12180
Szczegóły |
Tytuł |
12180 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12180 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HENRY KUTTNER
DOLINA PŁOMIENIA
TYTUŁ ORYGINAŁU: „VALLEY OF THE FLAME”
PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KOŚCIUK
ROZDZIAŁ I
TWARZ DZIEWCZYNY
Gdzieś w głębi dżungli rozległ się ryk zwierzęcia. W szybę załomotała nadrzeczna
ćma, niemal
tak wielka jak żywiący się owocami nietoperz, a z niezmierzonej oddali napływało
prawie
niesłyszalne, odbierane raczej przez podświadomość niż zmysły Briana Rafta,
niskie pulsowanie
bębnów. Bębny na Jutahy, w wielkiej dolinie Amazonki nie były niczym niezwykłym,
te jednak nie
głosiły żadnej wiadomości.
Raft nie należał do ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią. Takie rzeczy pozostawiał
Danowi
Craddockowi z jego walijskimi duchami i cieniami ludzi z ginących w pomroce
dziejów stuleci.
Tym niemniej Raft był lekarzem, a kiedy w dżungli zabrzmiały te bębny, tutaj w
niewielkim
szpitalu zajmującym kilka plastykowych baraków, przesyconych zapachem środków
antyseptycznych, zaszło coś dziwnego. Coś, czego nie był w stanie zignorować.
Kiedy krew chorych zaczyna krążyć w rytm odległego dudnienia, zwalniając bądź
przyśpieszając zgodnie z niosącym się przez dżunglę echem, lekarz ma powody do
niepokoju…
Wielka ćma miękko zderzyła się z szybą. Craddock pochylał się nad
sterylizatorem, a wokół
jego siwej głowy kłębiła się para, nadając mu wygląd odprawiającego tajemne
praktyki
czarnoksiężnika. Dudnienie nie ustawało. Raft czuł, jak jego własne serce
dostosowuje się do tego
rytmu.
Ponownie spojrzał na Craddocka, starając się nie pamiętać, co ten starszy
człowiek opowiadał
mu o swych dzikich walijskich przodkach i rzeczach, w które wierzyli. Czasami
przychodziło mu
na myśl, że Craddock wierzył w nie także, przynajmniej w niektóre z nich, a
zwłaszcza wtedy gdy
pił.
Podczas miesięcy wspólnej pracy poznał Craddocka całkiem nieźle, jednak zdawał
sobie
sprawę, że dotknął tylko jego powierzchni, że za towarzyską fasadą, jaką
przedstawiał sobą
Walijczyk, krył się zupełnie inny człowiek, pamiętający rzeczy, o których nigdy
nie mówił, znający
historie, których nigdy nie opowiadał.
Leżąca daleko w górze Jutahy eksperymentalna stacja ze swą aseptycznością,
plastykiem i
lśniącymi nowymi instrumentami, stanowiła zdumiewający kontrast w zderzeniu z
otaczającą
wszystko dżunglą. Ich zadaniem było znalezienie lekarstwa na nietypową odmianę
malarii.
W dziesięć lat po zakończeniu II Wojny Światowej nie odkryto niczego
skuteczniejszego jak
stara chinina i kuracja atarbinowa. Raft studiował obecnie zwyczaje dżungli
chcąc się upewnić czy
w ukrytej pośród czarów i diabelskich praktyk starej wiedzy Indian nie tkwi
odrobina prawdy.
Walczył z wirusami w Tybecie, Indochinach czy na Madagaskarze. Nauczył się
szanować
umiejętności tamtejszych szamanów. Niektóre spośród ich metod opierały się na
zupełnie
słusznych teoriach.
Teraz jednak pragnął by bębny zamilkły. Poirytowany odwrócił się od okna i
jeszcze raz rzucił
okiem na Craddocka nucącego pod nosem walijską balladę. Balladę opowiadającą
przy wtórze
dzikiej, piskliwej melodii o duchach i walce.
Od chwili gdy zaczęły rozbrzmiewać bębny Craddock wiele mówił o duchach i walce.
Powtarzał, że czuje niebezpieczeństwo. W dawnych czasach Walijczycy zawsze
potrafili zwietrzyć
kłopoty, a wtedy kwartami pili uisquebaugh i gotowi na wszystko wyruszali z
mieczami w
dłoniach. Raft był w stanie wyczuć jedynie przesycający malutki szpital zaduch
środków
dezynfekujących, a z wiatrem docierał do niego tylko odgłos bębnów.
— W dawnych czasach — powiedział nagle Craddock spoglądając znad sterylizatora —
w
powietrzu rozchodził się szept Tralee’a lub Cobha i wiedzieliśmy, że zza wody
nadciągają
łupieżcy Irlandczycy. Albo, że grozi nam coś z południa, i wtedy szykowaliśmy
się na przyjęcie
Kornwalczyków. Ale wiedzieliśmy. Zawsze wiedzieliśmy.
— Bzdury! — zaoponował Raft.
— Okay. Ale coś takiego już kiedyś czułem — Craddock głośno wciągnął powietrze,
a jego
pomarszczona, brązowa twarz przybrała dziwny wyraz strachu i niedowierzania. Na
powrót
zniknął w chmurze pary, zaś Raft jeszcze przez jakiś czas przypatrywał się mu z
mieszaniną
zdumienia i ciekawości.
Craddocka otaczała atmosfera tajemniczości. Był biologiem i to niezłym, a jednak
przez ponad
trzydzieści lat włóczył się po krainie Jutahy, nigdy nie zapuszczając się dalej
niż do Manaos,
prowadząc niepewny żywot leśnego internisty.
Raft włączył go do ekspedycji pod wpływem nagłego impulsu, licząc na jego
znajomość
okolicy i tubylców. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po pracy Walijczyka w
laboratorium, gdyż na
skutek jakiegoś wypadku ręce Craddocka uległy poważnym zniekształceniom.
Spotkało go jednak
przyjemne rozczarowanie.
Raft obserwował jak okaleczone dłonie radzą sobie ze strzykawkami, wykręcają
tłoczki z
korpusu, wprawnie wyjmują igły. Craddock miał trzy palce u jednej dłoni, druga
zaś pokryta była
usianą plamami skórą o dziwnej strukturze i przypominała łapę jakiegoś
zwierzęcia. Nigdy nie
wspominał, co mu się przydarzyło. Obrażenia nie przypominały w każdym bądź razie
blizn po
poparzeniu kwasem czy zębach zwierząt. Pomimo tak poważnego kalectwa pozostał
zdumiewająco
sprawny, nawet wówczas, gdy miał zdrowo w czubie.
Teraz też był zalany i Raft pomyślał sobie, że ten człowiek musi celowo
dostosowywać swoje
ruchy do rytmu bębnów. Może zresztą tak nie było. Przecież sam Raft musiał
specjalnie
przystawać, aby wyłamać swoje kroki spod przemożnego tempa. Nasunęła mu się
refleksja, że
kilku chorych z jego oddziału pozostało przy życiu tylko dlatego, że głos bębnów
nie pozwalał
zaprzestać pracy ich sercom.
— Czy oglądałeś wykresy jakiś tydzień temu? — odezwał się Craddock z
denerwującym
spokojem kogoś potrafiącego czytać cudze myśli, a w każdym bądź razie
sprawiającego takie
wrażenie.
Raft przeciągnął nerwowo palcem po wychudzonej szczęce.
— To moja praca — warknął. Craddock westchnął.
— Nie żyjesz w Brazylii tak długo jak ja, Brian. Tutaj liczą się rzeczy, których
ty nie
dostrzegasz. Tydzień temu zaraza zabijała Indian bardzo szybko. A w ciągu
ostatnich siedmiu dni
ich żywotność wyraźnie się poprawiła.
— Przecież to nie ma sensu — odparł Raft. — Mamy tu do czynienia z przypadkową
zbieżnością — widocznie taki jest cykl. Nie widzę żadnych innych przyczyn. Bębny
nie mają z tym
nic wspólnego.
— Czy ja coś mówiłem o bębnach?
Raft popatrzył zaskoczony. Craddock ułożył strzykawki w sterylizatorze i zamknął
wieko. — Te
bębny nie mówią. To nie Western Union. Jest tylko rytm. A on coś oznacza.
— Co?
Walijczyk się zawahał. Jego twarz niknęła w cieniu, a włosy połyskiwały w
padającym z góry
świetle, tworząc puszyste halo. — Myślę, że być może mamy w lesie gościa. Tak mi
się zdaje.
Słyszałeś kiedyś o Curupuri?
Twarz Rafta wyglądała jak maska.
— Curupuri? A co to takiego?
— Imię. Krajowcy rozmawiali o Curupuri. Ale ty chyba tego nie słyszałeś.
— Wygląda na to, że tracę wiele z tego, co dzieje się dokoła — powiedział Raft z
ponurą
ironią. — Od miesięcy nie widziałem ducha.
— Może zobaczysz — Craddock popatrzył w stronę okna. — Trzydzieści lat. To długi
okres
czasu. Ja… Ja… słyszałem o Curupuri wcześniej. Nawet…
Przerwał, a Raft głęboko wciągnął powietrze. On także słyszał, ale nie chciał
się do tego
przyznać. Zabobony, z psychologicznego punktu widzenia, są zazwyczaj w dżungli
niebezpieczne.
Wiedział, że wiara w Curupuri jest pośród Indian szeroko rozpowszechniona.
Zetknął się z nią
przed dziesięciu laty, kiedy był młodszy i wrażliwszy. A jednak, pomyślał, tylko
taki bóg pasuje do
dorzecza Amazonki.
Curupuri utożsamiał Nieznane. Był ślepą, żarłoczną, straszliwą siłą życia, w
której Indianie
upatrywali ducha dżungli. Dziki, prymitywny Pan kryjący się w mroku. Ale o ileż
mniej konkretny
niż ów antyczny bożek.
Curupuri wędrował wzdłuż Amazonki, ogromny i pierwotny, a zarazem tak namacalny
jak samo
życie. Tutaj w dżungli już po chwili człowiek uświadamia sobie, że bóg życia
może być o wiele
bardziej okropny niż bóg śmierci. W Amazonii jest zbyt wiele życia. Zbyt
rozległa, by ludzki umysł
zdołał ją ogarnąć, potężna, zielona żywa istota rozprzestrzeniała się po
kontynencie, ślepa,
pozbawiona zmysłów, przepełniona drapieżną żądzą życia.
Tak, Raft potrafił zrozumieć dlaczego Indianie personifikowali Curupuri.
Dostrzegał go niemal
na równi z nimi — potworną, bezkształtną istotę, ni to zwierzę ni człowieka,
sunącą poprzez
dyszącą dżunglę.
— Do diabła z tym — powiedział Raft i głęboko zaciągnął się papierosem. Jednym z
ostatnich,
jakie mu zostały. Podszedł do Craddocka i wyjrzał przez okno, z przyjemnością
napełniając płuca
dymem, delektując się smakiem tej namiastki cywilizacji.
Na to właśnie skazani byli od roku — na namiastkę cywilizacji, co zresztą nie
było najgorsze.
Na Madagaskarze było znacznie gorzej, ale i tak kontrast pomiędzy lśniącą,
nowoczesną
architekturą przeglądającego się w wodach Hudsonu Instytutu Patologii Mallarda,
gdzie pracowali
na co dzień, a tym skupiskiem plastykowych baraków zamieszkałych przez kilku
ludzi z Instytutu i
pomagających im krajowców, był bardziej niż wyraźny.
Było tu trzech białych — Raft, Craddock i Bill Merriday. Merriday był niezbyt
błyskotliwym,
ale dobrym patologiem dlatego współpraca całej trójki układała się całkiem
nieźle.
Ich praca była już niemal skończona i Raft wyobrażał sobie, jak niebawem znowu
znajdzie się
w Nowym Jorku i powietrzną taksówką przemykać będzie od jednego nocnego,, klubu
do drugiego,
aby w jak najkrótszym czasie nasycić swój podniecający głód cywilizacji. A gdy
to już nastąpi,”
pojawi się znajoma Tęsknota i jeszcze raz wyruszy na Tasmanię lub Cejlon, albo
gdziekolwiek.
Zawsze są jakieś nowe zadania, za które trzeba się zabrać.
Gdzieś w ciemnościach ciągle pomrukiwały bębny. Raft pozostawił Craddocka w
oświetlonym
laboratorium i wyszedł na zewnątrz, nad rzekę, starając się nie słyszeć
odległego pulsującego
dźwięku…
Księżyc w pełni wzeszedł nad Atlantykiem rozjaśniając wielkie Rio, płynąc ponad
Amazonką
w głąb kontynentu — okazały żółty dysk na wygwieżdżonym tle. Nad Jutahy jednak
królowała
dżungla, wznosząc się w górę czarnymi ścianami, a w niej roiło się tyle
przeróżnych form życia, że
nawet uczonemu wydawało się to nieprawdopodobne. To właśnie tutaj znajdowało się
płodne
łono świata.
W ciepłych krajach natura zawsze rozwijała bogactwo gatunków, w Amazonii jednak
ten
rozrost przybrał obłędne wręcz rozmiary. Bogata, aluwialna gleba tych okolic,
naniesiona przez
rzeki w ciągu stuleci, dosłownie żyła. Człowiek ma wrażenie, że grunt pod jego
stopami porusza
się i drży od przepełniającego go życia. W tej nienormalnej bujności tkwiło coś
niezdrowego, tak
jak niezdrowe były płomienie brazylijskich orchidei wykwitające ze zgnilizny i
połyskujące w
ponurym zielonym mroku niczym ciała martwych goblinów…
Raft wrócił myślami do Craddocka. Ciekawe! Ta mieszanina niedowierzania i
strachu, którą
zdawał się wyczuwać u Walijczyka, była zastanawiająca. Poza tym było coś
jeszcze. Zmarszczył
brwi usiłując przeanalizować niejasne wrażenie i w końcu z zadowoleniem pokiwał
głową. Bębny
budziły w Craddocku odrazę, ale równocześnie czuł do nich dziwny pociąg. No cóż,
Craddock żył
w tym lesie od wielu lat. Pod wieloma względami stał się prawie Indianinem.
Jakiś ruch na rozsrebrzonej światłem Księżyca powierzchni rzeki wyrwał Rafta z
zadumy. Po
chwili dostrzegł kontury małej łodzi i siedzących w niej dwóch ludzi. Przybysze
kierowali się do
brzegu, na którym stał oświetlony szpital.
— Luiz — krzyknął ostro Raft. — Manoel! Depressa! Mamy gości.
Od strony wody nadleciał słaby okrzyk. Ujrzał dwa ciemne kształty osuwające się
na ziemię,
jakby przybicie do brzegu wyczerpało ich wszystkie siły. Zaraz potem zaczął się
ruch. Nadbiegli
chłopcy z krzykiem i latarkami, każdy zdolny do chodzenia chory pchał się do
drzwi i okien by
popatrzeć co się dzieje. Raft pomógł wyciągnąć łódź na brzeg i dopilnował aby
dwójka niemal
nieprzytomnych mężczyzn znalazła się w szpitalu.
Jeden z nich ubrany w pilotkę i lotniczy kombinezon, nie był w stanie powiedzieć
nawet słowa.
Drugi, szczupły brodacz, wyglądający sympatycznie pomimo okoliczności, słaniając
się na nogach,
zmierzał do drzwi o własnych siłach.
— Senhor, senhor — mamrotał miękko.
Craddock wyszedł, aby im pomóc. Zamarł jednak na progu, choć tłoczące się dokoła
ciała
musiały przesłaniać mu przybyłych. Raft spostrzegł, że na twarzy Walijczyka
pojawił się wyraz
absolutnej paniki. Zaraz potem Craddock zawrócił na pięcie i znikł w głębi
laboratorium, skąd
wkrótce doleciał nerwowy brzęk butelki.
Na zasadzie kontrastu flegmatyczny, zdecydowany Bill Merriday był uspokajająco
normalny.
Kiedy jednak pochylił się nad lotnikiem i zaczął ściągać zeń koszulę,
znieruchomiał zaskoczony.
— A niech mnie — powiedział. — Znam tego faceta, Brian. Thomas… poczekaj,
poczekaj.
Zaraz sobie przypomnę. Da… jakoś tam… Da Fonseca — właśnie tak! Opowiadałem ci o
ekspedycji kartograficznej, która przyleciała tu kilka miesięcy temu, podczas
twego pobytu w
dżungli. Da Fonseca prowadził samolot.
— Pewnie mieli jakąś awarię — odparł Raft. — A ten drugi?
Merriday spojrzał przez ramię.
— Nigdy go nie widziałem.
Termometr pokazał temperaturę 68°F…, znacznie niższą od normalnej.
— Szok i wyczerpanie — zaopiniował Raft. — Na wszelki wypadek zrobimy dokładne
badania. Popatrz na jego oczy. — Odciągnął powieki. Źrenice miały rozmiary łebka
od szpilki.
— Obejrzę tego drugiego człowieka — powiedział Merriday prostując plecy.
Raft ponuro popatrzył na da Fonsecę. Odczuwał lekki niepokój, choć nie potrafił
określić jego
przyczyny. Miał wrażenie, że wraz z tą dwójką ludzi w sali znalazło się coś
jeszcze, coś
niedostrzegalnego, ale dającego się wyczuć.
Ze zmarszczonym czołem patrzył jak Luiz pobiera próbkę krwi z palca pacjenta. W
padającym z
sufitu niepewnym, żółtym świetle na piersi Fonsecy zamigotał nagle jasny blask.
Jego źródłem był
jakiś przedmiot umieszczony na łańcuszku zwisającym z szyi lotnika. W pierwszej
chwili.
Raft sądził, że jest to medalik, przyjrzawszy się dokładniej stwierdził jednak,
iż refleks
dobywał się z małego lusterka, nie większego od półdolarówki. Zaintrygowany
podniósł je do
oczu.
Gałka powierzchniowa była wypukła, soczewkowata. Zwierciadło wykonano z
cienkiego,
połyskującego niebieskawo materiału, bardziej przypominającego plastik niż
szkło. W jego głębi
Raft uchwycił mętny, bezkształtny ruch cienia.
Przeżył niewielki szok. W lusterku nie ujrzał odbicia własnej twarzy, choć
trzymał je na wprost
swoich oczu. Zamiast tego dostrzegł niespokojny ruch, choć w pokoju nic takiego
nie miało
miejsca. Przyszły mu na myśl burzowe chmury sunące jako forpoczty frontu
atmosferycznego.
Ogarnęło go dziwne, niewytłumaczalne wrażenie czegoś znajomego, jakieś uczucie,
pierwotny,
zapisany w pamięci wzór.
Thomas da Fonseca. Pochwycił strzęp nieprawdopodobnego odczucia — przez krótki
moment
zdawało mu się, że patrzy prosto w jego oczy. Nagle uświadomił sobie obecność
osobowości
tamtego człowieka i to obecność tak silną, jakby pozostawali w bezpośrednim
kontakcie.
Tymczasem wszystko, co Raft dostrzegł w lusterku, to kłębiące się zawirowania.
Wkrótce
jednak rozszalała zasłona chmur rozdarła się i podzieliła na mniejsze fragmenty.
Ze ściskanego w
dłoni małego zwierciadła wydobyła się wibracja, która wzdłuż nerwów ramienia
przeniosła się aż
do mózgu. Popatrzył w dół.
Teraz, gdy chmury się rozpierzchły, mógł się przekonać, że to co brał za
zwierciadło, w istocie
było portretem. Portretem? Jeśli tak, to żywym, gdyż widoczna na nim twarz
poruszyła się…
Chyba jednak zwierciadło, ale nie — przecież przyglądająca mu się z niewielkiego
owalu
twarz nie należała do niego.
Była to twarz dziewczyny widoczna na niezwykłym, ociekającym przepychem tle,
które jednak
zaraz zniknęło, gdyż dziewczyna pochyliła się do przodu, jakby chciała
przedostać się na drugą
stronę lustra i wypełniła sobą cały obraz. To nie mógł być malowany portret.
Osoba z tamtej strony
poruszała się, a co więcej, widziała Rafta. Gwałtownie zaczerpnął tchu.
Jeszcze nigdy nie widział takiej twarzy. Nie miał czasu, aby jej się dokładniej
przyjrzeć, gdyż
całe to niewiarygodne zjawisko zniknęło niemal w tej samej chwili, w której się
zaczęło. A jednak
rozpoznałby ją spośród tysiąca innych twarzy, gdyby tylko dane im było jeszcze
się kiedyś spotkać.
Nieco rozpustna i złośliwa zarazem, wyszukana linia małych ust, a ponad tymi
słodkimi,
uśmiechającymi się złośliwie wargami, ogromne, przejrzyste oczy o barwie
akwamarynu, które
przez moment wpatrywały się w niego niezwykle uroczyście.
Nie było na świecie drugiej takiej twarzy.
Zaraz potem obraz przesłoniła mgła. Raft przypomniał sobie później, że trząsł
gwałtownie
wisiorkiem, próbując w ten dziecinny sposób przywołać dziewczynę, trząsł tak,
jakby jego dłonie
były w stanie rozerwać skłębione chmury i ukazać ową olśniewającą, żywą, małą
twarz, tak
wesołą i uroczystą, tak złośliwą i słodką.
Dziewczyna zniknęła. Wszystko rozegrało się w mgnieniu oka, toteż Raft wciąż
jeszcze stał ze
wzrokiem utkwionym w soczewce, a pamięć podsuwała mu obraz dręczących swą
odmiennością
rysów.
Zbyt krótko je oglądał, by móc określić, na czym ta niezwykłość polegała.
Pozostało mu tylko
wrażenie, że z dziewczyną, która przyglądała mu się przez ułamek sekundy, coś
było nie w
porządku. Jej włosy były jakieś dziwne.
Oczy miała niemal okrągłe, delikatnie skośne w kącikach, oprawne w czerń, która
pochodziła
nie tylko od gęstych czarnych brwi, ale również od czarnych kresek wybiegających
nieco ku
skroniom. Linie te podkreślały skośne osadzenie oczu, a zarazem nadawały
delikatnej, okrągłej,
miękkiej twarzy zakończonej takim samym podbródkiem, atmosferę egipskiej
egzotyki. Miękkość
— to wrażenie zapamiętał wyraźnie. Wyglądała niewiarygodnie miękko i wymyślnie.
I była inna.
Zupełnie niezwykła.
Zwierciadło na powrót wypełniły drżące mgły, lecz na bardzo krótko ukazał się w
nim inny
świat.
ROZDZIAŁ II
WERBEL ŚMIERCI
Luiz wpatrywał się w Rafta ze zdumieniem.
— Senhor? — zagadnął Luiz.
— Co takiego? — odparł Raft.
— Czy pan coś mówił?
— Nie. — Raft pozwolił szkiełku opaść na pierś da Fonsecy.
Pojawił się przy nim Merriday. — Tamten facet nie pozwala mi się zbadać —
powiedział
zmartwiony. — Jest bardzo uparty.
— Pomówię z nim. — Raft wyszedł starając się nie myśleć o soczewce, o tamtej
cudownej,
nieprawdopodobnej twarzy. Oczywiście było to wrażenie subiektywne. Halucynacja
lub
autohipnoza pod wpływem światła odbijającego się w zwierciadle stanowiącym punkt
ogniskujący. Tak naprawdę nie wierzył jednak w te wyjaśnienia.
Brodacz znajdował się w gabinecie Rafta. Badał rząd ustawionych na półce butelek
zawierających okazy zarodków. Odwrócił się i skłonił, a w jego wzroku pojawił
się cień kpiny.
Rafta ogarnęło zdumienie; to nie był zwyczajny włóczykij. Otaczała go aura
wytworności, a
swoboda i gracja ruchów znamionowały: tak dobre wychowanie jak i pochodzenie. Z
trudem krył
podniecenie, a w jego zachowaniu można było wyczuć pewną wyższość, co zupełnie
nie podobało
się Raftowi.
— Saludades, se?hor — powiedział. W jego zbyt jasnych oczach pojawiły się
oślepiające
błyski. Być może, że owo lśnienie należało przypisać gorączce. Miał głęboki
głos, a gdy mówił
pobrzmiewały w nim płaczliwe tony budzące jakieś odległe skojarzenia. — Jestem
pańskim
dłużnikiem.
Portugalski Rafta był dosyć kulawy, lecz nigdy się tym nie przejmował. Teraz
ogarnęło go
zupełnie nowe wrażenie — poczucie braku ogłady.
— Może pan spłacić dług właśnie w tej chwili — powiedział szorstko. — Nie chcemy
aby
stacja została skażona, a pan mógł coś podłapać w górze rzeki. Proszę zdjąć
koszulę. Muszę pana
obejrzeć.
— Nie jestem chory, doutor.
— A więc szybko odzyska pan siły. Omal pan nie zemdlał po wejściu do szpitala.
W czarnych oczach zapaliły się dzikie błyski. Po chwili mężczyzna wzruszył
ramionami i
ściągnął postrzępioną koszulę. Rafta opanowało zdumienie na widok potęgi
kryjącej się w tym
lśniącym ciele. Pod przypominającą brązowy atłas skórą falowały sploty mięśni,
tak jednak
równomiernie rozłożonych, że dopiero ruch ujawniał ich obecność.
— Paulo da Costa Pereira — przedstawił się brodacz. Wyglądał przy tym na lekko
rozbawionego. — Jestem garimpeiro.
— Poszukiwacz diamentów, co? — Raft wsunął termometr w usta Pereiry. — Nie
wiedziałem,
że w okolicy można znaleźć diamenty. Sądziłem, że występują one raczej nad Rio
Francisco.
Uwaga ta pozostała bez odpowiedzi. Raft osłuchał pacjenta przy pomocy
stetoskopu, potrząsnął
głową i spróbował jeszcze raz. Próby odszukania pulsu również spełzły na niczym.
Serce tego
człowieka nie biło, nie miał też wyczuwalnego tętna.
— Co jest u diabła! — zawołał zdumiony. Wyjął termometr i oblizał suche wargi.
Temperatura
da Fonsecy była niższa od normalnej, natomiast ciepłota Pereiry tak znacznie ją
przewyższała, że
słupek rtęci dotarł do najwyższej podziałki na skali oznaczonej liczbą 108°F…
Pereira delikatnie ocierał usta. — Jestem głodny, s’nhor — powiedział. — Czy
mógłby pan mi
dać coś do jedzenia?
— Dam panu zastrzyk glukozy — w głosie Rafta słychać było wahanie. — Albo — nie
jestem
pewien. Pański metabolizm jest bardzo dziwny. Jeśli w takim tempie będzie pan
nadal spalać
materię swego organizmu, to dostanie pan jakiejś choroby.
— Mój organizm zawsze się tak zachowuje. Jestem całkiem zdrowy.
— Na pewno nie, skoro pańskie serce nie bije — ponuro zaoponował Raft. —
Przypuszczam, iż
wie pan, że jest pan czymś niemożliwym? To znaczy, według wszelkich reguł nie
powinno pana
być wśród żywych.
Pereira uśmiechnął się. — Może to tylko pan nie słyszy pracy mojego serca.
Śpieszę pana
zapewnić, że moje serce bije.
— Ale jeśli puls jest taki słaby, to nie zdoła ono wtłoczyć krwi do aorty —
zaoponował Raft.
— Dzieje się z panem coś niedobrego. Proszę się położyć na tej kozetce. Będziemy
potrzebować
worków z lodem, aby obniżyć temperaturę pańskiego ciała.
Pereira wzruszył ramionami i dostosował się do poleceń. — Jestem głodny.
— Zajmiemy się tym. Będę też potrzebował odrobinę pańskiej krwi.
— Nie.
Raft zaklął, dając upust złości. — Pan jest chory. Nie wie pan tego?
— A więc bardzo dobrze — wymamrotał Pereira. — Proszę się tylko pośpieszyć. Nie
lubię
gdy się mnie obmacuje.
Raft z trudem powstrzymał cisnącą się na usta złośliwą ripostę. Pobrał niezbędną
ilość krwi do
probówki i zamknął ją.
— Dan! — zawołał. Nie było odpowiedzi.
Gdzie u diabła podział się Craddock?
Wezwał Luiza i wręczył mu probówkę. — Oddaj to doktorowi Craddockowi. Chcę znać
wyniki
tego badania. Ponownie obrócił się ku Pereirze. — Co się z panem dzieje? Proszę
się natychmiast
położyć.
Poszukiwacz diamentów siedział na skraju kozetki z twarzą rozjaśnioną przez
przydający jej
życia wyraz dzikiego uniesienia. Jego czarne jak smoła oczy przybrały niezwykłe
rozmiary. Raft
wpatrywał się w nie przez kilka sekund, dopóki nie straciły niecodziennego
blasku, a kiedy to
nastąpiło, Pereira rozciągnął się na leżance, uśmiechając się lekko do siebie.
Raft pośpiesznie zajął się torbami z lodem. — Co wydarzyło się w górze rzeki?
— Nie wiem — odparł Pereira nie przestając się uśmiechać. — Da Fonseca
przyplątał się
pewnej nocy do mego obozu. Przypuszczałem, że rozbił samolot. Nie był w stanie
mówić zbyt
wiele.
— Czy był pan sam?
— Tak, byłem sam.
Było to więcej niż dziwne, lecz Raft nie podjął tematu. Głowę zaprzątały mu inne
myśli, a
zwłaszcza nie mieszcząca się w granicach zdrowego rozsądku wizja żywego
człowieka, którego
serce przestało pracować. Kubełki z lodem zadźwięczały cicho.
— Czy jest pan Brazylijczykiem? Pańskie lingo nie jest zbyt dobre.
Rozjarzone gorączką oczy przybrały postać wąskich szparek.
— Przebywałem w dżungli przez dłuższy czas — odrzekł mężczyzna. — Mówiłem
wieloma
językami. Kiedy ktoś nie używa jakiegoś języka, zapomina go. — Skinął głową w
kierunku
umieszczonych na ścianie butelek. — To pańskie doktorze?
— Tak. Próbki płodu. Badania nad embrionami. Interesuje to pana?
— Za mało wiem, żeby się tym interesować. Dżungla to moja specjalność. Chociaż
źródła
życia… Przerwał. Dziwne oczy zamknęły się. Raft czekał, lecz przybysz nie podjął
tematu.
Spostrzegł, że jego palce drżały, gdy zakręcał torby z lodem.
— A ta rzecz na szyi da Fonsecy? — zapytał cicho. — Co to takiego?
— Nie zauważyłem — wymamrotał Pereira. — Mam za sobą ciężki dzień. Byłoby
wspaniale,
gdybym mógł odpocząć.
Raft wykrzywił twarz. Popatrzył w dół na tajemniczą, , nieludzką postać,
przypominał sobie
niezwykłe zniekształcenia obojczyka, jakie wyczuł w trakcie badania oraz
wszystkie inne rzeczy.
Pod wpływem nagłego impulsu powiedział.
— Jeszcze ostatnie pytanie. Jaka jest pańska rasa? Pańscy przodkowie chyba nie
byli
Portugalczykami?
Pereira otworzył oczy, odsłaniając zęby w niecierpliwym uśmiechu, bardzo
podobnym do
bezgłośnego warknięcia.
— Przodkowie — odezwał się poirytowany. — Dajmy dziś spokój moim przodkom,
doutor.
Przebyłem długą drogę przez dżunglę, jeśli koniecznie chce pan już wiedzieć.
Długą, długą drogę. I
widziałem wiele interesujących rzeczy. Dzikie zwierzęta i ruiny, a także dzikich
ludzi, zaś odgłos
bębnów towarzyszył mi cały czas. — Jego głos stawał się coraz cichszy. —
Widziałem pańskich
przodków, jak siedzieli na drzewach i ze skrzekiem iskali się nawzajem,
wymamrotał. —
Spotkałem też moich przodków. — Słowa rozpłynęły się w trudnym do opisania
pomruku
błogości. Po chwili głębokiej ciszy powiedział. — Chciałbym się przespać. Czy
mógłbym zostać
sam?
Raft zacisnął zęby. Typowe objawy delirium. To tłumaczyło bezsensowną gadaninę.
Natomiast
władcza postawa musiała stanowić cechę tkwiącą w głębi osobowości chorego.
Pereira przygarnął do siebie postrzępioną odzież, jakby
były to przynajmniej gronostaje. Niemal natychmiast zapadł w głęboki sen, a z
jego leżącego
ciała emanowała tak nieprawdopodobna żywotność, że Raft poczuł przebiegające
wzdłuż nerwów
mrowienie.
Obrócił się na pięcie. Rytm serca tak słaby, że aż niewyczuwalny? Przecież to
śmieszne.
Bardziej prawdopodobna wydawała się jakaś nowa choroba, jednak jej symptomy
pozostawały ze
sobą w sprzeczności. Pereira sprawiał wrażenie zupełnie zdrowego, choć
oczywiście na coś
cierpiał.
Mogła być jeszcze inna przyczyna. Mutacja? Jedna z tych niezwykłych
wyspecjalizowanych
istot ludzkich, jakie od czasu do czasu pojawiają się przypadkowo w populacji?
Niecierpliwie
poruszył ustami i poszedł obejrzeć lotnika, świadom niecodziennego, niemal
namacalnego napięcia
przenikającego atmosferę szpitala, jak gdyby pojawienie się tych dwóch mężczyzn
rozproszyło
senność i postawiło wszystko w stan pogotowia.
W stanie da Fonsecy nie zaszły żadne zmiany, więc Merriday zaaplikował mu środki
pobudzające. Raft krótko zaaprobował terapię, po czym udał się na poszukiwanie
Craddocka.
W połowie korytarza przystanął na dźwięk znajomego głosu. Był to niski głos
poszukiwacza
diamentów, przy czym brzmiały w nim teraz naglące, rozkazujące tony.
— Zwracam to tobie. Przybyłem z daleka, aby to uczynić, s’nhor.
I odpowiedź Dana Craddocka, wypowiedziana pełnym zdumienia i strachu szeptem.
— Ale przecież tam was nie było! Nie było tam niczego oprócz…
— Przyszliśmy później — odrzekł Pereira. — Odgadliśmy to ze słońca i wody, i
wtedy
wreszcie poznaliśmy odpowiedź.
Raft wstrzymał oddech. Pod jego stopami zaskrzypiała podłoga. W tym samym
momencie do
jego uszu dotarł szmer słabego wiatru, któremu towarzyszyło zdumiewające
odczucie
nieuchwytnego ruchu.
Zaskoczony ruszył naprzód. Przed sobą miał zupełnie pusty korytarz. Nic nie
mogło opuścić
laboratorium bez jego wiedzy. Kiedy jednak otworzył drzwi, stanął twarzą w twarz
z
Craddockiem, tylko z Craddockiem w osłupieniu zapatrzonym w pustkę.
Raft szybko przebiegł wzrokiem pokój. Pusto. Okiennice tkwiły na swoim miejscu,
a w dodatku
były tak zardzewiałe, że nikt nie mógłby ich otworzyć bez wywołania hałasu.
— Gdzie jest Pereira? — zapytał sucho.
Craddockowi opadła szczęka.
— Kto?
— Człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś.
— Ja… ja… tutaj nikogo nie było.
— Taaak — powiedział Raft. — W takim razie oszalałem. Nie powinno mnie to
dziwić, po tym
wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. — Zauważył broszurkę tkwiącą
w dłoni
Craddocka, zwinięty w rulon notatnik, którego skórzana okładka pod wpływem
starości pokryła się
pleśnią i utraciła swą dawną barwę. Walijczyk pośpiesznie wetknął go do
kieszeni. Unikając
badawczego spojrzenia Rafta skinął głową w stronę mikroskopu.
— Tamta krew. Musiałem coś pokręcić. Nic mi nie wychodzi. — Nie wyglądał przy
tym na
zbyt zaskoczonego.
Raft przytknął oko do okularu i zacisnął wargi.
— Więc jednak oszalałem.
— Zabawne, no nie? — rzucił Craddock bez związku.
To było więcej niż zabawne. To było przerażające. W systemie naczyniowym
znajdują się
oczywiście pewne typy unoszących się swobodnie komórek krwi, mają określony
kształt i
przeznaczenie, a wdzierające się z zewnątrz organizmy mogą na nie oddziaływać na
różne sposoby.
Tymczasem próbki umieszczonej na szkiełku nie można było porównać z niczym, co
Raft
oglądał w swej dotychczasowej praktyce. Czerwone ciałka krwi miały kształt
owalny, a nie
normalnie spotykany dyskoidalny, zaś ciałka białe zastąpione zostały przez
pokryte rzęskami
organizmy, poruszające się chaotycznie pokrętnymi ruchami. Ich ruch był szybki —
zbyt szybki!
— I tak znacznie zwolniły od momentu, gdy widziałem je po raz pierwszy — odezwał
się
Craddock. — Z początku wirowały tak szybko, że nie mogłem się im dokładnie
przyjrzeć.
— Co za insekt mógł to wywołać? Zniszczył fagocyty. Bez białych ciałek w
organizmie Pereira
umrze. Nie, gdzieś musiał zostać popełniony błąd. Zróbmy testy przy użyciu
odczynników.
Przeprowadzili rutynowe badania, które nie dały żadnych rezultatów. Jakakolwiek
próba nie
przyszła im do głowy, jej rezultat był identyczny jak dla zwyczajnej krwi. Co
więcej, działanie
ruchliwych tworów nie potwierdzało ich szkodliwego wpływu na organizm. Gdy do
próbki
wprowadzono substancję toksyczną, orzęski utworzyły wokół niej barierę ze swych
owłosionych
ciał, dokładnie tak samo jak uczyniłyby to fagocyty, przy czym zapora orzęsków
była trzykrotnie
efektywniejsza.
Szkiełko z próbką drżało w okaleczonej dłoni Craddocka, połyskując odbitym
światłem.
— To jest ulepszenie — powiedział. — Te drobinki są lepsze niż białe ciałka.
— Ale gdzie się one podziały?
— Skąd na boga mogę wiedzieć? — Palce Craddocka wślizgnęły się do kieszeni,
gdzie
spoczywał stary notatnik. — To ty tu rządzisz, a nie ja. To twój problem.
— Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak jest — wolno powiedział Raft. — Co
znaczyło to
gadanie o słońcu i wodach?
Craddock zawahał się, a po chwili jego twarz wykrzywił i nieszczery uśmiech.
— Według mnie są w najlepszym porządku — odparł.
A potem odwrócił się na pięcie i odszedł.
Raft popatrzył w ślad za nim. Co się za tym kryło? Craddock najwidoczniej znał
Pereirę. Ale
jak doszło do tej rozmowy? Brzuchomówstwo? Parsknął, gdy taka myśl przemknęła mu
przez
głowę. Nie, Pereira był w laboratorium razem z Craddockiem, a następnie musiał
przejść przez
masywną ścianę.
Cóż to oznaczało?
Raft wrócił do laboratorium, lecz nic to mu nie dało. W rozumnym, nowoczesnym
świecie roku
1954 nie było miejsca na takie dziwactwa. A tak w ogóle, to gdzie mógł teraz
znajdować się
Pereira?
Nie było go w gabinecie, gdzie zasnął na leżance. Gdy Raft przystanął w
korytarzu, aby
zastanowić się nad dalszym postępowaniem, do jego uszu doleciał dźwięk, który
sprawił, że krew
uderzyła mu do głowy. Czuł się tak, jakby delikatne, ledwie dostrzegalne
symptomy zła nagle
zamanifestowały swą pełną moc.
Co prawda było to tylko słabe pyrkotanie silnika, ale nie było najmniejszego
powodu aby
motorówka wypływała o tej porze.
Raft skierował się ku rzece, chwytając po drodze latarkę. Słychać było odległe
okrzyki. Inni
również pochwycili odgłos pracy silnika. Na brzegu zamajaczyła tęga sylwetka
Merriday’a.
Opuścił latarkę i skierował ją w stronę płynącego z cienia odgłosu pracy
silnika. Gładka
powierzchnia rzeki połyskiwała niczym strumień diamentów. Włączył światło.
Grzebiąc czarną bruzdę w roziskrzonej wodzie motorówka oddalała się od brzegu,
umykając
poza zasięg płynącego z latarki blasku.
Już na granicy cienia promień światła wyłuskał z mroku twarz — twarz Pereiry,
który ze
śmiechem oglądał się przez ramię, odsłaniając przy tym białe zęby. W jego
śmiechu słychać było
triumf i ową nutę dumy, którą Raft wyczuł wcześniej.
W łodzi był jeszcze ktoś, lecz Raft nie zdołał już rozpoznać tego człowieka. Po
oczyszczonym z
zarośli brzegu biegali Indianie, a kilku z nich zaczęło szykować canoe, co
oczywiście nie miało
większego sensu. Raft wyciągnął pistolet, z którym nie rozstawał się w dżungli.
Myśl o posłaniu
kuli w tamtą arogancką, roześmianą twarz dostarczyła mu wiele przyjemności.
— Nie, Brian! — zawołał Merriday i ściągnął w dół jego ramię.
— Ale on ucieka naszą łodzią!
— Jest z nim Dan Craddock. Nie widziałeś?
Warkot silnika stał się słabszy i wkrótce zlał się z pomrukiem bębnów Jutahy.
Raft zamarł w
bezruchu, walcząc ze zdumieniem i bezsilnością.
— I tak nie możemy nic zrobić do rana — powiedział po chwili. — Wracajmy do
środka.
— On powrócił do swojej krainy i coś ze sobą zabrał — odezwał się po portugalsku
jakiś
nieznany głos.
Latarka Rafta wyłuskała z mroku twarz lotnika da Fonsecy. W jednej ręce ściskał
pilotkę, a
drugą obmacywał szyję, wyraźnie czegoś szukając. Źrenice jego oczu były szeroko
rozwarte.
— A co takiego on zabrał? — zapytał Merriday.
— Moją duszę — wyjaśnił da Fonseca po prostu.
Na moment zapanowała cisza i w trakcie tej pauzy słowa lotnika dotarły do
wszystkich z
koszmarną przejrzystością.
Miałem ją w małym lusterku, które nosiłem na szyi. To on ją tam umieścił. Dzięki
temu miał
potęgę pozwalającą mu… pozwalającą… — słaby, zdyszany głos umilkł.
Pozwalającą na co? — chciał wiedzieć Raft.
— Robić z ludzi niewolników — wyszeptał da Fonseca. — Tak jak to zrobił z
doktorem.
— Craddock! — Raft odczuł nagle szaloną ulgę, że Walijczyk nie odszedł z Pereirą
z własnej
woli, że nie łączyły ich tajemnicze, niepojęte związki. Zaraz potem ogarnęła go
wściekłość na
samego siebie za tak bezkrytyczne przyjmowanie fantastycznych wyjaśnień i to od
człowieka bez
wątpienia obłąkanego.
A jednak było to jakieś wyjaśnienie, zwłaszcza że trudno było dopatrzyć się
innego.
— Puśćcie mnie — prosił da Fonseca, próbując się uwolnić od podtrzymujących go
dłoni. —
Bez duszy nie mogę tu dłużej pozostać.
— Wprowadźcie go do środka — zarządził Raft. — Bill, przygotuj zastrzyk.
Adrenalina.
Da Fonseca stracił do reszty przytomność, gdy tylko ułożyli go delikatnie na
kozetce. Jego serce
przestało bić. Nadbiegł Merriday ze strzykawką.
Odgadując zamiary Rafta założył długą igłę.
Raft wykonał zastrzyk bezpośrednio do mięśnia sercowego i ze stetoskopem w
pogotowiu
czekał na jego efekt. W pewnej chwili uświadomił sobie, że coś jest inaczej — że
zaszła jakaś
zmiana.
Nagle pojął, co to takiego. Bębny. Bębny głośniejsze, wrzaskliwe, triumfujące.
Ich rytm
przypominał uderzenia monstrualnego serca — serca dżungli, ciemnego i ogromnego.
Da Fonseca zareagował. Raft usłyszał w słuchawkach słabe tętno, dokładnie
zestrojone z
łomotem bębnów Jutahy. Jego powieki uniosły się z wolna, popłynął głuchy,
śpiewny głos.
— Właśnie teraz wraca… i wrota Doirady otwierają się na jego przybycie… Wraca…
do
śpiącego Płomienia. Niewidzialną drogą, gdzie diabły Paititi czuwają u wrót
Doirady…
Bębny ryknęły głośniej. Mocniej zaczęło bić serce lotnika. Jego głos przybrał na
sile.
— Słońce było fałszywe. A rzeka płynęła wolno — za wolno. Tam pod lodem był
diabeł. To
był… był…
Kurczowo sięgnął ku gardłu chwytając powietrze. W jego oczach czaiło się
szaleństwo.
— Curupuri! — wykrzyknął, a bębny stłumiły echo jego słów.
Zaraz potem zamilkł.
Zapanowała ciemna, pusta cisza. Jakby na umówiony sygnał bębny Jutahy urwały swą
mowę.
Da Fonseca bez życia osunął się na leżankę.
Zlany zimnym potem Raft pochylił się nad nim ze stetoskopem, badając nagą pierś.
Nie słyszał
nic.
Gdzieś w głębi dżungli na chwilę odezwał się bęben.
Martwe serce da Fonsecy poruszyło się w zgodnym rytmie, po czym znieruchomiało
na dobre.
ROZDZIAŁ III
WROTA PAITITI
Wraz z piątką Indian dr Brian Raft podążał w górę Jutahy śladem Craddocka i
Pereiry. Miał
zaciśnięte ponuro usta, a w jego duszy kłębiły się poważne wątpliwości.
Merridaya pozostawił w
szpitalu, aby dokończył eksperyment i przesłał wyniki do instytutu.
— Nie możesz iść sam — oponował Merriday. — Jesteś szalony, Brian.
Raft skinął głową.
— Być może, ale pracowaliśmy z Danem prawie przez rok, poza tym to biały. Jeśli
idzie o
Pereirę, to czasami nie jestem całkiem pewien, czy to w ogóle człowiek.
Powściągliwy zazwyczaj Merriday zamrugał oczami.
— Przecież to nonsens.
— Opowiadałem ci, co się wydarzyło. Nie miał pulsu. Temperatura ciała nie
mieściła się w
żadnych normach. W sposób, w jaki pokonał ścianę laboratorium także był raczej
niecodzienny, nie
sądzisz?
— Da Fonseca przed śmiercią również mówił dziwne rzeczy. Chyba nie masz zamiaru
w nie
wierzyć, co?
— Nie — zapewnił go Raft. — Jeszcze nie teraz. Potrzeba na to bardzo wielu
dowodów.
Chciałbym też zajrzeć do tamtego notatnika Craddocka. Pereira powiedział, że go
zwraca. No i ta
historia ze słońcem i zbyt wolno płynącą rzeką. Jak wiesz, wspominało o tym
dwóch ludzi: da
Fonseca i Pereira. Co więcej, Dan zdawał się pojmować co to znaczy.
— Na pewno pojmował więcej ode mnie — Merriday chrząknął. — Narażasz się na
niebezpieczeństwo ruszając samotnie w górę rzeki.
— Mam przeczucie, że Craddock zapuszczał się tam już dawno temu. To co tam
znalazł,
utrzymywał w tajemnicy.
— Raft potrząsnął głową. — Nie wiem. Po prostu nie wiem, Bill. W łodzi było
niewiele
paliwa i myślę, że zdołam ich dogonić.
— Chciałbym, abyś pozwolił mi iść ze sobą.
Raft się na to nie zgodził i w końcu wyruszył sam z indiańską załogą, która
wiosłując
niezmordowanie popychała duże canoe pod prąd. Miał zapasy — przypadkowo zebrane
w
gorączkowym pośpiechu — a także broń i amunicję. Krajowcy pomogli mu odszukać
ślady
Pereiry, gdyż poszukiwacz diamentów rozstał się z rzeką znacznie wcześniej niż
można było
oczekiwać.
— Dwóch ludzi iść — powiedział Luiz starannie oglądając poszycie.
Szli. A to oznaczało, że Craddock poruszał się dobrowolnie lub że posłużono się
wobec niego
siłą. Może hipnozą, pomyślał Raft, przypomniawszy sobie soczewkowate
zwierciadło. Coraz
częściej przywoływał teraz wspomnienie egzotycznej, paradoksalnej twarzy
dziewczyny. Trudno
było powiedzieć, jaką rolę odgrywała w tych tajemniczych zdarzeniach, tym
niemniej jej obraz
mobilizował go do znalezienia rozwiązania.
Posuwali się na zachód, w kierunku granicy z Ekwadorem, przez tereny gdzie
tysiąc małych
rzeczek zlewa swe wody w potężną Solimoes, będącą dopływem Amazonki. Wędrowali
tak przez
dziesięć dni i nocy…
O świcie jedenastego dnia Indianie zniknęli. Nie było nawet wiernego Luiza.
Wszystko odbyło
się bez zamieszania i hałasu, a kiedy Raft obudził się, był zupełnie sam Może
uciekli, a może
dopadły ich jaguary. Nocą las stawał się miejscem diabelskiego sabatu zwierząt.
Tak czy inaczej
Raft nie znalazł żadnych śladów. ‘
Jego twarz stała się jeszcze bardziej ponura, a on sam szedł dalej znacznie
wolniej, gdyż
przecieranie szlaku to ciężka praca, przez dziesięć następnych dni. Przedzierał
się wytrwale
poprzez zielone, dyszące, pulsujące niewidzialnym życiem ściany milczącej
dżungli i nigdy nie
miał pewności, czy za najbliższym zakrętem nie stanie twarzą w twarz z jadowitym
wężem,
wszędobylskim jaguarem, czy wreszcie z samym Pereirą.
Nie poradziłby sobie z tym wszystkim, gdyby nie lata twardego życia w polowych
warunkach i
zdobyte w tropikach doświadczenie. Tylko dzięki temu był w stanie podążać tropem
ściganych. Aż
w końcu odnalazł to, co umierający da Fonseca nazwał niewidzialną drogą.
Dzień wcześniej ze szczytu wzniesienia — znajdował się teraz na pagórku — ujrzał
rozległą
dolinę, ogromną, sięgającą horyzontu nieckę porosłą bujnym lasem, którego kresu
nie potrafił
dojrzeć. Był to prawdziwy ocean falującej zieleni i właśnie w jego stronę wiodły
ślady
uciekinierów.
W pewnej chwili zauważył kształtem zbliżony do koła obszar, gdzie zieleń miała
nieco inny
odcień. Biorąc pod uwagę odległość, teren ten musiał być bardzo duży — jego
średnica wynosiła
wiele mil. Częściowo wciskał się pomiędzy dwie góry, a wzdłuż jego bliższego
skraju toczyła swe
wody rzeka, której lśnienie podchwycił Raft z daleka. Średnicę owego miejsca
oceniał na jakieś
pięćdziesiąt mil, choć nie był tego zbyt pewien, jako że w lesie łatwo o
pomyłkę.
Ruszył śladem, który poprowadził go prosto ku zielonej oazie pośród zieleni.
Raft całkiem dobrze radził sobie z trudami podróży. Co prawda bruzdy na jego
twarzy
pogłębiły się, a wokół oczu wystąpiły czerwone obwódki, to jednak organizm nie
był zbyt
wyczerpany. Pomocna okazała się tu głęboka wiedza medyczna. W tych stronach
gorączki były
bardzo rozpowszechnione, czego nie można było powiedzieć o ludziach. Same
zwierzęta i to
przede wszystkim jaguary.
Zwierzęta! Raft pomyślał ze znużeniem o otaczającej go obfitości życia. Wszędzie
dookoła
zauważył ruch, delikatny trzepot jaskrawo ubarwionych owadów i ptaków; płynne
skręty
szukającego kryjówki węża; miękkie, ukradkowe kroki wielkich kotów; dziwaczne,
histeryczne
podskoki tapira lub pekari. Wokół siebie miał dżunglę w pełnej okazałości,
podobną do
niezmiernie żywotnego, ogromnego zwierzęcia o złożonej budowie.
Na polanie ślady stały się bardzo wyraźne. Craddock i poszukiwacz diamentów.
Pereira
prowadził. Rzadkie promienie słońca docierające do poszycia wydobywały z mroku
barwne liście
i kwiaty.
We wznoszącej się przed nim ścianie zieleni Raft zauważył coś dziwnego — owalny
tunel
skręcający w głąb skłębionej dżungli, niczym ślad przejścia gigantycznego węża,
który rozepchnął
na boki pnącza i drzewa, spłaszczył krzewy poszycia, odciskając swój kształt w
gęstej roślinności.
Biegnące przez polanę ślady stóp zmierzały w stronę wejścia do zielonego,
mrocznego tunelu.
Ślady urwały się pośrodku otwartej przestrzeni.
Raft instynktownie spojrzał do góry, lecz w pobliżu nie rosły żadne drzewa. Z
długim
westchnieniem zrzucił z ramion plecak, pozostając jedynie ze strzelbą w
dłoniach.
Teraz widział ścieżkę. Zaczynała się tam, gdzie urywał się trop. Była szeroka na
sześć stóp i
zagłębiała się nieco poniżej powierzchni gruntu.
Dziwne!
Ruszył do przodu i zdumiony natychmiast odskoczył w tył. Coś go dotknęło. Jakaś
niewidzialna,
chłodna giętkość trwająca nieruchomo w spokojnym powietrzu polany.
Raft ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. Zatrzymała się na przeszkodzie.
Gładka, szklista,
niewidoczna płaszczyzna. Ponieważ wzrok był bezużyteczny, zbadał powierzchnię
dotykiem.
Sądząc z kształtu, miał przed sobą rurę, pustą wewnątrz, o średnicy dziewięciu
lub dziesięciu stóp
— przekonał się o tym ciskając kamykami — wykonaną z jakiejś doskonale
przezroczystej
substancji, na której nie mógł się utrzymać nawet kurz.
Gdy popatrzył wzdłuż niknących w dżungli zwoi niewidzialnego rurociągu,
spostrzegł jak jego
cielsko rozpycha na boki drzewa, daje wsparcie zdającym się wisieć w powietrzu
orchideom, czy
wreszcie wchodzi w drogę kolibrowi, który nie mógł wyjść ze zdumienia po
zderzeniu ze
stwardniałym powietrzem.
Wciąż jeszcze stał zastanawiając się nad znaleziskiem, gdy nad polaną przetoczył
się pierwszy
głęboki ryk jaguara. Raft odwrócił się chwytając za strzelbę. Widział, jak pod
wpływem tego
płynącego z głębi gardła głosu zaczynają drżeć liście, lecz samego jaguara nie
udało mu się,
spostrzec.
Tym niemniej musiał czaić się gdzieś w pobliżu i zapewne był bardzo duży.
Ponadto szykował
się do ataku, co Raft bez trudu ustalił, wsłuchując się w kaszlący oddech
wielkiego kota.
Znajdował się na otwartej przestrzeni. Pod wpływem nagłej decyzji pochylił się,
schwycił
plecak i rzucił go za siebie, do środka niewidzialnego tunelu. Ściskając gotową
do strzału broń,
podążył jego śladem. Pod jego stopami ziemia ustąpiła miejsca czemuś twardemu i
gładkiemu. Raz
jeszcze rozległ się potężny ryk, odbijając się dziwnym echem od ściany tunelu.
I wtedy coś zaszeleściło za jego plecami. Odległy, stłumiony szept, słabszy niż
oddech. W
wejściu do tunelu pojawiło się migotanie przywodzące na myśl drganie rozgrzanego
powietrza, a
wraz z nim umilkły wszelkie dźwięki. W uszach Rafta rozdzwoniła się martwa,
napięta cisza.
Wyciągnął przed siebie ręce i przekonał się, że puste powietrze nie jest już
dłużej puste.
Wylot rury przegrodzony został barierą z takiego samego gładkiego materiału, z
jakiego
wykonano ściany i podłoże samego tunelu. Drzwi zamknęły się. Czy były to Wrota
do Paititi? A
może to pułapka? Czy przygotował ją Pereira?
Raft poklepał kolbę strzelby. No dobrze, może i pułapka Ale nie był przecież
zupełnie
bezbronny. Pójdzie dalej, gdyż taki był jego cel. Nie zrobi jednak tego na
ślepo. Cały czas będzie
w pogotowiu.
Nigdzie nie dojrzał śladu jaguara. Założył plecak na ramiona i ruszył przed