Dębski Eugeniusz - Smoczy duch
Szczegóły |
Tytuł |
Dębski Eugeniusz - Smoczy duch |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dębski Eugeniusz - Smoczy duch PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dębski Eugeniusz - Smoczy duch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dębski Eugeniusz - Smoczy duch - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz dębski
Smoczy duch Portal
Ma'ysie Idissa wyjęła kształtną rękę z dzbana i pokazała wszystkim wylosowaną
kulę. Sama - jakby bojąc się wyroku - nie patrzyła jeszcze w tej chwili na nią.
Pierwszy roześmiał się jej brat, M'her Oblitas, ale księżniczka wciąż jeszcze
pełnym napięcia
wzrokiem wpatrywała się w zebranych. Dopiero gdy ojciec, M'her Kasedelia,
szacowny gospodarz, sapnął w obfite wąsy, a matka, Me'yre Sino, plasnęła w
dłonie i wzniosła je na wysokość ust, dziewczyna popatrzyła na trzymaną kulę i
widząc jaskrawą żółć
westchnęła czy też odetchnęła, a potem postąpiła krok w bok i zawołała:
- Niech ta kula przejdzie we władanie Ouatesaby!
Odwróciła się i cisnęła kulą w ogromne palenisko komina, jednego z sześciu
odgrzewających salę. Nie było jeszcze tak zimno, ale skoro M'her Kasedelia kazał
palić - niech będzie. Siedziałem dość blisko paleniska, było mi gorąco, musiałem
zdjąć kaftan,
inaczej pot kapał mi do misy, a przecież potrawy były wystarczająco słone.
Siedziałem blisko, więc kiedy drżąca ręka zawiodła księżniczkę i ciśnięta przez
nią kula pechowo uderzyła w wystające polano i wytoczyła się na salę, poderwałem
się pierwszy,
chwyciłem kulę i celnie posłałem w samo płomieniejące piekło paleniska. Zanim
ktokolwiek zdążył choćby jęknąć - było po wszystkim. Obojętnie usiadłem na swoim
miejscu i zająłem się odcinaniem płata mięsa z jędrnej percówki. Me'yre Sino
podniosła się i
podeszła do córki, by łagodnie ale dumnie przytulić ją do swej piersi, a potem
poprowadziła na miejsce obok siebie. Skinienie palca gospodarza spowodowało, że
służba rzuciła się do dzbana i wyniosła go szybko z sali, pewnie na podwórze,
gdzie reszta
dziewczyn, miała sięgać po kule, budować swój los, szczególnie ta, która
wyciągnie kulę purpurową.
Mistrz Podewer, przychylny nam jak scorpion cielakowi, wpił we mnie swoje
spojrzenie czarnych oczu. Widziałem to nawet kątem oka, zresztą - co tu kryć -
spodziewałem się tego, więc musiałem zauważyć palące spojrzenie. Poza tym
spojrzeniem nie miał
mistrz niczego do zaoferowania, ale w tej głuchej krainie i to wystarczyło, by
został nadwornym magiem. Obok niego maślane gały wytrzeszczał pijany kanclerz...
Zapomniałem jak się zwał.
Padaer Bregon łyknął cierpkiego wina z Tohlassy, na dodatek mocno rozcieńczonego
wodą, otarł wąsy i zapytał nie poruszając ustami:
- No i jak?
- Ciepła - mruknąłem naśladując go. - Musiała ją wylosować.
- Yhy - mruknął Padaer Bregon.
- Podewer musiał się postarać - dodałem.
- Oczywiście. Gdy odprawiał modły wypuścił kulę z rękawa. Przedtem kazał
rozpalić ogień, żeby dziewczę miało jak pozbyć się podgrzanej kuli. Mag! -
prychnął z pogardą.
Pociągnąłem wina z wodą.
- On ma w sobie tyle magii - mruknąłem - że starczy mu może na utrzymanie w
cieple własnych jąder.
- A i to musiał skorzystać z wełny i usługi jakiejś dziewoi - uzupełnił Padaer
Bregon.
- Mniej więcej tak myślę - zgodziłem się. Wpiłem się zębami w wyborny soczysty
kawałek mięsa, oderwałem jędrny kawał i z przyjemnością zacząłem go obrabiać
zębami. - Mogę jeszcze wina?
- Nie. Jutro pracujemy.
Wiedziałem! Trudno by zapomnieć, wszak po to tu przybyliśmy. W końcu Sance i
Muel jeszcze przed zmierzchem pojechali w góry z czteroma jucznymi końmi.
Odsunąłem puchar z winem i zająłem się percówką. Minstrele przestali zawodzić...
przepraszam -
kwilić, jakąś smętną opowieść. Me'yre Sino rozpłakała się tak głośno, że
wypuściłem soczysty kęs i popatrzyłem na nią. Musiała się zdenerwować
losowaniem, i teraz skorzystała z okazji, by dać ujście emocjom. Siedzący obok
małżonek, M'her Kasedelia,
nasz pracodawca, położył rękę na jej ramieniu. Jedynym, który się nie przejął
był kanclerz Jakiś Tam, trzymał w lewej ręce potężny gnat wieprzowy, dwa psy
delikatnie oskubywały kość z mięsa. W końcu ręka opadła z kolana pod stół i do
pary ucztujących
dołączyły dwa inne, zakotłowało się; nagle kanclerz otworzył kuleczki oczu i
ryknął przeraźliwie, gdy poderwał się i uniósł rękę z rozcapierzonym palcami
zobaczyliśmy, że z zakrwawionej dłoni wystają tylko trzy palce. Kilka dam
jęknęło, Me'yre Sino,
porzuciła płacz i tragicznym gestem wyciągnęła ręce do służby - nie wiedziałem
tylko, czy chodziło jej o pomoc, czy usunięcie grubasa z jej oczu. Kanclerz
ryknął raz jeszcze, potem zarechotał i pokazał wszystkie palce.
Ach-ach! Jakaż świetna sztuczka! Och, co za poczucie humoru!
Salwy śmiechu przetoczyły się przez salę.
Wychyliłem się do Padaera Bregona.
- Nie mają tu tyle tego kwasu, żebym się upił na tyle mocno, by docenić kunszt
tego błazna - mruknąłem.
- To nie błazen, to kanclerz.
- A czy to ma tutaj jakieś znaczenie?
- Nie. Tylko że błazna to mi żal, siedzi tam smutny czegóś...
***
Z przełęczy widok rozciągał się przepiękny - plamy lasów i zagajników mieniły
się wszystkimi możliwymi kolorami, może poza niebieskim. Niemal każde drzewo
dorobiło się własnej barwy, rywalizowało z sąsiednimi kolorem, przez co te
bliższe lasy widać
było jak z odległości strzału z łuku, choć znajdowały się o pół dnia drogi. Z
jakiejś hali odrywały się wstęgi mgły i ulatywały do góry by przelać się przez
grań i zniknąć nam z oczu. Nasz szlak, choć ozdobiony przez naiwnych wieśniaków
różnokolorowymi
wstążkami, pękami piór, ułożonymi na ścieżce z kolorowych kamyków wzorami,
wydawał się w tym otoczeniu lichą tandetną ozdóbką, pstrą wstążką w otoczeniu
wspaniałych bogatych, szlachetnych szarf.
Ale ten był najważniejszy. I choć przedzierające się przez nierówne chmurki
słońce ostrymi sztychami oświetlało poszczególne fragmenty krajobrazu, jeszcze
go zdobiąc, zalewając wspaniałym niebiańskim złotem, nie skierowaliśmy się w
żadnym z tych
pięknych kierunków. Brnęliśmy tym jednym, najmniej ciekawym.
Co kilkanaście kroków, najczęściej w kolejnej plamie kolorowego wzoru,
widzieliśmy ślad albo ślady kopyt kuców Muela i Sance i ich jucznych koni.
Dziesięć dwanaście godzin wyprzedzenia. Wszystko zgodnie z planem. Obejrzałem
się do tyłu. Miecz Padaera
Bregona, jego ukochany Saphyr, z pracowicie szczerbioną głownią, połyskiwał już
wyjęty z pochwy i przygotowany do walki. Pozostali kompani - Oltz-kusznik,
Ubertia-kusznica i miecznik Ghreda również nie drzemali w siodłach. Padaer
Bregon syknął przez
zęby, zatrzymaliśmy się. Ruchem głowy przywołał nas do siebie. Udawaliśmy
wszyscy, że nie wiemy o chodzi. Rzucił mi flakon z miksturą. Ubertia jęknęła.
Zeskoczyłem z konia, odszedłem na bok i łyknąłem potężnie. Nalewka z pieluny z
dodatkiem grysalu
popłynęła przełykiem, odwróciłem się do Oltza i cisnąłem mu flakon, a sam już
pochylałem się opierając jedną ręką o zimny głaz. Nalewka dotarła do żołądka,
ale ten nie zamierzał wpuszczać cuchnącego, gorzkiego, palącego gościa do swojej
komory - wysłał
na spotkanie całą zawartość swojego mieszka, fala torsji podrzuciła mną,
ryknąłem jak dławiony pętlą łoś i - było po wszystkim. Za mną usłyszałem jak po
kolei wszyscy członkowie frachtalii rzygają głośno i obficie. Kiedyś, na
Quatesaboo, jak to było
dawno!, zapytałem Padaera po co to robimy, a on bez słowa wziął z talerza
błyszcząca do tłuszczyku, pękatą kiszkę i drasnął jej bok końcem noża. Flak pękł
i parująca zawartość zaczęła wypełzać na talerz.
- Tak wyglądałby twój wypakowany żarciem kałdun tknięty nożem, szablą albo
szponem - powiedział padaer. - A teraz - wziął do ręki pomarszczoną suchą figę -
zobacz co się dzieje z tym.
Domyśliłem się już, co się stanie - nic. I tak się stało. Master nadciął skórkę,
potem chwycił ją w dwa palce i pociągnął.
- Widzisz? Mogę naciągnąć i nawet zaszyć tę ranę - pokazał mi jak to robi, a
potem cisnął figę w moim kierunku.
Chwyciłem ją i zjadłem. A co miałem zrobić? Nafaszerować kiszką? Kiszkę,
zresztą, też zjadłem.
Na wspomnienie owej demonstracji zaburczało mi w zadowolonym z udanego
kontrnatarcia żołądku.
- Fuj, świnia - rzuciła Ubertia ocierając usta wierzchem dłoni. - W takiej chwil
myśleć o żarciu!
Miałem wielką ochotę podrażnić się z nią trochę, ale powstrzymałem się. W końcu
- jestem prawą ręką padaera Bregona i kiedyś odłączę się, założę własną
frachtalię i... i zawsze będę pamiętał, żeby mieć pod ręką napęczniałą kiszkę i
suchą figę.
Padaer Bregon skorzystał z chwilowego rozszerzenia ścieżki i przyśpieszywszy
krok swojego wałacha przysunął się do Ubertii. Zerknął do tyłu i - mimo że w tym
momencie gapiłem się na zapadnięty po lewej stronie od drogi parów - postanowił
jakoś
usprawiedliwić swoją obecność u boku kuszniczki.
- Pamiętasz dlaczego należy zmusić smoka do wyciągnięcia szyi?
- Oczywiście. - Wyprostowała się w siodle, wypięła do przodu biodra i chwilę tak
trwała prostując kości. - W siodle szyi znajduje się miękka, nieosłonięta plama,
nieco jaśniejsza od pokrytego łuską ciała. Tam trzeba zapuścić bełt, najlepiej
zatruty. -
Zwróciła głowę do mistrza i nieco ją pochyliła; czekała i pytała.
- No. Tak właśnie - odetchnął Padaer. - Nie robiłaś jeszcze tego...
- Ale mówiłeś mi o tym... - Chyba zrozumiała, że po prostu chciał do niej
zagadać i przypomniała sobie o mnie więc dodała: - ... mistrzu.
Mistrzu, zabarwiłem swoją myśl drwiną. Dwa dni temu, kiedy obudziłem się i
postanowiłem porozkoszować się plastrem zasłużenie słynnej sateherchańskiej
wędzonki mijałem izbę mistrza z gębą wypełnioną pachnącym mięsiwem, kiedy
usłyszałem jakiś głos. Nie
wiem dlaczego stuknąłem w drzwi i wszedłem. Ale Padaer Bregon, jeśli wzywał to
nie mnie, a pewnie i nie wiedział, że coś mówi. Ubertia siedziała na jego łożu
do pasa obnażona, pewnie niżej też, a mistrz leżał na jej łonie niczym osesek i
ni to całował,
ni to ssał jej obfitą pierś. Zamarłem jak ostatni cynder i gapiłem się na nich
długą chwilę, aż ślina z wypełnionej mięsem gęby polała mi się na pierś. Ubertia
uśmiechnęła się samymi oczami i wtedy odzyskałem władzę w członkach, wypadłem z
izby na
palcach i pognałem do siebie. Chwilę potem przyszła do mnie dziewka z cyrremas
pani zamku, Me'yre Sino i miotaliśmy się po łożu do rana. Ale chyba przez cały
czas przed oczami miałem swojego mentora i mistrza, człowieka, który zabił
jedenaście smoków,
leżącego z twarzą ulokowaną pod piersią krzepkiej kobiety, zatraconego w
przyjemności całowania jej dużych twardych cyców.
Ozdoba składającego się z dwu tuzinów dziewczyn cyrremas, Ranchida, miała o
wiele mniejsze.
Ale słodkie i spełniające. Och, tak!..
- A pamiętasz dlaczego należy od zabitego ciała smoka... - ciągnął Padaer
Bregon. Ach, Mistrzu, Mistrzu... Po co te wysiłki? Wszak ja wiem, że po prostu
chcesz popatrzeć w oczy Ubertii. - ... należy odciągnąć jego odchody?
- No tak - odpowiedziała kuszniczka. - Z tego samego powodu, dla którego należy
od razu po zabiciu zabrać jak najwięcej piór i wyrwać szpony - gdy się zapali
wszystko i odchody mogłoby się spopielić - wzruszyła ramionami. - A w łajnie
mogą się
znajdować kamienie seicherron, czyli smocze perły.
Otworzyłem usta, ale zmilczałem. Kiedy ja pierwszy i jedyny raz powiedziałem o
smoczych odchodach "łajno" mistrz poderwał się i huknął mnie w ucho aż przez dwa
dni musiałem nadstawiać drugiego ucha, chcąc usłyszeć co do mnie mówią. "Łajno -
powiedział
Bregon - to domena świń. Smok jest stworzeniem nieskończenie wyższym. Nie kalaj
go tylko dlatego, że nań polujemy i zabijamy". Ale od tego czasu minęło trochę
czasu i nie byłem kobietą. Ubertia popatrzyła wyczekująco na padaera Bregona,
jakby chciała
zapytać czy ma jeszcze jakieś pytania, a ja pomyślałem jeszcze, że padaer ma już
swoje lata i że nie będzie do końca życia uganiał się za smokami i że kiedyś się
ustatkuje i zacznie korzystać z owoców swojej pracy. Może właśnie z kuszniczką
Ubertią? A
Oltz? Kusznik, który ją przywiódł do naszej frachtalii? Czy łączy ich coś poza
miłością do ciężkich i ostrych bełtów i pieszczeniem cięciw?
Obejrzałem się na Oltza, kiwał się miarowo na swojej klaczy i - oczywiście -
przecierał płatem miękkiej dwustronnie grysowanej skóry kuszę. Zupełnie nie
zwracał uwagi na to, co działo się dokoła. Pozostali kompanierzy od wczoraj
czuwali na skałach za i
nad wylotem z jaskini smoka. Sieciowi Sance i Muel mieli w nocy rozwinąć
przygotowane wcześniej sieci, tak, by gdy obudzimy smoka i wypadnie z pieczary
został choć częściowo skrępowany a przynajmniej zaskoczony. Prócz tych dwóch
znajdował się tam
jeszcze miecznik Ghreda, najmłodszy i najbardziej narwany członek naszej
frachtalii. Trzeba być narwanym, żeby podjąć się wabienia smoka na siebie, sobą
właściwie. I nie można być starym, bo nie ma starych mieczników we frachtaliach.
Droga zawinęła się wokół zbocza i zsunęła ze zbocza w dół. Mój koń potknął się o
kamień, kopyto, choć owinięte płatem skóry, wydało niezbyt głośny, ale w
głębokiej ciszy donośny dźwięk. Padaer Bregon obejrzał się i zmierzył mnie
wściekłym spojrzeniem.
Ciekawe, skąd wiedział, że to potknął się mój, a nie Oltza, koń? Zrobiłem minę,
która miała zapewnić mistrza, że to się już nie powtórzy. Zaraz potem zaburczało
mi potężnie w pustym brzuchu, a potem do ust napłynęła fala ciężkiego kwaśnego
powietrza.
Nie odważyłem się otworzyć ust, zaburczałem przeciągle, mistrz obejrzał się
ponownie, ale miał pytanie w oku. Pewnie myślał, że coś do niego burczę,
pokręciłem głową i uśmiechnąłem się. Przejechaliśmy jeszcze dwa staggi. Bregon
ściągnął wodze i
przerzuciwszy niedbale nogę ponad głową wałacha zsunął się na ziemię.
Z prawej strony zbocza w litej skale znajdowała się żyła miękkiego wapnia,
wypłukał się tworząc głęboką wyjmę obok drogi. Tam stały kuce, które wczoraj
przywiozły tu sieci i konie Sance'a i Muela. Zsiedliśmy wszyscy, przywiązaliśmy
wierzchowce do
skalnych grotów sterczących tu i ówdzie ze ściany. Skończyły się rozmowy.
Ubertia podeszła do Oltza i podała mu swoją kuszę, on dał jej swoją, zajęli się
starannymi oględzinami. Ja zbliżyłem się do Padaera Bregona z obitym od wewnątrz
i z zewnątrz
kilkoma warstwami skóry puzdrem. Przysiedliśmy na kamieniach, otworzyłem
przemyślny zamek i odchyliłem tajną ściankę. Puzdro mogło leżeć w wodzie kilka
dni, a potem przez kilkanaście innych sprytny złodziej szukałby skrytki i nie
znalazłby. Kasetnicy z
Horogo znali się na swym rzemiośle. Wyjąłem trzy szklane ample z zakręcanymi
wieczkami, również cudo horogańskich rąk, Bregon przejął puzdro i wyłuskał z dna
spieczoną od wewnątrz, nadpaloną miseczkę. Wlałem do niej sześć kropel gęstej
śluzowatej
cieczy z jednej ampli, cztery z drugiej i - już mniej ostrożnie - dolałem z
trzeciej. Zasyczało, kilka banieczek pojawiło się na powierzchni mieszanki.
Odwróciliśmy głowy, żeby żrący odór nie trafił do nozdrzy. Oltz podszedł z
pękiem bełtów, wyjął
jeden i ostrożnie zamieszał nim w czarce, potem po kolei zanurzył w niej
wszystkie swoje groty, to samo zrobiła Ubertia. Na końcu wyjąłem cztery noże,
miernej roboty, kupowane niemal na kopy przez mistrza, i, nabierając na czubek
jednego żrącej
mieszaniny z czarki, przetarłem wszystkie ostrza. Noże były kiepskie, bo i tak
służyły tylko raz, potem najlepszy metal zżerała rdza, więc nie było potrzeby
kupowania lepszych. Delikatnie pomachałem nożami, aż mogilnica pozornie wyschła,
wsunąłem
ostrza w specjalne pochewki do rzucania, z metalowymi czubami. Kilka godzin
wytrzymają, potem, gdyby nie były użyte i tak trzeba je wyrzucić, to znaczy
zakopać w jakimś wykrocie. Po dwóch dniach nie zostanie po nich nawet grudka
metalu... Przejąłem
czarkę z rąk mistrza i teraz on poznaczył mogilnicą swoje dwa noże. Jeszcze ani
razu w życiu nie użyłem takiego noża, a mistrz przyznawał, że on - tylko raz.
Ale ten raz uratował mu życie...
Ostrożnie pochyliłem czarkę, na dnie syczała cicho resztka mogilnicy.
Popatrzyłem na Ubertię i Oltza, oboje przyjrzeli się swoim grotom i pokręcili
jednocześnie głowami. Szkoda. Zawsze wylewa się kilka kropel jadu, kosztującego
więcej niż złoto.
Trudno. Odszedłem na bok i położyłem czarkę dnem do góry w miejscu, w które
nawet przypadkiem nie mógł wdepnąć człowiek ani koń. Wróciłem do towarzyszy.
Wszyscy przykucnęli, mistrz siedział na głazie.
- No to co? - zapytał.
Pytał czy któreś z serc nie drży, czy nie czujemy w sobie wahania, czy jesteśmy
gotowi zaryzykować życiem. Swoim. Niczyim więcej. Tego mnie i wszystkich we
frachtalii uczył Padaer Bregon - możesz ryzykować tylko własnym żywotem. Idziesz
na smoka, tak
jakbyś szedł sam. Jeśli nie masz w duchu takiego hartu, to stawiasz pod ostrze
kosy głowę obcego człowieka, a tego nie wolno nikomu robić.
- Jestem gotów - odezwałem się po wyważonej chwili. Nie za szybko, by nie
wyglądało, że nie wejrzałem przedtem w siebie, nie za późno - w końcu byłem w
hierarchii zaraz za mistrzem Bregonem. I chciałem, żeby inni o tym pamiętali.
- Gotów - mruknął Oltz.
- Możemy iść - rzuciła Ubertia.
Bregon poderwał głowę i strzelił w kuszniczkę ciężkim jak lawina wzrokiem.
Zrozumiała, że miłosne harce w łożu to jedno, a wydzieranie smokom życia,
swojego, w końcu, życia - co innego.
- Jestem gotowa! - poprawiła się szybko i spuściła głowę.
- Wejrzyjmy w siebie - powiedział po chwili Bregon i przymknął powieki.
Mieliśmy chwilę, by zwrócić się do Bogów. Ja od dawna już w takiej chwili
zastanawiałem się czy wieść o smoku będzie prawdziwa, czy trafimy na
rzeczywistego drakona, czy tylko na ciśniętą między ludzi, przez któregoś z
leniwych czy nieuważnych Bogów,
stworę w rodzaju sykawki, czołgana, ościelnicy czy kabeluszana. Pewnie - za
każdą taką też płacono, ale dodatkowe zyski, dla których tak naprawdę
polowaliśmy na smoki: łuski, pióra, szpony, seicherron, Róg, to wszystko, gdy
zamiast smoka ubiło się
kabeluszana albo strewierra - omijało nas. Tylko sakiewka. Tylko kilka dni w
karczmie czy dworze. Czasem, gdy okazywało się, że do zabicia potwora
wystarczyło kilku odważniejszych myśliwych, sakiewka przed wypłatą chudła, a
podawane mięso dziwnie się
kurczyło i obrastało żyłami.
Oby to był smok!
Nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się Ma'ysie Idissa; nie ona pierwsza i nie
ostatnia chciała uniknąć pożarcia przez smoka. Inna sprawa, że dziewczę było
ładne... Trochę szkoda, szczególnie że smokowi jest całkowicie wszystko jedno co
zżera - krowę,
cielca, jelenia, myśliwego czy dziewicę. Trudno uwierzyć by smokom jakoś
szczególnie smakował dziewiczy skarb? A stary drakonierski dowcip głosi, że
smoki po prostu nie trawią dziewic - muszą je przeżuwać przez trzy dni.
- Gotowi - odezwał się Padaer Bregon.
Otworzyłem oczy, wstałem. Poprzeciągałem się i wysmarkałem. Odchrząknąłem. Jeśli
o mnie chodzi - byłem gotowy. Odczepiłem od siodła bukłak z wodą i starannie
zlałem nią spodnie i kurtę, odczepiłem z czapki skórzaną maskę i ją również
nasączyłem wodą.
Pozostali czekali cierpliwie. Oltz uważał, że świeża woda wręcz przyciąga smoki,
ja wolałem uważać, że przypadkowe pasmo ognia nie zrobi mi krzywdy po takim
zabezpieczeniu. Zakorkowałem bukłak i popatrzyłem na mistrza wyczekująco.
- Idziemy - powiedział.
Ruszył pierwszy. Dwa miecze w zaplecznych pochwach, trzeci, ulubiony Karnik, u
boku. Za nim kroczyłem ja. Też dwa ostrza na łopatkach, trzecie, jeszcze
bezimienne, przy pasie, w ręku ciężki cerkiel - topór, rohatyna i kopia w
jednym. Za mną maszerowali
kusznicy, nie odwracałem się i nie sprawdzałem w jakiej kolejności. Szliśmy w
dół, ostrożnie omijając wystające kamienie, stąpając tylko po tych wtopionych w
grunt, mistrz patrzył przed siebie, ja na boki, kusznicy mieli strzec tyłów.
Zdążyłem się
rozgrzać, a nawet na czoło wyszedł mi lekki pot, kiedy dotarliśmy do wbitej w
glebę strzałę. "Jesteśmy na miejscu, sieci założone" - głosiły dwa zielone i
jeden czerwony sznurek, którymi któryś z sieciowych, pewnie Muel, owinął drzewce
strzały. Padaer
Bregon skinął głową i ruszył dalej. Korzystając z tego, że Bregan jest odwrócony
odkorkowałem bukłak i szybko łyknąłem. Jakimś cudem wyczuł to, choć nie zrodził
się nawet najcichszy bulgot; w marszu, nie odwracając głowy, podniósł rękę i
pogroził mi
palcem. Kilka kroków dalej uniósł niespodziewanie rękę i zatrzymał nas. Pochylił
się i syknął.
Wyjrzałem mu spod ramienia. W grunt wbita była druga strzała, to już było
niecodzienne. Strzała miała trzy niebieskie sznurki zawiązane na drzewcu. Po co?
Wszak jeden znaczył "niebezpieczeństwo", dwa - "duże". Trzech nigdy nie
stosowaliśmy. Obiegłem
mistrza i wpiłem się wzrokiem w strzałę, ale od razu poderwałem się, Padaer
Bregon też nie na nią patrzył. Obok strzały leżała na kamieniu część pióra, tak
przynajmniej pomyślałem wtedy. W pierwszej chwili. Dutka.
Pusta rurka. Wyciągnąłem rękę, ale wyprzedził mnie mistrz. Wziął ostrożnie
zwężającą się z dwu stron część pióra w palce i uniósł. Nabrałem powietrza w
płuca, żeby powiedzieć coś, zapytać, ale nie zdążyłem.
- Smok kolcowy - szepnął Padaer Bregon.
Kolcorgon?! Legendarny? Przez nikogo nie widziany kolcorgon? Potężny, pokryty
nie łuskami jak gadowe, nie piórami jak ptaszniki, nie grubą skórą, jak nielotne
błotodawy - kolcami!
- Czy to w nich znajduje się mogilnica? - szeptem zapytał Oltz.
- Tak - mistrz uniósł rękę i popatrzył pod światło na dutkę. - Ta jest pusta. -
W jego głosie zabrzmiał szczery żal. Niektórzy mówią, że smok kolcowy to po
prostu bardzo stary ptasznik, któremu pierze wyschło i dutki lotek zamieniły się
w kolce. Te
świeższe, młodsze pióra są wypełnione mogilnicą, za którą płacimy jak za
najdroższe kamienie. Te starsze wysychają i może dlatego się gubią, wypadają. -
Podniósł dutkę pod nos i ostrożnie węszył chwilę. - Nigdy nie widziałem
kolcorgona - powiedział. -
Nie znam nawet nikogo, kto odważyłby się twierdzić, że widział smoka jeżowego...
Nie opuszczając ręki przyjrzał się nam po kolei. Jeśli szukał zachęty to - mam
nadzieję - znalazł ją tylko w moim spojrzeniu. Oltz najwyraźniej się
przestraszył, a Ubertia wodziła od twarzy do twarzy nic nie rozumiejącym
wzrokiem.
- Skoro Muel zostawił nam tę wiadomość... - zaczął Oltz i urwał. To, że chciał
nas namówić do ucieczki widoczne było jak gówno na pościeli. Odkaszlnął i
podrapał się po policzku. - Nigdy nie stosował aż trzech... - urwał znowu.
- A co to za różnica? - wtrąciłem się szybko. - Dwa sznurki, trzy, cztery? Duży
jest, na pewno, niebezpieczny - zgoda. Ale czy chcieliśmy żyć z polowania na
przepiórki?
- Ja jeszcze nie widziałam smoka... - bąknęła Ubertia.
Rozśmieszyła mnie, uśmiechnął się i Padaer Bregon, Oltz zmarszczył brwi i krótko
prychnął przez nos. Chwila paniki i bałaganu minęła. Padaer Bregon sięgnął po
bukłak i spryskał swoje odzienie, a potem podał go Ubertii i rzucił rozkazujące
spojrzenie.
Nie odzywała się, tylko zmoczyła ubranie, przetarła zmoczonymi dłońmi gęste
włosy i ukryła je pod czepirsą. Chwilę potem przygięci skradaliśmy się drogą. Za
zakrętem spotkaliśmy jeszcze jedną strzałę. Pierwszą zakładaliśmy zawsze tuż
przy koniach, by
reszta frachtalii wiedziała, że sieciowi są na posterunku; druga, ustawiana
bliżej legawy smoka, żeby na długo nie spuszczać go z oka, była tą, która dawała
dodatkowe informacje, trzecia mogła być, jeśli sieciowi chcieli coś dodać, ale
nie musieli. Ta
była najbliżej legawy, tak, żeby wystarczyło na kilka chwil odskoczyć od
zasadzki.
Trzecia strzała - czerwony, czerwony, niebieski i dwa zielone...
"Niebezpiecznie. Z nami wszystko w porządku. Możliwe inne niespodzianki"...
- Co to znaczy? - tchnęła Ubertia. - Powiedzcie!..
Miałem ochotę rzucić coś takiego: "Czy to znaczy, że w brew moim poleceniom nie
uczyłaś się po nocach znaków? A co robiłaś?". Zacisnąłem zęby. Nie kryjąc się
łyknąłem z bukłaka, a mistrz nic nie powiedział. Sprawdziłem swoje noże, z
jednego unosił się
już kwaśny dymek. Bregon pochylił się i wezwał resztę, by zrobiła tak samo.
- Ghreda i ja ustawiamy się przed jaskinią - szepnął. - Ubertia - prawe
skrzydło, prawe patrząc na jaskinię - sprecyzował. - Oltz - lewe. Pamiętajcie -
ustawiać się tak, by nie postrzelić przypadkiem mnie czy Ghredy. -
"Pamiętajcie"?! Powinien
powiedzieć: "pamiętaj"! Oltz, co by o nim nie mówić, nie popełniał takich
błędów.
Pomachałem ręką.
- Nie, to ja pójdę z Ghredą. Ty, mistrzu, możesz szyć z góry, i będziesz miał
przegląd sytuacji.
Gapił się pustym wzrokiem chwilę przed siebie, rozważał kilka możliwości, w
końcu skinął głową.
- Dobrze. Idziesz od lewej, staraj się ciąć w skrzydła, wtedy zawsze skręca
głowę do bolesnego miejsca... - Mówił to do Ubertii, rzecz jasna. - Musisz więc
widzieć, co się dzieje z miecznikami, gdzie tną i czy się udało; wtedy możesz
mieć odsłonięte
Piętno Sagredona. - Umilkł na chwilę. - No to - idziemy...
Przesunęliśmy się kilkanaście kroków, na skale zobaczyliśmy strzałkę zostawioną
po niedbałym i szybkim maźnięciu kamienia końcem soczystej smolistej gałęzi.
Poszliśmy tym szlakiem. Ścieżka kręta jak myśli niewiernej żony prowadziła
głębokim parowem,
wąskim tak, że trzeba było stawiać stopy jedną przed drugą, każde z nas co kilka
kroków musiało wymachiwać mocno ramionami, żeby nie stracić równowagi i nie
zwalić się na bok. Spociłem się mocno zanim żleb rozszerzył się. Ciekawe jak
dali sobie radę
Sance i Muel z kopą lepkiej sieci? Padaer Bregon szedł coraz wolniej, po sobie
tylko znanych oznakach - zapachu? - wyczuwał zbliżanie się do legawy smoka. Po
chwili i ja poczułem zwykłą w takich miejscach woń - coś jak skisły zakwas
chlebowy z
domieszką palonego pierza i świeżych kurzych gówien. Odetchnąłem głęboko, nie
dlatego, że lubię smród smoka, po prostu, serce - zaczęło mi walić, jak na widok
cycatej, mojej pierwszej i przez długi czas jedynej spolegawki. Ostrożnie
pomachałem rękami,
wyprostowałem kilka razy palce, cicho strzeliły mi jakieś kości, czy co tam.
Żleb niespodziewanie rozszerzył się, ale za to skręcił dwa razy - w lewo i zaraz
potem w prawo, jakby niepewny, gdzie prowadzić. Na ścianie skalnej zobaczyliśmy
nową strzałę -
w górę. Tak miało być - w pionowej ścianie skalnej jaskinia, przed nią, otoczona
kamienną palisadą, polana. Tam mieliśmy ubić potwora. Smoki nie są takie mądre,
jak się na ogół wydaje; gdyby były nie zasiadywałyby jaskiń, przed którymi
zawsze są
miejsca, w których można je zaatakować. Wystarczyłoby, żeby ich legawy
znajdowały się, na przykład, w pionowych skałach, żeby wlatywały do swoich
jaskiń, a nie dałoby się ich dopaść, chyba że przypadkiem, gdy pożerały krowę
czy coś innego. Dziewicę,
chociażby.
Mistrz nagle przykucnął, strzeliło mu w kolanach, rzucił przez ramię uśmiech i
zaczął wspinać się po kamiennej pochyłości. Odczekałem chwilę, odczepiłem i
położyłem bukłak, wskazałem ścianę Oltzowi, poprawił swoje durne rękawice, te z
uciętymi palcami,
i zaczął wspinać się za mistrzem. Po nim, zerkając gdzie wpija palce, zacząłem
wspinać się i ja. Nie patrzyłem na Ubertię i nie miałem zamiaru jej pomagać. Nie
byłem niańką, nie gziłem się z nią, niech się martwi sama o to, by zachować
swoje rozłożyste
ciało dla Padaera, czy kogo tam będzie na sobie nosiła. Przyłapałem się na tym,
że nie myślę o robocie, a o czymś innym, skląłem się w duchu. Zobaczyłem, że
Oltz zatrzymał się, widocznie mistrz przestał się wspinać, ale gdy wychyliłem
się w bok
zobaczyłem, że stopy Padaera znikają za krawędzią grani. Oltz poszedł jego
śladem. Wspiąłem się i ja, ale nie rzuciłem się, jak kusznik do przekraczania
grzbietu, wysunąłem głowę i zlustrowałem okolicę.
Legawa smoka nie odbiegała w niczym od innych widzianych wcześniej. Pionowa
skała, na której mógłby się utrzymać co najwyżej ślimak czy mucha, przed
gardzielą jaskini rozległa płaska kamienna misa, z gdzieniegdzie widocznymi
plackami gołej
ciemnobrunatnej gleby. Smok musiał zamieszkiwać legawę od niedawna, wbrew temu,
co mówił M'her Kasedelia, a szczególnie jego syn, M'her Oblitas, który, podobno
pierwszy, cztery miesiące temu widział smoka. Nie wierzyłem gówniarzowi, miał
kose chytre
spojrzenie, ale nie miałem zamiaru kłócić się z nim - jego ojciec płacił nam za
uwolnienie się od potwora, miał więc prawo do urobienia w pospólstwie szacunku
do swojego kaprawego synalka. Szczególnie że, jak się przekonaliśmy, zamierzał -
tak na
wszelki wypadek - przy pomocy "maga" uratować córkę od ofiarowania smokowi.
Znowu zamyśliłem się o czymś innym. Precz! Wpatrzyłem się ponownie w misę.
Odchodów nie było zbyt dużo, smok niekoniecznie sra pod swoją jaskinią, ale to,
co zobaczyłem, szczególnie kilka nierozdeptanych przez samego stwora kopców,
spowodowało, że
niemal gwizdnąłem. Los podesłał mistrzowi, na zakończenie czynnej drakonlady,
prawdziwego Smoka! Musiał byś duży, ogromny. Największy.
Było cicho, potwór chyba siedział w legawie. Chyba? Na pewno, inaczej sieciowi
nie wisieliby w swoich sznurowych kolebach na skale - nad i z boku wejścia.
Między nimi wisiał poziomy wał zrolowanej sieci. Jednym ruchem ręki, no - dwoma,
bo muszą to
zrobić jednocześnie, uwolnią sieć, która winna opaść na smoka, najlepiej na jego
skrzydła. Obaj sieciowi unieśli jednocześnie ręce i pokazali rozcapierzone
palce. Wszystko gotowe, smok w jaskini, zresztą w tej samej chwili z ciemnego
otworu dobiegł nas
wyraźny szurgot. Jednak Muel pomachał ręką, żeby przyciągnąć naszą uwagę,
wskazał kopy odchodów i rozłożył ręce na całą szerokość. Ogromny smok. To już
wiedzieliśmy. Dobra.
Przewaliłem się przez krawędź. Oltz przygięty przesuwał się w lewo od wejścia do
jaskini, Ubertii obsunęła się stopa, uderzyła kolanem w kamień, syknąwszy
skierowała się w prawo. Padaer Bregon zsuwał się w dół, poszedłem w jego ślady.
Po kilku krokach
zobaczyłem, że za olbrzymim głazem siedzi Ghreda. Popatrzył do góry. Miał dziwną
twarz - szeroką jak bania księżyca, ale usta, nos i oczy przesunięte były do
środka, jakby ciągnęło je coś do siebie albo przeskoczyły na jego oblicze z
innej mniejszej
twarzy. Ale miecznikiem był wspaniałym i odważnym. Nie robił żadnych min,
wiedział, że my wiemy. Zsunęliśmy się do niego, przykucnęliśmy.
- Nie widzieliśmy go - tchnął. - Coś się szurgoli w legawie, ale nie wysuwał
nosa. Jesteśmy gotowi.
Mistrz skinął głową, obejrzał się i sprawdził czy kusznicy są na stanowiskach.
Byli.
- Nie wiem... - zaczął Ghreda. - Coś mi się nie podoba...
- Co?
- Nie wiem - powtórzył. - Jeśli siedzi w jaskini drugą noc i drugi dzień
powinien być obżarty. - Skinąłem głową, choć nikt mnie nie prosił o moją opinię.
- Tedy powinien bździć i ryhać?..
Teraz mistrz skinął głową.
- A nie słyszałem tego! - uniósł brew i skrzywił swoją kocią twarzyczkę.
- Ale jest w jaskini? - upewnił się mistrz.
- Tak, na pewno.
- Chyba że siedzi tam coś innego - szepnąłem.
Odwrócili się do mnie obaj i chwilę zastanawiali. W końcu Bregon pokręcił głową.
- Nie, żadne zwierzę nie wejdzie do legawy smoka.
Ja też to wiedziałem, ale nie chciało mi się ustępować bez boju.
- Zając normalnie też nie ugryzie psa, ale zbiesiony albo zaszczuty potrafi
ukąsić posokarza.
- Durnyś - rzucił mistrz.
Nie obraziłem się. Wysunąłem się i wietrzyłem, patrzyłem, słuchałem. Pozostali
czekali na moją opinię. Co by nie mówić węch i słuch miałem najlepszy we
frachtalii. Nie, wszystko się zgadzało. Kisły zapach dominował. Tak, smok tu
był. Popatrzyłem na
mistrza.
- Idziemy - powiedział.
Wysunąłem się zza głazu i zerknąwszy na wylot jaskini przebiegłem w lewo, pod
Oltza. Mistrz przesunął się w kierunku Ubertii, Ghreda został za kamieniem aż
zobaczył ruch ręki Bregona. Szczęknęły zaczepy kusz. W ostatniej chwili
wypatrzyłem załom
skalny, znajdujący się jeszcze bardziej w bok. "Stąd, pomyślałem, jeszcze
zręczniej będzie dopaść smoka, gdy wyceluje łeb w Ghredę. Wtedy sieknę po
skrzydłach, bestia, jak zawsze odwróci łeb podstawiając szyję Ubertii. Żeby
tylko nie przegapiła
momentu!". Wpadłem w załom, przytuliłem się do skały. Odetchnąłem, wyjąłem dwie
pochewki z nożami i ująłem je w lewą dłoń, w prawej garści zacisnąłem rękojeść
miecza. Wysunąłem głowę.
Ghreda wyszedł zza kamienia, przytupnął, szurnął nogą po gruncie, sprawdził czy
kamienie nie są śliskie. Teraz nie musieliśmy zachowywać ciszy, wręcz
przeciwnie. Miecznik zrobił kilka kroków, uśmiechnął się krzywo i gwizdnął.
Długo, głośno; świst
zadrżał w powietrzu, zanim ucichł - odezwało się echo. Kilka fal dźwięcznego
pogłosu dopłynęło do nas. Wpiłem się wzrokiem w mrok jaskini. Nic się nie
poruszało. Ghreda zaczerpnął pełne płuca powietrza i wydał z siebie świst,
którym mógłby na jarmarku
spłoszyć tabuny koni i kopce kur. Czekaliśmy. Otarłem spoconą dłoń o połę
kurtki, głupio - jeszcze bardziej zmoczyłem dłoń o mokrą skórę. Oparłem miecz o
skałę i nie spuszczając oka z legawy potarłem ręką o zimny kamień. Zimny i też
wilgotny! Wściekłem
się na siebie. Dopiero gdy wsunąłem dłoń pod połę kurty i znalazłem suchy
kawałek koszuli udało mi się pozbyć potu. Podmuchałem na palce. Ghreda obejrzał
się dość bezradnie na mistrza i w tej samej chwili z jaskini dobiegł nas dźwięk,
który zaowocował
nagłymi ciarkami na moich plecach. Przeciągły wysoki jęk, może nie jęk, tylko
skarga, płaczliwy odgłos, jaki może wydać z siebie fletnia w rękach dobrego
muzyka. Niczego takiego nigdy dotąd nie widziałem, tfu - nie słyszałem. Niski
jedwabisty miękki
dźwięk. Wychyliłem się mocniej i spojrzałem na Padaera Bregona. Stał
wyprostowany i zastanawiał się. Potem oparł Karnik o kamień i zaczął do mnie
migać:
- Co myślisz?
Ułożyłem noże na występie skały i nie spuszczając oka z jaskini odmigałem:
- Głuchy?
- Durnyś, nie ma głuchych smoków.
- Może chory?
Zastanawiał się chwilę.
- Zdycha?
- Widzieliśmy kiedyś zdychającego bez naszego udziału smoka?
- Może zdychają w niedostępnych miejscach?
- Uczyłeś mnie, że smoki są nieśmiertelne i tylko my możemy to zmienić.
- Mogłem się mylić.
Padaer Bregon opuścił ręce i zastanawiał się chwilę. Ghreda ułożył miecz na
łokciach wyciągniętych do przodu rąk i zamigał:
- Wrzucę flarę?
Mistrz rozważał chwilę propozycję. Nie robiliśmy tego zazwyczaj - smoki wypadają
wtedy wściekłe i są o wiele niebezpieczniejsze niż wtedy, gdy wyłażą jedynie
zaciekawione, rozespane, obżarte.
- Nie. Dmuchnij jeszcze parę razy.
Ghreda odchylił się do tyłu, a potem, zaczerpnąwszy powietrza aż po szczyty uszu
pochylał się i gwizdał, gwizdał, gwizdał... Nawet stąd widziałem, że
poczerwieniał. Nagle dołączył do niego Muel, a potem i Sance. Nie wiadomo
dlaczego wydało mi się to
śmieszne. Oczekiwaliśmy ciężkiego niebezpiecznego boju, śmiertelnej walki, na
dodatek z jakimś olbrzymem, a tu - gwizdaliśmy jak czwórka dzieciaków, która
uciekła z sąsiedzkiego sadu i gwizdem szydzi z już niegroźnego właściciela.
- Ho! - krzyknął Padaer Bregon.
Przestaliśmy gwizdać. Rozzłoszczone echa jeszcze chwilę pokrywały się ze sobą,
zderzały i wymijały, ale w końcu i one ucichły. Mistrz wykrzywił twarz, ale
chwycił tylko ustami koniec wąsa i zaczął go ssać. Po chwili, nie kryjąc się
już, nie migając, po
prostu krzyknął:
- Flara!
Niespodziewanie odezwał się Oltz:
- Nie róbmy tego!
Wszyscy obejrzeliśmy się na niego.
- Bo? - zawołał Bregon.
- Tu coś jest nie tak.
- No to co będziemy robić? - krzyknął Ghreda.
Chyba trochę za głośno, obudziło się jakieś najczujniejsze echo.
-... emy robić...
- Nie wiem, ale bez pośpiechu.
- Nie możemy tu siedzieć do nocy - powiedział Padaer Bregon. - Rzucaj flarę.
Ghreda wyjął z kieszeni dwa mieszki, wsunął jeden do drugiego i energicznie
potarł krzesionką, sypnęło iskrami, część wpadła do mieszka, zadymił. Miecznik
szybko pochylił się, wsunął do mieszka kamień i po kilku krokach rozbiegu
zamachnął się i posłał
dymiący pocisk w ciemne trzewia legawy.
- Źle! - krzyknął nagle Oltz. - To nie tak!..
Oby zdechł. Wykrakał wszystko. Może zresztą zobaczył to wcześniej niż my.
Ghreda cofał się od wejścia, Muel w kolebie ze sznurów odbił się lekko od skały,
żeby lepiej widzieć wylot jaskini. Wtedy zza skały, w której smok upatrzył sobie
leże, wyleciał on sam.
Potężny. Ogromny. Czarny, z zielonkawymi bokami i skrzydłami, którymi można by
nakryć dachy dwóch wielkich stodół. Głowę miał większą od jałówki, karmienie go
dziewicami nie miało żadnego sensu. Ogromny Smoczy Róg, sterczący znad głowy,
miał długość
chyba męskiego przedramienia. Kolcergon ze świstem przeciął powietrze,
przeleciał nad walącym się na plecy Ghredą, a podmuch wbił miecznika po prostu w
kamienie; smok wzbił się w górę tuż przed skałą, żmijasty ogon chlasnął w
ścianę. Gdy smok uleciał
wyżej, żeby pikować na nas ponownie, zobaczyłem, że w miejscu, gdzie przed
chwilą wygodnie usadowiony siedział Sancel znajduje się czerwona plama, krwawa
miazga ścieka po skale, jakieś zajuszone płaty odzienia odrywały się i spadały w
dół. Stałem i
gapiłem się, nagle jakaś gruda odczepiła się od krwawej miazgi w sieci i spadła
na kamienie. To była głowa Sancela. Coś wrzeszczał Muel wyszarpujący swe nogi z
sieci lin. Wszystko działo się jakoś wolno, jak byśmy wszyscy pogrążyli się w
niewidzialnym,
ale gęstym kisielu; a jednocześnie smok nie był spętany tą przeźroczystą breją.
Gdy z wysiłkiem podniosłem na niego oczy zobaczyłem, że od pancerza na brzuchu
odbił czyjś bełt. Zaraz po nim drugi. Że Ubertia straciła głowę i szyła w
najtwardsze miejsce
na ciele smoka - rozumiałem, ale Oltz?!
Nadal stałem nieruchomo, częściowo osłonięty skałą, ale - jak na zabójcę smoków
- jednocześnie za bardzo wysunięty. Z wysiłkiem oderwałem wzrok od
przewalającego się w powietrzu, żeby uderzyć znowu na nas, giganta, i
popatrzyłem na mistrza. Wysunął się
zza swojego głazu, w obu rękach trzymał miecze, Karnik i drugi. Czekał na atak,
żeby dopaść jakiegoś wrażliwego miejsca i ciąć, ciąć, ciąć...
Chwyciłem noże, wsunąłem za pas i wysunąłem się również z dwoma mieczami w ręku.
Kolcergon wykonał piękny jaskółczy przewrót w powietrzu, zadarł długi jak trzy
furmanki ogon i runął w dół. Mierzył, jak się wydawało w Ghredę, który - tak
wszystko wolno
się działo - dopiero gramolił się na równe nogi.
- Padnij! - ryknąłem i wypadłem na otwartą przestrzeń wymachując rękami.
Chciałem, żeby smok się zawahał, żeby zgubił rytm lotu, żeby musiał skręcić, a
wtedy będzie mu trudniej odzyskać cel... Zobaczyłem jak nadyma mu się wole za
dolną szczęką i wiedziałem, że za chwilę rzygnie ogniem. Ghreda również to
zobaczył, zaczął
szykować się do skoku w bok, ale nikt z nas nie przewidział piekielnego sprytu
smoka. Opadając na Ghredę nagle wykręcił szyję i splunął długim ognistym
obłokiem w kierunku Ubertii.
Przysięgam, widziałem jak miotnęła w górę ramionami, jak nagle cała zajęła się
ogniem, ale stała jeszcze chwilę, może miała nogi wklinowane w jakąś szczelinę.
Nie wiem. Widziałem tylko jeszcze, choć starałem się jak najszybciej wrócić
spojrzeniem do
smoka, jak jej głowa nagle wybucha i na wszystkie strony lecą jakieś jasne
grudy, jak wychluśnięta z garnka kasza. Udało mi się w końcu oderwać od niej
wzrok, zżarzone ciało opadało na bok. Kolcergon nadlatywał na Ghredę. Inny smok,
każdy inny, każdy z
którym walczyliśmy czy o którym słyszeliśmy, mógł charknąć ogniem najwyżej dwa
razy podczas całej walki. Ten był inny, na ile inny, prócz tego, że był
niewyobrażalnie duży? Czy mógł spopielić również miecznika? Wrzasnąłem jeszcze
raz, głos mnie
zawiódł, skrzeknąłem tylko chrapliwie. Wole smoka pulsowało, ale nie nadymało
się, walił z góry na Ghredę, ja biegłem w kierunku miejsca, w którym miał
znaleźć się jego bok, w chwili gdy uderzy. Ghreda zaczął biec w bok, potem
uskoczył i zmienił
kierunek, ale zrobił to za wcześnie - kolcergon był jeszcze na tyle daleko, że
nie musiał gwałtownie zmieniać kierunku, wykręcał tylko głowę, wodził nią za
miotającą się przed jego legawą figurką. Zresztą przy tych wymiarach potwora
długą chwilę trzeba
było biec wzdłuż jego boku, ciągle w zasięgu potwornego łba, kłów wielkości
kindżału, szponów grubości i długości męskiego ramienia.
Gdy opadł niżej i zaczął wyrównywać lot, by jednym uderzeniem skosić miecznika
ten przystanął i wyprostował się na całą wysokość, a nawet uniósł się na
palcach. Wiedziałem o co mu chodzi, co wymyślił patrząc w oczy śmierci - smok
uderzy, a on w
ostatniej chwili, jedynej możliwej, ani o mgnienie oka wcześniej, ani mgnienie
później, zwali się na ziemię i spróbuje wbić miecz gdzieś w cielsko, może
sieknie po skrzydle. Gdyby udało mu się przeciąć błonę...
Kolcergon nadleciał i Ghreda wykonał swój najpiękniejszy pad, wyrzucił nogi do
przodu, wysunął przed siebie miecz i... wbił go! Wbił w otwartą paszczę potwora!
Popełnił tylko jeden błąd, na więcej, zresztą nie było czasu. Rękojeść miecza
znajdowała się na wysokości jego brzucha, gdy smok, z utkwioną w jęzorze
głownią, całą siłą swego cielska uderzył szyszką rękojeści w brzuch miecznika.
Chwilę potem z
nanizanym na tępy koniec miecza Ghredą wzbił się wyżej, a potem majtnął
koszmarnym łbem i strzepnął miecznika z wciąż tkwiącego w paszczy miecza.
Rycząca, bezwładnie machająca kończynami postać po krótkiej chwili lotu uderzyła
z głuchym plaśnięciem w
kamienne dno misy przed jaskinią. Ryk ucichł.
Bogowie! Nie odczuł nawet, że jego pysk obciąża słusznej postury mąż w
kolczudze! Dotąd słyszeliśmy, że największe widziane smoki mogą unieść, z
trudem, cielę. Jakie mieliśmy szanse?
- Kryj się! - usłyszałem wrzask mistrza.
Zawróciłem do kryjówki, choć wiedziałem, że żaden zaatakowany smok nie uchyla
się od walki i nie ustaje póki nie zginie lub nie zabije wroga. Ten potwór, król
smoków, jakiś przeklęty kolcergon, musiał mieć w sobie zawziętości tyle co stado
mniejszych.
Dopadłem swojego schronienia i wbiłem się w szczelinę. Natychmiast odwróciłem
się i wyjrzałem. Smok uleciał wyżej i zrobił w powietrzu koło, najwyraźniej
chciał rozeznać położenie, może policzyć jeszcze żywych wrogów. Wtuliłem się w
skałę. Widziałem
jak z koleby wysupłuje się Muel, nie miał, biedak, gdzie się schować - piąć się
do góry, na szczyt, żeby sam podmuch go strącił? Na dół? Na kamienny placek
przed ligawą, niemal bezbronny? Wybrał to drugie, wyszarpnął się z sieci, zaczął
zsuwać, jedna
noga zaplątała się w linach, zawisł na chwilę głową w dół. Kolcergon zwinął się
w powietrzu, wykonał zwrot niczym lekka chyża jaskółka, dojrzał ruch na ścianie
i runął jak jastrząb na kurczę. Był w tym momencie śmiertelnie piękny - walił w
dół jak
piorun, z narastającym w uszach świstem, ale mieliśmy jeszcze szansę - był
wysoko. Wyskoczyłem zza kamienia i pobiegłem przed siebie, gnałem w kierunku
wylotu jaskini, w poprzek płaskiej niecki. Po kilku krokach cisnąłem oba miecze;
miałem trzeci w
pochwie na plecach, a ten nie przeszkadzał mi w biegu. Pędziłem jak nigdy w
życiu, ale nigdy w życiu nie ścigałem się z aż tak bliską śmiercią. Jeśli smok
zgromadził już w wolu ognistą plwocinę to za chwilę głowa wybuchnie mi żarem,
ale jeśli teraz się
nie ruszę, to ten gad będzie wyłuskiwał nas po kolei i zabijał niemal całkowicie
bezpieczny.
Zobaczyłem, że Muel w końcu wyplątał się z sieci i zaczął zjeżdżać po linie,
potem, gdy czas zaczął płynąć wolniej, jak wypływająca na nizinę rzeka, gdy
przebijałem się przez lepkie powietrze wiedząc, że nie zdołam się wyrwać z jego
kleistych objęć,
gdy - mimo wszystko - zbliżałem się do legawy, a smok do Muela, sieciowy puścił
linę i zsunął się po skale, po drodze zaczepiając bokiem o jakiś występ. Uderzył
głucho w ziemię, ale nie usłyszałem takiego pękającego odgłosu, jaki wydało
ciało Ghredy.
Wpadłem pod sklepienie jaskini, zahamowałem i odwróciłem się. Z góry dochodził
mnie łomot, trzaskanie, jakby chłopcy okładali się batami czy pasami. Podbiegłem
do wylotu, wyjrzałem.
Muel leżał nieruchomo, podniosłem głowę do góry, smoczysko waliło skrzydłami w
powietrze usiłując wyhamować i to właśnie błona olbrzymich skrzydeł wydawała ten
trzaskający odgłos. W końcu miękko opadł na grunt, zgrzytnęły szpony. Na mnie
nie zwracał
uwagi, wysunąłem się z jaskini, i na palcach, ocierając bokiem o skałę sunąłem w
stronę jego boku, żeby przynajmniej chlasnąć mieczem po błonie lotnej, może
podważyć nożem łuskę na boku, gdzie nie było jeszcze zatrutych kolców, i wbić w
ciało zatruty
nóż... Mistrz Bregon zaczął wrzeszczeć odwracając uwagę kolcergona ode mnie i
Muela, ale smok nie zwracał nań uwagi. Wysunął łeb w kierunku nieruchomego
sieciowego, z paszczy wciąż wystawał mu miecz Ghredy. Może dlatego nie mógł pluć
żarem? Pomykałem
już wzdłuż ogona potwora, zapach kiśnicy wyduszał łzy z oczu, bałem się, że za
chwilę rozkaszlę się, a wtedy potwór odwróci głowę i spojrzę mu w oczy. Nie wiem
czemu, ale wolałem w tamtej chwili umrzeć od razu niż spojrzeć mu w ślepia i
przeżyć.
W miejscu gdzie ogon przechodził już w kadłub ten pierwszy miał grubość piwnego
antałka. Potem cielsko rozszerzało się jeszcze bardziej, by przy skrzydłach
dojść do grubości dwóch pni wiekowych dębów. Dobiegałem już do końców zwiniętych
skrzydeł, od
ostrego smrodu lały mi się po twarzy łzy, a oddychałem nie wiem czym, ale na
pewno nie było to powietrze. Nagle, kiedy już sięgałem do rękojeści miecza
zobaczyłem, że ogon potwora usuwa się na bok, a z nagle odsłoniętego otworu
kloatowego wali gęsta,
smolista maź, z której sterczą jakieś białe szczapy. Czarniawa breja wypływała i
wypływała, waliła z niej para, która wraz ze smrodem chlastała po oczach.
Zatkałem nos i odetchnąłem głęboko, poczułem, że mam fetorem zaklejone i
oparzone płuca. Rzuciłem
się w bok, w tę ciepłą, ohydną, śmierdzącą jak szatańskie gówna breję, między
szczapy niestrawionych jeszcze wołowych kości. Jeszcze zanim uderzyłem piersią w
odchody miałem w ręku nóż i natychmiast wbiłem go w jasną, odsłoniętą na czas
wypróżniania
się, skórę. Natychmiast moja lewa ręka, zanurzając się po łokieć w paskudztwie,
sięgnęła po drugi nóż; prawą rękę miałem już od długiej chwili po bark w gównie,
tylko to utrzymywało mnie na powierzchni, inaczej cały bym się w nim zanurzył.
Wbiłem drugi
nóż obok pierwszego, a smok dopiero teraz jakby poczuł cięcia. Skrzeknął
przeraźliwie i szarpnął się całym ciałem, rzucił mną o skały, co miało podwójnie