HENRY KUTTNER DOLINA PŁOMIENIA TYTUŁ ORYGINAŁU: „VALLEY OF THE FLAME” PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KOŚCIUK ROZDZIAŁ I TWARZ DZIEWCZYNY Gdzieś w głębi dżungli rozległ się ryk zwierzęcia. W szybę załomotała nadrzeczna ćma, niemal tak wielka jak żywiący się owocami nietoperz, a z niezmierzonej oddali napływało prawie niesłyszalne, odbierane raczej przez podświadomość niż zmysły Briana Rafta, niskie pulsowanie bębnów. Bębny na Jutahy, w wielkiej dolinie Amazonki nie były niczym niezwykłym, te jednak nie głosiły żadnej wiadomości. Raft nie należał do ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią. Takie rzeczy pozostawiał Danowi Craddockowi z jego walijskimi duchami i cieniami ludzi z ginących w pomroce dziejów stuleci. Tym niemniej Raft był lekarzem, a kiedy w dżungli zabrzmiały te bębny, tutaj w niewielkim szpitalu zajmującym kilka plastykowych baraków, przesyconych zapachem środków antyseptycznych, zaszło coś dziwnego. Coś, czego nie był w stanie zignorować. Kiedy krew chorych zaczyna krążyć w rytm odległego dudnienia, zwalniając bądź przyśpieszając zgodnie z niosącym się przez dżunglę echem, lekarz ma powody do niepokoju… Wielka ćma miękko zderzyła się z szybą. Craddock pochylał się nad sterylizatorem, a wokół jego siwej głowy kłębiła się para, nadając mu wygląd odprawiającego tajemne praktyki czarnoksiężnika. Dudnienie nie ustawało. Raft czuł, jak jego własne serce dostosowuje się do tego rytmu. Ponownie spojrzał na Craddocka, starając się nie pamiętać, co ten starszy człowiek opowiadał mu o swych dzikich walijskich przodkach i rzeczach, w które wierzyli. Czasami przychodziło mu na myśl, że Craddock wierzył w nie także, przynajmniej w niektóre z nich, a zwłaszcza wtedy gdy pił. Podczas miesięcy wspólnej pracy poznał Craddocka całkiem nieźle, jednak zdawał sobie sprawę, że dotknął tylko jego powierzchni, że za towarzyską fasadą, jaką przedstawiał sobą Walijczyk, krył się zupełnie inny człowiek, pamiętający rzeczy, o których nigdy nie mówił, znający historie, których nigdy nie opowiadał. Leżąca daleko w górze Jutahy eksperymentalna stacja ze swą aseptycznością, plastykiem i lśniącymi nowymi instrumentami, stanowiła zdumiewający kontrast w zderzeniu z otaczającą wszystko dżunglą. Ich zadaniem było znalezienie lekarstwa na nietypową odmianę malarii. W dziesięć lat po zakończeniu II Wojny Światowej nie odkryto niczego skuteczniejszego jak stara chinina i kuracja atarbinowa. Raft studiował obecnie zwyczaje dżungli chcąc się upewnić czy w ukrytej pośród czarów i diabelskich praktyk starej wiedzy Indian nie tkwi odrobina prawdy. Walczył z wirusami w Tybecie, Indochinach czy na Madagaskarze. Nauczył się szanować umiejętności tamtejszych szamanów. Niektóre spośród ich metod opierały się na zupełnie słusznych teoriach. Teraz jednak pragnął by bębny zamilkły. Poirytowany odwrócił się od okna i jeszcze raz rzucił okiem na Craddocka nucącego pod nosem walijską balladę. Balladę opowiadającą przy wtórze dzikiej, piskliwej melodii o duchach i walce. Od chwili gdy zaczęły rozbrzmiewać bębny Craddock wiele mówił o duchach i walce. Powtarzał, że czuje niebezpieczeństwo. W dawnych czasach Walijczycy zawsze potrafili zwietrzyć kłopoty, a wtedy kwartami pili uisquebaugh i gotowi na wszystko wyruszali z mieczami w dłoniach. Raft był w stanie wyczuć jedynie przesycający malutki szpital zaduch środków dezynfekujących, a z wiatrem docierał do niego tylko odgłos bębnów. — W dawnych czasach — powiedział nagle Craddock spoglądając znad sterylizatora — w powietrzu rozchodził się szept Tralee’a lub Cobha i wiedzieliśmy, że zza wody nadciągają łupieżcy Irlandczycy. Albo, że grozi nam coś z południa, i wtedy szykowaliśmy się na przyjęcie Kornwalczyków. Ale wiedzieliśmy. Zawsze wiedzieliśmy. — Bzdury! — zaoponował Raft. — Okay. Ale coś takiego już kiedyś czułem — Craddock głośno wciągnął powietrze, a jego pomarszczona, brązowa twarz przybrała dziwny wyraz strachu i niedowierzania. Na powrót zniknął w chmurze pary, zaś Raft jeszcze przez jakiś czas przypatrywał się mu z mieszaniną zdumienia i ciekawości. Craddocka otaczała atmosfera tajemniczości. Był biologiem i to niezłym, a jednak przez ponad trzydzieści lat włóczył się po krainie Jutahy, nigdy nie zapuszczając się dalej niż do Manaos, prowadząc niepewny żywot leśnego internisty. Raft włączył go do ekspedycji pod wpływem nagłego impulsu, licząc na jego znajomość okolicy i tubylców. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po pracy Walijczyka w laboratorium, gdyż na skutek jakiegoś wypadku ręce Craddocka uległy poważnym zniekształceniom. Spotkało go jednak przyjemne rozczarowanie. Raft obserwował jak okaleczone dłonie radzą sobie ze strzykawkami, wykręcają tłoczki z korpusu, wprawnie wyjmują igły. Craddock miał trzy palce u jednej dłoni, druga zaś pokryta była usianą plamami skórą o dziwnej strukturze i przypominała łapę jakiegoś zwierzęcia. Nigdy nie wspominał, co mu się przydarzyło. Obrażenia nie przypominały w każdym bądź razie blizn po poparzeniu kwasem czy zębach zwierząt. Pomimo tak poważnego kalectwa pozostał zdumiewająco sprawny, nawet wówczas, gdy miał zdrowo w czubie. Teraz też był zalany i Raft pomyślał sobie, że ten człowiek musi celowo dostosowywać swoje ruchy do rytmu bębnów. Może zresztą tak nie było. Przecież sam Raft musiał specjalnie przystawać, aby wyłamać swoje kroki spod przemożnego tempa. Nasunęła mu się refleksja, że kilku chorych z jego oddziału pozostało przy życiu tylko dlatego, że głos bębnów nie pozwalał zaprzestać pracy ich sercom. — Czy oglądałeś wykresy jakiś tydzień temu? — odezwał się Craddock z denerwującym spokojem kogoś potrafiącego czytać cudze myśli, a w każdym bądź razie sprawiającego takie wrażenie. Raft przeciągnął nerwowo palcem po wychudzonej szczęce. — To moja praca — warknął. Craddock westchnął. — Nie żyjesz w Brazylii tak długo jak ja, Brian. Tutaj liczą się rzeczy, których ty nie dostrzegasz. Tydzień temu zaraza zabijała Indian bardzo szybko. A w ciągu ostatnich siedmiu dni ich żywotność wyraźnie się poprawiła. — Przecież to nie ma sensu — odparł Raft. — Mamy tu do czynienia z przypadkową zbieżnością — widocznie taki jest cykl. Nie widzę żadnych innych przyczyn. Bębny nie mają z tym nic wspólnego. — Czy ja coś mówiłem o bębnach? Raft popatrzył zaskoczony. Craddock ułożył strzykawki w sterylizatorze i zamknął wieko. — Te bębny nie mówią. To nie Western Union. Jest tylko rytm. A on coś oznacza. — Co? Walijczyk się zawahał. Jego twarz niknęła w cieniu, a włosy połyskiwały w padającym z góry świetle, tworząc puszyste halo. — Myślę, że być może mamy w lesie gościa. Tak mi się zdaje. Słyszałeś kiedyś o Curupuri? Twarz Rafta wyglądała jak maska. — Curupuri? A co to takiego? — Imię. Krajowcy rozmawiali o Curupuri. Ale ty chyba tego nie słyszałeś. — Wygląda na to, że tracę wiele z tego, co dzieje się dokoła — powiedział Raft z ponurą ironią. — Od miesięcy nie widziałem ducha. — Może zobaczysz — Craddock popatrzył w stronę okna. — Trzydzieści lat. To długi okres czasu. Ja… Ja… słyszałem o Curupuri wcześniej. Nawet… Przerwał, a Raft głęboko wciągnął powietrze. On także słyszał, ale nie chciał się do tego przyznać. Zabobony, z psychologicznego punktu widzenia, są zazwyczaj w dżungli niebezpieczne. Wiedział, że wiara w Curupuri jest pośród Indian szeroko rozpowszechniona. Zetknął się z nią przed dziesięciu laty, kiedy był młodszy i wrażliwszy. A jednak, pomyślał, tylko taki bóg pasuje do dorzecza Amazonki. Curupuri utożsamiał Nieznane. Był ślepą, żarłoczną, straszliwą siłą życia, w której Indianie upatrywali ducha dżungli. Dziki, prymitywny Pan kryjący się w mroku. Ale o ileż mniej konkretny niż ów antyczny bożek. Curupuri wędrował wzdłuż Amazonki, ogromny i pierwotny, a zarazem tak namacalny jak samo życie. Tutaj w dżungli już po chwili człowiek uświadamia sobie, że bóg życia może być o wiele bardziej okropny niż bóg śmierci. W Amazonii jest zbyt wiele życia. Zbyt rozległa, by ludzki umysł zdołał ją ogarnąć, potężna, zielona żywa istota rozprzestrzeniała się po kontynencie, ślepa, pozbawiona zmysłów, przepełniona drapieżną żądzą życia. Tak, Raft potrafił zrozumieć dlaczego Indianie personifikowali Curupuri. Dostrzegał go niemal na równi z nimi — potworną, bezkształtną istotę, ni to zwierzę ni człowieka, sunącą poprzez dyszącą dżunglę. — Do diabła z tym — powiedział Raft i głęboko zaciągnął się papierosem. Jednym z ostatnich, jakie mu zostały. Podszedł do Craddocka i wyjrzał przez okno, z przyjemnością napełniając płuca dymem, delektując się smakiem tej namiastki cywilizacji. Na to właśnie skazani byli od roku — na namiastkę cywilizacji, co zresztą nie było najgorsze. Na Madagaskarze było znacznie gorzej, ale i tak kontrast pomiędzy lśniącą, nowoczesną architekturą przeglądającego się w wodach Hudsonu Instytutu Patologii Mallarda, gdzie pracowali na co dzień, a tym skupiskiem plastykowych baraków zamieszkałych przez kilku ludzi z Instytutu i pomagających im krajowców, był bardziej niż wyraźny. Było tu trzech białych — Raft, Craddock i Bill Merriday. Merriday był niezbyt błyskotliwym, ale dobrym patologiem dlatego współpraca całej trójki układała się całkiem nieźle. Ich praca była już niemal skończona i Raft wyobrażał sobie, jak niebawem znowu znajdzie się w Nowym Jorku i powietrzną taksówką przemykać będzie od jednego nocnego,, klubu do drugiego, aby w jak najkrótszym czasie nasycić swój podniecający głód cywilizacji. A gdy to już nastąpi,” pojawi się znajoma Tęsknota i jeszcze raz wyruszy na Tasmanię lub Cejlon, albo gdziekolwiek. Zawsze są jakieś nowe zadania, za które trzeba się zabrać. Gdzieś w ciemnościach ciągle pomrukiwały bębny. Raft pozostawił Craddocka w oświetlonym laboratorium i wyszedł na zewnątrz, nad rzekę, starając się nie słyszeć odległego pulsującego dźwięku… Księżyc w pełni wzeszedł nad Atlantykiem rozjaśniając wielkie Rio, płynąc ponad Amazonką w głąb kontynentu — okazały żółty dysk na wygwieżdżonym tle. Nad Jutahy jednak królowała dżungla, wznosząc się w górę czarnymi ścianami, a w niej roiło się tyle przeróżnych form życia, że nawet uczonemu wydawało się to nieprawdopodobne. To właśnie tutaj znajdowało się płodne łono świata. W ciepłych krajach natura zawsze rozwijała bogactwo gatunków, w Amazonii jednak ten rozrost przybrał obłędne wręcz rozmiary. Bogata, aluwialna gleba tych okolic, naniesiona przez rzeki w ciągu stuleci, dosłownie żyła. Człowiek ma wrażenie, że grunt pod jego stopami porusza się i drży od przepełniającego go życia. W tej nienormalnej bujności tkwiło coś niezdrowego, tak jak niezdrowe były płomienie brazylijskich orchidei wykwitające ze zgnilizny i połyskujące w ponurym zielonym mroku niczym ciała martwych goblinów… Raft wrócił myślami do Craddocka. Ciekawe! Ta mieszanina niedowierzania i strachu, którą zdawał się wyczuwać u Walijczyka, była zastanawiająca. Poza tym było coś jeszcze. Zmarszczył brwi usiłując przeanalizować niejasne wrażenie i w końcu z zadowoleniem pokiwał głową. Bębny budziły w Craddocku odrazę, ale równocześnie czuł do nich dziwny pociąg. No cóż, Craddock żył w tym lesie od wielu lat. Pod wieloma względami stał się prawie Indianinem. Jakiś ruch na rozsrebrzonej światłem Księżyca powierzchni rzeki wyrwał Rafta z zadumy. Po chwili dostrzegł kontury małej łodzi i siedzących w niej dwóch ludzi. Przybysze kierowali się do brzegu, na którym stał oświetlony szpital. — Luiz — krzyknął ostro Raft. — Manoel! Depressa! Mamy gości. Od strony wody nadleciał słaby okrzyk. Ujrzał dwa ciemne kształty osuwające się na ziemię, jakby przybicie do brzegu wyczerpało ich wszystkie siły. Zaraz potem zaczął się ruch. Nadbiegli chłopcy z krzykiem i latarkami, każdy zdolny do chodzenia chory pchał się do drzwi i okien by popatrzeć co się dzieje. Raft pomógł wyciągnąć łódź na brzeg i dopilnował aby dwójka niemal nieprzytomnych mężczyzn znalazła się w szpitalu. Jeden z nich ubrany w pilotkę i lotniczy kombinezon, nie był w stanie powiedzieć nawet słowa. Drugi, szczupły brodacz, wyglądający sympatycznie pomimo okoliczności, słaniając się na nogach, zmierzał do drzwi o własnych siłach. — Senhor, senhor — mamrotał miękko. Craddock wyszedł, aby im pomóc. Zamarł jednak na progu, choć tłoczące się dokoła ciała musiały przesłaniać mu przybyłych. Raft spostrzegł, że na twarzy Walijczyka pojawił się wyraz absolutnej paniki. Zaraz potem Craddock zawrócił na pięcie i znikł w głębi laboratorium, skąd wkrótce doleciał nerwowy brzęk butelki. Na zasadzie kontrastu flegmatyczny, zdecydowany Bill Merriday był uspokajająco normalny. Kiedy jednak pochylił się nad lotnikiem i zaczął ściągać zeń koszulę, znieruchomiał zaskoczony. — A niech mnie — powiedział. — Znam tego faceta, Brian. Thomas… poczekaj, poczekaj. Zaraz sobie przypomnę. Da… jakoś tam… Da Fonseca — właśnie tak! Opowiadałem ci o ekspedycji kartograficznej, która przyleciała tu kilka miesięcy temu, podczas twego pobytu w dżungli. Da Fonseca prowadził samolot. — Pewnie mieli jakąś awarię — odparł Raft. — A ten drugi? Merriday spojrzał przez ramię. — Nigdy go nie widziałem. Termometr pokazał temperaturę 68°F…, znacznie niższą od normalnej. — Szok i wyczerpanie — zaopiniował Raft. — Na wszelki wypadek zrobimy dokładne badania. Popatrz na jego oczy. — Odciągnął powieki. Źrenice miały rozmiary łebka od szpilki. — Obejrzę tego drugiego człowieka — powiedział Merriday prostując plecy. Raft ponuro popatrzył na da Fonsecę. Odczuwał lekki niepokój, choć nie potrafił określić jego przyczyny. Miał wrażenie, że wraz z tą dwójką ludzi w sali znalazło się coś jeszcze, coś niedostrzegalnego, ale dającego się wyczuć. Ze zmarszczonym czołem patrzył jak Luiz pobiera próbkę krwi z palca pacjenta. W padającym z sufitu niepewnym, żółtym świetle na piersi Fonsecy zamigotał nagle jasny blask. Jego źródłem był jakiś przedmiot umieszczony na łańcuszku zwisającym z szyi lotnika. W pierwszej chwili. Raft sądził, że jest to medalik, przyjrzawszy się dokładniej stwierdził jednak, iż refleks dobywał się z małego lusterka, nie większego od półdolarówki. Zaintrygowany podniósł je do oczu. Gałka powierzchniowa była wypukła, soczewkowata. Zwierciadło wykonano z cienkiego, połyskującego niebieskawo materiału, bardziej przypominającego plastik niż szkło. W jego głębi Raft uchwycił mętny, bezkształtny ruch cienia. Przeżył niewielki szok. W lusterku nie ujrzał odbicia własnej twarzy, choć trzymał je na wprost swoich oczu. Zamiast tego dostrzegł niespokojny ruch, choć w pokoju nic takiego nie miało miejsca. Przyszły mu na myśl burzowe chmury sunące jako forpoczty frontu atmosferycznego. Ogarnęło go dziwne, niewytłumaczalne wrażenie czegoś znajomego, jakieś uczucie, pierwotny, zapisany w pamięci wzór. Thomas da Fonseca. Pochwycił strzęp nieprawdopodobnego odczucia — przez krótki moment zdawało mu się, że patrzy prosto w jego oczy. Nagle uświadomił sobie obecność osobowości tamtego człowieka i to obecność tak silną, jakby pozostawali w bezpośrednim kontakcie. Tymczasem wszystko, co Raft dostrzegł w lusterku, to kłębiące się zawirowania. Wkrótce jednak rozszalała zasłona chmur rozdarła się i podzieliła na mniejsze fragmenty. Ze ściskanego w dłoni małego zwierciadła wydobyła się wibracja, która wzdłuż nerwów ramienia przeniosła się aż do mózgu. Popatrzył w dół. Teraz, gdy chmury się rozpierzchły, mógł się przekonać, że to co brał za zwierciadło, w istocie było portretem. Portretem? Jeśli tak, to żywym, gdyż widoczna na nim twarz poruszyła się… Chyba jednak zwierciadło, ale nie — przecież przyglądająca mu się z niewielkiego owalu twarz nie należała do niego. Była to twarz dziewczyny widoczna na niezwykłym, ociekającym przepychem tle, które jednak zaraz zniknęło, gdyż dziewczyna pochyliła się do przodu, jakby chciała przedostać się na drugą stronę lustra i wypełniła sobą cały obraz. To nie mógł być malowany portret. Osoba z tamtej strony poruszała się, a co więcej, widziała Rafta. Gwałtownie zaczerpnął tchu. Jeszcze nigdy nie widział takiej twarzy. Nie miał czasu, aby jej się dokładniej przyjrzeć, gdyż całe to niewiarygodne zjawisko zniknęło niemal w tej samej chwili, w której się zaczęło. A jednak rozpoznałby ją spośród tysiąca innych twarzy, gdyby tylko dane im było jeszcze się kiedyś spotkać. Nieco rozpustna i złośliwa zarazem, wyszukana linia małych ust, a ponad tymi słodkimi, uśmiechającymi się złośliwie wargami, ogromne, przejrzyste oczy o barwie akwamarynu, które przez moment wpatrywały się w niego niezwykle uroczyście. Nie było na świecie drugiej takiej twarzy. Zaraz potem obraz przesłoniła mgła. Raft przypomniał sobie później, że trząsł gwałtownie wisiorkiem, próbując w ten dziecinny sposób przywołać dziewczynę, trząsł tak, jakby jego dłonie były w stanie rozerwać skłębione chmury i ukazać ową olśniewającą, żywą, małą twarz, tak wesołą i uroczystą, tak złośliwą i słodką. Dziewczyna zniknęła. Wszystko rozegrało się w mgnieniu oka, toteż Raft wciąż jeszcze stał ze wzrokiem utkwionym w soczewce, a pamięć podsuwała mu obraz dręczących swą odmiennością rysów. Zbyt krótko je oglądał, by móc określić, na czym ta niezwykłość polegała. Pozostało mu tylko wrażenie, że z dziewczyną, która przyglądała mu się przez ułamek sekundy, coś było nie w porządku. Jej włosy były jakieś dziwne. Oczy miała niemal okrągłe, delikatnie skośne w kącikach, oprawne w czerń, która pochodziła nie tylko od gęstych czarnych brwi, ale również od czarnych kresek wybiegających nieco ku skroniom. Linie te podkreślały skośne osadzenie oczu, a zarazem nadawały delikatnej, okrągłej, miękkiej twarzy zakończonej takim samym podbródkiem, atmosferę egipskiej egzotyki. Miękkość — to wrażenie zapamiętał wyraźnie. Wyglądała niewiarygodnie miękko i wymyślnie. I była inna. Zupełnie niezwykła. Zwierciadło na powrót wypełniły drżące mgły, lecz na bardzo krótko ukazał się w nim inny świat. ROZDZIAŁ II WERBEL ŚMIERCI Luiz wpatrywał się w Rafta ze zdumieniem. — Senhor? — zagadnął Luiz. — Co takiego? — odparł Raft. — Czy pan coś mówił? — Nie. — Raft pozwolił szkiełku opaść na pierś da Fonsecy. Pojawił się przy nim Merriday. — Tamten facet nie pozwala mi się zbadać — powiedział zmartwiony. — Jest bardzo uparty. — Pomówię z nim. — Raft wyszedł starając się nie myśleć o soczewce, o tamtej cudownej, nieprawdopodobnej twarzy. Oczywiście było to wrażenie subiektywne. Halucynacja lub autohipnoza pod wpływem światła odbijającego się w zwierciadle stanowiącym punkt ogniskujący. Tak naprawdę nie wierzył jednak w te wyjaśnienia. Brodacz znajdował się w gabinecie Rafta. Badał rząd ustawionych na półce butelek zawierających okazy zarodków. Odwrócił się i skłonił, a w jego wzroku pojawił się cień kpiny. Rafta ogarnęło zdumienie; to nie był zwyczajny włóczykij. Otaczała go aura wytworności, a swoboda i gracja ruchów znamionowały: tak dobre wychowanie jak i pochodzenie. Z trudem krył podniecenie, a w jego zachowaniu można było wyczuć pewną wyższość, co zupełnie nie podobało się Raftowi. — Saludades, se?hor — powiedział. W jego zbyt jasnych oczach pojawiły się oślepiające błyski. Być może, że owo lśnienie należało przypisać gorączce. Miał głęboki głos, a gdy mówił pobrzmiewały w nim płaczliwe tony budzące jakieś odległe skojarzenia. — Jestem pańskim dłużnikiem. Portugalski Rafta był dosyć kulawy, lecz nigdy się tym nie przejmował. Teraz ogarnęło go zupełnie nowe wrażenie — poczucie braku ogłady. — Może pan spłacić dług właśnie w tej chwili — powiedział szorstko. — Nie chcemy aby stacja została skażona, a pan mógł coś podłapać w górze rzeki. Proszę zdjąć koszulę. Muszę pana obejrzeć. — Nie jestem chory, doutor. — A więc szybko odzyska pan siły. Omal pan nie zemdlał po wejściu do szpitala. W czarnych oczach zapaliły się dzikie błyski. Po chwili mężczyzna wzruszył ramionami i ściągnął postrzępioną koszulę. Rafta opanowało zdumienie na widok potęgi kryjącej się w tym lśniącym ciele. Pod przypominającą brązowy atłas skórą falowały sploty mięśni, tak jednak równomiernie rozłożonych, że dopiero ruch ujawniał ich obecność. — Paulo da Costa Pereira — przedstawił się brodacz. Wyglądał przy tym na lekko rozbawionego. — Jestem garimpeiro. — Poszukiwacz diamentów, co? — Raft wsunął termometr w usta Pereiry. — Nie wiedziałem, że w okolicy można znaleźć diamenty. Sądziłem, że występują one raczej nad Rio Francisco. Uwaga ta pozostała bez odpowiedzi. Raft osłuchał pacjenta przy pomocy stetoskopu, potrząsnął głową i spróbował jeszcze raz. Próby odszukania pulsu również spełzły na niczym. Serce tego człowieka nie biło, nie miał też wyczuwalnego tętna. — Co jest u diabła! — zawołał zdumiony. Wyjął termometr i oblizał suche wargi. Temperatura da Fonsecy była niższa od normalnej, natomiast ciepłota Pereiry tak znacznie ją przewyższała, że słupek rtęci dotarł do najwyższej podziałki na skali oznaczonej liczbą 108°F… Pereira delikatnie ocierał usta. — Jestem głodny, s’nhor — powiedział. — Czy mógłby pan mi dać coś do jedzenia? — Dam panu zastrzyk glukozy — w głosie Rafta słychać było wahanie. — Albo — nie jestem pewien. Pański metabolizm jest bardzo dziwny. Jeśli w takim tempie będzie pan nadal spalać materię swego organizmu, to dostanie pan jakiejś choroby. — Mój organizm zawsze się tak zachowuje. Jestem całkiem zdrowy. — Na pewno nie, skoro pańskie serce nie bije — ponuro zaoponował Raft. — Przypuszczam, iż wie pan, że jest pan czymś niemożliwym? To znaczy, według wszelkich reguł nie powinno pana być wśród żywych. Pereira uśmiechnął się. — Może to tylko pan nie słyszy pracy mojego serca. Śpieszę pana zapewnić, że moje serce bije. — Ale jeśli puls jest taki słaby, to nie zdoła ono wtłoczyć krwi do aorty — zaoponował Raft. — Dzieje się z panem coś niedobrego. Proszę się położyć na tej kozetce. Będziemy potrzebować worków z lodem, aby obniżyć temperaturę pańskiego ciała. Pereira wzruszył ramionami i dostosował się do poleceń. — Jestem głodny. — Zajmiemy się tym. Będę też potrzebował odrobinę pańskiej krwi. — Nie. Raft zaklął, dając upust złości. — Pan jest chory. Nie wie pan tego? — A więc bardzo dobrze — wymamrotał Pereira. — Proszę się tylko pośpieszyć. Nie lubię gdy się mnie obmacuje. Raft z trudem powstrzymał cisnącą się na usta złośliwą ripostę. Pobrał niezbędną ilość krwi do probówki i zamknął ją. — Dan! — zawołał. Nie było odpowiedzi. Gdzie u diabła podział się Craddock? Wezwał Luiza i wręczył mu probówkę. — Oddaj to doktorowi Craddockowi. Chcę znać wyniki tego badania. Ponownie obrócił się ku Pereirze. — Co się z panem dzieje? Proszę się natychmiast położyć. Poszukiwacz diamentów siedział na skraju kozetki z twarzą rozjaśnioną przez przydający jej życia wyraz dzikiego uniesienia. Jego czarne jak smoła oczy przybrały niezwykłe rozmiary. Raft wpatrywał się w nie przez kilka sekund, dopóki nie straciły niecodziennego blasku, a kiedy to nastąpiło, Pereira rozciągnął się na leżance, uśmiechając się lekko do siebie. Raft pośpiesznie zajął się torbami z lodem. — Co wydarzyło się w górze rzeki? — Nie wiem — odparł Pereira nie przestając się uśmiechać. — Da Fonseca przyplątał się pewnej nocy do mego obozu. Przypuszczałem, że rozbił samolot. Nie był w stanie mówić zbyt wiele. — Czy był pan sam? — Tak, byłem sam. Było to więcej niż dziwne, lecz Raft nie podjął tematu. Głowę zaprzątały mu inne myśli, a zwłaszcza nie mieszcząca się w granicach zdrowego rozsądku wizja żywego człowieka, którego serce przestało pracować. Kubełki z lodem zadźwięczały cicho. — Czy jest pan Brazylijczykiem? Pańskie lingo nie jest zbyt dobre. Rozjarzone gorączką oczy przybrały postać wąskich szparek. — Przebywałem w dżungli przez dłuższy czas — odrzekł mężczyzna. — Mówiłem wieloma językami. Kiedy ktoś nie używa jakiegoś języka, zapomina go. — Skinął głową w kierunku umieszczonych na ścianie butelek. — To pańskie doktorze? — Tak. Próbki płodu. Badania nad embrionami. Interesuje to pana? — Za mało wiem, żeby się tym interesować. Dżungla to moja specjalność. Chociaż źródła życia… Przerwał. Dziwne oczy zamknęły się. Raft czekał, lecz przybysz nie podjął tematu. Spostrzegł, że jego palce drżały, gdy zakręcał torby z lodem. — A ta rzecz na szyi da Fonsecy? — zapytał cicho. — Co to takiego? — Nie zauważyłem — wymamrotał Pereira. — Mam za sobą ciężki dzień. Byłoby wspaniale, gdybym mógł odpocząć. Raft wykrzywił twarz. Popatrzył w dół na tajemniczą, , nieludzką postać, przypominał sobie niezwykłe zniekształcenia obojczyka, jakie wyczuł w trakcie badania oraz wszystkie inne rzeczy. Pod wpływem nagłego impulsu powiedział. — Jeszcze ostatnie pytanie. Jaka jest pańska rasa? Pańscy przodkowie chyba nie byli Portugalczykami? Pereira otworzył oczy, odsłaniając zęby w niecierpliwym uśmiechu, bardzo podobnym do bezgłośnego warknięcia. — Przodkowie — odezwał się poirytowany. — Dajmy dziś spokój moim przodkom, doutor. Przebyłem długą drogę przez dżunglę, jeśli koniecznie chce pan już wiedzieć. Długą, długą drogę. I widziałem wiele interesujących rzeczy. Dzikie zwierzęta i ruiny, a także dzikich ludzi, zaś odgłos bębnów towarzyszył mi cały czas. — Jego głos stawał się coraz cichszy. — Widziałem pańskich przodków, jak siedzieli na drzewach i ze skrzekiem iskali się nawzajem, wymamrotał. — Spotkałem też moich przodków. — Słowa rozpłynęły się w trudnym do opisania pomruku błogości. Po chwili głębokiej ciszy powiedział. — Chciałbym się przespać. Czy mógłbym zostać sam? Raft zacisnął zęby. Typowe objawy delirium. To tłumaczyło bezsensowną gadaninę. Natomiast władcza postawa musiała stanowić cechę tkwiącą w głębi osobowości chorego. Pereira przygarnął do siebie postrzępioną odzież, jakby były to przynajmniej gronostaje. Niemal natychmiast zapadł w głęboki sen, a z jego leżącego ciała emanowała tak nieprawdopodobna żywotność, że Raft poczuł przebiegające wzdłuż nerwów mrowienie. Obrócił się na pięcie. Rytm serca tak słaby, że aż niewyczuwalny? Przecież to śmieszne. Bardziej prawdopodobna wydawała się jakaś nowa choroba, jednak jej symptomy pozostawały ze sobą w sprzeczności. Pereira sprawiał wrażenie zupełnie zdrowego, choć oczywiście na coś cierpiał. Mogła być jeszcze inna przyczyna. Mutacja? Jedna z tych niezwykłych wyspecjalizowanych istot ludzkich, jakie od czasu do czasu pojawiają się przypadkowo w populacji? Niecierpliwie poruszył ustami i poszedł obejrzeć lotnika, świadom niecodziennego, niemal namacalnego napięcia przenikającego atmosferę szpitala, jak gdyby pojawienie się tych dwóch mężczyzn rozproszyło senność i postawiło wszystko w stan pogotowia. W stanie da Fonsecy nie zaszły żadne zmiany, więc Merriday zaaplikował mu środki pobudzające. Raft krótko zaaprobował terapię, po czym udał się na poszukiwanie Craddocka. W połowie korytarza przystanął na dźwięk znajomego głosu. Był to niski głos poszukiwacza diamentów, przy czym brzmiały w nim teraz naglące, rozkazujące tony. — Zwracam to tobie. Przybyłem z daleka, aby to uczynić, s’nhor. I odpowiedź Dana Craddocka, wypowiedziana pełnym zdumienia i strachu szeptem. — Ale przecież tam was nie było! Nie było tam niczego oprócz… — Przyszliśmy później — odrzekł Pereira. — Odgadliśmy to ze słońca i wody, i wtedy wreszcie poznaliśmy odpowiedź. Raft wstrzymał oddech. Pod jego stopami zaskrzypiała podłoga. W tym samym momencie do jego uszu dotarł szmer słabego wiatru, któremu towarzyszyło zdumiewające odczucie nieuchwytnego ruchu. Zaskoczony ruszył naprzód. Przed sobą miał zupełnie pusty korytarz. Nic nie mogło opuścić laboratorium bez jego wiedzy. Kiedy jednak otworzył drzwi, stanął twarzą w twarz z Craddockiem, tylko z Craddockiem w osłupieniu zapatrzonym w pustkę. Raft szybko przebiegł wzrokiem pokój. Pusto. Okiennice tkwiły na swoim miejscu, a w dodatku były tak zardzewiałe, że nikt nie mógłby ich otworzyć bez wywołania hałasu. — Gdzie jest Pereira? — zapytał sucho. Craddockowi opadła szczęka. — Kto? — Człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś. — Ja… ja… tutaj nikogo nie było. — Taaak — powiedział Raft. — W takim razie oszalałem. Nie powinno mnie to dziwić, po tym wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. — Zauważył broszurkę tkwiącą w dłoni Craddocka, zwinięty w rulon notatnik, którego skórzana okładka pod wpływem starości pokryła się pleśnią i utraciła swą dawną barwę. Walijczyk pośpiesznie wetknął go do kieszeni. Unikając badawczego spojrzenia Rafta skinął głową w stronę mikroskopu. — Tamta krew. Musiałem coś pokręcić. Nic mi nie wychodzi. — Nie wyglądał przy tym na zbyt zaskoczonego. Raft przytknął oko do okularu i zacisnął wargi. — Więc jednak oszalałem. — Zabawne, no nie? — rzucił Craddock bez związku. To było więcej niż zabawne. To było przerażające. W systemie naczyniowym znajdują się oczywiście pewne typy unoszących się swobodnie komórek krwi, mają określony kształt i przeznaczenie, a wdzierające się z zewnątrz organizmy mogą na nie oddziaływać na różne sposoby. Tymczasem próbki umieszczonej na szkiełku nie można było porównać z niczym, co Raft oglądał w swej dotychczasowej praktyce. Czerwone ciałka krwi miały kształt owalny, a nie normalnie spotykany dyskoidalny, zaś ciałka białe zastąpione zostały przez pokryte rzęskami organizmy, poruszające się chaotycznie pokrętnymi ruchami. Ich ruch był szybki — zbyt szybki! — I tak znacznie zwolniły od momentu, gdy widziałem je po raz pierwszy — odezwał się Craddock. — Z początku wirowały tak szybko, że nie mogłem się im dokładnie przyjrzeć. — Co za insekt mógł to wywołać? Zniszczył fagocyty. Bez białych ciałek w organizmie Pereira umrze. Nie, gdzieś musiał zostać popełniony błąd. Zróbmy testy przy użyciu odczynników. Przeprowadzili rutynowe badania, które nie dały żadnych rezultatów. Jakakolwiek próba nie przyszła im do głowy, jej rezultat był identyczny jak dla zwyczajnej krwi. Co więcej, działanie ruchliwych tworów nie potwierdzało ich szkodliwego wpływu na organizm. Gdy do próbki wprowadzono substancję toksyczną, orzęski utworzyły wokół niej barierę ze swych owłosionych ciał, dokładnie tak samo jak uczyniłyby to fagocyty, przy czym zapora orzęsków była trzykrotnie efektywniejsza. Szkiełko z próbką drżało w okaleczonej dłoni Craddocka, połyskując odbitym światłem. — To jest ulepszenie — powiedział. — Te drobinki są lepsze niż białe ciałka. — Ale gdzie się one podziały? — Skąd na boga mogę wiedzieć? — Palce Craddocka wślizgnęły się do kieszeni, gdzie spoczywał stary notatnik. — To ty tu rządzisz, a nie ja. To twój problem. — Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak jest — wolno powiedział Raft. — Co znaczyło to gadanie o słońcu i wodach? Craddock zawahał się, a po chwili jego twarz wykrzywił i nieszczery uśmiech. — Według mnie są w najlepszym porządku — odparł. A potem odwrócił się na pięcie i odszedł. Raft popatrzył w ślad za nim. Co się za tym kryło? Craddock najwidoczniej znał Pereirę. Ale jak doszło do tej rozmowy? Brzuchomówstwo? Parsknął, gdy taka myśl przemknęła mu przez głowę. Nie, Pereira był w laboratorium razem z Craddockiem, a następnie musiał przejść przez masywną ścianę. Cóż to oznaczało? Raft wrócił do laboratorium, lecz nic to mu nie dało. W rozumnym, nowoczesnym świecie roku 1954 nie było miejsca na takie dziwactwa. A tak w ogóle, to gdzie mógł teraz znajdować się Pereira? Nie było go w gabinecie, gdzie zasnął na leżance. Gdy Raft przystanął w korytarzu, aby zastanowić się nad dalszym postępowaniem, do jego uszu doleciał dźwięk, który sprawił, że krew uderzyła mu do głowy. Czuł się tak, jakby delikatne, ledwie dostrzegalne symptomy zła nagle zamanifestowały swą pełną moc. Co prawda było to tylko słabe pyrkotanie silnika, ale nie było najmniejszego powodu aby motorówka wypływała o tej porze. Raft skierował się ku rzece, chwytając po drodze latarkę. Słychać było odległe okrzyki. Inni również pochwycili odgłos pracy silnika. Na brzegu zamajaczyła tęga sylwetka Merriday’a. Opuścił latarkę i skierował ją w stronę płynącego z cienia odgłosu pracy silnika. Gładka powierzchnia rzeki połyskiwała niczym strumień diamentów. Włączył światło. Grzebiąc czarną bruzdę w roziskrzonej wodzie motorówka oddalała się od brzegu, umykając poza zasięg płynącego z latarki blasku. Już na granicy cienia promień światła wyłuskał z mroku twarz — twarz Pereiry, który ze śmiechem oglądał się przez ramię, odsłaniając przy tym białe zęby. W jego śmiechu słychać było triumf i ową nutę dumy, którą Raft wyczuł wcześniej. W łodzi był jeszcze ktoś, lecz Raft nie zdołał już rozpoznać tego człowieka. Po oczyszczonym z zarośli brzegu biegali Indianie, a kilku z nich zaczęło szykować canoe, co oczywiście nie miało większego sensu. Raft wyciągnął pistolet, z którym nie rozstawał się w dżungli. Myśl o posłaniu kuli w tamtą arogancką, roześmianą twarz dostarczyła mu wiele przyjemności. — Nie, Brian! — zawołał Merriday i ściągnął w dół jego ramię. — Ale on ucieka naszą łodzią! — Jest z nim Dan Craddock. Nie widziałeś? Warkot silnika stał się słabszy i wkrótce zlał się z pomrukiem bębnów Jutahy. Raft zamarł w bezruchu, walcząc ze zdumieniem i bezsilnością. — I tak nie możemy nic zrobić do rana — powiedział po chwili. — Wracajmy do środka. — On powrócił do swojej krainy i coś ze sobą zabrał — odezwał się po portugalsku jakiś nieznany głos. Latarka Rafta wyłuskała z mroku twarz lotnika da Fonsecy. W jednej ręce ściskał pilotkę, a drugą obmacywał szyję, wyraźnie czegoś szukając. Źrenice jego oczu były szeroko rozwarte. — A co takiego on zabrał? — zapytał Merriday. — Moją duszę — wyjaśnił da Fonseca po prostu. Na moment zapanowała cisza i w trakcie tej pauzy słowa lotnika dotarły do wszystkich z koszmarną przejrzystością. Miałem ją w małym lusterku, które nosiłem na szyi. To on ją tam umieścił. Dzięki temu miał potęgę pozwalającą mu… pozwalającą… — słaby, zdyszany głos umilkł. Pozwalającą na co? — chciał wiedzieć Raft. — Robić z ludzi niewolników — wyszeptał da Fonseca. — Tak jak to zrobił z doktorem. — Craddock! — Raft odczuł nagle szaloną ulgę, że Walijczyk nie odszedł z Pereirą z własnej woli, że nie łączyły ich tajemnicze, niepojęte związki. Zaraz potem ogarnęła go wściekłość na samego siebie za tak bezkrytyczne przyjmowanie fantastycznych wyjaśnień i to od człowieka bez wątpienia obłąkanego. A jednak było to jakieś wyjaśnienie, zwłaszcza że trudno było dopatrzyć się innego. — Puśćcie mnie — prosił da Fonseca, próbując się uwolnić od podtrzymujących go dłoni. — Bez duszy nie mogę tu dłużej pozostać. — Wprowadźcie go do środka — zarządził Raft. — Bill, przygotuj zastrzyk. Adrenalina. Da Fonseca stracił do reszty przytomność, gdy tylko ułożyli go delikatnie na kozetce. Jego serce przestało bić. Nadbiegł Merriday ze strzykawką. Odgadując zamiary Rafta założył długą igłę. Raft wykonał zastrzyk bezpośrednio do mięśnia sercowego i ze stetoskopem w pogotowiu czekał na jego efekt. W pewnej chwili uświadomił sobie, że coś jest inaczej — że zaszła jakaś zmiana. Nagle pojął, co to takiego. Bębny. Bębny głośniejsze, wrzaskliwe, triumfujące. Ich rytm przypominał uderzenia monstrualnego serca — serca dżungli, ciemnego i ogromnego. Da Fonseca zareagował. Raft usłyszał w słuchawkach słabe tętno, dokładnie zestrojone z łomotem bębnów Jutahy. Jego powieki uniosły się z wolna, popłynął głuchy, śpiewny głos. — Właśnie teraz wraca… i wrota Doirady otwierają się na jego przybycie… Wraca… do śpiącego Płomienia. Niewidzialną drogą, gdzie diabły Paititi czuwają u wrót Doirady… Bębny ryknęły głośniej. Mocniej zaczęło bić serce lotnika. Jego głos przybrał na sile. — Słońce było fałszywe. A rzeka płynęła wolno — za wolno. Tam pod lodem był diabeł. To był… był… Kurczowo sięgnął ku gardłu chwytając powietrze. W jego oczach czaiło się szaleństwo. — Curupuri! — wykrzyknął, a bębny stłumiły echo jego słów. Zaraz potem zamilkł. Zapanowała ciemna, pusta cisza. Jakby na umówiony sygnał bębny Jutahy urwały swą mowę. Da Fonseca bez życia osunął się na leżankę. Zlany zimnym potem Raft pochylił się nad nim ze stetoskopem, badając nagą pierś. Nie słyszał nic. Gdzieś w głębi dżungli na chwilę odezwał się bęben. Martwe serce da Fonsecy poruszyło się w zgodnym rytmie, po czym znieruchomiało na dobre. ROZDZIAŁ III WROTA PAITITI Wraz z piątką Indian dr Brian Raft podążał w górę Jutahy śladem Craddocka i Pereiry. Miał zaciśnięte ponuro usta, a w jego duszy kłębiły się poważne wątpliwości. Merridaya pozostawił w szpitalu, aby dokończył eksperyment i przesłał wyniki do instytutu. — Nie możesz iść sam — oponował Merriday. — Jesteś szalony, Brian. Raft skinął głową. — Być może, ale pracowaliśmy z Danem prawie przez rok, poza tym to biały. Jeśli idzie o Pereirę, to czasami nie jestem całkiem pewien, czy to w ogóle człowiek. Powściągliwy zazwyczaj Merriday zamrugał oczami. — Przecież to nonsens. — Opowiadałem ci, co się wydarzyło. Nie miał pulsu. Temperatura ciała nie mieściła się w żadnych normach. W sposób, w jaki pokonał ścianę laboratorium także był raczej niecodzienny, nie sądzisz? — Da Fonseca przed śmiercią również mówił dziwne rzeczy. Chyba nie masz zamiaru w nie wierzyć, co? — Nie — zapewnił go Raft. — Jeszcze nie teraz. Potrzeba na to bardzo wielu dowodów. Chciałbym też zajrzeć do tamtego notatnika Craddocka. Pereira powiedział, że go zwraca. No i ta historia ze słońcem i zbyt wolno płynącą rzeką. Jak wiesz, wspominało o tym dwóch ludzi: da Fonseca i Pereira. Co więcej, Dan zdawał się pojmować co to znaczy. — Na pewno pojmował więcej ode mnie — Merriday chrząknął. — Narażasz się na niebezpieczeństwo ruszając samotnie w górę rzeki. — Mam przeczucie, że Craddock zapuszczał się tam już dawno temu. To co tam znalazł, utrzymywał w tajemnicy. — Raft potrząsnął głową. — Nie wiem. Po prostu nie wiem, Bill. W łodzi było niewiele paliwa i myślę, że zdołam ich dogonić. — Chciałbym, abyś pozwolił mi iść ze sobą. Raft się na to nie zgodził i w końcu wyruszył sam z indiańską załogą, która wiosłując niezmordowanie popychała duże canoe pod prąd. Miał zapasy — przypadkowo zebrane w gorączkowym pośpiechu — a także broń i amunicję. Krajowcy pomogli mu odszukać ślady Pereiry, gdyż poszukiwacz diamentów rozstał się z rzeką znacznie wcześniej niż można było oczekiwać. — Dwóch ludzi iść — powiedział Luiz starannie oglądając poszycie. Szli. A to oznaczało, że Craddock poruszał się dobrowolnie lub że posłużono się wobec niego siłą. Może hipnozą, pomyślał Raft, przypomniawszy sobie soczewkowate zwierciadło. Coraz częściej przywoływał teraz wspomnienie egzotycznej, paradoksalnej twarzy dziewczyny. Trudno było powiedzieć, jaką rolę odgrywała w tych tajemniczych zdarzeniach, tym niemniej jej obraz mobilizował go do znalezienia rozwiązania. Posuwali się na zachód, w kierunku granicy z Ekwadorem, przez tereny gdzie tysiąc małych rzeczek zlewa swe wody w potężną Solimoes, będącą dopływem Amazonki. Wędrowali tak przez dziesięć dni i nocy… O świcie jedenastego dnia Indianie zniknęli. Nie było nawet wiernego Luiza. Wszystko odbyło się bez zamieszania i hałasu, a kiedy Raft obudził się, był zupełnie sam Może uciekli, a może dopadły ich jaguary. Nocą las stawał się miejscem diabelskiego sabatu zwierząt. Tak czy inaczej Raft nie znalazł żadnych śladów. ‘ Jego twarz stała się jeszcze bardziej ponura, a on sam szedł dalej znacznie wolniej, gdyż przecieranie szlaku to ciężka praca, przez dziesięć następnych dni. Przedzierał się wytrwale poprzez zielone, dyszące, pulsujące niewidzialnym życiem ściany milczącej dżungli i nigdy nie miał pewności, czy za najbliższym zakrętem nie stanie twarzą w twarz z jadowitym wężem, wszędobylskim jaguarem, czy wreszcie z samym Pereirą. Nie poradziłby sobie z tym wszystkim, gdyby nie lata twardego życia w polowych warunkach i zdobyte w tropikach doświadczenie. Tylko dzięki temu był w stanie podążać tropem ściganych. Aż w końcu odnalazł to, co umierający da Fonseca nazwał niewidzialną drogą. Dzień wcześniej ze szczytu wzniesienia — znajdował się teraz na pagórku — ujrzał rozległą dolinę, ogromną, sięgającą horyzontu nieckę porosłą bujnym lasem, którego kresu nie potrafił dojrzeć. Był to prawdziwy ocean falującej zieleni i właśnie w jego stronę wiodły ślady uciekinierów. W pewnej chwili zauważył kształtem zbliżony do koła obszar, gdzie zieleń miała nieco inny odcień. Biorąc pod uwagę odległość, teren ten musiał być bardzo duży — jego średnica wynosiła wiele mil. Częściowo wciskał się pomiędzy dwie góry, a wzdłuż jego bliższego skraju toczyła swe wody rzeka, której lśnienie podchwycił Raft z daleka. Średnicę owego miejsca oceniał na jakieś pięćdziesiąt mil, choć nie był tego zbyt pewien, jako że w lesie łatwo o pomyłkę. Ruszył śladem, który poprowadził go prosto ku zielonej oazie pośród zieleni. Raft całkiem dobrze radził sobie z trudami podróży. Co prawda bruzdy na jego twarzy pogłębiły się, a wokół oczu wystąpiły czerwone obwódki, to jednak organizm nie był zbyt wyczerpany. Pomocna okazała się tu głęboka wiedza medyczna. W tych stronach gorączki były bardzo rozpowszechnione, czego nie można było powiedzieć o ludziach. Same zwierzęta i to przede wszystkim jaguary. Zwierzęta! Raft pomyślał ze znużeniem o otaczającej go obfitości życia. Wszędzie dookoła zauważył ruch, delikatny trzepot jaskrawo ubarwionych owadów i ptaków; płynne skręty szukającego kryjówki węża; miękkie, ukradkowe kroki wielkich kotów; dziwaczne, histeryczne podskoki tapira lub pekari. Wokół siebie miał dżunglę w pełnej okazałości, podobną do niezmiernie żywotnego, ogromnego zwierzęcia o złożonej budowie. Na polanie ślady stały się bardzo wyraźne. Craddock i poszukiwacz diamentów. Pereira prowadził. Rzadkie promienie słońca docierające do poszycia wydobywały z mroku barwne liście i kwiaty. We wznoszącej się przed nim ścianie zieleni Raft zauważył coś dziwnego — owalny tunel skręcający w głąb skłębionej dżungli, niczym ślad przejścia gigantycznego węża, który rozepchnął na boki pnącza i drzewa, spłaszczył krzewy poszycia, odciskając swój kształt w gęstej roślinności. Biegnące przez polanę ślady stóp zmierzały w stronę wejścia do zielonego, mrocznego tunelu. Ślady urwały się pośrodku otwartej przestrzeni. Raft instynktownie spojrzał do góry, lecz w pobliżu nie rosły żadne drzewa. Z długim westchnieniem zrzucił z ramion plecak, pozostając jedynie ze strzelbą w dłoniach. Teraz widział ścieżkę. Zaczynała się tam, gdzie urywał się trop. Była szeroka na sześć stóp i zagłębiała się nieco poniżej powierzchni gruntu. Dziwne! Ruszył do przodu i zdumiony natychmiast odskoczył w tył. Coś go dotknęło. Jakaś niewidzialna, chłodna giętkość trwająca nieruchomo w spokojnym powietrzu polany. Raft ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. Zatrzymała się na przeszkodzie. Gładka, szklista, niewidoczna płaszczyzna. Ponieważ wzrok był bezużyteczny, zbadał powierzchnię dotykiem. Sądząc z kształtu, miał przed sobą rurę, pustą wewnątrz, o średnicy dziewięciu lub dziesięciu stóp — przekonał się o tym ciskając kamykami — wykonaną z jakiejś doskonale przezroczystej substancji, na której nie mógł się utrzymać nawet kurz. Gdy popatrzył wzdłuż niknących w dżungli zwoi niewidzialnego rurociągu, spostrzegł jak jego cielsko rozpycha na boki drzewa, daje wsparcie zdającym się wisieć w powietrzu orchideom, czy wreszcie wchodzi w drogę kolibrowi, który nie mógł wyjść ze zdumienia po zderzeniu ze stwardniałym powietrzem. Wciąż jeszcze stał zastanawiając się nad znaleziskiem, gdy nad polaną przetoczył się pierwszy głęboki ryk jaguara. Raft odwrócił się chwytając za strzelbę. Widział, jak pod wpływem tego płynącego z głębi gardła głosu zaczynają drżeć liście, lecz samego jaguara nie udało mu się, spostrzec. Tym niemniej musiał czaić się gdzieś w pobliżu i zapewne był bardzo duży. Ponadto szykował się do ataku, co Raft bez trudu ustalił, wsłuchując się w kaszlący oddech wielkiego kota. Znajdował się na otwartej przestrzeni. Pod wpływem nagłej decyzji pochylił się, schwycił plecak i rzucił go za siebie, do środka niewidzialnego tunelu. Ściskając gotową do strzału broń, podążył jego śladem. Pod jego stopami ziemia ustąpiła miejsca czemuś twardemu i gładkiemu. Raz jeszcze rozległ się potężny ryk, odbijając się dziwnym echem od ściany tunelu. I wtedy coś zaszeleściło za jego plecami. Odległy, stłumiony szept, słabszy niż oddech. W wejściu do tunelu pojawiło się migotanie przywodzące na myśl drganie rozgrzanego powietrza, a wraz z nim umilkły wszelkie dźwięki. W uszach Rafta rozdzwoniła się martwa, napięta cisza. Wyciągnął przed siebie ręce i przekonał się, że puste powietrze nie jest już dłużej puste. Wylot rury przegrodzony został barierą z takiego samego gładkiego materiału, z jakiego wykonano ściany i podłoże samego tunelu. Drzwi zamknęły się. Czy były to Wrota do Paititi? A może to pułapka? Czy przygotował ją Pereira? Raft poklepał kolbę strzelby. No dobrze, może i pułapka Ale nie był przecież zupełnie bezbronny. Pójdzie dalej, gdyż taki był jego cel. Nie zrobi jednak tego na ślepo. Cały czas będzie w pogotowiu. Nigdzie nie dojrzał śladu jaguara. Założył plecak na ramiona i ruszył przed siebie. Podłoże było gładkie, a jednak nie śliskie. Czasami wydawało mu się, że przytrzymuje jego stopy. To nie było szkło. Być może miał tu do czynienia z polem siłowym, niewidocznym ekranem czystej energii. Da Fonseca wspominał przecież o niewidzialnej drodze. Kontynuował marsz przez polanę w stronę lasu, nie pozwalając sobie na zbyt długie rozmyślania, choć przecież tak wiele musiał jeszcze przemyśleć. Dawno temu Raft nauczył się zamykać umysł przed myślami, na spotkanie których nie był jeszcze przygotowany. W ten właśnie sposób w ciągu ostatnich dwudziestu dni, raz za razem, bronił się przed powracającą wizją uroczystej, promieniującej radością twarzy dziewczyny, którą widział w lusterku przez mgnienie oka, a której nigdy nie zdoła zapomnieć. Posuwał się bez przeszkód i gdyby nie świadomość, że porusza się w tunelu oraz otaczająca go martwa cisza, nie byłoby powodów do niepokoju. Wokół siebie w dalszym ciągu miał potężną, cienistą dżunglę. Zawzięcie trzepocząc skrzydłami, mijały go wielobarwne motyle. Pośród listowia pyszniły się fantastycznym upierzeniem liczne ptaki. Od czasu do czasu z obudową tunelu zderzała się chmura pszczół. Dawno, dawno temu Magellan pisał o brazylijskich drzewach dających mydło i szkło, co było zniekształconym opisem bogatych w latex drzew hevea. Bardzo często w legendach kryje się ziarno prawdy. Siedem Miast Cibola istniało naprawdę, choć ich ulice nigdy nie były wybrukowane złotem. Vespucci, Raft wygrzebał tę wiadomość z mrocznych zakamarków swej pamięci, wspominał o jeziorze Doirada, położonym gdzieś w sertao, na którego brzegach miały kwitnąć błyszczące miasta. No i wymienione przez da Fonsecę Królestwo Paititi. W zamierzchłych czasach bandy mamelucos urządziły niejedną ekspedycję, aby je odnaleźć. Przypominał sobie jedynie strzępki wiadomości. W Paititi część mieszkańców była karłami, a część olbrzymami, Byli tam ludzie o stopach zwróconych tyłem do przodu oraz tacy, co zamiast nóg mieli ptasie łapy. Zwyczajne bajdy bardzo często towarzyszące legendom. Nikt nigdy nie zdołał odnaleźć Paititi. Raft wyciągnął z plecaka latarkę. Ścieżka opadała coraz niżej, pogrążając się w gruncie. Kilka metrów dalej tunel opadał w czarną czeluść, niknąc zupełnie pod powierzchnią ziemi. Nie sposób było utrzymać równowagę na tak stromej pochyłości. Bardzo ostrożnie zrobił kilka kroków, zastanawiając się w jaki sposób poradzili sobie Pereira i Craddock. W świetle latarki ujrzał otaczające go ze wszystkich stroń sprasowane masy ziemi oraz opadającą stromo w dół krzywiznę tunelu. Zbyt stromo. Raft pojął nagle, że zaszedł za daleko. Coś oszukało jego zmysły, poczucie równowagi — możliwe, że miała tu miejsce anomalia grawitacyjna. Ponad wszelką wątpliwość uświadomił sobie, że jakaś nieznana siła utrzymywała go w pionie, dzięki czemu mógł poruszać się niczym mucha po gładkiej ścianie. Natychmiast dostał zawrotu głowy. Co prawda podłoże nie biegło pionowo w dół, ale i tak bez przyssawek na obuwiu dalszy marsz wydawał się niemożliwy. A jednak coś pomagało mu utrzymać równowagę na stoku pochylonym pod kątem większym niż czterdzieści pięć stopni. Czysta energia, pomyślał. Pole siłowe w miejscu ścian! Podjął wędrówkę, choć nie potrafił już powiedzieć, czy wznosił się, czy schodził w dół i tylko logika podpowiadała, że skoro otaczały go ciemności to zapewne opuszczał się coraz bardziej w głąb ziemi. Po dłuższym czasie spostrzegł nagłą zmianę. Nieco z przodu krzywiznę tunelu rozświetlała dziwna poświata. Połyskiwało tam słabe światło ożywiające ciemność drżącymi, ruchliwymi refleksami. Raft ostrożnie zrobił parę kroków. To była woda. Ze wszystkich stron otaczała tunel szybkim, upstrzonym pęcherzykami powietrza nurtem, który mknął w doskonałej ciszy, połyskując szkliście w świetle latarki. Dzieci Izraela, pomyślał Raft, przeszły po suchym lądzie przez środek morza, a wody piętrzyły się nad nimi wysokimi ścianami. A więc objawił mu się kolejny cud. Wyglądało na to, że cała droga usiana była cudami. Raft mocniej zacisnął szczęki i ruszył do przodu, mając nadzieję, że nie przytrafi mu się to, co spotkało Egipcjan. Jeśli ściana pęknie, zdarzy się nieszczęście. Ściana wytrzymała. Długo posuwał się w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez słaby promień latarki. Uświadomił sobie, że znajduje się obecnie bardzo głęboko. Niewykluczone, iż dzięki panującej w tunelu niezwykłej grawitacji w niektórych momentach opuszczał się pionowo w dół. Ostrzeżony przez nikłą poświatę wyłączył latarkę. Zamknęła się wokół niego ciemność, lecz stan taki nie trwał długo. Jego oczy wkrótce dostosowały się do zdającego się napływać ze wszystkich stron przyćmionego fioletowego blasku. Raft odczuł przyprawiający o mdłości zawrót głowy. Hen w dole, widoczna przez przeźroczystą podłogę pod nieprawdopodobnym kątem, rysowała się postrzępioną krzywizną ogromna jaskinia. Po chwili do głosu doszła logika i dolegliwości przybrały na sile, gdyż Raft pojął, że to on sam stoi w tak niesamowitym przechyle, podczas gdy podłoże jaskini jest tylko znacznie pochylone. Cała scena tonęła w promieniach delikatnego fioletowego światła. Ściany pięły się w górę stromymi nawisami, sięgając zawieszonego wysoko sufitu, a którego zwisały połyskujące słabo w półmroku stalaktyty! Jaskinia była wąska i zakrzywiona, toteż znaczny jej odcinek ginął z pola widzenia. Tunel schodził w dół oszałamiającym łukiem i niknął w ciemnym załamaniu odległe ściany. Raft wiedział, że nie zdoła utrzymać się na tak zabójczym stoku. Kiedy jednak ostrożnie ruszył do przodu niewidocznej podłodze, znowu wróciło wrażenie, że to jaskinia, a nie jego ciało, urąga prawom grawitacji. Daleko w dole coś poruszyło się w fioletowym mroku. Coś żywego. Raft nie zdołał zobaczyć tego wyraźnie. Pochwycił natomiast jeszcze jedno poruszenie, a pośród załomów skalnych ścian ruchu było jeszcze więcej. Wysoka, wąska, pełna gwałtownych uskoków jaskinia zatętniła życiem, wszystkie te rozedrgane cienie śpieszyły ku zamarła mu człowiekowi, zawieszonemu pośrodku pustki. Diabły Paititi! Istnienie tych stworzeń było niemożliwe z biologicznego punktu widzenia. Widział zaledwie ich kontury, lecz cienie kazały mu się domyślać skrzydeł i długich szponów, i wielu innych organów. Nie było tam dwóch takich samych kształtów. Logika anatomii nie znajdowała w tym przypadku zastosowania. Raft poczuł suchość w ustach. Nie ulegało wątpliwości, że go widziały. Sunęły ku niemu ospale, a powolność ta bardziej denerwowała niż pośpiech, gdyż wyglądało to tak, jakby wiedziały, że nie muszą się śpieszyć. Ciałem Rafta wstrząsnął dreszcz. Chociaż wiedział, że Pereira i Craddock pokonali tę drogę, wędrówka powietrznym mostem nie wydawała już mu się tak bezpieczna. Miał wrażenie spadania w otchłań pełną potworów żywcem wyjętych z nocnych koszmarów. Jeżeli w tunelu była jakaś wyrwa, jego zagłada stawała się nieunikniona. Zrób coś, powiedział sobie, i ruszył z miejsca. Po dziesięciu minutach marszu dotarł do rozwidlenia, pierwszego na jakie się natknął. Nie było tam żadnego znaku mówiącego, którą drogę powinien wybrać. Zdając się na los, wszedł w prawą odnogę i tym razem dopisało mu szczęście. Bez przeszkód dotarł do końca korytarza i dopiero tam czekało go rozczarowanie. Już z daleka zauważył światło. Na wprost siebie miał krąg głębokiej, czystej światłości zamykający przejście. Kolejne pole siłowe, pomyślał Raft. To pole odbijało światło lub też emanowało własnym, chłodnym blaskiem. Dotknął gładkiej, lśniącej powierzchni. Nic. Utkana ze światła giętka płaszczyzna. W miarę jak patrzył jej blask zaczął słabnąć. Poprzez zamgloną biel zamajaczyły mu cienie i nierealne, rozmyte kształty. Rozchwiane linie ciemniały i zmieniały swój bieg. Pojawił się zarys ludzkiej sylwetki, więc Raft mocniej zacisnął dłonie na broni. W tle zamajaczyły niewyraźne maswerki, wysokie kolumny i coś przypominającego strumień. Światło zgasło zupełnie. Z przeciągłym pomrukiem bariera ustąpiła. Strumień przekształcił się w schody opadające łagodnie spod stóp Rafta aż do podłogi olbrzymiego hallu, którego strop wspierał się na kolumnach, znacznie większych niż filary karnaku, ciągnących się malejącymi w oddali rzędami. Oprócz kolumn była tam tylko dziewczyna. Zwrócona ku memu, stała dziesięć stóp niżej. Wyglądała ślicznie, choć było coś dziwnego w jej okrągłej, miękkiej twarzy. Szybko poruszyła dłońmi i za plecami Rafta rozległ się cichy szum. Obejrzał się w samą porę, by ujrzeć jak świetlista bariera wraca na swoje miejsce w wejściu do tunelu. Droga powrotna została odcięta. ROZDZIAŁ IV JANISSA Wyglądała dokładnie tak samo jak wówczas, gdy przez moment oglądał ją w zwierciadle da Fonsecy. W jej małych ustach czaiło się coś rozpustnego, skażone złem piękno. Cieniste oczy miały barwę akwamarynu, a ciemna obwódka nadawała im nieco skośny wygląd, podczas gdy włosy barwą przypominały tygrysie futro. Ciemnozłote, tworzyły wokół głowy delikatny, niemal niewidoczny obłoczek. Niebiesko–złoty strój tak ściśle przylegał do jej szczupłego ciała, że sprawiał wrażenie drugiej skóry. Całość dopełniał obejmujący talię szeroki pas, w który dziewczyna właśnie coś wsuwała, uśmiechając się równocześnie do Rafta. Wraz z uśmiechem jej twarz uległa zmianie. Stała się niezmiernie pociągająca, pełna czułości i serdeczności. Gdy przemówiła, jej głos zabrzmiał dokładnie tak, jak tego oczekiwał Raft. W szemrzącym pomruku odzywały się te same niepokojące tony, jakie pochwycił wcześniej w głosie Pereiry. Język, w którym się do niego zwróciła, był mu jednak zupełnie nieznany. Widząc to przeszła na łamany portugalski, a następnie, wzruszywszy szczupłymi ramionami, spróbowała dialektu Indian, który Raft rozumiał, choć nigdy nie słyszał aby ktoś posługiwał się nim tak jak ona. — Nie bój się — powiedziała. — Jeżeli doprowadziłam cię tak daleko, to czy sądzisz, że pozwolę, aby spotkała cię jakakolwiek krzywda? Co prawda raz się bałam, gdy zawahałeś się u rozwidlenia dróg, na szczęście jednak wybrałeś właściwy kierunek. Raft zabezpieczył broń, lecz jego dłoń ani na chwilę nie rozstawała się z dającym poczucie bezpieczeństwa chłodnym metalem. — To ty mnie tu doprowadziłaś? — zapytał w tym samym dialekcie. — Oczywiście. Parror nic o tym nie wie; za bardzo był zajęty zdobyciem jedzenia na zewnątrz — zachichotała. — Nienawidzi tego zajęcia. To dobry myśliwy, lecz pieczenie mięsa na otwartym ogniu — tfu! Parror nie jest aż tak bardzo z siebie zadowolony, jak mogło ci się wydawać. — Parror? — zaciekawił się Raft. — Chodzi ci o Pereirę? — Tak. A teraz chodź ze mną, Brianie Raft. Jak widzisz znam twoje imię. Wielu rzeczy jednak nie wiem, więc musisz mi o nich opowiedzieć. — Nie — odparł Raft. Nie ruszył się z miejsca u szczytu schodów. — Jeżeli wiesz tak dużo, wiesz również dlaczego tu przybyłem. Gdzie jest Dan Craddock? — Och, już doszedł do siebie — wyjęła z pasa małą soczewkę i leniwie obracała ją w palcach. — Po powrocie Parror oddał mi moje lusterko, gdyż nie potrzebował go już do kierowania Craddockiem. Dzięki niemu mogłam śledzić twój marsz przez dżunglę. Zajrzałeś w moje lusterko i od tej pory mogłam cię widzieć, na szczęście dla ciebie, gdyż inaczej nigdy nie zdołałbyś otworzyć wrót do Paititi. — Zaprowadź mnie do Craddocka — zażądał Raft. Czuł się bardzo niepewnie i chciał to nadrobić buńczuczną postawą. — Teraz. — Dobrze. — Dziewczyna dotknęła ramienia Rafta i pociągnęła w dół schodów. W miarę schodzenia ogromne kolumny coraz bardziej ich przytłaczały, a gigantyczne rozmiary pomieszczenia stawały się coraz bardziej widoczne. — Nie zapytałeś mnie o imię — powiedziała niskim głosem. — A jak ono brzmi? — Janissa. A to jest Paititi, ale to musiałeś już wiedzieć. — Jeśli nawet dobrze znasz świat zewnętrzny, to przepływ informacji jest jednostronny. Tam na górze tylko legendy wspominają o Paititi. — My także mamy legendy. Dotarli do podstawy schodów. Janissa poprowadziła go przez salę ku łukowo sklepionemu przejściu otwierającemu się na korytarz o ścianach przyozdobionych mozaikami. Mozaika układała się w różne symbole, których wymowa była dla Rafta zupełnie obca. Raz czy dwa spostrzegł obrazy, lecz przedstawione na nich postacie nie przypominały ani Janissy ani Pereiry–Parrora. Nie miał czasu aby się im lepiej przyjrzeć. Minęli mniejszą salę, weszli na jakieś schody i na koniec znaleźli się w okrągłym pokoju, którego ściany miękko wybito aksamitem pikowanym w kwiatowe wzory. Podłoga była wyścielona także. Miejsce to przypominało wielką, wykładaną poduchami sofę. Ogarnął wszystko jednym spojrzeniem — niezwykłość i przepych wybitego tkaniną pomieszczenia; bogate, głębokie barwy aksamitu. W odległym kącie pokoju dostrzegł owalne drzwi z półprzeźroczystej substancji, przez które sączyło się przyćmione światło. Na innej ścianie szeroki i niski łuk otwierał się na rozkołysane drzewa. Drzewa te miały w sobie coś zastanawiającego, nie miał jednak czasu by sprecyzować to odczucie. Potem dotarł do niego powiew wiatru, pochwycił zapach kwiatów i bujnej, wilgotnej dżungli, z rzadka tylko rozświetlonej blaskiem słońca i uświadomił sobie, że po długiej podziemnej wędrówce znalazł się wreszcie na powierzchni. — Usiądź i odpocznij — powiedziała Janissa. — Przybywasz z daleka. Raft potrząsnął głową. — Powiedziałaś, że zaprowadzisz mnie do Craddocka. No więc? — Na razie nie mogę tego zrobić. Jest przy nim Parror. — Dobrze — Raft dotknął karabinu. Janissa skwitowała to nikłym uśmiechem. — Sądzisz, że to ci pomoże w zamku Parrora, na ziemi gdzie rozciąga się jego potęga? — Tak myślę. A jeśli nie, to są jeszcze inne sposoby — ściągnął strzelbę z ramienia i oparł ją o wyściełaną ścianę. — Nie wiem jakim supermanem może okazać się Parror, ale założę się, że nie zdoła uniknąć kuli. — Kuli? Ach, rozumiem. No cóż, masz rację, a równocześnie się mylisz. Na zewnątrz twoja broń byłaby bezużyteczna, jednak w Paititi Parror będzie łatwiejszym celem. Raft wpatrywał się w dziwną, cudowną, niepokojąco odmienną, zwróconą ku niemu twarz. — Co masz na myśli? — Parror nie wie, że tu jesteś. Tak więc… — Parror już wie — rozległ się miękki, łagodny głos. Raft odwrócił się z trudem łapiąc oddech i czując, jak pod wpływem zaskoczenia jego tętno przyśpiesza. Parror! Bezszelestnie wślizgnął się przez owalne drzwi, a na jego widok jakiś pracujący logicznie, odległy zakamarek umysłu Rafta stwierdził, że Parror musiał wyprzedzić go bardziej niż się spodziewał, gdyż zdążył już się wykąpać i zmienić zniszczone ubranie. Czarną brodę przystrzygł tak, że pozostał z niej zaledwie aksamitny cień podkreślający zarys mocnego, a zarazem zdumiewająco delikatnego podbródka. Miał obecnie na sobie gruby, miękki, połyskujący niczym zmatowiały jedwab strój, tak doskonale dopasowany, jak gdyby namalowano go bezpośrednio na ciele. Gładził dłonią dziwną, podobną do srebrnego bicza broń, która zwisała z szerokiego, wysadzanego drogimi kamieniami pasa. Raft poczuł, że nagle opuściła go cała pewność siebie. Spotkanie to za bardzo odbiegało od przewidywanego scenariusza. Przede wszystkim nie znajdowali się w dżungli, a poza tym Pereira miał w sobie coś takiego, co wywoływało u Rafta gęsią skórkę. Była to jakaś trudna do określenia rasowa odmienność. Wyczuwał ją w trakcie rozmowy z Janissą, teraz jednak wrażenie było wielokrotnie silniejsze. Arogancja otaczała Parrora niczym strój. Znajdował się w swoim środowisku i może dlatego prezentował iście królewską pewność siebie. Raft z przykrością dostrzegł własne zakłopotanie i brak ogłady, a ironiczne błyski w czarnych, aksamitnych oczach wskazywały na to, że Parror podzielał ocenę jego osoby rozciągając usta w kapryśnym uśmiechu. — Nie byłeś tutaj potrzebny — powiedział w indiańskim dialekcie. — Może jednak mimo wszystko będzie z ciebie pożytek. Tak, myślę, że coś znajdę. — Znajdziemy, Parrorze — mruknęła Janissa. Widać było, że tych dwoje nie darzy się sympatią. — Posłuchaj, Perreira albo jak tam się zwiesz, musimy porozmawiać — rzucił ze złością Raft. — Czuję, że rozmowa będzie krótka. — Doprawdy? — mruknął Parror i poruszył trzymanym w dłoni srebrnym biczem. — Gdzie jest Craddock? Co mu zrobiłeś? — Nic mu nie zrobiłem. Pokazałem mu tylko pewne zwierciadło. Zobaczył w nim… no cóż, nie wiem co tam zobaczył, ale wpadł w trans. — Obudź go. Zaprowadź mnie do niego. — Już się ocknął. — Lepiej żeby tak było — zimno powiedział Raft nie spuszczając oczu z bicza Parrora, z palcami zaciśniętymi na chłodnej kolbie strzelby. — Zabiłeś da Fonsecę, przy pomocy tej samej sztuczki, nieprawdaż? — Zabiłem go? Zwierciadło należy do mnie. Pożyczyłem je, a później odebrałem. — Twoje? — parsknęła Janissa. Parror zignorował uwagę Janissy. — Co stało się potem zupełnie mnie nie interesuje. Da Fonseca stał się bezużyteczny. A jego język mógł stać się niebezpieczny. Rafta ogarnęła nagła fala złości. Arogancja tego człowieka, jego obojętność i subtelna odmienność, której nie potrafił uchwycić, w połączeniu z napięciem ostatnich trzech tygodni, zaowocowały gorącym wybuchem wściekłości. Kula to było za mało. Raft pragnął użyć rąk. — Ty gnido! — warknął. — Jeśli Craddock umrze, skręcę ten twój plugawy kark. Zaprowadź mnie do niego! Rzucił się do przodu i schwycił Parrora za ramię, odczuwając dziką radość z bezpośredniego starcia. Znał judo, był dobrze umięśniony i zwinny, nie mógł jednak przewidzieć, że Parror dosłownie wybuchnie. Wyglądało to tak, jakby okolona brodą przystojna twarz nagle znikła, a spod jej tkanek ukazał swe oblicze demon. W owym przebłysku wszechogarniającej, nieludzkiej wręcz wściekłości Raft ujrzał, jak wargi Parrora rozciągają się, odsłaniając wyszczerzone w tygrysim grymasie zęby, a on sam zaszokowany oddychając ze świstem, usiłuje odzyskać swobodę ruchów. Czuł pod palcami prężące się gładkie mięśnie. Ich moc wprawiała go w osłupienie, gdyż żadną miarą nie pasowała do szczupłej, pochylonej sylwetki o długich kończynach. Napięcie rosło. Gdzieś za sobą usłyszał przebijający się przez ryk Parrora głos Janissy. — Brian! Puść go — szybko! Rozpaczliwe, naglące tony sprawiły, że usłuchał. Wstrząśnięty, nieco oszołomiony przez własną złość oraz gwałtowność reakcji, którą ona wzbudziła, uwolnił ramię Parrora. Poczuł dziwne osłabienie. Nigdy jeszcze nie spotkał ludzkiej istoty, zdrowej czy obłąkanej, owładniętej tak nagle tak demoniczną furią. Odkrył jeszcze coś. Spowodowana zwarciem bliskość odsłoniła nową i nieoczekiwaną właściwość. Pod muskularnym sklepieniem klatki piersiowej Parrora Raft wyczuł ciągły rytm, którego nie można było z niczym pomylić. A przecież wtedy w szpitalu serce tego człowieka nie pracowało! Parror postąpił krok w tył, otrząsnął się i odprężył, na powrót przyjmując pozę niewzruszonej godności. W cudowny sposób szaleńcza furia minęła równie nagle jak się pojawiła. — W ten sposób nie wolno ci dotykać nikogo z naszej rasy, Brian — miękko powiedziała Janissa — Jeżeli musisz zabić, zabij. Ale nigdy nie szarp. Własny głos wydał się Raftowi dziwnie obcy. — Jaka jest wasza rasa? — zapytał przenosząc badawcze spojrzenie z poważnej twarzy dziewczyny w głąb tajemniczych, ciemnych oczu mężczyzny. Parror milczał, ograniczając się jedynie do długiego, nieskończenie dumnego uśmiechu. Raft sam znalazł odpowiedź. Widział ją coraz wyraźniej z każdą upływającą sekundą, odczytywał z gibkich, płynnych ruchów ich ciał, a nawet z nieludzkiej obłąkańczej reakcji na dotyk. Rzeczywiście nieludzkiej, Raft pamiętał, co Parror powiedział mu w szpitalu. „Widziałem pańskich przodków, jak siedzieli na drzewach i ze skrzekiem iskali się nawzajem. Spotkałem też moich przodków”. Tak. Teraz Raft wiedział, że nieświadom niczego mijał ich w dżungli wiele razy. Przemykali cicho przez poszycie na mocnych, zaopatrzonych w poduszki łapach, a cienie lasu ślizgały się po ich upstrzonych cienistymi plamami ciałach. Słyszał ich dobiegający z ciemności ryk i widział, łagodnie połyskujące w blasku ognia oczy. Tak. Teraz już wiedział, do jakiej rasy należał Parror. I Janissa. To nie byli ludzie. Wywodzili się z zupełnie innego gatunku. Jako lekarz mający do czynienia z badaniami biologicznymi i antropologicznymi, Raft wiedział, że taka niewiarygodna rzecz nie była teoretycznie niemożliwa. Ewolucja nie jest sztywna. Tylko przypadek sprawił, iż człowiek stał się dominującą, inteligentną rasą. Przypadek i specjalizacja przeciwstawnie ustawionych kciuków. Nasi małpi przodkowie prowadzący nadrzewny tryb życia używali chwytnych rąk do budowy podstaw cywilizacji. W innym układzie panująca rasa mogłaby wziąć swój początek od psów, gadów lub kotów. Koty. Myśl ta uderzyła nagle Rafta. Wstrząśnięty uświadomił sobie, że spośród wszystkich zwierząt, wyjąwszy gryzonie, które się nimi zupełnie nie posługują, tylko jeden gatunek przejawia oznaki rozwoju przeciwstawnego kciuka. Od czasu do czasu trafiają się domowe koty z dodatkowym palcem na każdej z przednich łap. Z przeciwstawnie ustawionym kciukiem. Właściciele nie zwracają na to większej uwagi, lecz przydanie temu wyrostkowi pewnej giętkości, dostatecznie długi czas oraz sprzyjające warunki zewnętrzne, chociażby jak te panujące w tajemniczym świecie Paititi, którego jeszcze nie znał, mogło doprowadzić do powstania cudów! Kocie pochodzenie wyjaśniało wiele, lecz w żaden sposób nie dawało odpowiedzi na wszystkie pytania. Raft w dalszym ciągu nie miał pojęcia, co łączyło Parrora z Danem Craddockiem ani czym właściwie było soczewkowate zwierciadło, które zabiło da Fonsecę. Było też wiele innych problemów. Zbyt wiele. Spostrzegł, że Janissę ogarnia napięcie, jakby za chwilę miała się zjeżyć. Takie porównanie nasunęło mu się zupełnie mimowolnie. W chwilę później usłyszał odległy hałas — łomot stóp, brzęk uderzającego o metal metalu. Parror nie wyglądał na zaskoczonego. Obrócił się w stronę przeźroczystych drzwi, za którymi zamajaczyły jakieś cienie. Rozległo się pukanie. — Parrorze? — w głosie Janissy brzmiało pytanie. Odpowiedział jej krótko w niezrozumiałym języku. Rzuciła Raftowi szybkie spojrzenie. Jej oczy miały pusty, niewidzący wyraz. Spuściła na twarz zasłonę przesadnej powagi; widać było że się poddała. Nagle wstała i płynnym krokiem przeszła pod łukowo sklepionym portalem, niknąc pośród drzew. Parror wykrzyknął jakąś komendę. Owalna przegroda uniosła się ku górze. Wraz ze słabym światłem przez próg do środka wtargnęli ludzie. Czy rzeczywiście ludzie? Nosili obcisłe kolczugi o bardzo drobnych oczkach, a głowy chroniły im błyszczące kołpaki z cienkich metalowych łańcuszków umiejętnie wplecionych w deseń tkaniny. Było ich dziesięciu i każdy z nich miał u pasa nagie ostrze kształtem zbliżone do rapiera. Ich rysy cechowała taka sama mieszanina siły i delikatności, jaka malowała się na twarzy Parrora. Tak jak i on, byli gibcy i zwinni. Było coś tygrysiego w sposobie, w jaki się poruszali, a także w tym, jak ich lekko skośne oczy wpatrywały się w Rafta. Lekko wzruszywszy ramionami Parror odszedł do tyłu, a dziesiątka przybyłych natychmiast ruszyła ku Raftowi. Choć żaden z nich nie wydobył miecza, czuł grożące mu niebezpieczeństwo. Skoczył w kierunku ściany, o którą oparł strzelbę — lecz widząc, że może zostać od niej odcięty, przystanął i wyciągnął rewolwer. Cienkie, twarde pasmo metalu niczym gorąca obręcz owinęło się wokół jego nadgarstka. To Parror użył swego bicza. Rewolwer wypadł z porażonej dłoni. Atakujący rzucili się do przodu, lecz o dziwo, żaden z żołnierzy go nie dotknął. W ruch poszły rapiery, otaczając go połyskliwą, śmiertelnie niebezpieczną mgiełką. Ze wszystkich stron śpiewała roztańczona stal, toteż Raft doceniając zawartą w tym pokazie groźbę, cofnął się i zwrócił w stronę Parrora. Ten jednak zdążył już dojść do wyjścia i teraz stał w łukowych drzwiach czujnie obserwując całą scenę. — Czy on mówi indio? — zapytał głęboki głos. Parror skinął głową. Żołnierz o brązowej, pokrytej bliznami twarzy gestem ręki wskazał Rafta. — Czy pójdziesz z nami dobrowolnie? — Dokąd? — Do Wielkiego Pana. — Więc nie jesteś tu najważniejszy — zwrócił się Raft do Parrora. — Okay, gram w to. Może zakończenie będzie inne niż tego oczekujesz. Parror uśmiechnął się. — Już ci mówiłem, że możesz mi się przydać — wymamrotał po portugalsku. Resztę słów wypowiedział w tajemniczym języku ludzi–kotów, a gdy skończył, żołnierz z bliznami zadał mu krótkie pytanie. Odpowiedź Parrora musiała go zadowolić, gdyż opuścił rapier. — No dobra, Craddock, idziesz czy nie? — spytał strażnik spoglądając na Rafta. Craddock? — Raft zaczął mówić, lecz przerwał mu Parror. Nastąpiła kolejna szybka wymiana niezrozumiałych zdań. Raft nie czekał aż skończy. — Nie nazywam się Craddock. Jestem Brian Raft i przyszedłem tutaj, aby go właśnie odnaleźć. Ten człowiek — wskazał na Parrora — porwał Craddocka. — Bardzo mi przykro — odezwał się Parror — ale taka sztuczka nic nie pomoże. Teraz także i ja nie mogę nic dla ciebie zrobić, gdyż rządzi tutaj Wielki Pan. Musisz z nim porozmawiać. Będzie najlepiej jeżeli pójdziesz z Vannem. Vann, pokryty bliznami żołnierz, chrząknął. — On ma rację. Kłamstwem cię nie uratują. Chodź! A co do ciebie, Parrorze… Wypowiedział kilka słów w obcym języku. Oczy Parrora zwęziły się, lecz nic nie odpowiedział. Ostrze dotknęło karku Rafta. Rzuciwszy tęskne spojrzenie na leżący na podłodze rewolwer, widząc karabin i plecak w rękach żołnierzy, niechętnie ruszył przed siebie. Przez ramię posłał Parrorowi twarde spojrzenie. — Jeszcze tu wrócę — obiecał. Potem minął owalny portal i znalazł się w Paititi. ROZDZIAŁ V DOLINA CUDÓW Raz za razem uderzała go trudna do opisania obcość tej zagubionej ziemi, nie dającej się porównać z niczym, o czym do tej pory słyszał. Raft czytał opowieści o zaginionych cywilizacjach, o Atlantydzie, Lemurii, o fantastycznych rozbitkach z przeszłości, którzy przetrwali do naszych czasów. W Paititi nie znalazł jednak niczego, co pasowałoby do owych fantazji — nie było tu klejnotom podobnego miasta nad brzegiem nieznanego geografom morza, nie był to też wyizolowany świat, zupełnie odcięty od otoczenia. A jednak Paititi było tak tajemnicze, tak niezwykłe, jak gdyby znajdowało się na innej planecie. Kraina ta była zbyt pełna życia, by można było brać ją za cokolwiek innego jak barwną, żywą rzeczywistość. Z oszałamiającą żywotnością, pulsującą w całym Paititi, łączyło się wrażenie obcości, które niczym nieuchwytny woal zawisło między niebem a ziemią, czyniąc z tej doliny miejsce błogosławione i przeklęte zarazem, bardziej niż jakikolwiek inny zakątek Ziemi. Coś spłynęło z góry i dotknęło gleby Paititi, drzew Paititi, krążącego wśród obcych liści powietrza. I nastąpiła zmiana. Można by sądzić, że ów nieziemski dotyk przemienił wszystko, co tutaj żyło, nie ustając w swym dziele przemian dopóki to, co pozostało, nie stało się zupełnie inne. Dolina była prawdopodobnie meteorytowego pochodzenia, pomyślał Raft, przypominając sobie widziane z góry, szerokie na pięćdziesiąt mil obniżenie dżungli. I świetnie zamaskowana. Żadne z ziemskich drzew nie sprostałoby temu zadaniu i dlatego nie było tu ziemskich drzew. Patrząc w głąb oblanego światłem zmierzchu krajobrazu powrócił pamięcią do wypełniających hali potężnych kolumn, jakie oglądał po wejściu z niewidzialnej rury. W porównaniu z tutejszymi drzewami, które chyba same mogły podtrzymywać niebiosa, wypadłyby one jak skarlałe filary Karnaku. Yggdrasil było drzewem życia, wspierającym według wierzeń Normanów cały świat. Tylko największe kalifornijskie sekwoje mogły konkurować z tymi kolosami. Każdy pień miał średnicę zbliżoną do długości bloku mieszkalnego. Rosły w nieregularnych odstępach, oddalone od siebie co najmniej o pół mili i pięły się ku górze, tworząc połyskliwe, zielone sklepienie, nieprawdopodobnie odległe od ziemi. Drzewa wysokie na pięć mil! Wparte w zielone niebo potężne słupy podstawami wgryzały się w głąb gruntu niczym wypuszczone przez tytanicznych bogów strzały. Ich korzenie, pomyślał Raft, musiały sięgać piekła. Pozbawione gałęzi, gładkie i proste, drzewa pięły się ku górze, by na samym wierzchołku wybuchnąć bujną chmurą zieloności. A jednak przez to sklepienie w jakiś sposób przedostawało się światło. W jednym miejscu, niemal bezpośrednio nad jego głową, szmaragdowe lśnienie świadczyło o stojącym w zenicie tropikalnym słońcu. Natomiast samą dolinę wypełniało czyste, chłodne światło przedświtu. Pomimo przejrzystego powietrza widoczność była ograniczona ze względu na drzewa. Z miejsca, w którym stał, Raft widział opadającą łukiem w dół o jakieś pięćdziesiąt jardów napowietrzną ścieżkę, która następnie niknęła w potężnym lesie. Gdzieś z oddali napłynął niski, ledwie dosłyszalny łoskot. Z powrotem zapanowała cisza i tylko Vann zadarł głowę, spoglądając badawczo w górę. Raft poszedł w jego ślady. Za sobą miał gładkie ściany i wieżyce ogromnego pałacu Parrora, który wyrastał ze skalistego podłoża, by wspiąć się aż po zielony dach. Z góry opadała ku nim z koszmarną powolnością chmura żwiru i kamieni. — To tylko osunięcie gruntu — niedbale rzucił Vann. Popchnął Rafta do przodu. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. — Nie ma niebezpieczeństwa! — Oczywiście, że nie. — Żołnierz wyglądał na zaskoczonego. — Z pewnością wiesz dlaczego. Raft jeszcze raz spojrzał w górę. Lawina znajdowała się wyraźnie bliżej, ale przecież w normalnych warunkach pokonałaby znacznie większą odległość. Wielki głaz uderzył w występ skalny, odbijając się od niego. Raft przyjrzał mu się uważniej. Bryła opadała nienaturalnie wolno i wirowała ospale, po wydłużonym łuku zmierzając wprost na jedną z wieżyczek zamku. Odbiła się od niej bez widocznego uszczerbku budowli i powoli minęła Rafta, tak że mógł on dokładnie obejrzeć wszystkie szczegóły spękanej powierzchni. Po chwili zaryła się w ziemi, nieco poniżej miejsca gdzie stał. Taki solidny głaz to nie piórko, a jednak spadał tak wolno, jakby istotnie wykonany był z pierza. — Ruszaj, Craddock — powiedział Vann odpychając Rafta od zbliżonego wielkością do arbuza odłamka, który uderzył w rampę i łagodnie podskakując poturlał się w dół. Pozostali żołnierze co jakiś czas popatrywali w górę i wykonywali nieznaczne ruchy, aby uniknąć spadających kamieni. Osłupiały Raft nie spuszczał lawiny z oczu. — Myślałem, że osunięcie zniszczy pałac — powiedział. — Nie. Ci którzy to budowali, budowali na całą wieczność. — odparł Vann. — Nie pochodzili z naszej rasy, ale byli bardzo wielcy. — Co u diabła sprawia, że te głazy lecą tak wolno? Żołnierz wzruszył ramionami. — I tak teraz spadają szybciej niż w czasach naszych ojców. Ale wciąż jeszcze nie stanowią zagrożenia. Tylko żywe istoty mogą nas zranić. No, dosyć gadania. Chodźmy. Schwycił Rafta za ramię i poprowadził w dół napowietrznej arterii. Reszta oddziału podążyła za nimi, pobrzękując uderzającymi o kolczugi stalowymi ostrzami. Tak, pomyślał Raft, dosyć się nagadali. Z drugiej strony, było jednak wiele do omówienia. Tajemnica goniła tu tajemnicę zanim zdążył rozwikłać jedną zagadkę, już pojawiała się następna. Fakt, iż rasa ta miała koci rodowód, wiele tłumaczył, w żadnej mierze nie wpływał jednak na wyjaśnienie dlaczego lecące z nieba kamienie zachowują się jak napełnione powietrzem balony. Nie rzucał też światła na tajemnicze zachowanie Parrora czy Janissy. Początkowo dziewczyna zdawała się być nastawiona przyjaźnie. Później zaś bez najmniejszego protestu podporządkowała się Parrorowi. I jeszcze na dodatek żołnierze brali go za Dana Craddocka. Parror sprytnie wykorzystał to nieporozumienie i teraz Raft wiedział, że nie ma już sensu próbować dowieść swej tożsamości Vannowi. Lecz gdy zabiorą go do Wielkiego Pana, zapewne władcy Paititi, będzie miał szansę. O ile oczywiście Wielki Pan nie okaże się włochatym dzikusem z ludzkimi czaszkami u pasa. Raft krzywo się uśmiechnął. Wiedział już, że kraina ta była dzika, ale na pewno nie barbarzyńska. Rozwinęła się tu wysoka kultura, inteligentna cywilizacja. Obca cywilizacja. Świat kotów musiał być uderzająco odmienny od świata ludzi, choć niewątpliwie pewne podstawy pozostały wspólne. Trójkąt równoramienny był trójkątem równoramiennym tak na Ziemi jak i na Marsie. Niestety, na swoje nieszczęście, najprawdopodobniej nie będzie miał do czynienia z geometrią. Oczekiwały go raczej o wiele subtelniejsze pułapki psychologiczne, a na tej płaszczyźnie koty i ludzie mogli się bardzo różnić. Ludzie–koty na przykład nie byli budowniczymi. Byli zaledwie rzemieślnikami. Vann sam przecież wspominał, że zamek Parrora wzniosła inna rasa. Rasa, która kiedyś osiągnęła wielkość. Kiedy? Tysiąc lat temu? A może milion? Musiały minąć eony zanim człowiek przekształcił się w istotę rozumną. Ewolucja ma swoje tempo i nawet mutacje nie zdołałyby stworzyć inteligentnej kociej rasy w przeciągu kilku pokoleń. Rozważanie takich zagadnień nie miało obecnie większego sensu. Z gładkiego podłoża rampy przeszli na zwyczajną, wydeptaną w gruncie ścieżkę, biegnącą pośród kolosalnych pni. Teraz, gdy jego stopy stykały się bezpośrednio z ziemią Paititi, odczuwał obcość otoczenia bardziej niż kiedykolwiek. Te niesamowite kolumny zdawały się wychodzić mu naprzeciw, olbrzymi Las Birnam tętniący zwariowanym życiem. Drzewa! Gdyż mimo wszystko były to jednak drzewa. Nie jurajskie sagowce, nie drzewiaste paprocie. Był tego pewien. Były to najprawdziwsze drzewa, z tym że powinne były rosnąć na planecie o rozmiarach Jowisza, a nie na Ziemi. Przechodząc w pobliżu jednego z pni przekonał się, że ponadto pełniły one rolę czegoś w rodzaju rezerwatu, dając schronienie wielu żywym organizmom. Z daleka kora tych olbrzymów wydawała się zupełnie gładka. W rzeczywistości trudno było znaleźć miejsce, z którego nie wyrastałoby jakieś zgrubienie czy narośl. Po korze wężowymi ruchami pełzały powoli pnącza, powolność ta była jednak pozorna, ponieważ wici tych roślin błyskawicznie strzelały do przodu chwytając przemykające opodal owady i ptaki. Do nozdrzy Rafta docierał ciężki, słodki zapach kwiatów połyskujących barwami tęczy na bezlistnych ramionach. Z czegoś co przypominało sterczącą z pnia płytką muszlę wyskoczyła nagle jaszczurka, schwyciła pnącze i z wykręcającą się na wszystkie strony zdobyczą pomknęła z powrotem do swego wypełnionego wodą schronienia, gdzie zaczęła topić wężowy organizm, aby go następnie spokojnie zjeść. Obserwowany gad nie był jaszczurką. Po zastanowieniu Raft doszedł do wniosku, że zwierzę to należało raczej do rzędu krokodyli. Choć długie zaledwie na trzy stopy, przypominało mu wielkie kajmany zamieszkujące w brazylijskich rzekach. Z tą oczywiście różnicą, że kajmany były mięsożerne. Tu i ówdzie pień oblepiały blade bulwiaste naroślą, podobne do wysokiego na trzydzieści stóp gniazda os, pokryte tysiącami małych otworów, z których spoglądały na Rafta paciorki lśniących oczu. Po gniazdach biegały szybko małe, pokryte brązowym futrem zwierzątka, drobne ssaki o ryju tapira”, dostosowane do życia na drzewach. Drzewo miało także swoje pasożyty, jak chociażby wielkie karmazynowe pijawki, które wgryzały się w korę, by z głębi pnia wyssać życiodajne soki czy długie na cal bezwłose białe stworzenia podobne do małpy, niczym pchły na ciele powolnego zwierzęcia, skakały z niebywałą zwinnością po pniu w poszukiwaniu owadów. Trudno tu było mówić o symbiozie, gdyż pasożyty nie mogły dać nic w zamian drzewom stanowiącym ich cały świat. Drzewa, wędrujące pnącza i sztywny, biały mech, rosnący po obu stronach ścieżki, to cała roślinność tej okolicy. Cudów było więcej. Nim Raft zdołał wyjść ze zdumienia, niecałe pół mili dalej przebyli strumień, przechodząc na drugą stronę po wąskim moście wyglądającym jakby go wykonano z połyskliwego plastiku. Raft popatrzył w dół, lecz poprzez przeźroczyste podłoże nie dostrzegł ani jednej ryby. Opanowało go wrażenie, że w tych zaczarowanych wodach nie mogło żyć nic choćby trochę zbliżonego do normalnych stworzeń wodnych, gdyż sam strumień również był niezwykły. Toczył swe wody w absolutnej ciszy. Nie słychać było bulgotu i pluskania, jakie musiały powstać w skalistym korycie. Niewielkie kaskady i wodospady oddawały swe wody do leżących poniżej zbiorników z hipnotyczną, bezdźwięczną powolnością. Powstałe przy tym krople rozpryskiwały się łagodnie, niemrawo niknąc na porosłych mchem brzegach. To nie była woda. To nie mogła być woda. Ciecz sprawiała wrażenie na wpół zakrzepłej. Kiedy jednak Raft, patrząc pytająco na Vanna, przyklęknął nad strumieniem i zaczerpnął w stulone dłonie nieco płynu, który następnie podniósł do ust, przekonał się, że była to najzwyklejsza woda. Spomiędzy jego palców wymykały się kropelki, które łagodnie opadały ku ziemi gdzie natychmiast wchłaniał je spragniony mech. Równie powolnie jak spadające na zamek Parrora głazy, płynął milczący strumień. To była prawdziwa polana Oberona, gdzie niepodzielnie rządziły czary. Czyste powietrze przesycał słodki aromat kwitnących pnączy. Jakież zaklęcie zniewoliło tę ziemię, zastanawiał się Raft. Co za czarownik pochylił się i dotknął jej dawno, dawno temu? Z pewnością przechodził tędy bóg. Ale jaki? Czy był to ktoś z ziemskiego panteonu, a może przybył z przestrzeni bardziej odległych niż gwiazdy? Bez słowa pozwolił się prowadzić Vannowi. Im szybciej dotrze do miejsca przeznaczenia, tym szybciej pozna odpowiedzi na swoje pytania. Wraz z upływem czasu monotonia podróży stawała się jednak coraz bardziej męcząca. Tylko raz napotkali po drodze zamek, budowlę niewielką w porównaniu z fortecą Parrora, lecz żołnierze minęli go z zupełną obojętnością. Raft spojrzał w pokiereszowaną twarz Vanna. — Ile jeszcze musimy przejść? — Przed nami jeszcze długa droga. Miał rację. Godziny płynęły jedna za drugą, tymczasem kiedy Raft rzucił okiem na zegarek, uświadomił sobie jeszcze jeden zdumiewający fakt. Pokonali do tej pory co najmniej piętnaście mil, a ze wskazań zegarka wynikało, że upłynął dopiero kwadrans. Wysoko w górze przebijająca przez zielone sklepienie jasność nie zmieniała swej jaskrawości. Widocznie nad Paititi słońce wisiało nieruchomo. Wisiało także i wówczas, gdy po dłuższym marszu wyszli z lasu na skraj szerokiej na milę polany. Dokładnie przed sobą ujrzeli pałac z wieżyczkami. Pomimo przytłaczającego ogromu drzew konstrukcja wydawała się olbrzymia. Raft nie wiedział, co znajduje się za pałacem. Jego uwagę przykuła zawieszona ponad skalistymi wieżyczkami bezkształtna, blada chmura, kipiąca biel, kotłująca się powoli i przybierająca coraz to inne połyskliwe formy. W stronę zamku płynęła szeroka rzeka. Nurt wpadał w zwieńczony wysokim łukiem otwór i niknął w czeluściach pod architektonicznym kolosem. Raft był oszołomiony i wyczerpany. Dwie długie wyprawy — pierwsza podziemnym tunelem do Paititi, a później ten pośpieszny marsz, zupełnie pozbawiły go sił. Ogarnęło go tak przemożne zmęczenie, że cel podróży oglądał przez mgłę, a głos Vanna docierał do niego jakby z dużej odległości. Pozwolił się popychać, mechanicznie poruszając nogami, aby dotrzymać kroku żołnierzom. Znaleźli się na podwórcu. Kręcili się po nim ludzie. Ciżba jasno ubranych postaci o na poły egipskich twarzach ludzi–kotów w napięciu obserwowała spektakl rozgrywający się na środku dziedzińca. Siedzący na wierzchołku wysokiego kamiennego bloku człowiek śpiewał coś wysokim głosem. Niepohamowana, dzika radość dźwięczała w pieśni, której słów Raft nie rozumiał. Śpiewak wtórował sobie na skomplikowanym instrumencie strunowym, dobywając z niego dźwięki przypominające nieco kobzę. Pośrodku placu walczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był prawdziwym olbrzymem, wysokim, dobrze umięśnionym, a jego mocną twarz znaczyły już plamy krwi. Drugi z walczących był postacią bardziej niezwykłą, toteż Raft nie mógł oderwać od niego oczu. Wyglądem przypominał Parrora, a jednak był inny. Nie miał w sobie gładkości i potęgi pumy. Zamiast tego był gibki i szybki niczym gepardy używane do łowów przez indyjskich radżów. Miękkie, jasne włosy spowiły mgiełką jego twarz, gdy ze śmiechem uskoczył przed rywalem i zadał cios pazurami. Jego dłoń okrywała bowiem rękawica, do której przymocowano trzy metalowe, zakrzywione ostrza kształtem zbliżone do szponów. Musiały być ostre jak brzytwa, gdyż na nagiej piersi olbrzyma otwierały się szeroko trzy długie szramy, z których obficie płynęła krew. Pieśń minstrela wzniosła się do cienkiego, przepełnionego szaleństwem pisku. Muzyka zdawała się nie mieć końca. Krzyczała o miłości i śmierci, zachłystywała się zapachem świeżej krwi. Zwrot, unik i cios. Metal zaszczekał o metal, gdy dwie zaopatrzone w szpony rękawice zwarły się w uścisku. Mężczyźni odskoczyli od siebie jakby zamiast mięśni i ścięgien mieli w ciele sprężyny. Olbrzym potrząsnął głową, ścierając z oczu szkarłatną mgłę. Jego przeciwnik przystanął beztrosko aby popatrzeć na Rafta. Miał płonące żółte tęczówki i źrenice jak kreski. Blond włosy o niemal pomarańczowym odcieniu pokrywały dziwne, rozmyte plamy czerni. Raft był prawie pewien, że gdy się uśmiechnie, odsłoni ostre, drapieżne zęby leoparda. Z morderczej rękawicy ściekały czerwone krople, spadając Wprost na brązowe udo. Wykrzyknął jakieś pytanie. Vann odpowiedział, na co żółtowłosy mężczyzna niecierpliwie wzniósł jedno ramię. Wypowiedział kilka zdawkowych sylab, po czym na powrót zwrócił się ku olbrzymowi, zaciskając zbrojną w szpony rękawicę. Jakby odpowiadając na ten gest, jego przeciwnik postąpił do przodu i już po chwili dwie zwinne sylwetki zapamiętały się w śmiertelnym tańcu. Vann dotknął ramienia Rafta. Jego oczy błyszczały. — Chodź. Musisz teraz spać. Krótkotrwałe ożywienie znikło bez śladu. Wywołane wyczerpaniem tępe odrętwienie rozciągnęło wokół Rafta barierę ochronną. Nie patrząc dłużej na pojedynek, podążył za Vannem poprzez portal i dalej korytarzami oraz spiralnymi rampami, gubiąc szczegóły tej wędrówki w mglistym j mroku czystego fizycznego zmęczenia. W końcu poczuł zatrzymującą go rękę Vanna. — Teraz śpij. Darum zobaczy się z tobą, gdy wypoczniesz. — Darum? — Raft spostrzegł zaścielające podłogę poduszki i natychmiast na nie się zwalił. — Kto to jest Darum? — Widziałeś przez chwilę jak walczy. To Wielki Pan. On tutaj rządzi. Ale teraz walczy, a później… Głos Vanna ucichł w oddali, zlewając się ze słabym, sennym buczeniem… no właśnie, czego? Pomrukując z cicha, Rafta przenikała delikatna wibracja. Głęboka i ożywcza, napełniała drżeniem cały zamek. Tak jakby zamek żył własnym życiem. Jak gdyby w kamieniu pulsowało ukryte tętno. Obcy szept ukołysał Rafta do snu. ROZDZIAŁ VI SZALONY KRÓL Raft obudził się w wiele godzin później. Czuł się znacznie lepiej, choć zesztywniałe mięśnie ciągle jeszcze odzywały się bólem. Z wysokich okien sączyło się kolorowe światło, rzucając na jasny, gruby dywan rozedrgane pastelowe cienie. Znajdował się w pomieszczeniu pełniącym najwidoczniej rolę sypialni. Pokój miał zaokrąglone naroża i przyozdobione licznymi lustrami ściany. Przypominał przytulne gniazdko, pełne jedwabi, niskich, okrągłych siedzisk i rozrzuconych bezładnie poduch. Odnalazł w ścianie owalne drzwi, tym razem jednak nie poruszały się za nimi żadne cienie, co wszakże nie musiało oznaczać braku strażników. Raft ziewnął i przeciągnął się, na co zesztywniałe stawy odpowiedziały głośnym trzaskiem. Jego umysł pracował z dawną jasnością, a jedyną dolegliwością na jaką mógł się uskarżać był dojmujący głód. W dalszym ciągu stłumione buczenie wprawiało w drżenie komórki jego ciała. Obrócił się ku oknu, rozwarł je na oścież i wyszedł na zaopatrzoną w barierkę galeryjkę. Przystanął aby rozejrzeć się dokoła. Wysoko w górze słońce tylko nieznacznie zmieniło swoje położenie — dosłownie o centymetry. Spostrzegł to z pewnym trudem, gdyż widok przesłaniał mu potężny słup mgły. Spojrzawszy w dół odnalazł jej źródło. Pod stopami Rafta otwierała się przepaść. Galeryjka przewieszała się ponad leżącą w dole szeroką platformą, która sterczała ze ściany skalnej na samym skraju otchłani, spowita w kłęby białej mgły. Srebrzysty potok lodu strzelał spod niej szerokim łukiem, opadając następnie w nieprawdopodobnie głęboką czeluść. A jednak to nie był lód, gdyż lśniąca wstęga powoli zmieniała położenie. Musiała to być ta sama rzeka, która płynęła pod zamkiem, by po drugiej stronie znaleźć ujście w bezdennej przepaści. Spróbował ocenić jej głębokość, lecz kipiący wir mgły nie pozwolił na dokładny szacunek. Wodospad walił w dół i niknął we wnętrzu Ziemi. Walił, lecz bardzo wolno. Mgła unosiła się z nie mniejszą powolnością — chłodny duch górujący nad zamkiem. Głębokie brzęczenie stało się teraz głośniejsze. Kamienie pod nogami Rafta zareagowały na zmianę wzmożonym drżeniem. Na skutek jakiejś fizycznej anomalii ogłuszający ryk wody zredukowany został do słabego szmeru, raczej wyczuwalnego niż słyszalnego. Raft opuścił balkon ze zmarszczonym czołem. Zaczynał co nieco rozumieć. Odświeżony przez głęboki sen umysł wysuwał logiczne wnioski. Spowolniony przepływ wody, kamienie zachowujące się jak pierze, słońce opieszale wędrujące przez zielony nieboskłon. Wyglądało na to, że czas nabierał tutaj innych własności. Czy ten zagubiony zakątek rzeczywiście znajdował się na Ziemi? Na tej samej Ziemi, na której rozciągała się Dolina Amazonki, kwitło Rio i Nowy York? Nie było to takie pewne. Podjął próbę sforsowania owalnych drzwi, co nie przyniosło jednak widocznych efektów. Właśnie miał od nich odejść, gdy nieoczekiwanie przegroda uniosła się w górę, a w progu zjawił się Vann z wyrazem czujności na pooranej bliznami twarzy. — Więc już się obudziłeś — odezwał się Vann w indio. — To dobrze. Darum chce cię widzieć, lecz teraz odpoczywa, potrzebna ci będzie kąpiel. — I jedzenie — podpowiedział Raft. — Czy Darum nosi tę rękawicę przez cały czas? Vann rzucił przez ramię jakąś komendę, po czym uśmiechając się wkroczył do pokoju. — Tylko podczas turniejów. Jest mniej niebezpieczny, gdy nakłada te rękawice. Pokażę ci wannę, Craddock. — Nie jestem Craddockiem. Już ci mówiłem, że nie jestem Craddockiem. Vann nie zwrócił na te słowa najmniejszej uwagi. Przesunął kilka umieszczonych w ścianie dźwigni i część podłogi umknęła w bok, odsłaniając płytki i szeroki basenik wypełniony cieczą o barwie likieru miętowego. Raft z ulgą pozbył się postrzępionego ubrania i zanurzył w płynie. Vann obserwował go z niesmakiem. — Potrzeba będzie kilku kąpieli, aby doprowadzić cię do porządku — rzucił po chwili. — Spróbuj tego. — Odszukał niewielki słoik i sypnął z niego do wody nieco niebieskiego proszku. Raft poczuł na skórze lekkie szczypanie. Miał do dyspozycji wiele szczotek, instrumenty przypominające używane przez starożytnych Rzymian strygilidy oraz inne przybory, które wypróbował kierując się wskazówkami Vanna. Że względu na panujące tutaj spowolnienie posługiwanie się wodą nastręczało wiele trudności. W pewnym momencie szczotka wymknęła się z dłoni Rafta. Obserwował jak łagodnie opada w dół i wytłacza w wodzie zagłębienie, które powoli wypełnia się z powrotem, rozrzucając dokoła drobne krople. Pomimo wszelkich niedogodności kąpiel była wspaniała. Ból mięśni ustąpił niemal zupełnie. Vann przyglądał się mu z niesłabnącym zainteresowaniem. Skrytykował szorstkość włosów swego więźnia, a w jakiś czas później podał mu połyskliwą maść, która z łatwością wnikała w skórę, pozostawiając uczucie pobudzenia. Na koniec zjawił się paź popychający przed sobą wózek na kółkach zastawiony nieznaną żywnością. Zamarł w bezruchu, uderzony niezwykłym widokiem kąpiącego się człowieka. Vann skinął ręką, i zwinny młodzieniec o delikatnej, a zarazem nacechowanej złośliwością, trójkątnej twarzy skłonił się, po czym wyszedł, do końca nie spuszczając zdumionych oczu z Rafta. — Nic dziwnego, że jest zaskoczony — odezwał się Vann. — Tak bardzo różnimy się budową, że musiałeś mu się wydać zdeformowanym kaleką. Ja natomiast chciałbym kiedyś zmierzyć się z tobą, o ile tylko okoliczności na to pozwolą. — Dzięki — odparł Raft. — Będziesz miał świetną zabawę podcinając mi gardło jedną z tych rękawic. — Nic podobnego. — Na ustach Vanna pojawił się dziki uśmiech. — Zabijanie to zupełnie co innego. Najważniejsze w morderstwie to nie dać się złapać. Natomiast jeśli idzie o walkę, o pojedynki — rzadko kiedy kończą się fatalnie. — Wydobył z garderoby obcisły strój podobny do własnego i dopomógł Raftowi się ubrać. — Miałbym zbyt dużą przewagę, gdybym posłużył się rękawicami. Jakiej broni zazwyczaj używacie? — Pistoletów — odparł Raft i wyjaśnił zasady kodeksu honorowego. — To dziwne — stwierdził żołnierz. — Powiedziałbym, że wystrzelenie pocisku daje raczej niewielką satysfakcję. Nie czujesz, jak ostrze wchodzi w ciało przeciwnika. Przecież w tym nie ma żadnej przyjemności. — Więc dobrze. Będziemy się boksować, walczyć na pięści. — Zdać się tylko na siłę ciosu? Niezbyt to interesujące. Czy w ogóle nie używacie mieczy? — Niektórzy używają — przytaknął Raft. — Ale ja nie jestem szermierzem. Co znaczyły twoje słowa o morderstwie? Czy zabójstwo jest tutaj legalne? — Nie — zaoponował Vann. — Nie jesteśmy przecież barbarzyńcami. Morderca musi zapłacić odszkodowanie, o ile oczywiście zostanie wykryty. Tylko głupcy dają się złapać. — Och — obojętnie wtrącił Raft, zabierając się za mięsisty, cierpki owoc wyglądem zbliżony do pomarańczy. — Ą więc macie także policję? Długo musiał tłumaczyć, nim wreszcie Vann pojął o co mu chodzi. — Tak, mamy specjalistów od wykrywania zabójstw. Jeżeli morderca wyprowadzi ich w pole, może czuć się całkiem bezpieczny. Myślę, że cała sprawa polega na ukryciu motywów. Zabójcy są chwytani, ponieważ mają oczywiste motywy. Potrząsnął z dezaprobatą głową. — Jaki macie tutaj system władzy? — zapytał Raft. — Czy Darum rządzi całym Paititi? Vann skinął głową. — Tak. Władza jest taka sama jak w każdym innym cywilizowanym kraju. — Jasne. Zabijanie dla zabawy. Skąd nauczyłeś się mówić językiem indio? — Nie jesteś pierwszym obcym, jaki wkroczył do Paititi. W czasach naszych ojców przebywali tu brązowoskórzy mężczyźni. Nam samym zawsze trudno było opuścić naszą dolinę. Przodkowie Parrora chwytali od czasu do czasu Indian i dzięki temu większość z nas poznała ich język. Raft zastanowił się nad tą informacją. Zdolności językowe stanowiły jedną z cech kosmopolityzmu. Kocia rasa z pewnością stanie się kosmopolityczna, nawet jeżeli nigdy nie wyjdzie poza obręb ukrytej doliny. — No, a portugalski? — Co takiego? — Falam portugu?s? — Nie znam tej mowy — przyznał Vann. — A Parror się jej nauczył. I Janissa także. — Raft w zamyśleniu pokiwał głową. Potem przypomniał sobie lotnika. — Czy był tutaj człowiek z mojej rasy, mężczyzna nazwiskiem da Fonseca, który miał latającą maszynę? Około… około pięćdziesięciu nocy temu? Twarz Vanna rozjaśnił uśmiech. — Maszyna, która lata, spadła do Paititi jakieś czterysta nocy temu, zabijając wszystkich z wyjątkiem jednego człowieka. Parror zabrał go do swego zamku. Tak, to był da Fonseca. Z jego pomocą Parror odczytał notatnik, jaki pozostawiliście w Pieczarze Płomieni. Raft odłożył nietkniętą cząstkę owocu. — Czterysta nocy? — powiedział z wahaniem. — To więcej jak rok. Jak długo przebywam w Paititi, Vann? — Schwytałem cię wczoraj — odrzekł żołnierz. — Zaraz po twoim przybyciu. Czekałem na powrót Parrora z zewnętrznego świata, wiedziałem więc kiedy uderzyć. — Rozumiem — stwierdził Raft, choć w rzeczywistości niczego nie pojmował. — No, a co z tym notatnikiem i Pieczarą Płomieni? Co to takiego? — Nie widziałeś pieczary? — Widziałem jaskinię zamieszkałą przez jakieś paskudne stworzenia. Czy o to ci chodziło? Ciałem Vanna wstrząsnął wyraźny dreszcz. Oczy na krótko przesłoniła mu mgiełka strachu. — Nie, nie. Nie to miałem na myśli. — Zmienił nagle temat rozmowy. — Teraz musisz zobaczyć się z Darumem. Czy jesteś gotów? — Nigdy nie będę bardziej. — Bardzo dobrze. — Vann wstał i skierował się do drzwi. Raft podążył za nim w głąb słabo oświetlonego korytarza. Po chwili Vann przerwał milczenie. — Wielki Pan stoczył walkę, przeżył rozkosz, a późnię spał. Teraz wyda ci się dziwny. Chciałbym ci coś poradzić, Craddock. — Ja… no więc, o co chodzi? — Coś się teraz waży — powiedział w zamyśleniu Vann, ze wzrokiem utkwionym w deseń podłogi. — Co do mnie, tonie jestem pewien. Na razie nie popieram żadnej ze stron. Darum waha się także. — Zabrał cię od Parrora przed podjęciem ostatecznego kroku, ale wciąż jeszcze może przejść na jego stronę. Jeśli tak uczyni, wyjdzie ci to na dobre. Albo, w ostatecznym rachunku, spowoduje twoją zgubę. Nie potrafię wybiegać tak daleko w przyszłość. Ponieważ jesteś z obcej rasy, powiem ci to i radzę, abyś zważył na moje słowa. Darum… jest szalony. Raft przeżył mały szok. Z napięciem wpatrywał się w żołnierza. — Szalony? Wasz król? — Tak. — A mimo to sprawuje władzę? — Oczywiście — przytaknął Vann. — Dlaczego nie? Nie często mu się to zdarza, a gdy ogarnie go szaleństwo, stan taki nie ma większego znaczenia. Dla ciebie jednak może to być różnica między życiem a śmiercią. Być może — ciągnął w zadumie — dla Paititi zresztą także. Pamiętaj, że Darum nie należy do twego rodzaju. — Mam taką nadzieję — szczerze wyznał Raft. — On jest taki jak my — wymamrotał Vann, a jego oczy zalśniły. — Mam nadzieję, że przeżyjesz. Pojedynek z tobą sprawiłby mi radość, Craddock. Pójdziesz tędy. — Odsunął na bok ciężką zasłonę, odsłaniając mroczne przejście. — No, idź już. — Dziękuję — powiedział Raft. Zrobił krok naprzód. Za jego plecami Vann pozwolił draperii opaść z powrotem. W korytarzu panowała cisza, jeśli nie liczyć wstrząsającej zamkiem nieustannej wibracji. Nawet tutaj dawało się wyczuć związane z nią słabe buczenie. Raft podszedł ku przegradzającej dalszą drogę kotarze. Inna rasa, pomyślał, i inne zwyczaje. Mordują dla intelektualnej rozrywki i pojedynkują się by odczuć dreszcze fizycznej podniety. Obłąkany król nie stanowi dla nich żadnego problemu. Wahał się przez chwilę, po czym odsunął kotarę i znalazł się w zabarwionych na czerwono ciemnościach. Ze wszystkich stron sączyła się słaba, przyćmiona poświata. Raft nie potrafił określić wielkości tego pomieszczenia. Majaczyły przed nim jakieś osłonięte tkaniną kształty, a w najgłębszym mroku coś się poruszyło i spojrzały na niego oczy podobne do świecących dysków. W nozdrza uderzył go chłodny, ostry zapach perfum. Wszechobecne i piekielne drżenie zdawało się wstrząsać ciemnym powietrzem. Nie rozległ się najmniejszy dźwięk. Po dłuższej chwili Raft podjął wędrówkę. Cały czas wpatrywały się w niego tajemnicze oczy. W końcu udało mu się dostrzec szczupłą postać, półleżącą na większej od siebie bezkształtnej masie. Pochwycił gładki zarys szczęki i chmarę włosów, których delikatna mgiełka zdawała się roztapiać w niewidzialności. Raft przystanął, czekał. Wyczuwał, że to nie był ten sam człowiek, który walczył i śmiał się na dziedzińcu. Różnica była wyraźna, nawet w sensie fizycznym. W ciemnościach Darum uległ przemianie. Jego odmienność trudna była do określenia, a zarazem nie budziła najmniejszej wątpliwości. — Usiądź — polecił król w języku indio. Nawet jego głos brzmiał inaczej. Był beznamiętny niczym słyszana z oddali muzyka. Macając wokół siebie Raft odnalazł kanapę i opadł na jej poduchy. Obserwujące go oczy miały w sobie nieco zieleni. — Posłuchaj — odezwał się Darum. U królewskich stóp poruszył się jakiś cień. Miękkie linie zdradzały kobietę. Istotę tę otaczała aura przerażenia, które udzieliło się także Raftowi, przepełniając go chłodem. Usłyszał dźwięk zbliżony do ludzkiego głosu. Instrumenty drewniane i wzdychające smyczki — płaczliwe, pytające zawodzenie. — Yrann jest ciekawa. Ciekawi ją dlaczego przybyłeś do paititi, Craddock. Jej głos jest muzyką, tylko tak potrafi mówić. Pyta kim jesteś. Jaki jest twój świat? Trącone miękkie struny odezwały się ponownie. W ich śpiewie brzmiało pytanie. Raft pochylił się do przodu, jakby próbując otrząsnąć się z rzucanego przez muzykę czaru, lecz wzrok króla osadził go na miejscu. — On jest bogiem, Yrann. Craddock był tu na początku, a teraz przybywa znowu, kiedy koniec jest już tak blisko. Od czasu, gdy jego oczy po raz pierwszy ujrzały Paititi narodziła się tutaj rasa, która teraz zbliża się do cienia, jaki Płomień rzuca na wszystkie żywe istoty. Zawodzący głos oboi i fletów opowiadał o gromadzących się ciemnościach, o nadchodzącej nad kraj chmurze. — A są przecież i inne cienie — wyszeptał król. — Była kiedyś kobieta, Yrann, której uroda płonęła niczym magiczne ognie. Ognie zdolne otumanić każdego mężczyznę. Ognie mogące doprowadzić mężczyznę do obłędu, o czym dobrze wiem sam. Wiem sam. Pod serce Rafta ukradkowo podpełznął strach. Przejmująca, dziwna muzyka płynęła bez przerwy, a w mętnym świetle rysowały się niewyraźne częściowo okryte przejrzystą tkaniną miękkie linie krągłych ramion. Siedząca u stóp Daruma Yrann dotykała szczupłymi palcami łkających strun. — A ogień płonął — miękko ciągnął król. — W całym Paititi nie było nikogo równie pięknego jak ta kobieta. Gdy tańczyła najwyższe drzewa chyliły się przed nią w hołdzie. Gdy się uśmiechała, kamienie spadały w dół. W pieśni bez słów zadźwięczała nuta dumy. W ponurej komnacie zapanowała nagle zielona, rozświetlona słonecznym blaskiem wiosna. Szczękała stal, rozbrzmiewał śmiech, furkotały barwne stroje. Muzyka przeszła w wesoły, rytmiczny taniec. Ciężki głos króla przerwał zabawę. Melodia ucichła do ledwie słyszalnego szeptu. — Znalazł się mężczyzna, który pokochał tę kobietę i posiadł ją. A ona się śmiała. Śmiała się, gdyż znała smak potęgi tak samo jak i piękna. Upajała ją myśl o rządach nad Paititi. O władzy nad mężczyzną, który był królem. Pieśń stała się dumna, triumfująca. Lśniły toczone w kości słoniowej ramiona. — Aż oczy jej padły na mężczyznę, który nie był królem. Ale ona wiedziała, że w jej ramionach każdy mężczyzna może czuć się władcą wszechświata, być równy bogom. I miała rację. Gdyby jej uścisk miał oznaczać śmierć, byłaby to doprawdy słodka trucizna. W melodii dźwięczał teraz ironiczny śmiech, przetykany nutami smutku. — Była niewierna — powiedział król, a jego słowa padały w nieruchome powietrze, ciężkie niby kamienie. — Te wargi były niewierne. Ramiona Yrann szukały innego i do innego tęskniło jej białe ciało. Pieśń stała się niemal niesłyszalna. — To było dawno temu. Bardzo dawno temu. Teraz już] nie jest niewierna, a król przestał się smucić. Tańczą dla niego różne dziewczyny. Błagają go o miłość, lecz on nie może im nic ofiarować. Jego miłość należy do Yrann, najpiękniejszej ze wszystkich kobiet, a ona — ona teraz kocha go także. Czule, posłusznie zamruczał obój. — Tylko, że król jest szalony — rozległ się spokojny, zimny głos i pod jego wpływem muzyka umilkła. — Dawno temu nastała czerwona godzina i nawiedził go obłęd. Ta godzina nigdy nie minie, Yrann, i miłość z szaleństwem zamieszkały obok siebie na zawsze. Zapadła długa cisza i tylko drżenie wodospadu wstrząsnęło posadami zamku. — Często rozmawiamy ze sobą, Yrann i ja, o rzeczach dawno zapomnianych i tych, które nigdy zapomniane nie będą — powiedział wreszcie król. — Muzyka jest teraz jej językiem. — Zmienił mu się głos. — Choćby nawet Paititi umarło, Yrann nie wolno umrzeć. Sądzę, że masz w ręku gotową odpowiedź, Craddock, ale nie mogę ci jeszcze posiedzieć, czy pozwolę ci odsłonić wielki sekret. Musimy najpierw porozmawiać. Jest tyle pytań. Raft zwilżył wargi i odezwał się po raz pierwszy. — Najpierw musimy ustalić jedną rzecz — powiedział. — Co takiego? — Nie jestem Craddockiem. — Raft brnął dalej, czujnie obserwowany przez dwie pary oczu. — Próbowałem wyjaśnić to twemu żołnierzowi, Vannowi, lecz mi nie uwierzył. Nie wiem jaką historię wymyślił Parror, w każdym bądź razie musiała być przekonująca. W rzeczywistości Craddock przebywa obecnie w zamku Parrora jako jego więzień. Ja przybyłem ratować Dana Craddocka i nazywam się Brian Raft. — Nie mogę w to uwierzyć. — Dlaczego miałbym kłamać? — zapytał Raft. — Cóż by mi z tego przyszło? — Mogłeś mieć wiele powodów. Poza tym Parror też nie jest głupi. Jeśli chciał zyskać na czasie, mógł uciec się do podstępu. — Janissa wie kim jestem. Dziewczyna z zamku Parrora. — Lecz czy Janissa mówi prawdę? — powątpiewająco wtrącił Darum. — Jej dusza jest jak wiatr. Ciągle się zmienia. Opowiedz mi zatem swoją historię. Może to kłamstwo, a może nie. Tak czy inaczej, posłucham. Raft zaczął mówić. Uporządkował swe myśli jak tylko mógł najlepiej, choć czerwona poświata budziła w nim dziwną nerwowość. Gdy skończył, płonące oczy Daruma były na wpół zamknięte. — Odejdź — rozkazał król. Raft się zawahał. Głęboki głos zabrzmiał raz jeszcze, bardziej władczo. — Powiedziałem „odejdź”. Porozmawiamy jeszcze później. Teraz muszę zbadać twą opowieść. Raft wstał. Przykucnięta u stóp Daruma postać zagrała egzotyczną, dręczącą melodię. Pieszczotliwą, łagodną i niewymownie smutną. Król przypatrywał mu się z uwagą. Potykając się w ciemnościach Raft przeszedł przez komnatę. Jego twarz zetknęła się z aksamitem kotary… Odchylił sute fałdy materii i przeszedł na drugą stronę. Z tyłu za jaśniało światło, a muzyka wzniosła się niemal do krzyku. Spojrzał za siebie. Na wymoszczonym podwyższeniu stał Darum i z pochyloną głową wpatrywał się w klęczącą u jego stóp postać. Przeczucia nie zawiodły Rafta co do urody tych jakby toczonych w kości słoniowej członków, całego na poły okrytego woalem ciała. Lecz twarz Yrann nie była osłonięta. A twarz ta wyglądała strasznie. Przed oczyma Rafta stanęła natrętna wizja szponiastej rękawicy okrywającej dłoń króla. Coś przeraźliwego, dzikiego i szalonego starło piękno z twarzy Yrann, pozostawiając nietknięte jej boskie ciało. Król podniósł głowę i napotkał wzrok Rafta. Raft odwrócił głowę cofając się w głąb korytarza, a zwolniona kotara opadła na swoje miejsce. ROZDZIAŁ VII STRASZLIWY PŁOMIEŃ Zegarek przekonywał, że upłynęło zaledwie kilka minut, lecz Raft wiedział, iż od rozmowy z władcą Paititi minęło wiele godzin. Czekał z niecierpliwością zamknięty w pokoju, sam na sam z niespokojnymi myślami. Nie potrafił otworzyć drzwi, zaś Vann, po odprowadzeniu go do tego pomieszczenia, więcej się nie pokazał. Z balkonu widział tylko strumień wody opadający leniwie w rozwierającą się w dole czeluść. W pokoju panowała sterylna czystość. Był piękny, luksusowo wyposażony, lecz żaden ze zgromadzonych w nim sprzętów nie wzbudził zainteresowania Rafta. Bezczynność zaczynała go irytować. Wydawało mu się, że jest jedyną w tym kraju istotą, która nie popadła w dziwaczne odrętwienie. Upłynęło wiele czasu nim spoza okna usłyszał wypowiedziane miękko swoje imię. Znał ten głos. Ogarnięty podnieceniem szybko wybiegł na balkon. Nie było tam nikogo. Tylko wodospad w dole. Leniwie wypływająca woda. — Brian! — rozległ się cichy okrzyk. — Brian Raft! Wychylił się poza barierkę i spojrzał prosto w miękką, znajomą twarz Janissy. Akwamarynowe oczy stały się teraz ciemniejsze, przybrały barwę zbliżoną do purpury. Tkwiła tam, pewnie wczepiona rękami i nogami w pęknięcia muru, które zdawały się zbyt słabe, by zapewnić oparcie nawet dla wiewiórki. Odzyskując oddech Raft pogłębił przechył, wyciągając równocześnie ramiona. Janissa jednak wymamrotała szybkie ostrzeżenie. — Weź poduszkę, Brian. Przynieś ją tutaj. Nic mi się nie stanie. Rób co ci mówię. Zawahał się na moment, obrócił na pięcie i pośpieszył w głąb pokoju. Chwycił pierwszą z brzegu poduchę, po czym wrócił na balkon. Janissa nie zmieniła pozycji. Jej smukłe ciało całą powierzchnią tuliło się do kamienia. — Chwyć ją za róg. O tak, właśnie tak. I powoli opuszczaj w moją stronę. Ostrożnie. Trzymaj mocno. Raft posłusznie wypełnił instrukcję. Nagle coś świsnęło, błysnęła stal, omal nie wyrywając poduszki z dłoni Rafta. Z gładkiej ściany poniżej balkonu wystrzelił wachlarz długich ostrzy. Jedno z nich przebiło poduchę i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że taki sam los spotkałby Janissę, gdyby kontynuowała wspinaczkę. Odsłoniła w uśmiechu zęby. — No, myślę że już po wszystkim. Podaj mi rękę. — Schwyciła jego dłoń i ruszyła w górę, z kocią zręcznością omijając sterczące ostrza. Gdy była już na balkonie, otrząsnęła się, przygładziła włosy i wyjęła poduszkę z zaciśniętych palców Rafta. — Jesteś sam? Tak właśnie myślałam. Rozejrzałam się nieco zanim weszłam na mur. — Mogłaś zginąć — powiedział Raft spoglądając w oszałamiającą przepaść, gdzie spowolniony wodospad wlewał swe wody w bezdenną otchłań, a wirujące jeszcze wolniej mgły piętrzyły się przybierając kształt rozchwianej wieży. Potem zwrócił się ku dziewczynie i napotkawszy jej uśmiech poczuł zamęt nie mający tym razem nic wspólnego z lękiem wysokości. To właśnie jej twarz prowadziła go całymi milami po rzece i przez dżunglę niemal tak samo niezawodnie jak ślady Craddocka. Nikt na świecie, pomyślał, nie mógłby raz ujrzawszy to delikatne, złośliwe, małe stworzenie, nie pragnąć następnego spotkania. Podczas pierwszego kontaktu był zmęczony i oszołomiony. Dzisiaj był w stanie przyjrzeć się dokładniej akwamarynowym oczom oraz wesołej, a zarazem wyszukanej twarzy tej przekornej dziewczyny. Wpatrywał się w nią uważnie szeroko otwartymi oczami, jakby w obawie, że jej obraz zniknie. Janissa parsknęła śmiechem. — Spotkaliśmy się już przedtem, pamiętasz? — zapytała drwiąco. Teraz uśmiechnął się także Raft. — Przepraszam. To było po prostu… Czy wy tutaj wiecie jak wszyscy jesteście piękni? — Mężczyźni wszystkich ras muszą być do siebie bardzo podobni — poważnie odparła Janissa. — Teraz musimy myśleć tylko o tobie, Brianie Raft. Jesteś w tarapatach. — O ile pamiętam, to tarapaty zaczęły się wraz z twoim pojawieniem. — Nie chciał pozwolić, aby jej atrakcyjność wymazała z jego pamięci wspomnienie tamtych wydarzeń. Wdzięcznie wzruszyła ramionami. — Więc co mam zrobić? Pojawiłam się ponownie i musisz mi to wybaczyć. Jeszcze raz wyjrzał przez balustradę. Po plecach przeszły mu ciarki. — Podjęłaś ogromne ryzyko. Miałaś szczęście, że nie zostałaś zabita. — Jeśli nawet, to nie na skutek upadku. Mojej rasie to nie grozi! Chociaż gdyby nie było cię w pokoju i nie uruchomiłbyś pułapki, mogłabym mieć trochę kłopotów. Wejdźmy do środka. Ktoś może nas zobaczyć z innego balkonu. Przeszła przez próg, rozejrzała się dokoła i odrzuciła rozprutą poduszkę. — A teraz możemy porozmawiać. Raft podążył za nią podziwiając prężne mięśnie grającej pod aksamitną szatą. Posłała mu przez ramię słodki, figlarny uśmiech i potrząsnęła szopą pręgowanych niczym tygrysie futro włosów. Wzdłuż najbliższej ściany piętrzył się stos jedwabnych poduch. Położyła dłoń na ramieniu Rafta i pociągnęła w dół. Usiadł obok niej ze skrzyżowanymi nogami. — Mamy sobie wiele do powiedzenia — odezwała się Janissa — I zapewne bardzo mało czasu. — Więc zaczynaj. Pamiętaj tylko, że ja nic nie wiem. — Tak przypuszczam — mruknęła. Jej ściszony głos miał w sobie jakąś nie pozbawioną miękkości chropowatość, bogatą chropowatość przypominającą rozkoszny pomruk. — Nawet Craddock nie wiedział naprawdę wszystkiego, chociaż… stworzył naszą rasę. A teraz pewnych rzeczy nie pamięta, dlatego Parror będzie musiał zbudować maszynę… — Może jednak zacznij od początku — przerwał jej Raft. — Po pierwsze, gdzie leży Paititi? Na mojej ojczystej planecie? — Tak. Wiemy o tym, gdyż niektórzy z nas wychodzili niewidzialną drogą do dżungli na zewnątrz. Robili to nieliczni i tylko obrońcy, tacy jak Parror czy ja. Wyszłam tylko raz i miałam dosyć. Było tam okropnie. Twój świat jest zamrożony. Nic się w nim nie porusza. — Gdy spotkaliśmy na zewnątrz ludzi, zmuszaliśmy się do ruchów tak wolnych jak w nocnym koszmarze, gdyż inaczej widzieliby nas w postaci przemykającej błyskawicznie plamy. Ponadto nie możemy długo przebywać poza Paititi, chyba że zabierzemy ze sobą część Płomienia. — Płomienia? — jak echo powtórzył Raft. — Płomienia? — Płomień jest źródłem wszelkiego życia — powiedziała Janissa poważnym głosem. — W całej naszej krainie są zaledwie dwa amulety zawierające odrobinę ognistego zarzewia samego Płomienia. Nie wiemy w jaki sposób zostały wykonane. Są bardzo stare. Odziedziczyliśmy je po starożytnej rasie, jaka zamieszkiwała tutaj przed nami. — Jej oczy zwęziły się. — Parror ma jeden z nich. Ja powinnam dostać drugi. Mam do tego prawo jako Obrońca, lecz król rości do niego pretensje i — no, mniejsza z tym. Mam swoje plany. Nadchodzi czas, kiedy… — Proszę — jeszcze raz wmieszał się Raft. — Najpierw wytłumacz mi, skąd się bierze ta różnica prędkości. Dlaczego wasi ludzie poruszają się szybciej niż my? — Płomień słabnie — ponuro oznajmiła Janissa. — To dlatego Parror szukał Craddocka. Widzisz, Paititi nie zawsze wyglądało tak jak teraz. Dawno temu pokolenia rodziły się i umierały w ciągu jednego dnia. A jeszcze dawniej, w tym samym czasie zmieniały się setki pokoleń. Proces ten uległ obecnie spowolnieniu. Woda płynie szybciej niż za dni naszych ojców. Nasza pamięć sięga daleko wstecz. Mamy wiele starych zapisów, niektórych rzeczy musimy się jednak domyślać. Dawno, dawno temu, na długo przedtem, nim staliśmy się ludźmi, Paititi zamieszkiwała inna rasa. To oni zbudowali te zamki. Mężczyźni i kobiety podobni bardziej do was niż do nas. Silni i mądrzy, i szczęśliwi, zamieszkiwali tę krainę, żyjąc w blasku Płomienia. Potem jednak Płomień osłabł i zapadł w sen. Raft nachmurzył się. — Czy ta rasa wymarła? — Nie. — Więc co się z nią stało? Popatrzyła przed siebie. — Gdy szedłeś niewidzialną drogą, musiałeś mijać jaskinię — ciemne miejsce, w mroku którego coś pełzało i fruwało. Widziałeś żyjące tam potwory. Te istoty, a raczej ich przodkowie, zbudowali ten zamek i zamek Parrora, i setkę innych. Lecz kiedy Płomień utracił swą moc, oni cofnęli się do poziomu bestii. Dzisiaj już to wiemy, nie zawsze jednak posiadaliśmy tę wiedzę. Raft podjął próbę uporządkowania faktów. — Pierwsza Rasa uległa degeneracji, czy tak? A twoja zaczęła ewoluować? — Degeneracja dotknęła ich o wiele wcześniej niż w nas zabłysła pierwsza iskierka inteligencji. Jak już powiedziałam, Płomień usnął. Craddock zbudził go miliony cykli temu. Wiemy to, ponieważ nasi przodkowie zbadali Pieczarę Płomienia i znaleźli tam różne przedmioty — worek ubrań, metalowe pojemniki, notatnik zapisany niezrozumiałymi symbolami. Nie potrafiliśmy go odczytać dopóki nie zjawił się da Fonseca ze swoją latającą maszyną. Nie mieliśmy pojęcia o prawdzie, chociaż często teoretyzowaliśmy. Razem z Parrorem zajęliśmy się da Fonsecą i poprzez niego poznaliśmy zawartość notatnika. — Miliony cykli? Przecież Craddock nie jest taki stary! — Przepływ czasu zmienia się w Paititi — wyjaśniła Janissa. — Craddock obudził Płomień, dzięki czemu narodziła Się nasza rasa. Teraz Płomień gaśnie, a to oznacza wielkie zło. Dan Craddock! Raft zaczął zastanawiać się, co naprawdę wiedział o tym człowieku. Przez trzydzieści lat Walijczyk przemierzał dolinę Amazonki. Dlaczego? Czy dlatego, że dawno temu odkrył jakąś tajemnicę? — Czym jest Płomień? — zadał kolejne pytanie. Janissa wykonała dziwny, symboliczny gest. — Jest źródłem życia i jego kresem. To Curupuri. Raft popatrzył na nią w zdumieniu. — No dobrze, zostawmy to. Czego chcesz? Jej oczy znowu przybrały purpurowy odcień. — Jestem osobą królewskiej krwi. W zamierzchłych czasach żyło trzech wrogich sobie króli. Walczyli między sobą i dwóch zostało pobitych. Przegranych nie spotkała jednak hańba. Zostali obdarzeni dziedzicznym tytułem Obrońców Płomienia, i zamieszkali w zamku, którym obecnie włada Parror. Zwycięzca natomiast obrał na swą siedzibę właśnie ten pałac wzniesiony nad Przepaścią Doirada. Porządek taki trwał przez całe pokolenia aż do dziś. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się zjeżyć. — Parror mnie wykorzystuje — mnie! Moja krew jest nie mniej królewska niż jego. Posiadłam potrzebny mu sekret soczewek, ale teraz on ma Craddocka. I może obudzić Płomień, a ja zostanę odarta z mego dziedzictwa. — jej oczy błyszczały. — Władza nad zamkiem Płomienia jest wyrazem najwyższego zaufania. Strzeżemy go oboje. Parror chce to zaufanie zniweczyć i działa na własną rękę, nie czekając na decyzję króla. Jest to czyn haniebny. Sprowadzi hańbę także i na mnie jako na jednego z obrońców. — A jednak dopomogłaś mu zamordować da Fonsecę — wtrącił Raft. — Przyłożyłaś też ręki do porwania Craddocka. — Jeśli chodzi o morderstwo, to nie wiedziałam, że zamierza tak postąpić. Czar zwierciadła może zostać złamany, trzeba jednak robić to wolno i ostrożnie, gdyż inaczej ofiarę spotka śmierć. Nie lubiłam da Fonsecy, lecz nie pragnęłam jego śmierci. Gdybym mogła, powstrzymałabym Parrora. — Co do Craddocka — no cóż, Parror mnie okłamał. Powiedział, że tylko sprowadzi go tutaj i nie zrobi nic więcej. Nie wierzyłam mu, lecz przekonał mnie logiką, której nie potrafiłam odeprzeć. Teraz widzę, że była to logika fałszywa. Parror wydobędzie niezbędną wiedzę z mózgu Craddocka i obudzi Płomień. A to… — zawahała się. — To może być wielki grzech. Nie jestem teraz pewna, która droga jest właściwa, Brian. — No cóż, dla mnie najwłaściwsze będzie wydostać się stąd i poszukać Craddocka. — stwierdził Raft. — Na razie nie mogę cię stąd zabrać — odparła. — Ale reszta jest prosta. Mam zwierciadło. Widzisz? — Spod szaty na piersi wyciągnęła niewielką soczewkę. Pamiętając los da Fonsecy, Raft instynktownie odwrócił wzrok. Janissa parsknęła śmiechem. — Jest niegroźne, o ile przerwa w kontakcie psychicznym nie nastąpi gwałtownie. Spójrz w moje zwierciadło. — Nie tak szybko — zaoponował Raft. — Jak to działa? — Dużo wiem o właściwościach umysłu — wyjaśniła Janissa. — Urządzenie to jest czymś w rodzaju duchowego mostu. Jeżeli zapisany w nim zostanie wzorzec umysłu jakiegoś człowieka, potrafi później nawiązać z nim łączność. Każdy mózg ma inną, właściwą sobie, częstotliwość podstawową. Sam byś sobie nie poradził, Brian, gdyż do obsług zwierciadła potrzebny jest specjalny trening. Z moją pomocą powinno ci się udać. Spójrz. Posłusznie wbił wzrok w cienką soczewkę, której powierzchnie pokrywały wirujące burzowe chmury. Wkrótce jakaś siła rozepchnęła je na boki. Raft ujrzał pomniejszoną, żywą twarz Dana Craddocka. Miał szczeciniastą, białą brodę i przekrwione oczy. Wyglądał na całkowicie wyczerpanego. Poza nim dostrzegł niewyraźne kształty okryte różnobarwnym jedwabiem. — Jest w tej chwili sam, odpoczywa — wyszeptała Janissa. — Możesz więc swobodnie z nim porozmawiać. — Porozmawiać? — W myślach. Popatrz uważniej. Zaraz go przywołam. Raft wpatrywał się w zwierciadło z rosnącym napięciem. Widział jak Craddock podnosi oczy, a na jego twarzy pojawia się nagle wyraz zrozumienia. Raft usłyszał swoje imię! „Usłyszał” nie było najwłaściwszym słowem. Raczej wyczuł obecność myśli Craddocka. Nagle całą jego świadomość wypełniło jestestwo przyjaciela. Pokój wokół niego pociemniał i zniknął. Pozostało tylko dziwne wrażenie, że gdzieś obok była Janissa, żywa i czujna. — Dan. Dobrze się czujesz? — myśli układały się w słowa. — W porządku, Brian. Tak. A ty? — Póki co, jeszcze żyję — ponuro pomyślał Raft. — Jest ze mną Janissa. — Dobrze. Zdołała co nieco mi powiedzieć. Więcej dowiedziałem się od Parrora. — Czy on… próbował jakichś sztuczek? Craddock wyszczerzył zęby. — Mniej więcej. To najbardziej niebezpieczny altruista, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nie powinieneś był iść za mną, Brian. — Powinieneś był opowiedzieć mi o wszystkim w szpitalu, kiedy Parror tylko się pojawił. — zaoponował Raft. — No, ale to już przeszłość. To, czym musimy się teraz zająć to… — Nie wiedziałem — przerwał mu Craddock. — Kiedy Parror przyprowadził da Fonsecę do szpitala, nie miałem pojęcia, co się dzieje. Kiedy pokazał mi mój notatnik, byłem oszołomiony tak mocno, jak to było widać. — Byłeś już tu kiedyś? — Tak. Byłem. Trzydzieści lat temu według naszej miary czasu, może sto miliardów według czasu Paititi. Czas jest zmienny. Znalazłem tu Płomień… — Powiedz mu — przemknęła nagląca myśl Janissy. Craddock skinął głową. — Tak, przypuszczam, że tak będzie lepiej. Chociaż przed trzydziestu laty nie bardzo wiedziałem, w co się pakuję. Byłem bardzo młody. Badałem sekrety leków jakimi indiańscy czarownicy mieli posługiwać się w tych stronach. I właśnie wtedy natknąłem się na niewidzialną drogę. Wtedy nie była jeszcze zamknięta. Wejście było szeroko otwarte. Okazało się, że to pułapka. — Pułapka? — Zastawiona przez los — napłynęła ponura myśl Craddocka. — Brnąłem do przodu, mijając po drodze jaskinię zasiedloną przez potwory, aż znalazłem się w miejscu, gdzie szlak się rozwidlał. Jedna odnoga wiedzie do Paititi. Druga prowadzi do czegoś, co Indianie nazywają Curupuri. — Płomień — dodał Raft. — Co to takiego? — Nie wiem. Jakiś rodzaj energii promienistotwórczej. Niewykluczone, że żywej. Z pewnością jednak to coś nie zostało spłodzone na tej ziemi. Paititi leży w meteorytowym kraterze, Brian, i wydaje mi się, iż Curupuri przybył na naszą planetę wraz z meteorytem. Może sam był meteorytem. To jest samo życie. — Stwórca i niszczyciel — cicho wtrąciła Janissa. — Niszczyciel? Tak. Istnieją formy energii, o których nic nie wiemy. Czasami obserwujemy je przez teleskop wewnątrz ogromnych mgławic odległych od nas o wiele lat świetlnych. Zbitek pierwotnej energii zrodzony w przestrzeni międzygwiezdnej, gdzie taka straszliwa siła może istnieć nie czyniąc nikomu szkody. Bezkolizyjna egzystencja czegoś takiego na planecie jest zupełnie niemożliwa. Chyba, że planeta przechodzi jeszcze stadium gazowe lub płynne. Curupuri, to co przed wiekami spadło z meteorem na Brazylię, jest źródłem życia, Brian. — Żywa istota? — Zbyt kolosalna, byśmy zdołali ją sobie wyobrazić lub pomierzyć. Znasz teorię Arrhenniusa przyjmującą, że życie dotarło na Ziemię w postaci sporów żeglujących w przestrzeni pod wpływem ciśnienia światła. No cóż, koncepcja, jest niegłupia, lecz co nadało życie owym sporom? — Mamy tu do czynienia ze starym problemem kury i jajka, poddanym drobnej modyfikacji. Spory mogą mieć postać pyłu, być produktem odpadowym tworów w rodzaju mgławic. A może szalejąca w przestrzeni niespokojna siła obdarzona jest mocą tworzenia życia z pyłu odległych galaktyk. Nie wiem. Bawię się w teorie, to wszystko. Nie ulega natomiast wątpliwości, że energia promieniotwórcza, wibracja, moc, są w jakiś sposób z tym związane. Zmęczona twarz Craddocka nabrała blasku. — I drobny okruch takiej energii spadł kiedyś na Ziemię razem z meteorytem. Musiała to być ilość mikroskopijna, gdyż większa dawka zrujnowałaby całą planetę. Niekontrolowany rozrost. Domyślałem się czegoś takiego, a dowiedziałem się nieco więcej ze starych zapisów, jakie znalazłem w Paititi. — Zapisy? Kto je pozostawił? — Wówczas nie wiedziałem. W dolinie nie było nikogo z ptaków i owadów, pekari, tapirów i jaguarów, zwracam twoją uwagę na jaguary, Brian. To ważne. W międzyczasie odkryłem tamte notatki w zamku będącym obecnie siedzibą Parrora. Pismo przypominało nieco język Indian. Przypuszczam, że właśnie tutaj szukać należy jego źródeł. W każdym bądź razie udało mi się poznać prawdę. Curupuri dał życie całemu Paititi. Minimalne muśnięcie jego energii uczyniło z doliny Amazonki najżyźniejsze, najbardziej płodne miejsce na całej Ziemi. Raft pokiwał głową. — Mów dalej. Jak to wszystko się odbywa? — Na zasadzie cykliczności. Mają swoje cykle słońca, giganty i karły, mają także mgławice, choć nasze życie trwa zbyt krótko, abyśmy mogli je ogarnąć. Kiedy Płomień osiąga najwyższą moc, wyzwala szczególny rodzaj energii. Efekt jest zdumiewający. — Czas ulega przyśpieszeniu? Craddock zaprzeczył powolnym ruchem głowy. — Nie. Nie w sensie obiektywnym. Zmianie ulega metabolizm. Tempo wzrostu staje się niesamowicie szybkie. Nie tylko ludzi czy ssaków, ale każdej żywej istoty. Gdy Płomień wykazuje najwyższą aktywność, człowiek może narodzić się, przeżyć całe życie i umrzeć w ciągu zaledwie jednej sekundy. To mgnienie dla niego będzie czasem życia. — Przedmioty martwe nie podlegają jego mocy. To oczywiste. Promieniowanie nie sprawi, aby kamień szybciej się kruszył. Przemianie podlegają jedynie żywe komórki. Świat roślin i zwierząt. I to się właśnie wtedy stało. — Płomień się obudził — dodała Janissa. — I w jego świetle wszystko ożyło. — Tak. Dawno temu. Ale tamten cykl miał normalniejszy przebieg. Pierwsza Rasa, ci którzy zbudowali wszystkie zamki, żyła tu i ewoluowała, dopóki Płomień nie przygasł. Nie wymarli, lecz promieniowanie okazało się szkodliwe. — Kiedy moc Płomienia opada poniżej pewnego poziomu, działanie jego promieni staje się niekorzystne. Materia komórkowa może być stymulowana, lecz równie łatwo może ulegać procesom rakowienia. Wraz ze słabnięcie Płomienia pojawia się regresja. Dziwaczna. Przerażająca. — Widziałem, co ocalało z Pierwszej Rasy — przypomniał sobie Raft. — Potwory w jaskini. — Tak. Wiedzieli o nadciągającym końcu i robili plan Byli dobrymi naukowcami. Znaleźli sposób na ożywienie Płomienia jeszcze przed zamknięciem cyklu, ale go nie wykorzystali. Wiązało się z tym bowiem poważne niebezpieczeństwo. Jeśli nie byliby wystarczająco dokładni, jeśli Płomień wymknąłby się spod ich kontroli, oznaczałoby to totalną zagładę. Nic nie powstrzymywałoby szalejącego promieniowania. W jednej chwili Płomień pochłonąłby sam siebie, a w tym samym momencie w Paititi zginęłoby wszelkie życie. — Więc nie podjęli ryzyka. — Nie. Czekali. Każde pokolenie sądziło, że zdąży jeszcze przeżyć swoje życie. Każde pokolenie cedowało problem na swoje dzieci. A później te dzieci myślały dokładnie w taki sam sposób. Na koniec, na wpół zezwierzęcone umysły stały się zbyt ciemne, aby cokolwiek zrozumieć. Istotom tworzącym niegdyś Pierwsze Rasę pozostała jedynie pamięć o Płomieniu. Zdołały odnaleźć drogę do jaskini, w której je widziałeś. Bliskość promieniowania trzyma je przy życiu, toteż już od dawna nie opuszczają tego miejsca. Raft ściągnął brwi. — No, a ludzie–koty. Co dało początek ich istnieniu? We wzroku Craddocka pojawił się wyraz głębokiego przerażenia. — To ja je stworzyłem. Obudziłem Płomień. ROZDZIAŁ VIII PRZERAŻAJĄCE KHARN Wyobrażając sobie scenę sprzed trzydziestu laty, Raft wywołał obraz młodego Craddocka pogrążonego w podziwie dla tajemnic jakie odkrył. Umysł tego człowieka ogarnęło niebezpieczne podniecenie płynące z faktu, że jako jedyny na świecie wiedział o straszliwej, międzygalaktycznej Sile płonącej w ukryciu w głębi dżungli. Tak, potrafił zrozumieć powody, dla których Craddock uległ pokusie igrania z zakazanymi siłami. — Roznieciłem Płomień. Odnalezione zapisy powiedziały mi jak to uczynić. Nie wszystko zrozumiałem, lecz udało mi się odcyfrować wystarczająco wiele. Zbyt wiele. To właśnie wtedy — Craddock wyciągnął przed siebie okaleczone dłonie… — Powiodło mi się, a równocześnie doznałem porażki — podjął po chwili. — Przebudzeniu Płomienia towarzyszyła rozszalała energia. Choć jej natężenie było dalekie od maksimum, i tak miała niszczycielską moc. Miałem szczęście, że udało mi się uciec. Na znużonej twarzy malował się strach. — Płomień przybierał na sile, a ja patrzyłem jak przeobrażają się moje ręce. Widziałem podlegające przemianie ciało. Ludzkie tkanki wykręcały się i czerniały, przekształcając się w coś okropnego, coś bluźnierczego wobec natury, Brian. Nawet biegnąc czułem to szkaradztwo w miejscu, gdzie przedtem miałem palce. Czułem jak się wykoślawiają! Zrobił głęboki wdech i po chwili jego głos stał się spokojniejszy. — Uciekłem w głąb dżungli i tam dokonałem amputacji. Miałem ze sobą torbę z narzędziami chirurgicznymi. W tamtych czasach nie było jeszcze sulfonamidów, ale jakoś i dałem sobie radę. Myślałem wówczas, że nigdy nie wrócę do Paititi. Moja kariera zawodowa została zniszczona; moje dłonie nie były już dłońmi. — A jednak coś trzymało mnie w dolinie Amazonki. Jeden jedyny raz znalazłem się zbyt blisko Płomienia, otarła się o mnie jego moc i od tej pory nie mogłem już opuścić Brazylii. Czasami wydawało mi się, że słyszę głos Curupuri w bębnach Jutahy. Pokiwał głową. — Teraz, po trzydziestu latach, usłyszałem go naprawdę. Płynąc w dół rzeki Parror miał przy sobie cząstkę Płomienia. Indianie to wyczuli. Niesamowita siła życia słała w głąb dżungli swą wiadomość. Gdy po raz pierwszy ujrzałem Parrora w szpitalu poczułem bliskość tej samej energii życia, z jaką zetknąłem się w Paititi. Impuls był słaby, ale nie mogłem się pomylić. Ogarnął mnie strach. — Parror podszedł do mnie w laboratorium i dał mi mój notatnik. To właśnie z jego powodu mnie poszukiwał. Dzięki krążącej po dżungli opowieści znał moje nazwisko. Opuścił Paititi w ciemno, licząc że jeszcze żyję, że zdoła mnie odnaleźć. I udało mu się. Przekonywał, iż muszę wrócić do Paititi, a ja oczywiście odmówiłem. A potem na korytarzu zjawiłeś się ty. — Pamiętam — przytaknął Raft. — Ale w laboratorium nie było nikogo oprócz ciebie. — Nie zapominaj o przyśpieszonym metabolizmie Parrora. W naszym powolnym świecie potrafi, jeśli zechce, poruszać się z nieprawdopodobną szybkością. Gdy na niego patrzyliśmy, starał się robić wszystko w zwolnionym tempie. Kiedy wszedłeś do laboratorium wybiegł tak szybko, że nie zdołałeś go dostrzec. Potem zahipnotyzował mnie za pomocą zwierciadła. Chociaż wiedziałem, co robię, nie miałem na to żadnego wpływu. Na koniec ocknąłem się w tym zamku. Teraz znam prawdę, lecz jestem bezsilny. — Jaką prawdę? Masz na myśli fakt, że ludzie–koty w ciągu trzydziestu lat przeszli ewolucję od istot prymitywnych do cywilizowanego społeczeństwa? — Że ewolucji uległy przebywające w dolinie jaguary — wyjaśnił Craddock. — Z tym, że proces ten nie trwał trzydzieści lat. Prędzej trzydzieści milionów lub miliardów. Pamiętasz jak opowiadałem ci o trwającym sekundę ludzkim życiu? Co w naszym świecie wymagało upływu całych eonów, w Paititi rozegrało się w ciągu trzech dziesięcioleci. Przemiana materii uległa tak ogromnemu przyśpieszeniu, że w przeciągu godzin, najwyżej dni, jaguary osiągnęły etap społeczeństwa prymitywnego. Wkrótce stały się istotami w pełni ucywilizowanymi. Z ich łap wykształciły się ręce. Przybrały postawę wyprostowaną. Gdybyśmy w tym czasie mieli sposobność oglądania Paititi z góry, ujrzelibyśmy rozedrganą żywą materię; ciała, których kształt podlegał nieustannym zmianom. — Zamilkł przypatrując się swym dłoniom. — Tak — podjął po jakimś czasie. — Ludzie–koty ewoluowali i stali się istotami inteligentnymi. Stworzyli własną kulturę opartą na starszych wzorach cywilizacji, która ich poprzedzała. Inne występujące w dolinie formy życia spotkała śmierć. W każdym środowisku dominować może tylko jeden gatunek. Tutaj był nim kot. — W ostatnim czasie Płomień zaczął ponownie słabnąć. Gdy go pobudzałem, użyłem sztucznego bodźca, dlatego blask trwał tak krótko. W czasie życia najbliższych dwóch pokoleń moc opadnie poniżej poziomu bezpieczeństwa i pojawi się niszczycielskie promieniowanie, to samo które doprowadziło do zagłady Pierwszej Rasy. Raft głośno wciągnął powietrze. — Rozumiem. Nareszcie wiem o co tu chodzi. — Tak. Dlatego Parror mnie porwał. Zapisy Pierwszej Rasy dotyczące tajemnicy Płomienia już nie istnieją. Pozostawiłem je wówczas w pieczarze, gdzie pochłonął je ogień,! Spotkałby mnie podobny los, gdybym pozostał tam nieco dłużej. Parror sądził, że wiem w jaki sposób pobudzić Płomień. — A wiesz? — Nie. Rozumiałem treści tylko niektórych zaleceń — odparł Craddock. Już ci o tym mówiłem. Jestem w stanie podsycić Płomień, ale nie umiem go kontrolować. I w tym tkwi niebezpieczeństwo. — Nawet Parror nie zechce ryzykować — wtrąciła Janissa. — Dopóki nie zdobędzie niezbędnej wiedzy, nie zrobi najmniejszego ruchu. Craddock gwałtownie zamachał ręką. — Ktoś nadchodzi. Chyba Parror. Janissa dotknęła zwierciadła. — Nie możemy rozmawiać dopóki sobie nie pójdzie. Nic mu nie mów, Craddock. — Jak mógłbym? — nim skończył mówić jego twarz przesłoniły szare chmury. Raft odchylił się do tyłu czując, że jest spocony i wyczerpany. Janissa przyglądała mu się współczująco. — Nie jest to takie proste dopóki nie znasz sposobu — powiedziała. — Ale będziemy musieli spróbować jeszcze raz. — Tak. Chciałbym dostać Parrora w swojej ręce. Albo przynajmniej przyjrzeć mu się przez celownik karabinu. — Może będziesz miał okazję później — kocia twarz dziewczyny wyrażała powagę. — Widzisz, w dalszym ciągu istnieje poważne niebezpieczeństwo. Craddock nie zrozumiał wszystkich starożytnych instrukcji, ale je przeczytał. — I co z tego? — Wspomnienia tkwią w jego umyśle. W tej chwili są głęboko ukryte, zapomniane, lecz nie bezpowrotnie stracone. Pamięć można ożywić, a jeśli do tego dojdzie, Parror dowie się w jaki sposób można wykorzystać mądrość Pierwszej Rasy — Sądzisz, że będzie grzebał w pamięci Craddocka? Zastosuje hipnozę? — Niezupełnie — dziewczyna wyglądała na zmartwioną. — Pracuje nad urządzeniem, które ma mu w tym pomóc. Raft zacisnął wargi. — Jeśli mu się powiedzie, to czy spróbuje podsycić Płomień? — Spróbuje i w tym właśnie tkwi zagrożenie — powiedziała Janissa. — Pierwsza Rasa prawdopodobnie opanowała metody kontroli Curupuri, lecz sprawdzający eksperyment nigdy nie został przeprowadzony. Skąd mamy wiedzieć, czy rzeczywiście znaleźli odpowiedź? — Tego nie wiemy. Janissa poruszyła się niespokojnie. — A więc może to oznaczać zagładę. Niekontrolowany Płomień szalejący po całym Paititi. Wielu z nas myśli podobnie jak kiedyś Pierwsza Rasa, że bezpiecznie przeżyjemy własne życie, a przeprowadzenie próby pozostawimy naszym dzieciom. Ale Płomień szybko się kurczy. Wody płyną szybciej niż w dawnych czasach. Nie wiemy kiedy zostanie przekroczony poziom bezpieczeństwa. A król… król jeszcze nie podjął decyzji. — Po której stronie się opowiada? — Któż to wie — odpowiedziała pytaniem, wzruszając przy tym ramionami. — Nie potrafimy czytać w umyśle Daruma. Wielu w Paititi pragnie żyć tak jak dotychczas. Ludzie ci wolą odwlec eksperyment niż narażać się na ryzyko zagłady. Są jednak także i zwolennicy drugiej ewentualności. — Jeśli chodzi o mnie, to sama nie wiem, Brian. Wiem tylko jedno. Obdarzono mnie zaufaniem. Płynie we mnie królewska krew i muszę strzec Płomienia. Nawet przed Parrorem, jeśli taka będzie potrzeba! Gdy król podejmie decyzję, podporządkuję się jego woli. Równocześnie odpowiedź tkwi zamknięta w mózgu Craddocka, a oznaczać ona może i życie albo śmierć. Raft spoglądał przez otwarte okno na unoszącą się ponad przepaścią mgłę. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał nienaturalnie nisko. — Musisz o czymś wiedzieć, Janisso. Zostałem wciągnięty w tą grę. Nie wiem dokładnie jaka jest moja rola, ale przestałem być zwykłym widzem. — Jego spojrzenie stwardniało. — Nie lubię, gdy się mną pomiata. Darum, Parror — a nawet ty — traktujecie Craddocka i mnie niczym pionki na szachownicy. My zaś niewiele mogliśmy zrobić, ponieważ nie znaliśmy reguł tej gry. Przypatrywała mu się bez zmrużenia oka. — Zostaliśmy w to wmieszani — podjął po chwili. — Najbardziej ze wszystkiego pragniemy się stąd wydostać i powrócić do naszego świata. Jeśli ty nam pomożesz, my pomożemy tobie. Powiem ci coś bez ogródek. — Nie masz nic przeciwko temu aby Parror poznał sekret władzy nad Płomieniem, natomiast nie chcesz, aby się nim posłużył. Przynajmniej nie bez zgody króla. Czy tak? — Właśnie tak. — Świetnie. Zatem wszystko sprowadza się po prostu do kwestii przekonania Daruma, że jestem Brianem Raftem. Zostałem schwytany, ponieważ wziął mnie za Craddocka. W jej oczach pojawiły się zielone błyski. — Darum opuścił zamek z oddziałem żołnierzy. Słyszałam o tym. — A zatem uwierzył mi! Wyruszył aby osobiście pojmać Craddocka. — Raft zawahał się. Nie, przemknęło mu przez głowę, król nie wziął jego słów za dobrą monetę. Po prostu Darum chciał sprawdzić taką możliwość i pragnąc przeciąć gordyjski węzeł niepewności, udał się do źródła — Parrora. — Parror jest pomysłowy — powiedziała Janissa. — Sama nie wiem… — Potrząsnęła głową, odrzucając z czoła miękkie pukle włosów. — Więc co mam robić? Siedzieć tutaj i czekać na powrót Daruma? Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. — Jeszcze raz użyję zwierciadła — powiedziała wreszcie. Wydobyła soczewkę i pochyliwszy głowę wpatrywała się intensywnie w spowitą chmurami głębię. Raft spostrzegł jej zdumienie. — Co się stało? — Zaczekaj. — Ostrzegawczo uniosła dłoń. — Nie mogę się przebić. Jest tam jakaś bariera. Wyprostowała się, chowając zwierciadło w fałdach szaty. — Craddock znajduje się w transie — wyjaśniła. — Nie jest to czar zwierciadła tylko coś w rodzaju hipnozy. Parror gdzieś go prowadzi — nie wiem dokładnie, lecz opuścili już zamek. Raft zagryzł dolną wargę. — Czy zupełnie nie możesz porozumieć się z Craddockiem? — Chwytałam tylko oderwane strzępki myśli. Nic konkretnego. — Czy możesz ustalić dokąd idą? Spróbuj jeszcze raz, Janisso. To bardzo ważne. Ponownie wydobyła zwierciadło i zgięła się nad nim skoncentrowana do kresu możliwości. Raft zauważył perlące się na jej czole kropelki potu. — Ciężko. Ma ekranowany umysł. — Próbuj! Upuściła soczewkę z wyrazem niedowierzania w zamglonych oczach. — Nie, tylko nie Kharn! On nigdy tam nie wejdzie! Raft zacisnął dłonie na szczupłych ramionach dziewczyny. — Kharn? Czy to tam znajduje się Płomień? Janissa drżąca na całym ciele odskoczyła do tyłu. — Och, nie. Myślałam, że pójdzie niewidzialną drogą. Kharn, nawet nie przyszło mi do głowy. Musi znać jakąś metodę obrony, o której nic nie wiem. W innym przypadku jest to czyste samobójstwo. — Czym jest Kharn? Gdzie się znajduje? — U źródła wielkiej rzeki — odpowiedziała. — Tej samej, która płynie także i tutaj, pod zamkiem Doirada. Tam leży Kharn. Ale żaden człowiek nie może do niego wejść. — Dlaczego? Janissa wyglądała tak, jakby chciała się skurczyć. — W Ogrodzie Kharn kwitnie życie niepodobne do naszego. Są tam istoty — nie potrafię powiedzieć jakie. Nigdy nie byłam w Ogrodzie. Przebywałam natomiast w jego pobliżu. Czułam wówczas jak coś dotyka mego umysłu, coś zimnego, pełzającego, groźnego. Raft zmusił się do ochrypłego śmiechu. — Ze strzelbą w garści gotów jestem stawić czoła każdemu duchowi. — Kharn jest niebezpieczne — cicho powtórzyła dziewczyna. — Jeśli Parror znalazł sposób, aby obronić się przed Ogrodem okazał się mądrzejszy niż przypuszczałam. Przede wszystkim obawiam się jednak o Craddocka. — Dlaczego? Parror otoczy go szczególną troską dopóki nie zdobędzie potrzebnych informacji. Najwyraźniej Kharn stanowi dla was tabu. A to jest Parrorowi na rękę. Uzyska bowiem w ten sposób czas potrzebny na wyciągnięcie z Craddocka wiadomości. Postawa Janissy uległa zmianie. — To zmienia postać rzeczy, Brian. Gdy Darum przybędzie do zamku Parrora, przekona się, że Parror uciekł. Jeżeli natomiast dowie się, że zbieg kieruje się w stronę Kharn, zdoła przeciąć mu drogę, o ile się pośpieszy. — Płynnym ruchem poderwała się na nogi. Tak, nasze plany ulegają zmianie. Muszę dotrzeć do Daruma i ostrzec go. — Pójdę z tobą — powiedział Raft. — Nie pójdziesz. Nie zdołasz iść moją drogą — machnięciem ręki wskazała okno. — A poza tym za drzwiami stoją strażnicy. — Mogę się nimi zająć. — Nie masz tyle siły. Muszę szybko biec i to najlepiej sama. Już miała zniknąć, gdy Raft złapał ją za ramiona. — przynajmniej powiedz mi jak otworzyć tamte drzwi! Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. — Połóż dłoń na najjaśniejszej plamie światła. Byłoby jednak lepiej, gdybyś poczekał do mego powrotu, Brian. Takie drzwi mają czasami więcej zamków. Stali na balkonie, Janissa przełożyła przez poręcz smukłą nogę. — Wrócisz? — Obiecuję. „Jej dusza jest jak wiatr”, powiedział Darum. Jak daleko mógł zaufać tej dziewczynie z obcego gatunku? Ścisnął ją mocniej; pociągnął ku sobie. Szczupłe, silne ciało naprężyło się stawiając opór, lecz wargi Rafta odszukały usta Janissy i zamknęły je pocałunkiem. Puścił ją po chwili, a w jego oczach pojawiły się żartobliwe błyski. — Może teraz trudniej ci będzie zapomnieć. — powiedział. Janissa badawczo powiodła palcami po wargach. Przypatrywała się mu uważnie. — Tak — odpowiedziała zagadkowo. — Nie zapomnę tego. Prześlizgnęła się ponad balustradą i zaczęła schodzić, zręcznie wymijając niebezpiecznie sterczące z kamienia ostrza. Raft obserwował jej wędrówkę, dopóki nie zniknęła po drugiej stronie wieży. Potem, wciąż niezdecydowany powrócił do swego luksusowego więzienia. Niczego nie wyjaśnił. Dowiedział się wiele, lecz żadna z informacji nie nadawała się do natychmiastowego wykorzystania. No, może z wyjątkiem — pokiwał głową — klucza do drzwi. Ich otwarcie byłoby bardzo pomocne, o ile oczywiście nie chciał siedzieć spokojnie i czekać, aż wróci Janissa lub król. Wziął do ręki ciężką metalową statuetkę, owinął ją szarfą z jedwabiu i podszedł do drzwi. Przyjrzał się uważniej przejrzystej płycie. W obrębie owalu poruszały się wolno jaśniejsze plamy światła, niczym niesione leniwym prądem blade odbicie księżyca. Najjaśniejsza plama. Odszukał ją i dotknął dłonią świecącego obszaru. Nic się nie wydarzyło. Plamka wymknęła się spod jego dłoni. Spróbował jeszcze raz, z takim samym rezultatem. Drzwi miały więcej zamków. A więc o to jej chodziło. Uśmiechając się kwaśno Raft odrzucił swój oręż i wyszedł na balkon. Janissa była już na dole, lecz on nie przebyłby takiej drogi. Nie miał co do tego najmniejszych złudzeń. Lina skręcona z dostępnych materiałów również byłaby za krótka. Wychylił się poza balkon i spróbował wyłamać jeden z mieczy. Jedynym efektem był skaleczony palec. Przez jakiś czas ciskał z wściekłością przekleństwa, a gdy skończył, poczuł się nieco lepiej. Rzucił się na stos poduszek i spróbował ułożyć jakiś plan. Zadanie było trudne. Przede wszystkim chciał, co było oczywiste, razem z Cradockiem wydostać się z Paititi. Jakie działanie zapewniało realizację tego celu? Znał prowadzącą na zewnątrz drogę. Gdy będzie już w amazońskiej dżungli, poradzi sobie nawet bez strzelby. Ucieczka jednak niczego nie rozwiązywała. Amulety posiadane przez Parrora i króla. Widocznie pozwalały one właścicielom prowadzić życie z dala od Paititi, zwalniając procesy metaboliczne organizmu do tempa właściwego istotom spoza doliny. Możliwe jednak były jego zmiany. Wtedy w szpitalu Parror poruszał się tak szybko, że ludzkie oko nie było w stanie tego uchwycić. Przypuśćmy dalej, snuł rozważania Raft, że on i Craddock zdołają uciec. Dotrą nad Jutahy. Będą mieli tydzień, a może miesiąc przewagi nad pogonią. I cóż z tego, skoro w ciągu dnia pościg z Paititi będzie w stanie się z nimi zrównać. Dzięki amuletom Parror, bądź król, błyskawicznie przemknie przez dżunglę i zabije lub zahipnotyzuje swe ofiary, korzystając z niezwykłego zwierciadła Janissy. W ten sposób razem z Craddockiem szybko znaleźliby się z powrotem w Paititi. Tak więc znowu zabrnął w ślepy zaułek. Trudno było ocenić upływający czas. Słońce stało praktycznie w miejscu, a wskazówka sekundnika jego zegarka poruszała się tak wolno, że nie był w stanie uchwycić jej ruchu. Jego procesy życiowe ulec musiały nieprawdopodobnemu przyśpieszeniu, a to oznaczało, iż w chwili obecnej dorównywał szybkością mieszkańcom Paititi. Natomiast na zewnątrz straci wszelką przewagę, gdy tylko metabolizm wróci do stanu normalnego. Psychologia kociego rodzaju — może tutaj tkwiła odpowiedź. Raft na długo pogrążył się w myślach. Z zadumy wyrwało go otwarcie drzwi, w których pojawił się strażnik oraz paź z załadowanym jedzeniem wózkiem. Skończywszy posiłek, ponownie oddał się rozmyślaniom. Powinna była zapaść już noc, lecz dni w tej krainie zdawały się nie mieć końca. Przede wszystkim ludność Paititi wywodziła się od kotów, tak jak on pochodził od małpy. Małpy są ciekawe. Instynktowna ciekawość silnie zaznaczyła się w rasie ludzkiej. Koty natomiast szybko tracą zainteresowanie. Nie potrafią też budować. Mieszkańcy doliny odziedziczyli zamki opuszczone dawno temu przez Pierwszą Rasę. Koty są skończonymi hedonistami. Istotny był również czynnik inteligencji, lecz jego wielkości Raft nie potrafił ocenić. Czy miało sens robienie jakichkolwiek planów opartych na zasadach logiki w kraju, gdzie człowiek był istotą zupełnie obcą? Rasa kotów mogła reagować w zupełnie nieprzewidziany sposób… Przez pokój przemknął miękko niski, ostrzegawczy pomruk. ROZDZIAŁ IX SPISEK Raft znalazł się na wprost drzwi zanim ucichło rozszeptane echo. Przejrzysty owal zniknął, otwierając drogę ucieczki. Na korytarzu stała jednak jakaś postać spowita w miękkie, szare szaty. Miała zakrytą twarz, a spod okrywających ciało tkanin emanował urok, osobliwie przemieszany przerażeniem. Odsłonięte szczupłe, blade ręce zaciśnięte były na nieznanym Raftowi instrumencie, którego dźwięków słuchał już wcześniej. Białe palce przebiegły po skomplikowanej gmatwaninie strun i klawiszy. Ponownie rozbrzmiała muzyka. Nagląca, wzywająca. — Yrann? — w głosie Rafta zabrzmiało pytanie. Zawoalowana głowa skłoniła się jeden raz. Podszedł do dziewczyny. — Co ze strażnikiem? Przywołała go ruchem ręki, po czym skierowała się ku obiecująco wyglądającemu portalowi. Raft ostrożnie podążył za nią. Znaleźli się w pustym korytarzu. Pod ścianą tkwił nieruchomo strażnik. Stał zesztywniały obok drzwi, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w niewielką mleczną kulę połyskującą na podłodze u jego stóp. Jakaś siła przyciągnęła do kuli także wzrok Rafta. Pod powierzchnią poruszały się leniwie kolorowe pasma. Kula zaczęła rosnąć… Obudził go naglący dźwięk trąconej struny. Yrann zrobiła parę kroków do przodu i pochyliła się aby podnieść kulę, która następnie ukryła pod obszerną szatą. Czar prysnął, lecz strażnik pozostał nieruchomy. Wskazał na niego i pytająco uniósł brwi. Zabrzmiały uspokajające tony. „Strażnik się nie obudzi. Jeszcze nie teraz. Zaklęcie trzyma go w swej mocy”. Raft spostrzegł, że owalne drzwi za jego plecami zamknęły się. Yrann znów go przyzwała. Cóż mogło to oznaczać? Zdradę? Może. Nie potrafił przewidzieć zachowania ludzi– kotów. Tak czy inaczej było to lepsze niż bezczynne oczekiwanie w zamknięciu. Raft był pewien, że poradzi sobie z atakiem tej kobiety. Poszedł za nią wzdłuż korytarza. Wybrała okrężną trasę, pomyślał Raft. Po drodze spotkali tylko pazia, który z daleka pośpieszył w ich kierunku. Yrann niezwłocznie odepchnęła Rafta na bok i wcisnęła go do schowka za aksamitną kotarą. Paź minął ich niczego nie podejrzewając, a przechodząc obok Yrann złożył głęboki ukłon. Zaraz potem wędrówka została przerwana. Zatrzymali się przed kolejną zasłoną. Yrann odsunęła ją na bok, ponagliła Rafta aby szybciej wszedł do środka i natychmiast zaciągnęła draperię na miejsce. Otoczyła go znajoma przyćmiona poświata. Chcąc dostosować wzrok do ciemności szybko zamrugał oczami. W pomieszczeniu panowała idealna cisza. Przerwała ją śpiewna muzyka Yrann. Dotknęła dłonią jego ramienia. Pewnie poprowadziła go poprzez mrok prosto do wyściełanego jedwabiem podwyższenia, na którym zasiadał król. Z całej postaci dziewczyny emanowało coś złowieszczego. — O co chodzi, Yrann? — zapytał Raft. — Czego chcesz? Cicho zamruczał obój, brzęknęły struny. W minorowych tonach dźwięczało zło. Yrann w zadumie dotknęła zaścielających podwyższeni, poduch. Jej dłoń błądziła wzdłuż zagłębienia odciśniętego przez ciało króla. W chwilę później zadźwięczała zimne, pieśń bez słów, gniewna, pełna niewypowiedzianych sugestii. Yrann przeszła w tył podwyższenia, gdzie wisiały kotary. Podniosła jedną z nich i przywołała Rafta. Wolno poprowadziła go do niewielkiej, zagłębionej ścianie alkowy. Wcisnęła mu do ręki jakiś przedmiot, po czym cofnęła się, pozwalając opaść zasłonie. Czekaj, zdawała się mówić muzyka. Teraz musisz zaczekać. Znalazł się w kompletnych ciemnościach, lecz z łatwością odgadł, co trzyma w dłoni. Wystarczyło ostrożnie pomacać drugą ręką. Odruchowo ją cofnął, gdy poczuł ukłucie ostrego metalu. Ruszył w stronę kotary, lecz ostrzegawczy jęk oboju osadził go na miejscu. Dotykająca aksamitu dłoń opadła. Zalegającą pomieszczenie ciszę zmącił szelest pośpiesznych, miękkich kroków. Pojął, że Yrann odeszła. Ale teraz wiedział już na pewno, dlaczego go tutaj przyprowadziła. Krzywiąc usta jak po spróbowaniu czegoś niesmacznego, Raft oparł się plecami o ścianę. Yrann pomogła mu, choć kierowała się własnym interesem. Teraz musiał wydostać się z zamku. Po zawieszonej na wprost niego zasłonie tańczyły blade cienie. Przystosowane do ciemności oczy uchwyciły zarys męskiej postaci — cień mężczyzny z długim sztyletem w dłoni. Jego własny cień. Odwrócił się. Za sobą nie miał ściany lecz znajome już owalne drzwi. Ich blask był jednak znacznie słabszy, a pełzające świetlne plamy niemal niewidoczne. Odszukał najjaśniejszy punkt i przykrył go dłonią. Owalna płyta uniosła się do góry. Natychmiast oślepił go strumień światła. Ściskając w garści sztylet, Raft znieruchomiał ze zmrużonymi oczami. Na szczęście w sali przed nim nie było żywego ducha. Ożywiło ją natychmiast fantastyczne lśnienie metalu i bogactwo kwiecistych barw, co w zestawieniu z ponurym charakterem poprzedniego pomieszczenia, dawało dziwny kontrast. Przyszło mu coś do głowy, więc cofnął się poza kurtynę i dokładnie ją zaciągnął. Materiał nie przepuszczał światła. Gdyby Yrann czy ktokolwiek inny znalazł się tu przypadkiem, jego kryjówki nie zdradzi owalna plama blasku prześwitująca przez ciemną tkaninę. Zadowolony z wyniku eksperymentu Raft ponownie wszedł do pokoju, będącego zapewne skarbcem Daruma. Gdyby oczekiwał widoku gór złota i diamentów, mógłby poczuć rozczarowanie. Co prawda były tam diamenty, doskonale oszlifowane, najczystszej wody, lecz najwyraźniej traktowano je na równi z kryształami kwarcu, które często występowały obok diamentów w biżuterii i innych elementach ozdób. Przechowywano tu również zapasy metalu — dziwnego stopu, który połyskiwał tęczowo niczym rozlany na powierzchni wody olej. No i broń, całe mnóstwo broni. Ostrze wykonano z dobrej stali, co nie było zaskoczeniem, jako że w Brazylii występuje mangan, beryl i chrom. Pokłady tych pierwiastków musiały zalegać także i w Paititi. Prawdopodobnie mieli także srebro. Przemawiała za tym obfitość delikatnych w kształcie, grawerowanych naczyń z tego metalu, których rzędy połyskiwały wzdłuż ścian. Wszystkie przedmioty były wytworem obcej cywilizacji. Wiele eksponatów, pięknych dla ludzi–kotów, w oczach Rafta mogłoby uchodzić za symbol brzydoty. Jakiś obiekt wykonany z jasnych, gładkich metalowych elementów skojarzył mu się z Brancusi. Wodził wzrokiem wzdłuż łuków i płynnych krzywizn odnajdując w tym dziwną przyjemność i odczytując niejasne sugestie. Uświadomił sobie, że zapewne nigdy nie zdoła całkowicie zrozumieć zasad leżących u podstaw sztuki tej rasy. Nie brakowało wyrobów używanych na co dzień. Odnalazł całą kolekcję rękawic do pojedynków zaopatrzonych w trzy ostre niczym brzytwa, złowieszczo zakrzywione pazury. Raft wybrał bogato zdobioną sztukę i naciągnął ją na rękę. Stwierdził, że pazury biegły przez całą długość palców. Instynktownie zacisnął pięść. Wysadzana licznymi kamieniami rękawica zupełnie dobrze mogła pełnić rolę kastetu. Takie zastosowanie z pewnością zaszokuje ludzi–kotów, sardonicznie pomyślał Raft, pakując rękawicę do obszernej kieszeni, jaką odnalazł badając zakamarki swego stroju. Było tam też sporo map, wyrytych w metalu, oprawnych w szlachetne kamienie, zbyt ciężkich by można je było zabrać ze sobą, ale niezmiernie interesujących. Jedna z nich ukazywała Paititi. Raft zupełnie nie rozumiał pokrywających ją symboli, udało mu się jednak odszukać zamek Parrora i wielką przepaść, do której wpadała rzeka. W zamyśleniu prześledził jej bieg aż do źródła, gdzie niewielki pierścień cyrkonów otaczał kilka tajemniczych znaków. Ogród Kharn, co? To tam ukrył się Parror z uwięzionym Craddockiem. Inna mapa ukazywała sam zamek, a sporządzono ją z tuzina cienkich blach obracających się na zawiasach. Raf, przestudiował ją dokładnie w nadziei odnalezienia drogi na zewnątrz. Najwięcej kłopotów miał z określeniem własnego położenia. Wszystko poszło łatwo, gdy udało mu się zidentyfikować pomieszczenie, w którym został uwięziony. Po dłuższej chwili pokiwał głową. Tak, teraz już potrafi odszukać drogę. Rozbrzmiała nagląca muzyka Yrann. Raft odwrócił się w stronę drzwi. Nie było tam nikogo, ale pieśń trwała nadal, ostrzegająca, przenikliwa. Podjął przerwane oględziny. Jego uwagę przykuł znajomy kształt na półce. Był to rewolwer, mała ozdobna sztuka pokryta masą perłową i srebrnymi filigranami. Obok leżała garść naboi. Raft wsypał naboje do kieszeni i schwycił broń, dostrzegając wyryte na kolbie inicjały. TDF — Thomas da Fonseca, lotnik który rozbił się w Paititi. Rewolwer musiał należeć do niego. Nie można go było oczywiście porównywać z ciężkim, niezawodnym coltem Rafta, z pewnością jednak był lepszy od sztyletu. Zwolnił palcem bezpiecznik, przekonał się, że broń jest rozładowana i po omacku wcisnął naboje w komory magazynku. Wtedy na powrót przestąpił próg i zamarł w oczekiwaniu z dłonią zaciśniętą na fałdach zasłony. Grana przez Yrann muzyka uległa zmianie. Złagodniała, słychać w niej było powitanie. Lecz gdzieś w głębi pobrzmiewała groźba, cichy poszept zdrady i zła. — Parror uciekł przede mną, Yrann — powiedział król niskim głosem. — W jego zamku był jeszcze jeden człowiek z zewnątrz. Ślady to potwierdzają. Obaj jednak uciekli, a my nie znaleźliśmy tropu. W pieśni bez słów zadźwięczało pytanie. — Nadal przebywają w Paititi. Ustawiłem straże przy wejściu na niewidzialną drogę. Parror nie dostanie się do Płomienia, dopóki taka jest moja wola. Tym niemniej nie wiem, gdzie teraz przebywa. Ze strun spłynęła czułość… i ukryta nienawiść. Darum westchnął. — Byłem przygotowany na wszystko, cokolwiek mogłem tam zastać. Sądziłem nawet, że Parror korzystając z niewidzialnej drogi wydostał się na zewnątrz i gotów byłem ścigać go także i tam. Lecz jak mam go odnaleźć, gdy zniknął bez śladu z tym drugim człowiekiem? Raft w zamyśleniu potarł szczękę. Wiedział, dokąd udał się Parror. Gdyby powiedział o tym królowi, czy mogłoby’ to w czymś pomóc? Yrann dobyła delikatniejszych tonów i teraz z piszczałek wylewała się czysta senność. — Tak — odezwał się król. — Tak, zawsze tak było, Yrann. Świat nie ma dostępu do naszej komnaty. — Westchnął. — Nie ma tu niczego prócz naszej miłości. Śpij, mówiła muzyka. Śpij mój kochanku i królu. Śpij i nie budź się więcej. Darum jednakże nie wyczuł żadnego zagrożenia. Jego oddech stał się spokojniejszy. Błoga atmosfera sięgała także poza kotarę, obejmując Rafta gorącym uściskiem. W i muzyce Yrann kryła się magia. Czarna magia, pomyślał ze złością, energicznie potrząsając głową. Po jakimś czasie ramię Yrann przedostało się poprzez miękką zasłonę, odnalazło Rafta, pociągnęło do przodu. Padający z tyłu blask oświetlił twarz Yrann — a raczej to, co z niej pozostało. Z cichym jękiem nasunęła welon na miejsce. Raft zauważył jak jej spojrzenie wędruje od jego twarzy ku otwartemu na oścież skarbcowi. Jednak harfa milczała, nie zadawała pytań. Kotara pozostała odsunięta, a wpadające przez szczelinę światło wycinało z mroku podwyższenie, na którym leżał śpiący Darum. Raft widział jego odprężoną, spokojną: twarz. Yrann z wahaniem dotknęła małego rewolweru. Następnie wyciągnęła mu zza pasa sztylet i wcisnęła do ręki. Pchnęła do przodu, wskazując podwyższenie. Raft przystanął. Pytająco spojrzały na niego przesłoniętej welonem oczy. Wolno, zdecydowanie zaprzeczył ruchem i głowy. — Nie — wyszeptał. — Nie zrobię tego, nawet gdyby to miało uratować mi życie. Dłoń Yrann w geście groźby zawisła nad strunami. Przez chwilę oboje trwali w pełnym napięcia bezruchu. W końcu musiało do niej dotrzeć, że jego decyzja jest nieodwołalna. Z głębi gardła wydała straszliwe warknięcie i wyrwawszy Raftowi sztylet, zwróciła się ku królowi. Szeleszcząc zwiewną szatą pochyliła się nad nim, jednym szarpnięciem rozrywając jedwabną koszulę. Darum jęknął i poruszył się, pogrążony głęboko w hipnotycznym śnie. Yrann wzniosła sztylet do góry, znieruchomiała na moment. Raft zareagował niemal instynktownie. Bez namysłu skoczył do przodu i już w biegu zauważył połyskujący na nagiej piersi króla jakiś przedmiot, lśniący kwadrat zawieszony na srebrnym łańcuszku. Sprawiał wrażenie, jakby emanował wewnętrznym światłem, którego pulsowanie przywodziło namyśl coś żywego. Amulet! Nie miał czasu, aby to sprawdzić. Nie mógł zapytać i uzyskać odpowiedzi. A jednak gdzieś w głębi duszy odczuwał niezachwianą pewność, która wszelkie potwierdzenia czyniła zbędnymi. Nie można było nie rozpoznać owego roztańczonego blasku. Jedną ręką Raft złapał amulet. Łańcuszek rozerwał się pod wpływem gwałtownego szarpnięcia. Drugą zacisnął na gotującej się do ciosu dłoni Yrann. Dziewczyna warknęła dziko i wygięła się w łuk, ze wszystkich sił próbując oswobodzić zbrojną w sztylet rękę. Zwarli się w zażartej, milczącej walce nad posłaniem. Harfa uderzyła o podłogę, rozległ się dźwięk zerwanej struny. Darum przysiadł na poduchach, w oszołomieniu wpatrując się w majaczące przed nim sylwetki. Nagle, z gwałtownością, która zdumiała Rafta, Yrann puściła nóż. Odskoczyła do tyłu i schyliła się po harfę. Dotknęła instrumentu, dobywając ze strun dzikie, alarmujące tony. Zbudź się! Miej się na baczności! Głośna, dzwoniąca niepokojem muzyka uderzyła o ściany. Król poderwał się na nogi, potrząsnął głową, po czymzaczął wykrzykiwać bezładne pytania. Znajdował się w snopie padającego ze skarbca światła, toteż mógł widzieć Rafta jedynie jako cień — cień uzbrojony w połyskującą złowrogo stal. Zawodząca muzyka wzniosła się do krzyku. Z oddali napłynął tupot biegnących stóp. Klnąc w duchu, Raft zawrócił na pięcie i pognał w stronę drzwi, którymi się tutaj dostał, modląc się po drodze, żeby były otwarte. Odrzucił w bok draperie, dostrzegł wolne przejście i rzucił się w nie bez namysłu. Teraz został uznany za zabójcę. A to oznaczało, że musi uciekać i to szybko, jak tylko potrafi. Król mógłby wysłuchać wyjaśnień, lecz prawdopodobieństwo tego było znikome, zwłaszcza że w sprawę zamieszana była Yrann. Przed oczami płonęła mu oglądana w skarbcu mapa. Wiedział że gdyby choć raz pomylił drogę, byłby zgubiony. Zaraz powinno być rozgałęzienie korytarza, mniej więcej tutaj. Wpadł w odnogę ani na moment nie zwalniając kroku. Gdzieś daleko słychać było zmieszane, podniesione głosy. Mocniej ścisnął rewolwer. Więcej z niego będzie pożytku niż ze sztyletu. Co do Yrann, to nareszcie rozszyfrował jej zamiary. Gdyby zaszła taka potrzeba, zamordowałaby Daruma, a winę za to przerzuciłaby na Rafta. Widocznie praktyki takie znane były równie dobrze ludziom jak i kotom. Dwukrotnie musiał kryć się za zasłony przed mijający mi go patrolami. W pewnym momencie ze wstrzymany tchem przystanął przed owalnymi drzwiami, zastanawiając się, co czekało na niego po drugiej stronie. Wiedział, właśnie przez nie wiedzie droga na wolność, lecz nie miał pewności, czy za owalną płytą nie czekają na niego żołnierze. I rzeczywiście czekali. Wskazywały na to cienie widoczne przez półprzejrzysty materiał drzwi. Zawrócił jak mógł najciszej i pośpieszył z powrotem, zdając sobie sprawę z tego, iż jest zgubiony. No, chyba że znajdzie inną drogę ucieczki, co było mocno wątpliwe. Skręcił w jakiś korytarz. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się rząd okien. Wyjrzawszy przez jedno, przekonał się, że wychodzą one nie na przepaść Doirady lecz na zakole rzeki, za którym jej wody wpadały w łukowo sklepiony kanał biegnący pod zamkiem. Z tyłu porosłej mchem równiny rysowały się potężne kolumny lasu. Znalazłby tam schronienie, gdyby tylko zdołał przedostać się na drugi brzeg. Lecz rzeka płynęła daleko w dole, a jej nurt był zbyt szybki. Zmyłby go w otchłań kiedy tylko znalazłby się w wodzie. Zbyt szybki? Nie w Paititi, gdzie metabolizm wszystkich żywych organizmów uległ tak ogromnemu przyśpieszeniu. Pomimo swej potęgi, wody w dole wydawały się tak gładkie i spokojne, jakby obserwował nie rozszalałą kipiel lecz falującą łagodnie rzekę mgły. Raft wepchnął rewolwer do kieszeni, którą następnie zapiął. Szczelność zapięcia wskazywała, że mogła to być kieszeń wodoodporna, co byłoby bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Szybko rozejrzał się na lewo i prawo. Nie dostrzegł nikogo, choć odgłosy pogoni przybrały na sile. Nie zwlekając dłużej wszedł na parapet, wznoszący się dwieście stóp ponad srebrzystym wodospadem, i skoczył. ROZDZIAŁ X KOSZMARNY OGRÓD Raft o czymś zapomniał i było rzeczą fantastyczną, że trakcie spadania miał dosyć czasu, aby sobie przypomnieć! Prędkość swobodnie spadającego ciała nie ulega zmianom. Pewną rolę może odegrać tarcie powietrza, przy czym w przypadku spadającego swobodnie obiektu o wadze stu sześćdziesięciu funtów i kształcie człowieka, jest to wpływ niewielki. Metabolizm Rafta pod wpływem przenikającego Paititi promieniowania doznał wielokrotnego przyśpieszenia. Żył obecnie bez porównania szybciej niż w zewnętrznym świecie. Na własne oczy widział, jak wielkie głazy oderwane z otaczających dolinę wysokich skał, opadały w dół nie szybciej niż pierze. We własnym odczuciu nie spadał w ogóle. Miał wrażenie i jakby powoli zjeżdżał w dół windą. Efekt ten tak go zdumiał, tak oszołomił, że nie od razu dotarła doń prawda, a gdy to nastąpiło, nie mógł już nic zrobić. Obracał się łagodnie w trakcie spadania. Obok niego przesuwały się ściany zamku. W każdej chwili ktoś mógł wyjść na balkon i go zauważyć. Wprawnie ciśnięta włócznia stanowiła duże niebezpieczeństwo. Pocisk miałby dostateczną szybkość, żeby go przebić, zwłaszcza, że oszczepnik z łatwością mógł ocenić prędkość ruchu Rafta. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradnym. Wydalało mu się, że tkwi samotnie zawieszony w przestrzeni międzyplanetarnej. Przez głowę przemknęły mu setki pytań i lęków, zanim na koniec jego ciało z przerażającą powolnością uderzyło w wodę. Jego masa nie uległa zmianie, toteż zniknął pod powierzchnią, dając się równocześnie unosić leniwemu prądowi. Dopiero wówczas uświadomił sobie nowe niebezpieczeństwo. W normalnych warunkach wstrzymałby oddech do czasu wynurzenia. Obecnie jednak oddychał może sto razy szybciej, a od wypłynięcia mogło go dzielić nawet i pięć minut! Wykorzystując nowe możliwości zawrócił i popłynął ku górze, choć bardziej przypominało to przedzieranie się przez gęsty klej, a dodatkowe utrudnienie stanowiło nieubłagalne parcie nurtu. Był niczym zanurzona w syropie mucha. Jednak tej musze udało się dotrzeć na powierzchnię. W normalnych okolicznościach woda poniosłaby go prosto w przepaść Doirady, lecz tutaj, dzięki przywieszonej pracy mięśni, pokonał leniwy napór wody. Zaczął płynąć pod prąd. Dopłynął na koniec do płytkiej sadzawki i padł w niej wyczerpany. Nie stać go jeszcze było na odpoczynek. Wciąż jeszcze przebywał w zasięgu pogoni, lecz nie miał dość by niepostrzeżenie przebyć dzielącą go od lasu otwartą przestrzeń. Gorączkowo rozejrzał się dokoła w postukiwaniu kryjówki. Brzegi sadzawki porastały gęste trzciny, a sama woda, mulista i mętna, była zupełnie nieprzejrzysta. Rai wyszukał pustą w środku, zeschniętą trzcinę i postanowił spróbować starej sztuczki. Zanurzył się po prostu w wodzie, chwytając wystających z dna kamieni zabezpieczył się przed wypłynięciem, po czym zaczął oddychać przez przygotowaną uprzednio trzcinkę. Nic nie widział, lecz i odwrotnie nie był widziany. Oczywiście ludzie–koty mogli go odkryć, lecz gra warta była świeczki, zwłaszcza jeśli się pamiętało o różnicach w psychologii kotów i naczelnych. Ścigający oczekiwali po nim, jako potomku małpy, że przede wszystkim spróbuje ucieczki i zapewne skieruje się w stronę lasu. Sami byli zbyt wybredni, aby kryć się w brudnej wodzie, jeżeli tylko otwierała się inna droga u — cieczki i mogli automatycznie przypisać Raftowi podobny sposób myślenia. Jeśli istotnie tak postąpili, popełnili błąd. Z zamkniętymi oczami Raft skoncentrował się na oddychaniu, które w praktyce okazało się dosyć uciążliwe. Amulet — czy mógł mu teraz w jakiś sposób pomóc? Zawierał w swym wnętrzu iskrę Płomienia, zaczerpniętą ze straszliwego źródła energii zwanego Curupuri. Potrafił spowodować obniżenie tempa przemian metabolicznych w organizmie. Raft bardziej by się cieszył, gdyby zamiast tego potrafił je przyśpieszyć. Amulet mógł posiadać takie właściwości, należałoby to jednak sprawdzić. Uwięziony w nim okruch energii był prawdopodobnie zestrojony z Płomieniem i przez indukcję czerpał z niego moc, chyba że stanowił całość samą w sobie, jak to się dzieje chociażby z odrobiną radu. Spowolnienie procesów życiowych oznaczałoby, że Raft stałby się żywym posągiem, wokół którego wrogowie śmigaliby z szybkością błyskawicy. Tak czy inaczej, amulet spoczywał w szczelnie zamkniętej kieszeni i nie mógł go teraz wydobyć bez zamoczenia rewolweru da Fonsecy. Wyjaśnienie tej kwestii należało zostawić na później. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak tylko przyczaić się i czekać. Tak więc Raft oddał się oczekiwaniu, a chłód rzeki podstępnie ogarniał jego ciało, obezwładniając nerwy i mięśnie. Zmuszał się do bezruchu, a jego umysł coraz bardziej oddalał się od ciała, aż w końcu ogarnęło go uczucie, że unosi się w pustce, gdzie nie istnieje światło ani dźwięk, gdzie nie zostało nic oprócz powolnego galaretowatego ruchu wody. Nie mógł czekać do zapadnięcia ciemności, przecież słońce mogło skryć się za horyzont dopiero za parę tygodni. Kraina, w której przemiana materii doznała tak fantastycznego przyśpieszenia, kryła w sobie także pewne utrudnienia, kwaśno pomyślał Raft. W każdym bądź razie Darum nie schwytał Parrora. To aroganckie indywiduum razem z Craddockiem skryło się w Kharn, leżącym u źródeł tej rzeki. Co mogło znajdować się w samym Ogrodzie, Raft nie miał zielonego pojęcia. Janissa bała się go, a Raft przypuszczał, że raczej trudno było ją nastraszyć. Jego myśli powędrowały ku dziewczynie o dziwnych, obramowanych czernią oczach i przypominających futro tygrysa włosach. Bez wyraźnych powodów przyszedł mu na myśl Balzac i jego powieść „Uczucie na pustyni”. Po chwili uświadomił sobie związek: miłość człowieka do — czy to był lew? A może leopard. Na pewno jednak nie jaguar. Na Saharze nie ma jaguarów. Janissa? Miała koci rodowód, lecz równocześnie kryło się w niej coś ludzkiego. Choć wywodziła się z obcego gatunku, nie była zwierzęciem, żądnym krwi drapieżnikiem. Raft przyłapał się na tej myśli. — Dobry Boże! — pomyślał. — Czy doprawdy wyobrażam sobie, że zakochałem się w tej dziewczynie? Widziałem ją zaledwie dwa razy. To przez jej oryginalność. Pociąga mnie jej egzotyczna odmienność. Kiedy się stąd wydostanę, może za jakieś pięć lat poznam dziewczynę z Peorii i ożenię się z nią. — Termin ślubu uzmysłowił mu nierealność całej sytuacji. Uśmiechnął się w głębi ducha. — Sądzę, że z biologicznego punktu widzenia jest to raczej niemożliwe. Poza tym, takie rzeczy nie zdarzają się. Z pewnością nie chciałbym, żeby moja żona wychodziła nocą z domu, siadała na płocie i zawodziła wniebogłosy. A jednak mimo wszystko, nie potrafił do końca wyzbyć się tej myśli. Połączenie dwóch ras, czy raczej dwóch gatunków, nigdy nie powiodło się w dotychczasowej historii biologii. Sprowadził problem do poziomu genów i chromosomów. Rozważania te doskonale zabijały czas, lecz w końcu doszedł do przekonania, że robi z siebie głupca. Ostrożnie wystawił głowę ponad lustro wody i usiadł. Upłynęło dużo czasu, toteż wzburzenie na zamku musiało się już uspokoić. Na licznych balkonach nie było wic ani jednego człowieka, dziedziniec również był z tego miejssca niewidoczny. Gdyby jednak Raft ośmielił się pokonać otwartą przestrzeń najkrótszą drogą, z pewnością by zauważono. Mniej ryzykował nadal trzymając się rzeki, chociaż jej powolny, potężny nurt stanowił poważne zagrożenie. Ruszył więc pod prąd, posuwając się tak blisko brzegu jak to tylko było możliwe. Prawie cały czas pełzł na czworakach tylko chwilami musiał płynąć, lecz nawet wtedy ani na moment nie wypuszczał z rąk swojej trzcinki. Nim dotarł do lasu zdążył porządnie zziębnąć, a ponadto krwawił z licznych zadrapań na łokciach i nadgarstkach. Miał nadzieję, że ludzie–koty w trakcie pościgu nie kierują się zapachem. Było to raczej mało prawdopodobne. Stanowili rasę cywilizowaną, a stępienie niektórych zmysłów jest ceną, jaką każda rasa płaci ewolucji za swój cywilizowany rozwój. Gatunki niższe, których przetrwanie uzależnione jest od dobrego powonienia i słuchu, mają te zmysły niezwykle wyostrzone. Z drugiej jednak strony, wzrok człowieka jest silniejszy i łatwiej dostosowuje się do zmiennych warunków, niż wzrok większości zwierząt. Darum nie znał celu jego ucieczki. Im bardziej zbliży się do Kharn, tym będzie bezpieczniejszy. Cyklopowe drzewo przesłoniło swym pniem wieżyczki zamku. Raft przeszedł szybko jeszcze około pół mili i dopiero wówczas otworzył kieszeń, upewnił się czy rewolwer nie zamókł i wydobył sztylet, który następnie zatknął sobie za pas. Postanowił też bliżej przyjrzeć się amuletowi. Wygląd przedmiotu niczego mu nie powiedział. Iskierka ognia migocząca w głębi odłamka przydymionego kryształu, oprawionego z kolei w solidny, metalowy romb o zaokrąglonych narożach. Po kilku próbach przekonał się, że kryształem można obracać niczym zamkiem sejfu. Ostrożnie wykonał parę obrotów. Nie zaszła żadna wyczuwalna zmiana, jeśli nie liczyć odświeżającego podmuchu wiatru. W jaki sposób mógłby sprawdzić ten przedmiot? Oczywiście za pomocą zegarka. Na szczęście jego czasomierz był wodoodporny. Długo wpatrywał się w jego tarczę, nim spostrzegł niezmiernie wolny ruch sekundnika. Jeszcze raz przekręcił kryształ w amulecie i wskazówka przyśpieszyła. Kolejny obrót spowodował jeszcze szybszy ruch. A to znaczyło, że jego metabolizm zaczynał zwalniać. Czy amulet był w stanie również zwiększyć tempo życia? Gdyby tak było, wiele problemów zostałoby rozwiązanych. Zdołałby wówczas dotrzeć do Kharn jeszcze nawet przed przybyciem Parrora. Niestety, spotkało go rozczarowanie. Amulet co prawda spowalniał metabolizm organizmu, nie mógł jednak przyśpieszyć go powyżej pułapu obowiązującego w Paititi. A to oznaczało, że iskra bez wątpienia sprzężona była z Płomieniem, wysyłając taką samą energię, podlegając temu samemu co i on cyklowi. Raftowi zupełnie nie uśmiechała się rola najwolniejszej istoty w otaczającym go świecie, toteż kręcił kryształem dopóki nie ustawił kamienia w położeniu wyjściowym. Wsunął amulet z powrotem do kieszeni i ruszył przed siebie. Po drodze usiłował sobie przypomnieć przybliżoną prędkość kuli i zastanawiał się, czy w obecnych warunkach może trafić jakikolwiek cel. Musi pamiętać, aby używać broni z jak najmniejszej odległości. Czym bliżej, tym lepiej! Użycie artylerii napotkałoby w Paititi wiele przeszkód. Gdyby ktoś zrzucił bomby na Zamek Doirada, ludzie–koty mieliby dosyć czasu, żeby rozebrać budowlę i ustawić gdzieś indziej zanim pociski zetknęłyby się z ziemią. Nic dziwnego, że walczono tu przy pomocy broni siecznej, a nie palnej. Tylko promień energii był w tym świecie naprawdę skuteczny. To dlatego, uświadomił sobie Raft, tak wysoki poziom rozwoju osiągnęły zdolności paranormalne — zwierciadło Janissy, hipnotyzująca kula Yrann. Takie przedmioty zwalały zniwelować opóźnienie. Cały ożywiony świat doliny został rzeczywiście zaklęty, uległ czarom podobnym do tych chroniących nordyckiego? boga Baldura. Bardzo trudno było tu o nieszczęśliwy wypadek. I nic dziwnego, skoro kamienie fruwały w powietrzny rzeki płynęły wolno niczym syrop, a człowiek spadał w dół nie szybciej niż Alicja opuszczająca się do nory królika. W trakcie dalszej wędrówki więcej uwagi poświęcił otaczającym go formom życia, niezwykłym stworzeniom zamieszkującym pnie gigantycznych drzew. Dzięki przejrzystemu, zapewniającemu dobrą widoczność powietrzu, udało mu się wychwycić nowe szczegóły. Krzykliwie ubarwione pnącza szybko przesuwały po korze groźnymi wiciami. W obfitości występowały długie na trzy stopy kajmany. Nurzały się w sadzawkach własnej roboty, których przymocowane do pnia skorupy, kształtem przypominały kubeczki jakimi posługują się zbieracze mleka lateksowego. Rafta zdumiała sprawność, z jaką gady posługiwały się swymi kończynami. Kilka z nich pracowało przy budowie nowych sadzawek, odrywając pasma żywicznego drewna i rozdrabniając je z dodatkiem wydzieliny z gruczołów ślinowych, co w efekcie dawało coś w rodzaju wodoodpornej zaprawy. Ze znanych sobie stworzeń odnalazł tylko leniwce, które jednak również sprawiały niezwykłe wrażenie z powodu szybkości ruchów. Prawdziwy leniwiec zwisa nieruchomo z gałęzi i tylko jego język sięga błyskawicznie po upatrzonego owada czy roślinę. Metabolizm tego zwierzęcia jest niezmiernie powolny. Tutaj jednak powolny nie był. Futra leniwców zamieszkiwały długie na cal pasożyty. Wydały się one Raftowi tak nieprzyjemnie znajome, że nie poświęcił im większej uwagi. Jedynie obecność małpich ogonów sprawiała, że nie mógł ich uznać za miniaturki gatunku dominującego poza Paititi. Najbardziej zdumiewające były jednak pokryte brązowym futrem ssaki, które zamieszkiwały w podzielonych na wiele komórek gniazdach. Miały zaopatrzone w przyssawki łapy oraz wydłużone ryjki zakończone dwoma chwytnymi płatkami, coś w rodzaju trąby słonia, z wolnego końca której wyrastał palec wskazujący i kciuk. Zwierzęta posługiwały się tym organem z niebywałą wprawą, a precyzja ruchów nasuwała porównanie z ludzkimi rękami. Raft zastanawiał się, co mogły kryć wnętrza ich gniazd. Miał przeczucie, że można tam znaleźć wiele interesujących rzeczy. Wszystko dokoła porastał mech. W krainie tej w ogóle nie występowało leśne poszycie. Widocznie niesamowite drzewa wysysały z gruntu wszystkie soki, pozostawiając tak niewiele, że tylko mech potrafił się jeszcze wyżywić. W ten sposób można było logicznie wyjaśnić powody, dla których wszelkie życie skupiało się na drzewach. Gdzież jeszcze mogła się bowiem rozwinąć ściśle uzależniona od siebie społeczność, w której głód był czynnikiem automatycznie regulującym równowagę? Nawet drzewa stanowiły element tego nieubłaganie działającego systemu, ponieważ to właśnie one wyssały z ziemi wszelkie życie, a następnie same zostały żywicielami zasiedlających je gatunków. Wszystkie gatunki tej krainy zabrnęły w ślepy zaułek. Ewolucja nigdy żadnemu z nich nie przeznaczy roli dominującej, gdyż przypadła już ona w udziale ludziom–kotom. Został osiągnięty stan równowagi. Dla Rafta najważniejsze jednak było odnalezienie Craddocka. Oglądając się czujnie za siebie w obawie przed pościgiem, posuwał się wzdłuż brzegu rzeki. Nigdy jego wzrok nie sięgał do przodu dalej niż na pół mili. Drzewa twórz istny labirynt, lecz rzeka służyła mu za przewodnika, toteż Raft bez wytchnienia parł przed siebie, aż w końcu wyczerpanie zmusiło go do przerwania wędrówki. Przez czas jakiś zastanawiał się, czy nie poszukać schronienia na drzewie, jednak bogactwo tłoczących się tam form życia sprawiało, że zrezygnował z tego zamiaru. W końcu doszedł do wniosku, że żadne z zamieszkujących inkrustowane pnie stworzeń nie schodzi na ziemię i pokrzepiony tą nadzieją, nie mając pod ręką nic lepszego, ułożył się do snu na brzegu rzeki. Mógł zostać zaatakowany w trakcie snu, lecz na to nie było już rady. Wyciągnął z kieszeni rewolwer i natychmiast zasnął. Podjął marsz, gdy tylko się obudził. Tym razem nie musiał iść daleko. Po upływie mniej więcej godziny, jak oszacował mijający czas, natknął się na ścianę uniemożliwiającą dalszą wędrówkę. Miała zaledwie dwadzieścia stóp wysokości, co w porównaniu z okolicznymi drzewami było wielkością śmieszną, lecz wykonano ją z jakiegoś odpornego na korozję plastiku bądź stopu. Równą linią ciągnęła się w lewo i prawo, a jej krańce ginęły pośród drzew. Jedynym widocznym wyłomem był łuk, pod którym przepływała rzeka. Naniesione wodą osady utworzyły graniczący z wodą wąski spłachetek ziemi, niepewną ścieżkę wiodącą pod łukiem do wnętrza ogrodzenia. Raft bez wahania wkroczył na ten mulisty szlak. Dostrzegł pod nogami słabo widoczne zagłębienia, które mogły być odciskami stóp. Po paru następnych krokach jego przypuszczenia znalazły potwierdzenie, gdy natknął się na odciski podeszew ciężkich butów Craddocka. Był już blisko wylotu łukowej bramy. Przed sobą zobaczył skłębioną roślinność, zaciemniającą otoczenie, przesłaniającą widok. Ruszył do przodu ze wzmożoną czujnością. Zdumiała go obecność krzaków. Zaczął przedzierać się przez ich gąszcz i raptownie odskoczył w tył, zaskoczony zetknięciem z niezwykłymi gałęziami. W dotyku chaszcze w niczym nie przypominały szorstkich, twardych roślin. Były ciepłe. Nie były roślinami. Po obu stronach rzeki ciągnęły się zasłony o strukturze delikatnej koronki, utkane z mchu arabeskowe wzory. Były szaro — różowe i nieodparcie kojarzyły się Raftowi z tkanką żywego organizmu, z nieprzyjemnymi dla oka obnażonymi sieciami nerwów. Nie miały ponadto widocznych korzeni. Wyraźnie drżały i poruszały się, cofając do tyłu by go przepuścić. W miarę jak posuwał się naprzód, kurczyły się, zapadały w głąb siebie, niczym anemony reagujące na drażniący je dotyk palca. Około tuzina szarawych, nieregularnych i niewielkich kul przycupnęło na ziemi, zlewając się z nią dzięki ochronnej barwie. Poza nimi rozciągał się Ogród Kharn — przyprawiająca o mdłości, żółtawa gmatwanina roślin przesłaniająca całe pole widzenia Rafta. Po bokach, z lewej i prawej, widział zakręcającą plastikową ścianę, która niewątpliwie pełniła rolę ogrodzenia. W jego obrębie nie rosło ani jedno drzewo, choć ich gigantyczne kolumny ze wszystkich stron pochylały się ponad wygrodzonym obszarem. Raft podjął marsz, w dalszym ciągu trzymając się brzegu rzeki. Chociaż nie był botanikiem, zarośla wydawały mu się co najmniej dziwne. Najbardziej przypominały nieprawdopodobne hybrydy grzybów i innych roślin. Wyglądały jak skrzyżowanie paproci z grzybami. Nie wiedzieć dlaczego, pomyślał o nich jak o wampirach okradających ziemię z życiodajnych soków. Ten las nie był normalny, o nie. Rosnące poza ogrodzeniem cyklopowe drzewa w porównaniu z nim wydawały się czymś przyjaznym. Były przynajmniej wielkie i obojętne jak bogowie. Natomiast zapełniające Ogród rośliny, owe chorobliwe hybrydy, pieniły się z tak niesłychaną bujnością, że na sam widok człowiekowi robiło się niedobrze. Żółtą dżunglę ożywiał jakiś ruch, przy czym nie było to falowanie wiatru, lecz tajemnicze, ukradkowe drżenia, pod wpływem których włosy zjeżyły się na głowie Rafta. Bardzo słabo, niemal na granicy świadomości wyczuł w Ogrodzie czyjąś obecność. I dopiero wówczas zrozumiał dlaczego Janissa nie chciała z nim rozmawiać o Kharn. Otóż owa nieuchwytna obecność tchnęła chłodem, dystansem i obcością. I była przesiąknięta złem. Raft poruszał się od tej chwili ze wzmożoną czujnością. Coś groźnego wisiało w powietrzu, tym bardziej złowieszczego, że nie potrafił określić źródła zagrożenia. Przytłaczająca, tajemnicza obecność wyczuwana zarówno przez ludzi–koty jak i przez niego, a to czyniło sytuację jeszcze poważniejszą. Koty i małpy odmiennie reagują na taki sam bodziec. Koty znane są z łatwości, z jaką akceptują zjawiska nadprzyrodzone, sprowadzające się najczęściej do oddziaływań paranormalnych, zbyt słabych by mogły zostać w pełni odebrane przez człowieka. Psychiczne zagrożenie budzące w nas zimne dreszcze, kota doprowadzić może do stanu ekstazy. Podobnie koty z niezwykłą gwałtownością reagują na zagrożenie ze strony psa czy wilka, podczas gdy człowiek w takiej sytuacji chwyta po prostu za znajdującą się najbliżej broń. A jeśli tak, to wniosek nasuwał się jeden — złowroga presja była wyrazem obecności istoty obcej tak ludziom jak i kotom. Być może, iż obcość ta brała się ze zmienionych warunków ewolucji, jakie zapanowały w tej dolinie — cieplarni na skutek przyśpieszonego rozwoju. W kontakcie z niewidzialną istotą kryło się coś znajomego. Raft był pewien, że stykał się z czymś podobnym już wcześniej, i to niejednokrotnie. A przecież nigdy dotąd nie drżał pod wpływem samej bliskości jakiegoś stworzenia. Cokolwiek zamieszkiwało w Ogrodzie Kharn, nie było ani normalne ani zdrowe… Wszedł pod baldachim z szerokich liści i kapeluszy grzybów. Z góry przenikało, utrzymane w odcieniu siarki, żółte światło, odbierając powietrzu chłodną przejrzystość, jaką miało na zewnątrz Ogrodu. Grunt był gąbczasty i wilgotny, pokryty śliskim błotem, w którym jego sandały grzęzły z nieprzyjemnym mlaskaniem. Nie był to jedyny odgłos, jaki można było usłyszeć. Żółtą dżunglę wokół niego przeszywały, towarzyszące pośpiesznym, ukradkowym ruchom, szelesty. Był tutaj intruzem i dobrze to czuł. Cielisty konar nagiął się z wolna ku niemu, wydzielając na swej powierzchni lepki sok. Słodkawy odór cieczy przyprawiał o mdłości. Raft zboczył z drogi, a gałąź z trudem zaczęła się prostować, jakby próbując zrzucić z siebie bolesne więzy grawitacji. Tak, las uświadamiał sobie jego obecność. Na szczęście nie było w nim drzew– kanibali, czy wenusjańskich łapek na muchy, zdolnych połknąć go w całości. Tym niemniej coś przerażającego czaiło się w napiętych, szarpanych ruchach ciężkich liści i łodyg. Okolica roiła się od owadów. W lesie pełno było much, ciem, motyli. Miriady różnych stworzeń pełzały lub brzęczały w powietrzu, żywiąc się wydzielaną przez drzewa posoką. Niektóre z grzybów miały wklęsłe kapelusze, kształtem zbliżone do dużych czar. Z tych wypełnionych płynem mis unosił się trudny do wytrzymania zapach. Duża ilość olejku różanego po prostu śmierdzi, zaś mała dawka wywiera efekt wręcz przeciwny. Gdyby las nie wydzielał swych perfum w nadmiarze, Raft uznałby ich aromat za przyjemny, a tak już po paru krokach jego ubranie zrobiło się mokre i nieznośnie śmierdziało. Trasa, którą posuwali się Parror i Craddock, była dobrze widoczna. Widniały na niej także inne zagadkowe tropy, lecz Raft zignorował je zupełnie, chcąc jak najszybciej dogonić uciekinierów. Że śladów wynikało, że Parror zmierzał prosto do środka Ogrodu. Pojawiło się przed nim jedno z utkanych z różowej siatki stworzeń. Kłębek nagich nerwów wdrapał się z wolna na pień grzyba, a następnie podciągnął na brzeg misy, po czym pogrążył w płynie. Unosił się nieruchomo z rozrzuconymi bezładnie wiciami, przywodzącymi na myśl włosy topielicy. Na ścieżkę wyszło niewielkie, pokryte rogowymi płytkami zwierzę, wyglądem zbliżone do pancernika. Raft obserwował je z uwagą, gdyż oprócz pancerza jego ciało broniły także długie ostre kolce. Ruszył w stronę Rafta, na szczęście niezbyt szybko, tak że bez trudu zdążył zejść z drogi. Niebezpiecznie sterczące kolce mogły być przecież zatrute. Pancernik z głośnym chrzęstem zniknął w dżungli. Raft wrócił na szlak. Po chwili dostrzegł jeszcze jednego pancernika. Stworzenie było pochłonięte lizaniem pnia grzyba — paproci i nawet nie zauważyło jego przejścia. Wkrótce otworzyła się przed nim polana, na której zamiast poszycia rozciągał się dywan. Takie wrażenie odniósł początkowo Raft. Delikatne, egzotyczne wzory ułożone z bajecznie kolorowych kwiatów Zimowały koło o średnicy dwudziestu stóp. W rzeczywistości to nie były kwiaty. Dziwna, szklista substancja zdawała się pokrywać cały ten obszar, tworząc jednak mimo wszystko coś na kształt dywanu. Nie dający się rozwikłać skomplikowany deseń był pierwszą plamą żywych kolorów, jaką udało mu się napotkać w tym szafranowej barwy lesie. Raft wpatrywał się w nią z nachmurzoną miną, odczuwając silniej niż dotychczas ożywiającą Ogród niezwykłą obecność. Powoli w jego myśli wkradł się podstępnie obcy szept. ROZDZIAŁ XI PEŁZAJĄCE NIEBEZPIECZEŃSTWO Ów dziwny głos napływał tak niepostrzeżenie, tak wolno przybierał na sile, że Raft nie potrafił powiedzieć, kiedy przyjął w jego mózgu postać zrozumiałych słów. Ściśle mówiąc, nie był to właściwie głos ani też czysta myśl. Było to raczej coś pokrewnego jednemu i drugiemu, choć różniło się od każdego z nich. Zadaniem porozumienia się jest to, co psycholodzy określają mianem empatii — przekazywanie odczuć z jednego umysłu do drugiego celem osiągnięcia doskonałego zrozumienia. W rzeczywistości wzajemne kontakty nigdy nie są doskonałe i przypominają raczej szukanie po omacku. Przynajmniej tak było do chwili obecnej. Gdyż intruz rozumiał Rafta. Dzięki swej starożytnej mądrości znał doskonale jego duszę. Niczym wciskający się w najdrobniejszą szczelinę muru bluszcz, istota przenikała Rafta, tak jakby ten stał w promieniach przepływającego poprzez jego ciało światła. Jakby był żyjącą w płytkiej wodzie gąbką, której wzbierająca fala wydziera nagromadzoną zdobycz. Powolny przypływ przybierał na sile. Ciężki zapach lasu nie był już dłużej nieprzyjemny. Raft potrafił wyróżnić elementy składające się na ten swoisty aromat. Ostra, cierpka ciecz będąca przysmakiem pancerników; ciepła, — oleista, słodka posoka, którą żywiły się stworzenia podobne do kłębka nerwów. Inne soki, ciężkie wonią piżma, intensywne jak eukaliptus, słone i kwaśne, i gorzkie. Fascynująca wydała mu się umiejętność analizowania zapachów i rozpoznawania każdego z nich. Wszystkie te zapachy były zapachami pożywienia. Nie ludzkiego oczywiście. Lecz niezależnie od tego, wonie oddziaływały na to, co w Rafcie było czysto fizyczne i tą drogą zapadały głęboko w jego umysł. Odżywianie było integralną częścią każdego cyklu życiowego, celem, dla którego wszystko zostało stworzone. Stępione zmysły nie były w stanie docenić czystej ekstazy towarzyszącej wchłanianiu pożywienia. Tylko wyspecjalizowane istoty mogły pojąć przyjemność płynącą z każdej komórki ciała. Stworzenia pokryte sieciami nerwów. Leżały zanurzone w ciepłej, parującej cieczy, wstrząsane dreszczami elektrycznej rozkoszy powstającej podczas wchłaniania płynu, który był dla nich zarówno jadłem jak i napojem. Pancerniki. Wrażenie smaku w kubeczkach smakowych języka. Chłodny napój spływający w głąb zaschniętego gardła, ostry i odświeżający. Przyjemność smakowania. Smak przyjemności. Spostrzegł, że stoi pośrodku wzorzystego dywanu. To było bez znaczenia. Usiłował skupić się na treści przesłania, owym zachęcającym szepcie, mówiącym mu o przyjemnościach tak bardzo fizycznych, że przesłaniających całą resztę. Nie tylko zwierzęta, ale również rośliny znały uczucia głodu i sytości. Odżywiały się poprzez systemy korzeniowe sięgające głęboko w dyszącą ziemię, będącą pierwotnym źródłem wszelkiego życia. Rafta ogarnęły wrażenia przekraczające granice wyobraźni. Zdawało mu się, że ma własne korzenie, że wchłania odżywcze substancje poprzez ich roślinną tkankę. Roślinne komórki. Stał się częścią ziemi i nią się karmił. Jego kolana dotknęły gładkiego, barwnego dywanu. Obserwował rozedrgany taniec słabego światła. Leżał na plecach, z szeroko rozrzuconymi ramionami, a całe jego ciało pulsowało rozkosznym ciepłem. Rozciągnął się na ruchomych piaskach, które bardzo wolno i bardzo łagodnie zaczęły pod nim osiadać. A może było inaczej. Może to on sam rozpuszczał się, ulegał wchłonięciu przez obcą substancję, na której leżał. Stawał się częścią złożonego, wiecznie głodnego, pulsującego wokół niego życia, życia pomrukującego wolno kołyszącymi się drzewami, napełniającego drżeniem samą ziemię. Zawsze odczuwałeś głód, Brianie Raft. Jesteś sam. A we mnie jest wielu. Zatem jedz i bądź szczęśliwy, powiedział cichy głos. Łykaj ostrą, kłującą w język esencję, którą żywią się pancerniki, Pogrąż się w ciepłej łagodności płynu wypełniającego kapelusze grzybów. Zapuść korzenie w tej glebie i zaznaj subtelnej, przenikającej umysł i ciało rozkoszy sytości. Wirujące mgły stały się jaskrawsze. Zupełnie przesłoniły mu widok. Nie potrzebował już oczu. Drzewa były ślepe, a jednak drżały w ekstazie, gdy ich korzenie ciągnęły życiodajne soki. Drzewa? Nie, przecież one nie mogły czuć. A jednak czuły. Coś połączyło je z pozostałymi występującymi tutaj formami życia nierozerwalnymi więzami. Ogród Kharn zgłodniał i teraz sycił swój głód. Wspomnienia przemykały przez głowę Rafta z błyskawiczną szybkością. Intruz pytał, szukał, badał. Czego chciał? Przypomniał sobie ostry smak piwa, pieprzną curry, gorącą świeżość wyjętego z pieca chleba. Miał w ustach słodki sok z mandarynek, a po chwili napawał się bogactwem smaku kakao. Łechtająca podniebienie stara brandy. Raftem zawładnęło pragnienie. Penetracja wspomnień stała się gwałtowniejsza. Pod jej wpływem omal nie wypadł z transu. Dawno zapomniane wspomnienia wypływały na powierzchnię jego świadomości. Smaki rzeczy, jakich kiedyś próbował gdzie indziej. A więc gdzie? W świecie, w którym brandy sączy się ze szklanek, chleb wypieka w piecach, zaś kakao podaje w filiżankach, na zasłane białymi obrusami stoły. Skojarzenie otworzyło w mózgu Rafta jakiś kanał. Pamiętał teraz nie tylko żywność. Pamiętał także cywilizację, i wraz z tą refleksją wróciła mu świadomość samego siebie, Briana Rafta. Nie był zmysłową maszyną do pochłaniania pożywienia. Jasne mgły spłynęły w dół niczym okrywający ciało koc. Ogród Kharn fala za falą zalewał Rafta swym ciężkim zapachem. Teraz jednak, z nagłym chłodem w sercu, przypomniał sobie inny Ogród i rodzące dziwne owoce drzewo. I polecenie „Nie będziesz pożywać owoców drzewa tego”. Zawsze odczuwałeś głód, Brianie Raft. Posil się tak, jak ja to robię. Poznaj ekstazę, która jest mi dobrze znana. Spokojny, chłodny odległy głos o nieskończenie kuszącym brzmieniu, któremu nie sposób się oprzeć, poruszył zapomniane struny jego pamięci. Wrażenie czegoś znajomego przybrało na sile. Istotę przenikającą swą obecnością Ogród, Raft znał już wcześniej, tyle że w innej postaci. Nareszcie sobie przypomniał. „I rzekł wąż do kobiety — Na pewno nie umrzesz”. Zimny szok powracającej świadomości wstrząsnął Raftem z nieskończoną gwałtownością. Napiął mięśnie i spróbował się podnieść, lecz stwierdził, że jest to niemożliwe. Lodowaty dywan przykrył jego ciało, gdy otumaniony leżał bez ruchu. Mógł wykonywać tylko bardzo drobne ruchy. Z niezmiernym wysiłkiem udało mu się przesunąć ramię wzdłuż ciała, tak że dłoń zmacała rękojeść sztyletu. Wokół siebie odczuwał zdradziecko przyjemny uścisk barwnej materii, całunu, który pochłonąłby go, gdyby poleżał nieco dłużej. Nagły przypływ klaustrofobii wzbudził w nim atak paniki. Ze ściśniętym ze strachu gardłem zaczął ciąć na oślep nie przestał dopóki przykrywający go dywan nie zmienił się w stertę luźnych wstążek. Najgorsze było to, że zaatakowana istota nawet nie próbowała uciec. Pozwoliła pociąć się na kawałki, aż całe kwieciste piękno zostało bezpowrotnie zniszczone. Potykając się Raft odszedł w głąb szafranowego lasu, szukając tam wątpliwego schronienia, łapczywie wciągając w płuca zapach świeżego powietrza. Czuł się brudny i w jakiś sposób skażony. Napełniał go odrazą fakt, że spośród wszystkich zmysłów, czysto zwierzęcy zmysł smaku oddziaływał na niego z taką mocą. Cóż za potwornie wynaturzona ewolucja doprowadziła do powstania tego piekielnego Ogrodu? To było coś więcej niż symbioza. W obrębie ogrodzenia doszło do kompletnego zestrojenia wszystkich form życia. Poza nim, na powierzchni i w głębi cyklopowych drzew, różne gatunki zabijały się, zjadały nawzajem, mnożyły i umierały. W Kharn zaś miała miejsce stopniowa absorbcja, wytwarzała się więź pomiędzy roślinami a światem zwierzęcym. Dominujący gatunek! Raft właśnie go odkrył. Nieco dalej w głąb lasu, pod przeźroczystą półkulą sprawiającą wrażenie niezniszczalnej, leżało bezkształtne cielsko, Nie mogąc się opanować, Raft schwycił odłamek skały i cisnął nim w kopułę. Na próżno. Nie chciał używać rewolweru z obawy, że huk wystrzału mógłby ostrzec Parrora, lecz był prawie pewien, iż kula nie zdoła roztrzaskać osłony, pod którą, zanurzona w wodnistej cieczy, unosiła się szara masa. Z kopuły na podobieństwo arterii wybiegały cienkie przewody, które następnie niknęły w głębi gruntu. Mózg? W pewnym stopniu tak. Niektóre obszary były nienormalnie rozbudowane, inne występowały w formie szczątkowej. Przeznaczenia jeszcze innych Raft zupełnie nie potrafił określić. Jedno wszakże nie budziło wątpliwości. Zamknięta pod kloszem istota emanowała nieskończone zło, które obecnie, silniej niż kiedykolwiek przedtem, uderzyło w człowieka. Ten piekielny mózg należał do gada. Tutaj w Kharn formą dominującą zostały gady, podporządkowując sobie pozostałe gatunki i wciągając w fantastyczny związek, który z całego Ogrodu uczynił jedną istotę. W owym tworze trudno było się doszukać prawdziwej inteligencji. Instynkty gadów różnią się zupełnie od zachowań ssaków, tak, że nawet niezwykle rozwinięty gad może nie mieć nic wspólnego z innymi stworzeniami. Istota pod kopułą żyła tylko po to, by zaspakajać niesamowicie rozbudzoną przyjemność smaku. Konieczność zaspokojenia głodu przekształciła się w zmysłową ekstazę, przyćmiewającą wszystkie inne odczucia. Inteligencja, o ile w ogóle była nią obdarzona, służyła jedynie jako instrument pomocny nasyceniu podstawowej żądzy. Przerażające, budzące uczucie głodu bodźce rozpełzały się po całym ogrodzie, docierając do każdego żywego drzewa, do każdego zwierzęcia. Zgodnie z wolą swego mózgu zwierzęta i drzewa przystępowały do pobierania pokarmu, przesyłając reakcje zmysłów z powrotem do gadziego centrum sterowania, otwartego tylko na to jedno, jedyne wrażenie. Niezdobyty i obcy, żyjący tylko dla ślepej przyjemności, odrażający stwór tkwił wewnątrz przejrzystej kopuły. Drżąc z obrzydzenia Raft odwrócił się i powrócił na dobrze widoczny trop Parrora i Craddocka. Im szybciej ich dogoni, tym szybciej będzie mógł opuścić Ogród. Chyba, że obaj wpadli w zastawioną przez Kharn pułapkę. Na szczęście tak się nie stało. W oddali wyłoniły się połyskujące biało kolumny. Na ich tle widać było postać pochylonego nad czymś człowieka. Raft rozpoznał przylizane włosy i okalającą szczęki aksamitną brodę Parrora. Strażnik Płomienia natychmiast wyczuł obecność Rafta. Obrócił się ku niemu błyskawicznie, przez chwilę obserwował bacznie spod przymrużonych powiek, po czym rozluźniony parsknął śmiechem. Podobnie jak podczas poprzedniego spotkania, w Rafcie zaczęła wzbierać złość. Drażniła go spokojna arogancja Parrora, jego bezmierna pewność siebie. Ze wszystkich sił starał się zapanować nad tym uczuciem. — Tak więc uciekłeś Darumowi — powiedział Parror uśmiechając się z niezrozumiałym rozbawieniem, — Jesteś sprytniejszy niż sądziłem. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? Raft zignorował to pytanie. — Gdzie jest Craddock? — rzucił. Parror lekko skinął głową. Poza jedną z jasnych kolumn leżała nieruchoma postać z zamkniętymi oczami. — Oto on. Możesz nie wyciągać noża. Nic mu nie jest. — Parror skończył nawijanie cienkiej spiralki. Wsunął srebrny zwój do kieszeni, a następnie szukał w niej czegoś przez chwilę. Gdy wreszcie wydobył rękę, jej dłoń niknęła w opatrzonej szponami rękawicy. — Dotknąłeś mnie kiedyś w złości — zaczął Parror jedwabistym głosem. — Nie zapomniałem tego. Nie jesteście mi dłużej potrzebni, ani ty, ani Cradddock. — Jego głos przypomniał teraz mruczenie. — Mam tu jeszcze jedną rękawicę. Proszę. — Dziękuję — odparł Raft. — Sam się o siebie zatroszczę. — Przyszedł mu do głowy pomysł zdolny zetrzeć beztroski uśmiech z twarzy Parrora. Jego wykonanie będzie prawdziwą przyjemnością. Z przepastnej kieszenie wyjął skradzioną ze skarbca Daruma zdobioną szlachetnymi kamieniami rękawicę i włożył ją na prawą dłoń. Parror pokiwał głową. — Szybko się uczysz — powiedział zginając i prostując palce, przez co ciemne pazury poruszały się złowieszczo. Raft przyjął postawę i spokojnie czekał. Ciemne pazury. W miejscu złączenia z materiałem rękawicy połyskiwały bielą metalu, podczas gdy długie na trzy cale ostrza pokrywały ciemne plamy. Raft nagle pojął wymowę tego faktu. Zrozumiał, że jeżeli tylko ostre jak brzytwa pazury rozerwą jego skórę, umrze, niezależnie od tego jak lekka będzie rana. Widocznie zdrada dla ludzi–kotów nie była czynem niegodnym. Sprawy zaszły za daleko, by teraz żądać przerwania pojedynku. Parror skradał się do przodu, a jego oczy lśniły dzikim blaskiem. Położenie Rafta było niekorzystne, lecz starczyło mu odwagi, by pozostać na miejscu. Podszedłszy bliżej Parror rzucił się do biegu. Pędził ze zwinnością jaguara, z uśmiechem na ustach, a ruchy jego nacechowane były pewną nonszalancją. Zaatakował płynnym skokiem, a w ostatniej chwili wykonał zwód, mierzący szponami prosto w twarz Rafta. Raft zanurkował pod jego ramieniem i wyprowadził od dołu szybki cios zaciśniętej w pięść dłoni. Krótkie, solidne uderzenie z całą mocą wylądowało na podbródku Parrora. Raft poczuł jak twarde klejnoty rozrywają ciało i ze zgrzytem szorują po kości. Parror mógł się spodziewać wszystkiego, tylko nie tego. Zataczając się odskoczył w tył. Na kilka sekund musiał stracić przytomność, gdyż chwiejąc się na nogach nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Potem ogarnęła go ślepa pasja, niczym płaszczem okrywająca jego ciało szkarłatem. Rozciągnięte usta odsłoniły zęby, oczy ciskały zielone błyskawice. Jego twarz przypomniała teraz twarz szatana lub dzikiej bestii. Raft zerwał rękawicę i z zimnym uśmiechem wyszarpał rewolwer da Fonsecy. — Chodź — wyszeptał. — Podejdź bliżej, Parror. Właśnie tego chcę. Jeszcze bliżej. Tak, żebym nie mógł chybić. Wzrok Parrora powędrował ku broni. Widać było jak zajadła furia zmaga się w nim z ostrożnością. Wychylił się do przodu z wypisaną na wykrzywionej twarzy drapieżną żądzą krwi. Z jego ust dobył się przeciągły syk. Raft ruszył w stronę przeciwnika. Widząc to Parror warknął krótko jakieś przekleństwo, machnął z wściekłością ręką i rzucił się do ucieczki. Spoczywający na spuście palec Rafta zacisnął się odruchowo, ostro trzasnął wystrzał. Musiał chybić albo też kula okazała się zbyt powolna w tym przyśpieszonym świecie. W każdym bądź razie człowiek–kot zniknął bez przeszkód w splątanym poszyciu porastającym szafranową dżunglę. Raft wzruszył ramionami i podszedł do nieprzytomnego Craddocka. Szybko ocenił stan kolegi. Oddychał bardzo wolno, a skórę miał wilgotną i zimną. Prawdopodobnie szok. I to wywołany przez coś poważnego, pomyślał Raft, nieprzyjemnie wykrzywiając usta. W końcu Craddock zatrzepotał powiekami, po czym otworzył oczy. Połyskiwała w nich inteligencja, a nie hipnotyczne odrętwienie, jakiego obawiał się Raft. Zdobył się na wymuszony słaby uśmiech. — Brian. Jak… jak sprawy? — Na razie w porządku — odparł Raft. — Jak się czujesz? — Prawie dobrze — zamruczał Craddock, z wolna odzyskując głos. — Myślę, że to reakcja organizmu na hipnozę. Zaraz mi przejdzie. — Nie próbuj na razie wstawać. Leż spokojnie. — Gdzie jest Parror? Raft opowiedział co zaszło, na co Craddock z wolna pokiwał głową. — Już tu nie wróci. Dostał, czego chciał. — Co masz na myśli? — Informacje. Miał ze sobą maszynę, niewielkie urządzenie, które grzebało w moim umyśle. Dotarło do wspomnień, jakich nawet ja sam nie pamiętałem. To dlatego przyprowadził mnie tutaj. Potrzebował czasu, aby dostosować przyrząd do mego mózgu. Miał z tym trudności, bo pochodzę przecież z innego gatunku, ale w końcu sobie poradził. Raft zmarszczył brwi. — Szkoda, że jest taki zły. To bardzo sprytny osobnik. — Jest zły tylko według ludzkich standardów — niejasno wtrącił Craddock. Podniósł okaleczone dłonie do twarzy i potarł nimi oczy, po czym potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób przywrócić jasność myśli. — Odmienna psychologia. Dla nich cel zawsze uświęca środki. Celem Parrora jest pobudzenie Płomienia. Curupuri. — I teraz może to zrobić. — Gdy tylko zdobędzie niezbędne wyposażenie. Powinno mu to zająć nieco czasu. — Tak — w zadumie rzucił Raft. — A Darum ustawił straże przy wejściu na niewidzialną drogę. — Darum? — Król Paititi. Posłuchaj, Dan. Czy czujesz się na siłach opowiedzieć mi, co tutaj zaszło? — Nie ma tego zbyt wiele — zaczął Craddock. — Byłem w transie, lecz widziałem, co dzieje się dokoła. Przyprowadził mnie tutaj Parror. Miał rękawicę zakończoną zatrutymi pazurami. Przy jej pomocy zabił parę stworzeń, wyjątkowo brzydkie okazy. — Tutaj? W ogrodzie? — W żółtym lesie — niepewnie odparł Craddock. — Tak, to było tutaj. Gdy przybyliśmy na miejsce, ustawił jakąś zaporę z drutu. Nie wiem, co to było, ale działało. Musiało działać, gdyż później nic już nas nie niepokoiło. — Parror przytknął mi do głowy swój aparat i zaczął badać po kolei wszystkie wspomnienia, jakie kiedykolwiek miałem. W ten sposób udało mu się zdobyć tajemnicę Płomienia. Był to przeczytany kiedyś przeze mnie zapis pozostawiony jeszcze przez Pierwszą Rasę. Niewiele z niego zrozumiałem. Craddock zawahał się. — To zabawne. Symbole zmagazynowane w moim mózgu, chociaż nigdy nie rozumiałem ich znaczenia. Wiesz, Brian, tak naprawdę to niczego nie zapominamy. Wszystko tam jest, w naszej podświadomości, poukładane warstwa za warstwą zapomniane wspomnienia, sięgające czasów, gdy nasz mózg po raz pierwszy zdołał zarejestrować myśli i wrażenia. — Tak więc w końcu przypomniałem sobie. Ale musiałem to zapisać. Była to wiadomość pisana, a nie mówiona. Język indio jest zdegenerowaną wersją tego pisma. Parror doszedł do tego samego wniosku. A teraz obudzi Płomień, gdy tylko zdobędzie potrzebne materiały. — To jest niebezpieczne — zauważył Raft. — Myślę, że tak. A jednak… — Craddock popatrzył na swe okaleczone ręce — ja kiedyś zaryzykowałem. Oczywiście nieświadomie. Parror wie co robi. Raft pomyślał o zwolnionej z uwięzi straszliwej sile szalejącej swobodnie po całym Paititi. — Nie jestem tego taki pewien. Craddock nieznacznie zadrżał. — Mam nadzieję, że wie, Brian! Jeśli Płomień wymknie się spod kontroli, gra będzie skończona. — Lepiej się stąd wynośmy. To nie jest bezpieczne miejsce. Czy dasz radę iść? — Jasne, jeśli mi trochę pomożesz. — W rzeczywistości jednak Craddock był bardzo osłabiony i wymagał poważnego wsparcia w trakcie wędrówki przez szafranową dżunglę. Raft podpierał go na trudniejszych odcinkach, a on opadał całym ciężarem na ramię młodszego mężczyzny. Rozglądali się czujnie z obawy przed Parrorem, chociaż Raft był przekonany, że Strażnik Płomienia zdążył już opuścić Ogród, gnany pragnieniem skompletowania wyposażenia koniecznego do przeprowadzenia ostatecznego eksperymentu. Niebezpieczeństwo wisiało nad nimi nawet pod nieobecność Parrora. Kharn czuwało. Raft wyczuwał ukryte, gadzie zagrożenie czające się w żółtych cieniach pod drzewami — Dotarli już niemal do miejsca wypływu rzeki, kiedy Raft dotknął ramienia Craddocka i obaj przystanęli. Daleko w przodzie coś zablokowało im drogę. Wzdłuż brzegu na przestrzeni dwudziestu stóp ciągnęła się jakaś żółta istota wyglądem przypominająca bryłę luźnego ciasta. Raft ściągnął brwi. — Przedtem tam tego nie było — powiedział powoli. — Coś mi się tu nie podoba. Craddock rozprostował plecy i zrobił głęboki wdech. — Sądzę, że przez jakiś czas będę mógł liczyć tylko na własne stopy. Możesz potrzebować obu rąk. Widzisz poruszające się nibynóżki? To coś żyje. — Ameba? — Nie. To jest… nie ma tutaj ścisłej granicy pomiędzy zwierzętami, a roślinami. Może to być protoplazma, lecz osobiście uważam, że stworzenie to jest spokrewnione z grzybami–paprociami. Jeśli nas schwyta, zostaniemy zapewne strawieni. Na szczęście jest powolne. — Tak. Ale jest duże. Zdołasz przebiec kawałek? Craddock zebrał wszystkie siły. — Okay. Dokąd? — Pójdziemy płycizną, a potem wbiegniemy do tunelu. Craddock skinął głową. Weszli do zimnej, wolno płynącej wody i pobrnęli do przodu, czując owijający się niespiesznie wokół nóg prąd. Ani na chwilę nie spuszczali z oczu galaretowatej, szafranowej istoty na brzegu. Rozchlapując wodę przy każdym kroku, Raft zaczął myśleć, że uda im się dotrzeć do tunelu bez żadnych kłopotów. Potwór Kharnu, powtarzał sobie, nie był stworzony do działania. Niebezpieczeństwo tkwiło w jego umyśle. Posługiwał się czystą energią psychiczną aby zwabić i obezwładnić swoje ofiary. Nie był też zapewne przyzwyczajony do kontaktów ze zdolnymi stawić opór, wysoko rozwiniętymi mózgami. Być może nigdy nie musiał rozwijać fizycznych środków ataku. Nagle tuż przed nimi zakipiała woda spływając z koszmarną powolnością z unoszącego się ku górze grubego, pomarańczowego ramienia. Nad wodą pojawiła się wyciągnięta na całą długość nibynóżka. Zaraz obok wyrosła następna, Próbowali obejść złowrogie macki, lecz podłoże ostro opadło ku niebezpiecznej głębinie. Nibynóżka wydłużała się nieubłaganie, sięgając dalej i dalej, aż wreszcie dotknęła Rafta. Miała w sobie żywe ciepło szklarni, w zetknięciu z którym skóra człowieka ścierpła. Macka owinęła się wokół jego talii, promieniując w głąb ciała wilgotnym gorącem, tak jakby proces trawienia już się rozpoczął. Poczuł silne szarpnięcie w stronę brzegu. Chciał sięgnąć po nóż, lecz nim zdążył to uczynić, pojawiła się następna nibynóżka i gorącą obręczą unieruchomiła jego ramiona, przyciskając je mocno do ciała. Sunął teraz do brzegu, choć ze wszystkich sił zapierał się w piaszczyste dno. — Trzymaj się, Brian! Przezwyciężając własną słabość, Craddock zacisnął usta i niepewnie ruszył do przodu. Z trudem wydobył tkwiący za pasem Rafta nóż, po czym wbił go w rozciągniętą mackę. Żółtawe, przypominające tkankę grzyba ciało było miękkie jak ser. Podtrzymywało je zapewne napięcie powierzchniowe, lecz w istocie było tylko półpłynne. Craddock powtórzył cios. Macki zwiotczały i przecięte opadły do wody, gdzie zaczął nimi obracać leniwy nurt. Całe zdarzenie przypominało rozgrywający się z nieuniknioną powolnością nocny koszmar. Spoczywająca na brzegu masa zaczęła staczać się do wody. — Ruszajmy — zawołał Raft. — Dasz radę? Pobiegli ku łukowato sklepionemu przejściu. Raft ciągnął Craddocka za rękę, a woda zasysała ich stopy niczym gęsty klej. Cały prawy brzeg ożył nieoczekiwanie i teraz sunął ku nim masą splątanych, głodnych, drżących gorączkowo korzeni. Opóźniała ich słabość Craddocka. Młócili stopami rozstępującą się niechętnie wodę. Ten bieg przypominał przedzieranie się przez pokłady płynnej gumy, a dodatkowe zagrożenie stanowił wielki, żółty kloc toczący się niemrawo z przodu, którego celem było odcięcie im drogi ucieczki. Byli już blisko wejścia do tunelu. Pełniące rolę wartowników sieci nerwów wykonały jednocześnie gwałtowny ruch aby ich powstrzymać, tak jakby cały Ogród odpowiedział na sygnał wysłany z jednego mózgu. Kiedy jednak Craddock ostatkiem sił przeciągnął po nich nożem i gdy dwie lub trzy z nich zostały przecięte, reszta skurczyła się i usunęła na boki, otwierając dwójce mężczyzn przejście. — Zatrzymały się — wysapał Craddock spoglądając za siebie. — Chyba nie wyjdą na zewnątrz. — Nie zatrzymuj się — ponuro ponaglił go Raft. — Nie ma sensu tego sprawdzać. Chwiejąc się na nogach wyszli z mroku pod padające z zawieszonego wysoko w górze sklepienia liści strumienia chłodnego, zielonego światła. Czuli się tak jakby znaleźli bezpieczne schronienie. Tego dnia spokój nie był im jednak pisany. O niecałe ćwierć mili dalej, omijając jedno z gigantycznych drzew, zmierzała ku nim niewielka kolumna. Raft jęknął. — Żołnierze Daruma. Wygląda na to… tak, dowodzi nimi Vann. Chodź, Craddock. Może się nam uda. — Już… nie mogę. — Starszy człowiek zataczał się, usiłując dotrzymać kroku Raftowi. — Idź sam. O mnie się nie martw. Raft przystanął i wzruszył ramionami. — I tak by nas złapali. Zaczekamy tutaj i powalczymy. — Ścisnął kolbę rewolweru i skupił uwagę na nadchodzącej kolumnie. W końcu kolumna rozwinęła się w szyk. Tworzyło ją czterdziestu żołnierzy, czujnych i uzbrojonych, którzy teraz rozdzielili się, aby otoczyć swych więźniów. Pokryta bliznami twarz Vanna nie zdradzała żadnych uczuć. — Jesteście naszymi jeńcami — oznajmił. — Możemy pojedynkować się później, jeśli zechcesz. Teraz chce was widzieć król. Więc jednak naprawdę nazywasz się Brian Raft, co? A ten człowiek to Craddock? — Przyjrzał się mu z ciekawością. — Co zamierza uczynić Darum? — zapytał Raft. — Podciąć mi gardło? — Nie — odrzekł Vann. — Przynajmniej na razie. Gdzie jest Parror? — Uciekł. Nie wiem dokąd. — Znajdziemy go. — Vann wyrzucił z siebie kilka szybkich rozkazów. Połowa jego grupy oddzieliła się i po chwili zniknęła w lesie. — Teraz wróćmy do Zamku Doirada. Po drodze opowiesz mi, Raft, co kryje Ogród Kharn. Musiałbym tam wejść, aby wypełnić rozkazy, lecz uczyniłbym to bez cienia przyjemności. Jakie diabły czają się w Kharn? — Opowiem ci później — odezwał się Raft słabym głosem. Wsunął rewolwer na powrót do kieszeni. — W tej chwili jestem zbyt zmęczony, żeby czymkolwiek się przejmować. Wracajmy do Doirady. ROZDZIAŁ XII POTĘGA NAUKI Stali w milczeniu przed królem. Byli w tej samej, słabo oświetlonej sali, gdzie przedtem dźwięczała harfa Yrann. Lecz dzisiaj w pomieszczeniu było jaśniej, a kobiety z woalem na twarzy nie było nigdzie widać. Jej miejsce zajęła Janissa, siedząca na wyściełanej poduchami sofie w pobliżu podwyższenia. Dziewczyna spojrzała przelotnie na Rafta, przesłała mu tajemniczy uśmiech, po czym z powrotem przeniosła wzrok na siedzącego ze skrzyżowanymi nogami Daruma. Król obserwował Rafta spod przymkniętych powiek. — Myślisz, że cię zabiję, — powiedział. — Dlaczego? Nie kłopocz się udzielaniem odpowiedzi. Mogę to wyczytać z twojej twarzy. Ponieważ usiłowałeś mnie zabić nożem, który odebrał ci Vann. A także dlatego, że skradłeś mój amulet. Raft usiłował coś powiedzieć, lecz Darum uciszył go gestem uniesionej dłoni. — Zaczekaj. Twoja rasa jest inna niż moja. Nie widzę wielkiego zła w tym, że próbowałeś mnie zabić. Powiodłoby ci się gdybyś na to zasłużył. A tak… — Pokiwał głową. — Już po wszystkim i nie ma o czym mówić. To co było, należy do przeszłości. Jutro możesz spróbować znów, albo może mnie uda się zabić ciebie. Odbiorę ci też mój amulet. W międzyczasie Janissa wiele mi opowiedziała. — Gdy odkryłam, że uciekłeś, Brian, powiedziałam o tym Darumowi — odezwała się dziewczyna. — Wiedziałam, że podążyłeś śladami Parrora. — Tak — wtrącił król jedwabistym głosem. — Ja też go szukam. Posuwa się za daleko. Koniec końców to ja rządzę w Paititi, a nie on. — Na razie — cicho powiedział Raft. — Jeśli roznieci Płomień, a ten wymknie się mu spod kontroli, nie będziesz miał czym rządzić. — A więc poznał sekret Craddocka — westchnął Darum. — Od tej chwili jest wyjęty spod prawa. Każdy człowiek będzie przeciwko niemu. Wysłałem też straże na niewidzialną drogę, więc nie będzie mógł z niej skorzystać. Nie sądzę, aby udało mu się dotrzeć do Płomienia. — Parror jest sprytny — zauważyła Janissa. Do rozmowy wmieszał się Craddock. — Z tego co wiem, będzie potrzebował instrumentów. Ich zdobycie zajmie mu nieco czasu. Darum wzruszył ramionami. — Nie jestem naukowcem. Wiem tylko, że zagraża nam niebezpieczeństwo dwojakiego rodzaju. Jeżeli Płomień opadnie poniżej poziomu bezpieczeństwa… no więc, Janisso? Co się wówczas stanie? — Staniemy się czymś w rodzaju zamieszkujących jaskinię bestii — odparła. — Ulegniemy degeneracji podobnie jak Pierwsza Rasa. — Lecz nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy nadejdzie ten dzień. Czy nastąpi to za naszych czasów, czy za czasów naszych dzieci, a może nawet jeszcze później. A jeśli Parror rozbudzi Płomień i nie zdoła go opanować, będzie to oznaczać natychmiastową zagładę. — Parror tak nie uważa — odezwał się Craddock. — Jest przekonany, że poradzi sobie z kontrolą Płomienia. — Ale czy rzeczywiście poradzi? — zapytał Darum pochylając się do przodu. — Tego właśnie chcę się dowiedzieć. Czy na pewno sobie poradzi? — Sam chciałbym wiedzieć — odparł Craddock. — Parror wydobył z mej pamięci pewne wspomnienia, ale to przecież tylko powierzchowne wspomnienia, a nie rzetelna wiedza. Nie wiem nawet, co znaczyła większość symboli, jakie dla niego zapisałem. Tak jak nie wiedziałem tego trzydzieści lat temu, gdy odcyfrowałem część zapisu. — Zapis uległ zniszczeniu, kiedy Płomień przybrał na sile — podjął Darum — więc tajemnica należy teraz tylko do Parrora i ciebie? — Ja nic nie wiem — wyjaśnił Craddock. — Wiadomości wydobyto ze mnie za pomocą hipnozy. Prawie cały czas byłem nieprzytomny. Mam jedynie mgliste pojęcie o tym, co zamierza zrobić Parror. — No cóż, naszym pierwszym krokiem będzie schwytanie Parrora, tak że nie zdoła on rozniecić Płomienia — praktycznie zauważył Darum. — Mam nadzieję, iż moje straże wkrótce go odnajdą. A tak na marginesie, co mam z wami zrobić? — Może puścić wolno — z namysłem powiedział Raft. — Małpy są zbyt ciekawe. Twoja rasa będzie próbować dostać się do Paititi. Dwa dominujące gatunki nie mogą żyć spokojnie obok siebie. — Dlaczego nie? — upierał się Raft. — Mogłyby z tego wyniknąć wzajemne korzyści. — Nasze umysły za bardzo się różnią. — Sądzę, że nie doceniasz Parrora, Darumie — odezwała się Janissa. — Jest przebiegły i wie więcej ode mnie. Z Płomieniem związane są różne siły, których nawet ja nie rozumiem podczas gdy on świetnie sobie z nimi radzi. Słyszałam też legendy o sekretnym przejściu wiodącym do jaskini gdzie płonie Curupuri. — Nie wolno mu zbliżyć się do Płomienia — wykrzyknął Darum. Raft popatrzył na Janissę i w jej nieruchomym spojrzeniu wyczytał zachętę. — Przypuśćmy, że mu się jednak mimo wszystko uda. A jeśli tak, to pobudzi Płomień. Jeżeli popełni pomyłkę, nic nie zdoła ocalić Paititi. Czy tak? Król skinął głową. — Szczera prawda. — W porządku — powiedział Raft. — W takim razie zostaje nam tylko jedno. Musimy go uprzedzić. Darum w zdumieniu uniósł wyżej głowę. — Mielibyśmy sami rozniecić Płomień? — Dlaczego nie? — zapytał Raft. — W tej sali znajdują się przedstawiciele nauki dwóch kultur, co daje nam przewagę nad Parrorem. Janissa zna Płomień, jest jego dziedzicznym strażnikiem. Ja jestem biochemikiem, a i Craddock to nie laik. Musicie też gdzieś tutaj mieć techników. — Mamy. — No właśnie. Cóż może nas powstrzymać przed wykonaniem tego urządzenia we własnym zakresie? — Wizja ewentualnej klęski — odparł Darum. — Pierwsza Rasa nigdy nie wypróbowała swojej maszyny. Zbyt długo zwlekali. Nie ma absolutnie żadnego sposobu na sprawdzenie, czy rzeczywiście jest w stanie kontrolować Płomień. Jedyna droga to metoda prób i błędów, przy czym błąd oznacza zagładę. — Jest inny sposób — zaoponował Raft. Janissa spojrzała pytająco. Raft wydobył amulet. Na jego widok oczy monarchy zmieniły się w szparki. — Wiesz co to takiego, Darumie? W jego wnętrzu tli się iskierka Płomienia. Zbyt mały to okruch, by mógł być naprawdę niebezpieczny. Dlaczego nie posłużyć się nim jako przyrządem kontrolnym? Jeżeli uda nam się rozpalić tą iskrę, a następnie utrzymać ją w ryzach, będziemy wiedzieć, że maszyna spełnia swe zadanie. Darum wzruszył ramionami. — Parror mógł wpaść na ten sam pomysł — ciągnął Raft. — Mam nadzieję, że tak się stało. Lecz jeśli do tego nie doszedł, musimy go ubiec i zyskać całkowitą pewność, czy zbudowane przez Pierwszą Rasę urządzenie jest bezpieczne. — Może masz rację — w głosie króla zabrzmiało wahanie. Raft zaczął mówić szybciej. — Jeżeli nasz plan się powiedzie, groźba Płomienia zostanie zażegnana raz na zawsze. Będziesz dysponował pełną kontrolą nad tym źródłem energii. Nigdy więcej nad Paititi nie zawiśnie widmo degeneracji. A co się stanie, gdy się nam nie uda? Po prostu wrócimy do punktu, w którym się obecnie znajdujemy. — On ma rację — rozległ się podniecony głos Janissy. — To jest nasza szansa, Darumie. Jedyna, na wypadek gdyby Parror nas przechytrzył. A poza tym może przynieść trwałe bezpieczeństwo Paititi. Darum milczał przez długą chwilę, po czym wolno pokiwał głową. — A więc dobrze. Zgadzam się Janisso i przekazuję sprawę w twoje ręce. A teraz odejdźcie. Porozmawiamy później. Dziewczyna wyprowadziła ich z komnaty. Z tyłu na powrót przygasły światła, a gdy przechodzili długim korytarzem biegnącym od królewskich pokoi, Raft usłyszał ciche dźwięki muzyki. Yrann. Czy powinien ostrzec przed nią króla? Może. Wątpił jednak, czy Darum mu uwierzy. Postanowił zastanowić się nad tym później. Craddock pociągnął go za ramię. — Brian. — Tak? — Nie chciałem krzyżować ci planów, ale — zniżył głos do szeptu — chyba o czymś zapomniałeś. Zupełnie nie pamiętam, co Parror wygrzebał z mojej głowy. Zrobił to z pomocą jakiejś maszyny, ale ja byłem wtedy w transie. Niczego nie pamiętam. Miękki głos Craddocka dotarł do Janissy. — Dobrze, że nie wspomniałeś o tym Darumowi — powiedziała. — Według mnie problem da się jednak rozwiązać. Nie wiem co prawda jakim aparatem posługiwał się Parror, tym niemniej, skoro brama została raz otwarta, następnym razem powinna otworzyć się łatwiej. Wiem co nieco o mózgu, Craddock, i możliwe, że jakoś sobie poradzimy. — Wyciągniemy to z ciebie — dodał Raft — nawet gdybyśmy musieli w tym celu przejść kurs psychoanalizy! I prawie tak to wyglądało. Raft posługiwał się w swej praktyce hipnozą, dzięki czemu mógł pomóc Janissie, której przeszkodą nie do przebycia mogła stać się obcość umysłów, trudniejsza do przezwyciężenia niż wynikająca z różnic rasowych odmienność wzorów myślowych Craddocka i dziewczyny. Mając jednak Rafta za nauczyciela, krok po kroku, z mozołem wydobywała tajemną wiedzę na światło dzienne. Zrezygnowali ze snu. Jakieś leki zbliżone do benzedryny, jak podejrzewał Raft, zachowywały ich w świeżości podczas wielogodzinnych sesji. Znaleźli w zamku sprzęt techniczny, a nawet uczonych, przy czym ich wiedza dotyczyła głównie sfery psychiki. Wśród ludzi– kotów rozwinęło się wiele spokrewnionych nauk, z których najwyższy poziom reprezentowały biologia i chirurgia. Grzebanie w podświadomości Craddocka przypominało łowienie w stawie pełnym ryb. Często zdarzało się im wyciągnąć niewłaściwą rybę, zanim nauczyli się stosować odpowiednią przynętę. W końcu jednak na blok papieru, który zawsze leżał w pogotowiu w zasięgu ręki Craddocka, pojawiły się pierwsze symbole. Walijczyk najpierw narysował linię, zawahał się, poprawił ją, a potem — stopniowo zaczął odtwarzać to, co widział tylko raz przed trzydziestu laty, co na zawsze zostało zapisane w jego podświadomości. — Gdyby Parror nie przetarł drogi, nigdy byśmy tego nie dokonali — powiedziała Janissa parę godzin później, gdy razem z Raftem stała na balkonie, korzystając z zasłużonego wypoczynku po wyjątkowo wyczerpującej sesji. Przed nimi, formując olbrzymią wieżę, kotłowała się leniwa mgła. Raft popatrzył na dziewczynę. Przypomniał sobie problem, jaki na poły żartobliwie roztrząsał dawno temu, a mianowicie, czy dwa gatunki mogą się między sobą krzyżować. Logika nie wydawała mu się już taka ważna. Gorąca, tętniąca życiem obecność Janissy przemawiała znacznie silniej. Tak naprawdę poznał ją dopiero ostatnio. Do niedawna wydawała mu się fascynującą, pełną paradoksów dziewczyną, w której można się było dopatrzyć zaledwie kilku cech właściwych rodzajowi ludzkiemu. Obecnie dzięki wspólnej pracy, lepiej ją rozumiał, choć równocześnie uświadomił sobie, że nigdy nie zrozumie jej do końca. Słodkie, miękkie linie drobnej twarzy o nieco diabolicznym wyrazie, owa cudowna kocia odmienność, pociągały go bardziej niż ośmielał się to przyznać przed samym sobą. Akwamarynowe cieniste oczy zwróciły się ku niemu… Oczy Bast z aksamitną powściągliwością strzegące nocy Egiptu. A przecież potrafiła także być rozbawiona i wesoła niczym kociak, i nie mniej od niego przymilna. Gdy stali tak blisko siebie, zaszło nagle coś tajemniczego. Uściski nie były tu potrzebne. Zjawisko miało naturę znacznie subtelniejszą. Wydało im się, że nieoczekiwanie uniesiony został welon, który dotychczas rozdzielał dwie obce istoty. Jego ręka wysunęła się nieśmiało i dotknęła dłoni dziewczyny. Ich wzrok wędrował ponad przepaścią Doirady, ku widocznym w oddali kolumnom gigantycznych drzew wspierających niebo Paititi. Tylko tutaj, na tej ziemi zagubionej w przestrzeni i czasie mogłem spotkać Janissę, przemknęło przez głowę Rafta. Milczeli. Słowa były zbyteczne. Stali trzymając się za ręce, pogrążeni w gorącej, napawającej otuchą świadomości wzajemnej obecności. Do rzeczywistości przywołał ich głos Craddoca, który ponaglał do dalszej pracy. Cóż mogło okiełznać tak straszliwą siłę, potęgę płonącą w sercu spiralnej mgławicy, zdolną rozpalić gigantyczne słońca? Łańcuch krępujący Fenrira — wilka? Czym był Płomień? Nie wiedzieli. Ale ludzie tak samo nie wiedzą czym jest elektryczność, a jednak potrafią nad nią zapanować dzięki pokrytym izolacją przewodom. Potrzebowali czegoś w rodzaju izolacji, ale nie tylko. Musieli również mieć środki do pobudzenia Płomienia i to w sposób gwarantujący bezpieczeństwo. Realizacja tych zamierzeń nie była łatwa. Przede wszystkim z podświadomości Craddocka należało wydobyć ostatnie fragmenty zaginionego zapisu. Raz za razem hipnoza odsłaniała coraz to nowe wspomnienia i stopniowo coraz to dłuższe szeregi tajemniczych symboli zaczęły pokrywać stronice dyżurnego notatnika. Janissa potrafiła je odczytać, gdyż jej własny język wywodził się z tego samego źródła, podobnie jak i cywilizacja ludzi–kotów została zbudowana na wcześniejszej kulturze Pierwszej Rasy. Technicy okazali się bardzo pożyteczni, zwłaszcza przy rozwiązywaniu trudności semantycznych. Co prawda Raft doskonale znał dialekt Indio, lecz nie radził sobie z zawiłościami wyżej rozwiniętego języka Janissy. Zdarzyło się więc, że niektórych symboli nie potrafiła mu wyjaśnić. Wtedy do pracy zabierał się na przykład chemik i rysował wykres, wiązania elektrochemiczne czy układy połączeń atomów, dopóki Raft nie skojarzył sobie właściwego znaczenia. Sam nie będąc technikiem, nie zdołałby zbudować urządzenia tylko własnymi siłami. Podobnie i Janissa. Jednakże odmienne dziedzictwo ludzkiej nauki było nieocenione jeśli idzie o spojrzenie na zagadnienie od innej strony. Ujawniło się to chociażby w przypadku amuletu. — Gdy obracasz ten kamień, metabolizm ulega spowolnieniu — Raft zademonstrował odkrytą zależność. — A to oznacza, że część promieniowania zostaje płynnie zablokowana. Co je powstrzymuje? Może coś niepodatnego na drgania? — Metal? — zaryzykował fizyk. — Wygląda na stop chromitu. Może zawiera wanad. Musielibyśmy to sprawdzić. Chociaż bowiem ostatnie zagadki zapisu zostały już wydobyte na światło dzienne, nadal towarzyszyły im kłopoty. W czasach panowania Pierwszej Rasy w dolinie występowało wiele pierwiastków, których złoża obecnie uległy całkowitemu wyczerpaniu. Odkryli, że rozwiązanie leży nie tylko w użytym do oprawy amuletu materiale, lecz także w niezwykle skomplikowanej strukturze stopu, co w efekcie dawało doskonały mechanizm zasilania indukowaną przez źródło promieniowania energią, a źródłem tym była zamknięta w krysztale iskra. Przy bliższym zbadaniu sam kryształ okazał się zwyczajnym kwarcem, nikt natomiast nie potrafił powiedzieć w jaki sposób znalazł się w jego wnętrzu pobudzony atom. Tajemnica tkwiła zatem w złożonej kompozycji różnych stopów, zdolnej wchłonąć wydobywającą się z kryształu energię. Część tej wiedzy zgromadzili w trakcie hipnotycznych seansów z Craddockiem, reszta była rezultatem żmudnych analiz. Wiedząc już wszystko, zabrnęli w ślepy zaułek. Wiedzieli, jakich pierwiastków im potrzeba, lecz nie mieli skąd ich zdobyć, ponieważ zasoby Paititi uległy wyczerpaniu. I wtedy właśnie zaistniały warunki, w których obca kultura mogła w pełni zademonstrować swoją wartość. Raft rozważył najpierw wszystkie możliwości i znalazł bardzo proste wyjście. Wchodząc do Paititi miał w plecaku sporo wyposażenia. Lekarstwa, instrumenty medyczne, konserwy w małych cynowych puszkach. Były jeszcze rzeczy osobiste, jego i Craddocka. Zegarek dostarczył im platyny, pierwiastka podstawowego dla całego przedsięwzięcia. Wykorzystali cynę z puszek i rozebrali na kawałki broń — cenne źródło niezbędnych metali. Laboratoria szybko dokonały analizy skarbu, oczyściły go i stworzyły nowe stopy. Mając wreszcie wszystkie niezbędne materiały, mogli przystąpić do pracy. Gotowa maszyna nie była duża. Odtworzona dokumentacja ściśle określała jej rozmiary. Stała na sięgającym Raftowi do piersi trójnogu — zdumiewająco prosta konstrukcja z kryształu, metalu i wymyślnie powykręcanych, pustych wnętrz rurek. Na jej wierzchołku znajdował się zanurzony w rtęci bezpiecznik. Ta niewinnie wyglądająca rurka długości jednej stopy kryła w sobie dość mocy aby opanować niesamowite promieniowanie, które pozostała część urządzenia powinna była wywołać. — Parror jest skazany na niepowodzenie — powiedział Rafta — Przecież te specjalne stopy nie występują w Paititi. Nie zdoła też zapewne zbudować bezpiecznika, a musi sobie zdawać sprawę, że bez niego eksperyment byłby zbyt niebezpieczny. Janissa była ostrożniejsza. — Parror jest zadufany w sobie. Może próbować zastąpić brakujące składniki innymi materiałami. Czuję, Brian, że powinniśmy jak najszybciej przetestować nasz przyrząd. Początek próby nie wypadł okazale. W celu zmniejszenia do minimum niebezpieczeństwa maszyna została wyposażona w zdalne sterowanie. Nawet zamknięta w amulecie drobina energii stanowiła poważne zagrożenie. Raft zaopatrzył się w lornetkę, by móc obserwować amulet umieszczony na omszałej ziemi w odległości pięćset stóp. Rozejrzał się po stłoczonych dokoła ludziach — był z nimi Craddock, Janissa oraz wielu techników, po czym modląc się w duchu, uruchomił zasilanie. Nie dało to żadnego efektu. Maszyna i amulet wyglądały dokładnie tak samo jak przedtem. — Czy to dostarczy iskrze energii? — wyszeptała Janissa. — Powinno ją pobudzić — odparł Raft, przesuwając wskazówkę na skali regulatora. Strzałka powędrowała za daleko. Z amuletu wystrzelił strumień światła, a równocześnie w promieniu stu stóp wokół niego mech dosłownie ożył! Widać było jak poszczególne rośliny wyginają się i pełzną, rozrastając się z nieprawdopodobną szybkością dzięki promieniowaniu pobudzonej iskry. Raft pośpiesznie przekręcił regulator. Uśmiechnął się. Widział, że maszyna spełnia swe zadanie. Teraz pozostało już tylko przekonać się, czy zdoła ona zapanować nad całym Płomieniem. Raft był przekonany, że tak, gdyż poprzez indukcję spożytkuje jego moc przeciwko niemu samemu. Niebezpieczeństwo nadeszło jednak szybciej. ROZDZIAŁ XIII LATAJĄCE DEMONY Brian Raft obudziwszy się ujrzał nad sobą twarz Janissy. Trzymana przez nią lampa rzucała dookoła mroczne cienie. — Brian! Zamrugał oczami. — Janisso, co się stało? — To Parror — odparła. — Nawiązałam kontakt z jego umysłem. Wyruszył już na poszukiwanie Płomienia. Raft zesztywniał. — Wielkie nieba! Jesteś tego pewna? Skinęła głową. Miała pociemniałe ze strachu oczy. — Jego osłona zanikła na chwilę. Wpatrywałam się właśnie w zwierciadło, gdy nagle pochwyciłam jego myśli. Podchodzi do Płomienia tajemnym przejściem. Chce go pobudzić. — Gdzie jest teraz? — Gdzieś w lesie. Nie potrafię dokładnie powiedzieć. Widziałam tylko jego zamiary i sekretne przejście, do którego zmierza. Brian, musimy go jakoś powstrzymać. — Zrobimy to — zapewnił Raft. — Obudź Craddocka, a potem pójdziemy do króla. Janissa wymknęła się z pokoju, a Raft pośpiesznie wciągnął ubranie. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Nie można było się ustrzec tak nieprzewidzianego wypadku, a jednak nurtowało go poczucie winy. Parror musiał już mieć kopię maszyny, lecz bez nieosiągalnych w Paititi materiałów jej działanie nie mogło być prawidłowe. Jeżeli Parror roznieci Płomień, ściągnie na wszystkich zagładę. We trójkę skierowali się ku apartamentowi Daruma. Pomimo nocnej pory u drzwi czuwał Vann. Wpatrywał się w nich zdziwiony, choć jego twarz nie zmieniła wyrazu. Usłyszawszy powód tak późnych odwiedzin, pozwolił im wejść. — Na wszelki wypadek pójdę jednak z wami — dodał po chwili, dogoniwszy ich w korytarzu. — Za dużo było już tu zabójstw. Mrok w komnacie Daruma rozpraszały jedynie słabe światła. Król spał pośród poduch na podwyższeniu. Ocknął się gdy tylko weszli. Sięgnął dłonią pod poduszkę, a gdy podniósł rękę, zalśnił w niej długi sztylet. W milczeniu spojrzał na przybyłych. — Broń nie będzie potrzebna — warknął Raft. — Dosyć, że Parror ma swoją, a teraz chce jej użyć. — Parror? — Darum opuścił ostrze. — Chcesz powiedzieć… Płomień? — Opowiedz mu Janisso. Dziewczyna szybko streściła przebieg wydarzeń. Król z wahaniem zmarszczył brwi. — A więc mówicie, że jego maszyna nie będzie działać? — Och, będzie, ale bez zabezpieczenia wszystko zniszczy — tłumaczył Raft. — Nasza jedyna szansa to dotrzeć na miejsce przed nim. Jeżeli nawet nie zdążymy, zabierzemy ze sobą nasz aparat. Może uda się opanować Płomień, zanim będzie za późno. — Miałem dziwny sen — wolno zaczął Darum. — Zdawało mi się, że leżę martwy, tu w moim pokoju, a nad Paititi wisi cień. Cień rzucany przez światło. Przez życie. Lecz owe światło nie mogło przywrócić mi życia, gdyż miało jedynie moc niszczenia. Zastanawiam się teraz, czy ta wizja się spełni. Jego głos był odległy i dziwny, jakby wspomnienie snu na powrót pogrążyło go w marzeniach. — Sen był prawdziwy, przynajmniej jeśli idzie o nadciągający cień — odezwała się Janissa. — Wszystkich nas czeka śmierć, o ile Parror nie zostanie powstrzymany. — Śmierć! — wymamrotał król. Można było pomyśleć, że z całej wypowiedzi dotarło do niego tylko to słowo. — Śmierć. Raft podchwycił coś znajomego w tonie miękkiego, głębokiego głosu. Kiedyś już słyszał mówiącego w ten sposób Daruma. Jeżeli szaleństwo miało ogarnąć króla właśnie teraz, w najważniejszym momencie, kiedy potrzebne było działanie i precyzyjne myślenie, mogło dojść do najgorszego. — Parror będzie przy Płomieniu przed wami — powiedział Darum monotonnym głosem. — Tyle tylko widzę. — Opuścił głowę i nagłym ruchem ukrył twarz w dłoniach. — Nic więcej nie widzę — rozległ się stłumiony szept. — Śmierć — śmierć w moim śnie. Ten pokój jest pełen śmierci! Głos stał się dziki, w poszarpanych słowach władcy dźwięczał obłęd, a jednak brzmiały przekonująco, jakby mimo szaleństwa zdawał sobie sprawę, że mówi prawdę. — Jest tutaj śmierć — wyjęczał. — Za wiele śmierci jak na jednego człowieka. Nie umrę sam. Janissa, Craddock, Raft! Nie poradzicie sobie z Płomieniem. Doznacie klęski i sprowadzicie zgubę na nas wszystkich. Musi tak być, gdyż czuję zaduch śmierci. Rafta ogarnęło przerażenie. Ze słów króla przebijało całkowite przekonanie. Przekonanie i szaleństwo. — Śmierć nad całym Paititi! — zawołał Darum, unosząc twarz, w której dziko połyskiwały niewidzące oczy. Nieoczekiwanie „Śmierć!” podchwyciły drżące struny gdzieś za zasłoną za jego plecami. Jeżeli muzyka kiedykolwiek potrafiła wyrazić słowa, to ta niosła w sobie groźbę, jej wymowa była równie jasna jak nagły błysk nagiego ostrza. Kotara rozsunęła się na boki, ukazując spowitą w woale postać Yrann z palcami zawieszonymi nad dźwięczącymi jeszcze strunami. Pozbawiona twarzy, ukryta za welonem, wyglądała jak Nora Atropos gotująca się do przecięcia nici życia Daruma. Przez moment wszyscy trwali w bezruchu. Salę przepełniło poczucie klęski, którą wszystkim wmówił szalony głos Daruma. W tym momencie, wbrew wszelkim nadziejom i rozsądkowi, nawet Craddock czy Raft wierzyli, że nie mieli szans na przeżycie. Na mgnienie oka udzielił się im obłęd króla. To, co rozegrało się później, rozumiał tylko Raft. Tylko on wiedział, co musiało się dziać w ponurej duszy Yrann. Śmierć wisiała nad Zamkiem Doirada i całym znanym jej światem. Król to powiedział i wszyscy mu uwierzyli. A ona od tak dawna czekała ze swoją zemstą. Płomień może pozbawić ją tej zemsty na zawsze — dlatego musiała działać. Struny harfy wydały ostatni dziki okrzyk. Ta sama dłoń, która przed chwilą dobyła akordu, teraz odrzuciła instrument daleko, tak że z głośnym jękiem rozbił się o podłogę. Szybko i zwinnie rzuciła się ku królewskiemu łożu. Spomiędzy fałd szaty wysunęła białą rękę — zdawać by się mogło, że ściska w niej broń, lecz ona błyskawicznie schwyciła pozostawiony przez króla sztylet i pomknęła z nim na oślep, wymachując ostrzem niby kosą. Darum był zupełnie bezbronny. Usiłował się podnieść, uskoczyć poza zasięg sztyletu, lecz uwiązł w zdradziecko splątanych jedwabiach. Zdołał jedynie wygiąć ciało, tak że pierwszy cios ześlizgnął się po żebrach, otwierając na nich szeroką ranę. Yrann w milczeniu wzniosła nóż do śmiertelnego ciosu. W tym momencie dopadł jej Raft. Poczuł jak w uścisku jego ramion ciało dziewczyny wygina się w łuk z desperacką siłą, którą zapamiętał z ich pierwszego starcia w tej samej sali. Ogarnął go niepohamowany strach, gdy zakryta woalem twarz zwróciła się ku niemu. Zaatakowała nieoczekiwanie, z iście kocią furią i ostatkiem sił zdołała się wyrwać z krępującego chwytu. Wciąż ze sztyletem w dłoni, odskoczyła do tyłu, okaleczoną twarz zwróciła w stronę króla. Darum był już na nogach i czujnie obserwował dziewczynę. Jej szansa minęła. Wiedziała o tym. Widzieli jak pod wpływem tej świadomości uchodzi energia z tego pięknego, spowitego w mgiełkę ciała. W wypełniającej komnatę napiętej ciszy usłyszeli jej głębokie westchnienie. Potem odwróciła się szybko, ciągnąc za sobą podobne pasmom dymu draperie szat i po rękojeść pogrążyła sztylet we własnym sercu! Zamarli, patrząc bez słowa, jak osuwa się na podłogę. Z wolna pojawiła się plama czerwieni w miejscu, gdzie sztylet przyszpilił szare woale do ciała. Darum wyminął Rafta i klęknął obok Yrann. Jego dłoń powędrowała ku niewidocznej spod welonu twarzy, lecz nie dotknęła przejrzystej siateczki. — Yrann? — zawołał. — Yrann? Nie poruszała się. Pośród szarości powiększała się plama czerwieni. Palce Daruma napotkały sterczącą z jej piersi rękojeść. Klęczał jeszcze chwilę pieszcząc broń tak, jakby to była sama Yrann. Nagle uścisk stężał. Wyszarpał sztylet rozpryskując wokół szkarłatne krople, po czym poderwał się płynnym, nieludzkim ruchem i stanął naprzeciw Rafta. Jego usta rozciągnęły się odsłaniając zęby, a w oczach płonął ciemny blask czystego obłędu. Wzniósł ostrze, z którego szerokim łukiem poleciały na dywan czerwone krople. Raft stał nieruchomo, a w głowie kłębiły mu się myśli. Był zbyt blisko króla i nie miał broni. Nie mógł uniknąć ciosu, chyba że zwarłby się z tym człowiekiem, lecz nie miał najmniejszych złudzeń, co do tego, kto z nich jest silniejszy. Smukłe, kocie ciało kryło w sobie straszliwą moc, a szaleństwo wzmagało je w dwójnasób. — Ocaliłeś mi życie — jego głos przypomniał świszczące warknięcie. — Wszedłeś pomiędzy nas! Wymierzyłeś w nią sztylet równie pewnie, jakby to twoja ręka ściskała żelazo. Myślisz, że życie ma teraz dla mnie jakąś wartość? — Mięśnie twarzy drgały mu w nieludzkiej złości. — Ty małpo! Darum uderzył. Spoza pleców Rafta wystrzelił cienki, lśniący promień i zgasł sięgnąwszy królewskiego gardła. Darum pochylił się do przodu. Z trudem postąpił jeszcze jeden krok, usiłował utrzymać wzniesiony nad głową sztylet… Zaskakująco nagle opuściły go wszystkie siły. Miękko, bezwładnie osunął się na jedwabie, jakby sam był kawałkiem tkaniny. Wypuściwszy z palców sztylet, sięgnął ku szyi i wyciągnął tkwiący w gardle rapier. Z rany i ust wytrysnęła krew. — Vann — wychrypiał i zakaszlał. — Vann. Walczyliśmy ze sobą przedtem — ale nigdy w ten sposób! Rozległ się ponury, głęboki głos Vanna. — Służyłem ci, Darumie, lecz przede wszystkim służę Paititi. Yrann nie była warta miłości żadnego mężczyzny. — Była taka piękna — wyszeptał król. — Nie mogła znieść myśli o tym, że umrze wraz z całym Paititi zanim zdąży mnie zabić. Zawsze mnie nienawidziła. A… a… Spróbował wykasłać zalewającą krtań krew. Uniósł się na ramionach i pociągnął o kilka stóp do przodu. Delikatnie pogładził ramię martwej dziewczyny. Jej harfa leżała tam gdzie upadła, nieruchome palce niemal jej dotykały. Przeciągnął po strunach, napełniając cichą komnatę smutnym dźwiękiem. — Zniszczyłbym Paititi — odezwał się Darum. — Prędzej zniszczyłbym cały świat niż wyrządziłbym jej krzywdę. Była taka piękna. Głowa króla opadła na miękkie ciało Yrann. Tygrysie oczy zamknęły się. Jego dłoń odnalazła i zacisnęła się na dłoni Yrann. Ich krew zmieszała się. Czerwony strumień płynął coraz wolniej… Aż wreszcie przestał. Vann zastygł w bezruchu z obwisłymi ramionami. — Ruszajcie, póki jeszcze czas — powiedział. — Zrobiłem to, aby ocalić Paititi, lecz teraz zastanawiam się, czy moja stal przebiła właściwe gardło. — Vann — zaoponowała Janissa. — Zabierz ich stąd, Janisso. Niech ci ludzie z innego świata odejdą sprzed oblicza króla. Niech powstrzymają Parrora, jeśli potrafią. — Parror? — wyszeptał Craddock. Dotknął ramienia Rafta. — Musimy się pośpieszyć. — Tak. — powiedział bezdźwięcznie Raft. Odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Pod wpływem ostatnich przeżyć jego twarz poszarzała, a po policzkach drobnymi kroplami ściekał pot. Gdy znaleźli się na zewnętrz, nie wspominali już króla. — Będziemy musieli zabrać maszynę ze sobą — stwierdził Raft. — Jest przenośna, więc może jakoś się uporamy z jej ciężarem. Potrzebne jednak będą pasy. Znaleźli odpowiednie taśmy jedwabiu, za pomocą których umocowali urządzenie na plecach Rafta. Dzięki lekkim stopom użytym do budowy ważyło mniej niż można było sądzić z jego rozmiarów. Właściwość ta bardzo im pomogła, gdyż pozwalała na szybki marsz, konieczny jeżeli chcieli ubiec Parrora. W milczeniu opuścili zamek zaciemniony na okres snu. Na zewnątrz oślepił ich chłodny, przejrzysty blask Paititi. — Zapomnieliśmy o broni — zauważył Craddock. — Teraz już za późno — odparł Raft. — Poprowadzisz nas, Janisso. Czy znasz prowadzące do Płomienia tajemne przejście? — Sądzę, że potrafię je odnaleźć. Myśli Parrora były dosyć wyraźne. Ale czeka nas długa droga. W rzeczywistości była krótsza niż oczekiwali. Nie ruszyli ku zamkowi Parrora, lecz skręcili ku strzegącej Paititi skalnej barierze. Dotarcie do podnóża skał zajęło im cztery godziny forsownego marszu. Wtedy zaczęli tracić czas, gdyż Janissa nie mogła odnaleźć zamaskowanego wejścia. — Jesteśmy w ruinach — powiedziała — należących do Pierwszej Rasy. Gdzieś tutaj powinna być podwójna kolumna. Parror myślał o niej, gdy nawiązywałam z nim kontakt. Raft bez słowa wyciągnął rękę. Janissa krzyknęła i pobiegła we wskazane miejsce. Zabrała się za obmacywanie gładkiego kamienia w poszukiwaniu zamka. Nieoczekiwanie w litej skale otworzyło się owalne wejście. Raft popatrzył za siebie, na drogę którą przebyli. — Ani śladu Parrora. Może być już przed nami albo pozostał w tyle. Wkrótce się dowiemy. — Idąc w ślady Janissy i Craddocka zniknął w otworze. Za jego plecami zamknęły się ukryte drzwi. Wbrew pozorom ciemności nie były zupełne. Chłodna, blada poświata dobywała się ze ścian, sufitu, a nawet gładkiej podłogi. Tunel ostro skręcił pod górę, a panująca w nim cisza była tak doskonała, że Raft słyszał pulsowanie własnej krwi. — Chodźmy — powiedział ładując maszynę na ramiona. Przejście w skale było skrótem wiodącym do pieczary Płomienia. Nie było długie, lecz na drodze stanęła im jeszcze jedna jaskinia. Tunel przegradzały owalne drzwi. Janissa otworzyła je z łatwością, nie zdecydowała się jednak na ich przekroczenie. Raft widział jak jej szczupła sylwetka zatrzymuje się z wahaniem, po czym wyraźnie się cofa. Nie wiedząc o co chodzi, wpadł na plecy stojącego bliżej Craddocka. — Co się dzieje? — zapytał. Janissa nie odpowiedziała. — Pierwsza Rasa — powiedział Craddock zmienionym głosem. — Pierwsza Rasa. Znajdowali się na progu jaskini oglądanej przez Rafta podczas jego wędrówki do Paititi. Chorobliwe, fioletowe światło zalewało zwieszające się ze sklepienia stalaktyty, odbijało się w lesie wysmukłych stalagmitów. Wysoko w górze, pochylona pod oszałamiającym kątem, biegła urągająca grawitacji niemal przeźroczysta rura niewidzialnej drogi. Obecnie można ją było zauważyć tylko dzięki hordom oblepiających ją stworzeń, zachowujących się tak, jakby chciały skruszyć szklistą osłonę. Potwory! Raft widział je co prawda wcześniej, lecz tylko z daleka i niezbyt wyraźnie. To co ujrzał obecnie sprawiło, że na skutek odrazy zaschło mu w gardle. Błoniastoskrzydłe istoty o potwornie zdeformowanych pyskach, zdegenerowane i przerażające, ciskały się po skąpanej w fioletowym świetle okazałej jaskini. Były potomkami Pierwszej Rasy — potężnej cywilizacji, która swego czasu wzniosła dumne zamki Paititi. I upadła, ograniczając się dziś do tego pierwotnego siedliska strachu. Zgubne promieniowanie szalejące nad Paititi, wówczas gdy dawno temu Płomień przygasł, przekształciło ją w rasę demonów. Trudno było znaleźć dwa podobne do siebie osobniki. Niektóre miały wielkie skrzydła jak nietoperze, podczas gdy inne podskakiwały nieporadnie, wlokąc tłuste, lśniące cielska pośród stalagmitów. Były wśród nich karły i były giganty. Zdarzały się też stwory wyposażone w olbrzymie ptasie łapy. W poprzek tej makabrycznej scenerii prosto jak strzelił biegła ścieżka, którą podążali — słabo połyskujące bielą pasmo, które urywało się przy przeciwległej ścianie, na wprost owalnej płyty, kryjącej niewątpliwie wyjście. — I my mamy tam dojść? — zapytał Craddock. Raft popatrzył na Janissę. Była blada, lecz zdążyła już nieco ochłonąć i przeszła spod osłony tunelu w głąb rozświetlonej fioletem jaskini. — Dobiegniemy tam — zdecydował Raft. — Jeśli uda nam się dotrzeć do tamtych drzwi, będziemy uratowani. Pomknęli w głąb jaskini dopingowani przez strach. Wokół nich stada przerażających istot żywcem wyjętych z sennego koszmaru, podskakiwały, pełzały i trzepotały się, nasuwając ludziom mimowolne myśli o potężnych czarnych pazurach rozszarpujących ich ciała. Wśród potworów zapanowało lekkie poruszenie. Widać było, że zainteresowały je biegnące postacie. Raft dostrzegł kątem oka powiększające się z każdą chwilą skupisko cieni. Do tej pory przebyli już jednak ponad połowę drogi i z każdą chwilą rosły szansę na to, że dobiegną do drzwi zanim monstra postanowią obejrzeć ich bliżej. W swych rachubach Raft nie uwzględnił stworzeń obdarzonych skrzydłami. Silne uderzenie z tyłu rzuciło go na kolana. Natychmiast zaczął się podnosić, chcąc jak najszybciej stanąć na nogi. Obejrzawszy się za siebie, Janissa dostrzegła jego kłopoty i z cichym krzykiem podbiegła, aby mu pomóc. Piekielny kształt, pokryty łuską i rogami niczym średniowieczny demon, dopadł ją w połowie drogi i zamknął w uścisku powykręcanych łap. Klnąc na czym świat stoi, Raft rzucił się naprzód zupełnie nie zważając na wczepionego w jego kark potwora. Uderzył pięścią prosto w demoniczny pysk, odrzucił stwora do tyłu. Rozległ się cienki pisk agonii. Odgłos ten podziałał na bestie niczym sygnał. Ze wszystkich stron na intruzów zwaliły się diabły Paititi. Raft upadł przywalony ciężarem cuchnących ciał. Oślepiły go fale gwałtownych mdłości, nienawiści i strachu. Jego pięści waliły w pulpowate cielska, co chwila budząc żałosne, drżące wrzaski. Odór nie do wytrzymania niemal pozbawił go tchu. Dotyk potwora za każdym razem budził w nim dreszcz odrazy. Zdawało mu się, że walczy nie z żywymi istotami, lecz z trupami, w które ktoś tchnął nędzną namiastkę życia. Nadbiegł Craddock wymachując znalezionym stalaktytem jak włócznią. Przygniatający Rafta ciężar na chwilę zelżał. Korzystając z tego, chwiejnie poderwał się na nogi i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu Janissy. Dostrzegł ją pośrodku ciżby atakujących bestii. Pozostało mu jeszcze na tyle rozsądku, że nim rzucił się jej na ratunek, zaopatrzył się najpierw w kamienny grot. Zdegenerowane stworzenia, krzyżujące się od pokoleń między sobą, były fizycznie słabe. Miały jednak ogromną przewagę liczebną i Raft uświadomił sobie, że wystarczy sama masa tych zdeformowanych ciał, aby go zmiażdżyć i wtłoczyć w ziemię. Warcząc dziko rzucił się w wir walki i dźgał na lewo i prawo zaimprowizowaną włócznią. Czuł jak ostrze rozdziera ciało. Wkrótce piski rozbrzmiewały ze zdwojoną mocą. Zalała go fala wrogów, walczących z godną szczurów zajadłością. Waląc się na plecy do ostatniej chwili usiłował jeszcze desperacko przekręcić się na bok, aby uchronić bezcenny pakunek. Na próżno. Usłyszał zgrzyt tłukącej się o kamienie podłoża maszyny. Pozostała już tylko rozpacz i ślepa nienawiść, i wrażenie, że tonie w powodzi ciał. Ale on ciągle walczył. Coś zdarło mu z pleców szczątki aparatu. Zawzięcie wywijał dookoła odłamkiem stalaktytu, aż wreszcie wyrąbał sobie nieco wolnego miejsca. Gdy zasapany i niemal nagi uniósł głowę, przekonał się, że w trakcie walki dotarli pod same drzwi. Niestety, chrzęszczące pod nogami odłamki szkła i pogięte kawałki metalu przypomniały mu o zniszczeniu maszyny mającej ocalić Paititi. Ocalał tylko długi na stopę cylinder z wypolerowanego metalu — bezpiecznik czuwający nad urządzeniem stymulującym wypływ energii. Raft schwycił go i zatknął go za pas. — Brian! — przez zgiełk przebił się głos Craddocka. — Tutaj! Raft uniósł włócznię i skierował się w jego stronę. Potwory zdążyły już poznać groźbę tkwiącą w ostrym odłamku kamienia, toteż w popłochu schodziły mu z drogi. Janis — sa była z Craddockiem, stała z nim ramię w ramię i na pierwszy rzut oka nie odniosła żadnych obrażeń. Kipiała z wściekłości, wymachując rękami jak rozzłoszczony kociak. — Drzwi — polecił Raft. — Otwórz je, Janisso. Wyrąbał jej przejście znacząc drogę czerwienią. Największe niebezpieczeństwo czaiło się w powietrzu. Parę razy Raft w ostatniej chwili unosił w górę broń, aby rozpruć ciało spadającego z fioletowej czeluści demona. Walczył w ponurym milczeniu, widząc jedynie wpatrzone w siebie przerażająco powykręcane diabelskie maski, które oblewały się purpurą po jego ciosach, a potem z jękiem agonii waliły się w dół. — Brian! — pisnęła Janissa. — Drzwi! Z niejakim zdumieniem ujrzał otwarte przejście. Craddock z rozwianym białym włosem, potykając się spiesznie zniknął po drugiej stronie. Popędzili za nim i razem wpadli w oczekujący otwór. Chwiejąc się na nogach minęli próg. Raft natychmiast zawrócił aby powstrzymać napór bestii, a w tym samym czasie Janissa wyciągnęła rękę. Owalne drzwi wskoczyły na miejsce, odcinając ich od jaskini. — One zniszczyły maszynę — powiedział przybity Raft. ROZDZIAŁ XIV WYBÓR RAFTA Craddock sapał z podniecenia. Z jego oczu przebijało zmęczenie i słabość. — Uratowałeś bezpiecznik — powiedział. — Może to wystarczy. Jeśli maszyna Parrora jest duplikatem naszej, to może mimo wszystko mamy jeszcze szansę. — Musi być, o ile ten człowiek nie jest kompletnym głupcem — odrzekł Raft. — Lecz jeszcze lepiej będzie, jeżeli powstrzymamy go zanim pobudzi Płomień. — Roześmiał się pod wpływem nagłej myśli. — Parror prawdopodobnie jest nie przed nami, lecz za nami. Jeśli będzie przechodził przez tę jaskinię, zapewne również jego aparat zostanie rozbity. — O ile nie zna innej drogi — trzeźwo zauważyła Janissa. Usiłowała doprowadzić do porządku potargany ubiór, przygładzając go delikatnymi, kocimi ruchami. Obserwując ją, Raft pomyślał, że nawet teraz zachowywała się po części jak kot. Nagle coś wstrząsnęło otaczającym ich powietrzem, a przez ciało przemknęła gorąca, tętniąca życiem wibracja. Z oddali nadpłynął przeciągły grzmot, po czym na powrót zapanowała cisza. Janissa zwróciła ku Raftowi pobladłą twarz, rozkładając ręce w geście bezsilnej rozpaczy. — To Płomień! — powiedziała. — Budzi się! Raft zaklął i pomknął przed siebie. Janissa i Craddock deptali mu po piętach. Nie mogli przegrać teraz, gdy byli już tak blisko. Tunel zdawał się ciągnąć całymi milami. Pojawiło się wyjście, lecz nim do niego dopadli jeszcze dwukrotnie odczuli ostrzegawcze drżenie, po którym rozbrzmiał głęboki grzmot. Za każdym razem efekt był silniejszy. Za każdym razem tętno budzącego się życia wyraźniejsze. Janissa zamarudziła nieco przy drzwiach. Nareszcie znalazła zamek i płyta zniknęła w ścianie. Wpadli na niewielki skalny balkon, z którego zakrzywiona rampa opadała w dół ku… ku czemu? Było ciemno, zbyt ciemno, by wyraźnie dojrzeć szczegóły. Mieli wrażenie, że zarówno w górę jak i w dół ciągnie się nieskończona pustka. A jednak dostrzegli światło. Zbyt słabe lub zbyt odległe, by ujawnić więcej niż nikłą poświatę. Raft wychylił się poza barierkę, a jego oszołomiony wzrok powędrował w dół, w dół, w dół, na samo dno świata, w niezmierzoną otchłań, gdzie migotała słaba plamka jasności. Przenikające Rafta uczucie nie miało nic wspólnego z zawrotem głowy. Opanował go strach. Czysty, głęboki i bezpodstawny. Pamiętał go dobrze. Kiedyś na Madagaskarze musiał przejść przez chatę pełną śpiących wartowników. Najmniejszy hałas, jeden fałszywy ruch, oznaczał śmiertelny cios włóczni. Wiedział, że zaraz któryś z nich się obudzi. Wyczuwał to każdą komórką mózgu, każdym skrawkiem skóry. Teraz czuł się podobnie. Tam w dole, gdzie błyskało światło, kryło się coś tak potężnie żywego, iż zdawało mu się, że stoi na wielkiej dłoni owego stworzenia. I jeszcze coś. Miejsce to było jak dżungla. Albo jak tworzące dżunglę życie. Parujące, żyzne lasy Amazonii, ryczące rzeki, całe to bujne, przeraźliwe życie rojące się w zielonym, wilgotnym upale tropików. Ślepe, odrażające i głodne. Tam w otchłani tkwiła energia szalejąca niegdyś w sercu wielkiej mgławicy, niszczyciel i stwórca — CURUPURI! — Płomień jeszcze śpi — wyszeptała Janissa. Lecz nim skończyła mówić, z otchłani podniosła się jasność. Niski dźwięk, ledwie przebijający się ponad próg słyszalności, stał się głębszy i przybrał na sile. Był już niemożliwym do zniesienia gromem, ogłuszającym rykiem, jaki towarzyszy narodzinom boga. Z opadającej ku sercu świata przepaści, z samego dna czeluści, podniósł się Płomień. Rozrastał się i piął ku górze, włócznia, wieża, góra najczystszego blasku płonąca z olśniewającą mocą. Był esencją życia. Raft czuł, jak całe jego ciało gnie się ku krzepnącemu słupowi światła. Umysł pragnął go również. Dusza ze wszystkich sił rwała się poza barierkę. Grzmot z przerażającą mocą odbił się od ścian jaskini. Płomień nabierał jasności, stał się górującym nad wszystkim lśnieniem — pulsującym żądzą, oszalałym z ekstatycznej radości życia. U jego podstawy Raft zauważył ciemniejszy kształt. Postać człowieka pochylonego nad dziwnie znajomym urządzeniem. Parror! I maszyna, którą zbudował korzystając z zapisów Pierwszej Rasy. Raft popędził w dół rampy. Gnał na złamanie karku, modląc się, żeby nie było za późno. Ta straszliwa moc nie była kontrolowana. Parror, zaślepiony przez swój egotyzm, mógł nie rozpoznać symptomów, lecz Raft wiedział, że Płomień budził się bez żadnego nadzoru. Iskra w amulecie nie zachowywała się w ten sposób. Galaktyczna potęga mgławicy szalejąca swobodnie po Paititi, a może nawet po całym świecie! Biegł w dół, obserwując narastające natężenie blasku. Płomień osiągnął boską moc, po czym zaczął przygasać. Kolumna światła niechętnie opadła w głąb przepaści. Gromy ucichły. Raft był już na szklistej, przeźroczystej posadzce jaskini. Spojrzał pod nogi i zachwiał się od nagłego zawrotu głowy. Bez widocznego oparcia tkwił nad otchłanią biorącą swój początek w płonącym wnętrzu Ziemi. Rzucił się ku Parrorowi. Parror wybiegł mu na spotkanie. Padające od dołu światło pokryło jego twarz dziwnymi cieniami. Na ręku miał szponiastą rękawicę. Gdy podszedł bliżej dało się słyszeć ciche warczenie. Raft chętnie by go zabił, lecz stłumienie Płomienia było teraz znacznie ważniejsze. Zwolnił i wyciągnął tkwiący za pasem bezpiecznik. — Parror! — krzyknął burząc ciszę, jaka nastała, gdy umilkły pioruny. — Twoją maszyną nie można sterować. Brakuje jej tego. Parror go chyba nawet nie słyszał. Parł do przodu trawiony obłąkańczą żądzą krwi, ślepy i prawie szalony od demonicznej złości, której wybuch Raft już kiedyś widział. Rozcapierzył palce zbrojne w stalowe ostrza i ciął, celując w twarz Rafta. Tym razem nie zdążył uskoczyć. Pazur rozorał mu policzek, otwierając rozległą ranę i budząc palący ból. Bezpiecznik wypadł mu z rąk. Usiłował zamknąć Parrora w uścisku, lecz śmigłe ciało ciągle było poza jego zasięgiem. Szpony uderzyły jeszcze raz i jeszcze. Straszliwy ból przeszył jego pierś i bok. Raft zajadle wymachiwał rękami, lecz Parror zręcznie unikał jego pięści. Ponownie zagrzmiało. Światło w dole przybrało na sile. Rycząc z radości Płomień wyrwał się z okowów! Języki ognia strzelały wysoko w górę, jakby chciały sięgnąć swej międzygwiezdnej kolebki. Kolejny raz błysnęły pazury. Raft poczuł pogrążające się w oku ostrze i jego pole widzenia natychmiast się zwęziło. Na wpół oślepiony, z rozdartym do kości policzkiem, z niemal odciętym nosem, na próżno starał się dopaść nieuchwytnego wroga. Nadbiegająca Janissa, rzuciła się pomiędzy nich. Parror zacisnął pięść i uderzył ją prosto w szczękę. Dziewczyna poleciała do tyłu, padła na przejrzystą podłogę i znieruchomiała. — Nauczyłeś mnie tego, Raft — warknął Parror. Raft mełł w ustach straszliwe przekleństwa. Gdyby tylko zdołał dotknąć tego uśmiechniętego diabła, zagłębić palce w jego szyi. Blask Płomienia oślepiał. Całą przestrzeń jaskini wypełniły rozszalałe pioruny. Tym razem gwiezdny ogień nie zamierzał się cofnąć. Piął się wyżej i wyżej — badawczy, radosny. Budził się do życia niepojętego dla ziemskich umysłów! Nagle Raft ze zdumieniem stwierdził, że znowu widzi parą oczu. Ustąpił też wszelki ból, rana przestała krwawić. Pochwycił błysk niedowierzania na twarzy Parrora. Uzdrowiło go promieniowanie Płomienia. Pod jego wpływem żywa tkanka regenerowała się z cudowną szybkością. Życie toczyło się szybciej. Usłyszał wykrzykującego coś Craddocka. Poprzez nieustanny łoskot pochwycił słowa lub dwa, ujrzał natomiast, że Walijczyk popędził ku odległej maszynie. W jego ręku dostrzegł cylinder bezpiecznika. Raft nigdy się nie dowiedział, co zamierzał Parror. Człowiek–kot obrócił się na pięcie, krzyknął ze złością i zrobił krok w stronę Craddocka. Tylko jeden, gdyż w tym momencie dopadł go Raft. Sprawa nie była łatwa. Raft nigdy nie walczył z jaguarem, teraz miał okazję spróbować. Przepełniająca Parrora szalona furia zmieniała go w dziką bestię. Zielone oczy płonęły nienawiścią i żądzą krwi. Zasapani, spleceni w zażartej walce, obaj zwalili się na podłogę. Płomień stał się jeszcze wyższy. Każdy grzmot odzywał się bolesnym echem pod czaszką Rafta. W jego mózgu płonęło nie dające cienia, między galaktyczne światło. Pazury darły mu twarz, a rany natychmiast się zabliźniały. Ogarnięty żądzą mordu na równi z Parrorem, Raft zebrał wszystkie siły i uniósł się na kolana. Nawet jego przeciwnik nie zdołał mu w tym przeszkodzić. Przez długą, purpurową sekundę na całym świecie nie było niczego oprócz splamionej czerwienią rękawicy. Złapał ramię Parrora chwytem judo i złamał je z dziką radością, przytrzymywał nieruchomo przez chwilę. Tyle starczyło, by potęga Płomienia doprowadziła do zrostu kości i tkanek, ale teraz przedramię Parrora wraz z nadgarstkiem sterczały w bok pod nieprawdopodobnym kątem. Walczył jednak dalej, pomagając sobie zębami, paznokciami i nogami, chociaż palce Rafta wpiły się głęboko w jego gardło. Nie zważając na to, szarpał się ze ślepą zajadłością właściwą swemu gatunkowi, aż w końcu nawet Płomień nie był w stanie przywrócić życia jego zmaltretowanemu ciału. Dopiero wówczas Raft się rozejrzał. W odległym końcu jaskini, niebezpiecznie blisko podstawy Płomienia, stała na trójnogu maszyna. Posuwając się z trudem, jak człowiek idący pod silny wiatr, podchodził do niej Craddock? Craddock? Wygląd tego człowieka sprawił, że Raft wstrzymał oddech. Zarys jego postaci zmieniał się dosłownie w oczach. Raft przypomniał sobie okaleczone dłonie Craddocka i potęgę, która je zniszczyła, tę samą z gwiazd zrodzoną energię, jaka obecnie grzmiała w jaskini płonącą ekstazą budzącej się świadomości. Postać ciągle jeszcze ściskała w ręku bezpiecznik. Raft poderwał się na nogi. Zaczął gonić Craddocka, odległość była jednak zbyt wielka. Zbliżająca się do maszyny istota wyglądała wprost fantastycznie. To nie był Craddock. To nie był już nawet człowiek. Żywe ciało kipiało, zmieniało się nieustannie, posłuszne potwornej sile zdolnej stworzyć całe wszechświaty. Wreszcie coś zupełnie nieludzkiego pełzało chwiejnie wprost na pracujące pełną mocą źródło promieniowania. A przecież w dalszym ciągu przyświecał mu ludzki cel. Stworzenie podeszło do maszyny i znieruchomiało na chwilę zakładając bezpiecznik. Tuż za nim ryczał Curupuri z furią żywiołu wylewając z przepaści kaskady płomieni. Nadeszła chwila zupełnego obłędu, kiedy potęga galaktyk z pełną mocą zamanifestowała swą obecność w jaskini. Jedna chwila — i grzmoty zamilkły. Płomień drgnął raz i drugi, po czym się skurczył. Niemal z ludzkim westchnieniem ognie życia przygasły i niknęły w czeluściach wielkiej przepaści. Wkrótce daleko w dole świeciła już tylko mała plamka światła — ślad nie dającego się ugasić żaru. Opanowany! Ogień, który przybył z gwiazd został opanowany. Zamknięty, zniewolony — przez ciało, w które dawno, dawno temu on sam tchnął życie… Janissa drgnęła. W jej oczach pojawił się strach. Z pomocą Rafta stanęła na nogi i popatrzyła dokoła. Potem jej wzrok powrócił do Rafta. — Już po wszystkim, Janisso — powiedział. — Płomień usnął. — Maszyna działa? — Tak. Parrorowi udało się zmontować duplikat. Brakowało mu tylko bezpiecznika. Gdy tylko Craddock go założył wszystko wróciło do normy. — A co z Craddockiem? — Nie żyje — cicho powiedział Raft. — Przypuszczam, że umarł ponieważ musiał. Człowiek, który kiedyś pobudził Płomień zginął, aby go teraz stłumić. Tylko, że tym razem niebezpieczeństwo zostało zażegnane na zawsze. Przypatrywała się mu w milczeniu. — Potrzebna była taka właśnie maszyna — powiedział. — Pierwsza Rasa miała rację. Gdyby nie zwlekali tak długo z budową własnego urządzenia, nigdy nie zmieniliby się w potwory. W każdym bądź razie Płomień będzie płonąć i wysyłać swoje promieniowanie zawsze. I zawsze w normalnym tempie. — W normalnym? Raft skinął głową. — Zmieniłem nieco skalę. Wskazówkę ustawiłem nie w punkcie krytycznym, ale tak, aby metabolizm w Paititi miał taką samą szybkość jak metabolizm w moim świecie. Nie ma już dłużej bariery. Talizmany stały się niepotrzebne. — Mogę żyć w twoim świecie? I nie będę — zwolniona? — Twój świat lub mój Janisso — przytaknął. — Możesz wybierać. Ale ona już wybrała. Tak samo zresztą jak i Raft. Pomyślał, że decyzja zapadła dawno temu, gdy po raz pierwszy ujrzał Janissę w małym lusterku. Poprzez mile pustkowia przyciągała go do zagubionej krainy, gdzie żarzył się przybyły z nieskończoności Płomień. Szczerze mówiąc nie miał innego wyboru. Problemy jakie może przynieść przyszłość, dadzą się jakoś rozwiązać. — Nie musimy wracać przez jaskinię potworów — odezwała się dziewczyna. — Na niewidzialną drogę możemy wejść bezpośrednio stąd. Ich wargi spotkały się. W głowie kotłowała mu się myśl: Mój świat wyda ci się dziwny, Janisso. Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Myślę, że sobie poradzę, bo przecież cię kocham. Ale czy czasem obejrzysz się za siebie i przypomnisz? Czy będziesz pamiętać Paititi i podpierające niebo ogromne drzewa? Czy zapamiętasz zamek nad przepaścią Doirada, gdzie zawsze wisi w powietrzu opar znad wodospadu? Czy dziedzictwo jaguara wzburzy twą krew, Janisso, wspomnieniami których nie będę mógł z tobą dzielić? Czy znajdziesz zadowolenie w moim świecie? W milczeniu pozwolił prowadzić się Janissie ku drodze wiodącej do wolności, gdzie czekało na nich nieznane przeznaczenie. Ale ciepła dłoń dziewczyny dotknęła jego dłoni i to, w tym momencie, była wystarczająca odpowiedź dla nich obojga.