Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie
Szczegóły |
Tytuł |
Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
anna czekanowicz
Więzienie jest tylko
we mnie
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Anna Czekanowicz urodziła się w 1952 roku w Sopocie. Studiuje na Wydziale
Humanistycznym
Uniwersytetu Gdańskiego. Należy do grupy poetyckiej „Wspólność”. Opublikowała
arkusz poetycki pt. ,,Ktoś kogo nie ma” (wydawca: RU SZSP przy PWSSP pod
patronatem
GTPS, Gdańsk 1976). Współredaguje Zeszyty Koła Naukowego Polonistów
„Litteraria”.
Panu Zdzisławowi Berwaldtowi
próba biografii
Przepowiadam
??Codziennie ścielę łóżko
i układam w nim moje dzieci
Ludzie mówią, że to nie dzieci
że to marzenia tak się do mnie tulą
??Chodzę też ulicami
i pilnie nasłuchuję
jak tramwaje zgrzytają po szynach
to prawda boję się hałasu
??Wiele czasu poświęcam samej sobie
wtedy myślę jak powinnam
Na szczęście szybko zapominam
i znowu obgryzam paznokcie
??Wiem będzie jeszcze kilka dni
takich które nic nie przyniosą
Wiem popełniam małe przestępstwa
dlatego że tak robią inni
Wiem jak to się skończy
8
Ktoś kiedyś powiedział...
Przychodzą moi przyjaciele
dostatni czuli i łagodni
ściskają dłonie plotą słowa
w muzyce grają uśmiechami
Niecierpliwością zaszczuwają
i dają żyć ja myślę żyć
Są nienagannie zasłuchani
w swym opętaniu manią kartek
ślinionym palcem przerzucanych
Jedzą po troszku nic nie widać
spijają tylko kroplę krwi
Krztuszą się widzę spazm ich gardeł
gdy się trącają kieliszkami
kiedy butelkę przechylają
Mówią specialité de la maison
.................................................
Potem zgubieni w tłumie ludzi
w głuchy telefon zamienieni
odchodzą moi przyjaciele
Mam myślę swój jesienny fart
A może ja wróżka Morgana...
Nie mam nadziei
Nie mogę już nawet wahać się
To prawda wyssanej pustki
bezgranica między poczęciem a skonem
Nie boję się już
Nie mogę już nawet pragnąć
Tak samo nie wiem co to znaczy śmierć
Jak wy nie wiecie co to znaczy życie
Na tej ostatniej pustyni
gdzie pełna piasku słońca i mar
myślałam że ten kubek wody
który zbliżył się do moich ust
jest nie tylko fatamorganą
(miraż złożony tworzący obraz
wielokrotnie pojawiający się
na skutek załamania światła)
A może ja wróżka Morgana
już w micie przypisana Arturowi
królowi okrągłego stołu
Tak samo poddana światu
jak wolna przed sobą
Tak samo nieznana i konwencjonalna
Nie mam nadziei
ja sen i marzenie
(Baudelaire mówi dziecko mgły)
rozdźwięk między śmiercią a rozwiązaniem
w wydumanym lęku i rozpaczy
w niemożności porozumienia
dla którego nie ma miejsca
nigdzie w was i we mnie
Istniejąca tylko tyle
ile waszej wiary
w oczach i w rękach
ile waszej wiary
zostało jeszcze dla mnie
Nie mam terapii
dla tylu chybionych
i uparcie odnawianych istnień
Nie mam odpowiedzi
ale żeby wzruszać ramionami
To ??proste
Nie można niczego podarować
tam stoi powietrze za oknem
zagłuszam zagłuszam głupie słowa
Nie mogę być sama z sobą dzisiaj
nie mogę dla siebie patrzeć wiersza pisać
wciąż jesteś wciąż jesteś gdzie jesteś
Najwięcej jest życia tutaj
od drzwi do okna od pieca do kąta
pamiętam pamiętam pamiętasz
Te domy te światła ci ludzie
to przecież nie chodzi o pustkę
odkładam dokładam przekładam
Wciąż dalej do ciebie do siebie
uciekam uciekam uciekaj
cóż nie wiem wciąż nie wiem nic nie wiem
Miłość?
Szukam drzwi na wylot
przez które mogłabym
przyjść do ciebie wreszcie
Ale one ciągle wahają się
To straszliwa zbrodnia
wciąż na moich oczach
pozostaje bielmem milczenia
A drzewa jak co roku
nigdy nie zamilkną
Może one ci powiedzą
o moim życiu
w którym tak blisko jesteś
i tak za światem zarazem
Samochody już jadą po chodnikach
a ja mogę krużgankami tylko
ciągle wymykać się śmierci
i szukać życia w tobie
w twoich przytuleniach oczu
aż gdy mnie odepchną
Wtedy już będę mogła
wejść na chodnik
bez lęku przed ukojeniem
(Jak czuje się człowiek
który nie ma nic do stracenia
w budkach telefonicznych
które głucho milczą)
Otrzyj z oczu łzy
będziemy kiedyś razem
Tylko my kochankowie
kiepskiego melodramatu
Już nie symbol miłości
nie niechęć pożądania
nie czułość bez nadziei
Nic ludzkiego nawet
Tylko sen
w naszych oczach sen
przeniesiony sen
Albo
„Medre alors, to niech się utopi”
Cortazar
Nieszczęście ugania się
za odtwarzaniem obrazów
wszystkiego co kiedyś
aż nie można już więcej wytrzymać...
Co za bzdura!
Można by się nawzajem pocieszać
...zdarza się to codziennie...
Można nauczyć się mieć takie brwi
i taki głos jakiego oczekują
Albo zdjąć ze ściany obraz
i poprzestawiać książki na półkach
sprzedać kołdrę
i potłuc lustra
Zburzyć zwykły porządek
Albo odtworzyć warunki optymalne
i czekać mniej burzliwych czasów
z umiarkowaniem zbyt trudnym
Albo powiedzieć
chodźmy na górę
i pójść przodem
Albo wyjechać
Albo włożyć płaszcz i szczotkę do zębów
do rękawiczki
i czekać aż przyjdzie
Albo
Gra
Dlaczego nie powiedzieć
słowa co nie znaczy
Więc dlaczego nie powiedzieć
skoro brzmi tak pusto
Dlaczego mi uciekasz
skoro cię nie gonię
Dlaczego się śmiejemy z rozoranych blizn
A jednak przecież czuję jak wybucha świt
w konfidencjonalnym obrzmieniu moich sennych powiek
i taka zdumiona: więc to ty
wypisany na moim czole
Czy wszyscy już wiedzą?
że nie mogę ci pomóc
że nie będę się bronić
Tout ŕ fait
I z tak dużym trudem
poukładane klocki
rozsypały się
Czy są jakiekolwiek nowe myśli
które mogłabym sprzedać
Ciągle obracam się w kręgu
skonwencjonalizowanych gestów
choć każdym z nich chcę zaprzeczyć
jakiejkolwiek konwencjonalności
A przecież kocham cię równie nienagannie
jak każdego z mężczyzn
którego dotykały moje usta
równie nienagannie
jak miliony kobiet na świecie
które mają odwagę powiedzieć
mój jedyny z najbardziej niewinną minką
równie nienagannie jak zawsze
kiedy odbijam się od zamkniętych drzwi
choć pozwalają mi zajrzeć
do środka ukrytego za okiem judasza
A ja nie znając pokory ustępowania
przyklejam do niego swoje oko
i wtedy już patrzymy razem
Judasz i ja
Czarodziejstwo
Motto:
„Powiem z ręką na sercu: jam
Niepodobna do wielkich dam!
Buntownica czołem i trzewiem”.
Maryna Cwietajewa
Sen w anielskim lenistwie podmuchu
Myślisz, że mdlejesz... Oczy masz przymknięte
Dreszcz jakiś przenika ciepło twoich powiek
jakbyś mą chustę czerwoną rzuconą pamiętał
Choć ja to nie róża, która głowę chyli
bom coraz bliższa gibkości sennych pnączy
O, mój drogi towarzyszu milczenia
niech dwie fale potulne niebo z ziemią złączy
Bunt, który spopiela chleb darowanej przyjaźni
aby w świecie było tylko nas dwoje
ty i świat... jednakowo ważni
Z wichrem we krwi jeszcze szukam życia
supłam, choć wiem, że go nie rozpłaczę
w zasłony świadomości własnej spowita
Zapisek
Dwie moje dłonie
cóżem ja winna
I cztery ściany
spętane nogi
Dotykam twarzy
odgarniam fale
oczy przymykam
pociągam nosem
Gdzie pójść w ten dzień obłąkany,
w ten wieczór pusty? Siedzę tak zwiędła
jak lalka z szmatek, paznokcie
liczę, ćmię papierosy, łóżko układam
i szarpię włosy
Pociągam nosem
oczy przymykam
odgarniam fale
Dotykam twarzy
spętane nogi
I cztery ściany
cóżem ja winna
dwie moje dłonie
Odwilż w mieście trwa...
Nie obchodzi mnie tajemnica,
nawet gdyby istniała.
Wydaję się czymś niezwykłym?
Dla tych, wierzących naiwnie w powinność,
Tajemnica ta nie byłaby obojętna.
Puszczony luzem koń, stary i siwy,
krąży bez przerwy wkoło.
I to ma być wdzięczność?
Że w wielkim mieście nie znajdę szczęścia
zwłaszcza gdy mnie tu nie będzie?
Marzenie, które zdołało uwieść więźnia.
Obojętność wobec rzeczywistości,
A w głębi zmęczenia tylko stanowczość
kogoś, kto widzi możliwość rozwiązania sytuacji.
Nerwy nie wytrzymały.
Radosny powrót do rzeczywistości,
o której umierając nie wie się, że była dramatyczna.
I ta nieprawdopodobna nadzieja,
że moje słowa nie pociągną za sobą następstw.
Epizod mojego życia,
o którego konsekwencjach będzie można pomyśleć później.
Ballada o szczęśliwym dniu
??Jaką znasz śmierć?
??W tańcu mam jeszcze ruchy dziewczęce
i podobno nie mam szczęścia
Słońce mnie dusi
na powietrzu nie mogę złapać tchu
Chcę myśleć że opłaca się śmierć
??Jaką znasz śmierć?
??W więzieniach gwałci się kobiety
Rozwieszam pieluchy w oknie kuchennym
Tak często miewam zawroty głowy
ale zabić mogę strach jedną pastylką
Chcę myśleć że jestem wykończona
??Jaką znasz śmierć?
??W czasie deszczu lubię siedzieć na dachu
łowię krople w pełną gorącej kawy filiżankę
patrzę jak ryby skaczą w tym ukropie
Już od tak dawna nic nie jadłam
Chcę myśleć że przykryją mi powieki dwoma pieniążkami
??Jaką znasz śmierć?
Lubię sok wiśni gdy cieknie po dłoniach
wtedy czuję że pokonam mury
Nie doniosę nigdy mego dziecka
nie mam zamiaru w nic się wtrącać
Chcę myśleć że umrę bez wzruszenia ramion
Chcę myśleć że nie utopią mnie w wannie
Chce myśleć że nie strzelą mi w brzuch
Chcę myśleć ze nie wypadnę z okna
Chcę myśleć że nie mam złudzeń
Chcę wierzyć że jeszcze nie czas
Naciśnij klamkę...
I
Te zapuchnięte szyby
Jak oczy człowieka
któremu dane było wysoko nosić nos
gdy nastąpiło krótkie spięcie sensu
Deptać pracowicie płyty chodnika
by zderzyć się z nieuniknionym
które czeka za każdą szybą
w każdym wielkim mieście
Ta szyba odbita jego twarz
i tę nicość tkwiącą poza sobą
Szydercza patrzyła ku niemu
poza nim wbrew niemu
aż on zgasił swoje oczy
II
Każdy w swojej twarzy
w linii brwi i układzie ust
zapisane ma:
Na początku było słowo
majaczenie sensu świata
pierwotny dzień stworzenia
Jednak nie słowo universum
ale jakkolwiek proste
zmienne bez przerwy co chwila
(Nie ma świadomości bez pamięci
Ciągu stanu bez dodawania)
Na tym polega trwanie
Oto ironia dramatyczna Keneth Burke’a
Komentarz liryczny nie nazwanemu bohaterowi
minionego dnia
Odszedł
A przecież kochał
Przecież on nas kochał
nawet jeżeli nie była to miłość zrodzona przez natchnienie...
Mówił że syfilis przekreślił wielkość naszych rodów
i że trudno przez całe życie nosić tęsknotę za czymś niemal
ułudnym
(i chęć wyrażenia tego w nowych słowach
wtedy kiedy należy się do pierwotnych krain)
Odszedł
A przecież chciał porzucić wszystko co było nazbyt
powszednie
z góry przyjmując kompromis
niemożność podboju żadnego ze światów
Uciekł od nas
bo był stworzony do wielkości
bo nie chciał być śmiertelnie rażony
naszą nieugaszoną tęsknotą za codziennością
Zardzewiało mu serce
i teraz nie wiemy nawet czy wolno nam się modlić(?)
A jeśli mówię nieskładnie (II)
Nie byłeś nigdy w L (...)
powietrze tętni tam pewnie inaczej
słońce przyćmione ulice brudne
włóczący się ludzie...
Nie byłeś nigdy w L (...)
wiatr stuka tam okiennicami
i knajpa piątej kategorii
cicho stąpające zaułki...
Nie byłeś nigdy w L (!!!)
nie widziałeś rzeki
ni mostu ani nawet drzewa
nie leżałeś na łące przy szosie
nie wiesz jak życie tam mija
Słowo końca nie ma
kołysze ciepły sen
ostatnią ucieczkę od do
Nie byłeś nigdy w L (...)
zamknięty w dyktaturze życia
przerzucasz kartki przemijania
Stawiasz palcami strzelistą figurę słowa
a świat obok ciebie idzie obojętny
Sam wieścisz ciągły niepokój snu
??ostatniej i już minionej ucieczki
Sam jeden upijasz się
mieszanką byle jakich dni
Sam opadasz opadasz opadasz
??skoro nakazali ci
(Bądź wierny Idź)
Sam opuszczasz samego siebie
skoro wiesz przecież:
Nie byłeś nigdy w L (...)
i umrzesz jak twój wiersz który
nigdy nie będzie w L (...)
Cóż może kat wiedzieć o wolności...
Nic zna całej prawdy o człowieku
zna swoją prawdę
kunsztownych lub spartaczonych śmierci
zdrowych śmierci
chłopców którzy oddawali mu się w ramiona
dla jednej czerwonej kiecki
imponujących śmierci
tych którzy krzyczeli coś o idei
w gębę pierwszego tramwaju
samotnych śmierci
tych którzy nie mogli krzyczeć z pogardy
kiedy pluli mu w twarz wódką
pokornych śmierci
tych którzy umierali o świcie
nie mając już żadnego papierosa
Nie rozumie
co dzieje się ze światem
Jego strach jest zbyt wielki
Strach który prowadzi jego ręce
przyzwyczaił go nawet do rzeczy godnych pogardy
Czas już najwyższy umrzeć
To jedyna sztuka
której dziś poniekąd
musimy się uczyć
Czas mówi słowami jak miłość...
I
Przecież ten świat w którym żyjemy to więzienie
I w zmierzchu człowiek śmiercią oddycha
I jak nam nieść zasłonę nieba ciężką
I niech kto powie co się dzieje ze mną
Mogę tylko współwięźniom śpiewać
bez sił palcami drapiąc piach...
Do nas przychodzi tylko mały skrzat
I odchodzi gdy skończy ssać cukierki
I nawet on nie koi żadnej naszej rany
Czy wszystko jak niegdyś?
Zostanie tylko milczące błogosławieństwo
los tych co wiele pragną choć słowo nic nie znaczy
I chcą pogodzić się z nieistniejącym
Więc skąd ten smutek?
II
Nie z salonowego wdzięku
w tym wierszu co jak twój żal Kochany
Trudno oddychać i bez snu śnić
Czy ta ja to też ja?
Na tej słotnej ulicy która milczy
i która płonie nawet w taki deszcz
aż głos się łamie i oczy nawet uciekają w płacz
Lecz potem znowu mam odwagę przeglądać się w niebie
z którego kiwa zbiedzony pustelnik
że to w tych oczach niby taka rozpacz
stygnąca taka że tchu mu nie stało
Wszystko dla wszystkich takim niepokojem
jak dla Kasandry puste źrenice bezzasadnych prawd
III
Kruche moje dłonie
lecz weź co daję bo się boję tak
że co tu kryć żłopać te koktajle
wielkie nic po którym większy jeszcze strach
Uzdrów od niepamięci
z której nie sposób wyjść i trudno wejść
jak z ludzkich ust
które zachowują kształt ostatniego wypowiedzianego słowa
przegryzionego jak moneta
której nie starcza sił na samą siebie
tak jakby nie wypuszczono na wolność
i odebrano ostatnią nadzieję
I nie mów że poezja to marzenie
które bełkocze już na śmierć skazany
płaczu i paru słów wypowiedzianych
które w szaleństwie wciąż powtarzał
Nie wiedząc co nie rozumiejąc jak
lecz gdzieś gdziekolwiek bądź i kiedy bądź na pewno
26
Szkoła
Daj ulgę naprężonym nerwom
zgaś papierosa
zapomnij że istnieje coś takiego
jak możliwość dyskusji
Przelicz wszystkie swoje cnoty
zwróć uwagę na powściągliwość w słowach
pamiętaj że zawsze można zachować umiar
(nakazy przełożonych pojawiają się
tylko w sytuacjach wyjątkowych)
Nie stawiaj rzeczy drugorzędnych
w pierwszym szeregu z ważniejszymi
Świat na ciebie patrzy i
.............. oczekuje
Z cyklu „Poeci”
Blaise Cendrars
Bezręki mężczyzna
łowca wielorybów
cyrkowiec żołnierz
Moskwa Nowy Jork
poszukiwacz złota
wynalazca
korespondent wojenny
Chiny Mongolia
posługacz w Persji
Blaise Cendrars
najpiękniejszy wiersz o miłości
Maryna Cwietajewa
Chyba chciałam wierzyć
Rewolucja wykończyła moich najbliższych
zabrała mi resztki urody
i mizerną wiedzę
o kobiecych zwiewnych strojach
Chyba chciałam wierzyć
Uciekłam ale po to by powrócić
Rewolucja dała wiele siły innym poetom
i znieść nie mogłam szczekania
emigracyjnych dzienników
Chyba chciałam wierzyć
W Europie nie było miejsca
dla takich jak ja
subtelnych poetek
które nocami zarabiały na chleb
Chyba chciałam wierzyć
kiedy wysiadając z pociągu
zobaczyłam ze nikt na mnie nie czeka
Tadeusz Borowski
Cóż znaczę dzisiaj
pojedynczy człowiek
w akademickich sporach starty
Ironia losu ten mój gest
który nieść chciałem w teraźniejszość
prawdę ??pryszczaty idealizm
skołysał się w milczenia grze
Jesteśmy przecież z jednego domu
wszystkiemu wszystkim sobie obcy
prowincjonalni marzyciele
co jedno tylko mogą: umrzeć
i potem już stokrotnie
umrzeć umierać gonić śmierć
Tak rzucić w nasz tragiczny dzień
wspólny miłością krwi ostatni haust
Dylan Thomas
Mówicie że utopiłem siebie
w tych hektolitrach wódki
w knajpach Ameryki
Mówicie że to nie siła ducha
kazała mi pisać urodzinowe wiersze
i czuć własną śmierć
Mówicie zdegenerowany geniusz
włóczący ciągle własny brud
szczerzący zepsute zęby
Dość Nie jesteście lepsi
skoro nie wiecie że świadomość klęski
nie czyni wygodniejszą
prawdy ??drogi bez celu
Jean Poul Sartre
Odejdź od drzwi
po cóż dotykać klamki
i tak są zamknięte
Musisz sobie wyrwać język
Musisz wyłupić sobie oczy
Obciąć dłonie
Musisz wyrwać język
Przede wszystkim chyba język
Wtedy być może ...
... będziesz wolny
sen i lęk
Lęk twojego snu
Jak gdybyś wczoraj wyśnił dzień dzisiejszy
samotność twoja od szyby odbija
po latach znając posmak snu swojego
zapadasz w dźwięki wspomnień
Pamięć na śmierć przeznaczonych
obrazów już nie wróci życia oczom twoim
Nieruchomo patrzysz
jakby lękając się zmącić sen
została jawa został dzień
choć noc odchodzi choć zabrali sen
I jednostajny szelest kroków?
Odchodzisz pełen oczu
w których czytałeś lęk
I śmiech cię męczy
z tej troski cudzej
którą przecież prześniłeś dziś?
„Dulle Griet”
(z obrazu Breugla)
Uchyliłam rąbka tajemnicy
mijam was kiedy ziarno sieję
a niektórych zagarniani mej spódnicy skrajem
Nie lubię kiedy patrzycie mi w twarz
jest tępa nieruchoma brzydka mówicie
a przecież niejednemu mignęła nieskończoność
kiedy spojrzał prosto w moje oko
Nie widzę was między jednym a drugim stąpnięciem
Gdy mrowicie się u wejść do swoich nor
słyszę tylko niepotrzebną krzątaninę
która przecież nie może zgasić łuny
Kochani kochani więc po cóż mnie wołacie
Przyszłam jestem idę sprawiedliwa
chcę dotknąć każdego z was z osobna
Moje dłonie moje dłonie
muszę ogrzać moje dłonie
Nie mówcie już nigdy szalona
Kochana starsza pani...
Wyobrażam ją sobie w staroświeckich fioletach
pełną wiary w chrześcijańskie powołanie kobiety
którą uciążliwy los skazał na znoszenie obcego ciała
tego bydlaka mężczyzny
(z jak cudownym wstrętem wypowiada to słowo)
Wyobrażam ją sobie zawsze starannie upudrowaną
bardzo uczuciową niewykształconą trochę śmieszną
melancholijnie głaszczącą linię swego brzucha
który wydał wspaniałych czterech synów
(to tylko przypadek że ten bydlak maczał w tym palce)
Wyobrażam ją sobie z godnością wyprostowaną
dziewiczą damę jaką może być tylko ona sama
pełną przekonania że kazanie jest najlepszą metodą
porozumienia
głęboko przywiązaną do myśli o pięknie starzenia się
(chociażby dlatego że temu bydlakowi Bóg poskąpił tej łaski)
37
Śmierć
Tam w kącie pokoju
z rozpiętej sukni wysuwa białą pierś
i łagodnie oczami przyzywa
ciebie by nakarmić swój strach
Widzisz ją tam na starym barłogu
ohydną piękną staruchę dziewczynę
czeszącą srebro włosów
odgarniającą nieznośną czerń znad czoła
Widzisz ją tam pod białym prześcieradłem
jak obiecuje kuszące pieszczoty
zsuwając suknię z kolan po okrągłym udzie
po podwiązki zielonej przeraźliwy grzech
Widzisz ją w blasku świecy
jak opłata cię ramionami
zatapia zęby w miąższu uchylonych ust
Widzisz ją jak usypia...
Jestem przy tobie
Po ulicy Świętojańskiej
swą królewnę wiódł Antoni
Idź prościutko moja duszko
Niebo patrzy na cię z góry
Stopom swoim pozwól płynąć
delikatnie po złym bruku
Suknię choć nie atłasową
noś jak zwykle z roztargnieniem
Dłoń twa cierpnie w mojej dłoni.,
...ja prowadzę cię bezpiecznie
choć twe oczy czernią
płótna ślepną przewiązane
Pan nasz czeka już na ciebie
tam u kresu tej ulicy
gdzie tłum rojny się gromadzi
gdzie drwa rąbią drzazgi lecą
Nic się nie bój mała sójko
Drżysz od zimna z niepokoju
że przygarną cię płomienie
że zaboli nim wyrośniesz
w pomnik sobie na pociechę
że Pan dobry cię zabierze
ciebie światło oczu moich
Po ulicy Świętojańskiej
swą królewnę wiódł Antoni
Czarnowłosa Jeannie
„Tysiąc lat to tak niewiele, by posiąść to.
co się kocha, tak niewiele, żeby płakać!...”
Charles Nodier
Czarnowłosa Jeannie
przewoźniczka znad jeziora Fyne
wie już dzisiaj że pewnego dnia
będzie to na pewno wtorek
ludzie zwyczajnie wstaną
jak zawsze do pracy
Mąż jej Dougal powiosłuje
na poszukiwanie błękitnych ryb
w tym samym czasie inni
mdlejącymi jeszcze ze snu rękami
poprawią ułożone w stos poduszki
a jej nie będzie już wśród żywych
Spostrzeże to pierwszy kto
podejdzie do jej posłania
Nie wie jaki wykona ruch
bo nie będzie to Charles Nodier
bibliotekarz arsenału
nie będzie to też ukochany
złotowłosy chochlik z Argyle
ani John Trilby Mac-FarIane
na wieki ukryty w galerii w Balvagh
Na pewno przerazi się gdy aż z bliska tak
zobaczy miłość i miłosierdzie
zaklęte w ustach pięknej Jeannie
„Zielona sukienka”
Było tak
Ich kilku
i ona z nimi jedna
Szalona szeptały kobiety szare
niemłoda dumali mężczyźni przed telewizorem
Dzieci się jej bały
Jej głowa plonie mówił syn stróża
Chodziła tuż pod ścianami domów
Nie trzeba drażnić ludzi uczyła ją matka
Ale zawsze ulicznicy urządzali
przeraźliwy koncert gwizdów
gdy tylko zobaczyli zieleń jej sukni
Biegiem dopadała bramy
i już tylko pięty bębniły po schodach
a może łzy gdy przed drzwiami
jej mężczyźni brali ją w ramiona
i wodząc palcami po zakurzonych policzkach
szeptali czule że nie trzeba tak
Było ich kilku
silni i młodzi
Kobiety wyjmując dłonie z mydlin piękni wzdychały
mężczyźni tylko gniewnie burczeli
Syn stróża mówił że gdyby miał takich braci
ojciec nie obrywałby mu uszu
Kiedy wyprostowani odmierzali chodnik
ulicznicy razem z węglem
spadali w mrok piwnicy
Mówili tylko o niej Gdy ją znaleźli
zasypiała w ramionach przechodniów
Każdy nazywał ją innym imieniem
i każdy chciał jej dać nową
choć taką samą zieloną suknię
Każdy marzył o nadejściu zmierzchu
kiedy w progu domu usłyszy
wyszeptane tylko swoje imię
i poczuje mocne kobiece ramiona wokół swojej szyi
A może było inaczej..
42
Martwa z pragnienia
(zapis jednego zdarzenia)
l.
I wtedy ona weszła
usiadła na tym stołku
o tam w rogu przy barze
I wie pan takim twardym
metalicznym głosem zawołała
Barman aż się wystraszyłem
No to dałem jej tę szklankę wody
łzy kapały jej do tej szklanki
i śpiewała cichutko pod nosem
nie mogłem dosłyszeć
wie pan ucho mi nawaliło
jak w 44 pocisk gruchnął w dom
A ona kiwała się na stołku
aż wie pan bałem się że spadnie
i chichotała i uśmiechała się
ale te łzy to ciągle kapały
Potem popatrzyła na wszystkich
tych co wtedy byli w barze
i głośno kichnęła aż wie pan
zatrzęsły się jej cycuszki pod
obcisłą sukienką chyba była szara
i dalej siedziała chyba z pół godziny
nim spadła z tego stołka
Ja nie wiem czemu spadła
Ja nic słowo daję nie widziałem
bo to wie pan tylu gości w barze
byłem zajęty no i teraz pan mi
2.
Nigdy przedtem nie widzieliśmy jej
prawda Wacek ale to była babka
to była ładna kobieta aż kolega
cmoknął kiedy weszła tutaj
prawda Wacek a mnie to nawet
tak trochę mdliło Ale to pewno
wariatka jaka albo co żeby
Każdy facet by na nią poleciał
A ona głupia
3.
Och szanowny panie jaka była
mnie pan starej pyta
a któż z nas może powiedzieć coś
o nich młodych Im bliżej jesteśmy
tym dalej Jaka była
Dobre dziecko Pracowała ciężko
utrzymywała mnie i męża
Dla każdego zawsze miała dobre słowo
nawet dla tej staruchy która
ciągle wyrzuca śmieci przez okno
aż nawet się czasami na nią gniewałam
a ona mówiła Tolerancja mamo
Używała często takich dziwnych słów
których nie rozumiałam bo my prości
Jaka była O co to to nie
żadnych mężczyzn Zawsze prosto
z pracy do domu Wie pan szanowny panie
ona biedactwo chyba po prostu
nie miała czasu na mężczyzn
i chyba tak do końca ich nie lubiła
zawsze w każdym razie mówiła o nich źle
Nie rozumiałam tego bo przecież
my z mężem już trzydzieści lat
Chwała Bogu się kochamy
4.
Nienaganny pracownik tak proszę pana
Złego słowa tak nie o życiu prywatnym
nic jacyś rodzice chyba tak koleżeńska
uczynna uśmiechnięta tak ale z dystansem
podobało mi się to tak idealny pracownik
proszę pana coś podobnego nie tak proszę pana
5.
„Dnia... odeszła od nas nasza ukochana
Pogrzeb na cmentarzu Pogrążona w żalu
Ktokolwiek mógłby pomóc w odgadnięciu
mile widziany ??został list”
6.
Życie to szaleństwo
niczego nie można pogodzić
proszę ??nikt nie jest winien
Odchodzę ukochany
choć dziwny to sposób odchodzenia
Nie wiem kim jesteś
i ty też mnie nie znasz
ale przecież tak jest najlepiej
muszę obronić nas oboje
muszę ocalić
* * *
(fragment)
Bo jeżeli by próbować w kilku słowach
opowiedzieć sen
wie pan jak to ze snami ??meczą
przebudzonych gdy patrzą
w oczy ptasie tych co śnią
nie do końca zbadane przez ornitologa Głu?
pawego lorda Jamesa Dorle’a przed laty
Rodzajowe sceny myśliwskie marzyły mu się
wieczorami na rogu ptakom przygrywał
Drobnym stroszył brwi i rzucał do rzeki
chichocząc pod szarym wąsem
Wracał do izby o zmierzchu
otwierał pełne świergotu torby
i kolorową komżę pajaca wieszał pod stropem
obok większych ??wtedy ładniej śniły
A gdy świt okarynę stawiał do kąta
on zasypiał ??one już umarły
roznosząc nad posłaniem gorzki posmak snu
i krwi (jeżeli ptaki mają krew lub sen jest bezkrwisty)
odbite w zwierciadle przewróconych gałek
w kropli maleńkiej łzy słodkiej jak głóg
co w podzięce darował niebiosom...
Androgyne i Melquiades
I co dalej
Ktoś stanął w drzwiach
Jej szeroka suknia
zsuwa się z fotela
i schrypnięty śmiech
płynie ku łzom starca
co pochyla głowę
na jej płaską pierś
Dłonie kryją dłonie
Oczy śledzą słowo
które nie chce przyjść
troskliwie ukryte w zieleni zmierzchu
choć zmierzch był chyba wczoraj
i wcale nie jest pewne
czy przyjdzie dziś
I co dalej
Zapach pleśni
najlepiej wywabić kadzidłem
a to słowo które miało przyjść
chyba tak zapleśniało
Więc co zrobić
Wydobyć je na pleśń dłoni
czy wykadzić tę drobną przestrzeń
nieludzkiego porozumienia
by jeszcze bardziej nie rozkopywało
rowu podbiegłego wodą słów
Ale jeśli wykadzić
nie wróci już nigdy
a cóż wtedy zrobić
z tymi wszystkimi rzeczami które umiało załatwić
I co dalej
Teraz mówią wreszcie
i słowa na słowach
szeleszczą zapamiętale
dotykając ich ust
wchodząc pod powieki
w nozdrza i pod paznokcie
muskając jej suknię
i drażniąc jego źrenicę
Jest ich coraz więcej
między nimi Coraz ciaśniej
w nich Brak miejsca
dla słów nadchodzących
A przecież to żywioł
którego już nie mogą powstrzymać
zasypuje ich.
I co dalej
Pożółkłe kartki książki...
Spis rzeczy
PRÓBA BIOGRAFII
Przepowiadam
Ktoś kiedyś powiedział...
A może ja wróżka Morgana...
To proste
Miłość?
Albo
Gra
Tout ŕ fait
Czarodziejstwo
Zapisek
Odwilż w mieście trwa...
Ballada o szczęśliwym dniu
Naciśnij klamkę
Komentarz liryczny nie nazwanemu bohaterowi minionego
A jeśli mówię nieskładnie (II)
Cóż może kat wiedzieć o wolności...
Czas mówi słowami jak miłość
Szkoła
Z c y k l u „P o e c i”
Blaise Cendrars
Maryna Cwietajewa.
Tadeusz Borowski
Dylan Thomas
Jean Paul Sartre
SEN I LĘK
Lęk twojego snu
„Dulle Griet”
Kochana starsza pani...
Śmierć
Jestem przy tobie
Czarnowłosa Jeannie
„Zielona sukienka”
Martwa z pragnienia (zapis jednego zdarzenia)
* * *(fragment)
Androgyne i Melquiades