Davidson Abram - The Golem

Szczegóły
Tytuł Davidson Abram - The Golem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Davidson Abram - The Golem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Davidson Abram - The Golem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Davidson Abram - The Golem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Avram Davidson THE GOLEM Przełożyła Agata Piskorska Avram Davidson (1923-1993), jak wielu autorów wspomnianych w tej książce, tworzył różne gatunki literackie. Zaczynając w latach pięćdziesiątych od fikcji spekulatywnej, napisał kilkanaście klasycznych opowiadań, m.in.: "Ali the Seas with Cysters" i "Dagon". Za namową edytora "Ellery Queen's Mystery Magazine" zajął się pisaniem kryminałów i otrzymał nagrodę Ellery Queen, a także nagrodę Edgara Allana Poe. Kiedy zaczął pisać powieści, powrócił do formy, od której zaczynał - science fiction i fantasy. Ważniejsze tytuły to: "The Phoenix and the Mirror" oraz "The Island Under the Earth". Postać o szarej twarzy szła wzdłuż ulicy, przy której mieszkali starsi państwo Gumbeiner. Było jesienne popołudnie, ciepłe słońce łagodnie rozgrzewało ich stare kości. Każdy, kto chodził do kina w latach dwudziestych albo na początku trzydziestych, widział tę ulicę tysiąc razy. Właśnie wzdłuż tych parterowych domków z podwójnymi dachami Edmund Lowe spacerował ramię w ramię z Leatrice Joy, a Harold Lloyd uciekał przed machającymi toporkami Chińczykami. Pod palmami Laurel kopał Hardy'ego, a Woolsey walił dorszem po głowie Wheelera. Przez te trawniki o wielkości chustek do nosa wyrostki z Klanu Urwisów ścigały siebie nawzajem albo były ścigane przez wkurzonego grubego faceta w golfowych szortach. Na tej samej ulicy - albo może na jakiejś innej, których pięćset wyglądało dokładnie tak. Pani Gumbeiner pokazała tego ponurego osobnika mężowi. - Myślisz, że coś z nim nie tak? - zapytała. - Według mnie trochę śmiesznie chodzi. - Chodzi jak golem - odparł obojętnie pan Gumbeiner. Staruszka obruszyła się. - No nie wiem - powiedziała. - Myślę, że chodzi jak twój kuzyn Mendel. Starzec wydął złośliwie usta i zacisnął je na fajce. Ponura postać skręciła na betonową ścieżkę, weszła po schodach na ganek, usiadła na krześle. Starszy pan Gumbeiner zignorował go. Jego żona wpatrywała się w przybysza. Złota księga fantasy - Człowiek przychodzi bez "dzień dobry", "do widzenia" albo "co słychać", siada i od razu czuje się jak w domu... Krzesło wygodne? - zapytała. - Może herbaty? Zwróciła się do męża. - Powiedz coś, Gumbeiner! - zażądała. - Co, jesteś z drewna? Starzec wolno rozciągnął usta w złośliwym, triumfalnym uśmiechu. - Dlaczego ja miałbym coś powiedzieć? - rzucił w powietrze. - Kim ja jestem? Nikim, oto kim jestem. Nieznajomy odezwał się. Jego głos był chropowaty i jednostajny. - Kiedy zrozumiecie, kim, czy też raczej czym jestem, ciało stopi się wam na kościach ze strachu. - Odsłonił porcelanowe zęby. - Mniejsza o moje kości! - wykrzyknęła staruszka. - Masz tupet, żeby mówić o moich kościach! - Zadrżycie ze strachu - powiedział przybysz. Starsza pani stwierdziła, że chciałaby tego dożyć. Ponownie zwróciła się do męża. - Gumbeiner, kiedy masz zamiar skosić trawę? - Cała ludzkość... - zaczął nieznajomy. - Sza! Rozmawiam z moim mężem... Mówi ździebko śmiesznie, nie Gumbeiner? - Pewnie obcokrajowiec - odparł z zadowoleniem pan Gumbeiner. - Tak myślisz? - Pani Gumbeiner przelotnie zerknęła na twarz przybysza. - Ma chory kolor twarzy, łobuz, myślę, że przyjechał do Kalifornii podreperować zdrowie. - Choroba, ból, smutek, miłość, żal; nic to w porównaniu... Pan Gumbeiner przerwał nieznajomemu wyliczankę. - Woreczek żółciowy - odezwał się starzec. - Guinzburg z synagogi dokładnie tak samo wyglądał przed operacją. Czuwało przy nim dwóch profesorów i pielęgniarka przez cały dzień i noc. - Nie jestem człowiekiem! - oświadczył głośno nieznajomy. - Trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt dolarów kosztowało to jego syna, Ginzburg mi powiedział. "Dla ciebie, Papo, nic nie jest zbyt kosztowne, tylko wyzdrowiej", tak mu powiedział syn. - Nie jestem człowiekiem! - Oj, mieć takiego syna! - odparła staruszka kiwając głową. - Złote serce, ze szczerego złota. - Spojrzała na przybysza. - Dobrze, już dobrze, usłyszałam za pierwszym razem. Gumbeiner! Zadałam ci pytanie. Kiedy masz zamiar skosić trawę? - We środę albo może w czwartek przychodzi tu Japończyk. Koszenie trawy to jego zawód. Mój zawód to szklarz na emeryturze. - Między mną a całą ludzkością panuje nieunikniona nienawiść - powiedział nieznajomy. - Kiedy wam powiem, kim jestem, ciało stopi... - Już to mówiłeś, już mówiłeś - przerwała pani Gumbeiner. - W Chicago, gdzie zimy są tak zimne i ostre jak serce rosyjskiego cara Golem - zaczęła staruszka - miałeś siłę dzień w dzień dźwigać okna wraz z szybami. Ale w Kalifornii, gdzie świeci złote słońce, nie masz siły skosić trawy, gdy cię o to poprosi żona. Czy ja dzwonię po Japończyka, żeby ci ugotował obiad? - Profesor Allardyce spędził trzydzieści lat ulepszając swoje teorie. Elektronika, neutronika... - Posłuchaj, jak fachowo mówi - powiedział pan Gumbeiner z podziwem. - Może studiuje tu na uniwersytecie? - Jeśli jest na uniwersytecie, to może zna Buda? - zasugerowała jego żona. - Pewnie są w tej samej grupie i przyszedł zapytać go o pracę domową, co? - Z pewnością musi być w tej samej grupie. Ile ich tam jest? Wszystkiego z pięć; Bud pokazywał mi swój plan studiów. - Wyliczyła na palcach: -Uznanie i krytyka telewizyjna. Budowanie małych okrętów. Przystosowanie społeczne. Taniec amerykański... Taniec amerykański - te, Gumbeiner... - Współczesna ceramika - dodał mąż, przeciągając sylaby. - Porządny chłopak ten Bud. Prawdziwa przyjemność mieć u siebie takiego pensjonariusza. - Po trzydziestu latach spędzonych na tych badaniach - ciągnął nieznajomy, który cały czas mówił, mimo że nikt go nie słuchał - przeszedł od teorii do praktyki. W ciągu dziesięciu lat dokonał największego odkrycia w historii: sprawił, że ludzkość, cała ludzkość stała się zbyteczna; stworzył mnie. - Co Tillie napisała w swoim ostatnim liście? - zapytał staruszek. Żona wzruszyła ramionami. - A co miała napisać? To samo co zawsze. Sidney wrócił z wojska, Naomi ma nowego chłopaka... - Stworzył MNIE! - Posłuchaj, panie Jak-ci-tam - powiedziała staruszka. - Może tam, skąd pochodzisz, jest inaczej, ale w tym kraju nie przerywa się ludziom, którzy ze sobą rozmawiają... Hej. Posłuchaj - jak to on cię stworzył? Co to za gadanie? Przybysz ponownie obnażył zęby, prezentując zbyt różowe dziąsła. - W jego bibliotece, do której miałem dostęp po jego nagłej i jak dotąd nie odkrytej śmierci z przyczyn zupełnie naturalnych, znalazłem pełny zbiór opowiadań o androidach, od "Frankensteina" Shelleya przez "R.U.R" Ćapka do Asimova... - Frankenstein? - zainteresował się staruszek. - Był kiedyś Frankenstein, co miał kawiarenkę na Halstead Street, litwak, niecnota. - Co też gadasz? - zdziwiła się pani Gumbeiner. - To był Frankenthal i nie była to Halstead, tylko Roosevelta. - ...jednoznacznie pokazywały, że cała ludzkość instynktownie nie darzy androidów sympatią i wcześniej czy później dojdzie między nimi do konfliktu... - Oczywiście, oczywiście! - starszy pan Gumbeiner kłapnął zębami o faj- Złota księga fantasy kę. - Ja się zawsze mylę, ty masz zawsze rację. Jak mogłaś przez cały czas wytrzymać, będąc żoną kogoś tak głupiego? - Nie wiem - odparła kobieta. - Czasami się sama zastanawiam. Myślę, że to przez jego świetny wygląd. - Roześmiała się. Pan Gumbeiner mrugnął, zaczął się uśmiechać, w końcu ujął rękę żony. - Stara głupia kobieto - powiedział nieznajomy. - Czemu się śmiejesz? Czy nie wiesz, że przyszedłem was zniszczyć? - Co? - wrzasnął stary pan Gumbeiner. - Zamilknij, ty! - Poderwał się z krzesła i na odlew uderzył przybysza. Głowa nieznajomego odbiła się od kolumny ganku. - Jak odzywasz się do mojej żony, to odzywaj się z szacunkiem, rozumiesz? Pani Gumbeiner z płonącymi policzkami popchnęła męża z powrotem na krzesło. Potem pochyliła się, żeby obejrzeć głowę przybysza. Mlasnęła językiem, odrywając kawałek szarego skóropodobnego materiału. - Gumbeiner, spójrz! On ma w środku same sprężyny i druty! - Powiedziałem ci, że to golem, ale nie, ty nie słuchałaś - odparł starzec. - Powiedziałeś, że szedł jak golem. - Jak mógł iść jak golem, jeśli nim nie był? - Dobrze, już dobrze... Popsułeś go, to teraz napraw. - Mój dziadek, świeć Panie nad jego duszą, powiedział mi, że kiedy MoHaRaL - Moreyne Ha-Rav Low - cześć jego pamięci, stworzył golema w Pradze, ile - trzysta, czterysta lat temu, napisał na jego czole Święte Imię. Uśmiechając się do wspomnień, staruszka dodała: - A golem rąbał rabinowi drewno, przynosił mu wodę i pilnował getta. - A kiedy pierwszy raz nie posłuchał rabbiego Lowa i rabbi Low starł napis z czoła golema i golem upadł jak martwy. I schowali go na strychu synagogi, i pewnie jeszcze dziś tam leży, chyba że komuniści wysłali go do Moskwy... To nie jest byle jaka historia. - Jasne, że nie! - stwierdziła staruszka. - Sam widziałem i synagogę, i grób rabina. - Myślę, że to jakiś inny rodzaj golema, Gumbeiner. Zobacz jego czoło, nic tu nie ma. - I co z tego, czy jakieś prawo zabrania mi tu coś napisać? Gdzie ten kawałek gliny, który Bud przyniósł nam ze swoich zajęć? Staruszek poprawił jarmułkę, po czym powoli i ostrożnie napisał cztery hebrajskie litery na szarym czole. - Sam skryba Ezra nie zrobiłby tego lepiej - oświadczyła z podziwem staruszka. - Nic się nie dzieje - zauważyła, patrząc na pozbawionego życia osobnika rozciągniętego na krześle. - Cóż, a czy ja jestem rabbi Łów? - zapytał jej mąż z dezaprobatą. - Nie - odpowiedział sam sobie. Pochylił się i obejrzał widoczny mechanizm. - Ta sprężynka idzie tu... ten drucik do tego... Postać poruszyła się. Golem - A ten do czego? A tamten? - Zostaw - powiedziała jego żona. Postać usiadła powoli i przewróciła oczami. - Posłuchaj no, panie golem - odezwał się staruszek, kiwając palcem. -Słuchaj uważnie tego, co mówię, rozumiesz? - Rozumiesz... - Jeśli chcesz tu zostać, musisz robić to, co pan Gumbeiner każe. - Robić-to... co-pan-Gumbeiner-każe... - Tak powinien mówić golem. Malka, daj no tutaj lusterko z notesu. Spójrz, widzisz swoją gębę? Widzisz, co masz napisane na czole? Jeśli nie będziesz robić, jak pan Gumbeiner każe, to on ci to wytrze i umrzesz. - Umrzesz... - Zgadza się. Teraz posłuchaj. Pod gankiem znajdziesz kosiarkę. Weź ją. I skoś trawnik. A potem tu przyjdź. Rusz się. - Rusz-się... Osobnik zwlókł się ze schodów. Wkrótce furkot kosiarki zmącił ciszę ulicy takiej jak ta, na której Jackie Cooper łkała w koszulę Wallace'a Beery'ego, a Chester Conklin wywracał oczami na widok Marie Dressier. - To co napiszesz do Tillie? - zapytał starszy pan Gumbeiner. - A co miałabym napisać - wzruszyła ramionami starsza pani Gumbeiner. - Napiszę, że mamy śliczną pogodę i że, chwała Panu, oboje czujemy się dobrze. Staruszek wolno pokiwał głową i oboje usiedli na frontowym ganku w promieniach ciepłego popołudniowego słońca.