Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie

Szczegóły
Tytuł Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czekanowicz Anna - Więzienie jest tylko we mnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

anna czekanowicz Więzienie jest tylko we mnie Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Anna Czekanowicz urodziła się w 1952 roku w Sopocie. Studiuje na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Gdańskiego. Należy do grupy poetyckiej „Wspólność”. Opublikowała arkusz poetycki pt. ,,Ktoś kogo nie ma” (wydawca: RU SZSP przy PWSSP pod patronatem GTPS, Gdańsk 1976). Współredaguje Zeszyty Koła Naukowego Polonistów „Litteraria”. Panu Zdzisławowi Berwaldtowi próba biografii Przepowiadam ??Codziennie ścielę łóżko i układam w nim moje dzieci Ludzie mówią, że to nie dzieci że to marzenia tak się do mnie tulą ??Chodzę też ulicami i pilnie nasłuchuję jak tramwaje zgrzytają po szynach to prawda boję się hałasu ??Wiele czasu poświęcam samej sobie wtedy myślę jak powinnam Na szczęście szybko zapominam i znowu obgryzam paznokcie ??Wiem będzie jeszcze kilka dni takich które nic nie przyniosą Wiem popełniam małe przestępstwa dlatego że tak robią inni Wiem jak to się skończy 8 Ktoś kiedyś powiedział... Przychodzą moi przyjaciele dostatni czuli i łagodni ściskają dłonie plotą słowa w muzyce grają uśmiechami Niecierpliwością zaszczuwają i dają żyć ja myślę żyć Są nienagannie zasłuchani w swym opętaniu manią kartek ślinionym palcem przerzucanych Jedzą po troszku nic nie widać spijają tylko kroplę krwi Krztuszą się widzę spazm ich gardeł gdy się trącają kieliszkami kiedy butelkę przechylają Mówią specialité de la maison ................................................. Potem zgubieni w tłumie ludzi w głuchy telefon zamienieni odchodzą moi przyjaciele Mam myślę swój jesienny fart A może ja wróżka Morgana... Nie mam nadziei Nie mogę już nawet wahać się To prawda wyssanej pustki bezgranica między poczęciem a skonem Nie boję się już Nie mogę już nawet pragnąć Tak samo nie wiem co to znaczy śmierć Jak wy nie wiecie co to znaczy życie Na tej ostatniej pustyni gdzie pełna piasku słońca i mar myślałam że ten kubek wody który zbliżył się do moich ust jest nie tylko fatamorganą (miraż złożony tworzący obraz wielokrotnie pojawiający się na skutek załamania światła) A może ja wróżka Morgana już w micie przypisana Arturowi królowi okrągłego stołu Tak samo poddana światu jak wolna przed sobą Tak samo nieznana i konwencjonalna Nie mam nadziei ja sen i marzenie (Baudelaire mówi dziecko mgły) rozdźwięk między śmiercią a rozwiązaniem w wydumanym lęku i rozpaczy w niemożności porozumienia dla którego nie ma miejsca nigdzie w was i we mnie Istniejąca tylko tyle ile waszej wiary w oczach i w rękach ile waszej wiary zostało jeszcze dla mnie Nie mam terapii dla tylu chybionych i uparcie odnawianych istnień Nie mam odpowiedzi ale żeby wzruszać ramionami To ??proste Nie można niczego podarować tam stoi powietrze za oknem zagłuszam zagłuszam głupie słowa Nie mogę być sama z sobą dzisiaj nie mogę dla siebie patrzeć wiersza pisać wciąż jesteś wciąż jesteś gdzie jesteś Najwięcej jest życia tutaj od drzwi do okna od pieca do kąta pamiętam pamiętam pamiętasz Te domy te światła ci ludzie to przecież nie chodzi o pustkę odkładam dokładam przekładam Wciąż dalej do ciebie do siebie uciekam uciekam uciekaj cóż nie wiem wciąż nie wiem nic nie wiem Miłość? Szukam drzwi na wylot przez które mogłabym przyjść do ciebie wreszcie Ale one ciągle wahają się To straszliwa zbrodnia wciąż na moich oczach pozostaje bielmem milczenia A drzewa jak co roku nigdy nie zamilkną Może one ci powiedzą o moim życiu w którym tak blisko jesteś i tak za światem zarazem Samochody już jadą po chodnikach a ja mogę krużgankami tylko ciągle wymykać się śmierci i szukać życia w tobie w twoich przytuleniach oczu aż gdy mnie odepchną Wtedy już będę mogła wejść na chodnik bez lęku przed ukojeniem (Jak czuje się człowiek który nie ma nic do stracenia w budkach telefonicznych które głucho milczą) Otrzyj z oczu łzy będziemy kiedyś razem Tylko my kochankowie kiepskiego melodramatu Już nie symbol miłości nie niechęć pożądania nie czułość bez nadziei Nic ludzkiego nawet Tylko sen w naszych oczach sen przeniesiony sen Albo „Medre alors, to niech się utopi” Cortazar Nieszczęście ugania się za odtwarzaniem obrazów wszystkiego co kiedyś aż nie można już więcej wytrzymać... Co za bzdura! Można by się nawzajem pocieszać ...zdarza się to codziennie... Można nauczyć się mieć takie brwi i taki głos jakiego oczekują Albo zdjąć ze ściany obraz i poprzestawiać książki na półkach sprzedać kołdrę i potłuc lustra Zburzyć zwykły porządek Albo odtworzyć warunki optymalne i czekać mniej burzliwych czasów z umiarkowaniem zbyt trudnym Albo powiedzieć chodźmy na górę i pójść przodem Albo wyjechać Albo włożyć płaszcz i szczotkę do zębów do rękawiczki i czekać aż przyjdzie Albo Gra Dlaczego nie powiedzieć słowa co nie znaczy Więc dlaczego nie powiedzieć skoro brzmi tak pusto Dlaczego mi uciekasz skoro cię nie gonię Dlaczego się śmiejemy z rozoranych blizn A jednak przecież czuję jak wybucha świt w konfidencjonalnym obrzmieniu moich sennych powiek i taka zdumiona: więc to ty wypisany na moim czole Czy wszyscy już wiedzą? że nie mogę ci pomóc że nie będę się bronić Tout ŕ fait I z tak dużym trudem poukładane klocki rozsypały się Czy są jakiekolwiek nowe myśli które mogłabym sprzedać Ciągle obracam się w kręgu skonwencjonalizowanych gestów choć każdym z nich chcę zaprzeczyć jakiejkolwiek konwencjonalności A przecież kocham cię równie nienagannie jak każdego z mężczyzn którego dotykały moje usta równie nienagannie jak miliony kobiet na świecie które mają odwagę powiedzieć mój jedyny z najbardziej niewinną minką równie nienagannie jak zawsze kiedy odbijam się od zamkniętych drzwi choć pozwalają mi zajrzeć do środka ukrytego za okiem judasza A ja nie znając pokory ustępowania przyklejam do niego swoje oko i wtedy już patrzymy razem Judasz i ja Czarodziejstwo Motto: „Powiem z ręką na sercu: jam Niepodobna do wielkich dam! Buntownica czołem i trzewiem”. Maryna Cwietajewa Sen w anielskim lenistwie podmuchu Myślisz, że mdlejesz... Oczy masz przymknięte Dreszcz jakiś przenika ciepło twoich powiek jakbyś mą chustę czerwoną rzuconą pamiętał Choć ja to nie róża, która głowę chyli bom coraz bliższa gibkości sennych pnączy O, mój drogi towarzyszu milczenia niech dwie fale potulne niebo z ziemią złączy Bunt, który spopiela chleb darowanej przyjaźni aby w świecie było tylko nas dwoje ty i świat... jednakowo ważni Z wichrem we krwi jeszcze szukam życia supłam, choć wiem, że go nie rozpłaczę w zasłony świadomości własnej spowita Zapisek Dwie moje dłonie cóżem ja winna I cztery ściany spętane nogi Dotykam twarzy odgarniam fale oczy przymykam pociągam nosem Gdzie pójść w ten dzień obłąkany, w ten wieczór pusty? Siedzę tak zwiędła jak lalka z szmatek, paznokcie liczę, ćmię papierosy, łóżko układam i szarpię włosy Pociągam nosem oczy przymykam odgarniam fale Dotykam twarzy spętane nogi I cztery ściany cóżem ja winna dwie moje dłonie Odwilż w mieście trwa... Nie obchodzi mnie tajemnica, nawet gdyby istniała. Wydaję się czymś niezwykłym? Dla tych, wierzących naiwnie w powinność, Tajemnica ta nie byłaby obojętna. Puszczony luzem koń, stary i siwy, krąży bez przerwy wkoło. I to ma być wdzięczność? Że w wielkim mieście nie znajdę szczęścia zwłaszcza gdy mnie tu nie będzie? Marzenie, które zdołało uwieść więźnia. Obojętność wobec rzeczywistości, A w głębi zmęczenia tylko stanowczość kogoś, kto widzi możliwość rozwiązania sytuacji. Nerwy nie wytrzymały. Radosny powrót do rzeczywistości, o której umierając nie wie się, że była dramatyczna. I ta nieprawdopodobna nadzieja, że moje słowa nie pociągną za sobą następstw. Epizod mojego życia, o którego konsekwencjach będzie można pomyśleć później. Ballada o szczęśliwym dniu ??Jaką znasz śmierć? ??W tańcu mam jeszcze ruchy dziewczęce i podobno nie mam szczęścia Słońce mnie dusi na powietrzu nie mogę złapać tchu Chcę myśleć że opłaca się śmierć ??Jaką znasz śmierć? ??W więzieniach gwałci się kobiety Rozwieszam pieluchy w oknie kuchennym Tak często miewam zawroty głowy ale zabić mogę strach jedną pastylką Chcę myśleć że jestem wykończona ??Jaką znasz śmierć? ??W czasie deszczu lubię siedzieć na dachu łowię krople w pełną gorącej kawy filiżankę patrzę jak ryby skaczą w tym ukropie Już od tak dawna nic nie jadłam Chcę myśleć że przykryją mi powieki dwoma pieniążkami ??Jaką znasz śmierć? Lubię sok wiśni gdy cieknie po dłoniach wtedy czuję że pokonam mury Nie doniosę nigdy mego dziecka nie mam zamiaru w nic się wtrącać Chcę myśleć że umrę bez wzruszenia ramion Chcę myśleć że nie utopią mnie w wannie Chce myśleć że nie strzelą mi w brzuch Chcę myśleć ze nie wypadnę z okna Chcę myśleć że nie mam złudzeń Chcę wierzyć że jeszcze nie czas Naciśnij klamkę... I Te zapuchnięte szyby Jak oczy człowieka któremu dane było wysoko nosić nos gdy nastąpiło krótkie spięcie sensu Deptać pracowicie płyty chodnika by zderzyć się z nieuniknionym które czeka za każdą szybą w każdym wielkim mieście Ta szyba odbita jego twarz i tę nicość tkwiącą poza sobą Szydercza patrzyła ku niemu poza nim wbrew niemu aż on zgasił swoje oczy II Każdy w swojej twarzy w linii brwi i układzie ust zapisane ma: Na początku było słowo majaczenie sensu świata pierwotny dzień stworzenia Jednak nie słowo universum ale jakkolwiek proste zmienne bez przerwy co chwila (Nie ma świadomości bez pamięci Ciągu stanu bez dodawania) Na tym polega trwanie Oto ironia dramatyczna Keneth Burke’a Komentarz liryczny nie nazwanemu bohaterowi minionego dnia Odszedł A przecież kochał Przecież on nas kochał nawet jeżeli nie była to miłość zrodzona przez natchnienie... Mówił że syfilis przekreślił wielkość naszych rodów i że trudno przez całe życie nosić tęsknotę za czymś niemal ułudnym (i chęć wyrażenia tego w nowych słowach wtedy kiedy należy się do pierwotnych krain) Odszedł A przecież chciał porzucić wszystko co było nazbyt powszednie z góry przyjmując kompromis niemożność podboju żadnego ze światów Uciekł od nas bo był stworzony do wielkości bo nie chciał być śmiertelnie rażony naszą nieugaszoną tęsknotą za codziennością Zardzewiało mu serce i teraz nie wiemy nawet czy wolno nam się modlić(?) A jeśli mówię nieskładnie (II) Nie byłeś nigdy w L (...) powietrze tętni tam pewnie inaczej słońce przyćmione ulice brudne włóczący się ludzie... Nie byłeś nigdy w L (...) wiatr stuka tam okiennicami i knajpa piątej kategorii cicho stąpające zaułki... Nie byłeś nigdy w L (!!!) nie widziałeś rzeki ni mostu ani nawet drzewa nie leżałeś na łące przy szosie nie wiesz jak życie tam mija Słowo końca nie ma kołysze ciepły sen ostatnią ucieczkę od do Nie byłeś nigdy w L (...) zamknięty w dyktaturze życia przerzucasz kartki przemijania Stawiasz palcami strzelistą figurę słowa a świat obok ciebie idzie obojętny Sam wieścisz ciągły niepokój snu ??ostatniej i już minionej ucieczki Sam jeden upijasz się mieszanką byle jakich dni Sam opadasz opadasz opadasz ??skoro nakazali ci (Bądź wierny Idź) Sam opuszczasz samego siebie skoro wiesz przecież: Nie byłeś nigdy w L (...) i umrzesz jak twój wiersz który nigdy nie będzie w L (...) Cóż może kat wiedzieć o wolności... Nic zna całej prawdy o człowieku zna swoją prawdę kunsztownych lub spartaczonych śmierci zdrowych śmierci chłopców którzy oddawali mu się w ramiona dla jednej czerwonej kiecki imponujących śmierci tych którzy krzyczeli coś o idei w gębę pierwszego tramwaju samotnych śmierci tych którzy nie mogli krzyczeć z pogardy kiedy pluli mu w twarz wódką pokornych śmierci tych którzy umierali o świcie nie mając już żadnego papierosa Nie rozumie co dzieje się ze światem Jego strach jest zbyt wielki Strach który prowadzi jego ręce przyzwyczaił go nawet do rzeczy godnych pogardy Czas już najwyższy umrzeć To jedyna sztuka której dziś poniekąd musimy się uczyć Czas mówi słowami jak miłość... I Przecież ten świat w którym żyjemy to więzienie I w zmierzchu człowiek śmiercią oddycha I jak nam nieść zasłonę nieba ciężką I niech kto powie co się dzieje ze mną Mogę tylko współwięźniom śpiewać bez sił palcami drapiąc piach... Do nas przychodzi tylko mały skrzat I odchodzi gdy skończy ssać cukierki I nawet on nie koi żadnej naszej rany Czy wszystko jak niegdyś? Zostanie tylko milczące błogosławieństwo los tych co wiele pragną choć słowo nic nie znaczy I chcą pogodzić się z nieistniejącym Więc skąd ten smutek? II Nie z salonowego wdzięku w tym wierszu co jak twój żal Kochany Trudno oddychać i bez snu śnić Czy ta ja to też ja? Na tej słotnej ulicy która milczy i która płonie nawet w taki deszcz aż głos się łamie i oczy nawet uciekają w płacz Lecz potem znowu mam odwagę przeglądać się w niebie z którego kiwa zbiedzony pustelnik że to w tych oczach niby taka rozpacz stygnąca taka że tchu mu nie stało Wszystko dla wszystkich takim niepokojem jak dla Kasandry puste źrenice bezzasadnych prawd III Kruche moje dłonie lecz weź co daję bo się boję tak że co tu kryć żłopać te koktajle wielkie nic po którym większy jeszcze strach Uzdrów od niepamięci z której nie sposób wyjść i trudno wejść jak z ludzkich ust które zachowują kształt ostatniego wypowiedzianego słowa przegryzionego jak moneta której nie starcza sił na samą siebie tak jakby nie wypuszczono na wolność i odebrano ostatnią nadzieję I nie mów że poezja to marzenie które bełkocze już na śmierć skazany płaczu i paru słów wypowiedzianych które w szaleństwie wciąż powtarzał Nie wiedząc co nie rozumiejąc jak lecz gdzieś gdziekolwiek bądź i kiedy bądź na pewno 26 Szkoła Daj ulgę naprężonym nerwom zgaś papierosa zapomnij że istnieje coś takiego jak możliwość dyskusji Przelicz wszystkie swoje cnoty zwróć uwagę na powściągliwość w słowach pamiętaj że zawsze można zachować umiar (nakazy przełożonych pojawiają się tylko w sytuacjach wyjątkowych) Nie stawiaj rzeczy drugorzędnych w pierwszym szeregu z ważniejszymi Świat na ciebie patrzy i .............. oczekuje Z cyklu „Poeci” Blaise Cendrars Bezręki mężczyzna łowca wielorybów cyrkowiec żołnierz Moskwa Nowy Jork poszukiwacz złota wynalazca korespondent wojenny Chiny Mongolia posługacz w Persji Blaise Cendrars najpiękniejszy wiersz o miłości Maryna Cwietajewa Chyba chciałam wierzyć Rewolucja wykończyła moich najbliższych zabrała mi resztki urody i mizerną wiedzę o kobiecych zwiewnych strojach Chyba chciałam wierzyć Uciekłam ale po to by powrócić Rewolucja dała wiele siły innym poetom i znieść nie mogłam szczekania emigracyjnych dzienników Chyba chciałam wierzyć W Europie nie było miejsca dla takich jak ja subtelnych poetek które nocami zarabiały na chleb Chyba chciałam wierzyć kiedy wysiadając z pociągu zobaczyłam ze nikt na mnie nie czeka Tadeusz Borowski Cóż znaczę dzisiaj pojedynczy człowiek w akademickich sporach starty Ironia losu ten mój gest który nieść chciałem w teraźniejszość prawdę ??pryszczaty idealizm skołysał się w milczenia grze Jesteśmy przecież z jednego domu wszystkiemu wszystkim sobie obcy prowincjonalni marzyciele co jedno tylko mogą: umrzeć i potem już stokrotnie umrzeć umierać gonić śmierć Tak rzucić w nasz tragiczny dzień wspólny miłością krwi ostatni haust Dylan Thomas Mówicie że utopiłem siebie w tych hektolitrach wódki w knajpach Ameryki Mówicie że to nie siła ducha kazała mi pisać urodzinowe wiersze i czuć własną śmierć Mówicie zdegenerowany geniusz włóczący ciągle własny brud szczerzący zepsute zęby Dość Nie jesteście lepsi skoro nie wiecie że świadomość klęski nie czyni wygodniejszą prawdy ??drogi bez celu Jean Poul Sartre Odejdź od drzwi po cóż dotykać klamki i tak są zamknięte Musisz sobie wyrwać język Musisz wyłupić sobie oczy Obciąć dłonie Musisz wyrwać język Przede wszystkim chyba język Wtedy być może ... ... będziesz wolny sen i lęk Lęk twojego snu Jak gdybyś wczoraj wyśnił dzień dzisiejszy samotność twoja od szyby odbija po latach znając posmak snu swojego zapadasz w dźwięki wspomnień Pamięć na śmierć przeznaczonych obrazów już nie wróci życia oczom twoim Nieruchomo patrzysz jakby lękając się zmącić sen została jawa został dzień choć noc odchodzi choć zabrali sen I jednostajny szelest kroków? Odchodzisz pełen oczu w których czytałeś lęk I śmiech cię męczy z tej troski cudzej którą przecież prześniłeś dziś? „Dulle Griet” (z obrazu Breugla) Uchyliłam rąbka tajemnicy mijam was kiedy ziarno sieję a niektórych zagarniani mej spódnicy skrajem Nie lubię kiedy patrzycie mi w twarz jest tępa nieruchoma brzydka mówicie a przecież niejednemu mignęła nieskończoność kiedy spojrzał prosto w moje oko Nie widzę was między jednym a drugim stąpnięciem Gdy mrowicie się u wejść do swoich nor słyszę tylko niepotrzebną krzątaninę która przecież nie może zgasić łuny Kochani kochani więc po cóż mnie wołacie Przyszłam jestem idę sprawiedliwa chcę dotknąć każdego z was z osobna Moje dłonie moje dłonie muszę ogrzać moje dłonie Nie mówcie już nigdy szalona Kochana starsza pani... Wyobrażam ją sobie w staroświeckich fioletach pełną wiary w chrześcijańskie powołanie kobiety którą uciążliwy los skazał na znoszenie obcego ciała tego bydlaka mężczyzny (z jak cudownym wstrętem wypowiada to słowo) Wyobrażam ją sobie zawsze starannie upudrowaną bardzo uczuciową niewykształconą trochę śmieszną melancholijnie głaszczącą linię swego brzucha który wydał wspaniałych czterech synów (to tylko przypadek że ten bydlak maczał w tym palce) Wyobrażam ją sobie z godnością wyprostowaną dziewiczą damę jaką może być tylko ona sama pełną przekonania że kazanie jest najlepszą metodą porozumienia głęboko przywiązaną do myśli o pięknie starzenia się (chociażby dlatego że temu bydlakowi Bóg poskąpił tej łaski) 37 Śmierć Tam w kącie pokoju z rozpiętej sukni wysuwa białą pierś i łagodnie oczami przyzywa ciebie by nakarmić swój strach Widzisz ją tam na starym barłogu ohydną piękną staruchę dziewczynę czeszącą srebro włosów odgarniającą nieznośną czerń znad czoła Widzisz ją tam pod białym prześcieradłem jak obiecuje kuszące pieszczoty zsuwając suknię z kolan po okrągłym udzie po podwiązki zielonej przeraźliwy grzech Widzisz ją w blasku świecy jak opłata cię ramionami zatapia zęby w miąższu uchylonych ust Widzisz ją jak usypia... Jestem przy tobie Po ulicy Świętojańskiej swą królewnę wiódł Antoni Idź prościutko moja duszko Niebo patrzy na cię z góry Stopom swoim pozwól płynąć delikatnie po złym bruku Suknię choć nie atłasową noś jak zwykle z roztargnieniem Dłoń twa cierpnie w mojej dłoni., ...ja prowadzę cię bezpiecznie choć twe oczy czernią płótna ślepną przewiązane Pan nasz czeka już na ciebie tam u kresu tej ulicy gdzie tłum rojny się gromadzi gdzie drwa rąbią drzazgi lecą Nic się nie bój mała sójko Drżysz od zimna z niepokoju że przygarną cię płomienie że zaboli nim wyrośniesz w pomnik sobie na pociechę że Pan dobry cię zabierze ciebie światło oczu moich Po ulicy Świętojańskiej swą królewnę wiódł Antoni Czarnowłosa Jeannie „Tysiąc lat to tak niewiele, by posiąść to. co się kocha, tak niewiele, żeby płakać!...” Charles Nodier Czarnowłosa Jeannie przewoźniczka znad jeziora Fyne wie już dzisiaj że pewnego dnia będzie to na pewno wtorek ludzie zwyczajnie wstaną jak zawsze do pracy Mąż jej Dougal powiosłuje na poszukiwanie błękitnych ryb w tym samym czasie inni mdlejącymi jeszcze ze snu rękami poprawią ułożone w stos poduszki a jej nie będzie już wśród żywych Spostrzeże to pierwszy kto podejdzie do jej posłania Nie wie jaki wykona ruch bo nie będzie to Charles Nodier bibliotekarz arsenału nie będzie to też ukochany złotowłosy chochlik z Argyle ani John Trilby Mac-FarIane na wieki ukryty w galerii w Balvagh Na pewno przerazi się gdy aż z bliska tak zobaczy miłość i miłosierdzie zaklęte w ustach pięknej Jeannie „Zielona sukienka” Było tak Ich kilku i ona z nimi jedna Szalona szeptały kobiety szare niemłoda dumali mężczyźni przed telewizorem Dzieci się jej bały Jej głowa plonie mówił syn stróża Chodziła tuż pod ścianami domów Nie trzeba drażnić ludzi uczyła ją matka Ale zawsze ulicznicy urządzali przeraźliwy koncert gwizdów gdy tylko zobaczyli zieleń jej sukni Biegiem dopadała bramy i już tylko pięty bębniły po schodach a może łzy gdy przed drzwiami jej mężczyźni brali ją w ramiona i wodząc palcami po zakurzonych policzkach szeptali czule że nie trzeba tak Było ich kilku silni i młodzi Kobiety wyjmując dłonie z mydlin piękni wzdychały mężczyźni tylko gniewnie burczeli Syn stróża mówił że gdyby miał takich braci ojciec nie obrywałby mu uszu Kiedy wyprostowani odmierzali chodnik ulicznicy razem z węglem spadali w mrok piwnicy Mówili tylko o niej Gdy ją znaleźli zasypiała w ramionach przechodniów Każdy nazywał ją innym imieniem i każdy chciał jej dać nową choć taką samą zieloną suknię Każdy marzył o nadejściu zmierzchu kiedy w progu domu usłyszy wyszeptane tylko swoje imię i poczuje mocne kobiece ramiona wokół swojej szyi A może było inaczej.. 42 Martwa z pragnienia (zapis jednego zdarzenia) l. I wtedy ona weszła usiadła na tym stołku o tam w rogu przy barze I wie pan takim twardym metalicznym głosem zawołała Barman aż się wystraszyłem No to dałem jej tę szklankę wody łzy kapały jej do tej szklanki i śpiewała cichutko pod nosem nie mogłem dosłyszeć wie pan ucho mi nawaliło jak w 44 pocisk gruchnął w dom A ona kiwała się na stołku aż wie pan bałem się że spadnie i chichotała i uśmiechała się ale te łzy to ciągle kapały Potem popatrzyła na wszystkich tych co wtedy byli w barze i głośno kichnęła aż wie pan zatrzęsły się jej cycuszki pod obcisłą sukienką chyba była szara i dalej siedziała chyba z pół godziny nim spadła z tego stołka Ja nie wiem czemu spadła Ja nic słowo daję nie widziałem bo to wie pan tylu gości w barze byłem zajęty no i teraz pan mi 2. Nigdy przedtem nie widzieliśmy jej prawda Wacek ale to była babka to była ładna kobieta aż kolega cmoknął kiedy weszła tutaj prawda Wacek a mnie to nawet tak trochę mdliło Ale to pewno wariatka jaka albo co żeby Każdy facet by na nią poleciał A ona głupia 3. Och szanowny panie jaka była mnie pan starej pyta a któż z nas może powiedzieć coś o nich młodych Im bliżej jesteśmy tym dalej Jaka była Dobre dziecko Pracowała ciężko utrzymywała mnie i męża Dla każdego zawsze miała dobre słowo nawet dla tej staruchy która ciągle wyrzuca śmieci przez okno aż nawet się czasami na nią gniewałam a ona mówiła Tolerancja mamo Używała często takich dziwnych słów których nie rozumiałam bo my prości Jaka była O co to to nie żadnych mężczyzn Zawsze prosto z pracy do domu Wie pan szanowny panie ona biedactwo chyba po prostu nie miała czasu na mężczyzn i chyba tak do końca ich nie lubiła zawsze w każdym razie mówiła o nich źle Nie rozumiałam tego bo przecież my z mężem już trzydzieści lat Chwała Bogu się kochamy 4. Nienaganny pracownik tak proszę pana Złego słowa tak nie o życiu prywatnym nic jacyś rodzice chyba tak koleżeńska uczynna uśmiechnięta tak ale z dystansem podobało mi się to tak idealny pracownik proszę pana coś podobnego nie tak proszę pana 5. „Dnia... odeszła od nas nasza ukochana Pogrzeb na cmentarzu Pogrążona w żalu Ktokolwiek mógłby pomóc w odgadnięciu mile widziany ??został list” 6. Życie to szaleństwo niczego nie można pogodzić proszę ??nikt nie jest winien Odchodzę ukochany choć dziwny to sposób odchodzenia Nie wiem kim jesteś i ty też mnie nie znasz ale przecież tak jest najlepiej muszę obronić nas oboje muszę ocalić * * * (fragment) Bo jeżeli by próbować w kilku słowach opowiedzieć sen wie pan jak to ze snami ??meczą przebudzonych gdy patrzą w oczy ptasie tych co śnią nie do końca zbadane przez ornitologa Głu? pawego lorda Jamesa Dorle’a przed laty Rodzajowe sceny myśliwskie marzyły mu się wieczorami na rogu ptakom przygrywał Drobnym stroszył brwi i rzucał do rzeki chichocząc pod szarym wąsem Wracał do izby o zmierzchu otwierał pełne świergotu torby i kolorową komżę pajaca wieszał pod stropem obok większych ??wtedy ładniej śniły A gdy świt okarynę stawiał do kąta on zasypiał ??one już umarły roznosząc nad posłaniem gorzki posmak snu i krwi (jeżeli ptaki mają krew lub sen jest bezkrwisty) odbite w zwierciadle przewróconych gałek w kropli maleńkiej łzy słodkiej jak głóg co w podzięce darował niebiosom... Androgyne i Melquiades I co dalej Ktoś stanął w drzwiach Jej szeroka suknia zsuwa się z fotela i schrypnięty śmiech płynie ku łzom starca co pochyla głowę na jej płaską pierś Dłonie kryją dłonie Oczy śledzą słowo które nie chce przyjść troskliwie ukryte w zieleni zmierzchu choć zmierzch był chyba wczoraj i wcale nie jest pewne czy przyjdzie dziś I co dalej Zapach pleśni najlepiej wywabić kadzidłem a to słowo które miało przyjść chyba tak zapleśniało Więc co zrobić Wydobyć je na pleśń dłoni czy wykadzić tę drobną przestrzeń nieludzkiego porozumienia by jeszcze bardziej nie rozkopywało rowu podbiegłego wodą słów Ale jeśli wykadzić nie wróci już nigdy a cóż wtedy zrobić z tymi wszystkimi rzeczami które umiało załatwić I co dalej Teraz mówią wreszcie i słowa na słowach szeleszczą zapamiętale dotykając ich ust wchodząc pod powieki w nozdrza i pod paznokcie muskając jej suknię i drażniąc jego źrenicę Jest ich coraz więcej między nimi Coraz ciaśniej w nich Brak miejsca dla słów nadchodzących A przecież to żywioł którego już nie mogą powstrzymać zasypuje ich. I co dalej Pożółkłe kartki książki... Spis rzeczy PRÓBA BIOGRAFII Przepowiadam Ktoś kiedyś powiedział... A może ja wróżka Morgana... To proste Miłość? Albo Gra Tout ŕ fait Czarodziejstwo Zapisek Odwilż w mieście trwa... Ballada o szczęśliwym dniu Naciśnij klamkę Komentarz liryczny nie nazwanemu bohaterowi minionego A jeśli mówię nieskładnie (II) Cóż może kat wiedzieć o wolności... Czas mówi słowami jak miłość Szkoła Z c y k l u „P o e c i” Blaise Cendrars Maryna Cwietajewa. Tadeusz Borowski Dylan Thomas Jean Paul Sartre SEN I LĘK Lęk twojego snu „Dulle Griet” Kochana starsza pani... Śmierć Jestem przy tobie Czarnowłosa Jeannie „Zielona sukienka” Martwa z pragnienia (zapis jednego zdarzenia) * * *(fragment) Androgyne i Melquiades