa ze zwierząt uduszonych, i nie- rządu" (Dzieje Apostolskie, 15, 28-29). W ten sposób powoli grupa zwolenników Mahometa wyodrębniała się. W tym mniej więcej okresie najczęściej używanym słowem na ich określenie stało się ostatecznie sło- wo "poddani" woli Boga, po arabsku muslimun (w liczbie pojedynczej muslim), od czego utworzono nazwę "muzułmanie". "Poddanie" po arabsku wyraża się przez odpowiedni bezokolicznik: islam, słowo, które zrobi ogromną karierę. Jednak po bitwie pod Uhudem niebezpieczeństwo wisiało nad ich głowami. Nowy wielki człowiek Kurajszytów - Abu Sufjan - był, jak już mówiliśmy, człowiekiem bardzo inteligentnym. Zrozumiał, że teraz właśnie należy zniszczyć medyneńskie i muzułmańs- kie zagrożenie, teraz albo nigdy. Oddał się temu zadaniu bez reszty. By je zrealizować, należało utworzyć siłę militarną znaczniejszą niż pod Uhudem i całkowicie zniszczyć nieprzyjacielskie gniazdo. Jedynie plemiona beduińskie mogły dostarczyć wystarczającej liczby mężczyzn. Kurajszyci wysłali emisariuszy, by wybadać, kto mógłby okazać się sprzymierzeńcem, i zabiegać o jego wsparcie. Mahomet ze swej strony, posiadający teraz pieniądze i licznych, oddanych zwolenników, wysyłał również swych przedstawicieli, by udaremnić wysiłki Kurajszytów. W tej dyplomatycznej walce zawiązało się wiele intryg. Wodzowie beduińscy skorzystali z sytuacji, by żądać wyższych cen za swe usługi, jak zazwyczaj się to dzieje w podobnych okolicznościach. Rywalizujący ze sobą wodzowie, walczący o przewagę w plemieniu, usiłowali, by je pozyskać, wykorzystać pomoc, którą proponowali mekkańczycy lub muzułmanie. Są to znane w każdej epoce chwyty poli- tyczne. Czasami kończyło się to tragicznie. Plemię Banu Lihjan utworzyło niegdyś potężne królestwo. Teraz wchodziło w skład konfederacji Huzajl podlegającej wpływom Kuraj- szytów. Mahomet dowiedział się podobno, że jej wódz, Sufjan Ibn Chalid, zbiera ludzi, by go zaatakować. Wysłał więc do niego jednego ze swych zwolenników, Abd Allaha Ibn Unajsa. Wolno mu było złorzeczyć Prorokowi, mówić wszystko, jeśli zaszłaby taka potrzeba, by pozyskać zaufanie lihjanickiego szajcha. Sprawy potoczyły się jak na ży- czenie. Abd Allahowi Ibn Unajsowi udało się tak podbić Sufjana, że otrzymał propozycję spania w jego namiocie. Sufjan kazał wydoić wielbłądzicę, by poczęstować gościa świe- żym mlekiem. "Napiłem się trochę - opowiadał Abd Allah - on natomiast cały nos zanu- rzył w pianie i łykał haustami jak wielbłąd." Okropne maniery, godne nieprzyjaciela Bo- ga! Abd Allah, jak Judyta, obciął mu nocą głowę i uciekł mimo krzyków żon swej ofiary. Idąc tylko nocą, dotarł do Medyny i rzucił do stóp Mahometa głowę Sufjana. Prorok był bardzo zadowolony. Ofiarował mu laskę, którą Abd Allah przyjął z podziękowaniem. Był to niezbyt inteligentny zabójca. Zapytano go, dlaczego Mahomet zrobił mu tak pozornie błahy prezent. Nie pomyślał, żeby o to spytać. Naciskany jednak przez zadających to py- tanie, poszedł do Proroka. Ten odparł: "W Dniu Sądu będzie to znak między tobą a mną. Niewielu będzie wtedy tych, którzy trzymać będą laskę." Ibn Unajs zawsze miał swą las- kę przy sobie, kazał się też z nią pochować. Banu Lihjan przyjęli to morderstwo gorzej, niż mógłby je przyjąć Bóg. Rozpoczęli ne- gocjacje z dwoma rodami plemienia Chuzajma, ofiarowując pewną liczbę wielbłądów w zamian za przymierze. Delegaci plemienia udali się do Medyny, by prosić Mahometa o wysłanie kilku jego uczniów, by nauczali ich nowej wiary. Mahomet, zachwycony i pe- łen ufności, dał im siedmiu ludzi. Kiedy przybyli do studni Radżi, rzekomi nawróceni ulotnili się. Muzułmanów otoczyło nagle stu lihjanickich łuczników. Wezwali ich do poddania się. Chcieli mieć ich żywych, by sprzedać Kurajszytom. Czterech odmówiło, rzuciło się na wrogów i zostało zabitych. Jeden z trzech pozostałych chciał uciec; zginął obrzucony gradem kamieni. Dwóch związano, zaprowadzono do Mekki i sprzedano Ku- rajszytom pragnącym pomścić swoich zabitych. Lihjanici zyskiwali w ten sposób pew- ność - wypływała ona z ich beduińskiego realizmu - iż sami również zostaną pomszczeni, a jednocześnie sowicie wynagrodzeni. Jednego z jeńców zabito bez większych skrupu- łów, drugi, Chubajb Ibn Adi, miał bardziej cierpieć, przynajmniej tak twierdzi tradycja, która również w tym przypadku wydaje się bardzo tendencyjnie rozbudowywać zdarze- nia z pewnością prawdziwe. Ukrzyżowano go, to znaczy zapewne przywiązano do pala. Namówiono jakiegoś chłopca - syna ofiary bitwy pod Badrem - by zadawał mu ciosy włócznią, te jednak były zbyt słabe. Widowisku przyglądał się tłum kobiet, dzieci i nie- wolników. Podziwiali odwagę obu męczenników, którzy do końca nie chcieli zaprzeć się swoich poglądów. Prawdopodobnie zginęli od ciosów włócznią. Przed śmiercią Chubajb wezwał swego Boga: "Boże - wykrzyknął wskazując na obecnych - policz ich dobrze, zabij wszystkich, jednego po drugim, nie pozwól żadnemu uciec!" Wśród obecnych znaj- dował się bardzo młody człowiek, który dwadzieścia lat później miał zostać najwyższym wodzem, kalifem muzułmanów. Był to Mu'awija, syn Abu Sufjana. Jego ojciec powalił go gwałtownie na ziemię, by nie dotknęło go przekleństwo. Związany z Mahometem poe- ta ułożył wiele wierszy na cześć męczennika i jego towarzyszy. Jednemu z zabitych na miejscu, w Radżi, Asimowi Ibn Sabitowi, odcięto głowę. Li- hjanici sprzedali ją pewnej Kurajszytce, której dwóch synów zabił był pod Uhudem. Przysięgła ona wtedy, że będzie pić wino z jego czaszki. Asim zaś przysiągł kiedyś, że nigdy nie będzie miał styczności z bałwochwalcą. Bóg w cudowny sposób pozwolił mu nie złamać przysięgi. Rój szerszeni nie pozwolił kobiecie dotknąć czaszki wieczorem, kiedy wykonano wyrok. Nazajutrz zaś dolina, gdzie znajdowała się czaszka, została zala- na, a makabryczny łup uniosła woda. W jakiś czas potem (a być może wcześniej - chronologia tych wydarzeń jest bardzo niepewna) Mahomet, z niejakim wahaniem, dał się przekonać jednemu z szajchów ple- mienia Banu Amir Ibn Sasa, zwanemu Abu al-Bara, by wysłać tam czterdziestu uczniów, którzy głosiliby jego naukę. Inny z wodzów plemienia, Amir Ibn Tufajl, wróg Proroka, prawdopodobnie rywal Abu al-Bary, rozkazał wymordować muzułmanów przy studni Ma'una, a uczynił to rękami nie swoich współplemieńców, którzy odmówili złamania umowy, ale członków plemienia sąsiedniego. Mahomet był bardzo przygnębiony. Chwi- lowo nie mógł pomścić zabitych. Odwołał się do zemsty Boga na Amirze Ibn Tufajlu. Jednemu tylko muzułmaninowi udało się ujść masakrze. Wracając do swoich ujrzał na drodze dwóch członków plemienia Banu Amir, spokojnie śpiących. Zabił ich, by pomścić swoich towarzyszy. Uniknął masakry, ponieważ oddalił się od swoich. Ostrzeżeniem był dla niego widok sępów krążących nad trupami. Nie wiedział, że Banu Amir nie uczestniczyli bezpośred- nio w mordzie. Mahomet był odpowiedzialny za dwa zabójstwa dokonane przez oddane- go mu człowieka i, pomimo że to on poniósł znacznie większe straty, musiał, zgodnie z umową zawartą z tym plemieniem, zapłacić cenę krwi. Zaczął gromadzić środki. Popro- sił o pomoc między innymi medyneńskie plemię żydowskie Banu an-Nadir, zamieszkują- ce południowo-wschodnie krańce oazy. W dniu sabatu, otoczony ważniejszymi osobis- tościami wspólnoty, wśród których znaleźli się Abu Bakr, Umar i medyneński wódz Usajd Ibn Hudajr, stawił się przed radą Banu an-Nadir. Rada oznajmiła, że gotowa jest uczestniczyć w kosztach, kontynuowała jednak obrady, przy czym zwróciła się do czci- godnych delegatów z prośbą, by rozgościwszy się pozostali na zewnątrz i oczekiwali na wyniki. Podczas gdy tak cierpliwie czekali, siedząc, oparci o mur, rada, jak się wydaje, debatowała nad tym, czy nie trafiła się wymarzona okazja, by pozbyć się islamu i jego twórcy. Nagle Mahomet zerwał się: Bóg go ostrzegł - wyjaśnił - że właśnie w tej chwili knuto spisek. Prawdę mówiąc było to możliwe, i nawet ktoś mniej inteligentny od Proro- ka, nie posiadający specjalnej intuicji politycznej, mógł to podejrzewać. Kab Ibn al-Asz- raf, poeta, pół-Żyd zamordowany kilka miesięcy wcześniej z woli Proroka, przez matkę należał do Banu an-Nadir. Jakkolwiek rzeczy się miały, opowiadania muzułmańskie utrzymują, iż wiadomo, kto z członków rady zaproponował, by zrzucić ze szczytu dachu duży kamień, kamień młyński, na głowę Proroka, kto się tego podjął, a kto temu sprzeci- wił. W każdym razie Mahomet ulotnił się "jak ktoś, kto idzie za potrzebą". Jego towarzy- sze, zdziwieni, po jakimś czasie zaczęli się o niego dopytywać. Ktoś im powiedział: "Wi- działem, jak wracał do Medyny." Wrócili więc i oni, odnaleźli wodza u siebie, a on wy- jaśnił, co objawił mu Bóg. Prorok wysłał wtedy jednego ze swoich, Muhammada Ibn Maslamę, medyneńczyka pochodzącego z plemienia sprzymierzonego z Nadirytami, z ul- timatum dla nich. W ciągu dziesięciu dni mieli opuścić oazę pod groźbą kary śmierci. Mogli zabrać swe dobra ruchome i mieli otrzymać część zbiorów z gajów palmowych. Ultimatum utrzymane było w surowym tonie: "Opuśćcie moje miasto, więcej nie będzie- cie ze mną mieszkać po zdradzie, jakiej dopuściliście się wobec mnie." Nadiryci zdziwili się, że sprzymierzeniec ich rodu podjął się takiej misji. Muhammad Ibn Maslama odparł: "Serca się odmieniły, a islam przekreślił przymierza." Nadiryci przygotowywali się do wykonania rozkazu. Jednak "obłudnik" Ibn Ubajj, co- raz bardziej rozjątrzony przez Mahometa, poradził im, żeby stawili opór. On sam ich po- prze, jak również ostatnie żydowskie plemię Medyny - Banu Kurajza, i jego koczowniczy sprzymierzeńcy - Banu Ghatafan. Nadiryci zamknęli się w swoich fortach. Mahomet ze swymi ludźmi zajął pozycje naprzeciw nich, sam schronił się przed ich strzałami w drew- nianej budce. Nikt się nie ruszał, ani Banu Kurajza, ani Ghatafan, ani sam Ibn Ubajj ob- serwujący ponurym wzrokiem swego syna muzułmanina, uzbrojonego, gotowego do walki. Mahomet zaczął wycinać palmy Nadirytów. Wtedy był to, według arabskiej mo- ralności, odrażający czyn, mimo że reguły wojny często były łamane. Przed kilkoma laty Freya Stark mogła zaświadczyć, że w Hadramaucie reguły wojny nadal były gwałcone, co spotykało się z taką samą (niczego nie zmieniającą) dezaprobatą. Tak czy inaczej i ów akt wojny totalnej, i tchórzostwo sprzymierzeńców zgorszyły Nadirytów. Zaprotestowali uroczyście, co w niektórych oblegających wzbudziło wyrzuty sumienia. Bóg zesłał jed- nak objawienie, w którym potwierdził, iż wojenne poczynania Proroka były słuszne. Po dwóch tygodniach oblężenia Nadiryci poddali się. Postawione warunki były oczywiście jeszcze surowsze: "Odejdźcie stąd; zachowujecie krew [to znaczy życie] i to, co mogą unieść wasze wielbłądy, z wyjątkiem uzbrojenia." Odjechali skrywając przygnębienie, a może byli szczęśliwi, że - płacąc niezbyt wysoką cenę - znajdą się z dala od tego nie- bezpiecznego sąsiedztwa. Mieli krewnych, przyjaciół, niektórzy ziemie w Chajbarze, wielkim ośrodku żydowskim na północy Al-Hidżazu. Swoje dobra załadowali na sześćset wielbłądów, rozebrali domy, zabierając drzwi i belki. Kobiety przyozdobiły się najpięk- niejszymi klejnotami. Bito w kotły, grano na bębenkach. Pokonani nie kończącym się po- chodem defilowali radośnie, jakby byli zwycięzcami, przez całą oazę zdążając w kierun- ku Chajbaru lub Syrii. Obłudnicy przyglądali się im ze smutkiem. Usunięty został jeszcze jeden czynnik stanowiący przeciwwagę władzy Mahometa. Ten zaś liczył łupy: pięćdziesiąt pancerzy, pięćdziesiąt hełmów i trzysta czterdzieści mieczy - nieraz miało się to jeszcze przydać. Poza tym ziemie Żydów, ich gaje palmowe i to, co pozostało z domostw. Mahomet wyjaśnił medyneńczykom, że dotychczas mieli na utrzymaniu mekkańskich emigrantów, którzy sami nie byli zdolni zdobyć sobie środków na pokrycie własnych potrzeb. W ich interesie leżało, by emigranci posiadali ziemie, z których mogliby żyć i nie musieli więcej chodzić do nich po prośbie. Zgodnie z tym ro- zumowaniem ziemie Żydów zostały podzielone tylko pomiędzy muzułmanów pochodze- nia kurajszyckiego. Wyjątek zrobiono wyłącznie w stosunku do dwóch bardzo biednych, a wielce zasłużonych rodowitych medyneńczyków. W podziale tym Prorok nie zapom- niał o sobie. Zatrzymał dobre ziemie, gdzie między palmami rósł jęczmień. Teraz i on był posiadaczem, nie zależał już od nikogo. Z tego, co przynosiły mu jego ziemie, zaspokajał potrzeby swoje, rodziny i wspólnoty, troszczył się też o ubogich. Zresztą jego rodzina powiększała się. Mniej więcej w sześć miesięcy po tych wydarze- niach Fatima obdarzyła go wnukiem, Al-Husajnem, któremu przeznaczenie gotowało tra- giczny los. Mahomet ożenił się też z dwiema kurajszyckimi (z pochodzenia lub poprzez małżeństwo) kobietami zbliżającymi się do trzydziestki, wdowami po muzułmanach zabi- tych pod Badrem i Uhudem - Umm Salamą i Zajnab Bint Chuzajmą, która wkrótce miała umrzeć. Wygnanie Banu an-Nadir było różnie komentowane przez opinię arabską. Gorąca po- lemika zwracała przeciwko sobie twórców poezji okolicznościowej, ówczesnych dzien- nikarzy. Wierszokletom opłacanym przez Proroka Żyd Sammak odpowiadał: Tylko przed sobą możecie się chwalić, że Kab Ibn al-Aszraf zginął z waszych rąk Przyszliście rankiem, by zadać mu cios, chociaż nie zdradził i nigdy nie złamał przysięgi. Niechaj więc noce i przemiany czasu przyniosą wrogom sprawiedliwą karę za śmierć Nadirytów, za śmierć ich przyjaciół, za wycinanie palm, z których nie zerwano owoców. Będę ziemię przemierzał do końca dni moich z włócznią w dłoniach i mieczem u boku, a za mną pójdą inni wojownicy. Nasze drogi na pewno kiedyś się skrzyżują. Kiedy Sachr [tj. Abu Sufjan] ze swym ludem wyrusza do boju, staje się twardy, nie wie, co to słabość. Jest jak lew z Tardżu wśród gęstych zarośli, który z oddaniem broni swego legowiska. Żydzi pokładali więc nadzieję w sojuszu przygotowywanym przez Abu Sufjana. Mógł okazać się groźny. Natomiast na froncie wewnętrznym wrogowie Mahometa nie mogli niczego oczekiwać od opozycji medyneńskiej. Pokazała już swoją nieudolność i słabość. Z niebieskich wysokości Bóg przemawiał szyderczo: Czyż nie widziałeś obłudników, mówiących do swoich braci spośród ludu Księgi, którzy uwierzyli: "Jeśli zostaniecie wypędzeni, to my, z pewnością, pójdziemy z wami; i nie usłuchamy nigdy nikogo przeciwko wam. A jeśli będą przeciw wam walczyć, to my, z pewnością, wam pomożemy!" Bóg jest świadkiem, że oni są kłamcami! Jeśli tamci będą wypędzeni, to oni nie pójdą razem z nimi; a jeśli tamci będą zwalczani, to oni nie przyjdą wam z pomocą; a jeśli im nawet pomogą, to wnet odwrócą się plecami i tamci nie będą mieli pomocy. Koran, LIX, 11-12 Oni nie będą walczyć z wami wszyscy razem, jedynie w miastach ufortyfikowanych albo spoza murów. Ich waleczność jest wielka, kiedy są między sobą; ty myślisz, że oni są razem, lecz serca ich są podzielone. Tak jest dlatego, że oni są ludem, który nie rozumie. Koran, LIX, 14 Mahomet nie tracił zresztą czasu: umacniał swoją moralną i materialną pozycję. Pod Uhudem (a było to 23 marca 625 r.) Abu Sufjan rzucił muzułmanom na polu bitwy wy- zwanie: "Za rok w Badrze!" Rzeczywiście co rok odbywały się w Badrze trwające ty- dzień wielkie targi. W kwietniu 626 roku muzułmanie przybyli do Badru, by zademons- trować swą siłę: wystawili tysiąc pięciuset mężczyzn i dziesięć koni. Przeprowadzili tu udane interesy osiągając nawet stuprocentowe zyski. Mekkańczycy w liczbie dwóch ty- sięcy ludzi i pięćdziesięciu koni podeszli pod Badr, nie przybyli jednak na targi. Każda ze stron zademonstrowała swą siłę. Prawdopodobnie w tym czasie, po wypędzeniu Banu an-Nadir, muzułmanie z medy- neńskiego plemienia Chazradż dokonali zabójstwa starego Żyda Abu Rafiego. Przekazy mówią, że rywalizowali z Ausytami, a członkowie tego plemienia zabili Kaba Ibn al-Asz- rafa. "Wyprawa" pobłogosławiona przez Proroka - który zakazał oddziałowi zabijania kobiet i dzieci - powróciła z Chajbaru po dziesięciu dniach. Zadanie zostało spełnione, starca zabito w jego własnym łóżku, mordercom udało się zbiec. Dyskutowali teraz, kto zadał chwalebny cios. Mahomet rozsądził spór przyjrzawszy się uważnie mieczom: cios zadano mieczem, na którym widać było ślady pożywienia. Abu Rafi musiał być dobrze najedzony. Był to już piąty rok hidżry (czerwiec 626 r.). Mahomet uczestniczył w trwającej dwa tygodnie wyprawie, mającej na celu zastraszenie dwóch plemion, koncentrujących prze- ciwko niemu swoje oddziały. Wymknęły się jednak i Prorok powrócił do Medyny, poka- zawszy jedynie swoją siłę; wziął też w niewolę kilka ładnych dziewcząt, które pozostały na tyłach. Również w sierpniu wyruszyła wyprawa w kierunku wielkiej oazy Dumat al-Dżandal, daleko na północ, gdzie organizowano słynne targi. I tam również, jak donie- siono Mahometowi, odbywała się koncentracja oddziałów.I znowu nieprzyjaciel wy- mknął się, a medyneński oddział powrócił - zanim jeszcze dotarł do celu - z jednym jeń- cem i kilkoma domowymi zwierzętami. W grudniu Prorok wyruszył na wyprawę, podczas której miały miejsce ważne wyda- rzenia. Rozpędził Banu al-Mustalik, plemię, które również zamierzało zaatakować Me- dynę. Zaskoczył ich przy studni w Murajsi, blisko wybrzeża Morza Czerwonego, i szyb- ko zmusił do ucieczki. Zginął jeden muzułmanin, nieprzyjaciół - dziesięciu. W ręce mu- zułmanów wpadło dwa tysiące wielbłądów, pięć tysięcy sztuk drobnego bydła oraz dwieście kobiet, wśród nich córka wodza Banu al-Mustalik, śliczna Dżuwajrijja. Niepod- obna było nie zakochać się na jej widok. Znalazła się w tej części łupu, która przypadła w udziale Sabitowi Ibn Kajsowi. Usiłowała pertraktować z nim o okup, chciała zostać uwolniona w zamian za uznanie długu na piśmie. Sabit musiał odmówić, skoro poszła ze skargą do Mahometa. A'isza miała opowiadać później: "Na Boga! Ledwie zobaczyłam ją na progu mego mieszkania, znienawidziłam ją. Wiedziałam, że będzie na nią patrzał tak samo jak na mnie." Tak się stało. Mahomet wysłuchał prośby Dżuwajrijji i od razu za- proponował, że wykupi ją od Sabita i sam poślubi. Zgodziła się natychmiast. Odtąd Pro- roka i jej plemię wiązało pokrewieństwo. Wkrótce Banu al-Mustalik zapragnęli to wyko- rzystać. Wszystkie pojmane kobiety miały zostać zwrócone za okup. Po bitwie stanowiły one jednak obiekt pożądania dla wojowników. Abu Sa'id al-Chudri opowiadał: "Wielce po- żądaliśmy kobiet, a czystość stała się niezmiernie dla nas uciążliwa. Mimo to bardzo chcieliśmy otrzymać okup. Zdecydowaliśmy się więc na azl [coitus interruptus]... Zapyta- liśmy o zdanie Posłańca Boga. Odparł: - Nie macie obowiązku powstrzymywać się od te- go... - [Później] delegaci przybyli [do Medyny] i zapłacili okup za dzieci i kobiety. Potem zabrali je do siebie. Miały prawo wyboru: mogły pozostać przy tym, któremu przypadły. Wszystkie jednak odmówiły i wybrały powrót do swoich." Narrator opowiada dalej, jak szedł z jedną ze schwytanych kobiet, by sprzedać ją na targu (musiała to być uboga dziewczyna, za którą nikt nie chciał zapłacić okupu). "Pewien Żyd powiedział do mnie: - Abu Sa'idzie, chcesz ją sprzedać, a ona nosi w łonie twoje dziecko! - Odparłem: - Nie. Odbyłem azl. - Odpowiedział wtedy [sarkastycznie?]: - A więc była to miłostka! [a może dzieciobójstwo]. - Udałem się do Posłańca Boga i opowiedziałem mu zdarzenie. Rzekł: - Żydzi kłamią! Żydzi kłamią!" Mahomet musiał powściągać gniew. Zaraz po bitwie, w pobliżu studni, gdzie pojono konie, jeden z medyneńczyków i emigrant z Mekki wymienili kuksańce. Doszło do kłót- ni. Medyneńczycy musieli zgodzić się, znacznie bardziej niechętnie, niż utrzymują źród- ła, na to, by cały łup po Nadirytach przypadł emigrantom. Ibn Ubajj, który był tam wte- dy, nie tracił czasu, by wykorzystać rodzący się podział i wyrazić gniew: "To tak postąpi- li? Zaczynają z nami rywalizować, w naszym własnym kraju chcą być od nas liczniejsi! Na Boga! Z nami i z tymi szmatławymi Kurajszytami jest tak, jak ktoś powiedział: Tucz swego psa, aż on sam cię zje. Ale na Boga! Kiedy wrócimy do Miasta, silniejszy wypędzi słabszego!" Podszedł do medyneńczyków i powiedział: "Oto co sami sobie zgotowaliście. Otworzyliście przed nimi swój kraj, podzieliliście się z nimi tym, co posiadaliście. Gdy- byście zatrzymali dla siebie wasze dobra, na Boga, poszliby gdzie indziej!" Powtórzono te słowa Prorokowi. Umar powiedział doń: "Rozkaż Abbadowi Ibn Biszrowi zabić go!" Mahomet odparł: "Jak to, Umarze? Żeby ludzie powiedzieli, że Mahomet zabija swoich Towarzyszy?!" Ibn Ubajj zaś, dowiedziawszy się, że opowiedziano Prorokowi o jego na- padzie gniewu, wobec Proroka wszystkiemu pod przysięgą zaprzeczył. Obecni przy tym medyneńczycy potwierdzili jego prawdomówność: "Być może chłopiec [który relacjo- nował scenę] pomylił się, źle przypomniał sobie słowa." Mahomet darował Ibn Ubajjowi, ale sprawa nie dawała mu spokoju.W drodze powrotnej powiedział o tym innemu medy- neńskiemu wodzowi, Usajdowi Ibn Hudajrowi. Usajd rzekł: "Ależ to ty wypędzisz go z Medyny, jeśli zechcesz! Na Boga! To ty jesteś silny, a on słaby! Ale bądź dla niego łaskawy! Bóg sprowadził cię do nas, kiedy ludzie nawlekali perły, by zrobić dla niego królewską koronę. A teraz on myśli, że zabrałeś mu władzę!" Syn Ibn Ubajja - jak wi- dzieliśmy - prawdziwie oddany muzułmanin, również przyszedł do Proroka i rzekł coś zupełnie przeciwnego: "Jeśli naprawdę chcesz go zgładzić - powiedział o swoim ojcu - rozkaż to mnie, a ja przyniosę ci jego głowę. Na Boga! Chazradżyci wiedzą, że nie ma lepszego syna niż ja. Boję się, że jeśli komu innemu każesz go zabić, ja nie zniosę później widoku zabójcy Ibn Ubajja pyszniącego się tym wśród ludzi i zabiję go. Byłoby to zabój- stwo wiernego z powodu bezbożnika i poszedłbym do piekła." Mahomet uspokoił go. Umiał powściągać własny gniew, bez wątpienia wielki. Zwy- ciężył głos rozsądku. Później, przekonawszy się, że kiedy Ibn Ubajj zrobił jakiś fałszywy krok, ci sami medyneńczycy, którzy go uratowali, ganili go i źle traktowali, powiedział pewnego dnia do Umara: "I co ty na to, Umarze? Na Boga, gdybym go zabił wtedy, gdy mi to doradzałeś, wodzowie medyneńscy zadrżeliby z wściekłości, a gdybym teraz roz- kazał go zabić, oni by to zrobili." Mahomet uspokoił rozgrzane umysły medyneńczyków i emigrantów: zwinął obóz możliwie jak najszybciej i zmusił ludzi do forsownego marszu, który wyczerpywał ich si- ły, odbierając wszelką chęć do kłótni. Zanim jednak wyprawa dobiegła końca, wydarzyło się coś, co z różnych powodów okazało się bardzo ważne. Mahomet zabrał ze sobą na wyprawę najmłodszą i najukochańszą ze swych żon, mają- cą wtedy trzynaście lat A'iszę. Był to piękny wiek dla arabskich kobiet, a małżeństwo zostało dawno skonsumowane. Z niebios zaczęły napływać nauki, zalecające pewien sza- cunek względem żon Proroka (miał ich teraz pięć, nie licząc Dżuwajrijji, którą właśnie poślubił). A'isza jechała w szczelnie zamkniętym palankinie umieszczonym na grzbiecie wielbłąda. Była wtedy bardzo leciutka, za przyczyną młodego wieku i skromnego poży- wienia, jakie rozdawano podczas wypraw wojennych. Po każdym postoju mężczyźni siodłali wielbłąda, na grzbiecie umieszczali palankin. Pewnej nocy (poprzedzającej przy- bycie do Medyny), opowiadała później A'isza, "oddaliłam się za potrzebą. Na szyi mia- łam sznur muszelek z Zafaru. Kiedy załatwiałam potrzebę, naszyjnik odpiął się, a ja tego nie zauważyłam. Wróciłam do wielbłądów, podniosłam ręce do szyi i nie znalazłam na- szyjnika. Mężczyźni zwijali już obóz. Wróciłam w tamto miejsce i zaczęłam szukać na- szyjnika, aż go znalazłam. Ludzie, którzy siodłali mojego wielbłąda, tymczasem nadeszli i, osiodławszy go, chwycili palankin, myśląc, że w nim jestem; podnieśli go i umieścili na wielbłądzie. Nie wątpili, że znajduję się w środku. Później poprowadzili wielbłąda za uzdę i odjechali. Kiedy wróciłam do obozu, nikogo już tam nie było. Zawinęłam się w płaszcz i położyłam: pomyślałam, że kiedy zauważą moje zniknięcie, wrócą, by mnie odszukać. Kiedy tak leżałam, nadjechał Safwan Ibn al-Mu'attal as-Sulami. Pozostał na ty- łach wojska, by załatwić jakąś sprawę, i nie spał tam gdzie inni. Zauważył mnie, zbliżył się, potem zatrzymał przy mnie. Otóż widział mnie już kiedyś, zanim nakazano nam nosić zasłonę. Kiedy mnie rozpoznał, krzyknął: Zawinięta byłam w moje szaty. Powiedział: Nie odezwałam się do niego ani słowem. Podprowadził bliżej wielbłąda i rzekł: Sam odsunął się ode mnie. Wsiadłam, a on poprowadził wielbłąda za uzdę. Szedł szybko, chcąc odnaleźć ludzi. Nie dogoniliśmy ich jednak, a moją nieobec- ność zauważono dopiero nad ranem. Wtedy oddział zatrzymał się na postój i kiedy ludzie odpoczywali, Safwan mnie przyprowadził. Wtedy kłamcy powiedzieli to, co powiedzieli, i w wojsku zapanowało poruszenie. Ale, na Boga, nic takiego się nie stało." Wybuchł wielki skandal. Można było powiedzieć o Arabach - i nadal jest to aktualne - to, co Carlo Levi powiedział o chłopach z Basilicaty: "Miłość lub pociąg seksualny uwa- żane są przez chłopów za siłę natury tak potężną, że żadna wola nie jest w stanie im się przeciwstawić. Jeśli mężczyzna i kobieta znajdą się razem w ustronnym miejscu i bez świadków, nic nie może przeszkodzić, by padli sobie w objęcia. Ani powzięte postano- wienia, ani cnota, ani żadna inna przeszkoda nie może ich powstrzymać, a jeśli przez przypadek rzeczywiście się nie połączą, to i tak jakby się połączyli. Znaleźć się razem jest równoznaczne z miłością cielesną." Natychmiast znaleźli się amatorzy plotek, którzy wystąpili przeciwko A'iszy. Opowiadano, że wcześniej widziano ją kilkakrotnie rozma- wiającą z Safwanem. Znaleźli się tacy, co zazdrośni byli o jej ojca Abu Bakra, i ich przy- jaciele, znaleźli się też przyjaciele i krewni pozostałych żon Proroka, którzy mieli nadzie- ję skorzystać z niełaski, w jaką popadła A'isza. Dalej obłudnicy, którym nadarzyła się dobra okazja, by kpić z rodzinnych kłopotów Proroka, wreszcie wszyscy ci, których drażnił cięty język A'iszy i jej kaprysy; powstała już inna historia o naszyjniku, mówiąca o tym, że karawanę dręczyło pragnienie, w czasie gdy A'isza poszukiwała swojej zguby na postoju pozbawionym wody. Wśród oskarżających wyróżniali się najpierw, rzecz oczywista, Abd Allah Ibn Ubajj, potem krewny Abu Bakra Mistah, wreszcie poeta będą- cy rzecznikiem Mahometa - Hassan Ibn Sabit. Mahomet znalazł się w wielkim kłopocie. Kochał swoją żonę-dziecko, ale nie był zbyt pewny jej niewinności. Czy nie kpiła sobie z niego wspólnie z młodym i przystojnym Safwanem? Jego serce ogarnął wielki chłód. A'isza była chora. Mówiła, że o niczym nie wie. Czyżby udawała? Mówiła, że z przykrością i zaskoczeniem zauważyła jedynie pod- czas choroby nie znaną jej dotychczas oziębłość męża. Przybyła matka, by zaopiekować się nią; a on zachodził i pytał tylko: "Jak się czujesz?" W końcu poprosiła, by pozwolił jej odejść do matki, która lepiej się o nią zatroszczy u siebie. "Nie ma w tym nic złego!" - odpowiedział tylko. Prawdy dowiedział się po dwudziestu dniach dzięki przypadkowemu zdarzeniu. Nie jest zresztą powiedziane, że przypisywane A'iszy opowiadanie nie zostało później interpolowane przez jakiegoś złośliwego Persa, z satysfakcją podkreślającego prymitywizm arabski: "Jesteśmy beduinami i w naszych domach nie mamy, jak nie- Ara- bowie, wychodków; budzą w nas wstręt, brzydzimy się nimi. Udawałyśmy się w ustronne miejsca Medyny. Kobiety każdego wieczoru wychodziły za potrzebą. W tym właśnie ce- lu wyszłam pewnego wieczoru z Umm Mistah Bint Abi Ruhm, której matka, córka Sach- ra, była ciotką ze strony matki Abu Bakra (mojego ojca). Kiedy tak ze mną szła, przy- depnęła sobie szaty. Krzyknęła: - Oby Mistah rozbił sobie głowę! - Powiedziałam: - Na Boga, źle czynisz mówiąc tak o Emigrancie, który był męczennikiem (co znaczy tu: wal- czącym] pod Badrem! - Odparła: - Co takiego? Nie znasz tej historii, córko Abu Bakra? - Jakiej historii? - Wtedy opowiedziała mi to, co mówili kłamcy. Powiedziałam: Więc to tak? - Odparła: - Na Boga! Właśnie tak. - Na Boga! Nie załatwiłam swojej potrzeby, wróciłam i, na Boga, nie mogłam przestać płakać, myślałam, że łkania rozedrą mi wnętrzności." Poszła wyżalić się matce, która odparła filozoficznie: "Nie przejmuj się, moja mała. Rzadko się zdarza, by piękna kobieta, wydana za mężczyznę, który ją kocha, a posiada jeszcze inne żony, nie dostała się na języki ich i innych!" Jak wszyscy głęboko zaniepokojeni ludzie, Mahomet prosił wokół o zdanie i rady. Młody Usama Ibn Zajd opowiedział się po stronie A'iszy. Służąca Burajra, zapytana, od- parła: "Wiem o niej tylko to, co dobre. Mogę zarzucić jej tylko jedno. Kiedy zagniotę ciasto i poproszę, żeby go dopilnowała, ona zasypia. Wtedy przychodzi baranek i zjada je!" Z kolei zięć Proroka, Ali, okazał się bezwzględny: "Kobiet nie brakuje! - krzyknął. - Powinieneś wybrać inną!" Czyżby podburzyła go jego żona Fatima, która nie lubiła mło- dej macochy? Czyżby już wtedy zarysowywała się rywalizacja polityczna między Alim a rodem Abu Bakra i Umara, rywalizacja mająca się rozwinąć i zrodzić dwa stronnictwa, których walki wypełnią historię islamu? A'isza w każdym razie nigdy nie wybaczyła Alemu tych słów, za które dwadzieścia lat później zapłacił śmiercią od szabli zabójcy. Wzburzenie rosło. Wywodzący się z Ausytów Usajd oświadczył Prorokowi, że mógł- by zająć się potwarcami ze swego plemienia, a jeśli chodzi o ludzi z plemienia Chazradż, jego przyjaciele chętnie obcięliby im głowy. Chazradżyci oburzyli się: "Kłamiesz! - Sam jesteś kłamcą!" Poeta Hassan Ibn Sabit, medyneńczyk wywodzący się z Chazradżytów, szydził z Safwana i emigrantów. Trzeba było jak najszybciej uspokoić narastające wzbu- rzenie, którego pretekstem stał się ów incydent. W samą porę z pomocą pospieszył Bóg. Mahomet zjawił się u teściów błagać A'iszę, by okazała skruchę, jeśli zgrzeszyła. Zwróciła się do rodziców, ale ci, przygnębieni i w gruncie rzeczy niezbyt pewni cnoty córki, nic nie mówili. Rozpłakała się, odmówiła wyrażenia skruchy oznaczającego przyznanie się do winy. Nie miała sobie nic do zarzu- cenia. Zniesie cierpliwie tę próbę, jak to uczynił ów patriarcha, którego imię wyleciało jej z pamięci, ojciec Józefa. I znów zaczęła płakać. Mahomet był u kresu wytrzymałości. Pojawiły się oznaki transu. Owinięto go płasz- czem, pod głowę podłożono mu skórzaną poduszkę. Głos z Niebios przemówił. Abu Bakr i jego żona oczekiwali w napięciu. Czy Bóg ujawni nikczemność ich córki? A ona była spokojna, pewna swej niewinności. Trans skończył się. Prorok usiadł i otarł pot z czoła, "a pojawił się on niczym krople wody w chłodny dzień". Powiedział: "Dobra wiadomość, A'iszo! Bóg oznajmił, że jesteś niewinna." Po czym wyszedł recytując Objawienie, które otrzymał: Zaprawdę ci, którzy szerzyli oszczerstwo, stanowią wśród was tylko małą grupę. Nie uważajcie jednak tego za zło dla siebie; przeciwnie, to nawet jest dla was dobrem. Każdy z nich będzie odpowiadał za grzech, jaki popełnił. A kto z nich obciążył się najbardziej, ten dozna kary strasznej. Dlaczegóż, kiedyście to usłyszeli, wierzący - mężczyźni i kobiety, nie pomyśleliście o tym, co jest dobre dla waszych dusz, i nie powiedzieli: "To jest kłamstwo oczywiste"? Dlaczegóż oni nie przyprowadzili czterech świadków na to? A skoro nie przyprowadzili świadków, to są w obliczu Boga kłamcami. Koran, XXIV, 11-13 Dlaczegóż, kiedyście to usłyszeli, nie powiedzieliście: "Nie należy wcale do nas, abyśmy o tym mówili. Niech Tobie będzie chwała! To jest zniesławienie straszne!" Koran, XXIV, 16 Po ostrzeżeniach następowały nakazy. Przypadek A'iszy miał służyć za precedens. Oskarżenia o cudzołóstwo i nierząd powinny być potwierdzone przez czterech świadków. Jeśli oskarżenie okazywało się prawdziwe, każdy z winowajców otrzymywał sto razów. Jeśli jednak oskarżyciele nie byli w stanie powołać czterech świadków, uznawani zosta- wali za oszczerców i sami dostawali karnie osiemdziesiąt batów. Zasada ta miała okazać się błogosławieństwem dla muzułmańskich kandydatów do cudzołóstwa. W praktyce też bardzo trudne stało się znajdowanie owych osławionych czterech świadków, od których władza sądownicza miała wymagać, by byli świadkami naocznymi i bardzo biegłymi w sprawach anatomii. Zwłaszcza gdy chodziło o uniknięcie skandalu i kiedy władza nie miała powodu odnosić się niechętnie do oskarżonego! Jednak obyczajowość ludów, które przyjęły islam - a zazdrość odgrywała w niej niemałą rolę - miała się okazać znacznie sil- niejsza niż wyrozumiałość Proroka i jego Boga. Nie krępowała się uświęcić, mimo tego, co zalecały pisma, swej nieprzejednanej surowości. Kara chłosty nakazana przez Boga prawdopodobnie była rzeczywiście wymierzana największym oszczercom, została jednak z całą pewnością oszczędzona Ibn Ubajjowi ze względu na jego podeszły wiek. Incydent ostatecznie go skompromitował i pozbawił cał- kowicie wpływu politycznego. Poeta Hassan znieważył Safwana i ten pewnego dnia za- dał mu cios mieczem, poważnie go raniąc. Chazradżyci, współplemieńcy poety, trzymali młodego człowieka w niewoli, dopóki Hassan zupełnie nie wyzdrowiał. W przeciwnym razie, zgodnie z prawem wendety, Safwan zostałby skazany na śmierć. Szczęśliwie, poeta wyzdrowiał i, na prośbę Mahometa, przebaczył Safwanowi. W zamian otrzymał posiad- łości i koptyjską niewolnicę. Hassan, jak prawdziwy poeta oportunista, uzyskał przeba- czenie A'iszy, układając dla niej wiersze, które sławiły jej czystość i zalety jako żony. A'isza podeszła zresztą do tego, co się działo, wyniośle. Podziękowała Bogu, że ją oczyś- cił z podejrzeń, zbitemu zaś z tropu mężowi wyjaśniła, że jego przepraszać nie będzie, bo nie ma powodu. Oznajmiła poza tym, iż odkryto, że Safwan jest impotentem. Zniknął najmniejszy cień niejasności. Ze sprawy wyciągnięto następujące wnioski: żony Proroka powinny być lepiej niż do- tychczas chronione przed tłumem jego zwolenników. W medyneńskim "meczecie", w rzeczywistości zaś rezydencji i kwaterze głównej Mahometa, wielki dziedziniec, gdzie znajdowały się domki przeznaczone dla każdej z żon Proroka, stale był przepełniony lud- źmi. Z nowych objawień wynikł zakaz wchodzenia bez zapowiedzi, z kobietami zaś można było rozmawiać tylko przez zasłonę. Powinny poza tym zasłaniać twarz. Inna "historia z kobietą" miała zresztą wkrótce pokazać "przydatność" takich środków ostrożności. Rozegrała się - według jednego z przekazów jakieś dwa miesiące po "spra- wie naszyjnika". Pewnego dnia Mahomet poszukiwał swego wyzwoleńca Zajda Ibn Hari- sy, byłego niewolnika pochodzenia chrześcijańskiego, którego ofiarowała mu kiedyś Chadidża. Wyzwolił go i zaadoptował, nazywano go często Zajdem Ibn Muhammadem, a więc synem Mahometa. Prorok, przybrany ojciec, bardzo ufał jego odwadze i opiniom. Uczynił z niego sekretarza i polecił mu nauczyć się aramejskiego, co pozwoliłoby obejść się bez sekretarzy żydowskich. Ożenił go z jedną ze swych kuzynek, Zajnab Bint Dżahsz, dziewczyną bardzo pobożną, wdową, jak mówili niektórzy, w każdym razie niezwykle piękną mimo dość zaawansowanego jak na Arabkę wieku: około 35 lat. Zdaje się, że małżeństwo nie układało się zbyt dobrze. Szukając Zajda Mahomet zapukał do jej drzwi. Nie było go w domu, przywitała go Zajnab, w negliżu, i zaprosiła do środka. Czyż nie był jak jej ojciec czy matka? Odmówił, tymczasem wiatr uniósł zasłonę, chyba właśnie wtedy, kiedy Zajnab w pośpiechu się ubierała. Uciekł, do głębi poruszony, mamrocząc coś, czego dobrze nie zrozumiała. Usłyszała jedynie: "Chwała wielkiemu Bogu! Chwała Bogu, który odmienia serca!" Wkrótce potem Zajd wrócił do domu i żona powiadomiła go o wszystkim. Udał się do Proroka i powiedział: "Posłańcu Boga, doszło do mnie, że przyszedłeś mnie odwiedzić. Dlaczego nie wszedłeś do środka? Czyż nie jesteś moim oj- cem i matką, Posłańcu Boga? Być może Zajnab ci się spodobała? Jeśli tak, rozstanę się z nią!" Mahomet odrzekł: "Zatrzymaj swoją żonę dla siebie." Zajd wszakże przestał z nią obcować, a nawet rozstał się z nią. Mimo to Mahomet wciąż nie godził się na poślubienie żony adoptowanego syna. Obawiał się skandalu. Arabowie uważali, że adopcja pociąga za sobą to samo, co rzeczywiste pokrewieństwo. Poślubić Zajnab znaczyło tyleż, co po- ślubić synową, niemal córkę. Obrzydliwe kazirodztwo! Nie jest jednak pewne, czy Ma- homet, w głębi duszy indywidualista, który wprowadził już wiele zmian w codziennych zwyczajach swego ludu, uznał za naprawdę uzasadnione utożsamienie sztucznego po- krewieństwa z naturalnym. Koran kładzie zresztą nacisk na przestrzeganie przez kobietę, w przypadku rozwodu lub powtórnego małżeństwa, okresu wstrzemięźliwości, co pozwa- la uniknąć możliwej pomyłki dotyczącej ojcostwa. Jednak jeśli chodzi o sprawę Zajnab, jest oczywiste, że czuł się winny. Czyż nie on sam, w pierwszym roku pobytu w Medy- nie, ustanowił sztuczne "braterstwo" między medyneńczykami i emigrantami i czyż nie pociągało ono za sobą konsekwencji prawnych? Tymczasem, jak zwykle w trudnych przypadkach, Bóg pospieszył z pomocą. Pewnego dnia, podczas gdy Mahomet rozmawiał z A'iszą, wszedł w trans. Kiedy trans się zakończył, Prorok uśmiechnął się i krzyknął: "Kto pójdzie do Zajnab oznajmić jej dobrą nowinę, powiedzieć jej, że Bóg ożenił mnie z nią?" I wyrecytował Objawienie, które nań "spłynęło". Odpowiedni fragment tekstu ko- ranicznego, który cytujemy, musi być jednak nieco późniejszy: Kiedy zdecydował Bóg i Jego Posłaniec jakąś sprawę, to nie godzi się ani wierzącemu, ani wierzącej, aby mieli inny wybór w tej sprawie. Koran, XXXIII, 36 A kiedy powiedziałeś temu, którego Bóg obdarzył dobrodziejstwami i którego sam obdarzyłeś dobrodziejstwami: "Zatrzymaj przy sobie swoją żonę i bój się Boga!" - ty skrywałeś w swojej duszy to, co Bóg miał ujawnić, w obawie przed ludźmi; podczas gdy Bóg bardziej zasługuje na to, aby się Go obawiać. A kiedy Zajd wywiązał się względem niej ze wszystkich swoich powinności, daliśmy ją tobie za żonę aby wierni nie mieli żadnej trudności, jeśli chodzi o żony i ich adoptowanych synów, kiedy wywiążą się względem nich ze swoich powinności. Rozkaz Boga ma być spełniony! Koran, XXXIII, 37 Muhammad nie jest ojcem żadnego z waszych mężczyzn, lecz jest Posłańcem Boga i pieczęcią proroków. Koran, XXXIII, 40 Choć upomniany przez Boga, ale zadowolony, czyniąc z tego przypadku precedens dla prawa powszechnie obowiązującego, Mahomet starał się przyspieszyć zawarcie związku małżeńskiego, z okazji którego wydano wyjątkowo wspaniałą ucztę. Współcześni pisarze muzułmańscy - ich śladem, rzecz ciekawa, podążył w tej kwestii W. Montgomery Watt - kładli nacisk przede wszystkim na nieerotyczny charakter zdarzenia. Mając 35 lat Zajnab nie mogła być obiektem pożądania. Mahomet miał podobno uczynić z tego małżeństwa sprawę polityczną (łączył się ze sprzymierzeńcami Abu Sufjana) i model prawny wymie- rzony przeciw wartościom przypisywanym adopcji. Zachodni chrześcijanie czy libertyni będą się ironicznie wyrażać o tej miłości od pierwszego wejrzenia, której ofiarą padł tak łatwo ulegający porywom serca Prorok. Wystarczy jednak przeczytać źródła, arabskie teksty historyczne i przekazy tradycji, by zauważyć, że interpretacja ta nie została wy- myślona na Zachodzie. To właśnie one podkreślają zmieszanie Mahometa na widok Zaj- nab w dezabilu, one mówią o niezwykłej jej piękności. Osąd opinii publicznej, do którego czyni aluzję sam tekst koraniczny, mógłby być surowy tylko wtedy, gdyby podejrzewano istnienie innych niż prawne motywów planowanego małżeństwa. Potwierdza to tradycja. Interwencja Boga, pozostająca zapewne poza wszelkimi podejrzeniami, powinna była po- łożyć kres pogłoskom, przynajmniej jeśli chodzi o wiernych. A jednak pewien hadis przypisuje zazdrosnej A'iszy owe sarkastyczne słowa odnoszące się do zarzutu obłudni- ków, utrzymujących, iż Mahomet nie ujawniał niektórych wersetów objawianych mu przez Boga, zachowując je dla siebie: "Jeśli Prorok ukrywał coś z Objawienia, to były to wersety, które powinien był ukryć." Uważano oczywiście, że sprawiały mu one widoczną przyjemność. Jasne jest też, że krytykowano nie jego erotyzm, w którym nie widziano nic nienormalnego, ale dziwny wydawał się fakt, że wskazanie tak dobrze odpowiadało za- spokajaniu jego pragnień, kiedy natrafiały na przeszkodę w postaci społecznego tabu. Co do interpretacji M. Hamidullaha - niezwykłej mądrości muzułmańskiego apologety, twierdzącego, że okrzyki Mahometa oznaczające podziw dla piękności Zajnab wyrażały jedynie jego zdziwienie, że Zajd nie umiał znaleźć porozumienia z tak piękną kobietą - nie możemy się z nią zgodzić, ponieważ jest całkowicie sprzeczna z tym, co wyraźnie mówią źródła pisane. Nawet fragment Koranu, mimo iż tak zwięzły, zakłada, że Prorok miał ochotę uczynić to, co Objawienie później dopiero mu nakazało, i że powstrzymywa- ła go jedynie obawa przed opinią publiczną. Teza M. Hamidullaha ukazuje po raz kolej- ny, do jakich subtelności może prowadzić pragnienie udowodnienia twierdzeń, których prawdziwość wcześniej już potwierdziło samo życie. Czy należałoby zatem wyciągnąć wniosek, że Mahomet wymyślił te wersety, włożył w usta Boga to, co chciał usłyszeć; jest oszustem w wolteriańskim znaczeniu tego słowa? Nie sądzę. Ale wrócę jeszcze do tego problemu. Tymczasem ważne wydarzenia miały odwrócić uwagę Proroka od kłopotów domo- wych. Widzieliśmy, że dzięki serii krótkich wypadów rozproszył zgrupowania oddziałów zmobilizowanych przeciw niemu. Popełnione zabójstwa zdjęły z niego obawę przed wpływowymi nieprzyjaciółmi. Wygnanie Banu an-Nadir oraz utrata prestiżu Ibn Ubajja zapewniały mu bezpieczeństwo na tyłach. Abu Sufjan jednak nie czekał bezczynnie. Kształtowała się wielka koalicja. Dużą rolę w jej tworzeniu tradycja muzułmańska przy- pisuje Żydom z plemienia Banu an-Nadir, którzy schronili się w Chajbarze. Tak czy ina- czej Kurajszyci i Żydzi otrzymali wsparcie kilku wielkich plemion koczowniczych, zwłaszcza Banu Ghatafan, którzy słono kazali sobie za nie zapłacić, usiłując podnieść ce- nę przetargu. Pod koniec marca 627 roku - prawdopodobnie wkrótce po ślubie z Zajnab - trzy armie pod dowództwem naczelnego wodza Abu Sufjana rozpoczęły marsz w kierun- ku Medyny. Liczyły razem 10000 ludzi oraz 600 koni i wielbłądów. Mahomet został poinformowany przez swoją służbę wywiadowczą o bliskim terminie wymarszu sprzymierzonych. Sam mógł zgromadzić najwyżej 3000 ludzi. Nie chodziło o zmierzenie się z koalicją na odkrytym terenie ani nawet o wyjście jej na spotkanie jak pod Uhudem. Nie trzeba już było zresztą bronić pól jęczmienia, ponieważ nieprzyjaciel zwlekał, starczyło więc czasu, by sprzątnąć zboże. Najważniejszą sprawą było zatem przygotowanie się, by w dobrych warunkach wytrzymać oblężenie oazy. Żadna armia arabska nie mogła pozostawać długo w sytuacji armii oblegającej. Medyneńczycy po- winni zwłaszcza nie dopuścić do wdarcia się przeciwnika do oazy, a ten na pewno lepiej był do tego przygotowany niż w czasach bitwy pod Uhudem. Medyny dobrze broniły, od strony zachodniej, południowej i wschodniej, pola lawowe oraz wzgórza, bardzo utrud- niające posuwanie się oddziałów konnych. Łatwo było zresztą zabarykadować tych kilka ulic wychodzących na zwarte skupisko domów głównego zespołu miejskiego. Niebezpie- czeństwo groziło miastu jedynie od północy, gdzie domy rozproszone były po równinie. Mahomet kazał wykopać - by temu zaradzić - dość głęboki rów, który nazwano z perska chandak. Tradycja podaje, że Arabowie zupełnie nie znali takiego typu fortyfikacji i że ten sposób obrony podsunął Mahometowi perski wyzwoleniec Salman. Wiemy jednak, że w samej Arabii istniały fortyfikacje, na przykład w At-Ta'ifie, nie mówiąc o Jemenie. Wszyscy, nawet dzieci, z zapałem uczestniczyli w pracy. Mahomet dawał przykład. Przyłączyli się również członkowie ostatniego żydowskiego plemienia, jakie pozostało w Medynie, Banu Kurajza. Kobiety i dzieci znalazły schronienie w małych fortach, któ- rymi usiana była oaza. Rów wykopano w ciągu sześciu dni. Mahomet założył kwaterę główną na wzgórzu Sal, bardzo blisko rowu. Zdążyli na czas. Nieprzyjaciel nadchodził. Rozłożył się dwoma obozami, na północnym zachodzie i na północy oazy. To, co dzia- ło się później, jest zadziwiające według naszych koncepcji sztuki wojennej. Trudno było- by nam uwierzyć, że oblężenie to rzeczywiście przebiegało tak, jak przekazuje - na swój sposób fragmentarycznie, ze sprzecznościami - tradycja. Jednakże dobrze udokumento- wane przykłady wojen oblężniczych w Arabii - przykłady z niedawnej przeszłości - uka- zały, że rzeczywiście sprawy mogły tak właśnie się potoczyć. Trzynaście tysięcy ludzi zgromadzonych wokół owego rowu spędziło dwa do trzech tygodni na obrzucaniu się wyzwiskami - prozą lub wierszem - oraz strzałami z bezpiecznej odległości. W sumie ob- legających poległo trzech, obrońców oazy - pięciu! Było po żniwach i oblegający nie mieli czym karmić koni. A konie te podczas ataku nie mogły na nic się zdać: rów wykluczał możliwość ich wykorzystania. Większość przybyła po to, by biernie uczestniczyć w generalnym szturmie, w którym zasadniczą ro- lę miała odegrać konnica. Teraz okazywało się, że trzeba było atakować nieprzyjaciół do- skonale ukrytych za nasypem z ziemi wydobytej z rowu, stawiać czoło rzucanym przez nich strzałom i kamieniom. Musiałoby więc polec wielu mężczyzn, a tego w wojnie arab- skiej prowadzonej starym sposobem za wszelką cenę się unika. Oblegający nie mieli ani drabin, ani machin oblężniczych, zbyt zaś gardzili pracą rąk, by je zbudować. "Złorzeczy- li więc - podaje jedno ze źródeł - przeklinali Rów, jak mówili". Oto wersy przypisywane jednemu z poetów: Wszystkich co do jednego moglibyśmy zniszczyć, gdyby nie rów przeklęty, za którym stanęli. Bali się nas, ze strachu użyli podstępu, żeby nie podjąć walki, żeby ukryć się przed nami. W pewnym momencie usiłowali przypuścić szturm konnicą, jednak bez powodzenia. Co pewien czas kilku jeźdźców próbowało przeskoczyć rów na wierzchowcach. Raz się to nawet udało, zostali jednak odparci przez muzułmanów. Ali zabił w pojedynku jedne- go z nich, dziewięćdziesięcioletniego starca. Pozostali zawrócili, ale podczas przeskaki- wania rowu jeden wpadł do środka, gdzie dobito go gradem kamieni. Umar znalazł się wtedy twarzą w twarz ze swym bratem poganinem. Ten jednak podsunął mu tylko ostrze włóczni pod nos; nie zabił go, ponieważ ślubował, że nie odbierze życia Kurajszycie. Prawdziwa walka toczyła się na polu dyplomatycznym. Sprzymierzeni usiłowali prze- konać Żydów Banu Kurajza zamieszkujących północny wschód oazy, by od tyłu zaata- kowali obrońców rowu, najpierw zaś zabili ich kobiety i dzieci chroniące się w fortach. I tego przede wszystkim obawiał się Mahomet. Żydzi naradzali się. Tradycja twierdzi, że mieli ochotę się wmieszać. Liczący jedenastu mężczyzn pododdział przystąpił podobno do akcji. W każdym razie nic poważnego się nie wydarzyło, tradycji zaś zależało na wy- olbrzymieniu spraw, by znaleźć usprawiedliwienie dla mającej nastąpić masakry. Wszystko wskazuje na to, że żadnemu z nacierających nie przyszło do głowy zaatako- wać miasta od południa, co wcale nie było niemożliwe pomimo trudnego terenu. Jednak- że zbyt wielu ludzi poniosłoby śmierć. Mahomet kontratakował używając podstępu. Stosunkowo łatwo przechodzono z jed- nego obozu do drugiego. Próbował oderwać Ghatafanitów i sprzymierzone plemię Fazara obiecując im jedną trzecią zbioru medyneńskich daktyli. Jednak wodzowie medyneńscy odmówili zapłacenia tak wysokiej ceny za wycofanie się niezbyt wojowniczych kontyn- gentów. Zasiał również nieufność wśród Banu Kurajza i sprzymierzeńców. Oblężenie przeciągało się. Konie były głodne, ludzie bez wątpienia też, mimo że z Chajbaru przysyłano żywność. Sytuacja do niczego nie prowadziła, nie dało się nic zro- bić. Beduini uznali, że zbyt długo już przebywają z dala od swych stad. Sprzymierzeni postanowili wrócić do siebie. Dla Mahometa było to ogromne zwycięstwo. Cała Arabia przekonała się, że nie można pokonać go siłą zbrojną. Jeśli nie powiodło się dziesięciu tysiącom sprzymierzonych, ni- komu się nie powiedzie. Muzułmańskie państwo Medyny było prawdziwą siłą. Siła ta miała nadal jeden słaby punkt: była nim obecność Banu Kurajza, którzy stano- wili dla Mahometa nieustanne źródło niepokoju podczas oblężenia. Było oczywiste, że należało pozbyć się tej niebezpiecznej grupy. Mahomet nie tracił czasu. Tego samego dnia, kiedy sprzymierzeni wycofywali się, skierował swoje oddziały ku ufortyfikowane- mu miasteczku żydowskiego plemienia. Żydzi tam się ukryli; z napastnikami wymieniali zarzuty, wzajemnie obrzucali się obelgami. Kiedy Mahomet wypomniał im, że opowie- dzieli się przeciwko niemu, wyparli się. Oburzała ich niewdzięczność Ausytów, z który- mi byli sprzymierzeni i dla których mężnie walczyli z Chazradżytami pod Bu'asem. W odpowiedzi usłyszeli, jak zwykle, że islam wszystko to zmienił. Po upływie dwudzies- tu pięciu dni opuściła ich odwaga. Kilku, wraz z rodzinami, uciekło i przeszło na islam. Wreszcie wódz ich podsunął im myśl, by zabić kobiety i dzieci i rzucić się do desperac- kiego ataku na Mahometa. Można by też wykorzystać zmniejszoną czujność napastników w dniu sabatu, ufających, że Żydzi uszanują dzień święty. Jednak odrzucili wszystkie te rozwiązania. Poprosili Mahometa, by pozwolił im odejść na tych samych warunkach jak Nadirytom. Odmówił. Tym razem żądał bezwarunkowego poddania się. Banu Kurajza wahali się. Mahomet zezwolił, by zasięgnęli opinii jednego ze swych ausyckich sprzymierzeńców, Abu Lubaby: zapytany o zamiary Proroka, Abu Lubaba do- tknął swej szyi, co miało oznaczać, że dojdzie do masakry. Natychmiast jednak pożało- wał niedyskrecji i wymierzył sobie karę przywiązując się do słupa w "meczecie". Czy Żydzi nie zrozumieli, czy mu nie uwierzyli, a może całkowicie już zrezygnowali? W każdym razie poddali się, żywiąc niewątpliwie nadzieję na wstawiennictwo swych sta- rych sprzymierzeńców Ausytów. A ci rzeczywiście od momentu kapitulacji nękali Proroka, pamiętając, że przecież na prośbę jednego z Chazradżytów, Ibn Ubajja, okazał łaskę Banu Kajnuka. Prorok miał go- tową odpowiedź. Czy zgodzą się, by jeden spośród nich, Ausytów, zadecydował o losie Banu Kurajza? Wyrazili zgodę, wtedy natychmiast wyznaczył arbitra: Sada Ibn Mu'aza. Ów odniósł rany podczas oblężenia i był teraz umierający. Przyprowadzono go, siedzą- cego na ośle, na skórzanej poduszce, podczas gdy jego współplemieńcy Ausyci radzili mu, by oszczędził sprzymierzeńców. Odpowiadał słowami niejasnymi, nie budzącymi jednak otuchy. Kiedy znalazł się przed meczetem, zażądał, by wszyscy złożyli przysięgę, że jego wyrok zostanie wykonany. Następnie go ogłosił: wszyscy dorośli mężczyźni mają zostać zabici, kobiety i dzieci pójdą w niewolę, dobra zostaną podzielone. Mahomet wy- krzyknął: "Sąd twój zgodny jest z wyrokiem, jaki wydał sam Bóg z niebieskich wysokoś- ci!" Nazajutrz kazał wykopać głębokie doły na medyneńskim suku. Przyprowadzono tam Żydów powiązanych po kilku, ścięto im głowy i wrzucono do dołów. Zginęło ich w ten sposób 600 do 700, jak mówią jedni, 800 do 900, jak twierdzą drudzy. Kilku oszczędzo- no, potraktowawszy ich inaczej niż wszystkich na uzasadnioną prośbę tego lub innego muzułmanina. Tylko jedna kobieta została stracona, ponieważ zabiła kamieniem któregoś z oblegających. Bardzo się śmiała podczas masakry, rozmawiając z A'iszą, dopóki nie wywołano jej po imieniu: "Powiedziała: - Na Boga, to o mnie chodzi. - Rzekłam do niej: - Nieszczęście spadło na ciebie, co się z tobą stanie? - Odparła: - Mam zostać zabita. - Dlaczego? - zapytałam. - Dla tego, co zrobiłam - odpowiedziała. Odeszła i odcięto jej głowę. - Na Boga - dodała A'isza - nigdy nie zapomnę jej dobrego humoru i głośnego śmiechu, a przecież wiedziała, że mają ją zabić." Kobiety i dzieci sprzedano. Zgromadzo- ne w ten sposób pieniądze oraz łup w postaci ruchomości zostały podzielone. Jeźdźcy otrzymali dwa udziały więcej. Prorok wziął dla siebie konkubinę, piękną Rajhanę, wdowę po jednym ze straconych. Nawróciła się na islam. Wkrótce po wykonaniu ogłoszonego przez siebie wyroku Sad zmarł. Był to tak święty człowiek, że od tej świętości aż za- chwiał się tron Boga w niebie. Trudno wydać sprawiedliwy sąd o masakrze Banu Kurajza. Trzeba wziąć pod uwagę ówczesne prymitywne zwyczaje. Jednakże przekazy pisemne tak bardzo usiłują uspra- wiedliwić Mahometa, że świadczy to o wzburzeniu, jakie wywołało to wydarzenie. Po- jawiają się wszakże w nich takie szczegóły, które nie pozwalają uwierzyć w niewinność Proroka. Czy istnieje inne wyjaśnienie epizodu z Abu Lubabą niż hipoteza, iż los Żydów był z góry przesądzony? Jedna z tradycji, przytoczona przez najstarszych historyków mu- zułmańskich, mówi, że ranny Sad modlił się tymi słowy: "O Boże! Jeśli chcesz, by wojna z Kurajszytami jeszcze się trochę przeciągnęła, oszczędź mnie, żebym mógł w niej uczes- tniczyć... i nie pozwól mi umrzeć, zanim nie znajdę pocieszenia kosztem Banu Kurajza." Jak tu nie myśleć, że Prorok znał mściwe skłonności wpływowego medyneńczyka, pie- lęgnowanego w namiocie - stojącym na podwórzu domu Mahometa - przez Rufajdę, Flo- rencję Nightingale tego nieokrzesanego społeczeństwa? Z punktu widzenia czysto poli- tycznego masakra była krokiem bardzo rozważnym. Banu Kurajza stanowili stałe zagro- żenie dla Medyny. Pozwolić im odejść, oznaczało wzmocnić chajbarskie centrum intryg antymuzułmańskich. Tylko martwi nie powracają. Rzeź mogła ponadto odegrać jeszcze inną rolę: przerazić i odebrać odwagę nieprzyjaciołom. Wybrane rozwiązanie było bez- sprzecznie najlepsze, najlepsze politycznie, ma się rozumieć. A przecież doskonale wia- domo, że politycy liczą się ze względami humanitarnymi tylko wtedy, kiedy one same stają się czynnikami politycznymi, lub gdy nie mogą postąpić inaczej. Kiedy w maju 627 r. czerwony świt wstawał nad świeżo zasypanymi rowami na me- dyneńskim suku, Mahomet mógł ufnie spoglądać w przyszłość. Rozdział VI Narodziny państwa Mahomet - dziecko o nie spełnionych pragnieniach - wyrósł na młodzieńca, który pew- nego dnia stał się prorokiem. Jego posłannictwo, z powodu swojego jednocześnie osobis- tego, religijnego i społecznego rezonansu, znalazło entuzjastyczny oddźwięk wśród grupki wiernych. Utworzyli wspólnotę, sektę. Okazało się, że w Medynie Prorok zdobył pozycję, która pozwalała mu - a nawet nakazywała - odegrać określoną rolę w walkach o władzę w oazie. Stał się przywódcą stronnictwa. To polityczno-religijne stronnictwo powoli się rozrastało. Z natury i przez swe korzenie będąc totalitarne, zdobyło niezależną siłę zbrojną i własny skarb, eliminując jednocześnie nie dające się zasymilować elementy i zmuszając do milczenia wewnętrzną opozycję. Pięć lat po hidżrze przekształciło się w państwo, w medyneńskie państwo szanowane przez sąsiadów. Państwo, którego naj- wyższym i absolutnym przywódcą był sam Bóg, przemawiający ustami swego Posłańca, Muhammada Ibn Abd Allaha. Historia, a zwłaszcza historia islamu, znała innych głosicieli reformy religijnej, którzy mogli odegrać rolę polityczną. Często jednak nie umieli rozeznać się w grze sił politycz- nych, niezdolni byli zadziałać tam, gdzie należało i kiedy należało, przez wytyczenie so- bie dalekich celów - których nie można nigdy stracić z oczu, nawet gdy okoliczności zmuszają do pozornego zaniechania ich realizacji - i programu nadającego się do na- tychmiastowego wykonania, do zastosowania w każdych, zmieniających się okolicznoś- ciach. Czasami działacz religijny lub ideolog musiał współdziałać z człowiekiem czynu znającym trudną sztukę pobudzania ludzi do działania i kreowania zdarzeń. Mahomet jednak znalazł w sobie umiejętności konieczne do odegrania obu ról. W Medynie ów gło- siciel prawd niebieskich okazał się również przenikliwym, zręcznym i cierpliwym polity- kiem, zdolnym panować nad swoimi emocjami i ujawniającym je jedynie w odpowied- nim momencie, umiejącym długo czekać i uderzać szybko, kiedy przyszedł ku temu czas. Być może i samego Mahometa to dziwiło. Zawsze jednak mógł w tym widzieć kolejny znak obecności Boga w sobie. Okazał się również dobrym wodzem podczas wojny, zdol- nym na ogół wybrać odpowiedni plan kampanii lub plan bitwy i umiejącym zareagować właściwymi decyzjami na zmieniające się losy walki. Przy tym wszystkim Mahomet pozostawał człowiekiem głęboko religijnym, przekona- nym o swej bezpośredniej łączności z Bogiem, o tym, że powierzona mu misja polega głównie na przekonaniu Arabów, by uznali wielkość Boga, jedyność Boga, prawo Bos- kie. To poddanie się Bogu - islam - rozwiązałoby wszystkie problemy, uczyniłoby ludzi dobrymi, sprawiedliwymi, uczciwymi, a ich wzajemne stosunki harmonijnymi, społe- czeństwo zaś na tyle doskonałym, na ile pozwala ludzka ułomność. Żeby jednak osiągnąć ten upragniony cel, nie można było ograniczyć się jedynie - stało się to rychło jasne dla Proroka - do głoszenia nowej religii. Trzeba było zastosować środki walki politycznej. Ziemskiej sile bezbożników, którym w Mekce udało się powstrzymać szerzenie się po- słannictwa prawdy, należało przeciwstawić ziemską siłę wierzących. A walka polityczna, co stało się zrozumiałe na długo przed Clausewitzem, trwała przejawiając się w rozmaity sposób, na przykład w postaci wojny i mordu, który jest wojną na maleńką skalę. Nie kłóciły się tu nawet ze sobą cele i środki do nich prowadzące. Społeczeństwo arabskie, jak każde społeczeństwo, miało swoje zasady moralne. Na przykład poszanowanie prawa gościnności i wyznawanej wiary stanowiło dla niego kategoryczny imperatyw, do które- go należało się stosować w każdych okolicznościach. Nie miało jednak nic przeciwko wojnie i zabójstwu i z wielką wyrozumiałością odnosiło się do środków, jakimi się one posługiwały. Mahomet odczuwał w stosunku do zasad moralnych swego ludu prawdziwy szacunek pomieszany ze zniecierpliwieniem i rozdrażnieniem właściwym tym wszystkim, którzy odkryli wyższą zasadę etyczną i tej zasadzie pragnęliby podporządkować wszyst- kie inne. Dla niego był nią triumf Boga. Jednak szacunek dla obowiązujących reguł mo- ralnych nie utrudniał nadmiernie poczynań Proroka - a warunek to zasadniczy, by szacu- nek ten mógł być w ogóle zachowany. W Medynie głoszenie najwyższych prawd o Bogu, świecie i człowieku, wzywanie do wewnętrznej przemiany, nauczanie historii boskiego wpływu na ludzkość stawały się drugorzędne. Należało przede wszystkim zmobilizować energię potrzebną do natychmias- towego działania, zdemaskować nieprzyjaciela, wzmocnić wierne oddziały, uzasadnić podjęte decyzje, napiętnować zdrajców i obłudników, ustalić reguły życia wspólnoty wiernych. Głos z Niebios pozostawał w zgodzie z ową zmianą perspektyw, objawienia w znacznej mierze zmieniły charakter. Jak mówi Caetani, Koran stał się rodzajem dzien- nika, w którym zamieszczane były codzienne rozkazy dla oddziałów, decyzje dotyczące problemów porządku wewnętrznego, wyjaśniane pomyślne i niepomyślne losy bitew. W konsekwencji zmienił się również sposób przemawiania Boga. Wersety, które począt- kowo tak szybko po sobie następowały, rwały się, były tak treściwe, że aż zupełnie nie- zrozumiałe, przejmujące swą poezją pełną synkopowanych obrazów - już w Mekce, w opowiadaniach o dawnych prorokach, stały się dłuższe, spokojniejsze, jaśniejsze. Epi- ka i liryka posługują się innym stylem. W okresie medyneńskim wszakże, obok fragmen- tów przypominających jeszcze mekkańskie uniesienia, znajdują się zagmatwane, nie koń- czące się artykuły kodeksu, przestrogi, zapewnienia, oświadczenia wyrażone stylem cięż- kim, bez polotu, roi się tam od powtórzeń i błędów stylu. Tylko wiara muzułmanów może widzieć w nich jeszcze nie mające sobie równych arcydzieło retoryki światowej, którego doskonałość świadczy o ich boskim pochodzeniu. Niechże muzułmanie, którzy mogą przeczytać te słowa, wybaczą mi moją szczerość. Dla nich chodzi o Księgę Boga - a ja szanuję ich wiarę. Nie podzielam jej jednak i nie chcę uciekać się, jak robiło to wielu orientalistów, do używania dwuznacznych sformu- łowań ukrywających moją myśl. Być może pozwala to łatwiej zachować dobre stosunki z poszczególnymi ludźmi oraz rządami wyznającymi islam. Ale nie chciałbym nikogo oszukiwać. Muzułmanie mają prawo nie chcieć przeczytać tej książki i nie zaciekawić się myślą niemuzułmanina, ale jeśli zdecydują się to zrobić, muszą być przygotowani, że znajdą w niej zdania, które dla nich będą bluźniercze. Oczywiście nie wierzę, że Koran jest Księgą Boga, inaczej byłbym muzułmaninem. Koran istnieje jednak, i ponieważ zają- łem się badaniami tego tekstu - jak wielu innych niemuzułmanów - naturalne jest, że go sobie wyjaśniam. Przez wiele wieków chrześcijanie i racjonaliści uważali, że chodzi o fałszerstwo dokonane przez Mahometa, rozmyślnie przypisującego Bogu swoje własne myśli i nakazy. Widzieliśmy, że jest to teza nie dająca się utrzymać. Najbardziej prawdopodobne wy- daje się to, że - jak obszernie uzasadniałem - Mahomet rzeczywiście doznawał wrażeń zmysłowych tłumaczonych na słowa i zdania i że interpretował je jako przekazy Istoty Najwyższej. Przyzwyczaił się do pewnego sposobu przyjmowania objawień. Jego szcze- rość wydaje się niewątpliwa, w okresie mekkańskim zwłaszcza, kiedy widać, jak Bóg go strofuje i poprawia, zachęca do działań budzących niechęć Proroka. Jednak w okresie medyneńskim, co świetnie wyraża F. Buhl, "widzimy, że późniejsze objawienia przycho- dzą czasami z pomocą mało szlachetnym skłonnościom, obserwujemy, jak Prorok staje się coraz bardziej ostrożny, tworząc dogodne dla siebie objawienia, i że często zawierają one w sposób oczywisty wnioski, do których doszedł przemyślawszy i uwzględniwszy wymogi sytuacji lub nawet sugestie otoczenia, trudno nam więc uwierzyć, że pojawiły się w równie niewinny sposób, jak w okresie wcześniejszym". Czyżby człowiek natchniony zamienił się w kłamcę, którym powoduje potrzeba otrzymywania objawień odpowiednich dla danego momentu, jak w podobnych przypadkach media uciekające się do oszustwa? Czyż A'isza nie pokpiwała sobie pewnego dnia z dobrej woli Pana udzielającego takiej odpowiedzi, jakiej pragnął jej mąż? Czy w wielu trudnych przypadkach nie widzimy, jak używa wybiegów, zasięga opinii, waha się, zastanawia, zanim Objawienie rozstrzygnie nagle z wysokości niebios problem, zgodnie z tym, co ludzkie postanowienia (czasami zbyt ludzkie) mogły mu podsunąć? Czyż Umar nie chwalił się naiwnie, że trzykrotnie wyraził opinie, które okazały się cudownie zgodne z boską decyzją? Po śmierci Proroka, kiedy chodziło o pewną delikatną sprawę, wykrzyknął: "Gdyby Posłaniec Boży żył jesz- cze, myślę, że zostałby w tej sprawie objawiony Koran." A czy sama tradycja muzułmań- ska nie opowiada nam o sekretarzu Proroka, Abd Allahu Ibn Sadzie, który pod dyktando Proroka zapisywał teksty koraniczne? Kiedy w pewnym momencie Mahomet przerwał, sekretarz na głos dopowiedział koniec zdania, tak jak go sobie wyobrażał, a Mahomet w roztargnieniu przyjął za tekst boski to, co podsunął Abd Allah. Abd Allah, ogarnięty wątpliwościami co do owego natchnienia, wyparł się islamu i uciekł do Mekki. Kiedy zdobywano miasto, Prorok miał zamiar go zabić, jemu jednak, choć nie było to łatwe, udało się zbiec, dzięki pośrednictwu Usmana, jego mlecznego brata. Wszystko to jest zgodne z prawdą, niekoniecznie jednak pociąga za sobą hipotezę o oszustwie. Zdolność ludzi okłamywania samych siebie jest nieograniczona. Dla niemu- zułmanów jasne jest, że słowa, które Mahomet słyszał, które tłumaczyły jego tak trudno dające się wyrazić doświadczenia, i to w sposób tak cudownie dokładny, że słowa te dyk- towała mu jego podświadomość. On sam im nie dowierzał, ich źródło budziło w nim wątpliwości, obawiał się, by do objawień nie mieszały się wpływy ludzkie, a nawet, jak widzieliśmy, rozpoznał po fakcie, że szatan we własnej osobie wprowadził do nich swoje nakazy. Kiedy przyszedł sukces, jego własna wiara została uznana, umocniona, potwier- dzona przez tysiące wyznawców, coraz mniej - to naturalne - podawał w wątpliwość to, co podszeptywał mu głos wewnętrzny. A to, co przekazywał głos, pozostawało w coraz mniejszej sprzeczności ze świadomymi wnioskami wypływającymi z przemyśleń Proro- ka, z wezwaniem potężnych instynktów, którym sprzyjały względnie wygodna sytuacja, w jakiej się znalazł, oszołomienie powodzeniem, poczucie siły. Jednak do samego końca - wiele faktów o tym świadczy - Mahomet pozostał przekonany, że to, co w nim przema- wiało, to był głos Pana nieubłaganego i wszechmocnego, który kierował nim z niebies- kich wysokości, dla którego tyle ryzykował i cierpiał, i dla którego gotów był nadal cier- pieć. Jeżeli Bóg nakazywał mu nagle podjąć racjonalne decyzje, ku którym zmierzały już jego ludzkie przemyślenia oraz bystre sądy Towarzyszy, cóż w tym nadzwyczajnego? I cóż bardziej normalnego, że rozkazy Pana pozostają w zgodzie ze słusznymi dążeniami Jego wiernego sługi? Jak mówią piękne wersy francuskiej poezji, które Hugo wkłada w usta Proroka islamu: Celui qui prodigua Les lions aux ravins du Jebel Kronnega, Les perles a la mer et les astres a l'ombre Peut bien donner un peu de joie a l'homme sombre. [Ten, który nie poskąpił lwów wąwozom Dżebel Kronnega, pereł morzu i gwiazd cie- niowi nocy, może dać trochę radości zasępionemu człowiekowi (przyp. tłum.).] Odtąd, jak powiedzieliśmy, Medyna stanowiła państwo. Państwo szczególnego rodza- ju, niewątpliwie jednak państwo. Było to państwo teokratyczne, to znaczy, że władza najwyższa należała do samego Boga. Bóg przekazuje swoją wolę przez zmysły Mahome- ta i przez niego samego. Jeśli przyjmiemy, że Głos Boga to w rzeczywistości podświa- domość Mahometa, to należy wyciągnąć wniosek, że w zasadzie mamy do czynienia z monarchią absolutną. Któż mógłby hamować, naginać, zmieniać wolę Boga, przeciw- stawiać się jej? Jednak w praktyce dzieje się nieco inaczej. Otóż Głos Boga daje się słyszeć tylko w wyjątkowych okolicznościach. Liczne decyzje, które muszą zostać powzięte, by kie- rować życiem wspólnoty medyneńskiej i organizować je, zależą w zasadzie nadal od tych samych co dawniej autorytetów: wodzów i rad każdego plemienia i każdego rodu. Teore- tycznie Mahomet, zgodnie z kartą wspólnoty, o której mówiliśmy wcześniej, jest sędzią tylko w kwestiach spornych. W rzeczywistości jednak jego wpływ jest zbyt wielki, by ja- kakolwiek decyzja mogła zostać powzięta bez jego zgody lub jemu na przekór. Nie ozna- cza to również, że dawne autorytety zostają tak po prostu pozbawione władzy. W rezulta- cie ustala się pełna niuansów równowaga - nie istnieje nic skostniałego, regulaminowego, określonego między władzami świeckimi, które, jak widzieliśmy, były w bardzo szero- kim zakresie uzależnione od opinii publicznej, a uświęconym charyzmą autorytetem Po- słańca Boga. Mahomet posiada zresztą w najwyższym stopniu podstawową zaletę sajjida, arabskiego wodza, hilm: wytrwale i z uporem potrafi zręcznie manewrować ludźmi, zna- jąc ich namiętności i wiedząc, co dla nich jest ważne. Umiejętnie doprowadza w końcu do tego, że bez przymusu i bez hałasu uzyskuje poparcie swoich zwolenników dla decy- zji, które podjął. Musi jednak lawirować, a czasami chwilowo ustępować. Zdarza się też nierzadko, że ustalone zwyczaje i przyjęte autorytety biorą górę. I tak na przykład chciał- by, żeby uwolniono Safwana, który dał się ponieść gniewowi i zranił poetę Hassana Ibn Sabita, kiedy oskarżano A'iszę o cudzołóstwo. Jednak, jak widzieliśmy, mimo interwencji Proroka ród Hassana więzi Safwana, dopóki poeta nie wyzdrowieje, by móc się zemścić na nim, gdyby Hassan umarł. Po jakimś czasie dochodzi do zwycięstwa nad Hawazyni- tami i do podziału łupów oraz jeńców; nagle plemię ogłasza się plemieniem muzułmańs- kim. Mahomet zgadza się, by zatrzymano łup, chciałby jednak zwolnienia jeńców. Ży- czeniu jego staje się zadość, jednak po długich pertraktacjach. Zwolennicy Proroka wyra- żają zgodę; ale nie wszyscy: dwóch wodzów plemiennych jego armii odmawia. Takie ma- ją prawo i Mahomet musi odkupić od nich jeńców. Zanim podjął decyzję w jakiejkolwiek sprawie, otaczał się doradcami. Prawdopodob- nie najważniejszymi byli Abu Bakr i Umar, pierwszy bardziej zrównoważony, spokojny, ustępliwy, drugi bardziej gwałtowny, zasadniczy. Obydwaj jednak - zostawszy teściami Proroka - doskonale się rozumieli. Nigdy nie doszło między nimi do konfliktów. Dzięki córkom mogli łatwiej oddziaływać na umysłowość Proroka. Wydaje się, że Mahomet nigdy nie podjął decyzji rzeczywiście sprzecznej z ich poglądami, a i sam Bóg, jak wi- dzieliśmy, popierał wielokrotnie zdanie Umara. Lammens twierdzi, że ci dwaj mężczyźni oraz trzeci mekkańczyk, Abu Ubajda, tworzyli rodzaj triumwiratu, który, pozostając w cieniu, "kontrolował" Proroka i praktycznie kierował jego polityką. Jest w tej teorii ja- kieś źdźbło prawdy, nie należy jednak w tych przypuszczeniach posuwać się za daleko. Mahomet nie miał w sobie nic z gnuśnego króla i ostateczna decyzja należała do niego. Obok tego wewnętrznego kręgu można dostrzec opozycję, która podczasżycia Proroka pozostawała jakby w zalążku, później miała się jednak gwałtownie rozwinąć i doprowa- dzić do wojen domowych. Już bardzo wcześnie brat stryjeczny Proroka, mąż jego córki Fatimy, Ali Ibn Abi Talib, zajmował wobec Abu Bakra i Umara postawę pełną rezerwy: przykładem niech będzie znane nam opowiedzenie się przeciw A'iszy. Jedną z przyczyn takiej postawy była niewątpliwie antypatia Fatimy dla jej macoch, ale i niezgodność cha- rakterów i dążeń. Jeśli dobrze rozumiemy, młody Ali (miał wtedy dwadzieścia lat), któ- rego jego wrogowie określali przymiotnikiem "ograniczony", uważał obu "starców" za oportunistów. Bronił pryncypiów, buntował się przeciw zbyt "politycznym" manewrom, wybrał pobożność, czystość, ścisłe przestrzeganie boskich wskazań. Wydawał się zwo- lennikiem pozbawionym doświadczenia i poczucia rzeczywistości. Możliwe, że już za życia Proroka medyneńczycy, odsunięci od roli bezpośrednich doradców Mahometa, za- zdrośni o mekkańczyków, którzy na własny użytek zagarnęli rzeczywistą władzę, skłonni byli popierać młodego zięcia. Kiedy polityka zbliżenia z Kurajszytami umocni się, wielu ludzi będzie zainteresowanych, by dawni prześladowcy nie odzyskali utraconych pozycji, by nie zacieśniły się więzi plemienne między dawniej wygnanymi muzułmanami a nowo nawróconymi, którzy ich wtedy wygnali, wielu będzie zabiegało o wysunięcie na czoło tego, który, przez swoją krew, reprezentował cieleśnie, jeśli można tak powiedzieć, nową zasadę, wobec faktu, iż misja Proroka znosiła stosunki plemienne. Pragnęli przywrócić zasadę - dla ojca wnuków Proroka - prawowitego dziedziczenia, którą wtedy stosowali na przykład Persowie. Wszystko to istniało na razie jedynie w zalążku, taka była idea. Lu- dzie ci z taką samą nabożnością odnosili się do Boga i ślepo stosowali się do tego, co na- kazywały jasny umysł i silna ręka Proroka. On decydował o pokoju i wojnie. Nie istniało jednak nic, co przypominałoby regularną armię. Za każdym razem, kiedy wyruszała jakaś wyprawa, trzeba było zwracać się do wodzów plemion muzułmańskich, którzy powoływali ochotników. Prorok dokonywał przeglądu i wykluczał słabych i niepożądanych. Mianował dowódcę lub dowodził sam. Był prawdopodobnie uzdolnionym strategiem wojskowym, tak jak i strategiem politycz- nym. Systematycznie uciekał się do różnego rodzaju forteli. Najczęściej pozorował, że wysyła swoje oddziały w inne miejsce, niż robił to w rzeczywistości. Jemu przypisuje się powiedzenie: "Wojna to podstęp." Kiedy wyprawa kończyła się, każdy wracał do siebie ze swoją częścią łupu. Mahomet dysponował więc środkami polityki zewnętrznej wyłącznie dzięki dobro- wolnemu przyłączaniu się do niego wiernych. Jednak ich udział był na tyle pewny, że Prorok jawił się innym jako prawdziwe serce potęgi muzułmańskiej. To on prowadził ro- kowania za pośrednictwem wybranych przez siebie wysłanników wyposażonych w ins- trukcje i pisemne posłania. I do niego to kierowano podobnych wysłanników i podobne posłania. Mówiliśmy o tym, że w praktyce Mahomet dysponował pewną liczbą ślepo sobie od- danych, fanatycznych zwolenników, gotowych w razie potrzeby uderzyć w przeciwnika. Trzeba jednak podkreślić, że nie istniała regularna policja. Każdorazowo potrzebne było, choćby najdyskretniejsze nawet, specjalne wezwanie. Każdorazowo należało przewidzieć konsekwencje zamierzonego działania. Czy krewni ofiary okażą się wystarczająco wierni islamowi lub wystarczająco słabi czy zastraszeni, by się nie mścić? Rządzić wspólnotą można było jedynie w tradycyjnie arabski sposób, przez pertraktacje z tymi wszystkimi, którzy zachowywali choćby najmniejszą cząstkę władzy, wodzami plemion, rodów, ro- dzin, z poszczególnymi jednostkami nawet, i którym można było cokolwiek narzucić je- dynie przez zastosowanie pewnych reguł zwyczajowych i zręczne, elastyczne postępo- wanie. Oznacza to, że decyzje dotyczące wymierzania sprawiedliwości mogły wchodzić w życie jedynie za zgodą opinii publicznej i dzięki jej presji. Jak widzieliśmy, Prorok był sędzią najwyższym w kwestiach spornych wspólnoty. Wydaje się jednak, że odwoływano się do niego jedynie w ostatniej instancji i w bardzo ważnych przypadkach. To jeszcze jedna cecha dawnego systemu arabskiego, który funkcjonował normalnie bez prawa pi- sanego i najwyższej władzy, i w którym grupy etniczne i poszczególne jednostki liczyły się jako autonomiczne siły. Nie istnieje więc regularna policja, nie istnieje również prawdziwa administracja. Ma- homet miał doradców, którzy nie dysponowali żadnymi środkami przymusu, sekretarzy będących po prostu narzędziami. Powierzył niektóre ze swych funkcji osobom odgrywa- jącym rolę jego osobistych agentów. I tak, kiedy opuszczał Medynę, pozostawiał w niej swojego przedstawiciela. Później, w czasie podbojów, wyznaczał swego rodzaju guberna- torów, wybieranych często spośród notabli miejscowych plemion. Tam gdzie występowa- ła mieszanina jednostek etnicznych składających się z wiernych, niewiernych, obłudni- ków, wysyłał kogoś z Medyny. Ale i ci gubernatorzy nie mieli oparcia w żadnych orga- nach bezpieczeństwa publicznego. Cele, których realizację nakazywały instrukcje, osią- gali dzięki perswazji, dzięki prestiżowi wypływającemu z faktu, że byli reprezentantami Proroka, ale ciągle jeszcze metodą długich i niełatwych negocjacji z plemiennymi notab- lami. Skarb państwa nie był oddzielony od osobistego majątku Mahometa. Początkowo, jak widzieliśmy, każdy zdobywał środki do życia tak, jak to miał w zwyczaju. Prorok odwo- ływał się jedynie do bogatszych wiernych i swych sympatyków, by pomagali tym, któ- rym się gorzej wiodło. Żydzi prawdopodobnie wzięli poważny udział w tym dziele miło- sierdzia. Dopiero na krótko przed śmiercią Mahomet w odpowiednim traktacie nakazał kilku nowo podbitym ludom oddawanie określonej części mienia lub dochodów. Specjal- na opłata została nałożona na Arabów chrześcijan, którzy nie uznali islamu, nie była jed- nak dużo wyższa od podatku bardziej lub mniej dobrowolnego, płaconego przez muzuł- manów. Gdzieniegdzie mogły być nadal pobierane niektóre opłaty z czasów przedmu- zułmańskich. Wreszcie Prorok otrzymywał osobiste dary, albo od żyjących, albo w po- staci zapisów testamentowych. Oprócz opłat i darów, które Mahomet otrzymywał bezpośrednio, przypadała mu w udziale również piąta część łupu zdobytego na nieprzyjacielu. Był to raczej skromny udział, ponieważ wodzowie arabscy brali zazwyczaj jedną czwartą. Jak zwykły wódz Mahomet miał ponadto prawo do części równej częściom pozostałych udziałowców oraz, przed podziałem, do rzeczy lub osoby, która najbardziej mu się podobała. Kiedy łup zos- tał zdobyty nie w bitwie, ale wskutek negocjacji, Mahomet zabierał wszystko. Widzie- liśmy to już, kiedy chodziło o własność ziemską Banu an-Nadir, którą podzielił ponownie tylko między emigrantów. Po zajęciu Chajbaru - będzie jeszcze o tym mowa - pozostawił na miejscu dawnych właścicieli, zabierając więcej niż połowę zbiorów dla muzułmanów. Sobie zatrzymał jedną piątą, a może nawet jedną trzecią ziemi. Stał się więc bardzo boga- ty. Jego pozycja narzucała mu zresztą zobowiązania finansowe, niektóre bardzo poważne. Coraz więcej czasu poświęcał sprawom społecznym i służbie Bogu. Nie mógł zarabiać na życie "robiąc interesy", jak jego wyjątkowo do handlu uzdolniony uczeń Abd ar- Rahman Ibn Auf. Był, jak sajjid, wodzem wspólnoty, a to nakładało nań, jak na sajjida plemienia, obowiązek szeroko pojętej gościnności, rozdzielania szczodrych darów, zbytkownych wydatków. Głos Boga nakazywał mu, jak zwykłym członkom wspólnoty, łożyć na po- trzeby krewnych, sierot, żebraków, podróżnych (takbez wątpienia należy interpretować wyrażenie "syn drogi", które później rozumiane było inaczej), uczestniczyć w płaceniu okupu za jeńców. W bardziej rozwiniętym stadium władzy Mahometa Głos nakazał - oprócz wydatków na fundusz opłat, które Prorok pobierał - opłacanie poborców tych opłat, wydatki "na drodze Boga" oraz rozdzielanie pieniędzy tym, "których serca są po- zyskane". Wiele dyskutowano na temat tego ostatniego sformułowania. Przypuszczalnie tradycja muzułmańska mówiła o tych, których serca "miały zostać pozyskane", w istocie więc chodziło o dary służące pozyskaniu dla islamu wpływowych osobistości. W. Mont- gomery Watt przedłożył racje pozwalające przypuszczać, że chodziło o dary dla szefów delegacji, właściwie pozyskanych już dla Sprawy. Tak czy inaczej dotyczyło to wydat- ków na cele polityczne, dokonywanych "na drodze Boga", na przykład na zakup uzbroje- nia i koni. Widzimy, jak bardzo dalekie od ostatecznego kształtu było to państwo, jak niewiele znaczył jego aparat. Dokonywała się w nim taka sama ewolucja, jak na przykład u czar- nych plemion Kenii. Znaleźć tam można ludzi pełniących społeczną rolę mediatorów. "Jest to - pisze Lucy Mair zalążek rządów pojmowanych jako działalność osób, które wspólnota upoważnia do występowania w jej imieniu. Daleko tu jeszcze do tego, co można by nazwać stosowaniem prawa." Jednak zamiast podupaść, państwo muzułmańs- kie okrzepło, umocniło się w pierwszych dziesiątkach lat swego istnienia. Na początku, za życia Mahometa, mamy do czynienia z zalążkiem państwa, które funkcjonuje opiera- jąc się na bardzo ograniczonym, koniecznym aparacie. Jest jednak, jak zobaczymy, silne, a śmierć przywódcy, od którego cała jego konstrukcja wydawała się zależeć, nie zachwie- je nim, choć dojdzie do chwilowego kryzysu. Siła ta w znacznej mierze pochodzi z za- chowania zasadniczej struktury plemiennej, mimo pewnego rozpadu datującego się już z czasów przedmuzułmańskich, i indywidualistycznego ducha islamu. Państwo, ze swym charyzmatycznym wodzem i poszczególnymi jego doradcami, z ochotniczą armią powo- ływaną tylko w razie potrzeby, policją zredukowaną do minimum, szczątkową i zawodną, z kilkoma zaledwie zarządcami i skarbem państwowym, który trudno było odróżnić od osobistego majątku wodza, funkcjonowało jedynie jako zbiorowisko grup etnicznych. Przywódcy tych grup odgrywali zasadniczą rolę w przekazywaniu decyzji z góry do bazy i aspiracji z bazy do góry. Wszystko zależało od nich, a oni zależeli od dobrej woli swych teoretycznych podwładnych. I ostatnia uwaga: w tym prymitywnym mechanizmie, nie- wiele mającym wspólnego z przymusem, wszystko opierało się na opinii publicznej. Siła państwa brała się z absolutnego wpływu ideologii muzułmańskiej na tę opinię. Podkreśl- my, że wpływ ten został częściowo zdobyty dzięki praktycznym i materialnym korzyś- ciom, jakie zapewniał wybór drogi muzułmańskiej. Ostatecznie więc Bóg i Mahomet posiadali, jeśli próbowalibyśmy zastosować nowo- czesne kategorie, władzę wykonawczą i sądowniczą. Mieli również władzę ustawodaw- czą. Ale i tu należy wypowiadać się bardzo ostrożnie, by oddać stale zmieniającą się sy- tuację. Głos z Niebios ogłosił w Medynie pewną liczbę przepisów prawnych dotyczących kwestii, którym nadawał prawdopodobnie szczególne znaczenie, oraz tych, które wzbu- dzały dyskusje we wspólnocie muzułmańskiej. Kwestie te były jednak bardzo różnorod- ne, nie został więc stworzony żaden system: Posłuszeństwo wobec postanowień boskich było w zasadzie nakazem. J. Schacht wykazał jednak, że pierwsze pokolenia muzułma- nów niespecjalnie się tym przejmowały, obchodząc je lub po prostu nic sobie z nich nie robiąc. W każdym razie w kwestiach, co do których Bóg się nie wypowiedział, rządził obyczaj. Przyjęto później, że Prorok wpajał, słowem lub przykładem, wiele zachowań, które stawały się prawem, i że słowa te oraz czyny były przekazywane przez tradycję. J. Goldziher oraz J. Schachtwykazali niezbicie, że był to znacznie późniejszy punkt widze- nia i że stosowanie tradycji prawnej, a nawet jej formułowanie było innowacją drugiego i trzeciego wieku islamu. Jest jednak możliwe, że Prorok ustanawiał własnym autoryte- tem pewne przepisy prawne lub zwyczajowe, bez interwencji boskiej. Nie posiadamy jednak żadnych dowodów i nie wydaje się, by jego wspólnota szczególnie i przez dłuższy czas interesowała się tymi sprawami. Mimo to w przepisach prawnych ogłoszonych w Medynie można dostrzec pewne spójne tendencje. Możemy je teraz przeanalizować jedynie w głównych zarysach; posłu- żymy się zasadniczo wypowiedzią W. Montgomery'ego Watta. Nowe przepisy dotyczy- ły przede wszystkim najważniejszego dla społeczności problemu: zapewnienia bezpie- czeństwa, ochrony życia i mienia jej członków. Mówiliśmy o tym, że elementarny porzą- dek publiczny był w społeczeństwie plemiennym zapewniony przez obyczaj wendety. Wahano się, czy zabić wroga, ponieważ wiedziano, że jego plemię wywrze niechybnie zemstę na zabójcy lub którymś z jego krewnych, ponieważ ma prawo nie zgodzić się na "cenę krwi". Odtąd wspólnota muzułmańska, umma, postępować będzie jak plemię, by chronić swych członków przed agresją z zewnątrz. Jednak Bóg kładł nacisk na przestrze- ganie wewnątrz wspólnoty muzułmańskiej dwóch zasad. Dokonujący zemsty nie mógł wyrządzać większego zła niż to, którego sam doznał, bez względu na swoją pozycję spo- łeczną, dokonana zemsta zaś nie mogła otwierać drogi do nowej zemsty. Jeśli do zabójs- twa doszło nieumyślnie, należy zgodzić się na "cenę krwi" i nie brać odwetu. Oczywiście, ponieważ nie istniała prawdziwa policja, dokonującym zemsty był zawsze krewny, trady- cyjnie już wyznaczany do pełnienia tej roli. Tak więc dawny system przetrwał, unika- no jednak przesadnej zemsty i nie kończących się łańcuchów wendet, które przez wiele lat zakłócały spokój. Zresztą Mahomet często sam płacił "cenę krwi", by uniknąć zaog- nienia sporu. Kara obciętej ręki wymierzana była złodziejom (kim był kat?). Bóg zabronił również zabijania dziewczynek, co było rozpowszechnionym wśród Arabów zwyczajem, biorą- cym się z przerażającej nędzy życia na pustyni, mającym ponadto jakiś związek z pogańs- twem. Zakaz ten w samym tekście koranicznym wiąże się z problemem pożywienia. Bóg ich w nie zaopatrzy. Istotnie, islam miał zaopatrzyć Arabów w takie środki, że mogli nie liczyć się z żadnym maltuzjanizmem. Nowo objawione przepisy dotyczyły zwłaszcza małżeństwa i rodziny. Chodziło tu oczywiście o żywotne problemy tej młodej wspólnoty. Z drugiej strony nowe ustawo- dawstwo nie napotykało bariery sprzeciwu z powodu wcześniejszych reguł, mocno zako- rzenionych i usankcjonowanych przez dawną ideologię. Rozeznanie się w przedmuzuł- mańskich zwyczajach arabskich, w stosunkach rodzinnych nie jest zbyt łatwe, wydaje się jednak w każdym razie, że w VII wieku były one dość nietrwałe, dokonywały się w nich poważne przemiany. Uczeni tacy, jak W. Robertson Smith i G. A. Wilken, sądzili, że od- kryli u Arabów przedmuzułmańskich ślady tak zwanego prymitywnego stadium rodziny, którym miał być "matriarchat" z dominacją kobiet, potomstwem liczonym w linii żeńskiej i własnością (w tej mierze, w jakiej istniała) przekazywaną przez krewnych w linii żeńs- kiej, na przykład przez wuja ze strony matki jego siostrzeńcowi, a nie synowi. Istnienie tego stadium - a była to niegdyś bardzo modna teoria - zostało uznane za całkowicie nie- prawdopodobne; zresztą sam pogląd, że formy rodziny następowały po sobie w niezach- wianym porządku we wszystkich punktach kuli ziemskiej został obecnie całkowicie zdyskredytowany przez znawców przedmiotu, moim zdaniem bardzo słusznie. Teoria ma- triarchatu została zmodyfikowana i otrzymała złagodzoną wersję. Stwierdzono, że istnia- ły grupy, w których przeważało dziedziczenie po linii matki, czasami połączone (alenie- koniecznie) z nieco może ważniejszą rolą kobiet. Przejawem tego może być tak zwana "matrylokalność", to znaczy, że para zamieszkuje u rodziny panny młodej. Niektóre opisy Arabii przedmuzułmańskiej wskazują na istnienie cech matrylinearnych, zwłaszcza w pewnych regionach, na przykład w Medynie. Być może jest jakiś związek pomiędzy tymi cechami a śladami istnienia tu i ówdzie małżeństwa poliandrycznego, to znaczy jed- noczesnego związku jednej kobiety z kilkoma mężczyznami. W. Montgomery Watt są- dził, że różnice te mogłyby wskazywać na to, że społeczeństwo arabskie, dawniej matry- linearne, w czasach Proroka zmierzało ku systemowi patrylinearnemu, znajdowało się więc w stadium przejściowym, co pozostawało w jakimś związku z ogólną ewolucją ku indywidualizmowi. Zgadzam się w tym miejscu z J. Henningerem, że ten pogląd budzi zastrzeżenia. Przewaga systemu patrylinearnego w Arabii potwierdzona jest od niepa- miętnych czasów przez inskrypcje, zwłaszcza tak zwane inskrypcje samudyjskie. Praw- dopodobne wydaje się natomiast, że w niektórych rejonach i miejscowościach, jak na przykład w Medynie, system ten współistniał z praktykami poliandrycznymi, z dość waż- ną pozycją przyznawaną kobietom (wiele źródeł mówi o panowaniu królowych arabskich w zamierzchłej przeszłości), a nawet w pewnych przypadkach z matrylokalnością i dzie- dziczeniem - po linii żeńskiej. Przepisy koraniczne noszą oczywiście piętno ducha indywidualistycznego. Kobiecie, która ponownie wychodzi za mąż, nakazany jest okres oczekiwania, aby niepodważalne było ojcostwo dziecka mającego się urodzić. Widzieliśmy, że jako konsekwencja sprawy Zajnab zostało również nakazane, iż stosunek adopcji nie może być uznawany za rze- czywiste pokrewieństwo. Zostaje ustanowione, że pewne, wyraźnie określone, więzy po- krewieństwa stanowią przeszkodę dla zawarcia związku małżeńskiego. Prawdopodobnie w ten sposób zostają jedynie utrwalone dawne zwyczaje, być może poprzez rozszerzenie ich według kryteriów niezbyt dla nas jasnych. W. Montgomery Watt sądzi, idąc za myślą Robertsona Smitha, że zasady stosujące się wcześniej do pokrewieństwa po kądzieli zos- tały rozciągnięte na pokrewieństwo po mieczu. Pozostają jednak ustalenia, które uważa on za "ustępstwa na rzecz grup matrylinearnych". W każdym razie pewne jest, że przepi- sy koraniczne mają na celu wykorzenienie zwyczajów, które nie uznają jednostek, kobiet zwłaszcza, jako niezależnych podmiotów. Niektóre zakazy mają prawdopodobnie poło- żyć po prostu kres ustalonym zwyczajom, takim jak zawierany automatycznie związek mężczyzny z wdowami po jego ojcu, wyłączywszy oczywiście matkę. Również kobieta ma obowiązek sama (a nie jej ojciec) przyjąć zapis, który płaci jej narzeczony. Dozwolo- ne są, ale ograniczone, konkubinat z niewolnicami lub brankami oraz rozwód. Małżeńst- wa czasowe, przekształcające się w poliandrię, przez jakiś czas są prawdopodobnie do- zwolone, później związki takie będą raczej źle widziane. Dużą wagę (bardzo to "reforma- torska" postawa) przywiązuje się do faktów realnych, a nie fikcji społecznych, przykła- dem koraniczna reguła pozwalająca na małżeństwo z pasierbicą (córką z pierwszego mał- żeństwa żony), jeśli związek z tą żoną nie został skonsumowany. Słynny werset koraniczny zaleca poślubiać dwie, trzy lub cztery kobiety, "jeśli się obawiacie, iż nie będziecie sprawiedliwi względem sierot" (Koran, IV, 3). W naszych czasach muzułmanie, którzy stali się znacznie bardziej surowi, ulegając współczesnej kul- turze zachodniej, próbowali "usprawiedliwić" skłonność do poligamii. Oświadczyli, że Arabowie przedmuzułmańscy mieli zwyczaj poślubiać nieokreśloną liczbę kobiet, a Bóg pragnął uwzględnić te przyzwyczajenia. Zgodnie z tą "boską pedagogiką", o której mówi dziś tylu teologów chrześcijańskich, nie chciał tak od razu narzucić monogamii (należa- łoby powiedzieć ściślej "monogynii") tym nieokrzesanym naturom. "Pozwolenie" na po- siadanie czterech żon było krokiem w kierunku przyjęcia moralnej zasady monogamii. Zresztą werset mówi dalej: "Lecz jeśli się obawiacie, że nie będziecie sprawiedliwi, to żeńcie się tylko z jedną albo z tymi, którymi zawładnęły wasze prawice" (Koran, IV, 3). A ponieważ w tym wypadku jest raczej niemożliwe być prawdziwie sprawiedliwym, na- leży rozumieć, iż tekst praktycznie zaleca monogamię. Jest to typowy przykład dość dziecinnego rozumowania apologetycznego, nie mającego jak zwykle nic wspólnego z duchem historii. W rzeczywistości nie ma żadnej pewności, że poligamia była tak bar- dzo rozpowszechniona w Arabii przedmuzułmańskiej. Trudno zrozumieć, jak zachęta do wiązania się z konkubinami, jeśli mężczyzna obawia się, że nie będzie sprawiedliwy względem kilku żon, ma się stać krokiem ku ideałowi monogamii, uważanemu za bar- dziej moralny. Co więcej, tekst koraniczny najwyraźniej nie stawia ograniczeń, jest tylko napomnieniem i w niezbyt jasny sposób nawiązuje do sprawiedliwości względem sierot. Bitwy oraz inne czynniki spowodowały prawdopodobnie, że wspólnota medyneńska li- czyła więcej kobiet niż mężczyzn. Zwłaszcza kobiety, ale także nieletni, którzy stracili ojca, nie zawsze byli dobrze traktowani przez opiekunów, często wykorzystywali oni sy- tuację, by zagarnąć ich dobytek. Trzeba było jak najszybciej wydać za mąż muzułmańs- kie wdowy oraz osierocone dziewczęta. I tym razem, by dobrze zrozumieć zjawisko, na- leży umieścić je w jego kontekście historycznym, zanim się je potępi lub wygłosi po- chwałę w imię zasad moralnych, religijnych lub politycznych uważanych za wiecznie obowiązujące. Pewna liczba przepisów reguluje dość precyzyjnie sprawę dziedziczenia. Wydaje się, że było to konieczne w nieustabilizowanej sytuacji, jaką stwarzał rozpad systemu ple- miennego. Silniejsi mieli wszelkie szanse zagarnięcia dóbr rodzinnych lub plemiennych, z krzywdą dla najsłabszych. Ustalenia zawarte w Koranie zapewniały każdemu jego udział, obliczony w dość skomplikowany sposób. Kobietom przyznana została część dóbr, i był to prawdopodobnie zwyczaj mekkański, nie medyneński. Co prawda stanowiła ona tylko połowę tego, co posiadali mężczyźni. Spadek ulegał podziałowi, była to nor- malna praktyka u hodowców, zgubna jednak dla rolników, ponieważ kolejne podziały prowadziły rychło, jak wiemy, do powstania zbyt małych działek. Niewolnictwo oczywiście przetrwało. Zaleca się dobrze traktować niewolników oraz sprzyjać ich wyzwalaniu. Naiwnością byłoby oczekiwać, by obalono w VII wieku jakąś instytucję, dlatego że dziś nas ona oburza. Równie naiwne byłoby dopatrywanie się w niewolnictwie - co robi Muhammad Hamidullah - "jakby zakładu poprawczego" i wy- sławianie jego zalet. Pożyczka na procent, a raczej jedna z jej form, jest zabroniona. Wy- daje się, że zakaz ten godził przede wszystkim w tych, którzy na początku pobytu w Me- dynie odmawiali nie oprocentowanych pożyczek wspólnocie znajdującej się w potrzebie. Chodziło zwłaszcza o Żydów, którzy w ten sposób odmawiali uznania muzułmanów za współwyznawców. Jest jednak mało prawdopodobne, aby chciano zakazać normalnych praktyk w mekkańskim handlu. Picie wina oraz pewna gra hazardowa zwana majsir za- bronione są bez wątpienia dlatego, że wiążą się z kultami pogańskimi. Z analogicznej być może przyczyny nakazany został powrót do ściśle wyliczonego roku księżycowego (za- sadniczo liczył on 354 dni); zrezygnowano z przestępnego miesiąca, który umożliwiał zgodność kalendarza z ruchem słońca i z porami roku. W ten sposób powstawało prawo, które mimo luk, niejasności, swego przypadkowego charakteru, stanowiło z wielu względów postęp w stosunku do stanu wcześniejszego. Prawo to odpowiadało specyficznym potrzebom małej wspólnoty medyneńskiej, która wciąż się powiększała. Zapewniało jednostce bezpieczeństwo, chroniło najbardziej nara- żone kategorie ludzi. Na ogół istniejące dążenie do indywidualizmu było podsycane, co nie przeszkadzało utrzymywaniu się systemu plemiennego. Wśród tego oceanu zwycza- jów narzuconych przez tradycję i opinię publiczną pojawiały się wszelako elementy rze- czywistego prawa, przepisy w zasadzie jasno sformułowane i obowiązujące wszystkich. Wspólnota ma jednak przed sobą jeszcze długą drogę, zanim prawo rzeczywiście się ukonstytuuje, a dostosowanie zasad ustanowionych w Medynie do potrzeb rozległego imperium lub państw dobrze już zorganizowanych stworzy wiele problemów. Medyna stała się również miejscem, gdzie w sposób decydujący rozwinęła się ideolo- gia, mająca zapewnić zespolenie przyszłych państw muzułmańskich, i gdzie powstały ins- tytucje służące wprowadzaniu w życie tej ideologii. By jednak zrozumieć ową ideologię i instytucje, trzeba sięgnąć pamięcią do ich wspól- nego źródła. W istocie każda ideologia, to znaczy każdy system pojęć zaproponowany ludziom jako wytyczna działania nadająca sens ich życiu - przez usytuowanie go w obrę- bie pewnego nadrzędnego ładu, z perspektywą samorealizacji - krystalizuje się wokół ja- kiegoś głównego intuicyjnego zamysłu w sposób, w jaki twórca tej ideologii pojmuje swoje osobiste związki i związki innych ludzi z owym porządkiem i ową perspektywą. Taka intuicja, głębokie przeczucie, nie powstaje z niczego, a ja nie należę do tych, którzy uważają, że narzucona zostaje ludzkiemu sumieniu przez wtargnięcie doń rzeczywistości z innego świata. Dlatego próbowałem pokazać warunki, które mogły przyczynić się do jej narodzin się w człowieku-Mahomecie, w historii życia Mahometa jako jednostki w ra- mach określonego społeczeństwa. Ale jeśli nawet ów głęboki zamysł ma jakąś genezę, to nie przestaje przez to stanowić całości samej w sobie, która wyciska piętno na ogóle po- jęć i czynów. System taki, raz stworzony, będzie mógł ewoluować, zmieniać się czasami, i to nawet całkowicie. Rzadko jednak zdarza się, by zniknął ślad pierwotnego zamysłu, a jeżeli zostanie przekazany w dokumentach, ludzie o umysłach niezależnych będą mogli czerpać z tego źródła. To głębokie przeczucie było oczywiście przeczuciem religijnym. Przeciwnicy Maho- meta byli zwolennikami pewnej surowej formy humanizmu. Wierzyli, że człowiek może własnymi siłami walczyć z egzystencjalnym lękiem i niepokojem, może ograniczać ich wpływ. Na pewno nie wychwalali tej możliwości jako prometejskiego powołania do bu- dowania świata na miarę człowieka. Ich humanizm nie był pełnym nadziei wezwaniem do wyjścia poza życie doczesne, ale do odpowiedniego urządzenia tego życia. Dlatego raził tych, którzy potrzebowali nadziei. W świecie, w którym władza człowieka okazuje się bardzo słaba - pomimo bowiem chwilowego umocnienia władzy, jej słabości są oczywiste zarówno dla zbiorowości, jak i dla jednostek - jest rzeczą bardziej naturalną, by całościowa koncepcja świata była natu- ry religijnej. To, co - jak wielu innych - odczuwał Mahomet, to uczucie zależności wobec fascynującej i przerażającej tajemnicy, jaka go otaczała. Tajemnica ta ukonkretniła się ja- ko niezwykła Obecność. Wielu innych doznało podobnego przeżycia. Jemu jednak objawiło się ono w szcze- gólnej formie. Bóg, odczuwany jako Obecność, był wszechmocą, której nic, nigdzie i w żaden sposób nie ograniczało, wolą nie dającą zamknąć się w żadnych ramach. Odczuli to również inni. Jednak wiele cech czyniło obraz Boga przystępniejszym. Mimo że wy- dawał się tak majestatyczny na swoim tronie, to pewne antropomorficzne wyrażenia opi- sywały jego ciało, gesty, czyny. Przede wszystkim był dobry, miłosierny, stawał się bliski człowiekowi, którego przestrzegał, któremu wybaczał i którego kochał jak wyrozumiały ojciec. Oddzielała go jednak od jego dzieła przepaść, przepaść, której nic nie mogło zmniejszyć, ani pełna troski dbałość o ukochany lud, lud wybrany, ani odkupiciel, z niego samego zrodzony, tak wrażliwy na ludzkie cierpienia, że je z ludźmi dzielił. Ojcowska miłość, jaką żywił do ludzi, była trochę abstrakcyjna, ogólna, przejawiała się w dobro- dziejstwach świadczonych ludzkości lub poszczególnym grupom. Była to, jak ją określa- no, dobroć głowy rodziny, zawiadującej wszystkim bez szczególnego rozczulania się. Je- dyną możliwą do przyjęcia wobec tego Boga postawą była nieskończona pokora i całko- wite poddanie się (islam) w oczekiwaniu na straszliwy sąd, którego skutków nie sposób przewidzieć. Ludzie winni Mu są wiarę, pobożność, wdzięczność, uwielbienie, prawdzi- wą ufność. Jednak niemal nigdy nie żąda się miłości. Grzech był zatem przewinieniem, nieposłuszeństwem, oznaką niewdzięczności, zaniedbaniem spowodowanym nie dającą usprawiedliwić się słabością wobec pokus tego świata. Człowiek popełniał grzechy, ale nigdy nie wywołało to u Boga tej skargi zdradzonego kochanka - opłakującego niewierną stawiającą przeszkody jego miłości - która dźwięczy w księgach Starego i Nowego Tes- tamentu. To patetyczne wołanie o miłość słabego stworzenia nie do pomyślenia jest u ko- ranicznego Pana światów, który swą życzliwość posuwa tak daleko, że raczy sam kochać i przebaczać. A skrucha grzesznika? - to raczej stwierdzenie, wyrachowany żal za zgubne zaślepienie niż pełna lęku rozpacz istoty spragnionej miłości, która przez moment zagubi- ła się lub nie umiała w porę dostrzec ofiarowanego jej bezgranicznego uczucia. Głębokie przeczucie Mahometa było właśnie takie, od pierwszych chwil, kiedy Głos do niego przemówił, a nawet wcześniej. Teraz jednak kształtowało się ono w innym niż na początku kontekście. Nie chodziło już tylko o określenie stosunków między człowie- kiem a Bogiem, a następnie o sformułowanie reguł życia powszechnie obowiązujących. Na początku Głos przekazywał Arabom powszechne posłanie znane już innym. Teraz - a do takiej sytuacji doprowadził, co próbowaliśmy pokazać, łańcuch nieprzewidzianych zdarzeń, zwłaszcza w dziedzinie stosunków politycznych - istnieje wspólnota arabska i właśnie ona posiada prawdziwe posłanie, o którym inni albo nie wiedzą, albo je znieksz- tałcają. A ponieważ jedyna na świecie grupa, grupa Arabów, zna prawdę, wydaje się to znakiem, że Boga łączą szczególne stosunki z Arabami, a przynajmniej z pewnym zakąt- kiem Arabii. Posłanie nie jest już tylko czystą doktryną, koncepcją świata - którą każdy indywidu- alnie może przyjąć wyciągając z niej wnioski co do tego, jak powinien postępować - jak Kantowskie idee rozumu czystego i praktycznego. Skierowane jest do specyficznej wspólnoty - na razie do wspólnoty Arabów - dla której to posłanie jest drogowskazem i której tworzenie się oraz działanie warunkuje. Jest to prawdziwa ideologia. Ideologia ta tworzy system. Umówmy się, że artykuły wiary oraz przepisy wchodzące w jej skład łączą związki mniej lub bardziej konieczne, zależnie od przypadku. Jeżeli przyjmuje się pewne punkty, to siłą rzeczy należy wyprowadzić z nich inne lub je odrzu- cić. Obecna moda intelektualna entuzjazmowała się pojęciem systemu lub struktury. W swoim entuzjazmie niektórzy stracili zdolność dostrzegania w ewolucji poglądów cze- goś innego niż systemów dobrze zorganizowanych, doskonałych i spójnych, z niezna- nych przyczyn zastępujących wszystkie inne. Usiłowaliśmy wykazać, że pewna ideolo- gia, przeciwnie, została stworzona z elementów, które człowiekowi narzuciła jego włas- na, osobista sytuacja, sytuacja społeczna zaś kazała mu tę ideologię przyjąć. Dodajmy, że jeżeli sytuacja ulega istotnym przemianom, musi to pociągnąć za sobą - nie od razu i nie bezpośrednio, ale poprzez rozłożone w czasie konieczne przeobrażenia - zmianę ideolo- gii, czasami nawet zupełne jej odrzucenie i przyjęcie innego systemu. Ideologia muzułmańska tego okresu mogła szczycić się takim oto hasłem propagan- dowym: dla Arabów religia arabska. Widzieliśmy, jak bardzo wspólnota przywiązała się do myśli, że przodkiem Arabów mógł być Abraham-Ibrahim. Teraz Bóg za pośrednict- wem Mahometa wyjawiał swoje prawdy i wymagania w języku arabskim. Mówiliśmy już o tym, że odtąd podczas modlitwy zwracano się w kierunku Al-Kaby, na wskroś arabs- kiego sanktuarium, a nie w kierunku sanktuarium obcego. Później Bóg nakazał uczestnic- two w oryginalnych rytuałach, których źródło gubiło się gdzieś w pomroce dziejów, a które polegały na dokonywaniu okrążeń wokół świętej budowli, Al-Kaby. Okrążenia te nosiły wtedy nazwę umra (kult), a może już wówczas hadżdż al-bajt, "pielgrzymka ku Domowi" (to znaczy ku sanktuarium). Oprócz uczestnictwa w rytuałach Bóg narzucił również obowiązek brania udziału w ceremoniach, których znaczenie także było bardzo niejasne. Prawdopodobnie nazywano je hadżdż, pielgrzymką par excellence. Odbywały się w małych sanktuariach w pobliżu Mekki. Dotychczas wszystkie te rytuały, a przynaj- mniej niektóre z nich, pobożność ludowa wiązała z kultem wielu bogów. Teraz należało dokonywać tych rytuałów wzywając jednego Boga. Nakazy te miały odegrać ważną rolę polityczną. Pozwalały Mahometowi żądać od Kurajszytów dostępu dla wiernych do sank- tuariów kurajszyckiego miasta i jego najbliższych okolic. Dlaczego muzułmanie mieliby być wyłączeni z uczestnictwa w rytuałach, w których brało udział tylu Arabów zamiesz- kujących odległe strony? Kurajszyci wszakże nabierali przekonania, że gdyby islam zwy- ciężył, ich miasto stałoby się ważnym centrum religijnym, być może wzrosłoby nawet je- go znaczenie. Wzgląd wielkiej wagi dla kupców takich jak oni! Teraz zerwanie z Żydami i chrześcijanami było całkowite. Mahomet okazał się i tak bardzo długo ugodowy. Początkowo żądał jedynie, by uznali go za proroka - tak jak uznawali Mojżesza i Jezusa - którego Bóg wyznaczył, by prowadził Arabów ku monote- istycznej prawdzie. Oni go jednak odrzucili, zrazili niedopuszczaniem inności. "Oni mó- wią: Takie są ich pragnienia. Powiedz: Tak! ten, kto poddał całkowicie swe oblicze Bogu i czyni dobro, będzie miał nagrodę u swego Pana!" (Koran, II, 111-112). To był prawdziwy koniec. Każdy będzie miał swoją wiarę i swoją wspólnotę. Abraham nie był ani Żydem, ani chrześcijaninem, a jednak był prawdziwym prorokiem, jedni i drudzy to przyznawali. To samo dotyczy teraz Mahome- ta, niech więc i jego uznają! Oni jednak uparcie go odrzucali. Dlatego byli naprawdę winni. Nie żyli według przykazań, które Bóg posłał im za pośrednictwem Mojżesza i Je- zusa w Torze i Ewangelii. Dorzucili do tych przykazań rzeczy nowe, które sami wymyśli- li. Oni, którzy mieli niesłychany zaszczyt być od dawna powołanymi do monoteizmu, śmiertelnie zgrzeszyli popełniając największą zbrodnię: przypisali Bogu, jak mekkańscy politeiści, synów i małżonki. Żydzi utrzymywali, że Uzajr (Ezdrasz) był synem Boga, chrześcijanie pokrewieństwo to przypisywali Jezusowi. Pierwsze twierdzenie jest bardziej uzasadnione, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka; czytamy przecież w pewnym ży- dowskim "apokryfie" z I wieku, bardzo później znanym, następujące słowa skierowane przez anioła do Ezdrasza: "Zabrany zostaniesz spośród ludzi i pozostaniesz z moim sy- nem [...] Poniechaj myśli ludzkich, odrzuć daleko od siebie ludzki ciężar, przywdziej sza- tę nieśmiertelności." Jezusa nazywano al-masih (Mesjasz); słowo to zostało zapożyczone z syryjskiego lub etiopskiego, po arabsku mogło również znaczyć "pomazaniec", oczy- wiście nie rozumiano wtedy zbyt dobrze implikacji tego określenia. Jego matce Marii, siostrze Aarona, a więc i Mojżesza, aniołowie zwiastowali, że nie poznawszy mężczyzny urodzi syna, który zadziwi świat, "Słowo pochodzące od Niego [Boga], którego imię Me- sjasz,Jezus, syn Marii. On będzie wspaniały na tym świecie i w życiu ostatecznym, i bę- dzie jednym z przybliżonych [do Pana]. I będzie przemawiał do ludzi już w kołysce [...] On [Bóg] nauczy go Księgi i mądrości, Tory i Ewangelii" (Koran III, 45-46, 48). Cud ten dokonał się, ponieważ Bóg zesłał na Marię swego Ducha. Jezus był prorokiem wysłanym do Izraelitów przez Boga, prorokiem niezwykłym. Żył na ziemi czyniąc wiele cudów. Kiedy był dzieckiem, robił z gliny ptaki, by tchnąć w nie życie. Uzdrawiał niemych i trę- dowatych, wskrzeszał umarłych. Żydzi chełpili się tym, że go zabili, lecz nie była to prawda. Stali się ofiarami złudzenia, boskiego podstępu. Sądzili, że ukrzyżowali Jezusa, lecz w rzeczywistości "wyniósł go Bóg do Siebie!" (Koran, IV, 158). Razem z matką zna- lazł "schronienie na wzgórzu spokojnym i obfitym w źródła" (Koran XXIII, 50). Początkowo niebieskie objawienie kładzie szczególny nacisk - na przekór Żydom - na te dane, wzięte niewątpliwie od chrześcijan niewiele wiedzących o swojej religii bądź ulegających wpływom barwnych historii, które opowiadały apokryficzne ewangelie. Przynajmniej niektórzy z nich należeli do dziwnych sekt lub znajdowali się pod ich wpływem. Jedna z nich, głosząca docetyzm, odrzucała prawdziwość tego niesłychanego wydarzenia, jakim była męka Pańska. Docetyści twierdzili, że na krzyżu Golgoty zamiast Jezusa zawisła podobna doń zjawa. Kaci zaś sądzili, że jego to właśnie ukrzyżowali. Póź- niej do tych danych Koran dorzucił polemikę z chrześcijanami, kiedy Mahomet przeciw- stawił im się w sprawach politycznych, i być może również wtedy, gdy otrzymał jakieś dodatkowe informacje na temat wierzeń chrześcijańskich, tak jak pojmowali je ubodzy chrześcijanie Arabii. Chrześcijanie twierdzą niesłusznie, że Jezus, ten nadczłowiek, był synem Boga. Bóg, sam nie spłodzony, nie mógłby spłodzić. Mylą się wierząc w Trójcę, którą mieliby tworzyć Bóg, Jezus i Maria. Jest tylko jeden Bóg, Bóg-Allah. Jezus sam uważał te stwierdzenia za przesadne, dlatego jest niewinny. Żywił się w taki sposób, jak jego matka. Nie był więc Bogiem. Islam, ostatnie objawienie profetyczne zesłane Arabom, jest więc religią najwyższą i jedynie prawdziwą. Posłanie Mahometa, przejmując posłania wcześniejszych proroków, uzupełnia je, udo- skonala i przypieczętowuje. Mahomet jest prorokiem "pogańskim" (ummi) w tym sensie, w jakim rozumieli to słowo Żydzi i chrześcijanie, prorokiem wysłanym do pogan, tych, którzy nie byli ludem Izraela. Słowo to zostało zresztą źle zrozumiane, tłumaczono sobie później, że Prorok nie umiał czytać i pisać. Jego przyjście zapowiedział Jezus. Teraz na- leżało się do niego przyłączyć: Ludzie byli jednym narodem. I posłał Bóg proroków jako zwiastunów dobrej wieści, ostrzegających. On zesłał wraz z nimi Księgę z prawdą, aby rozsądzać między ludźmi to, w czym oni się różnili. Ci, którym ona była dana, z zawiści poróżnili się między sobą, kiedy otrzymali jasne dowody. I Bóg poprowadził tych, którzy uwierzyli, ku prawdzie, co do której oni się różnili, za swoim zezwoleniem. A Bóg prowadzi, kogo chce, ku drodze prostej. Koran, II, 213 Ja zapiszę to [co jest piękne w życiu] tym, którzy są bogobojni, [...] tym, którzy wierzą w Nasze znaki, i tym, którzy idą za Posłańcem, Prorokiem rodzimym, którego oni znajdują wspomnianego w Torze i Ewangelii, on im nakazuje to, co jest słuszne, a zakazuje tego, co niesłuszne; i zezwala im na rzeczy dobre, a zakazuje im rzeczy brzydkich; i zdejmuje z nich brzemię i okowy, które im ciążyły. [...] Powiedz: "O ludzie! Ja jestem posłańcem Boga do was wszystkich, Tego, do którego należy królestwo niebios i ziemi. Nie ma boga, jak tylko On! On daje życie i sprowadza śmierć! Wierzcie więc w Boga i w Jego Posłańca, Proroka rodzimego, który wierzy w Boga i w Jego słowa! Postępujcie za nim, a być może, będziecie prowadzeni drogą prostą. Koran, VII, 156-158 Tak więc posłanie Mahometa stawało się posłaniem dla wszystkich. Nowa ideologia miała zatem swój najwyższy autorytet; był nim Mahomet, prorok po- gański, który wyrokował, co jest prawdziwe, a co fałszywe, przekazując niepodważalne Posłanie Boga. Wierni powinni jednak mieć możliwość, w przypadku nieobecności Pro- roka, przypominania sobie jego słów, odwoływania się do nich, cytowania ich i posługi- wania się nimi, by znaleźć swoją drogę wśród rozmaitych opinii i zdarzeń. Zresztą nale- żało liczyć się z tym, że najwyższy Porte-Parole odejdzie kiedyś na zawsze. Świadectwo powinno zostać uprzedmiotowione, być Pismem, w którym można znaleźć wskazówki jak w Torze i Ewangelii. Jedni spisywali objawienia, inni uczyli się ich na pamięć, w miarę jak były one zsyłane. Richard Bell wykazał przekonująco, że Mahomet sam do- konywał w tych pismach zmian. Uporządkował je, ułożył we fragmenty, dłuższe lub krótsze rozdziały, zwane surami. Przekazy były Recytacją (qur'an, Koran), teraz powsta- wała Księga (kitab), taka jak Księgi Żydów i chrześcijan. W Księdze zostały zapisane reguły, zasady postępowania, których ludzie powinni przestrzegać. Znajdowały się tam również opowieści o dawnych prorokach, jednym sło- wem historia święta, która służyła za precedens nowemu Prawu, ustanawiała jego du- chowych przodków. Niektóre z tych opowiadań, w sposób bardzo ogólny, przedstawiliś- my. W Księdze wyłożone zostały również podstawowe prawdy, w które należało wie- rzyć, oraz artykuły wiary. Allah, jedyny, wszechmogący Bóg, Stwórca Kosmosu i czło- wieka, zasiada na tronie w najwyższym niebie. Niebo i Ziemia do Niego należą. Bogowie politeistów nie mogą istnieć, ponieważ nie są w stanie nic stworzyć, być może są to dżin- ny. Tron Boga otaczają aniołowie, którzy głoszą Jego chwałę, są Jego sługami i posłań- cami,przyglądają się ludzkim uczynkom i zapisują je. Wśród nich wymienieni są Gabriel, posłaniec objawienia, i Michał. Bóg występuje pod postacią wcieleń, które różnią się od Jego właściwej osobowości, nie wyodrębniając się z niej całkowicie. Chodzi tu o niejasne pojęcia, wzięte z metafizycznych spekulacji, które powstały wokół problemu komuniko- wania się doskonałej Istoty Najwyższej z niedoskonałym światem i które były tworem judaizmu i chrześcijaństwa, ulegających wpływom platonizmu. Pojawia się również Słowo Boga, Jego Tchnienie lub Duch, Jego Porządek, Światło, Obecność. Z jednej stro- ny jest Bóg i Jego aniołowie, z drugiej szatani i ich przywódca, Szatan, zwany również Iblisem (od greckiego słowa diabolos, od którego powstał nasz "diabeł"). To dawny anioł, przeklęty, ponieważ nie chciał paść na twarz przed Adamem, tworem Boga. Bóg pozwo- lił mu wodzić ludzi na pokuszenie, co mu się świetnie udaje, zwłaszcza gdy chodzi o tych, którym przeznaczone jest być bezbożnikami. Wszechmogący Bóg kierował myślami i postępowaniem ludzi; jednych czynił poboż- nymi, posłusznymi naukom, przestrogom swoich posłańców, proroków, innych czułymi na pokusy Szatana. Nie przeszkodziło Mu to jednak ogłosić człowieka odpowiedzialnym za swoje czyny, tego nagrodzić, tamtego ukarać. Człowiek winien Mu był wdzięczność za Jego dobrodziejstwa i nie mógł Doń kierować żadnego wyrzutu. Czym wobec Niego jest człowiek? Czyż nie zawdzięcza Mu wszystkiego? Jakże może się uskarżać? Bóg jest nieskończenie sprawiedliwy, ponad naszymi pojęciami i wyobrażeniami sprawiedliwości. Jest również nieprzejednany; tę Jego cechę szczególnie uwypukla okres medyneński, co było oczywiste w czasach zaciekłej walki z Kurajszytami, Żydami, rozmaitymi przeciw- nikami. Czyż można w takich chwilach przepowiadać wrogowi coś innego niż wieczne ciemności, płacz i zgrzytanie zębów? Trzeba uciekać się do gróźb, jakich używał sam ła- godny Jezus. Jednocześnie przedstawiano Boga jako istotę niesłychanie litościwą, łaska- wą i miłosierną. Zapewne w stosunku do dobrych i pobożnych? Na nic się nie zda pod- kreślanie tych sprzeczności nie do rozwikłania. Ludzkość nigdy za bardzo nie troszczyła się o logikę w sferze ideologii. Pewnego dnia nadejdzie Godzina. Początkowo Mahomet sądził, że jest ona bliska. Później wydała się odleglejsza, nie nazbyt jednak daleka. Godzina, określana inaczej Dniem Zmartwychwstania, Dniem Sądu, przyjdzie niespodziewanie. Towarzyszyć jej bę- dzie ogromny huk i zgiełk, odgłos wielkich trąb. Słońce i gwiazdy stracą blask, morza wzburzą się i wystąpią z brzegów, ziemia będzie drżała. Zmarli wyjdą z grobów, gdzie prawdopodobnie zakosztowali już po trosze losu, jaki ich czeka. Wtedy Bóg, w otoczeniu aniołów, będzie sądził bez apelacji. Nie będą liczyć się żadne więzy pokrewieństwa, bo- gactwo, pozycja społeczna. Każdy będzie miał w ręku wykaz, książeczkę, w której zapi- sany będzie rachunek jego zasług i przewinień. Wstawiennictwo aniołów i proroków możliwe będzie tylko za zgodą Boga. Na niebieskiej wadze położone zostaną wszystkie czyny. O wyniku przesądzi wiara. Ci, którzy uwierzyli w Boga i w Jego proroka i postę- powali zgodnie z nakazami wiary, zostaną nagrodzeni. Inni, bezbożnicy, będą ukarani bez względu na swoje czyny. Opisy tego, co stanie się ze zmarłymi po Sądzie, pojawiają się w Koranie dość późno. Potępieni znajdą się w Gehennie (dżahannam), inaczej mówiąc w Ogniu. Aniołowie zos- taną powołani do zadawania tortur. Nieszczęśnicy, zakuci w ciężkie łańcuchy i obręcze, poddani będą karze ognia i roztopionej miedzi. Kiedy ich skóra zwęgli się, zastąpi ją no- wa. Czasami panować będzie straszliwe zimno. Pić będą cuchnącą wodę, wrzący napój, jeść owoce piekielnego drzewa Az-Zakkum, owoce wyjątkowo gorzkie. Pożywienie ta- kie zniszczy ich wnętrzności. Na próżno prosić będą Szczęśliwych, by spuścili na nich trochę wody z wysokości swej niebieskiej siedziby. Szczęśliwi odpowiedzą odmownie i drwiąco, z sadystyczną satysfakcją właściwą uprzywilejowanemu, który uważa się za sprawiedliwego i jest przekonany - rzecz to powszechna - że jego przywileje są zasłużo- ne. Szczęśliwi otrzymują nagrodę w ogrodzie Edenu, zwanym również Rajem (firdaus). Tam cieszą się spokojem, wypoczynkiem, szczęściem, radością wychwalania Boga. Ale i bardziej materialnymi rozkoszami. Spoczywają na miękkich łożach, w cieniu, pochylają się ku nim grona owoców, szpalery winnic, odzienie ich jest z zielonego jedwabiu i bro- katu, zdobią ich srebrne bransolety. Pośród nich krążą chłopcy wiecznie młodzi, rozno- sząc na tacach mięsiwo, drób i owoce, puchary doskonałego, nieszkodliwego wina. Stru- myki i źródła rozsiewają rześki chłód, który pozwala Szczęśliwym zapomnieć o bezlitos- nym słońcu i wysuszonej, nieurodzajnej ziemi, na której się urodzili. Za małżonki mają kobiety dobre, piękne, zdolne do miłości, pociągające dziewice, zawsze młode, o skrom- nym spojrzeniu, krągłych piersiach, wielkich, pięknych czarnych oczach gazeli (hur al-ajn; od tego słowa pochodzi nasza "hurysa"). Bardzo wcześnie purytańscy chrześcijanie poczuli się zgorszeni tymi wizjami rozko- szy, zwłaszcza rozkoszy cielesnych. A przecież Hubert Grimme znalazł ich wzór w poe- tyckim opisie rozkoszy Raju pióra wybitnego ojca Kościoła, Syryjczyka, świętego Efre- ma, żyjącego w IV wieku, którego dzieła były bardzo rozpowszechnione. On również wychwalał słodkie zapachy i łagodną muzykę Edenu, wonne źródła, miejsca wypoczyn- ku, wieńce z kwiatów okalające czoła sprawiedliwych, powietrzne zjawy służące za pod- czaszych, wino, napój szczęśliwych, którzy słusznie odmawiali go sobie na ziemi. Oczy- wiście były to przenośnie i fantazjowanie, ale arabski prorok, do którego dotarło echo tych opisów, wziął je prawdopodobnie za rzeczywistość materialną. Zresztą wielu chrześcijan - zapewne również ci, którzy przekazywali te opisy - także rozumiało je do- słownie. Pewien stary i głęboki nurt ludowego judaizmu i chrześcijaństwa uznawał owe rajskie rozkosze za naprawdę istniejące. Niektórzy teologowie usiłowali nawet pomniej- szyć znaczenie tego nurtu, integrując go z doktryną i głosząc, że sprawiedliwi wśród umarłych mogą zaznawać pewnych rozkoszy tego rodzaju, zanim nadejdzie Dzień Zmar- twychwstania i Sądu. Dopiero wtedy wybije godzina rozkoszy czysto duchowych. Zwłaszcza zaś szwedzki uczony Tor Andrae twierdził, że odnalazł u świętego Efrema pierwowzór hurys. Były nimi winne szczepy (w syryjskim jest to słowo rodzaju żeńskie- go), przyjmujące na swoje niepokalane łono starych mnichów, których czystość nie za- znała nigdy słodyczy ziemskich rozkoszy. Wielebny ojciec E. Beck żywo zaprzeczał te- mu ostatniemu porównaniu. Oczywiście niemożliwe jest udowodnienie w prawnym zna- czeniu słowa - związku między syryjskim diakonem i prorokiem mekkańskim, a winne szczepy nie są kobietami. Jednakże możliwy jest wpływ pośredni; nie ulega wątpliwości, że chrześcijańscy asceci marzyli o zadośćuczynieniu na tamtym świecie za umartwienia, które narzucili sobie na tym padole. Często zadośćuczynienie miało być tego samego ty- pu co umartwienie. Zapewne nieświadomie przywoływali przedmioty nacechowane ko- biecością, by były nagrodą za niewinność i czystość. Zanim święty Efrem odwołał się do niosących pociechę winnych szczepów, poświęcił również kilka strof dziewicom, żyją- cym na tym świecie w odosobnieniu, na tamtym zaś otoczonym przez aniołów, aposto- łów, proroków oddających im cześć. Trudno jest nie dostrzec w tym ukrytej konotacji seksualnej. I oczywiście nie zabrakło chrześcijan, którzy te realistyczne epizody potrak- towali całkowicie dosłownie. Już zdaniem Orygenesa, na początku III wieku, niektórzy wyobrażali sobie, że zaraz po swoim zmartwychwstaniu będą zawierali kontrakty mał- żeńskie i płodzili potomstwo. A nawet jeszcze przed Orygenesem, w II wieku, Papias, biskup Hierapolis we Frygii - który rozmawiał z uczniami samych apostołów i który, jak twierdzą dawni pisarze chrześcijańscy, znał stareńkiego już świętego Jana - opowiadał, że Jezus tak oto opisywał mające nadejść millennium, królestwo Boże na ziemi, tysiąc lat po swoim Zmartwychwstaniu: "Nadejdzie czas winorośli i każda winorośl będzie miała dzie- sięć tysięcy gałązek, a każda gałązka dziesięć tysięcy odnóżek, a każda odnóżka dziesięć tysięcy kiści, a każda kiść dziesięć tysięcy winnych gron. Każde wyciśnięte grono da 25 metretów (nieco mniej niż 1000 litrów) wina. A kiedy któryś ze świętych będzie chciał chwycić jedną kiść, inna zawoła: Jestem lepsza od tamtej, zerwij mnie i błogosław we mnie Pana." Euzebiusz z Cezarei uważa Papiasa za umysł bardzo przeciętny i przypusz- cza, "że źle pojął opowieści apostołów i nie zrozumiał, iż używali przenośni i posługiwali się językiem symboli". Bardzo możliwe, wielu jednak wierzyło temu świadkowi pierw- szego pokolenia chrześcijan, nawet ludzie tak wybitni jak Ireneusz, święty biskup Lyonu. Jak zasłużyć na te rozkosze? Bóg jest nieubłagany, z góry określił los każdego na tym i na tamtym świecie. Mimo to kieruje do ludzi nauki, zachęcając ich do takiego postępo- wania, by zasłużyli sobie na nagrodę. Dla samej tylko logiki, logiki wierzącego, nie ma w tym żadnej sprzeczności. Człowiek powinien więc wierzyć w Boga i Jego Proroka, czynić dobro, to znaczy to, co Bóg nakazał, wystrzegać się zła, to znaczy tego, czego On zakazał. Powinien być szlachetny, dobry, życzliwy, pełen szacunku wobec rodziców, uczciwy, uprzejmy, sprawiedliwy, wystrzegać się zabójstwa i kradzieży jak również nie- rządu, to znaczy niedozwolonych stosunków seksualnych, stosować się do zakazów ży- wieniowych. Powinien dawać dowody swego poczucia solidarności ze wspólnotą. Powinien uczestniczyć w rytuałach, przejawiać na zewnątrz swoje posłuszeństwo wo- bec Boga i Jego Posłańca, zaznaczać tym swoją łączność ze wspólnotą. Mówiliśmy, że powinien również uczestniczyć w rytualnej modlitwie, trzy razy w ciągu dnia. Dopiero po śmierci Mahometa liczba obowiązkowych modlitw wzrosła do pięciu. Od bitwy pod Badrem nakazany został post w ramadanie. Wierny powinien, o czym również mówiliś- my, dokonywać - jeśli to możliwe - rytuałów związanych z pielgrzymką do Domu Boga w Mekce. Równie ważnym obowiązkiem jest płacenie podatku, zakat ("oczyszczenie"); słowo to zwyczajowo tłumaczy się jako "przepisowa jałmużna". Pewien współczesny muzułmański apologeta słusznie zauważa, że w rzeczywistości chodzi o obowiązkową opłatę, wyniesioną do rangi rytuału. Wierzący, jeśli tylko mogą, powinni również wal- czyć zbrojnie "na drodze Boga" lub płacić podatek na cele wojny świętej. Tak więc wiernego członka wspólnoty muzułmańskiej objął system nakazów i zaleceń; większość ludzi potrzebuje takiego systemu, aby żyć. Dawniej nazywano go religią, dziś - w szerszym znaczeniu - ideologią. Autorytety moralne wskazywały muzułmaninowi, jak powinien postępować i co powinien myśleć. Przyjmując te nauki, stosując się do na- kazów i wykonując praktyki religijne zyskiwał wszelkie szanse na najwyższą nagrodę. Na owych wierzeniach i ścisłym przestrzeganiu przepisów opierał się porządek świata i organizacja społeczeństwa. W ten sposób urzeczywistniał się jednocześnie ideał daw- nych, ziemskich, plemiennych religii oraz religii nowych, głoszących zbawienie jednost- ki. Społeczeństwo opierające się na tak solidnych fundamentach mogło wyruszyć na pod- bój świata. Po odstąpieniu od oblężenia Medyny i po masakrze Banu Kurajza na kilka miesięcy Mekka przestała zaprzątać myśli Mahometa. Zostawił w spokoju swą niewdzięczną oj- czyznę, a i ona go nie atakowała. Żadna ze stron nie była zresztą zdolna - udowodnił to rozwój wydarzeń - siłą zbrojną zniszczyć przeciwnika. Mekkańczycy, którym została odebrana możliwość działania, wydawali się całkowicie zaskoczeni. Żaden z ich wo- dzów, nawet bystry Abu Sufjan, nie był zdolny do wysiłku myślowego koniecznego do skutecznego przeciwstawienia się posunięciom wroga. W rzeczywistości w sposobie ich myślenia zachodziły powolne zmiany, a ich efekt miał być wkrótce widoczny. Prawdo- podobnie na ten okres przypada - tak chce tradycja - nawrócenie na islam dwóch jego przyszłych sławnych dowódców wojskowych, Kurajszytów, Amra Ibn al-Asa, który miał podbić Egipt, i Chalida Ibn al-Walida, którego zdolności strategiczne doprowadziły do klęski Mahometa pod Uhudem. On to zostanie "mieczem islamu" i zdobywcą Syrii. Myśli Mahometa jednak krążyły wokół Mekki, choć wprost jej nie atakował. Jego działalność w tym okresie miała za cel wyizolować ją i osłabić, zwłaszcza zaś przeszko- dzić jej handlowym kontaktom z Syrią. Mahomet wysłał kupca Abd ar-Rahmana Ibn Au- fa - odznaczającego się przy okazji talentami wojskowymi - na czele 700 ludzi do Dumat al-Dżandalu, wielkiego ośrodka handlowego na drodze do Syrii, w którym każdego roku odbywały się ważne targi. Jego mieszkańcy, z chrześcijańskiego plemienia Kalb, poddali się nie stawiając oporu. Ich książę zawarł układ z muzułmanami i oddał Abd ar- Rahma- nowi swoją córkę. Innym razem Zajd, ukochany przybrany syn Mahometa, został wraz z innymi ludźmi wysłany z towarami w kierunku Syrii; zaatakowali go jednak beduini, ograbili i pozostawili na drodze, sądząc, że nie żyje. Niełatwy był jego powrót do Medy- ny. Nieco później srodze się za to zemścił: starą beduinkę, odpowiedzialną jego zdaniem za ten atak, kazał przywiązać między dwoma wielbłądami. Została rozdarta na kawałki. Kiedy indziej bardziej mu się powiodło: kierował liczącą 170 mężczyzn ekspedycją prze- ciwko mekkańskiej karawanie powracającej z Syrii. Zdobył bogaty łup i dwóch ważnych jeńców. Jednemu z nich, wyznaczonemu dość nieopatrznie do straży A'iszy, udało się zbiec, kiedy ona rozprawiała z sąsiadkami. Drugi, ku niemałemu zaskoczeniu, okazał się zięciem Proroka, a ponadto siostrzeńcem nieboszczki Chadidży. Był to Abu al-Asi Ibn ar-Rabi. Raz już wzięty do niewoli pod Badrem, został jednak uwolniony przez teścia, który pozwolił mu powrócić do Mekki pod warunkiem, że wyrazi zgodę na to, by jego żona Zajnab, córka Proroka, mogła wrócić do ojca, do Medyny. Tak też się stało. Teraz, kiedy znów dostał się do niewoli, znalazł sposób, by odszukać żonę, którą nadal kochał mimo dzielących ich różnic. Wzięła go pod opiekę, co było u Arabów gestem dozwolo- nym, uświęconym tradycją, bardzo jednak nie w smak tym, którzy zadali sobie niemało trudu, by zdobyć takiego jeńca, i oczekiwali za niego okupu. Mahomet oświadczył, że nie było w tym wszystkim żadnego jego udziału, ochronił jednak córkę, kazał zwrócić Abu al-Asiemu to, co zostało mu zabrane, i odesłał go do Mekki, zakazując jakichkolwiek kontaktów z Zajnab: nie mogła przecież mieć stosunków cielesnych z poganinem. Wró- ciwszy do Mekki Abu al-Asi wynagrodził tych, którzy go schwytali, uregulował swoje sprawy i udał się do Medyny, gdzie nawrócił się i połączył z żoną. Wyjaśnił, że nie uczy- nił tego, kiedy został schwytany, ponieważ nie chciał, by podejrzewano, że jego nawró- cenie nie było bezinteresowne. Zostały zawarte przymierza z plemionami zamieszkującymi w bliższym lub dalszym sąsiedztwie Medyny, przy czym wydaje się, że nawrócenie sprzymierzeńców na islam nie było konieczne. Nakazano poszanowanie dla terytorium Miasta oraz dla stad stanowią- cych własność Mahometa, ale nie omieszkano na wszelki wypadek dla przykładu poddać jeńców torturom. Trzeba też było zastraszyć tych, którzy zamierzali sprzymierzyć się z Żydami z Chajbaru. W tym celu Ali wyprawił się na północ przeciw plemieniu Banu Sad, na którym zdobył łup w postaci 500 wielbłądów i 2000sztuk drobnego bydła. Od- dział 30 zbirów został wysłany do samego Chajbaru, gdzie przedstawił się jako poselstwo od Mahometa. Pertraktowali oni z wodzem Żydów Usajrem Ibn Razimem i zdołali go przekonać, by udał się do Mekki - również z 30 ludźmi - na rozmowy z samym Proro- kiem. W drodze, działając przez zaskoczenie, zabili wszystkich Żydów. Po powrocie bandy Mahomet pogratulował jej przywódcy: "To Bóg - powiedział - wybawił nas od gnębicieli." W miesiąc później - a zbliżał się ku końcowi szósty rok od czasu emigracji do Medy- ny, dzieje się to więc w marcu 628 roku ery chrześcijańskiej - Mahomet powziął decyzję, którą bez wątpienia długo i dokładnie przemyśliwał, lecz o której podjęciu przesądziło prawdopodobnie marzenie senne zesłane przez Niebo. Była jednak nieoczekiwana i za- skakująca. Oznajmił, że pojedzie do Mekki dokonać rytuałów umry, tych ceremonii - zwłaszcza okrążeń - które tradycyjnie związane były z Al-Kabą. Kupił zwierzęta, które miał zamiar złożyć tam w ofierze Bogu, jak było w zwyczaju. Zaprosił swoich wiernych, żeby mu towarzyszyli, oraz okolicznych beduinów, którzy nie bardzo się jednak do tego projektu zapalili. Pielgrzymka miała być pokojowa. Poza mieczami, schowanymi w po- chwach, nie zabrano żadnej innej broni. Grupa liczyła według jednych 700 mężczyzn, według innych od 1400 do 1600. Były też cztery kobiety. Przywdziawszy w określonym miejscu tradycyjny strój pielgrzymów, Mahomet i jego Towarzysze, podążając przez pus- tynię i pola, które tego roku wypaliła wyjątkowa susza, zbliżali się do miasta Kurajszy- tów. Oczywiście mekkańczycy szybko dowiedzieli się, że Mahomet na czele licznej gro- mady zmierza w kierunku miasta. Żywo poruszeni przygotowywali się do walki, wysław- szy najpierw 200 jeźdźców na zwiady. Jak łatwo się domyślić, dzięki swoim szpiegom Mahomet wiedział o wszystkim. Przez moment odczuwał chyba pokusę, by skorzystać z okazji, jaką dawała mu pozycja sił nieprzyjaciela, w całości skierowanych przeciw nie- mu. Dokonując ruchu okrążającego Mahomet mógł zająć miasto, wkraczając do niego od strony, gdzie obrony nie było. Abu Bakr, idąc za głosem rozsądku, domagał się jednak, by trzymano się początkowego planu pielgrzymki pokojowej. Mahomet poparł go. Wy- mknął się kurajszyckiej konnicy, każąc poprowadzić się przez kamieniste, porośnięte cierniowymi krzakami pole, przez które oddział z trudem torował sobie drogę. Dotarli w ten sposób do Al-Hudajbijji położonej o piętnaście kilometrów na północny zachód od Mekki. Znajdowało się tam wielkie drzewo i studnia, pielgrzymi znaleźli się na granicy świętego terytorium i wielbłądzica Mahometa nie chciała iść dalej. Przybywszy w to miejsce przed świtem, muzułmanie rozpalili ogniska, nie próbując nawet się ukrywać. Jeźdźcy kurajszyccy stanęli między nimi a miastem. Wśród Kurajszytów panowała niezgoda. Ich wspaniały przywódca, Abu Sufjan, był w podróży. Jedno z liczących się stronnictw chciało paktować z Mahometem. Wysłało delegatów, wybranych nie spośród swoich członków, ale spośród beduińskich sprzymie- rzeńców, by wybadali intencje Proroka. Wrócili głęboko poruszeni pobożnością i poko- jowym usposobieniem muzułmanów oraz władzą, jaką miał nad nimi Mahomet. Czyż je- den z uczestników rokowań, kiedy podczas dyskusji kilkakrotnie pogłaskał Proroka po brodzie, nie dostał po ręku od jednego z muzułmanów, oburzonego taką poufałością? Muzułmanin ten okazał się zresztą kuzynem owego przedstawiciela mekkańczyków, wy- klętym przez swoje plemię, ponieważ kiedyś zabił kilku członków innego plemienia, a później przyjął islam i schronił się w Medynie, zostawiając współplemieńców, by sami jakoś ułożyli się z rodzinami ofiar. Ci zaś musieli oddać 1300 wielbłądów, by załagodzić sprawę. "Co robisz z tą bandą kanalii, dlaczego występujesz przeciw swoim zacnym krewnym? - powiedział negocjator do Mahometa - zostawią cię, gdy tylko nadarzy im się okazja."Abu Bakr oburzył się: "Idź lizać łechtaczkę Allat! My mielibyśmy go opuścić?" Z kolei Mahomet wysłał posłańca. Był nim jego zięć, elegancki Usman, chroniony przez licznych krewnych z przeciwnego obozu. Rokowania przeciągały się. W obozie muzułmańskim rozeszła się pogłoska, że Usman został zabity. Muzułmanie, do głębi po- ruszeni, zgromadzili się pod owym wielkim drzewem w Al-Hudajbijji i złożyli uroczystą przysięgę Mahometowi, że będą go bronić aż do śmierci. Słynna jest owa "przysięga pod drzewem". Ktoś, kto miał przodka uczestniczącego w niej, bardzo się tym szczycił. Usman jednak powrócił. Rokowania nie zostały zerwane, ale były trudne. Mahomet trwał przy swoim nie tracąc spokoju. Chciał tylko dokonać rytuałów, nic więcej. Czy można mu było tego odmówić? Kurajszyci wysłali w końcu pełnomocnika, Suhajla Ibn Amra. Rozmowy zostały wznowione między nim a Mahometem, pod drzewem, w obecności muzułmanów, którzy śmiało wyrażali swoje zdanie lub stanowczo doradzali delegatowi Kurajszytów, by mówił ciszej. Umar i inni oburzali się, że w ogóle prowadzi się pertrak- tacje z poganami! Przyszły kalif zganił nawet za to Proroka. Później oświadczył, że gdy- by jego zdanie poparło stu ludzi, doprowadziłby do rozłamu. Mahomet jednak pozosta- wał niewzruszony. W końcu wezwano Alego, by spisał warunki umowy. Prorok kazał mu rozpocząć muzułmańską formułą: "W imię Boga Litościwego [rahman], Miłosiernego." Suhajl zaprotestował: "Nie uznaję tej formuły. Napisz: " Ma- homet ustąpił. I dyktował dalej: "Oto układ o pokoju zawarty przez Muhammada Ibn Abd Allaha z Suhajlem Ibn Amrem." I następowały warunki umowy. Wojna ustanie na dzie- sięć lat. W tym czasie Kurajszyci, którzy przyłączyliby się do Mahometa bez pozwolenia walego, zostaną z powrotem wydani, nie dotyczy to natomiast muzułmanów udających się do Mekki. Plemiona mogą sprzymierzać się ze sobą dowolnie. W tym roku Mahomet i jego ludzie muszą zrezygnować z wejścia do Mekki, jednak w roku przyszłym Kuraj- szyci opuszczą miasto na trzy dni, a muzułmanie będą mogli do niego wejść i odprawić swoje praktyki religijne, uzbrojeni tylko w broń podróżnego, miecz w pochwie. Muzułmanie byli bardzo rozczarowani i przejawili niezadowolenie. Mahomet i Abu Bakr okazali się jednak bardziej dalekowzroczni. Za cenę wielu ustępstw, niejednokrotnie upokarzających, ale bez istotniejszego znaczenia, uzyskali to, co chcieli. Kurajszyci per- traktowali z Mahometem, uznali go za autorytet. A co najważniejsze, przyjęli, że on i je- go ludzie byli godnymi szacunku wyznawcami kultu panującego w Mieście, skoro po- zwolono im w przyszłym roku dokonać praktyk religijnych. Wkrótce miało się okazać, jakie wszystko to pociągnie za sobą konsekwencje. Zawarty z Mekką pakt o nieagresji już w najbliższej przyszłości miał stworzyć Maho- metowi od dawna oczekiwaną dogodną sytuację. Rzeczywiste przymierze Żydów z Chaj- baru, Kurajszytów i beduińskich plemion Ghatafan i Fazara zostało rozbite. Należało to wykorzystać, by unieszkodliwić nieprzyjacielski ośrodek w Chajbarze. Zresztą trzeba by- ło koniecznie znaleźć ujście dla energii muzułmanów pozbawionych okupu w Al- Hudaj- bijji. Bogaty Chajbar, położony mniej więcej 150 km od Medyny, był jak ona wielkim ga- jem palmowym wśród pól lawowych. Stosując nawadnianie i bardzo dbając o uprawy, Żydzi rozwinęli tu wielką produkcję daktyli, stanowiących podstawowe bogactwo tej części Arabii. Mieszkali w siedmiu ufortyfikowanych siedzibach rozsianych wśród ogro- dów. Część zbiorów (dawnym zwyczajem Arabów, który przetrwał do dziś) przeznacza- na była na opłacenie opieki, jaką sprawowali okoliczni beduini - mający wyższość w sztuce wojennej - i na spokojne kontynuowanie działalności rolniczej. Żydzi (przy- pomnijmy, że żydowskie plemię Nadirytów, wygnane przez Mahometa z Medyny, schro- niło się w Chajbarze) podzieleni byli na grupki plemienne i nie podlegali jednej władzy. Miało to ułatwić Mahometowi zadanie. Po powrocie z Al-Hudajbijji przebywał w Medy- nie zaledwie miesiąc, po czym z 1600 ludźmi wyruszył na północ. Beduińscy sprzymie- rzeńcy Żydów nie udzielili im pomocy. Tradycja muzułmańska usiłowała usprawiedliwić beduinów powołując się na różne przyczyny, nawet nadnaturalne. Prawdopodobnie Ma- homet po prostu ich przekupił, obiecując udział w łupie. Oblężenie - jeśli jest to właściwe słowo - trwało ponad miesiąc. Muzułmanie, wycofując się każdego wieczoru do swojego obozu, atakowali ufortyfikowane siedziby Żydów, jedną po drugiej, strzelając z łuków, nie pozwalając obrońcom wychodzić, pozbawiając ich wody i pustosząc pola. Żydzi nie- zdolni byli odpowiedzieć skoordynowanym oporem. Nie powiodły im się próby wydo- stania się z okrążenia. Niektórzy, chcąc zapewnić sobie ochronę, pertraktowali z Maho- metem. Kilka fortów poddało się. Mahomet - nie przerywając blokady czekał cierpliwie na kapitulację trzech ostatnich. Doszło do negocjacji. Uczestniczący w oblężeniu muzuł- manie zachowali się po prostu jak beduini, przywłaszczając sobie część - połowę - zbio- rów, pod pretekstem dawania Żydom ochrony. Od początku zostało ustalone, że skorzys- tają z tego tylko ci, którzy byli w Al-Hudajbijji. Poza tym łup okazał się znaczny. Pokaź- na część dóbr Żydów uległa konfiskacie. Mężczyźni i kobiety z pierwszych fortów, wzię- ci w niewolę, mieli w niej pozostać. Jedną z branek była siedemnastoletnia piękna Safijja, którą Mahomet wziął dla siebie, rozkazawszy najpierw zabić jej męża, był bowiem prze- świadczony, że ten ukrył swój majątek. Prorok przekonał Safijję, by przyjęła islam, i tego samego dnia wieczorem, bardzo zakochany, podzielił z nią swoje łoże. Pogwałcił w ten sposób ustalone przez siebie wcześniej reguły, wedle których muzułmanie mogli łączyć się z brankami dopiero wtedy, kiedy będą one po menstruacji. Safijja była jednak taka piękna! Kiedy musiała dosiąść wielbłądzicy - udawali się w podróż powrotną - Prorok Boży przyklęknął na jedno kolano, drugim służąc jej za podnóżek. Inna Żydówka, Zajnab, okazała się trudniejsza do zdobycia. Widziała śmierć ojca, stryja i męża. Kiedy kazano jej przygotować pieczone jagnię, by Mahomet mógł się posi- lić, dowiedziała się, że najbardziej lubi łopatkę. Włożyła do niej truciznę, nasyciła nią również resztę mięsa. Już po pierwszym kęsie Mahomet wypluł mięso, uznając, że ma dziwny smak, natomiast jeden z jego Towarzyszy, Biszr, połknął kawałek i zmarł. Prorok zapytał o to Zajnab. "Wiesz dobrze - odparła - co zrobiłeś mojemu ludowi. Powiedziałam sobie: Jeśli jest prorokiem, będzie wiedział o truciźnie; jeśli ziemskim władcą, pozbędę się go." Mahomet wybaczył jej. Inne kolonie żydowskie w tym rejonie - Fadak, Wadi al-Kura, Tajma - zrozumiały lek- cję Chajbaru. Podporządkowały się bez wahania, na takich samych warunkach jak Chaj- bar lub korzystniejszych. Wniosły odpowiednią opłatę i zachowały swoje dobra. Dla Ma- hometa problem żydowski został praktycznie rozwiązany. Pozostały do końca roku czas wypełniły typowe dla świata arabskiego napady rabun- kowe, dyplomatyczne rokowania z szajchami plemion, zabiegi o pozyskanie dla sprawy islamu różnych osobistości wśród beduinów czy mekkańczyków. Mekka wciąż jeszcze stanowiła problem numer jeden. Zgodnie z postanowieniami układu w Al-Hudajbijji po upływie dwunastu miesięcy Mahomet wyruszył z pielgrzymką do Mekki. Zabrał ze sobą 2000 ludzi i sporą ilość broni. Na wszelki wypadek została ona złożona na granicy teryto- rium mekkańskiego, pod strażą niewielkiego oddziału. Zachowawszy jako jedyną broń miecze w pochwach, pędząc przed sobą wielbłądy przeznaczone na ofiarę, muzułmanie podążyli w kierunku Miasta, które, zgodnie z umową, jego mieszkańcy opuścili. Po raz pierwszy od siedmiu lat Prorok znów widział rodzinne miasto. Powracał do niego z pod- niesioną głową, otoczony swoimi wiernymi. Nie zsiadając z wielbłąda dokonał rytual- nych okrążeń wokół Al-Kaby. Nie otrzymał chyba jednak zezwolenia na wejście do sank- tuarium. Dokonał także rytuałów umry: siedem razy przebiegł z As-Safy do Al- Marwy (były to dwa wzniesienia w pobliżu świętego miejsca, odległe od siebie o około 400 me- trów). Z wysokości sąsiadujących wzgórz Kurajszyci mogli obserwować, jak tłum mu- zułmanów naśladuje swego wodza, wydając zwyczajowy okrzyk: labbajka (oto jestem przed Tobą!). Widzieli, jak Bilal wszedł na dach Al-Kaby, by z niego ogłosić muzułmań- skie wezwanie do modlitwy. Zakryli sobie twarze i dziękowali bogom, że ich ojcowie nie dożyli tych czasów i nie musieli oglądać takiej profanacji. Mahomet wykorzystał pobyt w Mekce, by ożenić się z Majmuną, siostrą żony jednego ze swoich stryjów, drobnego bankiera Al-Abbasa, który nie przeszedł na islam. Miała 27 lat. Próbował wykorzystać tę okazję, by dłużej pozostać w Mekce. Zaprosił wodzów kurajszyckich na tradycyjną ucztę związaną z zawarciem związku małżeńskiego. Kurajszyci odparli, że obejdą się bez ucz- ty, i zażądali, by jak najszybciej opuścił miasto. Nie upierał się i wyjechał. Na pierwszym postoju, ze zwykłym sobie pośpiechem, skonsumował związek. Jedna po drugiej następowały po sobie niewielkie wyprawy zbrojne, czy to by zmusić jakieś plemię do liczenia się z siłą nowej potęgi muzułmańskiej, czy by pomścić jakiś af- ront. Szczególnie jedna zwraca uwagę, mimo że nie rozumiemy w pełni jej celu oraz przebiegu. Opowiadając o niej, tradycja dokładnie wymieszała stronnicze i sprzeczne re- lacje, tworząc prawdziwy miszmasz. Chodzi o wyprawę, która w 8 roku hidżry (wrzesień 629 roku ery chrześcijańskiej) wyruszyła na północ, kierując się ku granicy imperium bi- zantyjskiego. Dowodził nią Zajd Ibn Harisa, adoptowany syn Mahometa, któremu Prorok powierzył 3000 ludzi. Musiał więc przywiązywać do tej kampanii duże znaczenie. Wyda- je się jednak, że oddział składał się w większości z nowo nawróconych beduinów, żąd- nych przede wszystkim łupu. Po raz pierwszy muzułmanie wkroczyli na teren imperium bizantyjskiego. Władający tym regionem niejaki Teodor Wikariusz, dowiedziawszy się o przybyciu czegoś, co musiał uznać za bandę rabusiów, zgromadził oddział złożony z posiłków arabskich - chrześcijańskich i pogańskich - przygranicznej marchii, dawnego kraju Edom położonego na południowy wschód od Morza Martwego. Opowiada o tym bizantyjski historyk Teofanes, po raz pierwszy więc możemy się czegoś dowiedzieć o ży- ciu Proroka ze źródła niemuzułmańskiego. Do starcia doszło pod Mutą, było krwawe, choć wspomina się zaledwie o dwunastu zabitych muzułmanach. Być może jednak bedu- ini, świeżo pozyskani wątpliwi sprzymierzeńcy, nie byli godni, by ich śmierć została gdzieś zapisana. Wśród zabitych znalazło się trzech kolejnych dowódców wojska mu- zułmańskiego: Zajd Ibn Harisa, Dżafar Ibn Abi Talib, brat Alego i kuzyn Proroka, oraz poeta-żołnierz Abd Allah Ibn Rawaha. Nad będącym w rozsypce wojskiem obejmuje dowództwo dawny wódz Kurajszytów, niedawno nawrócony i zajmujący podrzędne sta- nowisko w armii Chalid Ibn al-Walid. "Miecz Boży" - tak miano go nazywać. Zdołał przywrócić jaki taki porządek i doprowadzić do Medyny rozgromione resztki oddziału. Przyjęto ich wyrzutami, obelgami, kpinami. Sam Mahomet musiał wziąć ich pod swą opiekę. Następne trzy miesiące okazały się decydujące. Teraz oczy Mahometa zwrócone były przede wszystkim na Mekkę. Układ z Al-Hudajbijji, na który Mahomet zgodził się chcąc zrealizować ważne wtedy dla niego cele, zawierał warunki na dłuższą metę nie do przyję- cia. Prorok zobowiązał się, jak widzieliśmy, jednostronnie - rzecz upokarzająca - odsyłać do Mekki tych, którzy chcieli przejść na islam bez zgody walego. Wkrótce po zawarciu traktatu, kiedy Prorok odesłał do Mekki niejakiego Abu Basira,sprzymierzeńca kuraj- szyckiego rodu Banu Zuhra, ten zabił w drodze jednego ze swych strażników i wrócił do Medyny. Co robić w takim przypadku? Mahomet znalazł się w kłopocie. Chciał oddać Abu Basira strażnikowi, który przeżył i przybiegł złożyć skargę. Jednak ów, przerażony, odmówił eskortowania w pojedynkę tak niebezpiecznego więźnia. Mahomet uznał wtedy, że uczynił zadość warunkom traktatu, dwukrotnie oddając Abu Basira Kurajszytom. Nic odpowiedniejszego nie mógł uczynić, a nie była to jego wina, że nie umieli upilnować Abu Basira, a teraz odmawiają wzięcia na siebie doprowadzenia go do Mekki. Mahomet dał jednak do zrozumienia Abu Basirowi, że wolałby, aby opuścił Medynę. Abu Basir znalazł schronienie w pobliżu wybrzeża Morza Czerwonego, tam gdzie przejeżdżały ka- rawany zmierzające do Syrii lub z niej powracające. Zgromadził przy sobie około sie- demdziesięciu ludzi, którzy napadali na owe karawany. Podobno Kurajszyci nie mogli poradzić sobie z tą bandą, a Prorok oświadczył, że nie ma z tym nic wspólnego. W końcu Kurajszyci zwrócili się z prośbą do Mahometa, by zabrał do siebie rabusiów, oni zaś nie będą żądać ich wydania. Zabezpieczą się przynajmniej przed napadami i będą wiedzieć, kogo obciążać. Rozwścieczyło ich to jednak. Wielu poprzysięgło więc sobie naruszyć postanowienia traktatu i odpłacić Mahometowi pięknym za nadobne. Okazja wkrótce się nadarzyła. W radżabie roku 8 (listopad 629 r.), w odpowiedzi na przedłużającą się wendetę, Banu Bakr, sprzymierzeni z Kurajszytami beduini, podżegani przez najbardziej rozdrażnionych Kurajszytów, zaatakowali w pobliżu Mekki kilku członków plemienia Chuza'a, sprzymie- rzonego z Mahometem, i jednego z nich zabili. Pozostali musieli uciekać w kierunku świętego terytorium Mekki, ale że Banu Bakr nawet tam ich ścigali, musieli schronić się w dwóch zaprzyjaźnionych domach. Bakryci poważyli się otoczyć te domy. W sumie zginęło dwudziestu Chuza'a. Biorąc pod uwagę obyczaje arabskie, sprawa była poważna. Mahomet wołał o pomstę. Różnice zdań - jaką przyjąć postawę wobec Proroka - między wodzami mekkańskimi, które pojawiły się kilka miesięcy wcześniej i pogłębiły, miały w pełni się uwidocznić. Najbardziej nieprzejednani, ci, którzy podburzyli Bakrytów, a nawet mieli podobno bez- pośrednio uczestniczyć w napadzie na Chuza'a, byli za przeciwstawieniem się Prorokowi. Abu Sufjan od dawna żywił przekonanie, że lepiej będzie porozumieć się z nim. Dysku- sja ujawniła, że większość podziela zdanie Abu Sufjana. Albowiem w sposobie myślenia Kurajszytów nastąpił przełom. Bezskuteczne oblężenie Medyny pokazało, że niemożliwe stało się już zniszczenie potęgi Mahometa. Zwycięstwa nad koloniami żydowskimi, wy- prawy na północ, układy z beduinami jeszcze tę potęgę umocniły. Działalność Mahometa w poważnym stopniu zakłócała handel, a Mekka tylko z niego żyła. Z drugiej strony, uroczysta pielgrzymka do Al-Kaby świadczyła o szacunku Mahometa dla mekkańskich miejsc świętych. Stało się jasne, że bynajmniej nie zamierza zniszczyć sanktuarium, wręcz przeciwnie, chce rozwijać jego kult nadawszy mu nieco inną orientację - głosić chwałę Allaha, jedynego Boga. Sformułowana przez Proroka formuła państwa teokra- tycznego udowodniła swoją przydatność. Zdyscyplinowanie muzułmanów w Al-Hudaj- bijji i podczas umry w następnym roku uderzyło mekkańczyków. Zwolennicy Mahometa byli odważni, a dzięki swemu wodzowi stali się bogaci. Wyglądało na to, że opłaca się uczestniczyć w tworzeniu tej potęgi i tego bogactwa, skoro nie można było ich zniszczyć. I dla kupców realistów, jakimi byli bogaci mekkańczycy, i dla biednych, urzeczonych dobrobytem, jakim cieszyli się medyneńczycy, sprawy tak się układały, że przeszkody ideologiczne powinny zostać łatwo pokonane. Abu Sufjan, człowiek kompromisu, został więc wysłany do Medyny, by ułagodzić Mahometa. Jego córka, Umm Habiba, która dawno go opuściła, by przyjąć islam, rok wcześniej właśnie poślubiła Proroka. Jak zamierzał postąpić ten, któremu Chuza'a tak bardzo się żalili? Wszyscy Kurajszyci z lękiem oczekiwali na to, co postanowi. Nie zde- cydowano przecież ani wypowiedzieć wojny Mahometowi, ani zapłacić wysokiej ceny krwi, której zażąda za zabitych Chuza'a, ani wydać mu Bakrytów. Czy Abu Sufjan do- prowadzi do tego, że sprawy się ułożą? Tradycja mówi, że w Medynie został przyjęty bardzo chłodno, również przez córkę. Jednak szczegóły, których nam dostarcza, wyraźnie wskazują, że uległa wpływowi antyumajjadzkiego nastawienia pierwszych tradycjonis- tów. Rozwój wydarzeń wydaje się jednak wskazywać na co innego: że między wodzem mekkańskim a jego zięciem doszło być może do cichego w pewnej mierze porozumienia. Mahomet rozpoczął niezwłocznie przygotowania do wyprawy przeciwko Mekce. Utrzymywał je w największej tajemnicy, zerwał wszelkie stosunki z miastem Kurajszy- tów i udawał, że przygotowuje ekspedycję mającą udać się na północ. Wezwał kontyn- genty wszystkich sprzymierzonych plemion i wyruszył z ogromnym, jak na warunki ów- czesnej Arabii, wojskiem, liczącym 10000 ludzi. Było to 10 ramadanu roku 8, pierwszego stycznia 630 r. W drodze przybywały jeszcze nowe kontyngenty oraz mekkańczycy nie mogący się doczekać pomyślnego ułożenia stosunków z tym, kto przypuszczalnie miał ich pokonać. Znalazł się wśród nich jeden z najbardziej nieprzejednanych niegdyś wro- gów Proroka, słusznie - jak zobaczymy - obawiający się kary, oraz bankier Al- Abbas, stryj Mahometa. Dwie stacje od Mekki wojsko rozkłada się obozem i rozpala dziesięć ty- sięcy ogni. W Mieście rośnie panika. Ze sprzecznych i zagmatwanych przekazów tradycji wynika, że Abu Sufjan został wysłany przez Kurajszytów do obozu muzułmańskiego, a raczej że zatroszczył się o to, by jemu właśnie powierzono tę misję. Oddał się pod opie- kę Al-Abbasa. Wszystko zostało z pewnością wcześniej ułożone z tym, który dołączył do wojska swego bratanka. Abu Sufjan formalnie nawrócił się na islam i udał się z powro- tem do Mekki ogłosić warunki Mahometa. Były jasne. Miasto niczym nie ryzykowało, jeśli nie stawiając przeszkód przyjęłoby zwycięzcę. Zważywszy na jego siłę, opór był da- remny. Ten, kto się podda, miał ocalić życie i majątek. Wystarczyło, oddawszy broń, za- mknąć się w swoim domu lub schronić się w domu Abu Sufjana. Na próżno rozwście- czona żona Abu Sufjana, Hind, chciała go uciszyć. Chwyciła go za wąsy, krzycząc: "Za- bijcie wreszcie ten wór tłuszczu! Ładny mi przywódca ludu!" On jednak nadal krzyczał: "Nieszczęście spadnie na was! Nie słuchajcie jej! Zdarzyło się coś, czego nigdy nie było." Mahomet pozostawił tym, których pozyskał Abu Sufjan, trochę czasu, licząc na wrażenie, jakie to wywrze na reszcie Kurajszytów, po czym w czwartek 20 ramadanu roku 8 (11 stycznia 630 r.) cztery kolumny wojsk muzułmańskich wkroczyły na opustoszałe ulice miasta. Tylko garstka ekstremistów stawiała opór w jednym z jego zakątków. Chalid Ibn al-Walid łatwo się z nimi uporał. Poległo ich dziesięciu lub dwudziestu, muzułmanów - dwóch czy trzech. Odpocząwszy chwilkę Mahomet udał się do sanktuarium. Dosiadł wielbłąda i, otoczo- ny wiwatującą armią, ciżbą ludzi, koni i wielbłądów, trzymając w ręku długi pręt, na oczach poruszonych Kurajszytów, którzy wspięli się na tarasy swych domów, dotknął Czarnego Kamienia, wykrzykując na cały głos: Allahu akbar! "Bóg jest najwyższy" - najważniejsze wezwanie islamu. Dziesięć tysięcy ludzi powtarza świętą formułę. Wtedy Prorok dokonuje siedmiu rytualnych okrążeń i każe obalić idole zgromadzone w świąty- ni. Po czym żąda kluczy do Al-Kaby i wchodzi do środka. Znajdował się tam skarbiec - który Mahomet uszanował, mimo że zawierał on dary złożone przez pogan ich bogom - oraz malowidła, które kazał zatrzeć, prawdopodobnie z wyjątkiem wizerunków Abraha- ma, Jezusa i Dziewicy Marii. Wygłosił następnie mowę, zachęcając Kurajszytów, by od- dali mu hołd, uznali go za Posłańca Boga i z tego powodu złożyli przysięgę, że będą mu posłuszni. Długi sznur mężczyzn, a później kobiet przemaszerował przed siedzącymi na skale As-Safa Prorokiem i nieco niżej Umarem, składając wiernopoddańczą przysięgę. Zwyczajem zręcznych polityków Mahomet ogłosił wybaczenie dawnych zniewag, wy- jąwszy dziesięć osób, obraziły go bowiem wyjątkowo. Nie byli to ci, którzy kierowali stawianym mu oporem. Dobrze wiedział, że ci ludzie prowadzili grę i przegrali ją, że za- pamiętali lekcję, i teraz mógł liczyć na ich zdolności już w swojej służbie. Nie mógł na- tomiast wybaczyć propagandystom, tym, którzy wykpili go i ośmieszyli w wierszach i pieśniach. Był wśród nich Abd Allah Ibn Sad, ów sekretarz, który spisywał objawienia i którego ogarnęły wątpliwości, kiedy zaczął pisać dalej sam według swego uznania, w stylu koranicznym, a fałszerstwa tekstu Prorok nie ujawnił. Jak sobie przypominamy, schronił się w Mekce i opowiedział tę historię. Usman poprosił o łaskę dla tego człowie- ka, który reprezentował to, czego siewcy ideologii najbardziej nienawidzą: trzeźwe, kry- tyczne myślenie. Usman tak bardzo nalegał (Abd Allah był jego mlecznym bratem), że Prorok w końcu ustąpił, powiedział jednak później do Towarzyszy: "Długo milczałem. Dlaczego żaden z was nie zabił tego psa? - Dlaczego nie dałeś mi znaku, Posłańcu Boga? - zapytał jeden z nich. - Nie zabija się znakami", odparł poirytowany Prorok. Abd Allah został później wysokim funkcjonariuszem imperium muzułmańskiego. Zrozumiał, że prawda jest bezsilna wobec mitów, które idą z duchem historii i poparte są siłą. Lepiej było się z tym pogodzić. Inny apostata (z powodów mniej ideologicznych) nie miał takiego szczęścia. Ułożył wiersze przeciw Mahometowi i organizował w Mekce wieczory, podczas których wyko- nywały te wiersze dwie śpiewaczki. Został zabity i on, i jedna z nich. Druga ukryła się, a z czasem uzyskała przebaczenie. Wśród proskrybowanych było też dwóch czy trzech mężczyzn, którzy dopuścili się gwałtu na córkach Proroka, oraz osobnik, który otrzy- mawszy od Mahometa cenę krwi za zabitego przez pomyłkę brata, nadal jednak mścił się na muzułmanach. Mahomet oszczędził oczywiście Hind, żonę Abu Sufjana, co pod Uhu- dem z dziką radością jadła wątrobę Hamzy, stryja Proroka. Jej mąż i rodzina byli zbyt cennymi zdobyczami. Syn i wnuk Hind mieli wkrótce zostać książętami tego islamu, któ- ry ona i jej mąż z taką nienawiścią zwalczali. Te przykłady zemsty zaczęły niepokoić Kurajszytów. Mahomet zapewnił Abu Sufjana, przybyłego wyrazić wzburzenie plemienia, że więcej już mścić się nie będzie. Wykorzys- tał też sytuację, by pożyczyć znaczne sumy od najbogatszych Kurajszytów. Czyż nie by- łoby zręcznym posunięciem jakoś wynagrodzić żołnierzy muzułmańskich, którzy nie mieli co do ust włożyć z braku łupów? Prorok rozdał 50 dirhamów ponad 2000 najbar- dziej potrzebujących. Mahomet pozostał w Mekce dwa tygodnie. Podjął administracyjne kroki, których wy- magało zwycięstwo. Kazał porozbijać idole sąsiednich sanktuariów, a herold powiadomił nowych wiernych, że mają zniszczyć ich własne. Nie wydaje się jednak, by kogokolwiek zmuszano do przyjęcia islamu. Na pewno trochę pogan pozostało. Podobnie jak jego na- stępcy, którzy uczynili to na szerszą skalę, Mahomet, idąc za głosem rozsądku, stworzył warunki ogólnie sprzyjające przyjmowaniu jego religii i pozwolił im naturalnie oddzia- ływać na ludzi, nie burząc zastanego porządku rzeczy. Korzyści wypływające z nawróce- nia były wielkie. Pogańskie praktyki religijne nie mogły odbywać się w miejscach pub- licznych. Nacisk społeczny nie wspomagał już pogaństwa, ale islam. To wystarczyło. W kilka lat później mekkańskie pogaństwo było przeżytkiem. Medyneńczycy, czyli pomocnicy (ansar), jak ich nazywano, nieufnie przyglądali się pobłażliwości Proroka. Czy mekkańscy współplemieńcy, którzy tak bardzo go zwalczali, mieli teraz odnieść w jego sercu zwycięstwo nad tymi, co podtrzymywali go w najtrud- niejszych momentach? Czy mieli być górą? Czy więzy rodzinne i patriotyczne miały przeważyć nad zażyłością, jaka zrodziła się podczas wspólnej walki? Podzielili się z Ma- hometem tym niepokojem. Uspokoił ich: "Chcę żyć i umrzeć z wami", powiedział. Mieszkał w namiocie i modlił się jak pielgrzym. Wysłał z Mekki kilka niewielkich wypraw w okolice, ale przede wszystkim trzeba by- ło stawić czoło nieprzewidzianemu niebezpieczeństwu. Przeciwko Prorokowi powstał związek liczących się plemion Hawazin, który sprzymierzył się z Sakifitami, mającymi główną siedzibę w górskim mieście At-Ta'if, położonym sto kilometrów na południowy wschód od Mekki. Hawazynici byli dawnymi zagorzałymi wrogami Kurajszytów. Zmierzch Kurajszytów przywrócił siłę antykurajszyckiemu stronnictwu w At- Ta'ifie. Obaj sprzymierzeńcy chcieli prawdopodobnie skorzystać z klęski, jaką poniosła Mekka, i zapewnić sobie panowanie nad Al-Hidżazem. Nie bez racji widzieli w Mahomecie prze- de wszystkim Kurajszytę, który przejął władzę w rodzinnym mieście i chciał stworzyć królestwo Kurajszytów. Trzeba go było pokonać. 27 stycznia 630 r. Mahomet opuścił Mekkę na czele 12000 ludzi (niedawno pozyskani Kurajszyci ochoczo wyruszyli przeciw odwiecznemu nieprzyjacielowi). Był pełen nadziei, jego armia również. Po czterech dniach marszu doszło pod Hunajnem do spotkania z nieprzyjacielskim wojskiem liczą- cym podobno 20000 ludzi. Hawazynici zabrali ze sobą kobiety i dzieci. Przewodził im waleczny wódz, trzydziestoletni Malik. Rozbili jedno ze skrzydeł armii muzułmańskiej. Klęska wisiała na włosku. Wybuchła panika, Mahomet jednak zachował spokój, zebrał wokół siebie uciekających ruszył do ataku i odniósł zwycięstwo. Wykorzystując rozwój wypadków posunął się dalej: przystąpił do oblężenia At-Ta'ifu. Dysponował kilkoma ka- tapultami, oblężenie ufortyfikowanego miasta było jednak jeszcze zbyt śmiałym przed- sięwzięciem dla takiego typu armii, jak wojsko muzułmańskie. Po dwóch tygodniach od- stąpił od oblężenia. Rozgrywka została odłożona. Trzeba było czekać, aż czas zrobi swo- je. Mahomet poprowadził wojsko do Al-Dżirany, miejsca, w którym pozostawiono jeń- ców oraz łupy zdobyte na Hawazynitach pod Hunajnem. Podział łupu odbywał się w za- męcie spowodowanym chciwością uczestniczących w nim ludzi. Nawet samego Proroka przyparto do drzewa i porwano na nim szaty. Nie bez trudu udało mu się przywrócić po- rządek i nakazać posłuszeństwo. By zaspokoić chciwe żądania swoich ludzi - a byli wśród nich i jego zięciowie - Mahomet ofiarował im branki. Hawazynici przysłali posels- two. Prorok zgodził się coś im oddać, jeśli zechcą się podporządkować lub nawrócić. Ale miały to być albo kobiety, albo dobra, nie jedno i drugie. Po długich wahaniach Hawazy- nici wybrali kobiety. Dokonując podziału ogromnego łupu, Prorok wyróżnił - ku oburze- niu tych, którzy popierali go od dawna - nowo nawróconych. Abu Sufjan otrzymał 100 wielbłądów, tyleż jego synowie, Mu'awija (przyszły kalif) i Jazid. Nawet tym z Kurajszy- tów, którzy nadal trwali w pogaństwie, przypadło coś w udziale. Jeden z przeciwników Mahometa wykrzyknął: "Nie z takimi podarkami szuka się oblicza Boga." Prorok zbladł, uwaga ta wprawiła go bowiem w wielkie zakłopotanie. Polityki swojej jednak nie zmie- nił. Udał się jeszcze z umrą do Mekki, gdzie zostawił jako swego zastępcę Attaba Ibn As- sida, wyznaczając mu jednego dirhama dziennie na utrzymanie. Prawdopodobnie po raz pierwszy mówi się o płatnym urzędniku. Do pomocy przydzielił mu Mu'aza Ibn Dżabala, który miał nauczać mekkańczyków Koranu i religii. Po czym Prorok powrócił do Medy- ny, ku wielkiej uldze medyneńczyków obawiających się, by nie osiadł w rodzinnym mieście. 27 zu al-kady roku 8 (18 marca 630 r.) wkroczył do oazy, gdzie przed ośmioma laty, z kilkoma tylko Towarzyszami, wygnany i cierpiący niedostatek, szukał schronienia. Teraz zwycięstwo, chwała i sukces należały już na zawsze do niego. Zdobycie Mekki zostało po arabsku nazwane alfath, co znaczy: otwarcie, ale również: sąd, wyrok, objawienie. Później alfath stało się obiegowym słowem oznaczającym pod- bój. Akcja ta rzeczywiście sankcjonowała całą wcześniejszą politykę Proroka. Bóg defi- nitywnie go usprawiedliwił, pokazał, że Prorok postąpił słusznie. Najzacieklejsi wrogo- wie z uniesieniem oddawali się w jego ręce, uznawali jego wyższość, wyznawali w nim Bożego Proroka, przyznawali się do win i swego zaślepienia w obliczu cudów Bożych. Nic na tym nie tracili. W Państwie Medyny, które odtąd rozciągało się od granicy bi- zantyjskiej do At-Ta'ifu i pod którego wpływem znalazła się cała Arabia, mieli odgrywać główną rolę, cieszyć się poważaniem, uzyskiwali wpływy polityczne i przywileje mate- rialne. Jedna z tradycji mówi, że kiedy Abu Sufjan, tuż przed zdobyciem Mekki, przybył do obozu na rokowania i zobaczył defilujące przed Mahometem - w wielkiej liczbie i wzorowym porządku - oddziały, zapytał Proroka, jak mógł zgromadzić tylu ludzi prze- ciwko swojej ojczyźnie. Powinien raczej poprowadzić ich na nieprzyjaciela. "Ufam, że mój Pan zezwoli mi na jedno i drugie", miał odpowiedzieć Prorok. I rzeczywiście niedłu- go po tym podporządkował sobie Hawazynitów i At-Ta'if, wrogów Kurajszytów. Wkrót- ce jego następcy mieli podporządkować sobie wspólnych wrogów Arabów. Wszystko dzieje się tak, jakby Kurajszyci odnaleźli wreszcie w nie docenionym przez siebie dziec- ku swego naturalnego przywódcę, a w mglistych ideach, które głosił, hasła, które zapew- nią mu panowanie nad Arabią i światem. Prześladowania i bitwy były tylko trwającym długo nieporozumieniem. Wszystko wracało do normy. Bóg ostatecznie usunął Al- Lat, Al-Uzzę i Manat, inni Arabowie z warstwy rządzącej przyłączali się do Kurajszytów, ale to były drobnostki. Na razie Medyna była stolicą, zanim zostanie nią Damaszek. Mekkę opuszczali i ci bardziej, i ci mniej szlachetnie urodzeni. Nie miało to przecież znaczenia. Mekkańczycy mieli stać się panami ogromnego imperium. Nastał sprzyjający okres. Czas apokalipsy, którego zapowiedzią były walki dwóch im- periów i który wydawał się tak bliski, kiedy Persowie oblegali Konstantynopol, raz na zawsze oddalił się, przepadł w nieprzeniknionych ciemnościach przyszłości. Okowy puś- ciły i drugi Rzym po raz kolejny został ocalony. Herakliusz opuścił Miasto i w 622 r. wy- lądował na tyłach linii perskich w Azji Mniejszej. Zwyciężył wielkiego generała perskie- go Szahrwaraza, zdobywcę Jerozolimy. Uformowała się jednak na nowo koalicja Awa- rów, i współdziałających z nimi oddziałów słowiańskich, z Persami. W 626 r. Miasto zos- tało ponownie otoczone. Szahrwaraz znalazł się znowu w Chalcedonie, po drugiej stronie Bosforu, a wojsko Awarów obozowało pod murami. Była to jednak ostatnia próba. Od- waga i determinacja obleganych, ich religijny zapał, wiara w boską Panaghię oraz prze- waga na morzu zmusiły nieprzyjaciół, by odstąpili od oblężenia. Odtąd role się odwróci- ły. Teraz Bizantyjczycy mieli być górą. W grudniu 627 r., wkrótce po tym, jak Kurajszy- ci odstąpili od oblężenia Medyny, Herakliusz odniósł w Niniwie decydujące zwycięstwo. W lutym 628 r., podczas gdy on zbliżał się do stolicy Persji Ktezyfonu, generałowie i szlachta irańska, zniecierpliwieni uporem Chosroesa Parviza, by kontynuować wojnę, zrzucili go z tronu i osadzili na nim jego syna Kawada Szeroe. Stary król królów został skazany na śmierć, a Szeroe przystąpił do pertraktacji z Herakliuszem. Pokój zawarto 3 kwietnia, niemal w tym samym czasie co układ w Al-Hudajbijji. Na dworze w Ktezyfonie rewolucje pałacowe następowały jedna po drugiej. Szahrwaraz, który dążył do stworzenia imperium, bardzo powoli wycofywał wojska z Syrii i Palestyny, później z Egiptu i Kapa- docji. W sierpniu 629r., po sześciu latach nieobecności, Herakliusz triumfalnie powrócił do Konstantynopola. W marcu 630 r. udał się z uroczystą pielgrzymką do Jerozolimy, Prawdziwy Krzyż z wielką pompą wrócił na dawne miejsce. Działo się to wtedy, gdy Mahomet po zdobyciu Mekki wracał do Medyny. Triumf Chrystusa wydawał się zapewniony. Zwycięstwo Herakliusza odbiło się szero- kim echem po świecie. "Władca Indii wysłał mu gratulacje - pisze Henri Pirenne - a król Franków Dagobert zawarł z nim wieczysty pokój [...] Lombardczycy okupowali co prawda część Italii, a w 624 r. Wizygoci odebrali Bizancjum jego ostatnie posterunki w Hiszpanii; ale cóż to znaczyło wobec niedawnego imponującego wyniesienia państw orientalnych?" Ale zupełnie nieoczekiwanie klęska Persów pozostawiała w Arabii wolne pole isla- mowi, wrogowi, którego istnienia nie podejrzewano, a który dojrzewał na pustyni. Jak widzieliśmy, Persowie okupowali Arabię Południową, mieli wielki wpływ na Arabię Wschodnią, popierali Żydów. Co pozostało po ich upadku? Przede wszystkim na scenie pojawiło się Bizancjum, i to za pośrednictwem chrześcijańskiej Etiopii. Persowie jednak, kilkadziesiąt lat wcześniej, wyeliminowali Etiopów, którzy byli teraz tak słabi, że raczej nie mogli wykorzystać sytuacji. Niezależność i potęga państw południowoarabskich zos- tały zniszczone przez Etiopów i Persów. Południowa Arabia rozdrobniła się na mnóstwo praktycznie niezależnych ziem senioralnych, których baronowie, kajlowie, bezustannie toczyli ze sobą walki. Arabia przedstawiała polityczną pustkę. Dążenia do pokoju między plemionami, do silnego państwa, które zagwarantowałoby bezpieczeństwo osób i mienia, umożliwiło wolny i korzystny handel, dążenia te - próbowaliśmy pokazać, skąd one się brały - zmierzały do jednego celu: państwa arabskiego opartego na arabskiej ideologii. Wszystko układało się jak najlepiej. Islamizacja i utworzenie państwa arabskiego stawały się celami nadrzędnymi, dążeniu temu nie można było się oprzeć. Nadworny poeta Pro- roka, Hassan Ibn Sabit, mógł w takich słowach zwrócić się do delegatów plemienia Ta- mim: Nie dodawajcie więc Bogu współtowarzysza, bądźcie muzułmanami, Nie ubierajcie się już więcej na obcą modłę! Lata po zdobyciu Mekki wypełniły przede wszystkim posunięcia dyplomatyczne i wojskowe, które dyktowała sytuacja. Mahomet miał stokrotnie okazję rozwinąć swoje talenty w obu tych dziedzinach. Jedna po drugiej z najbardziej odległych zakątków Ara- bii przybywały do Medyny delegacje. Należało ocenić, w jakim stopniu były one repre- zentatywne. Ich członkowie wysyłani byli przeważnie przez jakiś odłam w łonie plemie- nia, ponieważ w każdym plemieniu toczyła się zażarta walka o władzę. Czy odłam ów przedstawiał rzeczywistą siłę? Czy porozumienia, jakie zawarłby z Mahometem, zyska- łyby aprobatę całego plemienia, zostałyby rzeczywiście wprowadzone w życie? I w jaki sposób odbiłyby się na postawie plemion sąsiadujących, z reguły wrogich? Należało wszystko to rozważyć i dopiero po dogłębnym zbadaniu podejmować decyzje. Plemiona otaczające Medynę i Mekkę, zwłaszcza od zachodu, aż po wybrzeże Morza Czerwonego, nie stanowiły wielkiego problemu. Dawno już uznały potęgę Proroka i ko- rzyści wypływające z przyłączenia się do budowanego przezeń systemu. Były plemiona- mi sprzymierzonymi, nawróciły się (powierzchownie, ale któż miał zgłębiać serca? chwi- lowo najważniejsze było to zewnętrzne nawrócenie), dostarczały kontyngentów dla wy- praw Proroka. One to - jak twierdzi W. Montgomery Watt - stanowiły trzon państwa mu- zułmańskiego, widoczne świadectwo sukcesu, jaki odnosił jego system. Ze sobą nie to- czyły już wojen, lecz zdobywały ważne łupy na poganach, przeciw którym je wysyłano. Złożony problem stanowiły pustynne plemiona żyjące na wschód od obu kluczowych miast. Historia stosunków każdego z nich z Kurajszytami bądź plemionami Medyny zna- ła liczne zwroty: przymierze, niechęć, bardziej lub mniej widoczna wrogość. W obrębie każdego plemienia indywidualnie lub zbiorowo stawano po stronie Kurajszytów lub przeciw nim. Mahomet, ów nowo wzbogacony Kurajszyta, przejął w spadku problemy Kurajszytów. Mógł je jednak rozwiązać nie tylko tradycyjnymi środkami, ale również wezwaniem do uznania potęgi Boga, który dał mu zwycięstwo, kuszącą obietnicę pokoju wewnętrznego i okupu dla obcych. Prymitywni beduini zupełnie nie rozróżniali tych rozmaitych powodów sprawiających, że przyłączano się do Mahometa. Prorok umiał ku- pić sobie wpływowe osobistości odpowiednimi podarunkami, jak prawdziwy polityk grać na ambicji, chciwości, próżności, lęku, a czasami (ale znacznie rzadziej) bez wątpienia i na pragnieniu ideału, na naturalnej u ludzi potrzebie poświęcania się. Jedni nawracali się prawdziwie, inni przystępowali do islamu w duchu pozostając poganami. Jedno z ple- mion połączyło się ze wspólnotą medyneńską, obiecując dostarczyć kontyngenty i nie atakować innych plemion, które zawarły przymierze z Mahometem. Niszczono idole, zo- bowiązywano się płacić to, co zależnie od przypadku było przepisową jałmużną wiernych lub podatkiem ściąganym od innowierców. Niektórzy nawracali się prawdziwie, doko- nywali raczej prostych rytuałów, które opisywaliśmy, większość jednak zgłaszała swój akces ustnie, w sercu zachowując wiarę w małe bóstewka plemienne i być może przyzna- jąc, że Bóg jest wśród nich największy. Więcej zresztą nie żądano. Ujawniały się naj- rozmaitsze postawy: od głębokiego nawrócenia po afiszowane niedowiarstwo. Jednakże wszystkie te plemiona, jako jednostki polityczne, związały się z Mahometem. A to było najważniejsze. Widzieliśmy, że Prorok odstąpił od oblężenia At-Ta'ifu, górskiego miasteczka plemie- nia Sakif. Ale bardzo przebiegle zachęcał Hawazynitów, plemię sprzymierzone od czasu klęski pod Hunajnem, by nękali miasto wroga (gdzie zginął jeden z nawróconych na is- lam), wykradali pasące się stada Sakifitów, odcinali im połączenia z Mekką odgrywające podstawową rolę w ich gospodarce. Upłynął mniej więcej rok od zaniechania oblężenia i Hawazynici tak dali się we znaki Sakifitom, że ci wysłali delegację, złożoną z ludzi szczególnie zręcznych, na rozmowy z Mahometem. Delegaci nie odmówili przyjęcia is- lamu, prosili jednak o zwolnienie ich z najbardziej uciążliwych dla nich obowiązków. Chcieli nadal wchodzić w pozamałżeńskie związki z kobietami, ponieważ dużo podróżo- wali; nadal pożyczać na procent, pić wino ze swoich sławnych winnic, a nawet oddawać cześć Wielkiej Pani, opiekunce ich miasta, bogini Al-Lat. Mahomet nie zgodził się na żadne ustępstwa. Poprosili, by pozwolono im wyznawać ten kult przynajmniej przez trzy lata, potem przez dwa, w końcu przez rok. Mahomet był nieustępliwy. Uzyskali jedynie tyle, że nie musieli sami zniszczyć swoich idoli. Inni mieli się tym zająć. Prorok zezwolił im jednak w mniej ścisły sposób przestrzegać postu w ramadanie. Zgodził się też, by święty mur Wadżdż (było to imię bóstwa, ale stało się w końcu nazwą miejsca) w At-Ta'ifie zachował swój charakter. Miały tam zostać zabronione polowania i wycina- nie drzew zwanych idah. Sam jednak zapis zawartego traktatu zaginął, podczas gdy inne zachowały się (wiemy tylko, że wymieniony w nim był Muhammad Ibn Abd Allah, nie została jednak zaznaczona, znamienny to fakt, jego godność Posłańca Boga). Być może było w tym coś niezręcznego z punktu widzenia późniejszej wiary. Wydaje się, że wy- słannikom z trudem przyszło po powrocie przekonać współobywateli, by zaakceptowali warunki traktatu. Mamy tu typowy przykład, że często przechodzenie na islam odbywało się bez wielkiego entuzjazmu. Południe Arabii znajdowało się, jak widzieliśmy, w stanie anarchiifeudalnej i plemien- nej, będącej wynikiem wojen - które zniszczyły stare, dobrze zorganizowane królestwa konstytucyjne - oraz upadku potęgi Persji. Persowie zresztą nigdy nie musieli sprawować kontroli nad całym krajem. Perski gubernator Badham, a po nim jego syn nawrócili się na islam albo przynajmniej zawarli układ z Mahometem. Mieszańcy arabsko-perscy, abna lub "synowie", jak ich nazywano, wydawali się podatni na muzułmańską propagandę. Wśród zwalczających się plemion musieli odczuwać, że potrzebna jest im opieka silnego państwa. Mahomet nie wysłał w ten rejon wyprawy, jedynie małe oddziałki. Miał tu swo- ich ludzi i popierał niektórych wodzów plemion oraz feudałów, którzy uznali islam. Na- mawiał ich do wspólnego działania przeciw niemuzułmanom; powiększało to ich wpływy i bogactwa, a jednocześnie strefę oddziaływania Proroka. Czasami wyświadczał im łaski w postaci szczególnych nadań lub zwolnień od podatków. Żyło tam wielu chrześcijan nestorianów, sympatyków imperium perskiego, oraz Żydów, jeszcze bardziej z nim zwią- zanych. Ci, którzy się nie nawrócili, mogli, zgodnie ze stałą polityką Mahometa, korzys- tać z dobrodziejstw pokoju muzułmańskiego, jeżeli wnieśli odpowiednią opłatę. Miasto Nadżran w Jemenie zasłynęło swoją chrześcijańską wspólnotą, bogatą i liczną, która sto lat wcześniej doznała prześladowań żydowskiego króla Zu Nuwasa. Chrześcija- nie ci, należący wraz z niektórymi swoimi pogańskimi współplemieńcami do plemienia Banu al-Haris, wysłali do Medyny trzyosobowe poselstwo: biskupa, który kierował mi- sją, przewodniczącego miejscowej Rady i jeszcze jednego notabla. Olśnili oni i zadziwili bogactwem swych strojów. Wywiązała się między nimi a Mahometem dyskusja na temat boskości Jezusa. Prorok, zmęczony, zaproponował, by odwołać się do starej arabskiej metody polegającej na poddaniu się próbie przekleństwa. Każda ze stron przeklnie drugą, wtedy okaże się, czyją klątwę bóstwo wypełni. Chrześcijanie naradziwszy się ustąpili. Woleli zrezygnować z dyskusji teoretycznej i zawrzeć traktat, który pozwoliłby im za- chować religię. Historycy arabscy przekazali nam treść tego traktatu, który posłużył za wzór dla późniejszych układów z "ludźmi Księgi", czyli z chrześcijanami i Żydami. Jego tekst z pewnością nie jest w pełni autentyczny. Mogą być w nim jednak zachowane pew- ne początkowe warunki. Wspólnota znalazła się pod opieką muzułmanów pod warunkiem zapłacenia rocznej daniny w postaci 2000 ubrań o określonej wartości. W razie wojny miała dostarczać 30 kolczug, 30 wielbłądów i 30 koni. Miała zapewnić kwatery wysłan- nikom Proroka na okres krótszy niż miesiąc. Mieszkańcy Nadżranu powinni jedynie wy- strzegać się pożyczania na procent. Dzięki temu zabezpieczali się przed wszelkim naru- szeniem swojego mienia, atakiem na siebie i swoją religię. Biskupi i niżsi kapłani mieli pozostać w swoich siedzibach, a mnisi w klasztorach. Rozległy obszar w centrum Arabii, nazywany Al-Jamamą, znajdował się pod panowa- niem wielkiego plemienia Hanifa, sprzymierzonego z Persami i utrzymującego się praw- dopodobnie w dużej części z handlu Persji z Południową Arabią. Wielu Hanifitów było chrześcijanami. Pewne ważne osobistości plemienia - określa się je nawet tytułem króla - pertraktowały z Mahometem i niektóre przeszły na islam. Niejasne i sprzeczne ze sobą dane zawarte w tradycji nie pozwalają ustalić z całą pewnością, jak daleko sięgał nurt nawróceń i przystępowania do systemu medyneńskiego. Prawdopodobnie uległ przyspie- szeniu z chwilą klęski Persów. Mahomet miał jednak na tym terenie i w tym plemieniu konkurenta. Był nim Maslama lub Musajlima, który również ogłosił się prorokiem, być może nawet - według niektórych źródeł - przed Mahometem. On także recytował obja- wienia rymowaną prozą przypominającą styl pierwszych objawień koranicznych. Wydaje się, że i on zorganizował pewien system modlitewny. Ulegając z pewnością wpływowi chrześcijaństwa przejawiał wyraźne tendencje do ascezy. Zabraniał pić wino i nakazywał pewną "kontrolę urodzin" na tradycyjną modłę katolicką: powstrzymanie się od stosun- ków seksualnych, kiedy miało się już jednego syna. Maslama usiłował dojść do porozu- mienia z Mahometem, ten jednak, uważając, że jedynie on otrzymuje objawienia, odrzu- cił jego zabiegi i potraktował go jak oszusta. Trudno określić, jak wielki był sukces pro- pagandy Maslamy przed śmiercią medyneńskiego proroka, wiadomo jednak, że zaraz po niej udało mu się całe swoje plemię pozyskać przeciw następcom Mahometa. Na pewien czas związał się z prorokinią Sadżah, która odgrywała analogiczną rolę w plemieniu Ta- mim. Plemię to, koczujące na wschód od terenów Hanifitów, znajdowało się również pod wpływami chrześcijaństwa nestoriańskiego. I tu także nie wiadomo, jak liczne były na- wrócenia na islam. W każdym razie niektórzy wodzowie prowadzili rozmowy z Mahome- tem. Sadżah, jak się wydaje pochodzenia chrześcijańskiego, również otrzymała objawie- nia w rymowanej prozie i jeszcze przed śmiercią Mahometa musiała mieć zwolenników, skoro później udało jej się pociągnąć za sobą znaczną część plemienia. Tradycja usiłowa- ła zdyskredytować tę parę proroków z Arabii centralnej i z upodobaniem podawała pikan- tne szczegóły o łączących ich stosunkach. Na północnym wschodzie, na granicy imperium perskiego, mieszkały dwa plemiona, Bakr Ibn Wa'il i Taghlib; ich członkowie w większości byli chrześcijanami monofizyta- mi. Stosunki Bakrytów i Taghlibitów z Persami czasami były przyjacielskie - kiedy impe- rium sasanidzkie stanowiło siłę lub dobrze ich opłacało - czasami wrogie. Mówiliśmy o tym, że Bakryci pokonali perski oddział w utarczce pod Zu Karem. Wydaje się, że ple- miona te zawarły z Mahometem układ polityczny, mimo że wielu ich członków nie na- wróciło się na islam. Po śmierci Proroka Bakryci i Taghlibici jako pierwsi chcieli zaata- kować Persję w imię islamu. Jest zupełnie możliwe, że już wcześniej rozpoczęli wyprawy łupieżcze i nękali Persów - zachęceni ich klęską - oraz że popychał ich do tego Mahomet, w miarę jak jego stosunki z tymi plemionami prawdziwie się zacieśniły. Prorok jednak interesował się zwłaszcza rejonem rozciągającym się na północ od Me- dyny aż do granic imperium bizantyjskiego, innymi słowy Arabią północno- zachodnią. Mówiliśmy już o posunięciach dyplomatycznych i wojskowych dotyczących tego obsza- ru. Po zdobyciu Mekki jego zainteresowanie tą strefą jeszcze bardziej wzrosło. W rze- czywistości bowiem plemiona, które się nawracały lub zawierały z nim układ polityczny, zobowiązywały się co najmniej do tego, że nie będą ze sobą walczyć. W miarę jak Arabia w taki czy inny sposób przystępowała do tego pokojowego systemu, wysychało tradycyj- ne źródło, jakim były wyprawy łupieżcze na wrogie plemiona. Mężczyźni, dla których stale tocząca się między rywalizującymi grupami wojna stanowiła prawdziwie męskie za- jęcie, stawali się coraz bardziej leniwi, czuli się jakby pozbawieni cech męskich. Arabia miała zbyt wielu mężczyzn, a za mało powierzchni uprawnej, by wyżywić swych miesz- kańców. Rolnictwem zresztą gardzono. Jedynym wyjściem było skierowanie bojowej energii Arabów przeciw cywilizowanym, rolniczym krajom obrzeża pustyni, przeciw Urodzajnemu Półksiężycowi, który w części należał do imperium bizantyjskiego, a w części do perskiego imperium Sasanidów. Tam można było zdobyć bogate łupy, tam wojowniczy mężowie znaleźliby chwałę i korzyści, a pokój i bezpieczeństwo wewnętrzne Arabii nie byłyby zagrożone. Otóż Persja znajdowała się daleko od Medyny i oddzielały ją od niej plemiona, które, jak widzieliśmy, nie wszystkie uległy Mahometowi. Natomiast bizantyjska Syria i Palestyna były, jeśli można tak powiedzieć, w zasięgu ręki. Jest raczej mało prawdopodobne, by Mahomet zamierzał je podbić, zwłaszcza wtedy gdy zwycięski Herakliusz wydawał się przywracać Bizancjum jego największą potęgę. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, aby badać teren, zdobywać łupy kosztem rejonów przygranicznych raczej słabo bronionych przez współdziałających z Bizancjum arabskich Ghassanidów. Zresztą, jak widzieliśmy, Ghassanidzi mieli powody, by uskarżać się na imperium, a mo- nofizyckie społeczności znajdowały się w stanie potencjalnego buntu przeciw ortodoksji, którą Bizancjum chciało im narzucić. Wobec plemion zamieszkujących obszary wzdłuż drogi do Syrii Mahomet stosował swoją stałą taktykę, czyli połączenie misji religijnej i pertraktacji politycznych. Rychło otrzymał to, o co mu chodziło przede wszystkim: gwarancję bezpieczeństwa dla oddzia- łów, które na tę drogę wyśle. W wielu po części schrystianizowanych plemionach po- wstało stronnictwo promuzułmańskie, by wzmocnić więzy z "królem" Medyny, a rozluź- nić te, które łączyły je z Bizancjum. Polityka ta musiała przynosić pewne sukcesy, zwłaszcza w okresie kiedy Persowie górowali nad Bizantyjczykami. Wydaje się nawet, że w pewnym momencie Mahomet mógł pozyskać jednego z książąt ghassanidzkich, wa- sala imperium. Niektórzy próbowali na pewno grać podwójną rolę. W zasadzie jednak plemiona zamieszkujące przygraniczne tereny Bizancjum nadal były chrześcijańskie i wierne imperium. Mahometowi udało się jedynie uzyskać tu i ówdzie kilka nawróceń, kilku grupom chrześcijańskim narzucić opłatę za opiekę, z innymi zawrzeć przymierze. Mniej więcej dziesięć miesięcy po zdobyciu Mekki przedsięwziął wielką wyprawę na północ. Czemu miała służyć? Czy rzeczywiście chciał stawić czoło Herakliuszowi, który w tym czasie zbierał wojska w Himsie? A zatem rozpocząć wielkie podboje muzułma- nów, które jego następcy z takim powodzeniem prowadzili? Bardzo to wątpliwe, bez względu na to, co o tym myśli Caetani. Być może chciał raczej pomścić na emirach tere- nów przygranicznych klęskę pod Mutą i dać swoim ludziom bogaty łup. W każdym razie musiał przewidywać, że będzie miał do czynienia z silnym przeciwnikiem, skoro zgro- madził imponującą, niezwykłą liczbę wojska, 20 lub 30 tysięcy żołnierzy, jak podają, na pewno z przesadą, źródła. Zbierał datki i pożyczył również dużo pieniędzy. Wbrew swo- jemu zwyczajowi ogłosił cel wyprawy i spotkał się z chłodnym przyjęciem. Wielu bedu- inów, jak również muzułmanów osiadłych w Medynie i zmęczonych niemal stałym pogo- towiem wojennym, pragnących wreszcie w spokoju nacieszyć się nowymi bogactwami, odmówiło Prorokowi uczestnictwa w wyprawie. Wiedzieli, że nieprzyjaciel był silny, a cel odległy. Będziemy jeszcze mówić o tym sprzeciwie, który ujawniał się nawet wśród maszerującego wojska. Wyprawa była źle przygotowana, czasy nie sprzyjające. Panował nieznośny upał, znajdowano mało żywności, paszy i wody, posuwać się można było tylko nocą. Krótkimi etapami wojsko dotarło do Tabuku, na granicę imperium bizantyjskiego, 400 km od Medyny. Pozostało tam przez dziesięć dni, zdaniem jednych, przez dwadzieś- cia, zdaniem drugich. Jego obecność w tym miejscu oraz liczebność już były znacznym osiągnięciem, przejawem potęgi pana Medyny. Drobni książęta terenów sąsiadujących zdali sobie z tego sprawę i przyszli pertraktować z Mahometem. Tak więc zawarł umowę z Juhanną (Janem), królem Ajli, małego miasteczka w głębi zatoki Al-Akaba, najdalej po- łożonego zakątka na północ od Morza Czerwonego, antycznego Elat, gdzie Salomon zgromadził swoją flotę i gdzie dziś również Izrael ma na południu okno na morze. Juhan- na, który był chrześcijaninem i nosił na piersi złoty krzyż, zobowiązał się płacić 300 di- narów rocznie. Podobne rozmowy przeprowadziły trzy osady żydowskie zamieszkujące te tereny, Dżarba i Azruh w Transjordanii oraz Makna, rybackie miasteczko nad Morzem Czerwonym. W czasie tegoż pobytu w Tabuku Mahomet wysłał Chalida z kilkuset ludź- mi do oazy Dumat al-Dżandal. Chalid zmusił miejscowego króla, chrześcijanina, by przybył do Tabuku na rozmowy z Mahometem i zgodził się płacić daninę. Odniósłszy bez walki owe sukcesy na Północy, Prorok przyprowadził do Medyny swe wojsko umę- czone panującymi upałami. Mimo owego dziwnego, połowicznego sukcesu Prorok triumfował. Jest oczywiście przesadą uznanie, co sugeruje tradycja, że Arabia została zjednoczona pod jego panowa- niem. Miał jednak zwolenników, agentów, sprzymierzeńców we wszystkich plemionach i rejonach Arabii, od marchii bizantyjskich i perskich aż do dalekiego Jemenu, od Morza Czerwonego po Zatokę Perską. Pod jego bezpośrednią władzą znalazła się szeroka strefa. Idee i przepisy obrzędowe, które głosił, były rozpowszechnione wszędzie wśród ludności osiadłej i beduinów. Był potężny i bogaty. Nic nie mogło wydarzyć się na półwyspie bez brania pod uwagę jego stanowiska. Jest mało prawdopodobne, by listy, które jakoby wy- słał do obcych władców i które przekazała nam tradycja, były autentyczne, natomiast dość wiarygodne, że próbował nawiązać stosunki dyplomatyczne z potężnymi sąsiadami. Możliwe nawet, że był na tyle naiwny, iż wezwał ich do przejścia na islam. Opozycja jednak nadal istniała, stawała się nawet bardziej zjadliwa. Podział łupów w Al-Dżiranie wzbudził wielkie niezadowolenie. Ofiarowywanie darów tym, którzy jesz- cze poprzedniego dnia byli nieprzyjaciółmi, by ich sobie zjednać, zdecydowanie nie pod- obało się starym zwolennikom. W każdym stronnictwie najdawniejsi jego członkowie, uważając, że nabyli swą długoletnią wiernością specjalnych praw, zachowując w pamięci początkowe zasady ich ruchu, tak często gwałcone przez mniej lub bardziej nieunikniony oportunizm przywódców, stanowią problem dla tych ostatnich. Łatwo przechodzą do opozycji i stają się najlepszym obiektem czystek - czasami gwałtownych. Po zdobyciu Mekki Kurajszyci, którzy w przeszłości okazali tylko niechęć dla islamu szczerość ich nawrócenia z dużą dozą prawdopodobieństwa można było podać w wątpliwość - weszli do warstwy rządzącej nowego państwa. Bogactwo i prestiż tych wpływowych ludzi były obelgą rzuconą w twarz wiernym, którzy w najgorszych czasach stali u boku Proroka. Abu Sufjan, największy niegdyś wróg, mąż gwałtownej Hind, należał teraz do zaufanych ludzi Mahometa. On to zabiegał o najlepsze stanowiska dla członków swej rodziny, Banu Umajja (Umajjadów). Jego syn Jazid został gubernatorem Tajmy, inny syn, Mu'awija - w przyszłości najwyższy wódz wszystkich muzułmanów - sekretarzem Proroka. Kiedy organizowano wyprawę do Tabuku, opozycja wywołała prawdziwy kryzys. Wielu, jak widzieliśmy, odmówiło swego uczestnictwa, niektórzy prawdopodobnie mimo specjalnego rozkazu Proroka. W domu pewnego Żyda, który pozostał w Medynie, odby- wały się tajne narady; Mahomet kazał ten dom podpalić. W Medynie pozostał również Ali. Czy naprawdę na rozkaz Proroka, by czuwać nad jego rodziną? Jedno ze źródeł po- suwa się nawet do stwierdzenia, że ci, którzy zebrali się, kiedy wyprawa ruszała, ale od- mówili swego udziału, byli nie mniej liczni niż jej członkowie. A i wśród tych znaleźli się przeciwnicy. Wydaje się, że jeden z nich ostro atakował biegłych w Koranie: "To naj- żarłoczniejsze wśród nas pasibrzuchy, świeżo upieczeni szlachcice i najwięksi tchórze w walce." Inny dorzucił: "I tacy ludzie są teraz naszymi przywódcami i nami rządzą! Mahomet ma rację, jesteśmy głupsi niż osły!" Zaraz po powrocie wyprawy grupa opozy- cjonistów przygotowała zamach na Proroka i chciała rzucić go w przepaść. Ich plany zos- tały pokrzyżowane, oczywiście dzięki boskiej interwencji, nigdy jednak nie dowiedziano się, kim byli ludzie, których widziano tylko przez chwilę, nocą przemykających się ukradkiem, z zasłoniętą twarzą. Zmarli być może w aureoli świętości. Zrozumiałe jest, że po powrocie z Tabuku Prorok zdecydował rozprawić się z opozy- cją. Przed jego wyjazdem poproszono go o pozwolenie wybudowania w nowym miejscu modłów krytego meczetu - mogącego służyć wiernym w deszczowe dni i zimą - w Kubie, przedmieściu Medyny, gdzie, jak się wydaje, był już jeden meczet, prawdopodobnie od- kryty. Zaproszono Proroka, by przybył uświęcić go swoją obecnością. Zajęty przygoto- waniami do wyprawy, powiedział, że pomyśli o tym po powrocie. Podczas podróży mu- siał otrzymać informacje, które wzbudziły w nim podejrzenie, że budowniczowie mecze- tu coś knują. Nie chcieli modlić się w już istniejącym meczecie, być może dlatego, by nie zostali wmieszani w grupę członków wrogiego rodu, a już samo to zasługiwało na naga- nę, ponieważ islam miał położyć kres wszystkim waśniom plemiennym. Poza tym w no- wym meczecie znaleźliby się tylko wśród swoich, mogliby swobodnie dyskutować, może spiskować, z dala od niedyskretnych uszu. Mahomet musiał mieć powody, skoro podej- rzewał tych ludzi. Czy doniesiono mu o kontaktach między nimi a tymi, co chcieli go za- bić? Czy widział w tym meczecie główną siedzibę złych duchów, tych, którzy odmówili towarzyszenia mu do Tabuku? Podejrzewano prawdopodobnie, że działali za namową Abu Amira, "mnicha", owego ulegającego wpływom chrześcijaństwa medyneńczyka, wiecznego opozycjonisty, który wyemigrował do Mekki, a pod Uhudem usiłował obni- żyć morale oddziałów muzułmańskich. Czy Abu Amir udał się już do Syrii, czy też znaj- dował w pobliżu? W każdym razie przyszło objawienie: A jeśli chodzi o tych, którzy sobie przygotowali meczet dla sprzeciwu i niewiary i dla rozdzielenia wierzących, i jako zasadzkę na użytek tego, który przedtem zwalczał Boga i Jego Posłańca - to oni, z pewnością, będą przysięgać: "Chcielibyśmy tylko tego, co najpiękniejsze!" O nich zaświadczy Bóg, iż są kłamcami. Nie stawaj w nim nigdy! Koran. IX, 107-108 Z ostatniego postoju przed Medyną Mahomet wysłał dwóch ludzi, by podłożyli ogień pod budowlę. Poza tym wobec tych, którzy nie przyłączyli się do wyprawy, zostało prze- prowadzone dochodzenie. Wielu usprawiedliwiało się. Trzech poddano kwarantannie: nikt nie mógł się do nich odezwać. Po upływie pięćdziesięciu dni Prorok oznajmił, że Bóg im wreszcie przebaczył. Wkrótce potem zmarł największy przeciwnik Mahometa, Abd Allah Ibn Ubajj. Ma- homet, dążąc do pojednania, wziął udział w pogrzebie i pomodlił się na jego grobie. Wywołało to sprzeciw wśród wiernych i nawet na cmentarzu doszło do kłótni. W jakiś czas później Prorok otrzymał objawienie zabraniające mu modlić się nad grobem "obłud- ników", tych, którzy nie chcieli się poddać (Koran, IX, 84). Niepotrzebne już były żadne względy. Opozycja została zlikwidowana. Sukcesy Proroka pozyskały mu ogromne masy ludzi. Przeciwnicy znaleźli się w izolacji, upokorzeni, bezsilni. Szczerze lub nie, wszyscy przyłączyli się do wyznawców islamu. Napięcie, którego przyczyn nie usunięto, pozosta- ło, tyle że utajone. Przyczyn tych miało być nawet coraz więcej. Odtąd jednak, jeśli opo- zycja ujawni się, jeśli powstanie stronnictw - oto pod sztandarem islamu i z powołaniem się na Koran lub przykład Proroka. Nowe ideologie, zarówno te głoszące podporządko- wanie się Państwu, jak sprzeciw i bunt, będą ideologiami muzułmańskimi. Prorok powoli się starzał. Zbliżał się do sześćdziesiątki, kiedy wyruszała wyprawa do Tabuku. Nadal jednak znajdował upodobanie w kobietach. W roku 8 (629-630), roku zdobycia Mekki, podobno żenił się dwa razy, bardzo niefortunnie. Obie żony rzekomo nie pozwoliły się dotknąć, jedna - bo dostała ataku szału, druga - ponieważ jej ojciec zgi- nął w potyczce z muzułmanami. Mahometowi nie pozostało nic innego jak rozwieść się. Niewykluczone, że miał wtedy dziesięć żon, nie licząc konkubin. Kiedyś przyszło mu do głowy pozbyć się najstarszej, Sa'udy, już po czterdziestce, wówczas bowiem był to po- ważny wiek dla arabskiej kobiety. Rozwiódł się z nią, ale ona powróciła i powiedziała: "Nie proszę cię, żebyś ze mną spał. Oddaję moją kolejkę A'iszy. W Dniu Zmartwy- chwstania chcę jednak być obecna pośród twoich żon." Prorok zgodził się ponownie ją przyjąć. W niedługim czasie spełniło się jedno z najgorętszych jego pragnień. Jego żony dawa- ły mu tylko córki, wreszcie jednak koptyjska konkubina Maria, którą otrzymał w darze, piękna dziewczyna o białej skórze i kręconych włosach, urodziła chłopca. Prorok nazwał go Ibrahimem, co jest arabską wersją imienia Abraham, na Abrahamie bowiem on sam się wzorował. Na pewno wierzył, że syn będzie po nim kontynuował jego religijne i poli- tyczne dzieło. W Arabii jednak śmiertelność dzieci była wysoka. Chłopczyk zmarł prze- żywszy siedemnaście czy osiemnaście miesięcy, zanim jeszcze został odstawiony od piersi. Jego starsza siostra, Zajnab, córka Chadidży, również zmarła, nie bardzo wiadomo kiedy; przyczyną było prawdopodobnie poronienie spowodowane uderzeniem: pewien mekkańczyk kopnął Zajnab. Umm Kulsum - jej siostra, także córka Chadidży - która po- ślubiła Usmana, również zmarła, podczas wyprawy do Tabuku. Z istnieniem haremu wiązały się problemy. By nie dawać powodów do zazdrości, Pro- rok każdą kolejną noc spędzał z inną żoną. Mówiliśmy o tym, że każda miała swoją ma- leńką chatkę. Postępowanie takie stało się wśród muzułmanów, wzorujących się na Pro- roku, regułą i poważni prawnicy muzułmańskiego średniowiecza całe strony poświęcili uregulowaniu przepisami tej systematycznej rotacji w rozdzielaniu mężowskich łask, ustalili jej warunki i dozwolone odstępstwa. Pewnego dnia, kiedy Hafsa, córka Umara, poszła odwiedzić ojca, Prorok był akurat w swawolnym nastroju. Dał znak Marii i padli sobie w objęcia w domku Hafsy, a ta nieco zbyt wcześnie wróciła; wybuchnęła płaczem i zasypała Proroka wyrzutami: "W moim domu, mojego dnia i w moim własnym łóżku!" Mahomet, zakłopotany, obiecał, że nie będzie już przestawał z Marią, i poprosił tylko, by Hafsa nie rozgłosiła sprawy. Ona jednak nie mogła się powstrzymać. Zwierzyła się A'iszy, współżonie, obie bowiem ze sobą trzymały, a przyjaźń tę cementowało przymie- rze ich ojców, Umara i Abu Bakra. A'isza nie posiadała się z radości. Jak cały harem, nienawidziła Marii, tej przybłędy, której udało się dać Prorokowi syna. Obie kobiety triumfowały i wcale się z tym nie kryły. Mahomet był oburzony. Uczynił wszystko, by uspokoić kobiety, zdobył się nawet na to, że zrezygnował z miłej, ładnej Marii, tej, która dała mu syna - a przecież prawdopodobnie pociągała go tym bardziej, że związek nie był zalegalizowany. Czy nie zdobył się na godne pochwały wyrzeczenie? I nikt nie był mu za to wdzięczny. A więc dobrze! Pokaże im. Zdecydował spędzić z Marią, i tylko z nią, co najmniej miesiąc. Skutek był piorunujący. Małżeństwa owe były nie tylko sprawą uczuć, wiązały się z nimi rachuby polityczne. Czyżby wszystko to miało obrócić się wniwecz z powodu his- terii Hafsy i gadulstwa A'iszy? Umar, ojciec Hafsy, w ten sposób opowiadał zdarzenie - tak przynajmniej później utrzymywano: "Rozniosła się wśród nas [wtedy] pogłoska, że Banu Ghassan [arabscy sprzymierzeńcy Bizancjum] podobno już siodłali konie, by nasza atakować. Mój przyjaciel [który bywał u Mahometa co drugi dzień, na zmianę z Uma- rem], a była to jego kolej, odwiedził Proroka. Powrócił wieczorem i energicznie zapukał do moich drzwi. Krzyknął: - Śpicie? - Przestraszyłem się i wyszedłem do niego. Powie- dział: - Stało się coś strasznego! - Spytałem: - Co takiego? Zbliżają się Ghassanidzi? - Odparł: - To coś znacznie poważniejszego i bardziej doniosłego! Posłaniec Boga wypę- dził swoje żony! - A więc Hafsa przeliczyła się i przegrała. Niewiele trzeba - pomyślałem - aby tak się naprawdę stało. Ogarnąłem się i o brzasku poszedłem na poranną modlitwę do Proroka. Później on zaszył się na górze, na tarasie. Pobiegłem do Hafsy, która zanosiła się od płaczu. Powiedziałem: - Dlaczego płaczesz? Czy cię nie uprzedzałem? A więc Po- słaniec Boga wypędził was? - Odparła: - Nie wiem. Jest teraz na górze! - Wyszedłem i poszedłem do meczetu. Zgromadziło się tam trochę ludzi, niektórzy płakali. Przysiadłem się na chwilę do nich. Nie wytrzymałem jednak i poszedłem do izby na górze: był tam nadal. Powiedziałem do młodego, czarnego niewolnika: - Proś o pozwolenie wejścia dla Umara. - Zapowiedział mnie jak zwykle. Oddaliłem się, kiedy niewolnik zawołał mnie. Powiedział: - Posłaniec Boga przyjmie cię. - Wszedłem. Leżał na boku, na macie, która niczym nawet nie była przykryta. Sploty odcisnęły się na jego brzuchu. Opierał się łok- ciem na skórzanej poduszce wypchanej palmowymi włóknami. Pozdrowiłem go, po czym, nadal stojąc, powiedziałem: - Wypędziłeś swoje żony? - Podniósł na mnie wzrok i rzekł: - Nie. - Dodałem, ciągle stojąc, chcąc go uspokoić: - Posłańcu Boga! Gdybyś mnie widział! My, Kurajszyci, jesteśmy panami naszych żon. Ale przybyliśmy do ludzi [medyneńczyków], u których rządzą kobiety!" Opowiedział mu o swoich kłopotach z żo- ną, którą zepsuł przykład medyneńczyków, i Prorok uśmiechnął się. "Powiedziałem: - Gdybyś mnie widział! Wstąpiłem do Hafsy i powiedziałem: - Nie gniewaj się, jeżeli two- ja sąsiadka jest bardziej odpowiednia dla Proroka i bardziej kochana [chciał powiedzieć: A'isza]. - Prorok znów się uśmiechnął. Widząc go takim, usiadłem. Później obrzuciłem spojrzeniem izbę i, na Boga, nie zobaczyłem nic, co przyciągałoby wzrok, z wyjątkiem trzech nie wyprawionych skór. Powiedziałem: - Błagaj Boga, by pozwolił żyć w dostatku twojej wspólnocie! Pozwolił przecież żyć w dostatku Persom i Bizantyjczykom, i świat został im dany, mimo że nie oddają czci Allahowi! - Leżał, stale podpierając się łokciem. - Czyżbyś wątpił, Ibn al-Chattabie? Ludzie ci otrzymali awansem powodzenie na tym świecie [ale nic nie będą mieć na tamtym]. - Powiedziałem: - Posłańcu Boga, proś Go, by mi przebaczył. - Prorok stronił od ludzi z powodu tej historii, którą Hafsa roztrąbiła A'iszy. Powiedział: - Nie pójdę do nich przez miesiąc bardzo go bowiem rozgniewały; wtedy Bóg go zganił. Kiedy upłynęło 29 dni, poszedł najpierw do A'iszy. A'isza powie- działa: - Przysiągłeś, że nie przyjdziesz do nas przez miesiąc, na razie minęło 29 nocy, dobrze policzyłam. - Prorok odparł: - Ale ten miesiąc ma 29 dni! - Rzeczywiście, miesiąc miał 29 dni." Bóg jednak wkroczył w ten małżeński konflikt. Bez wątpienia nic, co dotyczyło Jego Posłańca, nie było Mu obojętne. Jak w innych przypadkach, wyrzucał Mahometowi, iż myślał, że nie wolno mu ulec temu, co go pociąga, że poszedł na ustępstwa obiecując po- rzucić Marię i że złożył taką przysięgę. O Proroku! Dlaczego zakazujesz sobie tego, co pozwolił ci Bóg, chcąc przypodobać się twoim żonom? Bóg jest przebaczający, litościwy! Bóg nałożył na was obowiązek zwolnienia się z takich przysiąg. Bóg jest waszym opiekunem! On jest Wszechwiedzący, Mądry! Oto Prorok powierzył w tajemnicy jednej ze swoich żon pewną historię. A kiedy ona ją rozgłosiła i Bóg ujawnił to jemu, Koran, LXVI, 1-3 Być może, jego Pan - jeśli on was odprawi - da mu w zamian żony lepsze od was, całkowicie poddane Bogu, wierzące, gorliwe w modlitwie, okazujące skruchę, pobożne, przestrzegające postu, czy to zamężne, czy dziewice. Koran, LXVI, 5 Groźba odprawienia, której towarzyszyło demonstracyjne odsunięcie się od żon na miesiąc, okazała się skuteczna. Kobiety straciły chęć przeciwstawiania się Prorokowi, którego Bóg z takim zapałem wspierał. Pozwoliły mu postępować tak, jak uznawał za stosowne. A jednak lepiej było trzymać Marię z dala od tych wszystkich zazdrośnic. Z woli Ma- hometa zamieszkała daleko od niego, w odległej dzielnicy Medyny, z koptyjskim służą- cym, który codziennie przynosił jej wodę i drewno potrzebne w kuchni. Żony Proroka, nie mogąc bezpośrednio szkodzić pięknej konkubinie, zaczęły rozsiewać plotki na temat stosunków tych dwojga Egipcjan, których nikt nie pilnował. Mahometa zaniepokoiły w końcu te insynuacje, wysłał więc Alego, by dowiedział się prawdy. Kiedy ten przybył na miejsce z groźną miną i mieczem w dłoni, niewolnik właśnie wspinał się na palmę. Ze strachu spadł na ziemię gubiąc ubranie i Ali mógł naocznie stwierdzić, że sługa był wy- kastrowany, a więc niezdolny nastawać na cnotę rodaczki. Wszystko było w najlepszym porządku. Tak upływało życie w Medynie, między problemami politycznymi, które dotyczyły te- raz całej Arabii i zaczynały nawet wykraczać poza obręb półwyspu, a tragikomicznymi, jakie stawiało przed Prorokiem życie rodzinne. Mahomet pozostawał jednak Posłańcem Boga i stale uważał za swój obowiązek nauczać ludzi prawdy o Bogu i sposobów odda- wania należnej Mu czci. Stopniowo, dla zapewnienia trwałości państwa muzułmańskiego i upowszechnienia prawdziwej wiary, jedność ideologiczna musiała być umacniana. Po zdobyciu Mekki Mahomet - o czym mówiliśmy - dokonał (po raz drugi od czasu emigra- cji) obrzędów umry, owych rytualnych okrążeń wokół Al-Kaby i biegów między As- Safą i Al-Marwą, skałami położonymi blisko świętego miejsca. Jednakże nie wziął udziału w hadżdżu, wielkiej pielgrzymce do sanktuariów w pobliżu Mekki, na wzgórzach Arafatu i Al-Muzdalify i w dolinie Mina, która odbywała się rokrocznie w miesiącu zu al- hidżd- ża. Z pewnością od dawna już Prorok uważał wszystkie te dziwne rytualne gesty za ty- powo pogańskie, i istotnie takie one były. Na przykład w Minie rzucano kamieniami, ze- branymi w Al-Muzdalifie, w święte słupy. Później, kiedy odrzucony przez Żydów Prorok zwrócił się ku sanktuariom narodowym, zaczął rozmyślać o pozbawieniu hadżdżu cech pogańskich. Problem stał się jednak palący dopiero po zdobyciu Mekki. W zu al- hidżdży roku następnego pozostawiony przez Mahometa w Mekce jej gubernator Attab poprowa- dził ceremonię, w której wzięli udział jednocześnie muzułmanie i poganie. Bez wątpienia intencje ich były różne. Wcześniejsze objawienie mówiło wyraźnie: "Odbywajcie dla Boga pielgrzymkę - hadżdż i odwiedzenie - umra!" (Koran, II, 196). Dla Boga, a nie dla innych bóstw. Jeszcze w roku następnym, w zu al-hidżdży roku 9 (marzec-kwiecień 631 r.) Mahomet nie chciał przyłączyć się do hadżdżu. Nie wyrobił sobie nadal poglądu co do wszystkich szczegółów Pielgrzymki, a nie chciał dokonywać obrzędów z poganami. Wy- słał Abu Bakra, by pokierował uroczystościami. W drodze dołączył do niego Ali, przyno- sząc wiadomość o zupełnie nowym objawieniu z Niebios; miał czuwać nad tym, by się do niego zastosowano. Ogólnie biorąc poganie nie powinni więcej uczestniczyć w Piel- grzymce. Ci, którzy po upływie czterech miesięcy świętego rozejmu nie nawróciliby się i nie zawarli specjalnej umowy z Mahometem, mieli być traktowani jak wrogowie. Był to ostatni rok, kiedy tolerowano obecność pogan podczas hadżdżu. W rok później, w zu al-hidżdży roku 10 (marzec 632 r.) Prorok kazał ogłosić, że sam poprowadzi uroczystości w świątyni i sanktuariach oczyszczonych odtąd z wszelkich śla- dów obecności pogan. Wiadomość rozniosła się i każdy chciał uczestniczyć w tym histo- rycznym wydarzeniu. Wraz z Mahometem udały się wszystkie jego żony oraz najzna- mienitsi spośród jego Towarzyszy. Prorok przybył do Mekki 5 zu al-hidżdży (3 marca). Siedząc na wielbłądzicy, otoczony tłumem, dokonał ceremonii umry, to znaczy okrążeń Al-Kaby oraz powtarzanego siedmiokrotnie biegu między As-Safą i Al-Marwą. W As-Safie i Al-Marwie zsiadł z wielbłąda i siedem razy wykrzyknął świętą formułę: Al- lahu akbar! (Bóg jest najwyższy!). Wypoczywał pod namiotem u wejścia do miasta nie chcąc - podobnie jak wcześniej już - wchodzić do żadnego domu. Był w Mekkce tylko przejazdem. 8 zu al-hidżdży rozpoczynały się uroczystości hadżdżu. Wszyscy wpatrywali się w Proroka, ponieważ jego postawa podczas obrzędów miała stać się prawem. Jak było przewidziane, w Minie, Arafacie i Al-Muzdalifie zatrzymał się na postój, modlił się, rzu- cał kamieniami, składał ofiary. Prorok zabiegał wszelako, by rozszerzyć święte terytoria wokół najstarszych prymitywnych sanktuariów po to, by stało się jasne, że były to obrzę- dy skierowane do Boga, a nie do bóstw tych sanktuariów. Przy każdej nadarzającej się okazji usiłował pozbawić te obrzędy jakiegokolwiek związku z pogaństwem. 10 zu al-hidżdży kazał, zgodnie ze zwyczajem, zgolić sobie włosy i dokonał obrzędów desakra- lizacji. Podczas uroczystości wielokrotnie zwracał się do tłumu. Nawiązał dialog z całą rzeszą swych zwolenników, którzy odpowiadali mu z zapałem. "Jaki to dzień jest dzisiaj? - Dzień ofiary! - Jakie to terytorium? - Terytorium święte! - A jaki teraz miesiąc? - Mie- siąc święty! - To dzień wielkiej Pielgrzymki. Wasza krew, wasze dobra, wasz honor są święte jak święte jest to terytorium w tym miesiącu, tego dnia. Czy dobrze przekazałem [moje posłanie]? - Tak! - O Boże mój! bądź świadkiem!" Z czasem zebrano wszystkie te oświadczenia, rady, zalecenia, które zachowano w pamięci, w wielką przemowę. Prorok zabraniał w niej pożyczania na procent i zemsty za zabójstwo popełnione w czasach po- gaństwa. Przypominał nakazy dotyczące kalendarza, czterech świętych miesięcy, powro- tu do roku księżycowego. Wypowiadał się też na temat obowiązków małżonków wzglę- dem siebie. Można było bić żonę, która dopuściła się cudzołóstwa, ale nie dotkliwie, i odesłać ją do jej pokojów. Ale trzeba jej było przebaczyć, jeśli przestała się źle prowa- dzić. Przestrzegał nadal przed szatanem, zalecał dobrze traktować niewolników i głosił braterstwo muzułmanów. Według jednej z wersji, podkreślał równość wszystkich ludzi wobec Boga, bez względu na klasę społeczną i pochodzenie rasowe: "O ludzie! Wasz Pan jest jeden i wasz przodek jest [również] jeden. Wszyscy pochodzicie od Adama, a Adam [zrodzony] jest z ziemi. <...najbardziej szlachetny spośród was, w obliczu Boga, to naj- bardziej bogobojny spośród was!Zaprawdę, Bóg jest wszechwiedzący, dobrze świado- my!> [Koran, sura XLIX pt "Komnaty", w. 13 (przyp. tłum.)]. Tylko pobożność daje wyższość Arabowi nad nie-Arabem." Wersja ta budzi podejrzenie, że odzwierciedla inte- resy epoki późniejszej, jednak tekst koraniczny w niej zacytowany, istotnie mniej jasny, jest autentyczny, i owo potępienie rasizmu, włożone w usta samego Proroka, posłużyło za zasadę teoretyczną, dość szeroko stosowaną w praktyce przez islam. Zaraz po zakończeniu uroczystości Prorok powrócił do Medyny. Już nigdy nie miał zobaczyć rodzinnego miasta. Jego koniec się zbliżał. Pielgrzymka ta miała pozostać w pamięci muzułmanów Pielgrzymką Pożegnania. Zaledwie dwa miesiące później Prorok zachorował. Powziął był właśnie nową decyzję wojskową. Wysłał kolejną wyprawę na północ, ku granicom bizantyjskim. Znów chodzi- ło o rabunkowy napad na kilka miasteczek w Transjordanii. By wziąć rewanż za śmierć, jaką poniósł w Mu'cie (ten sam region) Zajd, wierny wyzwoleniec i adoptowany syn, Mahomet powierzył dowództwo Usamie - mimo że był bardzo młody - Murzynowi o spłaszczonym nosie, synowi Zajda, którego ten miał z pewną wyzwoloną Abisynką. Od pewnego czasu, być może od męczącego okresu Pielgrzymki, a może w następst- wie nocnych odwiedzin grobu swych Towarzyszy na cmentarzu, Prorok gorączkował i cierpiał na silne bóle głowy, tak silne, że krzyczał z bólu. Nadal jednak spędzał noce u swych żon, na zmianę u każdej. We wtorek 29 safara roku 11 (26 maja 632 r. ) wezwał Usamę i oznajmił, że powierza mu dowództwo wyprawy. W czwartek przekazał mu cho- rągiew, którą Usama miał nieść, oraz ostatnie polecenia. Wkrótce potem (w piątek?) nie mógł już opuścić łoża. Na jego prośbę żony zezwoliły mu pozostać w domku A'iszy. Przeniósł się tam z wielkim trudem, z obwiązaną głową, na miękkich nogach, wspierając się na Alim i Al-Fadlu Ibn al-Abbasie. Początkowo zajmował się jeszcze sprawami pańs- twa, podejmował decyzje, wysyłał listy. Doszły do niego protesty, jakie wzbudziło mia- nowanie młodziutkiego Usamy. Podobno jeszcze raz czy dwa dowlókł się - nadal z ob- wiązaną głową - do kazalnicy na podwórzu swego domu, z której przemawiał do wier- nych. Jego słowa - jak później opowiadano - zaniepokoiły wiernych. Bóg pozwolił mu wybrać między tym a tamtym światem. Wybrał tamten. Abu Bakr płacząc krzyknął: "My cię wykupimy, my i nasze dzieci. Mahomet odparł: "Spokojnie, spokojnie, Abu Bakrze." Pomodlił się za poległych pod Uhudem i potwierdził, wbrew wszystkim, wybór Usamy, który ze swym wojskiem obozował u bram Medyny, z niepokojem oczekując wieści. Stan jego pogarszał się. Prorok popadał w omdlenia. Jego otoczenie sądziło, że wy- wiązało się zapalenie opłucnej. On jednak zaprzeczał, by Bóg mógł doświadczyć go ludzką chorobą. To szatan go atakował. Czasami chyba myślał również o kawałku zatru- tego mięsa, który miał przez chwilę w ustach przed czterema laty w Chajbarze. Kiedy zemdlał, jego żony oraz stryj Abbas włożyli mu do ust jakieś etiopskie lekarstwo. Po odzyskaniu przytomności rozgniewał się na nich za to, co zrobili, i zmusił podobno, by sami połknęli ów medykament. Z sąsiedniego obozu przybył Usama, by się z nim zoba- czyć, Prorok nie mógł już jednak mówić. Podniósł rękę do nieba, później położył ją na ramieniu młodego człowieka. Ten zrozumiał chyba, że Prorok modli się za niego. Nie mógł już kierować modlitwą i od kilku dni, według jego wskazówek, robił to w zastępst- wie Abu Bakr. W poniedziałek, 13 rabi I (8 czerwca 632 r.) rankiem, chory poczuł się lepiej. Wstał nawet w czasie porannej modlitwy, uniósł zasłonę, która służyła za drzwi w domku A'iszy, i pojawił się na progu w chwili, kiedy wierni, modlący się szeregami na wielkim podwórzu, przyklękali. Ogarnęło ich wzruszenie i radość. Dał im znak, by nie przerywali modlitwy. Uśmiechnął się widząc ich zapał, a jego twarz wydała się wtedy jednemu ze świadków piękniejsza niż kiedykolwiek. Rozeszła się pogłoska, że Prorok ozdrowiał. Je- go żony ułożyły włosy, Abu Bakr pojechał do odległej dzielnicy Sunh odwiedzić jedną z żon, która tam mieszkała, a którą on nieco zaniedbał. Usama uznał, że może ogłosić, iż jego armia wkrótce wyruszy na wyprawę. Mahomet jednak, powróciwszy do łoża, stawał się coraz słabszy. Spoczywał na łonie A'iszy, kiedy jeden z jej kuzynów przyszedł go odwiedzić. Przyniósł kawałek zielonego drewna służący za wykałaczkę. Czyszczenie zębów w obecności innych było w Arabii zwyczajnym, a nawet zalecanym zajęciem. A'isza spostrzegła, że mąż patrzy na wyka- łaczkę. Spytała, czy mu potrzebna. Odparł, że tak. Wzięła więc drewno, pożuła je, by sta- ło się miękkie, i dała Prorokowi. Energicznie wyczyścił sobie zęby. Później zaczął majaczyć. Poprosił chyba o coś do pisania, by sporządzić dokument, który ustrzegłby wiernych od błędów. Wywołało to wielkie zmieszanie wśród obecnych. Czy można było zawierzyć majaczeniu chorego? Czy nie posiałby niezgody i zamętu, jeś- li przypadkiem to nowe przesłanie zaprzeczyłoby Koranowi? Czy należało słuchać Pro- roka, kiedy nie był przytomny? Tak głośno dyskutowali, że Prorok zrezygnował i dał im znak, by sobie poszli. Coraz bardziej opadał z sił; spoczywał na łonie A'iszy, mówiąc coś bez ładu i składu. Poczuła w pewnym momencie, że jego głowa stała się cięższa. Spojrzała na męża. Ze wzrokiem wlepionym w sufit wymówił kilka słów. Wydawało jej się, że usłyszała: "To- warzysz z Niebios" - wiedziała, że ukazał mu się Gabriel. Po chwili Prorok nie żył. Uniosła jego głowę, położyła ją na poduszce i zaczęła krzyczeć, uderzając się po twarzy i piersiach; przyłączyły się do niej pozostałe żony, zaalarmowane jej krzykiem. Było wczesne popołudnie. Wszyscy osłupieli. Oczywiście uczniowie Proroka nigdy właściwie nie uważali go za nieśmiertelnego (sam Mahomet daleki był od tego, by tak sądzić). Nikt jednak nie spo- dziewał się, że umrze tak wcześnie, a zwłaszcza tak nieoczekiwanie. Wszyscy uważali, i on również, że to przejściowe niedomaganie. Żadna decyzja na przyszłość nie została powzięta. Już samo to było niepokojące. Jak to, Bóg nie uprzedził swojego Posłańca? Jak mógł nie przekazać mu wskazówek dla wiernych, nie przygotować ich do tak niebywałej sytuacji? Prorok wzniósł zupełnie nową budowlę, nie miał poprzedników, tradycji, wzo- rów. Kiedy jego nie stało, wszystko mogło się zawalić. Umar nie chciał przyjąć tego zadziwiającego faktu. Stojąc przed podwórzem domu Proroka, przemawiał do napływającego zewsząd tłumu i do ludzi Usamy, którzy w roz- sypce przybiegali po wieści. Oznajmił, że Mahomet nie umarł. Odszedł tylko na krótko do Boga jak Mojżesz na górę Synaj. Powróci i każe poobcinać ręce i nogi tym, którzy szerzą pogłoskę o jego śmierci. Abu Bakr, po którego udano się do Sunh, przybył w poś- piechu. Wbiegł do domku A'iszy, uniósł płaszcz zakrywający zwłoki i złożył pocałunek na martwej twarzy swego nauczyciela i towarzysza. Po czym wyszedł i na próżno usiło- wał uspokoić Umara. Wreszcie sam autorytatywnie zwrócił się do tłumu: "Ludzie - po- wiedział - ci, którzy wyznawali kult Mahometa, wiedzą, że Mahomet nie żyje; ale dla tych, którzy żywią kult Boga, Bóg żyje i nie umrze." I przytoczył werset Koranu przesą- dzający sprawę: "Mahomet jest tylko Posłańcem. Posłańcy przeminęli już przed nim. Czy jeśli on umrze lub zostanie zabity, wy obrócicie się na piętach?" (Koran, III, 144). Co dziwne, a może i podejrzane, nikt nie przypominał sobie tych słów; wywarły jednak wra- żenie. Nie można było dłużej wątpić. Umar uległ. Prorok naprawdę nie żył. Wszystko się rozpadło. Grupy, które powiązała ze sobą silna osobowość Mahometa, zareagowały każda we właściwy sobie sposób i utraciły tę więź. Czy wspólnota muzuł- mańska, opierająca się na ścisłym związku określonej ideologii ze strukturą formującego się dopiero państwa, przetrwa? To był najważniejszy problem, jaki stanął przed tymi, któ- rzy posiadali choć trochę zmysłu politycznego, głównie przed doradcami Mahometa, spadkobiercami jego naczelnych idei i jego wiary, która tak szybko przekształciła się w doktrynę polityczną. Nietrudno było przewidzieć, że śmierć nauczyciela wyzwoli silne tendencje anarchiczne w łonie społeczeństwa arabskiego. Beduini wyprą się islamu i os- wobodzą spod kurateli Medyny, Żydzi podniosą głowy, prorocy z Al-Jamamy i innych okolic spróbują na własny rachunek pójść w ślady Mahometa. Potrzebne było silne cen- trum, które wzięłoby na siebie rozpoczęte dzieło i poprowadziło je dalej. W przeciwnym wypadku wszystko zostałoby zaprzepaszczone. Otóż wydawało się, że owo centrum było w rozsypce. Medyneńczycy zwłaszcza członkowie plemienia Chazradż - wyczuwali, że ci, którym zawsze zazdrościli, kuraj- szyccy emigranci przybyli z Mekki wraz z Mahometem, będą usiłowali narzucić im swo- ją władzę. Prorok nie żył, nie było już więc żadnego powodu, by podporządkowywać się obcym. Zebrali się w szopie należącej do jednego z rodów, Banu Sa'ida i zawzięcie dys- kutowali o sposobie najlepszego zabezpieczenia swoich interesów. Nosili się z zamiarem obwołania przywódcą Medyny Sada Ibn Ubady, nader ważnej wśród nich postaci. Po- wiadomiono o tym Abu Bakra, który przybył natychmiast z domu Mahometa, zabierając Umara i Abu Ubajdę. Po drodze dołączył do nich wódz medyneńskiego plemienia Ausy- tów, rywalizującego z Chazradżytami i najbardziej przeciwnego temu, by władza prze- szła w ich ręce. Na ulicach niepokój ogarniał członków innych plemion znajdujących się w Medynie; nie chcieli oni, by wskutek decyzji, która miała zostać podjęta, zostali wy- strychnięci na dudka. Zapadał zmrok. Wszyscy zapomnieli o spoczywających w domku A'iszy zwłokach. W blasku pochodni i lamp oliwnych trwała długa, gorąca, bezładna dyskusja. Jeden z medyneńczyków zaproponował, by wybrać dwóch wodzów: Kurajszytę i medyneńczy- ka. Większość zrozumiała, że wspólnota zostałaby narażona w ten sposób na podział i rozpad. Podniósł się wielki krzyk, doszło prawdopodobnie do rękoczynów. Należało po- łożyć temu kres. Podświadomie ludzie ci rozumieli, że zawalenie się systemu oznaczało- by ich klęskę. Żadnemu medyneńczykowi nie udałoby się uzyskać w rodzinnym mieście absolutnego posłuchu. Plemiona niemedyneńskie nie poszłyby za tym, kogo podejrzewa- no by, że myśli przede wszystkim o interesach swojego plemienia. Idealnym kandydatem mógł być tylko jeden z tych Kurajszytów, których więzy z własnym plemieniem przecię- ła długa emigracja i od dawna trwająca z nim walka, jeden ze spadkobierców myśli zmar- łego Proroka. Abu Bakr zaproponował Umara lub Abu Ubajdę. Wypowiedzi człowieka uchodzącego za zrównoważonego i inteligentnego, który nie tracił głowy w pełnych po- wagi chwilach, takich jak ta właśnie, wywarły wrażenie na słuchaczach. Kandydatura Umara, którego uważano za zbyt porywczego, spotkała się z zastrzeżeniami. Ustąpił więc na rzecz Abu Bakra. Porozumienie zawarto późną nocą: wodzem obrano Abu Bakra. Miał być "zastępcą" (chalifa; od tego słowa pochodzi kalif) Posłańca Boga. Islam trwał. W tym czasie w domu Mahometa zebrała się rodzina: zięć Ali, stryj Al-Abbas, Usama, syn adoptowanego syna, Szukran - klient. Rozważali problem przejęcia spadku po zmar- łym tak, by ich kurajszycki ród Abd Manaf na tym skorzystał. Nie mieli jednak zwolen- ników, zaledwie kilku Kurajszytów cieszących się dobrą reputacją - Talhę, Zubajra - i może skompromitowanego Abu Sufjana. Dzięki życzliwym informatorom dochodziły do nich echa zgromadzenia w szopie Banu Sa'ida. Ogarnęła ich bezsilna złość. Może li- czyli na to, że nieco później wezmą za to odwet. Przez całe miesiące będą odmawiali uznania Abu Bakra. Tej nocy zrobili coś niebywałego, zaskakującego. Można było się spodziewać, że święte zwłoki zostaną pogrzebane uroczyście - tak jak to już wielokrotnie czyniono z nie tak ważnymi zmarłymi - na cmentarzu Baki, że Prorok spocznie obok swego syna Ibrahima, córki Rukajji i wielu innych Towarzyszy. Jest wysoce prawdopod- obne, że Ali, Al-Abbas i ich przyjaciele chcieli uniknąć ceremonii, w której Abu Bakr, prowadzący żałobną procesję, wystąpiłby jako wybrany następca Proroka. Na myśl przy- chodzi Antoniusz podczas ceremonii pogrzebowej Cezara czy Stalin pragnący w taki spo- sób wykorzystać pogrzeb Lenina. Tak czy owak zdecydowali pochować Proroka jeszcze tej samej nocy, w domku, gdzie zmarł. Nie uprzedzono nawet A'iszy (córki Abu Bakra!), która śpiąc zapewne u jednej z żon Proroka, usłyszała nagle uderzenie kilofa grabarza. Zwłoki obmyto pobieżnie, zawinięto w trzy płaszcze i umieszczono na dnie jamy. Na głowę zmarłego rzucono garść ziemi. Taki był koniec Kurajszyty Muhammada Ibn Abd Allaha. Rozdział VII Zwycięstwo nad śmiercią Nie był to jednak koniec proroka islamu. W owym żałosnym dążeniu do nieśmiertel- ności, które powoduje tyloma ludźmi, twórca ideologii i twórca państwa są uprzywilejo- wani. Ich czyny i myśli przez całe wieki kształtują historię. Mahomet był zarazem jed- nym i drugim, w jednej osobie łączył Jezusa i Karola Wielkiego. Jego życie dobiegło kresu, chwała dopiero się zaczynała. Stworzył zalążek państwa arabskiego, którego siłę stanowiła religia arabska. Jest faktem oczywistym, że odpowia- dało to głębokim potrzebom Arabii, skoro państwo to przetrwało straszliwy kryzys, który nastąpił po śmierci Proroka. Potężne czynniki, które próbowałem przeanalizować, parły do podtrzymania budowli, zaspokajającej tyle potrzeb. Dążenia te mogłyby okazać się skuteczne dopiero wtedy, jeśli znaleźliby się ludzie, którzy by potrafili je zrozumieć i przełożyć na serię następujących po sobie decyzji politycznych. Mahomet miał to szczęście, że spotkał ludzi nadających się do tej roli. Ukształtował ich. I teraz byli tam - Abu Bakr, Umar, Abu Ubajda - by stawić opór siłom rozpadu, utrzymać zwartość poli- tyczną i ideologiczną, odeprzeć nieprzyjaciół i podporządkować nowe obszary państwu i doktrynie. W dwa tygodnie po śmierci Mahometa Usama wyruszył ku granicom Syrii, by wyko- nać zadanie powierzone mu przez Proroka. Abu Bakr zdecydowanie odmówił odwołania wyprawy lub zmiany dowódcy. Posłańcowi Boga należne było posłuszeństwo nawet po śmierci. We wrześniu tego samego roku Chalid wyruszył przeciw arabskim buntownikom opozycjonistom, by ich pokonać. W roku następnym dokonywał napadów na imperium perskie, podczas gdy Jazid, syn Abu Sufjana, mianowany chytrze przez Abu Bakra wo- dzem, zajął bizantyjską Palestynę. Jak była o tym mowa, arabski pokój wymagał znale- zienia na zewnątrz ujścia dla wojennej energii plemion oraz łupów, by plemiona te miały z czego żyć. Arabowie niejednokrotnie już atakowali osiadłe ludy Urodzajnego Półksię- życa. W najlepszym wypadku tworzyli małe państewka rychło asymilowane przez miejs- cową cywilizację, rychło sprowadzane do roli wasali, a później ujarzmiane przez potężne światowe mocarstwa. W najgorszym - zostawali odparci lub wymordowani. Tym razem jednak stało za nimi spójne państwo, a oni wyznawali ideologię odrzucającą asymilację. Przed sobą mieli tylko rozpadające się imperium sasanidzkie i imperium bizantyjskie, które mimo niedawnych zwycięstw było bardzo osłabione i rozdarte. W miarę jak posu- wali się do przodu, armie nieprzyjacielskie wykruszały się przez zobojętnienie lub na skutek masowego przechodzenia uciskanych ludów na stronę muzułmańską. Oni pozos- tawali silni, zjednoczeni, potężni, zdecydowani. Zjednoczeni? Nie tak bardzo. Rody, grupy, wspólnoty interesów z czasów przedmu- zułmańskich oraz te, które uformowały się wraz z islamem, były skłócone. Jednak widmo rozpadu przerażało wszystkich i większość arabskiej społeczności stanęła za wodzem wspólnoty zjednoczona, pełna zapału i pogodzona. W 37 roku hidżry (657 r.), w pierw- szej wielkiej bitwie między muzułmanami - między Alim a Mu'awiją - pod Siffinem, groza sytuacji ukazała się w pełnym świetle i walczący zawiesili księgi Koranu na ostrzach włóczni, by wezwać do zaprzestania bratobójczej walki. Był to polityczny ma- newr, jednak wezwanie do jedności muzułmanów zrobiło na wszystkich wrażenie i prze- ważyło. Trzeba było zaprzestać walki i odwołać się do arbitrażu. Z wyjątkiem kilku nie- przejednanych - jak ci, których nazywano separatystami (charydżytami) - przeciwnicy radzi nieradzi przyłączyli się do tego wodza, którego wiatr historii, posunięcia polityczne i losy bitew postawiły na ich czele. W początkowym okresie sukcesy odnoszone przez armię muzułmańską poza granicami państwa były przede wszystkim sukcesami arabskimi. To Arabowie rwali się do podboju świata, posuwając się za każdym razem coraz dalej, w miarę jak spostrzegali, że nic nie było w stanie im się oprzeć. Spychali słabe armie wroga, opanowywali miasta, które częs- to stały przed nimi otworem, brali w swoje ręce administrowanie rozległymi obszarami, których mieszkańcy podporządkowywali się im bez sprzeciwu. Zmiana władcy nie dziwi- ła ich. Tylu już widzieli! Dawni władcy nie byli lubiani. Po upływie wieku od chwili kie- dy Mahomet, nieznany strażnik wielbłądów, zaczął gromadzić wokół siebie, w swoim domu, biednych mekkańczyków, jego następcy mieli w posiadaniu ziemie od Loary aż poza Indus, od Poitiers po Samarkandę. Było to imperium arabskie. "My, Arabowie, byliśmy upokarzani, inni mieli nas w po- gardzie, my zaś pogardy do nich nie czuliśmy; i zesłał Bóg proroka wywodzącego się spośród nas, a jedną z jego obietnic było, że podbijemy ten kraj i nad nim zapanujemy." Arabowie, wszyscy już zislamizowani, wspólnie korzystali z tego, co przynosiły owe wielkie i żyzne obszary. Pobierali relatywnie niski podatek, dzięki czemu ludność miejs- cowa mogła uprawiać ziemię, wykonywać swoje prace, układać wzajemne stosunki tak, jak uważała, mówić swoim ojczystym językiem, czcić swojego boga i słuchać swoich kapłanów. Zwycięzcy stosunkowo sprawiedliwie dzielili się tym, co przynosiła gospo- darka na tych wielkich terenach. Na czele imperium stała kurajszycka rodzina, ta, która najbardziej przeciwna była Prorokowi, rodzina Abu Sufjana: Umajjadzi. Największe ta- lenty organizatorskie wykazywał Mu'awija, syn Abu Sufjana, ale również syn Hind, owej kobiety, której nienawiść do islamu graniczyła z histerią, tej, co owego wieczoru po bit- wie pod Uhudem wyrwała wątrobę Hamzie - lwu Boga, stryjowi Proroka - a potem ją zjadła. Wszystko odbywało się tak, jakby Mahomet pracował i nauczał przede wszystkim dla chwały i korzyści swoich wrogów. Zdobył imperium dla Kurajszytów, którzy wcześ- niej go odrzucili. Częsty to wynik rewolucji! Idee jednak żyją swoim własnym życiem, a życie to jest burzliwe. Zakorzeniwszy się raz w ludzkiej pamięci, spisane na papirusie, pergaminie czy nawet - jak w przypadku Koranu - na wielbłądzich łopatkach, oddziałują nadal ku ogromnemu zgorszeniu mężów stanu i książąt Kościoła, którzy wykorzystali je, ukierunkowali, wypracowali całą kazuis- tykę, by zapobiec niebezpiecznym reperkusjom, jakie mogły mieć dla doskonałego po- rządku dobrze zorganizowanego społeczeństwa.Przeciwko skrybom i faryzeuszom Jezus kieruje słowa Prawa i słowa proroków. Przez wieki, na przekór reprezentantom wpływo- wego Kościoła, różnego pokroju heretycy wykorzystują teksty Ewangelii o dużym ła- dunku emocjonalnym. W skorumpowanych republikach zorganizowana opozycja wystę- puje przeciw rządzącym z deklaracją praw człowieka. Przeciwko socjaldemokratycznym bonzom Lenin wykorzystuje pisma, w których przejawia się rewolucyjny zapał Marksa. Przeciwko uciskowi stalinizmu jego przeciwnicy wydobywają znowu na światło dzienne deklaracje Lenina. Tak tworzy się historia, prąd żywotnych, wrzących sił, które kolejne hierarchie usiłują - zawsze bez skutku na dłuższą metę - powstrzymać. Dotyczy to również islamu. Koran, niezaprzeczalne słowo Boga, przekazywał pokole- niom posłanie człowieka gnębionego, którego w pewnym określonym momencie oburzy- ły niesprawiedliwość i ucisk. Rzucał w swoim chaotycznym tekście inwektywy i wyzwa- nia możnym, apele o sprawiedliwość i równość. Pewnego dnia znaleźli się ludzie, którzy przywłaszczyli sobie te słowa czyniąc z nich swoją broń. Arabscy przywódcy - wbrew temu, co sądzono w Europie - nie narzucali siłą nawrócenia. Przeciwnie, patrzyli na nie krzywym okiem. Nawrócenie bowiem było sposobem na uniknięcie opodatkowania, na przyłączenie się do tłumu korzystających, pociągało więc za sobą zmniejszenie części zysku, którą mógł dysponować każdy muzułmanin. Ale w jaki sposób temu zapobiec? W czasach Umajjadów wychłostano kilku chrześcijan, Żydów, mazdakitów, którzy chcie- li nawrócić się na islam. Ale taki skandal nie mógł być powtarzany w nieskończoność. Ani w Koranie ani ze strony Mahometa nie było żadnego zastrzeżenia, że prawdę o Bogu poznać mogą jedynie Arabowie! Przyjęcie takiej hipotezy byłoby nielogiczne i na pewno nie stanowiłoby nigdy argumentu politycznego, mogłoby jednak podkopywać fundamen- ty ideologii, na której wspierało się imperium. Zresztą arabskie obyczaje uznawały i po- pierały adoptowanie przez rody ludzi różnego pokroju i rozmaitego pochodzenia, którzy stawali się w ten sposób w pełni Arabami. Fala nawróceń rosła powoli, później stała się nie do odparcia. Persowie, Syryjczycy, Egipcjanie, Berberzy, Goci, Grecy i wiele innych ludów przyłączało się do Arabów, uważało za Arabów, rzeczywiście stawało Arabami. Ale jeszcze znacznie liczniejsze masy przechodziły na islam. Nowi muzułmanie, nie w pełni lub zupełnie nie zarabizowani, wkrótce zaczęli źle zno- sić arabską hegemonię. Stali się najlepszymi znawcami świętego tekstu, historii Proroka, starej Arabii. Stworzyli filologię arabską i muzułmańską teologię. Wykorzystali dziedzic- two kulturowe narodów, z których się wywodzili, rozmaite prądy myślowe, techniki i wzorce, i stworzyli muzułmańską sztukę, muzułmańską naukę i filozofię, muzułmańską cywilizację. Rodowici Arabowie, którzy zdążyli już nabyć ogłady, również mieli swój udział w owym wspólnym dziele tworzenia. Musieli jednak zaakceptować, że ludzie, któ- rych podbili i wśród których wielu całkowicie się teraz z nimi identyfikowało, byli im równi. Rewolucyjny prąd, co tę równość narzucił, zatryumfował w imię tych właśnie wartości, które doprowadziły do zwycięstwa. Sztandarem dlań stał się Koran, wzorem i gwarantem Prorok - tak jak dla wielu innych prądów, które w ciągu wieków wstrząsnęły islamem. U podstaw tego wszystkiego leżały - przekształcone, ponownie rozważone i zharmoni- zowane z koncepcjami kolejnych ideologów - myśli, które dręczyły Muhammada Ibn Abd Allaha. Gdzieś u źródeł tych ruchów, czy odniosły one sukces, czy nie, owych mniej lub bardziej słusznych koncepcji, znajdował się nieznany strażnik wielbłądów, pochodzą- cy z ubogiej rodziny z plemienia Kurajsz. Jaka powinna być właściwa ocena tego, co wniósł i co po sobie pozostawił, co zmienił w dziejach ludzkości przez sam fakt, że żył i że jego życie było takie, jak je opisaliśmy? Dla wierzących - muzułmanów - jego przy- jście na świat oznacza przewrót, rewolucję, zasadniczy zwrot. Przed nim panowała nie- wiedza, ciemności ledwie rozjaśniane nikłym światełkiem, jakie niosło wielce zniekształ- cone nauczanie objawienia żydowskiego i chrześcijańskiego. Po nim zapanowała prawda, Prawo boskie, sprawiedliwe, mądre, słuszne, oczywiście nie zawsze stosowane, ale za- wsze obecne jako wzorzec, norma, jako odwołanie, dlatego też stale oddziaływające, wywierające presję na postępowanie ludzi, wpływające na rozwój wydarzeń, tak sterują- ce losami człowieka, by kierował się ku Dobru. Historyk widzi naturalnie te sprawy w sposób znacznie bardziej złożony. Nie może ra- tować się tezą prymitywnie pojmowanego determinizmu czy marksizmu: gdyby Maho- met się nie urodził, okoliczności narzuciłyby innego Mahometa. Nie, wydarzenia poto- czyłyby się zupełnie inaczej. Jakie byłyby losy obu wielkich imperiów i Arabii? Speku- lować można w nieskończoność. Inny Mahomet, dwadzieścia lat później, zastałby być może imperium bizantyjskie umocnione, gotowe z powodzeniem oprzeć się najazdowi plemion pustyni. Arabia mogłaby nawrócić się na chrześcijaństwo. Jak była o tym mowa, sytuacja wymagała rozwiązania podstawowych problemów. Ale te rozwiązania mogły okazać się zupełnie inne. Inne rzucenie kości - i przypadkowe zdarzenie przyjmuje inny obrót. Nie wiemy, co mogłoby się stać. Wiemy jednak dobrze, co się zdarzyło. Mahomet po- zostawił po sobie wielkie dziedzictwo. Z pewnością nie przewidział, zwłaszcza na po- czątku, do czego miały doprowadzić nawet najdrobniejsze jego decyzje. Bieg wypadków spowodował, że każdy wybór, którego on dokonywał, bez znaczenia i bez konsekwencji dla kogoś innego, miał poważne następstwa dla milionów mężczyzn i kobiet jeszcze nie narodzonych. Pewnego dnia wszystko stało się zależne od kierunku, jaki obrał w mrocz- nej mekkańskiej uliczce. A gdyby został zabity pod Badrem, na pewno nie miałoby to is- totnego wpływu na techniczną ewolucję ludzkości lub jej dążenie ku bardziej produk- tywnym formom ekonomii, ale ileż spraw potoczyłoby się inaczej, od Filipin po Europę Zachodnią! Jest bardzo mało prawdopodobne, by imperium arabskie - którego istnienia na pewno nie przewidział - kiedykolwiek powstało bez niego. Ten spoisty organizm polityczny, z którego później pozostała tylko jedność ideologiczna i kulturowa, pozwolił na głębokie przemieszanie się ludzi, technik, postaw i poglądów od Chin do Hiszpanii, umożliwił na- rodziny nowej cywilizacji o jej tylko właściwych wartościach moralnych, artystycznych, ideologicznych. U źródeł każdego elementu tej cywilizacji - jeśli potraktujemy je osobno - leżą złożone przyczyny, wśród których dawna Arabia i sam Mahomet pojawiają się często dopiero drugoplanowo, a często nie pojawiają wcale. Jednak nie doszłoby do przemian, jakim te elementy ulegały, związków między nimi oraz rozpowszechniania się ich, gdyby wcześniej nie pojawił się kurajszycki prorok. Tak więc w pewnej mierze, w jakimś sensie, cała ta historia od niego pochodzi. On jest sprawcą arabizacji dwudziestu krajów od brzegów Eufratu i Tygrysu aż po Atlantyk, źródłem zerwania więzów między łacińskim Zachodem, okrojonym o Afrykę Północną, i Wschodem, który stał się arabski; z niego biorą początek królestwa i imperia muzuł- mańskie aż do czasów imperium otomańskiego, które zagroziło Wiedniowi, od niego wywodzą się ludzie podróżujący konno i marynarze, kupcy i piraci, rytownicy w brązie i natchnieni architekci, meczet w Kordobie i Tadż Mahal. Znacznie pewniejsze, a w każdym razie bardziej bezpośrednio pochodzące od niego jest dziedzictwo duchowe, ideologiczne. To nieprawda, że - jak wierzą jego wierni - cała sfera myśli muzułmańskiej wywodzi się z myśli Mahometa. Jak będzie o tym wkrótce mowa, ten zespół poglądów ma zupełnie inne źródła. Przez całe wieki uświęcano - przy- pisując je Prorokowi - chroniono jego autorytetem tysiące myśli inspirowanych duchem czasu i najróżniejszymi wpływami kulturowymi. Mimo wszystko jednak przemyślenia owe, tak obce Mahometowi, musiały lepiej lub gorzej włączyć się do wcześniej istnieją- cego systemu, a system ten on sam powoli wypracował, przyswajając i modyfikując - zgodnie z właściwymi jego umysłowi dyspozycjami - poglądy, które czerpał ze swojego środowiska. W ten sposób myśl jego wpłynęła na całą późniejszą ideologię muzułmańską. Przede wszystkim jednak pozostał Koran, twór - jak już mówiłem - jego podświadomoś- ci, Koran setki razy czytany, recytowany, monotonnie śpiewany, którego już w dziecińs- twie na pamięć uczą się wszyscy wierni. Nawet w życiu wykształconych muzułmanów, mających dostęp do innych ksiąg, innych źródeł, Koran odgrywa poważną rolę. Ale dla ilu milionów prostych umysłów stanowi on jedyne źródło wzniosłej myśli, jedyne odwo- łanie ideologiczne, duchowe i moralne? Tak więc świat myśli Mahometa narzuca się wprost, w sposób jak najbardziej bezpośredni, zarówno uwadze chłopa, jak i polityka czy filozofa. Skutek jest wszędzie bardzo widoczny. Stąd owa straszliwa, paraliżująca obawa przed tym, co jawi się jako boska istota, uczucie bezradności w rękach niewzruszonego Pana, podporządkowania Jego niepojętej woli. Ale również owo pozytywne, aktywne na- stawienie wobec ludzkiej egzystencji, stały wysiłek, by kształtować ją według własnej woli, negacja beznadziejności i lęku, odrzucenie cierpienia, ten hedonizm spragniony ra- dości życia, uciech, które ono ze sobą niesie, swobodnego z nich korzystania ograniczo- nego tylko boską wolą, owa świadomość moralna, głęboka, ale dość krótkotrwała, zbyt łatwo podporządkowująca się naszym upodobaniom, zbyt łatwo godząca się z ludzką niedoskonałością, nieco za bardzo pozbawiona owego rozpaczliwego lęku przed potrzebą doskonałości i niemożnością jej zrealizowania, owego heroicznego, tragicznego napięcia, które Jezus przyzwyczaił nas, być może niesłusznie, uważać za niezbędne dla życia głę- boko moralnego. Nie tylko chlebem żyje człowiek. Potrzebuje również przynajmniej kilku idei wytycza- jących jego miejsce i rolę w świecie, pewnych reguł, według których ułoży swą przemija- jącą egzystencję. Reformatorzy religijni, prorocy - przed nowożytnymi ideologami - byli tymi, którzy zaproponowali masom niektóre z owych idei i reguł, tworząc zadowalający je system. Współcześni wierni, tak muzułmanie, jak wyznawcy innych religii, mają ten- dencję do zapamiętywania zasad moralności, idee zaś uważają za drugorzędne, a nawet symboliczne, bez znaczenia. Stąd ich oburzenie na tych, którzy - jak my - szczególną wa- gę przywiązują do badania źródeł owych idei, ich związku z warunkami panującymi w okresie, kiedy się rodziły; na tych, co skłonni są pomijać to, co w głoszonej moralności jest uniwersalne - ponieważ uważają to za banalne, nieciekawe - a wydobywać tylko to, co specyficzne, a więc jak najbardziej uzależnione od warunków miejscowych, czaso- wych, od środowiska społecznego. Dla nich Mahomet jest tym, który żądał, by byli sprawiedliwi, prawi, dobrzy. I taki punkt widzenia trzeba zrozumieć. Możemy oczywiście wykazać, że głoszenie takich poglądów było często przykrywką dla uległości wobec pa- nującego porządku, a w konsekwencji dla pogodzenia się z niesprawiedliwością. Może nam obecnie bardziej odpowiadać moralność otwarta, mniej powiązana z irracjonalnymi tabu. Możemy zwłaszcza potępiać poglądy, które wydają się nam zmitologizowane. Jed- nakże przez całe wieki owa szersza moralność, nasze bardziej ścisłe poglądy na świat by- ły nie do pojęcia dla tych mas spragnionych sprawiedliwości, pokoju, podstawowych wy- tycznych do stosownego życia, prostych idei nadających sens ich ziemskiemu bytowaniu. Widzieliśmy, jak na naszych oczach rodziły się i kształtowały ideologie wywodzące się czasami z otwartości w poglądach na świat, ze ścisłych danych, opracowanych naukowo. A jednak zrodziły one mity, ciasne poglądy, nieprawości. Nie traktujmy więc z góry i na- zbyt surowo owych ideologii przeszłości, które tylu ludziom ofiarowały rację bytu i dłu- go jeszcze będą ją ofiarowywać, być może w nieco innej formie, jeżeli wolno nam wy- powiadać się o przyszłości lub coś przewidywać. I nie zgrzeszymy naiwnością, jeśli uznamy wielkość twórców systemów, którzy tak ważną rolę odegrali - a Mahometa wśród nich. Dla tych, których atakowali jego zwolennicy, dla chrześcijan zwłaszcza, stał się naj- groźniejszym przeciwnikiem, zakałą rodu ludzkiego, kłamliwym epileptykiem. Wyko- rzystano to, co opowiadali o nim jego uczniowie, by stworzyć wstrętny portret okrutnego i rozwiązłego indywiduum, nurzającego się w występku i zbrodni, które bezwstydnie przywłaszczyło sobie niektóre poglądy chrześcijan, co pobłądzili, i pozyskało łatwowier- nych zwolenników kuglarskimi sztuczkami. W legendzie ludowej przeinaczenia idą jesz- cze dalej. Mówiono, że początkowo był dobrym chrześcijaninem, który wiele dusz na- wrócił na wiarę chrześcijańską. Niektórzy robili z niego nawet kardynała. Kościół jednak nie uznał jego zasług tak, jak on by sobie tego życzył. Kto inny mianowany został papie- żem. Wtedy doprowadził do schizmy, zwiódł wielu ludzi, powodowany dumą nakazującą mu być pierwszym. Do praktyki zwycięskich ideologii należy tłumaczenie każdego od- stępstwa dumą, dobry to sposób, by pochwalić pokorny konformizm pospolitego wierne- go. Niektórzy dopowiadali, że kiedy się upił, pożarły go świnie. Wyjaśniało to wstręt je- go wiernych do tego zwierzęcia. Inni - przykład tego mamy w "Pieśni o Rolandzie" - wi- dzieli w nim pogańskiego boga, idola, któremu oddawano cześć w budzących odrazę "mahomeriach". A jednocześnie kult Mahometa z każdym wiekiem wzrastał. Czy ideologia ofiarująca milionom muzułmanów rację życia nie pochodziła w całości od tego niezwykłego czło- wieka, ostatniego przekaziciela boskiego słowa? Ponieważ był jej źródłem, pozostawał symbolem ideologicznej jedności muzułmańskiej wspólnoty. Im mniej wspólnota ta znaj- dowała przywódców, na których mogłaby przelać cały swój zapał, czy osobowości cha- ryzmatycznych obdarzonych bożymi łaskami, które mogłaby otaczać szacunkiem i czcią, tym bardziej usiłowała zastąpić ich wyidealizowanym obrazem nieżyjącego już ducho- wego przewodnika. Jego postępowanie stało się wzorem do naśladowania w najmniej- szych szczegółach. Broniono określonego stanowiska, określonej normy czy poglądu, źródła ich przypisując jego słowom i czynom. On określił zasady rozwodu i zasady rzą- dzenia, tak jak pokazał, jak zachowywać się przy stole, wycierać nos czy oddawać się mi- łości. Był człowiekiem doskonałym, nieskazitelnym. Mimo że wyraźnie temu zaprzeczał, przypisywano mu coraz więcej cudów. "Żaden prorok nie uczynił cudu, którego nie uczyniłby nasz Prorok", pisał na początku XII wieku marokański kadi Ijad. Arabski folk- lor, legendy żydowskie, chrześcijańskie, mazdejskie, a nawet buddyjskie posłużyły do stworzenia cudownej historii Mahometa, godnej jego i godnej islamu. Kiedy się rodził, drżał w posadach pałac cesarza perskiego, runęło czternaście jego wież, zgasł święty ogień mazdakitów, wyschło jakieś jezioro, cudowne światło rozeszło się z łona matki Mahometa i rozlało jasnością aż po Syrię, gwiazdy opuściły się tak nisko, że jakiś świa- dek bał się, by nań nie spadły. Powiadano, że jego ciało nie rzuca cienia, że muchy nie siadają na jego szatach, że włosy Mahometa w kontakcie z ogniem nie palą się. Z jednego z wersetów Koranu wzięła się fantastyczna historia, według której Bóg dał mu władzę nad Księżycem. Na wezwanie Proroka, by przekonać mekkańczyków, Księżyc siedem razy okrążył Al-Kabę, po czym rozpadł się na dwie części. Oddał hołd Mahometowi "głosem, który posłyszał i ten, co znajdował się najdalej, i ten, co był blisko". Jedna jego połowa weszła przez prawy rękaw szaty Proroka i wyszła przez lewy, druga zrobiła to w przeciwnym kierunku. Gabriel przyniósł Mahometowi pięć jabłek z ogrodów niebies- kich, jedno dla niego i cztery dla czterech "kalifów sprawiedliwych". Jego jabłko prze- mawia doń wysławia go, wylicza cuda, będące dowodem misji Proroka. Jego chwałę głoszą wierszem i prozą. Oto co w XIII w. mówi o nim pobożny poeta berberyjski z Egiptu, Al-Busiri: Mahomet to pan dwu światów i dwóch ważnych istot, to pan Arabów oraz wszystkich innych ludów. Nasz Prorok nam zabrania, on nam nakazuje, nikt szczerzej nie powiedział słowa "tak" i "nie". Kochamy go i pragniemy jego wstawiennictwa, kiedy nad nami zapanuje strach. [...] To najsprawiedliwszy ze wszystkich proroków, żaden mu nie dorówna wiedzą ani szlachetnością. [...] Nikt nie ma takich zalet, jakie on posiada, a istota dobra jest w nim niepodzielna. Gdyby jego cuda były równie potężne jak on, ożywiłby martwe kości dźwięk jego imienia. Jest pełen słodyczy jak kwiat, szlachetny jak księżyc w pełni, szczodry jak wielkie morze i pełen troski jak los. Weźmy pierwszy lepszy inny przykład: Pewien mistyk egipski żyjący w tym samym okresie, Al-Dirini, przytacza kilka obiegowych tradycji opowiadających o Mahomecie. "Mahomet mawiał: Pierwsza światłość stworzona przez Boga to moja światłość. Powiada- ją, że kiedy Bóg stworzył swój boski Tron, napisał nad nim świetlistymi literami: Nie ma boga oprócz Boga, a Mahomet jest Posłańcem Boga. Kiedy Adam opuścił Raj, ujrzał na stopniach Tronu i na każdym miejscu w Raju wypisane imię Mahometa; wszędzie łączyło się z imieniem Boga. Powiedział: Panie, kimże więc jest ów Mahomet? Bóg Najwyższy odparł: To twój potomek i gdyby nie on, nie stworzyłbym ciebie. Wtedy Adam rzekł: Na świętość tego dziecka, bądź miłosierny wobec ojca. Wtedy rozległo się: O Adamie! Gdy- byś przy Mnie odwołał się do orędownictwa Mahometa pośród mieszkańców nieba i ziemi, zostałoby ono przyjęte [...] Wśród oznak jego misji były i takie, że nakazywał wodzie, by tryskała spomiędzy jego palców i dzięki swojej baraka pomnażał jej ilość, wielokrotnie, jak mówią o tym autentyczne tradycje. Jedna z nich opowiada o wydarze- niu na medyneńskim suku Zaura. Nadeszła godzina popołudniowej modlitwy. Włożył rę- kę do naczynia i prawie trzystu mężczyzn dokonało tą wodą ablucji. Anas opowiadał: Widziałem, jak woda tryskała spomiędzy jego palców [...] Znakiem była również baraka, dzięki której rozmnażał pożywienie, by nasycić nim tłumy i by starczyło go na długo. Za- szedł do Abu Talhy; były tam chleby jęczmienne. Kazał je sobie podać i rozkruszył, po- tem polano je stopionym tłuszczem. Wtedy przemówił, jak nakazał Bóg, i powiedział: Zaproście dziesięciu mężczyzn. Zaproszono ich i najedli się do syta. Po czym wyszli i zaproszono dziesięciu następnych i następnych... aż wszyscy się najedli, a było ich oko- ło osiemdziesięciu." Ptaki śpiewem głosiły jego chwałę i czyniły wyrzuty tym, które nie poszły w ich ślady. "Dobrze znane są słowa wilka skierowane do Uhbana Ibn Aus. Pasł swoje stado.Wilk stanął przed nim i powiedział: To zadziwiające, że tak sobie spokojnie pasiesz twoje stado i nic sobie nie robisz z proroka tak potężnego, że potężniejszego Bóg nigdy nie posłał, proroka, przed którym otwarły się bramy Raju, a mieszkańcy Raju spog- lądają z góry na walkę jego Towarzyszy. Między nim a tobą jest tylko to stado, gdyby nie on, znalazłbyś się w boskich zastępach. Uhban nawrócił się." Jego zalety i zasługi są nie- zliczone: "Świadczy na korzyść tych, którzy w niego wierzą i pozwalają mu sobą kiero- wać, a przeciw tym, co się go zapierają i okazują mu wrogość, przynosi dobrą nowinę temu, kto słucha Pana: nowinę, że otrzyma nagrodę; zapowiada karę temu, kto wolał iść za głosem namiętności. Bóg pozwala mu wołać do Siebie i dostarczać dowodów Jego mocy. Prorok oświeca tego, co weń wierzy i szuka jego światła, i wtedy ów odnajduje dobrą drogę. Jego światło przetrwało od czasów Adama [...] Adam znał Mahometa i pro- sił go o wstawiennictwo u Boga [...] Nikła jest wobec niego wielkość innych proroków, jak nikła światłość księżyca wobec słońca, a kropla wody wobec bezmiaru morza [...] On jest biegunem, w którym skupia się ich autorytet, sensem ich działań, jest wśród nich ozdobą jak najpiękniejsza perła w naszyjniku, najdoskonalszym wersem ich poematu, ogniskiem, wokół którego się zbierają, słońcem ich poranka, księżycem ich nocy [...] Powstań, ziemski imamie, wznieś się do najwyższego królestwa, stań się imamem miesz- kańców Niebios! [...] Archaniołowie zstąpili powitać najwyższego wodza; jego światło błyszczy największą jasnością, dostarcza oczywistych dowodów, jego tajemnica jest w pełni jawna, najwyższa jest jego potęga i zasługi, jego sława jest najwspanialsza, jego wygląd najprzyjemniejszy, religia najdoskonalsza, mowa pełna elokwencji, modlitwa najskuteczniejsza, wiedza ogromna, jego wołanie bardziej słyszalne, prośby lepiej speł- niane, jego wstawiennictwo niezastąpione, pomoc bezcenna, jego imieniem jest (muhammad), pobożny ponad miarę [...] Pan ukochał go nad wszystkich, w oczach wiernych jest najbardziej zasłużony." Szczegółowo opowiada się, jak w ciągu jednej nocy odbył podróż do nieba, podczas gdy jego ciało spoczywało na łożu: dosiadł klaczy o kobiecej głowie, Al-Buraka, a za przewodnika miał Gabriela. Powstały na ten temat księgi, jedna z nich została w śred- niowieczu przełożona na łacinę, stała się prawdopodobnie natchnieniem dla Dantego, znali ją ówcześni toskańscy poeci. W każdym z siedmiu nieb spotyka proroków, swoich poprzedników, ukazują mu się aniołowie-olbrzymy. Gabriel wyjaśnia mu tajemnice nieba i piekła. Staje przed obliczem samego Boga, który kładzie mu dłoń na głowie, by prze- niknęła go boska mądrość. Mistycy, teolodzy, filozofowie spekulują i bawią się w subtelności na temat jego roli, sensu jego misji, jego zalet. Zdaniem wielkiego hiszpańskiego mistyka Muhji ad- Din Ibn (al)-Arabiego, jego powszechnie znane upodobanie do kobiet symbolizuje upodobanie ca- łości do poszczególnych części, miłość Boga do wszelkiego stworzenia, Jego pragnienie, by wszystkie stworzenia w Nim się połączyły. Według mistyków "wszystko, niebo, zie- mia, aniołowie, ludzie, dżinny, zostało stworzone z ducha, duszy, serca, ciała Mahometa" (L. Gardet). Wierny lud szanuje go i czci. Kiedy się wymawia lub zapisuje jego imię, zawsze na- stępuje po nim eulogia: "oby Bóg go błogosławił i zachował w pokoju". Przysięga się na jego imię. Wielu powstrzymuje się od spożywania pokarmów, których on nie spożywał. Pewnego dnia Anglik Edward W. Lane podziwiał na kairskim suku prześliczne nargile. Zapytał ceramika, który je wyprodukował, dlaczego nie umieścił na nich swego znaku. "Boże chroń - odparł rzemieślnik - na imię mi Ahmad [jedno z imion przypisywanych Prorokowi]. Czy chciałbyś, żebym je wkładał do ognia?" Wielu wierzyło, że fakt nosze- nia takiego samego imienia jak Prorok dawał prawo do szczególnej pobłażliwości ze strony Boga. Umar chciał podobno zakazać nadawania owego imienia, ponieważ mogło dojść do tego, że Prorok byłby lżony, przeklinany, wyśmiewany. Rzeczywiście zdarzało się, że niewierni, którzy o zwykłym Arabie powiedzieli na przykład "Muhammad skła- mał", mieli poważne kłopoty. Za przeklinanie imienia Proroka według prawa religijnego grozi kara śmierci. Niedawno pewien profesor, Europejczyk, wywołał wielki skandal, ponieważ podczas konferencji w Bejrucie zacytował jedynie, jako świadectwo historycz- ne, w żadnym wypadku nie w swoim imieniu, średniowieczne przekleństwa, jakimi chrześcijanie obrzucali Mahometa. Stało się to sprawą wagi państwowej. Przez dłuższy czas uważano, że palenie tytoniu i picie kawy nie bardzo pozostaje w zgodzie z religią, ponieważ zwyczaje te nieznane były w czasach Proroka. Noszono medaliony, tabliczki, szlachetne kamienie, na których opisane były jego cielesne i duchowe przymioty, co mia- ło dawać cudowne efekty. Powoływano się na słowa Proroka: "Ten, kto ujrzy opis moich cnót po mojej śmierci, to jakby mnie samego widział, a tego, kto ów opis obejrzy z mi- łością do mnie, Bóg ustrzeże od ognia piekielnego, oszczędzona mu zostanie próba gro- bu, a w Dniu Zmartwychwstania nie będzie nagi." Z nabożnością wymienia się jego imiona. Ma ich być 99, jak imion Boga. Nosi się je w postaci amuletów, wisiorków. Lu- dowi poeci, deklamatorzy, śpiewacy uliczni wszędzie donośnie głoszą chwałę Mahometa przed zasłuchanym i zachwyconym tłumem. Potomkowie Proroka, członkowie jego rodziny, cieszą się szczególnymi przywilejami. Tworzą klasę szarifów (ludzi szlachetnych) oraz sajjidów (panów). [Szarifowie są po- tomkami Proroka przez Al-Hasana (sunnici), natomiast sajjidzi przez Al-Husajna (szyici) (przyp. kons.)]. Należny im jest szacunek, cześć, miłość. Trzeba znosić ich rozpasanie, niesprawiedliwość. Żaden z nich nie zostanie poddany karze piekła, ponieważ Prorok powiedział podobno: "Każdy węzeł pokrewieństwa, przez małżeństwo i przez krew, roz- wiąże się w Dniu Zmartwychwstania, z wyjątkiem mojego." Pobierają się między sobą, by zachować czystość świętej krwi. W niektórych krajach wykorzystali swoje pochodze- nie, by zagarnąć władzę i bogactwo. Doktryna szyitów, wyznawców oficjalnej religii w Iranie od XVI wieku, przypisuje nieomylność i nadprzyrodzone łaski imamom, to zna- czy kolejnym pierworodnym synom potomków Proroka w każdym pokoleniu. Kiedy w X w. Murzyn Kafur, potężny władca Egiptu, jechał konno ulicami, upuścił na ziemię pejcz; pewien szarif podniósł go i podał jeźdźcowi. Wtedy ów wykrzyknął: "Teraz mogę umrzeć. Jakiż mam jeszcze cel w życiu, kiedy potomek Posłańca Boga podał mi mój pejcz?" Kafur rzeczywiście wkrótce potem zmarł. Kamienie, o które Prorok się opierał lub na których siadywał, otaczane są czcią. Utrzymywano, że kamień z Mahadżdży w Hauranie ułatwiał przebieg porodu. W nieda- lekiej Malikijji czczono drewnianą miseczkę, z której jadł. W Kubie pokazywano studnię, do której napluł: woda ze słonej stała się słodka. W Jerozolimie, Damaszku, Dibinie w Hauranie, jak i wielu innych miejscach, oglądano i nadal się ogląda ślady jego stóp na kamieniach, bowiem - jak powiadają - kiedy szedł po skale, jego stopa zagłębiała się w niej, pozostawiając na zawsze ślad. Około roku 1200 jeden z jego potomków woził ze sobą tego rodzaju relikwię i zarabiał na tym. W dzisiejszych Indiach wiele ich można zo- baczyć. Szczególną czcią otaczano miejsce jego narodzin w Mekce, w którym zbudowa- no meczet. W 1184 r. hiszpański pielgrzym Ibn Dżubajr podziwiał tabliczkę z zielonego marmuru w srebrnej obwódce, dokładnie wskazującą miejsce narodzin. "Pocieraliśmy po- liczkami - pisał - o to święte miejsce, gdzie przyszedł na świat najświetniejszy z nowo- rodków, miejsce, którego dotknęło dziecię najczystsze i najszlachetniejszego pochodze- nia." Wszędzie przechowywane są relikwie po nim: włosy, zęby, sandały, płaszcz, dywa- nik modlitewny, rękojeść miecza, strzała. W Konstantynopolu, który stał się stolicą świa- ta muzułmańskiego, chlubiono się mnogością tych relikwii. Dwa włosy z jego brody przechowywano tam w czterdziestu kieszonkach włożonych jedna w drugą; raz do roku pokazywano je uroczyście wyznawcom Proroka. Uwielbienie, jakim lud otaczał Mahometa, było czasami tak wielkie, że w równej mie- rze stanowiło zagrożenie dla monoteizmu, jak, wedle Koranu, zagrażali mu Żydzi i chrześcijanie. Czyż jeden z komentatorów Koranu nie wyjaśniał pewnego wersetu utrzymując, że Bóg kazał zasiąść Prorokowi obok Siebie na Tronie? Kiedy cieszący się szacunkiem teolog At-Tabari zaprotestował (około roku 900), wierzący lud Bagdadu ob- rzucił kamieniami jego drzwi. W wielu środowiskach dość wcześnie wprowadzono do modlitwy inwokację na cześć Proroka. Funkcjonowała ona również jako odrębna całość. Utrzymywano, że miała cudowne właściwości i w końcu uznano, że "80 błogosła- wieństw" tego rodzaju przynosi odpuszczenie 80 grzechów lub nawet grzechów z 80 lat. Pewien mistyk widzi na tamtym świecie świetlaną istotę, która staje między nim a anio- łem-katem. Istota ta ukształtowana jest z licznych "błogosławieństw", które przez całe swe życie recytował ku czci Proroka. Mahomet, którego dusza znajduje się w raju, w bliskości Boga, osobiście wstawia się za grzesznikami, podczas gdy jego ciało spo- czywa w grobie cudownie nie zmienione. Nędzny dół w Medynie, w którym tak pośpiesznie złożono ciało Proroka, stał się cen- tralnym miejscem meczetu zdobnego w złoto, srebro, marmury, mozaiki, diamenty. Władcy muzułmańscy wzbogacali go darami, prześcigali się w czynieniu tej budowli co- raz świetniejszą. Obok Proroka spoczywają jego Towarzysze - Abu Bakr i Umar. Wśród ludu krąży legenda, że jedno miejsce zastrzeżone jest dla Jezusa, kiedy powróci u kresu czasu. Po odbyciu pielgrzymki do Mekki większość pątników udaje się do Medyny, by odwiedzić ów grób. Czyż Prorok nie powiedział: "Ten, kto odwiedza mnie po mojej śmierci, odwiedza mnie, jakbym był żywy"? A oto rady, jakich udziela współczesny mu- zułmanin mówiący po francusku: "Wejdziesz do Meczetu [...] i zbliżysz się do grobu. [Domek A'iszy] jest obecnie izdebką o jednych drzwiach, otwartych tylko w bardzo waż- nych okolicznościach. Od strony zewnętrznej ściany obite są wzdłuż zieloną draperią. Wąski, ciemny korytarz, do którego nie wpada najmniejszy promień światła, wiedzie do- koła. Po jednej stronie znajdują się kraty, wspaniałe, bogato zdobione, oddzielone od sie- bie kolumnami o podstawie z białego marmuru - tym różnią się od pozostałych - ze zło- tymi żłobieniami. Te białe kolumny, jednakowe na całej szerokości galerii, wytyczają granice , ar-rauda asz-szarifa, ogrodu mistycznego, duchowego. Jak mówi tradycja, modlić się tam to tak jakby modlić się w raju. Nie ujrzysz więc grobu Proroka." A dzisiejszy reformista, z obawy przed bałwochwalstwem, dodaje: "Będziesz stał przed kratą i nie będziesz się modlił. Modlitwa zastrzeżona jest dla Boga [...] Pełen jednak będziesz pobożnych myśli - wyrazisz je nie podnosząc zbytnio głosu - by z całego serca oddać cześć Posłańcowi Boga." Ta sama obawa - jej źródłem jest, trzeba to przyznać, wierność duchowemu posłannic- twu Mahometa - spowodowana bałwochwalczym kultem oddawanym Prorokowi przez nieoświecone tłumy, popchnęła niektórych reformistów do podjęcia bardziej radykalnych kroków. W 1804 r. wojska wahhabitów-purytanów, zajmując Medynę, usiłowały jak naj- skuteczniej zniszczyć kopuły wzniesione na świętym grobie, zagarnęły też wszystkie cenne przedmioty. Nic nie mogło jednak wykorzenić kultu, jaki żywią masy wobec czło- wieka, któremu zawdzięczają wiarę. A kult ten musi się jakoś wyrazić. A w jaki inny sposób, jeśli nie poprzez formy uważane przez elity za prymitywne? Jednak nie wszyscy wierzący mogą udać się do Medyny, a wszyscy pragną stale, wiel- ce się do tego przykładając, dawać wyraz swojemu uwielbieniu dla Proroka. W kilka wieków po hidżrze - dokładnej daty nie znamy - powstaje i szybko się rozpowszechnia rocznicowe święto Proroka. Wyznaczone zostało arbitralnie na poniedziałek, 12 dnia miesiąca rabi I. W poniedziałek bowiem emigrował do Medyny, w poniedziałek też zmarł. Obchody tego święta różnią się nieco w różnych krajach, ale niemal wszędzie or- ganizuje się procesję z pochodniami, ofiarowuje posiłki biednym, rozdaje wielkie ilości cukierków, kupcy ustawiają budki lub namioty oświetlone nocą latarniami, sprzedają ła- kocie, kawę. Zobaczyć tam wtedy można linoskoczków, zaklinaczy węży, bajarzy, róż- nego rodzaju facecjonistów. Dzieci wkładają nowe ubrania, ludzie składają sobie wizyty, leją na siebie pachnidła, harcują na wspaniale ustrojonych wierzchowcach. Wybuchają petardy. Wszystko tchnie radością. Defilują członkowie mistycznych bractw, po tysiąc- kroć wzywają imienia Boga i Mahometa, gestykulują z uniesieniem rychło zmieniającym się w szaleństwo, wpadają w trans, wydają nabożne okrzyki. W Kairze pewien szajch siedząc na koniu przejechał po plecach kilkudziesięciu bijących czołem derwiszów. Wszędzie ludzie recytują bez ustanku litanie, modlitwy, pieśni i poematy ku czci Proroka. Wygłaszane są przemowy, w których przedstawia się, w jakiej niewiedzy i w jakich ciemnościach pogrążony był świat, zanim pojawił się Mahomet, jak przyniósł on światło prawdy, by oświecić serca szlachetnych ludzi. W Turcji deklamuje się słynny poemat, ułożony na początku XV w. przez derwisza Sulejmana Czelebiego, opatrzony uzupełnie- niami innych poetów tego okresu. Tak opiewa on narodziny Proroka: Wszystko, co istnieje, przyjęło go z radością. Smutek gdzieś zniknął, ziemia obudziła się do nowego życia. Wszystkie drobiny wszechświata wołały zgodnym chórem: Witaj! Witaj! Witaj, o najwyższy sułtanie, witaj nam! Witaj, źródło poznania, witaj nam! Witaj, o słowiku z Ogrodu Piękności! Witaj, o ulubieńcu Boskiego Majestatu! Witaj, o Księżycu, witaj Słońce Drogi Prostej! Witaj, o ty, na zawsze złączony z Bóstwem! Witaj, o ty, jedyne schronienie grzesznika! Witaj, o ty, jedyna pociecho nieszczęsnego! Podczas gdy chrześcijaństwo widziało w nim największego wroga, człowieka złego i rozpustnego, a islam uwielbiał w nim "najdoskonalszą z istot", pojawiali się ludzie, któ- rzy nie rozumiejąc dostatecznie, czym jest wiara religijna, zwłaszcza zaś ta właśnie wiara, usiłowali widzieć w nim człowieka myślącego, działającego na tej samej płaszczyźnie co oni. Na początku XVIII w. hrabia de Boulainvilliers sławił w nim wolnomyśliciela, twór- cę religii racjonalnej. Żeby zaatakować chrześcijaństwo, Wolter czyni z Mahometa cy- nicznego oszusta, który jednak - opowiadając bajki - prowadzi swój lud ku chwale. Cały wiek widzi w nim nauczyciela religii naturalnej i racjonalnej, dalekiej od Szaleństwa Krzyża. Sławią go akademie. Goethe poświęca mu cudowny poemat, w którym Maho- met-geniusz porównany jest do potężnej rzeki. Rzeki i strumienie, jego bracia, wzywają go, prosząc o pomoc, by doprowadził je do Oceanu, który na nie czeka. Nie do pokona- nia, zwycięski, wspaniały, pociąga je za sobą. Tak oto wynosi swych braci, Swe skarby i swoje dzieci Czekającemu twórcy Na łono - z radości grzmiąc. [J. W. Goethe, "Poezje", t. II, "Pieśń Mahometa", przełożył W. Lewik, Ossolineum, Wrocław 1960 (przyp. tłum.)]. Carlyle umieszcza tego wielkodusznego człowieka wśród bohaterów ludzkości, uzna- jąc w nim pierwiastek boski. Późniejsi badacze sięgają do źródeł, odtwarzają biografię Proroka według historyków arabskich, coraz wnikliwiej zgłębianych. Pod koniec XIX w. arabista Hubert Grimme widzi w nim socjalistę, który narzucił reformę podatkową i spo- łeczną za pomocą pewnej "mitologii", bardzo zresztą uproszczonej, celowo zmyślonej, by przerazić bogatych i pociągnąć ich za sobą. Podczas gdy większość orientalistów usiłuje starannie wyważać swoje sądy i podkreśla przede wszystkim jego religijną żarliwość, belgijski jezuita Henri Lammens, wielki znawca źródeł, nadal z wyraźną niechęcią neguje szczerość Proroka. Uczeni radzieccy dyskutują, czy był reakcyjny, czy postępowy. Na- cjonaliści, socjaliści, a nawet komuniści w krajach muzułmańskich powołują się na niego jako na swego prekursora. Tak więc każdy poszukiwał w nim odbicia własnych niepokojów, problemów swoich lub swojego stulecia, zubożał go o to, czego sam nie rozumiał, każdy kształtował go na wzór własnych namiętności, zapatrywań czy wyobrażeń. I ja się od tego nie uchroniłem. Jeśli jednak osiągnięcie pełnego obiektywizmu jest niemożliwe, sofizmatem jest twier- dzenie, że w konsekwencji trzeba być rozmyślnie stronniczym. O tym człowieku, którego myśl i działalność wstrząsnęły światem, niewiele wiemy pewnego. Jednak jak w przy- padku Jezusa - poprzez wątpliwej wiarygodności opowiadania, poprzez kulawe tradycje przebija coś, co jest odbiciem szczególnej osobowości, zadziwiającej dla przeciętnych ludzi z jego otoczenia. To właśnie owo odbicie, takie, jak je uchwyciłem, pragnąłem utrwalić w tej książce. Sądzę, że obraz to nie uproszczony. Mahomet nie jest ani sata- nicznym monstrum jednych, ani "najdoskonalszą z istot" drugich, ani zimnym oszustem, ani teoretykiem w dziedzinie polityki, ani mistykiem tylko Boga miłującym. Jeśli słusznie rozumuję, Mahomet był człowiekiem złożonym, pełnym sprzeczności. Lubił przyjemnoś- ci - i oddawał się ascezie, często był współczujący - ale niekiedy okrutny. Był wierzącym, którego trawiły miłość do Boga i obawa przed Nim, i politykiem gotowym pójść na każ- dy kompromis. W życiu codziennym raczej pozbawiony daru słowa, a przecież jego pod- świadomość stworzyła teksty zbijające z tropu swą poetyckością. Był spokojny i nerwo- wy, odważny i bojaźliwy, dwulicowy i szczery, nie pamiętający zniewag i okrutnie mściwy, dumny i skromny, niewinny i zmysłowy, inteligentny i, w pewnych kwestiach, niesłychanie ograniczony. Tkwiła w nim jednak siła, która w sprzyjających okolicznoś- ciach miała uczynić z niego jednego z nielicznych ludzi, co wstrząsnęli światem. Czy jest coś dziwnego w tej jego złożoności i sprzecznościach, w jego słabościach i si- le? W końcu był człowiekiem jak inni słabym, a jednak potężnym - Muhammad Ibn Abd Allah z plemienia Kurajszytów, nasz brat. Literatura o Mahomecie W języku polskim nie mamy nazbyt wielu publikacji dotyczących życia Mahometa, a to, co się ukazało, jest tłumaczeniem z języków obcych. Najważniejszą publikacją jest przekład książki francuskiego orientalisty Maurice'a Gaudefroy-Demombynes'a "Naro- dziny islamu" (PIW, Warszawa 1988). Tytuł oryginalny tej pracy brzmi "Mahomet" - i rzeczywiście jest to biografia Mahometa ukazana na szerokim tle społecznym, politycz- nym i cywilizacyjnym. Wadą tej książki jest bezkrytyczne podejście autora do prezento- wanego materiału. W rezultacie "Narodziny islamu" są zbiorem cennych informacji, ale nie są próbą jednolitego zaprezentowania postaci Mahometa i określenia jego miejsca w procesie kształtowania się islamu. Nieco inny charakter ma książka Ivana Hrbka i Ka- rela Petracka "Mahomet" (P$W$N, Warszawa 1971). W tej stosunkowo niewielkiej pracy najwięcej uwagi poświęcono rozwojowi islamu po śmierci Mahometa: jest to więc w większym stopniu krótka charakterystyka islamu niż biografia Mahometa. Nadto znaczną część książki zajmuje antologia tekstów koranicznych. Elementy biografii Ma- hometa ujętej syntetycznie zawiera "Wprowadzenie" Józefa Bielawskiego do jego prze- kładu Koranu (PIW, Warszawa 1986). Również w pierwszym, jeszcze XIX-wiecznym przekładzie Koranu Jana Murzy Taraka Buczackiego (Warszawa 1858, przedruk: 1985) znalazł się przekład książki Washingtona Irvinga "Mahomet". Jest to jednak w większym stopniu utwór literacki niż praca popularnonaukowa. Podobny charakter ma nowela Kla- bunda (= Alfred Henschke) "Mahomet" (PIW, Warszawa 1970). W sumie zatem czytelnik niewiele znajdzie rzetelnych prac o Mahomecie w języku polskim. Stąd jedyną drogą do zdobycia obszerniejszej wiedzy są książki obcojęzyczne. Najwięcej prac o Mahomecie powstało w muzułmańskim kręgu kulturowym, a przede wszystkim w świecie arabskim. Omówienie ich jest niemożliwe, jest to bowiem literatura olbrzymia. Ale u jej źródeł leży jedno dzieło, jakim jest sira (po arabsku to słowo oznacza drogę, a co za tym idzie biografię) Mahometa, napisana przez zmarłego w 768 roku Ibn Ishaka. Niestety, oryginał tego dzieła zaginął. Szczęśliwym trafem w IX wieku Ibn Hi- szam (zm. w 834 r.), opierając się na dziele Ibn Ishaka, napisał znacznie poszerzoną wer- sję biografii Mahometa, znaną jako "Sirat Rasul Allah" (Biografia Wysłannika Boga). Ta biografia dochowała się do naszych czasów i została krytycznie wydana przez niemiec- kiego orientalistę Ferdynanda Wüstenfelda w Londynie w 1867 r. Istnieją też przekłady europejskie tej biografii: niemiecki G. Weila (Stuttgart 1864) i angielski A. Guillaume'a (Londyn 1955). Ukazała się też skrócona niemiecka wersja G. Rottera (Tybinga 1976). Ale postać Mahometa frapowała również Europejczyków, a literatura w językach eu- ropejskich o Mahomecie jest również olbrzymia. Ograniczę się do prezentacji najważ- niejszych dzieł powstałych w ciągu ostatniego półwiecza. Dla wcześniejszych i późniejszych dzieł bezcennym źródłem są dwa pierwsze tomy "Annali dell'Islam" L. Caetaniego (Mediolan 1905 i 1907), zawierają one bowiem prze- gląd i krytyczne omówienie całej (podówczas dostępnej) wiedzy o Mahomecie zawartej w źródłach muzułmańskich. Do dziś każdy, kto chciałby się zająć postacią Mahometa, winien sięgnąć do tych materiałów. W orientalistyce francuskiej - obok publikacji wymienionego M. Gaudefroy-Demom- bynes'a - cenioną pracą jest "Le Probleme de Mahomet Regisa Blachere'a" (Paryż 1952). Za dobrze napisaną literacko, choć o mniejszych walorach naukowych, uchodzi książka Emila Dermenghema "Mahomet et la tradition islamique" (Paryż 1950 - 2. wydanie, na- stępne pojawiają się co kilka lat). Najobszerniejszą napisaną po francusku biografią Ma- hometa jest książka Muhammada Hamidullaha "Le Prophete de l'Islam" (Paryż 1959). Pi- sana jest ona z pozycji wierzącego muzułmanina, stąd fakty często mieszane są z wiarą, co nie zawsze prowadzi do krytycznego ujęcia problematyki. Do najnowszych, a zarazem do najbardziej cenionych prac francuskich o Mahomecie należy proponowana czytelni- kom książka M. Rodinsona "Mahomet". Od czasu pierwszego wydania w 1961 roku była kilkakrotnie wznawiana, ukazały się również przekłady, m.in. angielski (1971) i niemiec- ki (1977). M. Rodinson stara się nieburzyć tradycyjnego muzułmańskiego obrazu postaci Mahometa, ale jednocześnie podchodzi krytycznie do wielu wyraźnie apologetycznych faktów. Najważniejszą pracą w języku niemieckim jest "Mohammed und der Koran" Rudiego Pareta (Stuttgart 1980 - 5. wydanie poprawione). Jest to krytyczna prezentacja życiorysu Proroka na tle przemian społeczności arabskiej. W języku angielskim największe znaczenie mają publikacje W. Montgomery'ego Wat- ta: "Muhammad at Mecca" (Oxford 1953) i "Muhammad at Medina" (Oxford 1956). Jest to obszerna prezentacja postaci Mahometa, środowiska Arabii przedmuzułmańskiej i kry- tyczna interpretacja źródeł, jak i ówczesnej wiedzy. Wyniki badań Montgomery'ego Wat- ta znalazły podsumowanie w popularnej książce "Muhammad, Prophet and Statesman" (Oxford 1961). W ciągu ostatnich kilkunastu lat prace Montgomery'ego Watta uchodziły za kanoniczną interpretację dziejów wczesnego islamu, nawet jeśli wielu orientalistów ze sceptycyzmem przyjmowało rekonstrukcję wydarzeń proponowaną w trzech wymienio- nych dziełach. Jak dotychczas dysponujemy jednym tylko opracowaniem, które całkowi- cie neguje obraz wczesnego islamu i biografię Proroka, jaką znamy ze źródeł arabskich i opracowań europejskich. Tym opracowaniem jest książka Patrycji Crone i Michaela Cooka zatytułowana "Hagarism. The Making of the Islamic World" (Cambridge 1978). Ze względu na burzę i na protesty, jakie książka ta wywołała, chciałbym się zatrzymać przy niej nieco dłużej. Otóż P. Crone i M. Cook rozpoczynają swoje badania od kartezjańskiego niemal scep- tycyzmu, powiadają bowiem, że znana nam historia wczesnego islamu (a więc i biografia Mahometa) pochodzi ze źródeł powstałych w najlepszym wypadku w sto lat po jego śmierci. Z wielu więc względów można ją odrzucić jako niemiarodajną. W związku z tym nie pozostaje nic innego, jak sięgnąć do źródeł współczesnych rodzącemu się islamowi, źródeł zewnętrznych. P. Crone i M. Cook to czynią. I co się okazuje? Otóż początek misji Mahometa nie był dążeniem do zapewnienia sobie prywatnej ochrony przed Kurajszytami dzięki przymie- rzu z medyneńczykami, lecz był dążeniem do głoszenia idei odkupienia dla Żydów. Ma- homet być może nawet głosił, że jest dla plemion żydowskich oczekiwanym przez nich odkupicielem. Co więcej, został przez Żydów zaakceptowany, podobnie jak jego arabscy zwolennicy. Jako odkupiciel Mahomet wkracza do Jerozolimy, co jednocześnie oznacza, że żył dłużej niż uznaje to historia oficjalna (do 634, a nie do 632 r.). Tutaj dopiero, w Je- rozolimie, zrywa z Żydami i zbliża się wpierw do chrześcijan, a potem do Samarytan. Tak więc wczesne dzieje islamu mogłyby się okazać zupełnie inne niż te, jakie znajdu- jemy w znanych nam badaniach. Czy tak jest na pewno, to inna sprawa. Trudno bowiem całkowicie odrzucać źródła muzułmańskie (choć ze względu na ich apologetyczny cha- rakter trzeba patrzeć na nie krytycznie), jak również trudno jest pełnym zaufaniem darzyć źródła zewnętrzne, nawet jeśli są współczesne czasom Proroka. Niemniej należy przyjąć, że znane nam biografie Proroka na pewno nie w pełni odzwierciedlają rzeczywiste wyda- rzenia. Niestety, jedyną drogą do odtworzenia tej rzeczywistości są kolejne przybliżenia oparte niemal wyłącznie na spekulacji intelektualnej. Źródeł bowiem więcej już nie przy- będzie. A szkoda. Janusz Danecki 1/ 1