Capek Karel - Inwazja jaszczurów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Capek Karel - Inwazja jaszczurów |
Rozszerzenie: |
Capek Karel - Inwazja jaszczurów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Capek Karel - Inwazja jaszczurów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Capek Karel - Inwazja jaszczurów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Capek Karel - Inwazja jaszczurów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
KAROL CAPEK
INWAZJA JASZCZURÓW
TYTUŁ ORYGINAŁU VALKA S SMOKY
TŁUMACZYŁA: JADWIGA BUŁAKOWSKA
Zapytano mnie, jak doszło do tego, że napisałem ,,Inwazję Jaszczurów”, i
dlaczego wybrałem wiośnie jaszczury na bohaterów swojej tzw. utopii powieściowej
o zagładzie ludzkiej cywilizacji. Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, muszę wyznać
otwarcie, że z początku w ogóle żadnej utopii tworzyć nie zamierzałem. Nie
lubuję się zbytnio w utopiach; zanim zacząłem pisać swoją ,,Inwazję”, nosiłem
się z myślą innej zupełnie powieści, wymyśliłem postać porządnego człowieka,
trochę na wzór mego ojca–nieboszczyka, postać prowincjonalnego lekarza wśród
jego pacjentów. Miała to być idylla lekarska, a jednocześnie kawałek patologii
społecznej. Cieszyłem się z tego tematu, tygodniami i miesiącami układałem go
sobie w myśli, ale wciąż jakoś nie maglem się do niego na dobre zabrać. Miałem
pewne wątpliwości, czy ten doktor–poczciwina ma rzeczywiście coś do roboty w
świecie tak pełnym zamętu, jakim świat ten był wtedy i jakim jest dotychczas. No
tak, mógł przecież leczyć ludzi i łagodzić ich cierpienia, ale jakoś za mało
obchodziły go choroby i dolegliwości naszego świata. Myślałem o dobrym lekarzu
wtedy, gdy wszyscy dokoła mówili o kryzysie gospodarczym, o ekspansjach
narodowych i przyszłej wojnie. Nie mogłem utożsamić się w pełni ze swoim
doktorem, bowiem i ja — chociaż tego się oczywiście od pisarzy nie wymaga —
byłem i jestem stale pełen trosk o los ludzkości. Nie mogę wprawdzie odwrócić
groźby, która zawisła nad ludzką cywilizacją, ale nie mogę też jej nie
dostrzegać i nie myśleć o niej prawie be przerwy.
W tym czasie — było to w zeszłym roku na wiosnę, kiedy t. sytuacja na świecie
pod względem gospodarczym wyglądał paskudnie, a pod względem politycznym jeszcze
gorzej — napisałem przy jakiejś okazji takie zdanie: „Nie wyobrażajcie sobie, że
rozwój, dzięki któremu powstało nasze życie, był jedyny możliwością rozwoju na
tej planecie.” No i przepadło! To właśnie zdanie zawiniło, że napisałem „Inwazję
Jaszczurów” Bo przecież to prawda: nie możemy wykluczyć ewentualności, że w
sprzyjających warunkach inny rodzaj życia, powiedzmy, inny gatunek istot
żyjących aniżeli człowiek, mógł stać się motorem rozwoju kulturalnego. Człowiek,
z całą swoją cywilizacją i kulturą, z całą swoją historią, rozwinął się z
rodziny, ssaków; ale można by równie dobrze przyjąć, że podobna energia ewolucji
mogła uskrzydlić rozwój innego gatunku istot żywych. Nie jest wykluczone, że w
pewnych warunkach pszczoły czy mrówki mogły osiągnąć tak wysoki stopień rozwoju
inteligencji, że ich zdolność stworzenia cywilizacji nie byłaby mniejsza niż
nasza. Nie jest to wykluczone także w odniesieniu do innych stworzeń. W
sprzyjających warunkach biologicznych mogłaby powstać jakaś cywilizacja nie
niższa od naszej także w głębinach wód.
To była pierwsza myśl. A druga: Gdyby inny gatunek istot żyjących aniżeli
człowiek osiągnął ten stopień rozwoju, który nazywamy cywilizacją, to jak
myślicie — czy popełniałby takie same głupstwa jak ludzie? Czy prowadziłby takie
same wojny, przeżywał takie same kataklizmy dziejowe? Jak patrzylibyśmy na
przykład na imperializm jaszczurów, na nacjonalizm termitów, na ekspansję
gospodarczą mew albo śledzi? Co powiedzielibyśmy, gdyby nie człowiek, ale inny
rodzaj istot głosił, że ze względu na swoje wykształcenie i liczebność tylko on
ma prawo do zajęcia całego globu ziemskiego i panowania nad wszelkim życiem? Ta
właśnie konfrontacja z dziejami ludzkości oraz z historią najbardziej aktualną
sprawiła, że sięgnąłem po pióro, by pisać „Inwazję Jaszczurów”.
Krytyka określiła ją jako powieść utopijną. Bronię się przeciw temu słowu. To
nie utopia — to dzień dzisiejszy. To nie jakaś spekulacja na temat tego, co
będzie, ale odzwierciedlenie tego, co jest i wśród czego żyjemy. Nie chodziło tu
o fantazję; tej gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale
chodziło mi tu o rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie
troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która
nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, tak literatura —
to nie moja specjalność. I to wszystko. Pisałem swoje „Jaszczury”, ponieważ
myślałem o ludziach, wybrałem właśnie jaszczury nie dlatego, żebym miał mniejszy
czy większy sentyment do nich niż do innych stworzeń boskich, ale dlatego, że
kiedyś rzeczywiście mylnie wzięto odcisk ogromnej salamandry z okresu
trzeciorzędu za skamienielinę naszego ludzkiego przodka; więc spośród wszystkich
zwierząt płazy mają szczególne historyczne prawo wstąpić na scenę jako obraz nas
samych. Ale choćby był to tylko pretekst, by mówić o sprawach ludzkich, autor
musiał wczuć się jakoś w istotę swoich płazów; było to doświadczenie trochę
przejmujące dreszczem, ale koniec końców równie frapujące i równie straszne jak
wczuwanie się w istotę ludzką.
Karol Czapek*
KSIĘGA PIERWSZA
ANDRIAS SCHEUCHZERI
1. DZIWACTWA KAPITANA VAN TOCHA
Gdybyście chcieli odszukać na mapie wysepkę Tana Masa, znaleźlibyście ją na
samym równiku, nieco na zachód od Sumatry. Ale gdybyście na pokładzie statku
„Kandong–Bandoeng” spytali kapitana van Tocha, co to właściwie jest ta Tana
Masa, przed którą właśnie zakotwiczył — kląłby dobrą chwile, a potem by wam
powiedział, że to najobrzydliwsza dziura na całych Wyspach Sundajskich, znacznie
podlejsza niż Tana Bala, a co najmniej tak samo ohydna jak Pini czy Banjak. Że
jedyny, z przeproszeniem, człowiek, który tam żyje — nie licząc oczywiście tych
wszawych Bataków — to pijaczyna, agent handlowy, mieszaniec Portugalczyka i
Kubanki, ale znacznie gorszy złodziej, poganin i wieprz niż cały Kubańczyk i
cały biały razem wzięci! I jeżeli na świecie jest w ogóle coś przeklętego, to
chyba właśnie takie przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa! Gdybyście go
oględnie spytali, dlaczego wobec tego tu zarzucił przeklętą kotwicę, jakby miał
zamiar tu zostać całe przeklęte trzy dni — fuknąłby na was z pasją i burczałby
pod nosem mniej więcej tak:
— Przecież „Kandong–Bandoeng” nie płynęłaby tutaj tylko po tę przeklętą koprę
czy olej palmowy… Też sens!… A zresztą co panu do tego, mój panie! Ja, panie,
mam swoje przeklęte rozkazy! Niech pan lepiej pilnuje własnych spraw… — A
wymyślałby tak dosadnie i soczyście, jak to tylko starszy, chociaż jeszcze na
swój wiek czerstwy, kapitan statku potrafi.
Gdybyście natomiast, zamiast stawiać niedyskretne pytania, pozwolili, by kapitan
van Toch mruczał pod nosem i klął do woli, moglibyście się dowiedzieć czegoś
więcej. Wiadomo: musi się wygadać, by sobie ulżyć. Zostawcie go więc w spokoju,
już jego rozgoryczenie samo sobie znajdzie ujście.
— No i niech pan pomyśli, panie… — warczał kapitan — te łajdaki u nas w
Amsterdamie, te przeklęte handełesy z dyrekcji, nagle sobie przypomniały:
„Perły, człowieku, niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami!…” Bo podobno teraz
ludziska szaleją za perłami i tego…
Kapitan splunął z goryczą.
— Ano, wiadomo… Lokować forsę w perłach! A to wszystko dlatego, że ludziom wciąż
się zachciewa wojen czy czego tam. Więc boją się o pieniądze, ot i cała
historia… A potem się mówi: kryzys.
Zawahał się chwilkę, jakby się namyślał, czy warto podejmować dyskusję o
sprawach gospodarczych. Ale przecież teraz się w ogóle o czym innym nie gada…
Tylko że tutaj, przed Tana Masa, za gorąco na to, nawet się człowiekowi nie
chce. Więc machnął tylko ręką i mruczał dalej:
— To się tak gada: perły! Panie, przecież na Cejlonie ogołocili z nich morze na
jakie pięć lat. Na Formozie w ogóle zabronili połowów. A tu ci tymczasem:
„Kapitanie van Toch, niech się pan rozejrzy za jaką nową ławicą… Niech pan
pojedzie na te przeklęte wysepki. Może tam pan trafi na jakieś nowe złoża
perłopławów…” — Kapitan hałaśliwie wytarł nos w niebieską chusteczkę. — Te
szczury tam w Europie wyobrażają sobie, że tu można znaleźć jeszcze coś, o czym
dotąd nikt nie wie! Jezus Maria, cóż to za kretyny! Dobrze jeszcze, że nie
żądają ode mnie, bym Batakom zaglądał w nosy, czy nie smarkają perłami… Nowe
ławice! W Padangu jest nowy burdel, owszem, ale nowa ławica?… Panie, ja tutaj te
wszystkie wysepki znam jak własny kieszeń… Od Cejlonu aż po te przeklęte
Cliperton Island… Jeśli ktoś myśli, że tu się jeszcze znajdzie coś, na czym
można by zarobić, no to — szczęśliwej podróży!… Ja już, panie, trzydzieści lat
tu jeżdżę, a te durnie teraz chcą, żebym tu zrobił jakieś odkrycie!…
Van Toch dusił się wprost z pasji na myśl o tych bezczelnych pretensjach.
— Niech sobie tu wyślą jakiego żółtodzioba… Ten im dopiero zrobi rewelacyjne
odkrycie, aż im oko zbieleje. Ale takie propozycje stawiać człowiekowi takiemu
jak kapitan van Toch, który tak zna każdy kąt… Bo niech pan tylko pomyśli,
panie. W Europie to jeszcze można by coś wyłapać… Ale tutaj?… Przecież tu
ludziska przyjeżdżają tylko po to, by wywęszyć, gdzie się co da zeżreć. A nawet
nie tyle zeżreć, co kupić i sprzedać. Panie, gdyby w tych całych tropikach było
cośkolwiek jeszcze, co miałoby podwójną cenę, to już by tam stało trzech agentów
i machało zasmarkanymi chustkami na statki siedmiu państw, by się zatrzymały.
Tak to jest, mój panie. Ja się na tym dużo lepiej znam niż, z przeproszeniem,
cały Urząd Kolonialny jej królewskiej mości…
Kapitan van Toch wysiłkiem woli starał się opanować swe święte oburzenie. Udało
mu się to po dobrej chwili burczenia.
— Widzi pan tam tych dwóch nicponiów? To są poławiacze pereł z Cejlonu,
Syngalezi. Nie karz mnie, Panie Boże! Pan Bóg ich stworzył, ale po co — nie
wiem. Wożę to ze sobą i gdziekolwiek tylko złapię kawałek wybrzeża, gdzie nie ma
napisu „Agencja” albo „Urząd Celny”, puszczam to do wody, by szukało muszli
perłopławów. Ten mniejszy łajdak nurkuje na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na
Wyspach Książęcych z głębokości dziewięćdziesięciu metrów wyłowił korbę od
aparatu kinematograficznego, panie, ale perły… Gdzie tam! Szkoda gadać!
Nikczemna hałastra ci Syngalezi. I to ja mam robić taką robotę, panie: udawać,
że skupuję olej palmowy, a tymczasem szukać nowych złóż pereł! A tamci by
jeszcze pewnie chcieli, żebym odkrył jakiś dziewiczy ląd, co? Przecież to nie
jest zajęcie dla przyzwoitego kapitana statku handlowego. Kapitan J. van Toch to
nie żaden tam awanturnik, mój panie, o, nie!
I tak dalej… Morze jest wielkie i ocean czasu nie ma granic.
Pluj na morze, człowieku, lecz ono się nie wzburzy. Urągaj na swój los, ale go
nie odwrócisz…
Po wielu przygotowaniach i ceremoniach skończyło się na tym, że kapitan statku
holenderskiego „Kandong–Bandoeng”, wzdychając i klnąc, wsiadł do łódki.
Wylądował w kampungu na Tana Masa i zaczął pertraktować z tym pijakiem,
mieszańcem Portugalczyka i Kubanki, na temat rozmaitych spraw handlowych.
— Sorry, Captain* — rzekł wreszcie mieszaniec — ale tutaj, na Tana Masa, żadnych
muszli nie ma. Te brudasy Batakowie — mówił dalej z odrazą — jadają nawet i
meduzy. Więcej to siedzi w wodzie niż na ziemi. A kobiety śmierdzą rybami, niech
pan sobie wyobrazi… Aha, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No, tak… Pan pytał
o kobiety.
— A nie ma tu nigdzie kawałka brzegu, gdzieby Batakowie nie włazili do wody? —
pytał dalej kapitan.
Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową:
— Nie ma, panie. Chyba Devil Bay, Zatoka Diabelska, ale to nie dla pana.
— Dlaczego?…
— Dlatego… że tam nikt nie pójdzie, panie. Nalać panu, kapitanie?
— Thanks*. Co tam takiego? Rekiny?
— Rekiny… i w ogóle… — mruknął mieszaniec. — To niedobre miejsce, panie.
Batakowie niechętnie by widzieli, gdyby tam kto łaził.
— Czemu?
— …Tam są diabły, panie. Morskie diabły.
— Co to: morski diabeł? Ryba?
— A, gdzie tam ryba! — zaprzeczył niechętnie mieszaniec. — Zwyczajny diabeł,
panie. Diabeł podmorski. Batakowie nazywają go: tapa. Tapa… One tam podobno mają
swoje miasto, te diabły… Dolać panu?…
— Jakże to wygląda… taki diabeł morski? Mieszaniec wzruszył ramionami.
— Tak jak diabeł, panie. Widziałem kiedyś takiego… a właściwie jego głowę.
Wracałem łódką z Cape Haarlem… i naraz przede mną wyskoczył z wody taki łeb…
— No i?… Do czego był podobny?
— Głowę to ma… jak Batak, panie, tylko całkiem gołą.
— Może to był po prostu Batak?
— Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wlazłby do wody. A zresztą…
to mrugało na mnie dolnymi powiekami, panie. — Mieszaniec otrząsnął się cały z
uczuciem grozy. — Tak, dolnymi powiekami; zakrywają prawie całe oko. To właśnie
był ten… tapa.
Kapitan J. van Toch pulchnymi paluchami objął szklankę z winem palmowym.
— A pijany pan nie był, co? Może pan był zalany?
— Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie jechał. Batakowie bardzo nie lubią, gdy
ktoś te… diabły zaczepia.
Van Toch potrząsnął głową.
— Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, wyglądałyby
jak Europejczycy. To na pewno była jakaś ryba czy coś takiego.
— Ryba!… — obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ryba jest bez rąk,
panie. Ja nie jestem przecież Batak, chodziłem w Badjoeng do szkoły… Jeszcze
nawet pamiętam dziesięcioro przykazań i inne takie mądrości. A człowiek
wykształcony rozróżni chyba, co diabeł, a co zwierzę. Niech pan zresztą zapyta
Bataków.
— Et, takie tam murzyńskie zabobony! — oburzył się kapitan z dobroduszną
wyższością człowieka wykształconego. — Z naukowego punktu widzenia to absurd.
Przecież diabeł nie może żyć w wodzie. Bo co by tam robił? A ty nie zwracaj
uwagi na bajdy tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Zatoką Diabelską i od
tego czasu Batakowie się jej boją. I stąd cała historia — zakończył kapitan
uderzając tłustą dłonią w stół. — Nic tam nie ma, chłopcze. To sprawa zupełnie
jasna.
— Jest, panie — upierał się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng. — I
rozsądny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.
Kapitan van Toch poczerwieniał.
— Co?! — wrzasnął. — Ty kubański brudasie, co ty sobie myślisz? Że ja się będę
bał tych twoich diabłów? No, to zobaczymy! — rzucił podnosząc się z całą
okazałością swych zażywnych dwustu funtów. — Nie będę tu z tobą marnował czasu,
skoro mam interes na głowie. Ale zapamiętaj sobie jedno: w holenderskich
koloniach żadnych diabłów nie ma. Jeżeli gdzieś jakieś są, to tylko we
francuskich. Tam sobie mogą być. A teraz wołaj mi tu naczelnika tego przeklętego
kampungu.
Owego dygnitarza nie trzeba było nawet długo szukać: siedział sobie w kucki obok
sklepu mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi staruszek, tylko znacznie
szczuplejszy, niż bywają naczelnicy w Europie. Nieco poza nim, zachowując
odpowiedni dystans, siedziała w kucki cała wieś wraz z kobietami i dziećmi,
licząc widocznie, że będzie filmowana.
— Słuchaj no, chłopcze — odezwał się van Toch po malajsku. (Mógł równie dobrze
mówić po holendersku lub angielsku, gdyż czcigodny stary Batak nie umiał ani
słowa po malajsku, więc i tak całą przemowę kapitana musiał mieszaniec tłumaczyć
na język Bataków. Z jakichś jednak przyczyn kapitan uważał język malajski za
odpowiedniejszy.) — Słuchaj no, chłopcze, potrzeba mi paru tęgich, wysokich,
solidnych chłopaków, żeby poszli ze mną na połów. Rozumiesz: na połów!
— Mieszaniec przetłumaczył, naczelnik kiwnął głową na znak, że rozumie. Potem
zwrócił się do szerszego audytorium i palnął mówkę, która odniosła duży sukces.
— Naczelnik powiada — tłumaczył mieszaniec — że cała wieś pójdzie z tuanem*
kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.
— No, widzisz. To im teraz powiedz, że pojedziemy łowić muszle w Devil Bay.
Rozpoczęły się dobry kwadrans trwające gorączkowe debaty, w których brała udział
cała wieś, a zwłaszcza stare baby. W końcu mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, panie, że do Devil Bay nie można iść. Kapitan poczerwieniał.
— A dlaczego nie? Mieszaniec ruszył ramionami.
— Bo tam są tapa–tapa. Te diabły, panie. Twarz kapitana zrobiła się fioletowa.
— To ty im powiedz, że jeśli nie pójdą… to im powybijam wszystkie zęby…
poobrywam uszy… powywieszam… i spalę ten ich zawszony kampung… Rozumiesz?
Mieszaniec przetłumaczył dosłownie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna narada.
Wreszcie mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, że pójdą na skargę do policji w Padangu, że tuan im grozi. Podobno są
na to jakieś paragrafy. Naczelnik mówi, że tego nie daruje.
Kapitan van Toch zrobił się siny.
— Powiedz mu — ryknął — że jest… — i recytował jednym tchem dobrych jedenaście
minut.
Mieszaniec tłumaczył, póki mu zapas słów starczył. Po nowej, dość długiej, ale
rzeczowej naradzie Bataków zakomunikował kapitanowi:
— Mówią, panie, że odstąpią od ścigania na drodze sądowej, jeżeli tuan kapitan
zapłaci karę na ręce władz miejscowych. Chcą — zawahał się — dwieście rupii… Ale
to trochę dużo, panie. Niech im pan zaproponuje pięć.
Rumieńce kapitana van Tocha zaczęły zmieniać się w brązowe plamy. Początkowo
zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na całym świecie, potem ustąpił na
trzysta kopniaków, wreszcie gotów był zadowolić się wypchaniem naczelnika dla
muzeum w Amsterdamie. Natomiast Batakowie z dwustu rupii ustąpili na żelazną
pompę z kołem, a ostatecznie zdecydowali, że kapitan da naczelnikowi tytułem
kary zapalniczkę benzynową.
— Niech im pan da — namawiał mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ja mam trzy
zapalniczki na składzie, tylko bez knotów…
W ten sposób na Tana Masa został zawarty pokój. Ale kapitan van Toch wiedział,
że teraz w grę wchodzi prestiż białej rasy.
Po południu od holenderskiego statku „Kandong–Bandoeng” odbiła łódź. Siedzieli w
niej: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i
obaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź pomknęła wprost ku zatoce Devil Bay.
O godzinie trzeciej, gdy zbliżał się kulminacyjny punkt odpływu, kapitan stał na
lądzie, łódź krążyła o sto metrów od brzegu, by obserwować rekiny, a obaj
syngalescy poławiacze czekali z nożami w ręku na sygnał, by skoczyć do wody.
— No, teraz ty! — rzucił kapitan rozkaz stojącemu dalej nagusowi.
Syngalez skoczył w wodę, przebiegł parę kroków i zniknął. Kapitan spojrzał na
zegarek.
Za cztery minuty i dwadzieścia sekund o sześćdziesiąt metrów w lewo wynurzyła
się z wody czarna głowa. Z jakimś dziwnym, rozpaczliwym, a zarazem konwulsyjnym
pośpiechem. Syngalez parł przez fale trzymając w jednym ręku nóż do odcinania
muszel, w drugim muszlę perłopławu.
Kapitan zmarszczył brwi.
— No, co jest? — rzekł surowo.
Syngalez wciąż jeszcze borykał się z falami, głośno jęcząc z przerażenia.
— Co się stało?! — krzyknął kapitan.
— Sahib… sahib… — wykrztusił Syngalez padając na brzeg i ciężko dysząc. — Sahib…
sahib…
— Rekiny?
— Djins…* — wyjąkał Syngalez. — Diabły, panie. Tysiące diabłów! — pakował pieści
w oczy. — Same diabły, panie.
— Pokaż tę muszlę — polecił kapitan. Otworzył: była w niej mała, czysta perełka.
— A więcej nie znalazłeś?
Syngalez wydobył jeszcze trzy muszle z woreczka wiszącego na szyi.
— Tam są muszle, ale te diabły ich pilnują… Tak się na mnie patrzyły, jak je
odrzynałem… — Kędzierzawe włosy zjeżyły mu się z przerażenia. — Nie, sahib,
tutaj nie…
Kapitan otworzył muszle: dwie były puste, w trzeciej znajdowała się perła
wielkości grochu, okrąglutka jak kropelka rtęci. Kapitan van Toch spoglądał to
na perłę, to na skulonego na ziemi Syngaleza.
— Ty — rzucił po chwili namysłu — nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?
Tamten bez słowa pokręcił głową.
Kapitan van Toch miał ogromną ochotę skląć go jak burego psa. Ze zdumieniem
jednak zauważył, że mówi cicho i bardzo łagodnie:
— Nie bójże się, chłopcze… No, a jak wyglądają te… diabły?
— Jak małe dzieci — wykrztusił Syngalez. — Mają ogony i są ot tak wysokie —
pokazał mniej więcej na metr dwadzieścia od ziemi. — Stały dokoła mnie i
przypatrywały się, co robię… A takie ich było mnóstwo… — Syngalez znów otrząsnął
się z przerażenia. — Sahib, o sahib, tutaj nie!…
Van Toch myślał chwilkę.
— I co? Mrugają dolnymi powiekami czy jak?
— Nie wiem, panie — rzęził Syngalez — ale jest ich tam z dziesięć tysięcy!…
Kapitan van Toch obejrzał się na drugiego Syngaleza. Stał o jakichś sto
pięćdziesiąt metrów dalej i czekał z założonymi na piersiach rękoma. Oczywiście,
skoro człowiek jest nagi, nie może nic innego z rękami zrobić, jak założyć je na
piersiach. Kapitan bez słowa dał znak, mały Syngalez skoczył w wodę. W trzy
minuty i pięćdziesiąt sekund wynurzył się z wody bijąc gwałtownie rękoma o
powierzchnię fal.
— No, wyłaź! — wrzasnął kapitan. Spojrzał jednak uważniej i… skoczył w wodę ku
tym trzepocącym się rozpaczliwie rękom. Nikt by nie uwierzył, że takie cielsko
potrafi z taką szybkością pruć fale. W ostatnim momencie schwycił jedną rękę i
sapiąc wyciągnął Syngaleza z głębi. Podtrzymując go na powierzchni ocierał sobie
pot z czoła.
Syngalez leżał bez ruchu. Jeden palec obdarty miał do kości, widocznie o kamień,
ale poza tym był cały. Kapitan odchylił powiekę, błysnęło białko postawionych w
słup oczu. Czarny nie miał ani muszli, ani noża.
W tej chwili łódź wraz z załogą podpłynęła bliżej brzegu.
— Panie — wołał Szwed Jensen — są rekiny! Będziecie łowić dalej?
— Nie — odpowiedział kapitan. — Podjedźcie tutaj zabrać tych dwóch.
— Niech pan spojrzy — zwracał mu uwagę Jensen, kiedy wracali na statek — jak tu
nagle robi się płytko. I jak równo aż do samego brzegu. — Sprawdził sięgając
wiosłem dna. — Zupełnie jakby gdzieś pod wodą była jakaś tama.
Dopiero na statku mały Syngalez oprzytomniał. Siedział z kolanami pod brodą i
trząsł się cały. Kapitan odesłał ludzi i przysiadł się do niego.
— No, więc gadaj! — zaczai. — Cóżeś tam widział?
— Dżiny, sahib — szepnął chłopak. Zaczai szybko mrugać oczami, na całym ciele
wystąpiła wyraźnie gęsia skórka.
Kapitan van Toch zazgrzytał:
— A… jak wyglądały?
— Jak… jak… — oczy Syngaleza zaczęły zachodzić mgłą. Kapitan szybko uderzył go z
obu stron w twarz, by doprowadzić go do przytomności.
— Thanks, sahib — wyszeptał chłopak. Spoza białek oczu znów ukazały się źrenice.
— Już ci lepiej?…
— Tak, panie.
— No co: były tam muszle?
— Tak, panie.
Kapitan van Toch prowadził dalej szczegółowe badania, prowadził je cierpliwie i
dokładnie.
— Więc tam są diabły? A ile?
— Tysiące i tysiące… Takie duże jak dziesięcioletnie dziecko, panie, i całkiem
czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch łapach. Na nogach, sahib,
tak jak pan czy ja, tylko że się przy tym kolebią. Kiwają się całym ciałem, tak,
tak… O, tak, tak… I ręce, panie, mają także jak ludzie. Nie, bez pazurów, jakby
rączki dziecka. Nie, panie, rogów ani kudłów nie mają. Tak, mają ogon, taki
jakby rybi, tylko że bez płetwy ogonowej. I olbrzymie głowy, jak Batakowie. Nie,
nic nie gadały, tylko tak jakby mlaskały…
Kiedy Syngalez odrzynał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł
nagle na plecach zimne dotknięcie małych paluszków. Obejrzał się: było ich
dokoła setki. Setki i tysiące. Pływały, stały na kamieniach, a wszystkie
przypatrywały się, co on tam robi. Więc rzucił nóż i muszlę, chcąc wypłynąć na
powierzchnię. Wpadł przy tym na całą masę tych diabłów, które pływały ponad nim.
Co było potem, już nie pamięta.
Kapitan van Toch w zamyśleniu przyglądał się roztrzęsionemu młodemu
poławiaczowi. „Z tego chłopaka już nigdy nic nie będzie — powiedział sobie w
duchu — odeślę go z Padangu do domu, na Cejlon.” Mrucząc pod nosem i parskając
zszedł do swej kabiny. Tam z papierowej torebki wysypał na stół dwie perły:
jedna była maleńka jak ziarenko piasku, druga jak groch, lśniąca srebrzyście, z
lekkim różowym odcieniem. Kapitan holenderskiego statku westchnął głęboko i
sięgnął do szafki po butelkę irlandzkiej whisky.
O godzinie szóstej kazał się znów zawieźć łódką do kampungu. Poszedł prosto do
mieszańca Portugalczyka i Kubanki.
— Toddy* — wyrzucił z siebie tylko to jedno jedyne słowo i usiadł na werandzie z
falistej blachy. Trzymał w pulchnych paluchach szklankę z grubego szkła, popijał
i spluwał raz po raz. Spod krzaczastych brwi obserwował żółte, chude kurczaki,
które coś tam dziobały na brudnym, wydeptanym podwórku wśród palm. Mieszaniec
bał się przemówić, stale mu tylko dolewał. Powoli oczy kapitana nabiegały krwią,
palce zaczęły poruszać się niezręcznie. Mrok już zapadał, gdy wstał i podciągnął
spodnie.
— Idzie pan już spać, kapitanie? — spytał mieszaniec czarta z diabłem.
Kapitan podniósł w górę wskazujący palec.
— Warto by było zobaczyć — bełkotał — skoro są na świecie jakieś takie diabły,
których ja jeszcze nie znam… Ty, słuchaj, gdzie jest ten przeklęty północny
zachód?
— Tutaj — pokazał mieszaniec. — A dokąd pan chce jechać?
— Do piekła! — zarechotał kapitan J. van Toch. — Popatrzyć na Devil Bay.
Od owego wieczora rozpoczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Do kampungu
wrócił dopiero o świcie. Nie przemówił ani słowa, kazał się odwieźć na statek i
zamknął się w swej kabinie aż do wieczora. Nie byłoby w tym jeszcze nic
nadzwyczajnego, bo do odjazdu z wyspy Tana Masa „Kandong–Bandoeng” miał jeszcze
co ładować (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siły
robocze). Kiedy jednak zameldowano mu wieczorem, że wszystek towar już
załadowany, parsknął tylko i rzucił:
Szwed Jensen, pomagając mu wejść na pokład, tylko przez uprzejmość zapytał:
— No, to dziś jedziemy dalej, kapitanie? Kapitan szarpnął się, jakby go kto
nożem dźgnął.
— A tobie co do tego? — warknął. — Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw!…
Przez cały dzień stał „Kandong–Bandoeng” na kotwicy w odległości jednej mili od
wybrzeży Tana Masa. Wszyscy siedzieli bezczynnie. Wieczorem kapitan wypadł z
kajuty i rozkazał:
— Łódka! Do kampungu!
Mały Grek Zapatis spojrzał za nim jednym okiem ślepym, drugim zezowatym.
— Chłopcy! — zaskrzeczał. — Albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo zwariował do
czysta!
Szwed Jensen zachmurzył się.
— A tobie co do tego? — wsiadł na Zapatisa. — Pilnuj swego przeklętego nosa.
Potem wraz z Islandczykiem Gudmundsonem wziął małą łódkę i popłynął w kierunku
Devil Bay. Zatrzymali łódkę w znacznej od brzegu odległości i czekali, co będzie
dalej. Kapitan krążył po zatoce: wyglądało, jakby na^ kogoś czekał. Od czasu do
czasu przystawał i nawoływał czy wabił: „Ts, ts, ts…”
— Patrz — rzekł Gudmundson wskazując na morze purpurowe od blasku zachodzącego
słońca.
Jensen zaczął liczyć: dwa, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw ciągnęło
do Devil Bay.
— Hergot! — mruknął. — Jakaż kupa tych rekinów! Miecze zanurzały się raz po raz,
nad wodą migały ogony, woda burzyła się gwałtownie.
Teraz kapitan van Toch zaczął na brzegu uganiać jak szalony, klął w głos z dziką
pasją i wygrażał rekinom pięściami.
Zapadł krótki tropikalny wieczór. Wnet nad wyspą wzeszedł księżyc.
Jensen zanurzył wiosła i podpłynął bliżej brzegu, na jeden furlong*.
Kapitan siedział na brzegu i wciąż wabił: „Ts, ts, ts…” Coś się wokół niego
poruszało, ale co to było, trudno rozeznać. „Wygląda to jak foki — pomyślał
Jensen — tylko że foki inaczej się ruszają.” Wyłaziło to z wody na brzeg i
stąpało po piasku niezgrabnie, zataczając się jak pingwiny. Jensen, wiosłując
cichutko, podsunął się do kapitana na pół furlongu.
— Coś tam do nich gada, ale co? Czart tego nie zrozumie. Pewnie po malajsku albo
po tamilsku. I macha rękami, jakby coś rzucał tym fokom. Ale to nie są foki —
zastrzegał się sam przed sobą Jensen. — Gada przy tym coś po chińsku czy
malajsku.
W tej chwili podniesione wiosło wypadło Jensenowi z ręki i chlapnęło w wodę.
Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł ze trzydzieści kroków ku wodzie. Po
chwili dostrzegli błyski, posypały się strzały. Kapitan walił z browninga w
kierunku łódki. Równocześnie w zatoce zaszumiało, morze zakotłowało się,
zachlupotało, jakby naraz tysiąc fok skoczyło do wody. Jensen i Gudmundson
nacisnęli na wiosła i gnali łódką za najbliższy występ skalny, aż się za nimi
kurzyło. Wróciwszy na statek nie powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy
umieją milczeć jak grób.
Nad ranem powrócił kapitan: był ponury i wściekły. Kiedy mu Jensen pomagał wejść
na pokład, dwie pary niebieskich oczu spotkały się w chłodnym i pełnym
wzajemnego zrozumienia spojrzeniu.
— Jensen! — zaczął kapitan.
— Słucham, kapitanie.
— Jedziemy dziś.
— Tak jest, kapitanie.
— W Surabaja dostaniecie swoją książeczkę.
— Tak jest, kapitanie. I to wszystko.
Tegoż dnia jeszcze „Kandong–Bandoeng” odpłynął do Padangu. Z Padangu wysłał
kapitan van Toch do swojej firmy w Amsterdamie małą paczuszkę, ubezpieczoną na
sumę tysiąca dwustu funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie podał
prośbę o roczny urlop. Ciężki stan zdrowia i tak dalej. Potem włóczył się po
Padangu, aż wreszcie natknął się na człowieka, którego szukał. Był to dzikus z
Borneo, którego przejeżdżający Anglicy wynajmowali od czasu do czasu do
polowania na rekiny, urządzając sobie z tego widowisko. Bowiem Dajak walczył
starą metodą: uzbrojony tylko w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, na
rekiny zaś miał ustaloną cenę: pięć funtów od sztuki prócz wyżywienia. Aż wstręt
brał na niego spojrzeć: na rękach, na piersiach i udach skórę miał pozdzieraną
przez rekiny, zaś nos i uszy przyozdobione zębami rekinów. Nazywał się Shark.
Z tym właśnie Dajakiem kapitan J. van Toch zamieszkał na wyspie Tana Masa.
2. PAN GOLOMBEK I PAN VALENTA*
W redakcji była typowa kanikuła, kiedy to nic, ale to dosłownie nic się nie
dzieje. W polityce nie ma nie, sytuacja europejska jest żadna. A przecież i w
tym czasie czytelnicy gazet — tonąc w bezwładzie nudy nad brzegami rzek lub w
niedostatecznym cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, czarem przyrody, spokojem
wsi, a przede wszystkim zdrowym i prostym życiem na urlopie — codziennie łudzą
się zwodniczą nadzieją, że może chociaż w tej gazecie będzie coś nowego, coś
interesującego: jakieś morderstwo, jakaś wojna czy trzęsienie ziemi. Słowem:
Coś… A skoro tam tego nie ma, rzucają gazetę w kąt i pełni goryczy zaczynają
wymyślać, że w ogóle w gazetach nie ma nic, ale to zupełnie Nic, że w ogóle
szkoda czytać, że nawet nie warto prenumerować.
Siedzi więc w redakcji pięciu czy sześciu zrezygnowanych ludzi, bo reszta
kolegów także rozjechała się na urlopy, i z goryczą odrzucają gazety narzekając,
że teraz w gazetach nie ma nic, ale to dosłownie Nic.
Z zecerni wyszedł metrampaż i odezwał się zgorszony:
— Panowie, panowie… Nie mamy jeszcze na jutro artykułu wstępnego.
— No, to niech pan wsadzi… ten artykuł… o sytuacji gospodarczej w Bułgarii… —
bąknął któryś ze zrezygnowanych panów.
Metrampaż westchnął głęboko.
— I kto to będzie czytał, panie redaktorze? Znowu w całym jutrzejszym numerze
nie będzie Nic do Czytania…
Sześciu zrezygnowanych panów podniosło oczy na sufit, jak gdyby tam można było
wyłowić Coś do Czytania…
— Ach, żeby się tak coś stało! — rzucił jeden bez przekonania.
— Żeby tak złapać… jakiś… no, ciekawy reportaż — dodał drugi.
— O czym?
— Bo ja wiem…
— A może by wymyślić… jakąś nową witaminę? — wyrwał się trzeci.
— Teraz?… W lecie?… — zaoponował czwarty. — Człowieku, witaminy to są sprawy
naukowe, to nadaje się raczej na jesień…
— Oh, Boże, ależ upał… — ziewnął piąty. — Dobrze byłoby dać coś z okolic
podbiegunowych.
— Ale co? — Tak… No, chociażby coś takiego, jak ten Eskimos Welzl*. Odmrożone
palce, wieczne lody i takie tam historie…
— Łatwo się tak gada! — wtrącił szósty. — Ale skąd wziąć?
Redakcję zalega beznadziejna cisza.
— Byłem w niedzielę w Jeviczku… — zaczął po chwili z namysłem metrampaż.
— No i…
— Podobno tam jest na urlopie jakiś kapitan Vantoch. Jakoby się w Jeviczku
urodził…
— Co za Vantoch?
— A taki grubas. Ma być kapitanem marynarki. Ludzie mówili, że gdzieś tam jakoby
łowił perły.
Pan Golombek spojrzał na pana Valentę.
— A gdzie je łowił?
— Na Sumatrze… na Celebesie… w ogóle gdzieś tam… I podobno żył tam około
trzydziestu lat.
— Hej, człowieku, to jest myśl! — ożywił się pan Valenta. — To mógłby być
reportaż pierwsza klasa!… Golombek, jedziemy?…
— No, możemy spróbować — zgodził się pan Golombek i zeskoczył ze stołu, na
którym siedział.
— O, to ten pan, tam — wskazał szynkarz w Jeviczku. Przy stoliku w ogródku
siedział tęgi, szeroko rozparty pan
w białej czapce. Pił piwo i w zamyśleniu suwał grubym palcem wskazującym po
stole. Obaj panowie podeszli do niego.
— Redaktor Valenta.
— Redaktor Golombek. Grubas podniósł oczy.
— What?* Co?…
— Jestem redaktor Yalenta.
— A ja redaktor Golombek. Grubas podniósł się z godnością.
— Capitan van Toch. Very glad.* Siadajcie, chłopcy. Obaj panowie siedli z ochotą
i położyli przed sobą bloki do
notowania.
— A co każecie sobie podać, chłopcy?
— Limoniadę malinową — wybrał pan Yalenta.
— Malinową? — powtórzył kapitan z niedowierzaniem. — A dlaczego? Panie starszy,
niech im pan poda piwa… A właściwie czego wy chcecie? — spytał opierając się
łokciami o stół.
— Czy to prawda, proszę pana, że pan się tutaj urodził?
— Tak, urodziłem się.
— Proszę pana, a jak się pan dostał na morze?
— No, cóż via Hamburg.
— A jak długo pan już jest kapitanem?
— Dwadzieścia lat, chłopcze. Tutaj mam papiery — odpowiedział klepiąc się z
rozmachem po kieszeni na piersiach. — Mogę je wam pokazać.
Pan Golombek ogromną miał ochotę zobaczyć, jak wyglądają papiery kapitańskie,
ale się opanował.
— To pan, panie kapitanie, przez te dwadzieścia lat poznał porządny kawał
świata, co?
— Tak, porządny kawał, owszem.
— A mianowicie co?
— Jawa, Borneo, Filipiny, Fidji Islands, Salomon Islands, Karoliny, Somoa,
Damned Cliperton Islands. A lot of damned islands*, chłopcze… Ale dlaczego pan
pyta?
— Tak tylko, to ogromnie interesujące. Chcielibyśmy się od pana dowiedzieć
czegoś więcej, wie pan?
— Jak to, tak tylko? — kapitan utkwił w nim niebieskie oczy. — To wy jesteście
od p’lis, z policji, co?
— Nie, skądże znowu, kapitanie. My jesteśmy z gazety.
— Ach, tak, z gazety. Reporters*, co? No, więc piszcie: Capitan J. van Toch,
kapitan statku „Kandong–Bandoeng”…
— Jak, jak?…
— „Kandong–Bandoeng”, port Surabaja. Powód przybycia: vacances. Jak się to mówi?
— Urlop.
— A tak, do diabła, urlop. No, więc dajcie to do tej gazetki, kto przypłynął. I
teraz schowajcie już te swoje notesy, panowie. Your health*.
— Ależ, panie kapitanie, myśmy przyjechali do pana, żeby nam pan opowiedział coś
ze swojego życia…
— A po co?
— Zamieścimy to w gazecie. Ludzi ogromnie interesują takie historie o dalekich
wyspach, o tym, co tam widział i przeżywał ich rodak, Czech, obywatel miasta
Jeviczka.
Kapitan pokiwał głową.
— Tak, to prawda. Słuchaj, chłopcze, z całego Jeviczka Captain jestem tylko ja
jeden. To oczywiste. Podobno jest tu jeszcze jeden kapitan od… od… tych łódek
spacerowych. Ale ja myślę — dodał poufnie — że to nie jest prawdziwy Captain. To
przecież chyba liczy się według tonażu, co?
— A jaki tonaż miał pański statek?
— Dwanaście tysięcy tons*, młodzieńcze!
— To pan był wielkim kapitanem, prawda?
— Wiadomo, wielkim — przytaknął z dumą. — Chłopcy, a macie wy pieniądze?
Obaj panowie spojrzeli po sobie dość niepewnie.
— Mamy, ale niewiele. Potrzeba panu, kapitanie?
— Naturalnie. Tego mi właśnie potrzeba.
— Widzi pan: kiedy pan nam opowie dużo ciekawych rzeczy, napiszemy o tym do
gazety, a potem pan za to dostanie pieniądze.
— Ile?
— Może nawet i… z tysiąc — obiecywał szczodrze pan Golombek.
— Pounds of sterling?*
— Nie, tylko koron.
— Nie, to nie warto. Tyle to i ja sam mam, młodzieńcze. — Wydobył z kieszeni pęk
tłustych banknotów. — See* — i wsparłszy się łokciami o stół pochylił się ku nim
mocniej. — Panowie, ja miałbym dla was big business… Jak się to mówi?
— Wielki interes.
— Tak, wielki interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście… nie, poczekajcie,
piętnaście, szesnaście milionów koron. No, co?
Obaj panowie znów spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Dziennikarze mają już
rozmaite doświadczenia z wszelkiego rodzaju wariatami, oszustami i wynalazcami.
— Poczekajcie — ciągnął kapitan — coś wam pokażę! — Pogrzebał grubymi paluchami
w kieszonce kamizelki, coś wyciągnął i położył na stole. Było to pięć różowych
pereł, wielkości pestek wiśni. — Znacie wy się na perłach?
— Ile to może kosztować? — drżącym głosem pytał pan Golombek.
— Oh, lots of money*, chłopcze. Aleja to noszę tylko… na pokaz, jako wzór. No,
więc co, idziecie ze mną? — pytał wyciągając ku nim przez stół swą szeroką łapę.
Pan Golombek westchnął.
— Panie kapitanie, tyle pieniędzy…
— Stop! — przerwał mu kapitan. — Ja wiem: ty mnie nie znasz. Ale zapytaj się o
Captain van Toch w Surabaja, w Batawia, w Padang czy gdziekolwiek chcesz. Idź,
zapytaj, każdy ci powie: „Captain van Toch, he is as good as his word”.*
— Panie kapitanie van Toch, my przecież panu wierzymy — zaprotestował pan
Golombek. — Ale…
— Poczekaj — mówił dalej kapitan. — Ja wiem, ty nie chcesz dać swych kochanych
pieniążków ot tak tylko. To ci się bardzo chwali, chłopcze! Ale ty dasz na
statek! See! Kupisz ten statek, będziesz ship–owner*, możesz nawet jechać ze
mną, żebyś widział, jak ja tam na nim za ciebie będę wszystkim kierował. A
pieniądze, jakie zarobimy, będą fifty–fifty*. To chyba uczciwy business, co?
— Ależ, panie kapitanie — wykrztusił wreszcie pan Golombek z żalem w głosie —
przecież my takiej sumy nie posiadamy!…
— No… to zupełnie inna sprawa — odpowiedział kapitan. — Sorry! Tylko wobec tego
nie wiem, panowie, po coście do mnie przyjechali.
— Żeby nam pan coś opowiedział, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle
ciekawych przeżyć…
— No, to oczywiście, chłopcze. Tych przeklętych przeżyć mam dość…
— Czy przeżył pan kiedy rozbicie okrętu?
— What? To znaczy: ship–wrecking? O, co to, to nie! Cóż pan sobie myśli? Kiedy
mi dadzą dobry statek, to nic mu się stać nie może. Niech pan zażąda w Amsterdam
referencji o mnie. Jedź i pytaj się!
— A coś o tubylcach! Poznał pan tam tubylców?… Kapitan van Toch potrząsnął
głową.
— Te sprawy to nie dla ludzi kulturalnych. O tym gadać nie będę.
— To niech nam pan opowie co innego.
— Ba, opowiedzieć… — mruczał kapitan z niedowierzaniem. — A wy to potem
sprzedacie jakiejś Company* i ona wyśle swoje statki. Ja ci powiem, my lad*,
ludzie to są straszliwi złodzieje. Ale najwięksi złodzieje to ci bankers* w
Colombo.
— Często pan bywał w Colombo?
— Pewnie, że często. I w Bangkok także, i w Manilla… Chłopcy — podjął znów nagle
— ja wiem o jednym statku. Pierwszorzędny statek i tani, jak na tę cenę. Stoi w
Rotterdam. Jedźcie go zobaczyć. Rotterdam to przecież stąd niedaleko, będziecie
tani wnet — wskazał palcem przez ramię. — Teraz statki są niesłychanie tanie,
panowie. Jak stare żelastwo. A on ma dopiero sześć lat i jest na Diesel–motor.
Chcecie go zobaczyć?
— Nie możemy, panie kapitanie…
— Dziwni z was ludzie — westchnął kapitan i hałaśliwie wytarł nos w niebieską
chustkę. — A nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby kupić statek?
— Tu, w Jeviczku?
— No, tak, tutaj albo gdzieś w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes
został tutaj, w my country*.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, kapitanie…
— No tak. Bo tamci inni to są straszliwi złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy
przecież, jako ludzie z newspapers*, powinniście znać tych wielkich ludzi, tych
jakichś bankers i ship–owners… Jak się to mówi: lodziarze?
— Armatorzy. Nie, my takich nie znamy, panie kapitanie.
— O, to szkoda — kapitan spochmurniał. Naraz pan Golombek coś sobie przypomniał.
— Nie zna pan przypadkiem pana Bondy?
— Bondy?… Bondy?… — zastanawiał się kapitan van Toch. — Poczekaj, skądś znam to
nazwisko. Bondy… No tak, tam w London jest taka Bond–Street, ale tam żyją tylko
bardzo bogaci ludzie. Czy on nie ma jakiego interesu tam na tym Bond–Street, ten
pan Bondy?
— Nie, on jest w Pradze. Ale mam wrażenie, że urodził się tutaj, w Jeviczku.
— Do jasnego pioruna! — roześmiał się radośnie kapitan — masz rację, chłopcze.
Ten, co to miał tu w rynku sklep z manufakturą. No tak, Bondy… Jak to mu było na
imię? Max. Max Bondy… To on ma teraz interes w Pradze?
— Nie, to był chyba jego ojciec. Tamten Bondy jest G. H. Prezes G. H. Bondy,
kapitanie.
— G. H… — kapitan kręcił głową. — Tutaj nie było żadnego G. H. Chyba żeby to był
ten Gustek Bondy, ale tamten nie był żadnym prezesem. Gustek to był taki sobie
piegowaty Żydek. Ale to nie może być on.
— To na pewno będzie on, panie kapitanie. Już dobrych parę latek, jak go pan nie
widział.
— Tak, masz rację. Dobrych parę latek — zgodził się kapitan. — Czterdzieści lat,
chłopcze. Bardzo być może, że ten Gustek już jest taki wielki. A czym on jest?
— Jest prezesem rady nadzorczej MEAS, wie pan, tej wielkiej fabryki maszyn. I
oprócz tego prezesem z dwudziestu przedsiębiorstw i karteli. To wielki pan,
panie kapitanie. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.
— Kapitanem? — zdziwił się van Toch. — Więc ja już nie jestem jedynym kapitanem
z Jeviczka! Tam, do licha, ten Gustek jest także Captain! Dobrze byłoby się z
nim zetknąć. A ma on pieniądze?
— Jeszcze ile! Straszliwe pieniądze, kapitanie. Będzie ich miał dobrych parę
setek milionów. To najbogatszy człowiek w państwie.
— Kapitan van Toch od razu spoważniał.
— A przy tym także Captain. Dziękuję ci, chłopcze. To ja sobie za nim popłynę,
za tym Bondym. Aha, Gustek Bondy. I know*. Taki sobie Żydek. A teraz jest
Captain G. H. Bondy… No tak, ale ten czas leci — westchnął melancholijnie.
— Panie kapitanie, będziemy musieli się pożegnać, żeby nam nie uciekł wieczorny
pociąg…
— Odprowadzę was do portu — oświadczył kapitan i zaczął podnosić kotwicę. —
Bardzo jestem rad, żeście panowie przyjechali. Znam jednego redaktora w
Surabaja, dobry chłopak, a good friend of mine.* Okropny pijak, chłopcy.
Gdybyście chcieli, postarałbym się wam o miejsce w gazecie w Surabaja… Nie?… No,
jak sobie chcecie.
— Kiedy już pociąg ruszał, kapitan van Toch zaczął machać powoli i uroczyście
ogromną niebieską chustką do nosa. Wypadła mu przy tym duża, nieregularna perła
i zaryła się w piasek. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.
3. G. H. BONDY I JEGO ZIOMEK
To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad drzwiami.
Taki stary pan Max Bondy w Jeviczku musiał mieć wymalowane wielkimi literami nad
sklepem, po bokach drzwi i na oknach, że: „Tu znajduje się firma Max Bondy,
skład wszelkiego rodzaju towarów łokciowych, wyprawy ślubne, płótna, ręczniki,
ścierki, obrusy, kapy, korty i szewioty, sukna w najlepszym gatunku, jedwabie,
story, firanki, pasmanteria i wszelkie dodatki krawieckie. Rok założenia —
1885.” Jego syn G. H. Bondy, kapitan przemysłu, prezes koncernu MEAS, radca
handlowy, radca giełdowy, jeden z moich dobrych wiceprzewodniczący związku
przemysłowców, Consulado de la Rep?blika Ecuador*, członek wielu rad nadzorczych
itp., ma u wejścia do swego domu tylko małą, czarną szklaną tabliczkę ze złotym
napisem:
BONDY
Więcej nic. Tylko: „Bondy”. Inni piszą sobie na drzwiach: „Juliusz Bondy —
przedstawiciel firmy General Motors” albo „Dr med. Erwin Bondy”, albo: „S. Bondy
i Ska”. Tylko ten jeden Bondy jest po prostu Bondy — bez żadnych dodatków.
(Mam wrażenie, że papież na swoich drzwiach ma napisane po prostu: „Pius”, bez
żadnego tytułu i bez cyfry. A Pan Bóg nie ma w ogóle żadnej tabliczki ani na
niebie, ani na ziemi. To już musisz się sam, człowieku, domyślić, że On tu
mieszka. Ale to do rzeczy nie należy — ot, taka sobie luźna uwaga.)
Przed tą właśnie tabliczką zatrzymał się w pewien upalny dzień pan w białej
marynarskiej czapce na głowie i zaczął wycierać potężne karczydło niebieską
chustką do nosa. „Ależ to wspaniałe domisko” — pomyślał i dosyć nieśmiało
nacisnął mosiężny guzik dzwonka.
W drzwiach stanął woźny Povondra, oczyma zmierzył grubasa od butów aż po
złociste galony na czapce i zapytał z rezerwą:
— Słucham?
— Mój chłopcze — przemówił pan — czy mieszka tutaj niejaki pan Bondy?
— Czego pan sobie życzył — zabrzmiało lodowate pytanie Povondry.
— Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić Captain van Toch z Surabaja. Aha —
przypomniał sobie — tu jest karta. — I podał woźnemu Povondrze wizytówkę z
kotwicą i nazwiskiem:
Povondra pochylił głowę i zawahał się. „Powiedzieć mu, że pana Bondy nie ma w
domu? Albo, że bardzo żałuję, ale pan Bondy ma w tej chwili niezwykle ważną
konferencję?” Są wizyty, które trzeba zameldować, ale są i inne, które sprytny
portier załatwia sam. Povondra w tej chwili poczuł wyraźnie, że zawodzi go
instynkt, jakim zawsze kierował się w takich przypadkach. Tego tęgiego mężczyzny
nie podobna było zaliczyć do normalnej kategorii wizyt niemeldowanych: nie
wyglądał ani na agenta handlowego, ani też na wysłannika instytucji
dobroczynnej.
A tymczasem kapitan van Toch sapał i ocierał chusteczką łysinę mrugając przy tym
tak dobrodusznie oczyma, że Povondra nagle zdecydował się wziąć na siebie całą
odpowiedzialność.
— Pan będzie łaskaw — rzekł. — Zaraz zamelduję panu radcy.
Captain J. van Toch otarł niebieską chustką do nosa czoło i rozejrzał się po
przedpokoju. „Do licha, ależ ten Gustek się urządzieł. Zupełnie jak jaki saloon*
na tych ships*, co to idą z Rotterdam do Batawia. Musiało to kosztować masę
pieniędzy. A takie to było piegowate Żydziątko” — dziwił się w duchu kapitan.
G. H. Bondy w swym gabinecie w zamyśleniu oglądał wizytówkę kapitana.
— Czego on chce? — zapytał podejrzliwie.
— Nie wiem, panie radco — przyznał się Povondra. Pan Bondy wciąż jeszcze trzymał
w ręku wizytówkę. Na rysunku kotwica okrętowa. „Captain J. van Toch, Surabaja…”
Gdzie to jest ta Surabaja? Czy to gdzieś na Jawie? Na pana Bondy powiało
bezmiarem odległości. �