12180

Szczegóły
Tytuł 12180
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12180 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HENRY KUTTNER DOLINA PŁOMIENIA TYTUŁ ORYGINAŁU: „VALLEY OF THE FLAME” PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KOŚCIUK ROZDZIAŁ I TWARZ DZIEWCZYNY Gdzieś w głębi dżungli rozległ się ryk zwierzęcia. W szybę załomotała nadrzeczna ćma, niemal tak wielka jak żywiący się owocami nietoperz, a z niezmierzonej oddali napływało prawie niesłyszalne, odbierane raczej przez podświadomość niż zmysły Briana Rafta, niskie pulsowanie bębnów. Bębny na Jutahy, w wielkiej dolinie Amazonki nie były niczym niezwykłym, te jednak nie głosiły żadnej wiadomości. Raft nie należał do ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią. Takie rzeczy pozostawiał Danowi Craddockowi z jego walijskimi duchami i cieniami ludzi z ginących w pomroce dziejów stuleci. Tym niemniej Raft był lekarzem, a kiedy w dżungli zabrzmiały te bębny, tutaj w niewielkim szpitalu zajmującym kilka plastykowych baraków, przesyconych zapachem środków antyseptycznych, zaszło coś dziwnego. Coś, czego nie był w stanie zignorować. Kiedy krew chorych zaczyna krążyć w rytm odległego dudnienia, zwalniając bądź przyśpieszając zgodnie z niosącym się przez dżunglę echem, lekarz ma powody do niepokoju… Wielka ćma miękko zderzyła się z szybą. Craddock pochylał się nad sterylizatorem, a wokół jego siwej głowy kłębiła się para, nadając mu wygląd odprawiającego tajemne praktyki czarnoksiężnika. Dudnienie nie ustawało. Raft czuł, jak jego własne serce dostosowuje się do tego rytmu. Ponownie spojrzał na Craddocka, starając się nie pamiętać, co ten starszy człowiek opowiadał mu o swych dzikich walijskich przodkach i rzeczach, w które wierzyli. Czasami przychodziło mu na myśl, że Craddock wierzył w nie także, przynajmniej w niektóre z nich, a zwłaszcza wtedy gdy pił. Podczas miesięcy wspólnej pracy poznał Craddocka całkiem nieźle, jednak zdawał sobie sprawę, że dotknął tylko jego powierzchni, że za towarzyską fasadą, jaką przedstawiał sobą Walijczyk, krył się zupełnie inny człowiek, pamiętający rzeczy, o których nigdy nie mówił, znający historie, których nigdy nie opowiadał. Leżąca daleko w górze Jutahy eksperymentalna stacja ze swą aseptycznością, plastykiem i lśniącymi nowymi instrumentami, stanowiła zdumiewający kontrast w zderzeniu z otaczającą wszystko dżunglą. Ich zadaniem było znalezienie lekarstwa na nietypową odmianę malarii. W dziesięć lat po zakończeniu II Wojny Światowej nie odkryto niczego skuteczniejszego jak stara chinina i kuracja atarbinowa. Raft studiował obecnie zwyczaje dżungli chcąc się upewnić czy w ukrytej pośród czarów i diabelskich praktyk starej wiedzy Indian nie tkwi odrobina prawdy. Walczył z wirusami w Tybecie, Indochinach czy na Madagaskarze. Nauczył się szanować umiejętności tamtejszych szamanów. Niektóre spośród ich metod opierały się na zupełnie słusznych teoriach. Teraz jednak pragnął by bębny zamilkły. Poirytowany odwrócił się od okna i jeszcze raz rzucił okiem na Craddocka nucącego pod nosem walijską balladę. Balladę opowiadającą przy wtórze dzikiej, piskliwej melodii o duchach i walce. Od chwili gdy zaczęły rozbrzmiewać bębny Craddock wiele mówił o duchach i walce. Powtarzał, że czuje niebezpieczeństwo. W dawnych czasach Walijczycy zawsze potrafili zwietrzyć kłopoty, a wtedy kwartami pili uisquebaugh i gotowi na wszystko wyruszali z mieczami w dłoniach. Raft był w stanie wyczuć jedynie przesycający malutki szpital zaduch środków dezynfekujących, a z wiatrem docierał do niego tylko odgłos bębnów. — W dawnych czasach — powiedział nagle Craddock spoglądając znad sterylizatora — w powietrzu rozchodził się szept Tralee’a lub Cobha i wiedzieliśmy, że zza wody nadciągają łupieżcy Irlandczycy. Albo, że grozi nam coś z południa, i wtedy szykowaliśmy się na przyjęcie Kornwalczyków. Ale wiedzieliśmy. Zawsze wiedzieliśmy. — Bzdury! — zaoponował Raft. — Okay. Ale coś takiego już kiedyś czułem — Craddock głośno wciągnął powietrze, a jego pomarszczona, brązowa twarz przybrała dziwny wyraz strachu i niedowierzania. Na powrót zniknął w chmurze pary, zaś Raft jeszcze przez jakiś czas przypatrywał się mu z mieszaniną zdumienia i ciekawości. Craddocka otaczała atmosfera tajemniczości. Był biologiem i to niezłym, a jednak przez ponad trzydzieści lat włóczył się po krainie Jutahy, nigdy nie zapuszczając się dalej niż do Manaos, prowadząc niepewny żywot leśnego internisty. Raft włączył go do ekspedycji pod wpływem nagłego impulsu, licząc na jego znajomość okolicy i tubylców. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po pracy Walijczyka w laboratorium, gdyż na skutek jakiegoś wypadku ręce Craddocka uległy poważnym zniekształceniom. Spotkało go jednak przyjemne rozczarowanie. Raft obserwował jak okaleczone dłonie radzą sobie ze strzykawkami, wykręcają tłoczki z korpusu, wprawnie wyjmują igły. Craddock miał trzy palce u jednej dłoni, druga zaś pokryta była usianą plamami skórą o dziwnej strukturze i przypominała łapę jakiegoś zwierzęcia. Nigdy nie wspominał, co mu się przydarzyło. Obrażenia nie przypominały w każdym bądź razie blizn po poparzeniu kwasem czy zębach zwierząt. Pomimo tak poważnego kalectwa pozostał zdumiewająco sprawny, nawet wówczas, gdy miał zdrowo w czubie. Teraz też był zalany i Raft pomyślał sobie, że ten człowiek musi celowo dostosowywać swoje ruchy do rytmu bębnów. Może zresztą tak nie było. Przecież sam Raft musiał specjalnie przystawać, aby wyłamać swoje kroki spod przemożnego tempa. Nasunęła mu się refleksja, że kilku chorych z jego oddziału pozostało przy życiu tylko dlatego, że głos bębnów nie pozwalał zaprzestać pracy ich sercom. — Czy oglądałeś wykresy jakiś tydzień temu? — odezwał się Craddock z denerwującym spokojem kogoś potrafiącego czytać cudze myśli, a w każdym bądź razie sprawiającego takie wrażenie. Raft przeciągnął nerwowo palcem po wychudzonej szczęce. — To moja praca — warknął. Craddock westchnął. — Nie żyjesz w Brazylii tak długo jak ja, Brian. Tutaj liczą się rzeczy, których ty nie dostrzegasz. Tydzień temu zaraza zabijała Indian bardzo szybko. A w ciągu ostatnich siedmiu dni ich żywotność wyraźnie się poprawiła. — Przecież to nie ma sensu — odparł Raft. — Mamy tu do czynienia z przypadkową zbieżnością — widocznie taki jest cykl. Nie widzę żadnych innych przyczyn. Bębny nie mają z tym nic wspólnego. — Czy ja coś mówiłem o bębnach? Raft popatrzył zaskoczony. Craddock ułożył strzykawki w sterylizatorze i zamknął wieko. — Te bębny nie mówią. To nie Western Union. Jest tylko rytm. A on coś oznacza. — Co? Walijczyk się zawahał. Jego twarz niknęła w cieniu, a włosy połyskiwały w padającym z góry świetle, tworząc puszyste halo. — Myślę, że być może mamy w lesie gościa. Tak mi się zdaje. Słyszałeś kiedyś o Curupuri? Twarz Rafta wyglądała jak maska. — Curupuri? A co to takiego? — Imię. Krajowcy rozmawiali o Curupuri. Ale ty chyba tego nie słyszałeś. — Wygląda na to, że tracę wiele z tego, co dzieje się dokoła — powiedział Raft z ponurą ironią. — Od miesięcy nie widziałem ducha. — Może zobaczysz — Craddock popatrzył w stronę okna. — Trzydzieści lat. To długi okres czasu. Ja… Ja… słyszałem o Curupuri wcześniej. Nawet… Przerwał, a Raft głęboko wciągnął powietrze. On także słyszał, ale nie chciał się do tego przyznać. Zabobony, z psychologicznego punktu widzenia, są zazwyczaj w dżungli niebezpieczne. Wiedział, że wiara w Curupuri jest pośród Indian szeroko rozpowszechniona. Zetknął się z nią przed dziesięciu laty, kiedy był młodszy i wrażliwszy. A jednak, pomyślał, tylko taki bóg pasuje do dorzecza Amazonki. Curupuri utożsamiał Nieznane. Był ślepą, żarłoczną, straszliwą siłą życia, w której Indianie upatrywali ducha dżungli. Dziki, prymitywny Pan kryjący się w mroku. Ale o ileż mniej konkretny niż ów antyczny bożek. Curupuri wędrował wzdłuż Amazonki, ogromny i pierwotny, a zarazem tak namacalny jak samo życie. Tutaj w dżungli już po chwili człowiek uświadamia sobie, że bóg życia może być o wiele bardziej okropny niż bóg śmierci. W Amazonii jest zbyt wiele życia. Zbyt rozległa, by ludzki umysł zdołał ją ogarnąć, potężna, zielona żywa istota rozprzestrzeniała się po kontynencie, ślepa, pozbawiona zmysłów, przepełniona drapieżną żądzą życia. Tak, Raft potrafił zrozumieć dlaczego Indianie personifikowali Curupuri. Dostrzegał go niemal na równi z nimi — potworną, bezkształtną istotę, ni to zwierzę ni człowieka, sunącą poprzez dyszącą dżunglę. — Do diabła z tym — powiedział Raft i głęboko zaciągnął się papierosem. Jednym z ostatnich, jakie mu zostały. Podszedł do Craddocka i wyjrzał przez okno, z przyjemnością napełniając płuca dymem, delektując się smakiem tej namiastki cywilizacji. Na to właśnie skazani byli od roku — na namiastkę cywilizacji, co zresztą nie było najgorsze. Na Madagaskarze było znacznie gorzej, ale i tak kontrast pomiędzy lśniącą, nowoczesną architekturą przeglądającego się w wodach Hudsonu Instytutu Patologii Mallarda, gdzie pracowali na co dzień, a tym skupiskiem plastykowych baraków zamieszkałych przez kilku ludzi z Instytutu i pomagających im krajowców, był bardziej niż wyraźny. Było tu trzech białych — Raft, Craddock i Bill Merriday. Merriday był niezbyt błyskotliwym, ale dobrym patologiem dlatego współpraca całej trójki układała się całkiem nieźle. Ich praca była już niemal skończona i Raft wyobrażał sobie, jak niebawem znowu znajdzie się w Nowym Jorku i powietrzną taksówką przemykać będzie od jednego nocnego,, klubu do drugiego, aby w jak najkrótszym czasie nasycić swój podniecający głód cywilizacji. A gdy to już nastąpi,” pojawi się znajoma Tęsknota i jeszcze raz wyruszy na Tasmanię lub Cejlon, albo gdziekolwiek. Zawsze są jakieś nowe zadania, za które trzeba się zabrać. Gdzieś w ciemnościach ciągle pomrukiwały bębny. Raft pozostawił Craddocka w oświetlonym laboratorium i wyszedł na zewnątrz, nad rzekę, starając się nie słyszeć odległego pulsującego dźwięku… Księżyc w pełni wzeszedł nad Atlantykiem rozjaśniając wielkie Rio, płynąc ponad Amazonką w głąb kontynentu — okazały żółty dysk na wygwieżdżonym tle. Nad Jutahy jednak królowała dżungla, wznosząc się w górę czarnymi ścianami, a w niej roiło się tyle przeróżnych form życia, że nawet uczonemu wydawało się to nieprawdopodobne. To właśnie tutaj znajdowało się płodne łono świata. W ciepłych krajach natura zawsze rozwijała bogactwo gatunków, w Amazonii jednak ten rozrost przybrał obłędne wręcz rozmiary. Bogata, aluwialna gleba tych okolic, naniesiona przez rzeki w ciągu stuleci, dosłownie żyła. Człowiek ma wrażenie, że grunt pod jego stopami porusza się i drży od przepełniającego go życia. W tej nienormalnej bujności tkwiło coś niezdrowego, tak jak niezdrowe były płomienie brazylijskich orchidei wykwitające ze zgnilizny i połyskujące w ponurym zielonym mroku niczym ciała martwych goblinów… Raft wrócił myślami do Craddocka. Ciekawe! Ta mieszanina niedowierzania i strachu, którą zdawał się wyczuwać u Walijczyka, była zastanawiająca. Poza tym było coś jeszcze. Zmarszczył brwi usiłując przeanalizować niejasne wrażenie i w końcu z zadowoleniem pokiwał głową. Bębny budziły w Craddocku odrazę, ale równocześnie czuł do nich dziwny pociąg. No cóż, Craddock żył w tym lesie od wielu lat. Pod wieloma względami stał się prawie Indianinem. Jakiś ruch na rozsrebrzonej światłem Księżyca powierzchni rzeki wyrwał Rafta z zadumy. Po chwili dostrzegł kontury małej łodzi i siedzących w niej dwóch ludzi. Przybysze kierowali się do brzegu, na którym stał oświetlony szpital. — Luiz — krzyknął ostro Raft. — Manoel! Depressa! Mamy gości. Od strony wody nadleciał słaby okrzyk. Ujrzał dwa ciemne kształty osuwające się na ziemię, jakby przybicie do brzegu wyczerpało ich wszystkie siły. Zaraz potem zaczął się ruch. Nadbiegli chłopcy z krzykiem i latarkami, każdy zdolny do chodzenia chory pchał się do drzwi i okien by popatrzeć co się dzieje. Raft pomógł wyciągnąć łódź na brzeg i dopilnował aby dwójka niemal nieprzytomnych mężczyzn znalazła się w szpitalu. Jeden z nich ubrany w pilotkę i lotniczy kombinezon, nie był w stanie powiedzieć nawet słowa. Drugi, szczupły brodacz, wyglądający sympatycznie pomimo okoliczności, słaniając się na nogach, zmierzał do drzwi o własnych siłach. — Senhor, senhor — mamrotał miękko. Craddock wyszedł, aby im pomóc. Zamarł jednak na progu, choć tłoczące się dokoła ciała musiały przesłaniać mu przybyłych. Raft spostrzegł, że na twarzy Walijczyka pojawił się wyraz absolutnej paniki. Zaraz potem Craddock zawrócił na pięcie i znikł w głębi laboratorium, skąd wkrótce doleciał nerwowy brzęk butelki. Na zasadzie kontrastu flegmatyczny, zdecydowany Bill Merriday był uspokajająco normalny. Kiedy jednak pochylił się nad lotnikiem i zaczął ściągać zeń koszulę, znieruchomiał zaskoczony. — A niech mnie — powiedział. — Znam tego faceta, Brian. Thomas… poczekaj, poczekaj. Zaraz sobie przypomnę. Da… jakoś tam… Da Fonseca — właśnie tak! Opowiadałem ci o ekspedycji kartograficznej, która przyleciała tu kilka miesięcy temu, podczas twego pobytu w dżungli. Da Fonseca prowadził samolot. — Pewnie mieli jakąś awarię — odparł Raft. — A ten drugi? Merriday spojrzał przez ramię. — Nigdy go nie widziałem. Termometr pokazał temperaturę 68°F…, znacznie niższą od normalnej. — Szok i wyczerpanie — zaopiniował Raft. — Na wszelki wypadek zrobimy dokładne badania. Popatrz na jego oczy. — Odciągnął powieki. Źrenice miały rozmiary łebka od szpilki. — Obejrzę tego drugiego człowieka — powiedział Merriday prostując plecy. Raft ponuro popatrzył na da Fonsecę. Odczuwał lekki niepokój, choć nie potrafił określić jego przyczyny. Miał wrażenie, że wraz z tą dwójką ludzi w sali znalazło się coś jeszcze, coś niedostrzegalnego, ale dającego się wyczuć. Ze zmarszczonym czołem patrzył jak Luiz pobiera próbkę krwi z palca pacjenta. W padającym z sufitu niepewnym, żółtym świetle na piersi Fonsecy zamigotał nagle jasny blask. Jego źródłem był jakiś przedmiot umieszczony na łańcuszku zwisającym z szyi lotnika. W pierwszej chwili. Raft sądził, że jest to medalik, przyjrzawszy się dokładniej stwierdził jednak, iż refleks dobywał się z małego lusterka, nie większego od półdolarówki. Zaintrygowany podniósł je do oczu. Gałka powierzchniowa była wypukła, soczewkowata. Zwierciadło wykonano z cienkiego, połyskującego niebieskawo materiału, bardziej przypominającego plastik niż szkło. W jego głębi Raft uchwycił mętny, bezkształtny ruch cienia. Przeżył niewielki szok. W lusterku nie ujrzał odbicia własnej twarzy, choć trzymał je na wprost swoich oczu. Zamiast tego dostrzegł niespokojny ruch, choć w pokoju nic takiego nie miało miejsca. Przyszły mu na myśl burzowe chmury sunące jako forpoczty frontu atmosferycznego. Ogarnęło go dziwne, niewytłumaczalne wrażenie czegoś znajomego, jakieś uczucie, pierwotny, zapisany w pamięci wzór. Thomas da Fonseca. Pochwycił strzęp nieprawdopodobnego odczucia — przez krótki moment zdawało mu się, że patrzy prosto w jego oczy. Nagle uświadomił sobie obecność osobowości tamtego człowieka i to obecność tak silną, jakby pozostawali w bezpośrednim kontakcie. Tymczasem wszystko, co Raft dostrzegł w lusterku, to kłębiące się zawirowania. Wkrótce jednak rozszalała zasłona chmur rozdarła się i podzieliła na mniejsze fragmenty. Ze ściskanego w dłoni małego zwierciadła wydobyła się wibracja, która wzdłuż nerwów ramienia przeniosła się aż do mózgu. Popatrzył w dół. Teraz, gdy chmury się rozpierzchły, mógł się przekonać, że to co brał za zwierciadło, w istocie było portretem. Portretem? Jeśli tak, to żywym, gdyż widoczna na nim twarz poruszyła się… Chyba jednak zwierciadło, ale nie — przecież przyglądająca mu się z niewielkiego owalu twarz nie należała do niego. Była to twarz dziewczyny widoczna na niezwykłym, ociekającym przepychem tle, które jednak zaraz zniknęło, gdyż dziewczyna pochyliła się do przodu, jakby chciała przedostać się na drugą stronę lustra i wypełniła sobą cały obraz. To nie mógł być malowany portret. Osoba z tamtej strony poruszała się, a co więcej, widziała Rafta. Gwałtownie zaczerpnął tchu. Jeszcze nigdy nie widział takiej twarzy. Nie miał czasu, aby jej się dokładniej przyjrzeć, gdyż całe to niewiarygodne zjawisko zniknęło niemal w tej samej chwili, w której się zaczęło. A jednak rozpoznałby ją spośród tysiąca innych twarzy, gdyby tylko dane im było jeszcze się kiedyś spotkać. Nieco rozpustna i złośliwa zarazem, wyszukana linia małych ust, a ponad tymi słodkimi, uśmiechającymi się złośliwie wargami, ogromne, przejrzyste oczy o barwie akwamarynu, które przez moment wpatrywały się w niego niezwykle uroczyście. Nie było na świecie drugiej takiej twarzy. Zaraz potem obraz przesłoniła mgła. Raft przypomniał sobie później, że trząsł gwałtownie wisiorkiem, próbując w ten dziecinny sposób przywołać dziewczynę, trząsł tak, jakby jego dłonie były w stanie rozerwać skłębione chmury i ukazać ową olśniewającą, żywą, małą twarz, tak wesołą i uroczystą, tak złośliwą i słodką. Dziewczyna zniknęła. Wszystko rozegrało się w mgnieniu oka, toteż Raft wciąż jeszcze stał ze wzrokiem utkwionym w soczewce, a pamięć podsuwała mu obraz dręczących swą odmiennością rysów. Zbyt krótko je oglądał, by móc określić, na czym ta niezwykłość polegała. Pozostało mu tylko wrażenie, że z dziewczyną, która przyglądała mu się przez ułamek sekundy, coś było nie w porządku. Jej włosy były jakieś dziwne. Oczy miała niemal okrągłe, delikatnie skośne w kącikach, oprawne w czerń, która pochodziła nie tylko od gęstych czarnych brwi, ale również od czarnych kresek wybiegających nieco ku skroniom. Linie te podkreślały skośne osadzenie oczu, a zarazem nadawały delikatnej, okrągłej, miękkiej twarzy zakończonej takim samym podbródkiem, atmosferę egipskiej egzotyki. Miękkość — to wrażenie zapamiętał wyraźnie. Wyglądała niewiarygodnie miękko i wymyślnie. I była inna. Zupełnie niezwykła. Zwierciadło na powrót wypełniły drżące mgły, lecz na bardzo krótko ukazał się w nim inny świat. ROZDZIAŁ II WERBEL ŚMIERCI Luiz wpatrywał się w Rafta ze zdumieniem. — Senhor? — zagadnął Luiz. — Co takiego? — odparł Raft. — Czy pan coś mówił? — Nie. — Raft pozwolił szkiełku opaść na pierś da Fonsecy. Pojawił się przy nim Merriday. — Tamten facet nie pozwala mi się zbadać — powiedział zmartwiony. — Jest bardzo uparty. — Pomówię z nim. — Raft wyszedł starając się nie myśleć o soczewce, o tamtej cudownej, nieprawdopodobnej twarzy. Oczywiście było to wrażenie subiektywne. Halucynacja lub autohipnoza pod wpływem światła odbijającego się w zwierciadle stanowiącym punkt ogniskujący. Tak naprawdę nie wierzył jednak w te wyjaśnienia. Brodacz znajdował się w gabinecie Rafta. Badał rząd ustawionych na półce butelek zawierających okazy zarodków. Odwrócił się i skłonił, a w jego wzroku pojawił się cień kpiny. Rafta ogarnęło zdumienie; to nie był zwyczajny włóczykij. Otaczała go aura wytworności, a swoboda i gracja ruchów znamionowały: tak dobre wychowanie jak i pochodzenie. Z trudem krył podniecenie, a w jego zachowaniu można było wyczuć pewną wyższość, co zupełnie nie podobało się Raftowi. — Saludades, se?hor — powiedział. W jego zbyt jasnych oczach pojawiły się oślepiające błyski. Być może, że owo lśnienie należało przypisać gorączce. Miał głęboki głos, a gdy mówił pobrzmiewały w nim płaczliwe tony budzące jakieś odległe skojarzenia. — Jestem pańskim dłużnikiem. Portugalski Rafta był dosyć kulawy, lecz nigdy się tym nie przejmował. Teraz ogarnęło go zupełnie nowe wrażenie — poczucie braku ogłady. — Może pan spłacić dług właśnie w tej chwili — powiedział szorstko. — Nie chcemy aby stacja została skażona, a pan mógł coś podłapać w górze rzeki. Proszę zdjąć koszulę. Muszę pana obejrzeć. — Nie jestem chory, doutor. — A więc szybko odzyska pan siły. Omal pan nie zemdlał po wejściu do szpitala. W czarnych oczach zapaliły się dzikie błyski. Po chwili mężczyzna wzruszył ramionami i ściągnął postrzępioną koszulę. Rafta opanowało zdumienie na widok potęgi kryjącej się w tym lśniącym ciele. Pod przypominającą brązowy atłas skórą falowały sploty mięśni, tak jednak równomiernie rozłożonych, że dopiero ruch ujawniał ich obecność. — Paulo da Costa Pereira — przedstawił się brodacz. Wyglądał przy tym na lekko rozbawionego. — Jestem garimpeiro. — Poszukiwacz diamentów, co? — Raft wsunął termometr w usta Pereiry. — Nie wiedziałem, że w okolicy można znaleźć diamenty. Sądziłem, że występują one raczej nad Rio Francisco. Uwaga ta pozostała bez odpowiedzi. Raft osłuchał pacjenta przy pomocy stetoskopu, potrząsnął głową i spróbował jeszcze raz. Próby odszukania pulsu również spełzły na niczym. Serce tego człowieka nie biło, nie miał też wyczuwalnego tętna. — Co jest u diabła! — zawołał zdumiony. Wyjął termometr i oblizał suche wargi. Temperatura da Fonsecy była niższa od normalnej, natomiast ciepłota Pereiry tak znacznie ją przewyższała, że słupek rtęci dotarł do najwyższej podziałki na skali oznaczonej liczbą 108°F… Pereira delikatnie ocierał usta. — Jestem głodny, s’nhor — powiedział. — Czy mógłby pan mi dać coś do jedzenia? — Dam panu zastrzyk glukozy — w głosie Rafta słychać było wahanie. — Albo — nie jestem pewien. Pański metabolizm jest bardzo dziwny. Jeśli w takim tempie będzie pan nadal spalać materię swego organizmu, to dostanie pan jakiejś choroby. — Mój organizm zawsze się tak zachowuje. Jestem całkiem zdrowy. — Na pewno nie, skoro pańskie serce nie bije — ponuro zaoponował Raft. — Przypuszczam, iż wie pan, że jest pan czymś niemożliwym? To znaczy, według wszelkich reguł nie powinno pana być wśród żywych. Pereira uśmiechnął się. — Może to tylko pan nie słyszy pracy mojego serca. Śpieszę pana zapewnić, że moje serce bije. — Ale jeśli puls jest taki słaby, to nie zdoła ono wtłoczyć krwi do aorty — zaoponował Raft. — Dzieje się z panem coś niedobrego. Proszę się położyć na tej kozetce. Będziemy potrzebować worków z lodem, aby obniżyć temperaturę pańskiego ciała. Pereira wzruszył ramionami i dostosował się do poleceń. — Jestem głodny. — Zajmiemy się tym. Będę też potrzebował odrobinę pańskiej krwi. — Nie. Raft zaklął, dając upust złości. — Pan jest chory. Nie wie pan tego? — A więc bardzo dobrze — wymamrotał Pereira. — Proszę się tylko pośpieszyć. Nie lubię gdy się mnie obmacuje. Raft z trudem powstrzymał cisnącą się na usta złośliwą ripostę. Pobrał niezbędną ilość krwi do probówki i zamknął ją. — Dan! — zawołał. Nie było odpowiedzi. Gdzie u diabła podział się Craddock? Wezwał Luiza i wręczył mu probówkę. — Oddaj to doktorowi Craddockowi. Chcę znać wyniki tego badania. Ponownie obrócił się ku Pereirze. — Co się z panem dzieje? Proszę się natychmiast położyć. Poszukiwacz diamentów siedział na skraju kozetki z twarzą rozjaśnioną przez przydający jej życia wyraz dzikiego uniesienia. Jego czarne jak smoła oczy przybrały niezwykłe rozmiary. Raft wpatrywał się w nie przez kilka sekund, dopóki nie straciły niecodziennego blasku, a kiedy to nastąpiło, Pereira rozciągnął się na leżance, uśmiechając się lekko do siebie. Raft pośpiesznie zajął się torbami z lodem. — Co wydarzyło się w górze rzeki? — Nie wiem — odparł Pereira nie przestając się uśmiechać. — Da Fonseca przyplątał się pewnej nocy do mego obozu. Przypuszczałem, że rozbił samolot. Nie był w stanie mówić zbyt wiele. — Czy był pan sam? — Tak, byłem sam. Było to więcej niż dziwne, lecz Raft nie podjął tematu. Głowę zaprzątały mu inne myśli, a zwłaszcza nie mieszcząca się w granicach zdrowego rozsądku wizja żywego człowieka, którego serce przestało pracować. Kubełki z lodem zadźwięczały cicho. — Czy jest pan Brazylijczykiem? Pańskie lingo nie jest zbyt dobre. Rozjarzone gorączką oczy przybrały postać wąskich szparek. — Przebywałem w dżungli przez dłuższy czas — odrzekł mężczyzna. — Mówiłem wieloma językami. Kiedy ktoś nie używa jakiegoś języka, zapomina go. — Skinął głową w kierunku umieszczonych na ścianie butelek. — To pańskie doktorze? — Tak. Próbki płodu. Badania nad embrionami. Interesuje to pana? — Za mało wiem, żeby się tym interesować. Dżungla to moja specjalność. Chociaż źródła życia… Przerwał. Dziwne oczy zamknęły się. Raft czekał, lecz przybysz nie podjął tematu. Spostrzegł, że jego palce drżały, gdy zakręcał torby z lodem. — A ta rzecz na szyi da Fonsecy? — zapytał cicho. — Co to takiego? — Nie zauważyłem — wymamrotał Pereira. — Mam za sobą ciężki dzień. Byłoby wspaniale, gdybym mógł odpocząć. Raft wykrzywił twarz. Popatrzył w dół na tajemniczą, , nieludzką postać, przypominał sobie niezwykłe zniekształcenia obojczyka, jakie wyczuł w trakcie badania oraz wszystkie inne rzeczy. Pod wpływem nagłego impulsu powiedział. — Jeszcze ostatnie pytanie. Jaka jest pańska rasa? Pańscy przodkowie chyba nie byli Portugalczykami? Pereira otworzył oczy, odsłaniając zęby w niecierpliwym uśmiechu, bardzo podobnym do bezgłośnego warknięcia. — Przodkowie — odezwał się poirytowany. — Dajmy dziś spokój moim przodkom, doutor. Przebyłem długą drogę przez dżunglę, jeśli koniecznie chce pan już wiedzieć. Długą, długą drogę. I widziałem wiele interesujących rzeczy. Dzikie zwierzęta i ruiny, a także dzikich ludzi, zaś odgłos bębnów towarzyszył mi cały czas. — Jego głos stawał się coraz cichszy. — Widziałem pańskich przodków, jak siedzieli na drzewach i ze skrzekiem iskali się nawzajem, wymamrotał. — Spotkałem też moich przodków. — Słowa rozpłynęły się w trudnym do opisania pomruku błogości. Po chwili głębokiej ciszy powiedział. — Chciałbym się przespać. Czy mógłbym zostać sam? Raft zacisnął zęby. Typowe objawy delirium. To tłumaczyło bezsensowną gadaninę. Natomiast władcza postawa musiała stanowić cechę tkwiącą w głębi osobowości chorego. Pereira przygarnął do siebie postrzępioną odzież, jakby były to przynajmniej gronostaje. Niemal natychmiast zapadł w głęboki sen, a z jego leżącego ciała emanowała tak nieprawdopodobna żywotność, że Raft poczuł przebiegające wzdłuż nerwów mrowienie. Obrócił się na pięcie. Rytm serca tak słaby, że aż niewyczuwalny? Przecież to śmieszne. Bardziej prawdopodobna wydawała się jakaś nowa choroba, jednak jej symptomy pozostawały ze sobą w sprzeczności. Pereira sprawiał wrażenie zupełnie zdrowego, choć oczywiście na coś cierpiał. Mogła być jeszcze inna przyczyna. Mutacja? Jedna z tych niezwykłych wyspecjalizowanych istot ludzkich, jakie od czasu do czasu pojawiają się przypadkowo w populacji? Niecierpliwie poruszył ustami i poszedł obejrzeć lotnika, świadom niecodziennego, niemal namacalnego napięcia przenikającego atmosferę szpitala, jak gdyby pojawienie się tych dwóch mężczyzn rozproszyło senność i postawiło wszystko w stan pogotowia. W stanie da Fonsecy nie zaszły żadne zmiany, więc Merriday zaaplikował mu środki pobudzające. Raft krótko zaaprobował terapię, po czym udał się na poszukiwanie Craddocka. W połowie korytarza przystanął na dźwięk znajomego głosu. Był to niski głos poszukiwacza diamentów, przy czym brzmiały w nim teraz naglące, rozkazujące tony. — Zwracam to tobie. Przybyłem z daleka, aby to uczynić, s’nhor. I odpowiedź Dana Craddocka, wypowiedziana pełnym zdumienia i strachu szeptem. — Ale przecież tam was nie było! Nie było tam niczego oprócz… — Przyszliśmy później — odrzekł Pereira. — Odgadliśmy to ze słońca i wody, i wtedy wreszcie poznaliśmy odpowiedź. Raft wstrzymał oddech. Pod jego stopami zaskrzypiała podłoga. W tym samym momencie do jego uszu dotarł szmer słabego wiatru, któremu towarzyszyło zdumiewające odczucie nieuchwytnego ruchu. Zaskoczony ruszył naprzód. Przed sobą miał zupełnie pusty korytarz. Nic nie mogło opuścić laboratorium bez jego wiedzy. Kiedy jednak otworzył drzwi, stanął twarzą w twarz z Craddockiem, tylko z Craddockiem w osłupieniu zapatrzonym w pustkę. Raft szybko przebiegł wzrokiem pokój. Pusto. Okiennice tkwiły na swoim miejscu, a w dodatku były tak zardzewiałe, że nikt nie mógłby ich otworzyć bez wywołania hałasu. — Gdzie jest Pereira? — zapytał sucho. Craddockowi opadła szczęka. — Kto? — Człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś. — Ja… ja… tutaj nikogo nie było. — Taaak — powiedział Raft. — W takim razie oszalałem. Nie powinno mnie to dziwić, po tym wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. — Zauważył broszurkę tkwiącą w dłoni Craddocka, zwinięty w rulon notatnik, którego skórzana okładka pod wpływem starości pokryła się pleśnią i utraciła swą dawną barwę. Walijczyk pośpiesznie wetknął go do kieszeni. Unikając badawczego spojrzenia Rafta skinął głową w stronę mikroskopu. — Tamta krew. Musiałem coś pokręcić. Nic mi nie wychodzi. — Nie wyglądał przy tym na zbyt zaskoczonego. Raft przytknął oko do okularu i zacisnął wargi. — Więc jednak oszalałem. — Zabawne, no nie? — rzucił Craddock bez związku. To było więcej niż zabawne. To było przerażające. W systemie naczyniowym znajdują się oczywiście pewne typy unoszących się swobodnie komórek krwi, mają określony kształt i przeznaczenie, a wdzierające się z zewnątrz organizmy mogą na nie oddziaływać na różne sposoby. Tymczasem próbki umieszczonej na szkiełku nie można było porównać z niczym, co Raft oglądał w swej dotychczasowej praktyce. Czerwone ciałka krwi miały kształt owalny, a nie normalnie spotykany dyskoidalny, zaś ciałka białe zastąpione zostały przez pokryte rzęskami organizmy, poruszające się chaotycznie pokrętnymi ruchami. Ich ruch był szybki — zbyt szybki! — I tak znacznie zwolniły od momentu, gdy widziałem je po raz pierwszy — odezwał się Craddock. — Z początku wirowały tak szybko, że nie mogłem się im dokładnie przyjrzeć. — Co za insekt mógł to wywołać? Zniszczył fagocyty. Bez białych ciałek w organizmie Pereira umrze. Nie, gdzieś musiał zostać popełniony błąd. Zróbmy testy przy użyciu odczynników. Przeprowadzili rutynowe badania, które nie dały żadnych rezultatów. Jakakolwiek próba nie przyszła im do głowy, jej rezultat był identyczny jak dla zwyczajnej krwi. Co więcej, działanie ruchliwych tworów nie potwierdzało ich szkodliwego wpływu na organizm. Gdy do próbki wprowadzono substancję toksyczną, orzęski utworzyły wokół niej barierę ze swych owłosionych ciał, dokładnie tak samo jak uczyniłyby to fagocyty, przy czym zapora orzęsków była trzykrotnie efektywniejsza. Szkiełko z próbką drżało w okaleczonej dłoni Craddocka, połyskując odbitym światłem. — To jest ulepszenie — powiedział. — Te drobinki są lepsze niż białe ciałka. — Ale gdzie się one podziały? — Skąd na boga mogę wiedzieć? — Palce Craddocka wślizgnęły się do kieszeni, gdzie spoczywał stary notatnik. — To ty tu rządzisz, a nie ja. To twój problem. — Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak jest — wolno powiedział Raft. — Co znaczyło to gadanie o słońcu i wodach? Craddock zawahał się, a po chwili jego twarz wykrzywił i nieszczery uśmiech. — Według mnie są w najlepszym porządku — odparł. A potem odwrócił się na pięcie i odszedł. Raft popatrzył w ślad za nim. Co się za tym kryło? Craddock najwidoczniej znał Pereirę. Ale jak doszło do tej rozmowy? Brzuchomówstwo? Parsknął, gdy taka myśl przemknęła mu przez głowę. Nie, Pereira był w laboratorium razem z Craddockiem, a następnie musiał przejść przez masywną ścianę. Cóż to oznaczało? Raft wrócił do laboratorium, lecz nic to mu nie dało. W rozumnym, nowoczesnym świecie roku 1954 nie było miejsca na takie dziwactwa. A tak w ogóle, to gdzie mógł teraz znajdować się Pereira? Nie było go w gabinecie, gdzie zasnął na leżance. Gdy Raft przystanął w korytarzu, aby zastanowić się nad dalszym postępowaniem, do jego uszu doleciał dźwięk, który sprawił, że krew uderzyła mu do głowy. Czuł się tak, jakby delikatne, ledwie dostrzegalne symptomy zła nagle zamanifestowały swą pełną moc. Co prawda było to tylko słabe pyrkotanie silnika, ale nie było najmniejszego powodu aby motorówka wypływała o tej porze. Raft skierował się ku rzece, chwytając po drodze latarkę. Słychać było odległe okrzyki. Inni również pochwycili odgłos pracy silnika. Na brzegu zamajaczyła tęga sylwetka Merriday’a. Opuścił latarkę i skierował ją w stronę płynącego z cienia odgłosu pracy silnika. Gładka powierzchnia rzeki połyskiwała niczym strumień diamentów. Włączył światło. Grzebiąc czarną bruzdę w roziskrzonej wodzie motorówka oddalała się od brzegu, umykając poza zasięg płynącego z latarki blasku. Już na granicy cienia promień światła wyłuskał z mroku twarz — twarz Pereiry, który ze śmiechem oglądał się przez ramię, odsłaniając przy tym białe zęby. W jego śmiechu słychać było triumf i ową nutę dumy, którą Raft wyczuł wcześniej. W łodzi był jeszcze ktoś, lecz Raft nie zdołał już rozpoznać tego człowieka. Po oczyszczonym z zarośli brzegu biegali Indianie, a kilku z nich zaczęło szykować canoe, co oczywiście nie miało większego sensu. Raft wyciągnął pistolet, z którym nie rozstawał się w dżungli. Myśl o posłaniu kuli w tamtą arogancką, roześmianą twarz dostarczyła mu wiele przyjemności. — Nie, Brian! — zawołał Merriday i ściągnął w dół jego ramię. — Ale on ucieka naszą łodzią! — Jest z nim Dan Craddock. Nie widziałeś? Warkot silnika stał się słabszy i wkrótce zlał się z pomrukiem bębnów Jutahy. Raft zamarł w bezruchu, walcząc ze zdumieniem i bezsilnością. — I tak nie możemy nic zrobić do rana — powiedział po chwili. — Wracajmy do środka. — On powrócił do swojej krainy i coś ze sobą zabrał — odezwał się po portugalsku jakiś nieznany głos. Latarka Rafta wyłuskała z mroku twarz lotnika da Fonsecy. W jednej ręce ściskał pilotkę, a drugą obmacywał szyję, wyraźnie czegoś szukając. Źrenice jego oczu były szeroko rozwarte. — A co takiego on zabrał? — zapytał Merriday. — Moją duszę — wyjaśnił da Fonseca po prostu. Na moment zapanowała cisza i w trakcie tej pauzy słowa lotnika dotarły do wszystkich z koszmarną przejrzystością. Miałem ją w małym lusterku, które nosiłem na szyi. To on ją tam umieścił. Dzięki temu miał potęgę pozwalającą mu… pozwalającą… — słaby, zdyszany głos umilkł. Pozwalającą na co? — chciał wiedzieć Raft. — Robić z ludzi niewolników — wyszeptał da Fonseca. — Tak jak to zrobił z doktorem. — Craddock! — Raft odczuł nagle szaloną ulgę, że Walijczyk nie odszedł z Pereirą z własnej woli, że nie łączyły ich tajemnicze, niepojęte związki. Zaraz potem ogarnęła go wściekłość na samego siebie za tak bezkrytyczne przyjmowanie fantastycznych wyjaśnień i to od człowieka bez wątpienia obłąkanego. A jednak było to jakieś wyjaśnienie, zwłaszcza że trudno było dopatrzyć się innego. — Puśćcie mnie — prosił da Fonseca, próbując się uwolnić od podtrzymujących go dłoni. — Bez duszy nie mogę tu dłużej pozostać. — Wprowadźcie go do środka — zarządził Raft. — Bill, przygotuj zastrzyk. Adrenalina. Da Fonseca stracił do reszty przytomność, gdy tylko ułożyli go delikatnie na kozetce. Jego serce przestało bić. Nadbiegł Merriday ze strzykawką. Odgadując zamiary Rafta założył długą igłę. Raft wykonał zastrzyk bezpośrednio do mięśnia sercowego i ze stetoskopem w pogotowiu czekał na jego efekt. W pewnej chwili uświadomił sobie, że coś jest inaczej — że zaszła jakaś zmiana. Nagle pojął, co to takiego. Bębny. Bębny głośniejsze, wrzaskliwe, triumfujące. Ich rytm przypominał uderzenia monstrualnego serca — serca dżungli, ciemnego i ogromnego. Da Fonseca zareagował. Raft usłyszał w słuchawkach słabe tętno, dokładnie zestrojone z łomotem bębnów Jutahy. Jego powieki uniosły się z wolna, popłynął głuchy, śpiewny głos. — Właśnie teraz wraca… i wrota Doirady otwierają się na jego przybycie… Wraca… do śpiącego Płomienia. Niewidzialną drogą, gdzie diabły Paititi czuwają u wrót Doirady… Bębny ryknęły głośniej. Mocniej zaczęło bić serce lotnika. Jego głos przybrał na sile. — Słońce było fałszywe. A rzeka płynęła wolno — za wolno. Tam pod lodem był diabeł. To był… był… Kurczowo sięgnął ku gardłu chwytając powietrze. W jego oczach czaiło się szaleństwo. — Curupuri! — wykrzyknął, a bębny stłumiły echo jego słów. Zaraz potem zamilkł. Zapanowała ciemna, pusta cisza. Jakby na umówiony sygnał bębny Jutahy urwały swą mowę. Da Fonseca bez życia osunął się na leżankę. Zlany zimnym potem Raft pochylił się nad nim ze stetoskopem, badając nagą pierś. Nie słyszał nic. Gdzieś w głębi dżungli na chwilę odezwał się bęben. Martwe serce da Fonsecy poruszyło się w zgodnym rytmie, po czym znieruchomiało na dobre. ROZDZIAŁ III WROTA PAITITI Wraz z piątką Indian dr Brian Raft podążał w górę Jutahy śladem Craddocka i Pereiry. Miał zaciśnięte ponuro usta, a w jego duszy kłębiły się poważne wątpliwości. Merridaya pozostawił w szpitalu, aby dokończył eksperyment i przesłał wyniki do instytutu. — Nie możesz iść sam — oponował Merriday. — Jesteś szalony, Brian. Raft skinął głową. — Być może, ale pracowaliśmy z Danem prawie przez rok, poza tym to biały. Jeśli idzie o Pereirę, to czasami nie jestem całkiem pewien, czy to w ogóle człowiek. Powściągliwy zazwyczaj Merriday zamrugał oczami. — Przecież to nonsens. — Opowiadałem ci, co się wydarzyło. Nie miał pulsu. Temperatura ciała nie mieściła się w żadnych normach. W sposób, w jaki pokonał ścianę laboratorium także był raczej niecodzienny, nie sądzisz? — Da Fonseca przed śmiercią również mówił dziwne rzeczy. Chyba nie masz zamiaru w nie wierzyć, co? — Nie — zapewnił go Raft. — Jeszcze nie teraz. Potrzeba na to bardzo wielu dowodów. Chciałbym też zajrzeć do tamtego notatnika Craddocka. Pereira powiedział, że go zwraca. No i ta historia ze słońcem i zbyt wolno płynącą rzeką. Jak wiesz, wspominało o tym dwóch ludzi: da Fonseca i Pereira. Co więcej, Dan zdawał się pojmować co to znaczy. — Na pewno pojmował więcej ode mnie — Merriday chrząknął. — Narażasz się na niebezpieczeństwo ruszając samotnie w górę rzeki. — Mam przeczucie, że Craddock zapuszczał się tam już dawno temu. To co tam znalazł, utrzymywał w tajemnicy. — Raft potrząsnął głową. — Nie wiem. Po prostu nie wiem, Bill. W łodzi było niewiele paliwa i myślę, że zdołam ich dogonić. — Chciałbym, abyś pozwolił mi iść ze sobą. Raft się na to nie zgodził i w końcu wyruszył sam z indiańską załogą, która wiosłując niezmordowanie popychała duże canoe pod prąd. Miał zapasy — przypadkowo zebrane w gorączkowym pośpiechu — a także broń i amunicję. Krajowcy pomogli mu odszukać ślady Pereiry, gdyż poszukiwacz diamentów rozstał się z rzeką znacznie wcześniej niż można było oczekiwać. — Dwóch ludzi iść — powiedział Luiz starannie oglądając poszycie. Szli. A to oznaczało, że Craddock poruszał się dobrowolnie lub że posłużono się wobec niego siłą. Może hipnozą, pomyślał Raft, przypomniawszy sobie soczewkowate zwierciadło. Coraz częściej przywoływał teraz wspomnienie egzotycznej, paradoksalnej twarzy dziewczyny. Trudno było powiedzieć, jaką rolę odgrywała w tych tajemniczych zdarzeniach, tym niemniej jej obraz mobilizował go do znalezienia rozwiązania. Posuwali się na zachód, w kierunku granicy z Ekwadorem, przez tereny gdzie tysiąc małych rzeczek zlewa swe wody w potężną Solimoes, będącą dopływem Amazonki. Wędrowali tak przez dziesięć dni i nocy… O świcie jedenastego dnia Indianie zniknęli. Nie było nawet wiernego Luiza. Wszystko odbyło się bez zamieszania i hałasu, a kiedy Raft obudził się, był zupełnie sam Może uciekli, a może dopadły ich jaguary. Nocą las stawał się miejscem diabelskiego sabatu zwierząt. Tak czy inaczej Raft nie znalazł żadnych śladów. ‘ Jego twarz stała się jeszcze bardziej ponura, a on sam szedł dalej znacznie wolniej, gdyż przecieranie szlaku to ciężka praca, przez dziesięć następnych dni. Przedzierał się wytrwale poprzez zielone, dyszące, pulsujące niewidzialnym życiem ściany milczącej dżungli i nigdy nie miał pewności, czy za najbliższym zakrętem nie stanie twarzą w twarz z jadowitym wężem, wszędobylskim jaguarem, czy wreszcie z samym Pereirą. Nie poradziłby sobie z tym wszystkim, gdyby nie lata twardego życia w polowych warunkach i zdobyte w tropikach doświadczenie. Tylko dzięki temu był w stanie podążać tropem ściganych. Aż w końcu odnalazł to, co umierający da Fonseca nazwał niewidzialną drogą. Dzień wcześniej ze szczytu wzniesienia — znajdował się teraz na pagórku — ujrzał rozległą dolinę, ogromną, sięgającą horyzontu nieckę porosłą bujnym lasem, którego kresu nie potrafił dojrzeć. Był to prawdziwy ocean falującej zieleni i właśnie w jego stronę wiodły ślady uciekinierów. W pewnej chwili zauważył kształtem zbliżony do koła obszar, gdzie zieleń miała nieco inny odcień. Biorąc pod uwagę odległość, teren ten musiał być bardzo duży — jego średnica wynosiła wiele mil. Częściowo wciskał się pomiędzy dwie góry, a wzdłuż jego bliższego skraju toczyła swe wody rzeka, której lśnienie podchwycił Raft z daleka. Średnicę owego miejsca oceniał na jakieś pięćdziesiąt mil, choć nie był tego zbyt pewien, jako że w lesie łatwo o pomyłkę. Ruszył śladem, który poprowadził go prosto ku zielonej oazie pośród zieleni. Raft całkiem dobrze radził sobie z trudami podróży. Co prawda bruzdy na jego twarzy pogłębiły się, a wokół oczu wystąpiły czerwone obwódki, to jednak organizm nie był zbyt wyczerpany. Pomocna okazała się tu głęboka wiedza medyczna. W tych stronach gorączki były bardzo rozpowszechnione, czego nie można było powiedzieć o ludziach. Same zwierzęta i to przede wszystkim jaguary. Zwierzęta! Raft pomyślał ze znużeniem o otaczającej go obfitości życia. Wszędzie dookoła zauważył ruch, delikatny trzepot jaskrawo ubarwionych owadów i ptaków; płynne skręty szukającego kryjówki węża; miękkie, ukradkowe kroki wielkich kotów; dziwaczne, histeryczne podskoki tapira lub pekari. Wokół siebie miał dżunglę w pełnej okazałości, podobną do niezmiernie żywotnego, ogromnego zwierzęcia o złożonej budowie. Na polanie ślady stały się bardzo wyraźne. Craddock i poszukiwacz diamentów. Pereira prowadził. Rzadkie promienie słońca docierające do poszycia wydobywały z mroku barwne liście i kwiaty. We wznoszącej się przed nim ścianie zieleni Raft zauważył coś dziwnego — owalny tunel skręcający w głąb skłębionej dżungli, niczym ślad przejścia gigantycznego węża, który rozepchnął na boki pnącza i drzewa, spłaszczył krzewy poszycia, odciskając swój kształt w gęstej roślinności. Biegnące przez polanę ślady stóp zmierzały w stronę wejścia do zielonego, mrocznego tunelu. Ślady urwały się pośrodku otwartej przestrzeni. Raft instynktownie spojrzał do góry, lecz w pobliżu nie rosły żadne drzewa. Z długim westchnieniem zrzucił z ramion plecak, pozostając jedynie ze strzelbą w dłoniach. Teraz widział ścieżkę. Zaczynała się tam, gdzie urywał się trop. Była szeroka na sześć stóp i zagłębiała się nieco poniżej powierzchni gruntu. Dziwne! Ruszył do przodu i zdumiony natychmiast odskoczył w tył. Coś go dotknęło. Jakaś niewidzialna, chłodna giętkość trwająca nieruchomo w spokojnym powietrzu polany. Raft ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. Zatrzymała się na przeszkodzie. Gładka, szklista, niewidoczna płaszczyzna. Ponieważ wzrok był bezużyteczny, zbadał powierzchnię dotykiem. Sądząc z kształtu, miał przed sobą rurę, pustą wewnątrz, o średnicy dziewięciu lub dziesięciu stóp — przekonał się o tym ciskając kamykami — wykonaną z jakiejś doskonale przezroczystej substancji, na której nie mógł się utrzymać nawet kurz. Gdy popatrzył wzdłuż niknących w dżungli zwoi niewidzialnego rurociągu, spostrzegł jak jego cielsko rozpycha na boki drzewa, daje wsparcie zdającym się wisieć w powietrzu orchideom, czy wreszcie wchodzi w drogę kolibrowi, który nie mógł wyjść ze zdumienia po zderzeniu ze stwardniałym powietrzem. Wciąż jeszcze stał zastanawiając się nad znaleziskiem, gdy nad polaną przetoczył się pierwszy głęboki ryk jaguara. Raft odwrócił się chwytając za strzelbę. Widział, jak pod wpływem tego płynącego z głębi gardła głosu zaczynają drżeć liście, lecz samego jaguara nie udało mu się, spostrzec. Tym niemniej musiał czaić się gdzieś w pobliżu i zapewne był bardzo duży. Ponadto szykował się do ataku, co Raft bez trudu ustalił, wsłuchując się w kaszlący oddech wielkiego kota. Znajdował się na otwartej przestrzeni. Pod wpływem nagłej decyzji pochylił się, schwycił plecak i rzucił go za siebie, do środka niewidzialnego tunelu. Ściskając gotową do strzału broń, podążył jego śladem. Pod jego stopami ziemia ustąpiła miejsca czemuś twardemu i gładkiemu. Raz jeszcze rozległ się potężny ryk, odbijając się dziwnym echem od ściany tunelu. I wtedy coś zaszeleściło za jego plecami. Odległy, stłumiony szept, słabszy niż oddech. W wejściu do tunelu pojawiło się migotanie przywodzące na myśl drganie rozgrzanego powietrza, a wraz z nim umilkły wszelkie dźwięki. W uszach Rafta rozdzwoniła się martwa, napięta cisza. Wyciągnął przed siebie ręce i przekonał się, że puste powietrze nie jest już dłużej puste. Wylot rury przegrodzony został barierą z takiego samego gładkiego materiału, z jakiego wykonano ściany i podłoże samego tunelu. Drzwi zamknęły się. Czy były to Wrota do Paititi? A może to pułapka? Czy przygotował ją Pereira? Raft poklepał kolbę strzelby. No dobrze, może i pułapka Ale nie był przecież zupełnie bezbronny. Pójdzie dalej, gdyż taki był jego cel. Nie zrobi jednak tego na ślepo. Cały czas będzie w pogotowiu. Nigdzie nie dojrzał śladu jaguara. Założył plecak na ramiona i ruszył przed