Delstone - Googleplex pojawia się i znika

Szczegóły
Tytuł Delstone - Googleplex pojawia się i znika
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Delstone - Googleplex pojawia się i znika PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Delstone - Googleplex pojawia się i znika PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Delstone - Googleplex pojawia się i znika - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DELSTONE Googleplex pojawia się i znika Gdy Googleplex pojawił się w naszym mieście, ptaki wpadały na szyby, psy wyły, a pani Van Randwyck, która wróżyła z ręki i widziała przyszłość, wsiadła do samochodu i wyjechała. Na zawsze. Googleplex pojawił się w dzielnicy handlowej, gdzie zmiażdżył lodziarnię i parking przed domem pogrzebowym pana Keplingera, naprzeciwko apteki. Zmiażdżył także ludzi, którzy się tam znajdowali. Nikt nie widział jego przybycia. Niektórzy twierdzą, że tam byli, ale kłamią. Inni twierdzą, że nie ma pewności, czy to przybycie w ogóle nastąpiło. Ci nie wiedzą. Googleplex mógł pojawić się w każdym mieście. Mógł spaść na ocean, las, w głębokie kaniony na zachodzie albo na księżyc. Mógł spaść w jądro Ziemi, na inną planetę lub na jakąś anemiczną gwiazdkę, której nawet nie widać i nie można by wypowiedzieć życzenia, gdyby spadła. Mógł się pojawić wszędzie. Ale pojawił się w naszym mieście i dlatego niektórzy uważają, że zostali wybrani. Nikt nie wie, czym był, jest lub będzie Googleplex. Ani kłamcy, ani niedowiarkowie. Wie tylko Richard. Tak mi się wydaje. Jeśli jeszcze w ogóle może cokolwiek wiedzieć. Nasze miasteczko ma nazwę, ale czy to ważne? W chwili przybycia Googleplexu mieszkaliśmy w mieście jakimś tam. Miałam chłopaka, którego pokazali w dzienniku. Nazywał się Ricky. Albo Richard, zależnie od towarzystwa. Był średniego wzrostu i przypominał kulturystę, który już od dawna nie odwiedza siłowni. Jego oczy były trochę niebieskie, a trochę brązowe… a na czubku głowy miał dziwny wicherek; zaczesany na czoło wyglądał jak odstająca aureola. Powiedziałam, że był moim chłopakiem. Byliśmy ze sobą od dawna, byliśmy blisko - chcę powiedzieć, że to był związek, a może nadal jest, ponieważ nie wiem, jak sprawy potoczą się dalej. Wiem, że lubił staroświeckie gaźniki, filmy, na których orientalni dyktatorzy dostają w kuper, oraz bardzo, bardzo głośnego rocka. Googleplex go fascynował. Miał na jego temat swoją teorię, prawdopodobnie równie prawdziwą, jak inne, przez co można go zaliczyć do grona kłamców. Ale chciał dobrze. Był dla mnie odtrutką na świat. Kochałam go, jednak ta miłość była ułomna, skażona niepewnością, ponieważ Richard był nieśmiały, tak jak wielu mężczyzn, a ja musiałam się jeszcze dużo nauczyć. Jedno chcę zaznaczyć wyraźnie: mimo całej przerażającej obcości Googleplex był - na swój sposób - bardzo piękny. Stara pani Wertz, która mieszka na tym samym korytarzu, przysięga, że słyszała przybycie Googleplexu. Twierdzi, że cały budynek się zatrząsł, tak jak tego dnia, gdy silos pana Haywarda eksplodował w wyniku samozapłonu. Podobno szyby zadźwięczały, rury kanalizacyjne jęknęły jak rozstrojona gitara, z sufitu posypał się kurz. Tylko nadejście Googleplexu mogło spowodować to wszystko. Nie kłamie. Jest wariatką. Pewnej nocy zadzwoniła do mnie i powiedziała, że na latarni na parkingu jest wielki wąż, anakonda lub pyton, który pożera przechodzące dzieci, czasami porywając je wprost z rowerków. Pewnej nocy zadzwoniła do mnie i powiedziała, że przed oknem jej sypialni zawisł latający talerz. Pewnej nocy zadzwoniła do mnie i powiedziała, że Richard jest wspaniałym chłopcem. Myślała, że wie lepiej ode mnie? Googleplex poruszył się tylko raz. Niektórzy mieszkańcy miasteczka twierdzą, że widzieli, jak się rusza, ale ja nie, tylko raz, tuż przed jego zniknięciem, a i wtedy właściwie tego nie widziałam. Zauważyłam tylko, że zmienił położenie. Czasami Richard także mówił, że widzi jego ruchy. Wieczorami, gdy dziewczyna z budki podsunęła nam już colę i kubeł lśniącego od tłuszczu popcornu "na drogę", siadywaliśmy na placu świętego Andrzeja w samym środku miasta i przyglądaliśmy się Googleplexowi. Patrzyliśmy, jak noc prześlizguje się wokół niego, jakby nawet ciemność odsuwała się od czegoś tak dziwnego. A Richard przysięgał, że widział jego ruch. Według mnie Googleplex był za duży, żeby się ruszać. A raczej nie ruszał się tak, jak ja to rozumiem. Gdyby się ruszał, mielibyśmy trzęsienie ziemi, powodzie, zarazy, ognisty deszcz. Cała planeta by się przechyliła, gdyby ruszał się tak, jak ja to rozumiem. Ale poruszył się tylko raz. I myślę, że gdybym nawet na niego wtedy patrzyła, też bym tego nie zauważyła. Był wielki. Sięgał nieba, przebijał chmury nieprawdopodobnie cienkimi, niby- kryształowymi kolcami o wielu fasetach. Jego geometria ubliżała fizyce z równą łatwością, jak fakt jego istnienia uniemożliwiał jakiekolwiek wyjaśnienie. Wielu usiłowało go badać - ludzie z uniwersytetów, korporacji i wojska. Opukiwali go diamentowymi wiertłami, plastykiem i nuklearnymi detonatorami. Obwąchiwali go gazowo-chromatycznymi spektrolizerami. Usiłowali rozpoznać materiały, z których go wykonano, rozłożenie ich ciężaru. Bezowocnie sondowali go radarem, sonarem, mikrofalami, przenośnymi akceleratorami wiązek przeciwbieżnych i sygnałami radiowymi. Kręcili głowami. Mówili, że to niemożliwe. Potem, jak inni, poddawali się i odjeżdżali. Byli także tacy, którzy nie wiedzieli. Nie wiem, czy Richard mnie kochał, lubił, czy było mu ze mną wygodnie. Czasami wydawało mi się, że mnie kocha - naprawdę, tak jak mężczyźni jemu podobni kochają coś tak cudownie prostego jak śrubokręt. I lubił mnie. Na ogół mnie lubił, choć tego także nie wiem na pewno. Był niewolnikiem pozorów i tradycji. A może raczej w nie wierzył - nie wiem, cholera, nie wiem. Miłość chyba się dla niego liczyła, tak jak towarzystwo i seks. Ale czasami miałam wrażenie, że jego zrozumienie dla tych spraw nie wykracza poza ich mechaniczną funkcję i instytucjonalną wartość. Nie słyszał w naszym związku muzyki, nie widział w nim zachodu słońca, a jeśli widział, to nigdy się nie wzruszał. Prawdę mówiąc, ani razu nie widziałam go wzruszonego lub pod wpływem silniejszej emocji. Jeśli nie liczyć fascynacji Googleplexem. Jestem osobą wykształconą, lecz Googleplex mnie nie zafascynował. Fascynował mnie Richard. Wracałam z randek zmęczona, lecz jednocześnie w stanie przedziwnego uniesienia, jakbyśmy balansowali na jakiejś granicy, jakbym uniknęła o włos katastrofy, kolejny flirt z zagładą. Bez niego cierpiałam, przy nim byłam przerażona i powoli uzależniłam się od narkotycznego działania adrenaliny. Ale nie potrafiłam rozwiązać jego zagadki, tak jak on nie potrafił rozwiązać zagadki Googleplexu. Żadne diamentowe wiertła, żadne radary ani uczeni nie zdołaliby dać mi odpowiedzi, których pragnęłam. Tylko Richard. A on nie mógł. Często tam bywaliśmy, w centrum miasta, gdzie pojawił się Googleplex, zwłaszcza później, gdy władze wyłączyły reflektory, zabrały ogrodzenie i żołnierzy. Niektórzy jeszcze się tam kręcili - brodaci naukowcy z jakichś tam uniwersytetów, odjechani czciciele czegoś tam lub grube kmioty z Wisconsin, z żonami i dziećmi, w oldsmobilach z błotnikami z drewnopodobnego tworzywa sztucznego. Richard przyjeżdżał po mnie w bronco - farba obłaziła z karoserii, a resory były tak stare, że na Gwiazdkę dla żartu kupiłam mu paczkę plastrów przeciwko chorobie lokomocyjnej. Za każdym razem włączał radio na cały regulator, tak że te jego tanie głośniki omal nie wybuchały, a kiedy wysiadałam, miałam wrażenie, że wszystkie molekuły w moim ciele odłączyły się jedna od drugiej i Richard będzie mnie musiał zanieść do domu w dłoniach jako kupkę galarety. Potem robiliśmy to, co mieliśmy zrobić - czasami oglądaliśmy film, czasami spacerowaliśmy po deptaku przy autostradzie - Richard pod jakimś pretekstem przejeżdżał przez miasto i na chwilę przysiadaliśmy na placu świętego Andrzeja. Żeby popatrzeć na Googleplex. Richard wykrzykiwał różne rzeczy do ludzi, którzy tam pracowali. "To budka telefoniczna z kosmosu!" - do takich, którzy wyglądali na inżynierów. "To Jezus i trzeba mu wynająć tani pokój!" - do obłąkanych wyznawców. "To gruby Marsjanin, przyjechał na safari!" - do buraków z Wisconsin. Zawsze wiedział, jakie kłamstwo powiedzieć. Ale chyba nie wiedział, co ma powiedzieć mnie i jego milczenie, a raczej niemożność odezwania się brzmiało równie oskarżycielsko, jak kpiny rzucane ludziom, którzy usiłowali zrozumieć Googleplex. Gdyby mógł mi powiedzieć to teraz, kiedy wie już wszystko, naprawdę wszystko, wiedziałabym, że nie kłamie. Nie miałabym nadziei, że tak jest. Straszna rzecz ta nadzieja. Wydaje mi się, że tym, co ciągnęło ludzi do Googleplexu, oprócz jego niewytłumaczalnej obcości, był fakt, iż w pewien sposób wydawał się zrozumiały. Jak poezja. Wszyscy tłumaczyli go sobie na swój sposób, ale zawsze opisywali rzeczy zakorzenione w całkowicie powszedniej, wygodnej rzeczywistości codziennego życia. Dla niektórych wyglądał jak Jezus Chrystus pod wielofasetową płaszczyzną, wodzący za nimi wzrokiem, coś jak Ronald Reagan na tej fotografii, którą szalona pani Wertz miała w salonie na ścianie nad magnetofonem. Dla innych był to artystyczny gest, poświęcony niezmiernie porywającemu uczuciu, jak film Stevena Spielberga, tylko o wiele mniej skomplikowany. Inżynierowie i mechanicy uważali, że to jakaś maszyna. Geologowie mówili o żlebach krystalicznych, graniach i latających lakolitach. Fizycy szukali potwierdzenia dla jednolitej teorii pola, metafizycy dyskutowali o przeznaczeniu. Pastorzy, kardynałowie i szamani twierdzili, że znają wszystkie odpowiedzi, a niektórzy usiłowali na tym zarobić. Co myślałam ja? Nie wiem. Googleplex mnie nie fascynował. Ale pamiętam, że w dzieciństwie śniło mi się coś podobnego. Koszmar, ciągle taki sam. Świat przedstawiony jako płaska wycinanka, film rysunkowy, cały na żółto, jakby twórca snu poskąpił pieniędzy na inne kolory. Stałam na chodniku. Po drugiej stronie ulicy widziałam dziewczynkę, jak zdjęcie Shirley Temple. Miała włosy skręcone w spiralne loczki, pięć lub sześć sprężynek. Zatrzymała się i zerwała stokrotkę, rosnącą tuż przy chodniku: dwa listki, pięć płatków. Nie zauważyłam wcześniej, żeby ten kwiatek tam był, tak jakby to ona go stworzyła. Zaczęła zrywać płatki, jeden po drugim, aż doszła do ostatniego. W tej samej chwili spojrzała na mnie, uśmiechnęła się z niesamowitą, niewyobrażalną złośliwością - do dziś trudno mi uwierzyć, że jedna kreska może wyrazić aż taki ładunek uczucia - i urwała płatek. A świat zniknął w spazmie ciemności i próżni tak strasznej, że obudziłam się z krzykiem. Richard i ja postanowiliśmy się pobrać - w pewnym sensie, że tak powiem. Nie poprosił, nie zdecydował za mnie. Powiedział tylko "powinniśmy się pobrać", co zabrzmiało jak "muszę wymienić koło" albo "spodnie mnie piją w pasie, muszę trochę schudnąć". Siedzieliśmy na placu świętego Andrzeja, nie na samym środku, lecz na którejś z ławeczek przy chodnikach, dzielących park na sześć jednakowych cząstek, jak trójkąciki tortu. Stara zardzewiała latarnia syczała i migotała żółtym światłem. Ćmy trzepotały zwodniczo wokół niej, wpadały z miękkim pacnięciem na jej szybki. Pod Googleplexem stała grupka jakichś ludzi, lali na jego powierzchnię coś zimnego i dymiącego. Chyba chcieli odmrozić kawałek, tak jak lekarze usuwają cysty. Śmierdziało paloną gumą. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Uzależniłam się od adrenaliny, ale kiedy ta chwila wreszcie nadeszła, okazało się, że moje teorie nie pasują do układanki życia. Jak mam się oddać komuś zupełnie obcemu? Małżeństwo, rany boskie. Miałam dzielić życie z Richardem, a on ze mną, mieliśmy walczyć o skrawki własnego terenu, prowadzić wszystkie te podchody, jak zwykle nowożeńcy, a kiedy przeminie urok nowości, mieliśmy się dorobić dzieci, kłócić się o pieniądze, a on pewnie wdałby się w romans z tą dziewczyną z budki ze słodyczami. A ja bym poczuła smak klęski. Te dni i noce, kiedy światło nabiera lodowatego blasku wieczności… Ciągle usiłowałabym go skłonić do szczerej rozmowy, ciągle usiłowałabym go rozgryźć. A on, tak jak teraz, nigdy nie dostrzegłby we mnie tego, co wyróżniało mnie spomiędzy innych. Ale i tak chciałam i, niech mi Bóg wybaczy, myślałam, że zdołam go zmienić… albo siebie. Może chmury się rozstąpią i spłynie na nas objawienie. Bo tego potrzebowałam - on też. Teraz już nie wiem, czy może mi to dać. Nie wiem, czy może zrobić dla mnie cokolwiek… albo dla siebie. Więc wtedy nic nie powiedziałam, a zaraz potem temat odszedł w zapomnienie. Ponieważ Googleplex się poruszył. Miałam już powiedzieć "tak", "może" albo "nie wiem", kiedy Googleplex się poruszył. Niech go piekło pochłonie, ten Googleplex, jeżeli gdziekolwiek istnieje lub będzie istnieć. Trzęsę się z nienawiści na samo wspomnienie o tej chwili, tak samo jak wtedy. Poruszył się i nagle wszystko zostało zapomniane, noc, latarnie, ćmy, ozonowy zapach dziwnego płynu, kwestia małżeństwa. Przepadło. Siedzieliśmy na ławce, myśli iskrzyły we mnie jak elektryczność i nagle wyczułam subtelną zmianę… czegoś… tak jak na dogorywającej imprezie, kiedy raptem wszystkie rozmowy się kończą, zapada milczenie, ludzie spoglądają na siebie z uśmiechami winowajców, a potem się śmieją. Odwróciłam się i zobaczyłam, że wszyscy ci ludzie pracujący u stóp Googleplexu zniknęli. Ich sprzęt też. Moje oczy nie mogły się oderwać od kształtu w nocnym mroku. Googleplex się przesunął. Stał zwrócony w innym kierunku, zupełnie inaczej przekrzywiony, znane powierzchnie, ostre krawędzie i kąty Eschera nagle upiornie obce. Nie wierzyłam własnym oczom. Tak ogromna bryła, taki ruch… powinnam coś usłyszeć, ryk trąb, krzyk aniołów, cokolwiek! A nie usłyszałam. Nie było ostrzeżenia, nie było wytłumaczenia, nie było żadnego znaku. Poruszył się i tyle. Serce przestało mi bić. Wszystko wokół jakby się zatrzymało, jakby piorun trafił w słup wysokiego napięcia i całe miasto zamarło. Przez jedną zmartwiałą chwilę nie mogłam nic z siebie wykrztusić - nie mogłam myśleć. Potem Richard syknął: - Oż ty! Poderwał się, zeskoczył z ławki i pobiegł parę kroków, krzycząc: - W mordę! Oż ty w mordę! Odwrócił się do mnie z błędnym wzrokiem, w słabym świetle wyglądał całkiem jak szaleniec, i wrzasnął: - Mówiłem ci! Mówiłem, że się rusza! W pysk! Ruszyło się! Skuliłam się na ławce. Moje uczucia powoli zmieniły kierunek i z zagubienia i strachu podryfowały ku cichej urazie. Richard popędził do Googleplexu, jakby nikt stamtąd przed chwilą nie zniknął, jakby się nic nie poruszyło i jakbyśmy rozmawiali o czymś nieważnym, na przykład o pogodzie. Jakby nie liczyło się nic innego. Potem poszło już szybko. Znowu przygnali żołnierzy, postawili ogrodzenia, a Googleplex dalej pochłaniał całe światło. Wróciły tłumy, Richard zaś wystąpił w CNN. Myślałam, że ponowne opowiedzenie, w jaki sposób Googleplex pojawił się w naszym mieście, poruszy jego pamięć, ale on zaprezentował się w urzekający i, według mnie, wkurzająco skromny sposób i nie powiedział niczego istotnego. Pani Wertz przysięgała, że ziemia zadrżała, gdy Googleplex się poruszył, a ja, z innego powodu, także tak uważałam. Ale ona jest szalona. To nie jej wina. Googleplex pozostał w naszym mieście jeszcze przez dwa dni, po czym zniknął. Tak, jak nikt nie widział jego nadejścia, nikt nie widział też jego odejścia. Po prostu zniknął, a przy okazji ściął pierwsze piętro apteki, czyniąc to z precyzją diamentowej piły. Cięcie było pod lekkim kątem, na południowej ścianie odsłoniło cześć sufitu na parterze, na północnej zostawiło pół metra muru. Rury, przewody, zaprawa, kołki, w niektórych przypadkach także gwoździe były ucięte tak gładko, że wyglądały, jakby tak je wyprodukowano. Później, gdy eksperci na śmierć zbombardowali budynek promieniami i falami, okazało się, że cała struktura została poddana stresowi kompresyjnemu i torsyjnemu, spowodowanemu przez uderzenie o dużej prędkości. Gdyby budynek był człowiekiem, przerażenie wyssałoby mu cały pigment z włosów i wapń z kości. Googleplex zniknął, ale zostawił po sobie zagadki w postaci apteki, a także coś jeszcze. Maleńką skazę w ściętej płaszczyźnie, rodzaj odprysku, szpikulec wystający z północnej krawędzi budynku. Przypominał mi promień korony Statuy Wolności. Na czubku tego promienia tkwił mały kryształ, pulsujący żywym, złowieszczym blaskiem radu. Siedzieliśmy na środku placu świętego Andrzeja i przyglądaliśmy się, jak żołnierze ładują czołgi i sterowane radarem działa na wielkie platformy. Parkowe latarnie już się paliły, ale żołnierze obstawili miejsce akcji reflektorami i wszystko ginęło w niemiłosiernym białym blasku. Powietrze lepiło się od spalin diesla. Park drżał od ryku silników z turbodoładowaniem. Richard siedział ze stopami na poręczy ławeczki. Opierał się o mnie. Obserwował aptekę oraz mężczyzn w białych kombinezonach i maskach tlenowych, którzy za pomocą instrumentów dentystycznych usiłowali oderwać rozmaite części budynku i schować je do torebek na dowody rzeczowe. - Ja to jeszcze dostanę - mruknął. Do mnie, w pustkę, do nikogo szczególnego. Chodziło mu o ten pozostawiony fragment Googleplexu. Jeśli to był naprawdę jego fragment, ciągle nie jestem przekonana. Wszyscy o nim mówili. Wszyscy go chcieli mieć. Ja tam nie wiem. Nie pytałam, jak zamierza tego dokonać, zwłaszcza że ekipom rządowym i przedstawicielom wielkich laboratoriów nie udało się "tego dostać". Światło, które z niego promieniowało, było jak bańka blasku. Nikt nie mógł go dotknąć. Ale dla Richarda to nie miało znaczenia, ponieważ tak naprawdę nie zamierzał "tego dostać". Zamierzał powtarzać przez następne pięćdziesiąt lat: "Ja to jeszcze dostanę. Zobaczysz. Jeszcze to dostanę". Kwestia ślubu nie powróciła od czasu, gdy Googleplex się poruszył. Uznałam, że właśnie nadarza się okazja i choć dziś tego żałuję, wtedy wydawało mi się to na miejscu, więc powiedziałam: - To piękny kryształ. Można by z niego zrobić wyjątkowy pierścionek. Richard nie odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, ale z całego jego ciała popłynęło ku mnie zdumienie. - Zwariowałaś? Kiedy to dostanę, sprzedam to za milion dolarów… Kupię sobie przyzwoity wózek, toyotę z napędem na cztery koła, z klimatyzacją, aksamitnymi siedzeniami i odlotowym sprzętem. - Zastanowił się krótko i dodał: - Może bym jeszcze kupił dom nad jeziorem i powiedziałbym temu pierdole Quigginsowi, gdzie może sobie wsadzić swoje wykładziny i glazurę. - Parsknął brzydkim śmieszkiem. - Pierścionek… Pierścionek to ja dostanę w każdym sklepie. Nie wiem, czego się po nim spodziewałam, ale w tym jednym, brutalnie efektywnym zdaniu udało mu się zawrzeć odpowiedzi na wszystkie pytania o nasz związek. Zerwałam się na równe nogi. Richard upadł do tyłu, uderzył głową o drewnianą poręcz. Byłam zła, a może ugodzona do żywego, w każdym razie jakieś silne uczucie zaiskrzyło się we mnie jak prąd w przewodzie bez izolacji. Stanęłam, podparta pod boki, a Richard spojrzał na mnie ze zdziwieniem i, jak nadal mi się wydaje, rozbawieniem. I to mi wystarczyło. To był ten katalizator. Ta niedbała, lekceważąca reakcja na moją reakcję. W jednej chwili, tak jak ci ludzie, którym w chwili zagrożenia przed oczami staje całe życie, ujrzałam naszą przyszłość, samą siebie walczącą z jego brakiem zrozumienia i jego ciche poczucie wyższości, aż do nieuniknionego finału, gdy on zmęczy się mną, albo ja nim i któreś z nas po prostu zobojętnieje. Teraz trudno mi uwierzyć, że to zrobiłam, ale pomaszerowałam przez ulicę, prosto w ten buzujący światłem piec, który niegdyś był apteką i zaczęłam się wspinać po aluminiowej drabinie, jednej z wielu na południowej ścianie. Ktoś chciał mnie złapać, ale się wyrwałam i wspinałam się dalej. Zdaje się, że Richard za mną zawołał, pytał, co wyprawiam, żądał, żebym zeszła. Inni ludzie też krzyczeli. Dotarłam na górę i przeszłam pomiędzy obnażonymi belkami, aż dotarłam do fragmentu nienaruszonej podłogi i przebiłam się przez grupkę postaci w białych kombinezonach wokół szpikulca. Zdaje się, że zdziwienie ich sparaliżowało, zwłaszcza kiedy wyciągnęłam rękę i chwyciłam kryształ. Poczułam, że moje palce zagłębiają się w bańkę światła. Wtedy coś się wydarzyło. Kiedy tego dotknęłam. Coś przeze mnie przeszło. Nie było to trzęsienie ziemi pani Wertz, międzygwiezdny zew telepatyczny czy wszechogarniająca miłość Jezusa. To było coś bardzo potężnego, jakby otwarła się we mnie przepaść bez dna, jak w moim śnie, gdy dziewczynka-wycinanka wyrwała stokrotce ostatni płatek. Coś szarpnęło za moje zdrowe zmysły i obudziło we mnie pragnienie ucieczki, dokądkolwiek, jakkolwiek, coś niepojętego i bardzo, bardzo silnego. Mięśnie mi zadrgały. Włosy się zjeżyły. Oczy wyszły z orbit. Richard przepchnął się przez tłum białych postaci… widziałam go w zwolnionym tempie, jakby świat i wszystko, co znałam i czułam, stał się śmietniskiem głupich, prymitywnych wymysłów. Richard miał minę tak przerażoną, że prawie śmieszną i pamiętam, co sobie pomyślałam: albo się boi, że zrobię coś, na co jemu nie starczy odwagi… albo boi się o mnie. Miałam nadzieję, że chodzi o to drugie. Tak czy tak, chwycił mnie za przegub, żeby oderwać moją rękę od kryształu i wtedy poczułam, że przeszywa mnie coś innego, uczucie tak niezgłębione i transcendentne, jak pierwsze, lecz inne w sposób, którego nie umiem wyjaśnić, a Richard się zmienił - tak szybko, że nawet nie zauważyłam, kiedy. Jego ciało stężało niczym beton, wszystkie linie jego ciała - wklęsłości, dołeczki, węzły mięśni i falujące włosy, a także lśniące oczy bez tajemnic - nagle zmieniły się w płaskie, ostre i kanciaste powierzchnie, tak jakby Richard stał się dziełem kiepskiego rzeźbiarza, który umie ciosać tylko linie proste. Nie mogłam go poruszyć. Wrósł w podłogę jak góra wrasta w skorupę ziemską. Białe postacie cofnęły się, nieme z zaskoczenia. Potem zaczęły krzyczeć, jedna podbiegła do mnie, ale druga ją chwyciła i zawołała: - Nie dotykaj ich! Nie dotykaj ich! Uciekli, kołysząc się niezdarnie. Zniknęli za rogiem, a ja patrzyłam na lodowiec przerażenia na twarzy Richarda i zastanawiałam się, dlaczego to zrobił. Musieli mi amputować rękę, żeby ją wyzwolić z chwytu Richarda. Rozpostarli na ziemi nadmuchiwane materace, pod budynkiem rozwiesili siatki - na wypadek, gdybym spadła, a chirurg wjechał na podnośniku, ponieważ nie mógł pracować, oparty o krawędź budynku. Także miał biały kombinezon. Dał mi jakiś zastrzyk, po czym potraktował mnie jeszcze gazem z butli, co mnie zbiło z nóg niemal natychmiast. Odpłynęłam w sen myśląc, że mogłabym tak stać do końca świata, uwięziona w nieustępliwym uścisku Richarda. Obudziłam się w szpitalu. Ręka tętniła bólem, fale cierpienia wybijały ze mnie wszelkie myśli, aż pojawił się następny miłosierny zastrzyk. Po jakimś czasie ktoś usiłował mnie pocieszyć. Nie było rady, powiedział. Nie mogli uwolnić mojej ręki. Richard stał się tym, czym był Googleplex. Nikt nie wiedział, co to takiego - nikt z wyjątkiem kłamców - a mnie to nie obchodziło, ponieważ wszystko straciło sens na zawsze. Chciałam tylko, żeby ból minął. Nie minął. Dłoń… nie, ręka, ramię - wszystko jedno - zagoiła się. Mam nawet protezę, która wygląda jak prawdziwa dłoń, jeśli ludzie są na tyle grzeczni, że się w nią nie wpatrują. Ale ciągle boli. Wczoraj poszłam na piętro apteki, żeby popatrzeć na Richarda. Popołudnie było mroczne, chmury wisiały nisko i groźnie jak ciężkie, zakurzone draperie w domu pogrzebowym pana Keplingera. Byli ze mną ci z agencji rządowych, badali mi mózg, krew i psychikę od chwili, gdy oprzytomniałam po amputacji, więc byli ze mną z troski, że mogłabym zrobić coś głupiego, zniszczyć ich przyrządy, albo może po prostu po to, żeby mnie obserwować, nie wiem. Nieważne. Oczywiście Richard ciągle tam stał. Nie poruszył się. Nadal był przerażony, zazdrosny lub zły - nawet teraz, gdy dobrze się mu przyjrzałam i zastanowiłam się nad wszystkim, nie wiem, co to było. Tak, jakbym przez te linie proste nie potrafiła już czytać w jego rysach. Ale nie był już sam. Na jego ramieniu, na lewo od skamieniałego wicherka w jego włosach, przysiadała kryształowo czarna wrona, na wieki wpatrzona w to, co dla wszystkich wron musiało być Sodomą. Owady wpełzły na ręce i czoło Richarda i zastygły w krysztale, nieruchome tak, jak jego spojrzenie. Ci z agencji pokazali mi je. Powiedzieli, że w jakiś sposób skatalizowałam kryształ, stąd te ciągnące się w nieskończoność testy w szpitalu, i teraz żyjące organizmy, które bez ochrony dotkną "konstrukcji" - tak nazywali Richarda - stają się tym, czym on. Nie wszystkie. Tylko niektóre i nie wiedzieli, dlaczego tak jest. Oczywiście mieli jakieś tam teorie, o półkulach mózgu i myśleniu czynnościowo-operacyjnym… ale to były tylko teorie, nic więcej. Byłam ciekawa, czy skowronki i pasikoniki także są podatne na klątwę kryształu. Podejrzewam, że lekarze i inżynierowie, cali w zbroi faktów i dowodów, byliby łatwym łupem. I ręka… moja ręka. Ciągle ściskała kryształ, tkwiła w twardym zimnym uścisku Richarda. I ciągle się ruszała. Nie obumarła, nie skurczyła się, nie zmieniła w coś potwornego i strupieszałego, jak się spodziewałam. Była równo ucięta w nadgarstku, choć cięcie nie było tak czyste, jak to, które skosiło pierwsze piętro apteki. Wyglądało to tak, jakbym mogła przyłożyć do niej mój kikut i ciało zrosłoby się z radosnym spazmem, kości, naczynia krwionośne i mięśnie związałyby się ze sobą, jakby ta brzydka sprawa z Googleplexem, kryształem i Richardem nigdy się nie wydarzyła. Nie stałam tam długo. Może parę minut. W chmurach zrobiła się szczelina, zaświeciło słońce. Poczułam na sobie ciężar światła; mój cień popłynął ku kryształowemu posągowi Richarda i w tej samej chwili pomyślałam niespodziewanie: Boże, Boże! Jak mogłam to zrobić? Nie wiem, czym był Googleplex, ale chyba nie miał szkodzić. Nawet nie wiem, czy miał być zrozumiany. Przynajmniej nie przez ludzi. Na widok mojej ręki przyszło mi do głowy, że ciągle mogę coś zrobić. Dokładnie takie myślenie wpędza ludzi w kłopoty, współczucie, okrucieństwo i głupia ciekawość wobec świata i siebie nawzajem - i to z najlepszych pod słońcem pobudek. Pewnie nie jestem bardziej wrażliwa ani inteligentna niż inni, zresztą logika nie ma zbyt wiele wspólnego z tą sytuacją. Czasami wydaje mi się, że wiara ma własną moralność, tak jak miłość, ryzyko i wszystkie te rzeczy, które nadają sens życiu. Więc postanowiłam zaryzykować, a to jest straszne. Jak powiedziałam, na widok mojej ręki w uścisku Richarda coś mi przyszło do głowy. Pomyślałam, że tu działa jakiś obwód, wieczna pętla uczuć albo nadziei, których nie należy ograniczać do fizycznych właściwości. Nie mogę tego udowodnić, ale zawsze jest taki moment, kiedy należy zawierzyć instynktowi. Więc sądzę, że jeśli pojawi się odpowiedni rodzaj impulsu, na przykład zgoda, połączenie rąk, chęć wybaczenia tego, czego nie można zrozumieć… wówczas prąd, uczucie czy cokolwiek płynie w tym obwodzie może się uziemić. Może to głupie porównanie, ale takie mi przyszło do głowy. Więc pewnej nocy, niedługo, znowu wejdę na drabinę. To nie jest szaleństwo, wolę tak o tym nie myśleć, to raczej odnowienie mojego człowieczeństwa. Jeśli mam rację, przeproszę go, jeśli nie, nadstawię drugi policzek… jeśli zdołam. Na razie nikt nie wie, dlaczego Googleplex pojawił się w naszym bezimiennym miasteczku. Nikt nie wie, czym był, jest lub będzie. Niektórzy twierdzą, że wiedzą. Kłamcy. Wydaje mi się jednak, że Richard może wiedzieć. Powiedział mnóstwo kłamstw, lecz nie chciał zrobić nic złego. Był taki, jak ja. Po prostu nie wiedział. Teraz, a ja być może razem z nim, pozna odpowiedzi na wiele pytań - w sposób dotąd dla niego niepojęty. Dlatego poznanie będzie tak słodkie. Przełożyła Maciejka Mazan