CNT1AZ

Szczegóły
Tytuł CNT1AZ
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

CNT1AZ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie CNT1AZ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

CNT1AZ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 BIORĘ DO RĘKI KIJ BEJSBOLOWY. To prawie kilogramowy kij kompozytowy rawlings. Podnoszę go. Jest trochę źle wyważony z powodu wyszczerbienia na końcu. Stojąc na parkingu, łapię kij za oba końce i rozciągam ramiona po zakończonym meczu. Natick kontra Wellesley. Wokół siebie mam kolegów z drużyny Natick – pakerów ze szkoły średniej, którzy robią to, co zwykle po wygranym meczu. Świętują. Hucznie. Ja też świętuję tak jak oni. Myślę sobie przy tym: Jestem jednym z was. Jestem młody. Jestem zwycięzcą. Rozciągam się i uśmiecham. Po chwili przenoszę ciężar na drugą nogę i biorę szeroki zamach kijem. W tym momencie za moimi plecami pojawia się Jack Wu. Kij mija jego głowę o dwa centymetry. Stojący niedaleko postawny mężczyzna w czarnym garniturze sztywnieje. Sztywnieje, ale nie interweniuje. To ochroniarz Jacka i jego kierowca, który chodzi za nim jak cień, gdy Jack jest poza domem. Ojciec Jacka Strona 5 jest bogaty. Bogaty i nerwowy. Jack nie cierpi ochroniarza. Wspomniał mi o tym kilkanaście razy. Przyjaźnimy się, więc mówi mi takie rzeczy. – Uważaj z tym kijem, stary – mówi Jack i wali mnie pięścią w ramię. Żartobliwie. Garnitur robi krok naprzód, a Jack, odgadując jego reakcję, obraca się na pięcie. – Spokój, Rover – mówi, jakby się zwracał do pitbula. Garnitur uśmiecha się krzywo, jakby zrozumiał żart, ale zastanawiam się, czy gdyby miał okazję, nie skopałby Jackowi tyłka. Opiera się o lśniącego czarnego mercedesa i czeka. – Ale wymiatałeś – mówi Jack, pokazując ruchem głowy na boisko. – Staram się dawać z siebie wszystko – odpowiadam. – Wtedy rozwalasz każdego, kto ci stanie na drodze –  mówi Jack i znowu uderza mnie w ramię. Tym razem wielkolud w garniturze nie rusza się z miejsca. Ale patrzy na nas reszta zawodników. Dwa ciosy w ramię. Sposób na zaznaczenie swojej dominacji. Strona 6 Dominacja to zagrożenie. Trzeba się nim zająć. W myślach analizuję listę rozwiązań: Mogę pozwolić mu się uderzyć. Wybrać niższy status. Mogę odpowiedzieć tym samym, z taką samą siłą. Mogę uderzyć mocniej. Zaznaczyć swoją dominację. Co mam wybrać? Jack to niby mój przyjaciel. Nastolatek walnąłby swojego kumpla, tak jak on walnął mnie. W razie wątpliwości naśladuj. Tego mnie uczono. Czyli opcja numer dwa. Oddaję Jackowi, lekko uderzając go w ramię. – Au! – krzyczy, udając, że go zabolało. – Nie tak ostro. Cała akcja trwa nie dłużej niż dwie sekundy: Robię zamach kijem. Jack mnie uderza. Ja mu oddaję. Wybuchamy śmiechem pod czujnym okiem Garnitura. Gdybyście nas obserwowali, zobaczylibyście dwóch pakerów, dwóch kumpli, którzy dla wygłupu dokuczają sobie nawzajem. – Chcesz pojechać do skarbca? – pyta Jack. Skarbiec. Tak Jack nazywa swój dom. Strona 7 – Mogę wpaść na chwilę – odpowiadam. Jack rusza w stronę samochodu. Garnitur szybko reaguje, otwierając mu tylne drzwi. – Mój kumpel jedzie ze mną – informuje go Jack. – Dobrze, proszę pana – mówi ochroniarz, dając mi znak, żebym wsiadał do samochodu. Strona 8 SKÓRA W MERCEDESIE JEST MIĘKKA. A siedzenie należy do tych, które przygarniają cię do siebie i zapraszają do relaksu. Mówi: „Jesteś pod dobrą opieką. Wiozę cię tam, dokąd chcesz”. Wyobrażam sobie, że mam ojca, którego stać na takie rzeczy. Kosztowne samochody. Kosztownych ochroniarzy. Nie tylko go stać, ale chce też, żeby to samo miał jego syn. Chce dla niego dobrej opieki. Ale w tym momencie nie powinienem myśleć o takich sprawach. Nie teraz, gdy jest coś do zrobienia. Zerkam na Jacka. Siedzi z lekko odchyloną do tyłu głową i ma zamknięte oczy. – Tak sobie myślę – mówi. – Rzadko ci się to zdarza – odpowiadam. – Bydlę – oznajmia. Uśmiecha się, nie otwierając oczu. – Myślę sobie o tobie i o mnie. – Przestań – mówię. – Zaczynam się bać. – Nie mogę chociaż przez minutę być poważny? –  pyta Jack. – Jak chcesz być śmiertelnie poważny przez Strona 9 sześćdziesiąt sekund, nie będę cię powstrzymywał. – Myślałem, że jesteś prawdziwym kumplem. – Masz masę kumpli – mówię. – Ale nie takich, których zapraszam do domu. Nie takich, którym ufam. – A mnie ufasz? – Bez kitu – odpowiada Jack. Siedzący z przodu Garnitur kaszle. Chce ostrzec Jacka? Przypomnieć o swojej obecności? A może nic z tych rzeczy. Coś go połaskotało w gardle i tyle. – Jeżeli mi ufasz, mogę od ciebie pożyczyć sto dolców? – pytam. – Aż tak to ci nie ufam – mówi Jack. Wybucha śmiechem. Szturcha mnie w ramię. Pozwalam na to. Strona 10 GARNITUR WSTUKUJE KOD PRZY ZEWNĘTRZNEJ BRAMIE. Szeroka metalowa brama rozsuwa się, otwierając przed nami długi podjazd, przy którym, jakieś pięć metrów dalej, stoi budka strażnika. Podjeżdżamy do budki i Garnitur wita strażnika skinieniem głowy. Unosi dwa palce. Wjeżdżają dwie osoby, Jack i ja. Strażnik zaznacza to na kartce przypiętej do podkładki. Nie pierwszy raz mnie widzi, więc to nic nadzwyczajnego. Ruszamy dalej, pokonujemy ostry zakręt i po chwili naszym oczom ukazuje się dom. Duży, ale bez specjalnego przepychu. Garnitur zatrzymuje wóz, żeby nas wypuścić. Jack wstukuje kod, żeby wejść do domu. Rozlega się krótki pisk, zapowiadający nasze wejście. I komunikat: „Drzwi otwarte”. Kiedy drzwi się zamykają, znów słychać sygnał. „Drzwi zamknięte” – mówi elektroniczny głos. Wychodzi do nas ojciec Jacka z piwem w ręku. Nazywa się Chen Wu. Przyjaciele mówią na niego John. Strona 11 Jest prezesem zarządu dużej firmy przy drodze numer 128. Zaawansowane technologie, mnóstwo zamówień rządowych. Naprawdę potrzebuje takiej ochrony? Wiem, że ją lubi. Człowiek czuje się ważny, mając wokół siebie tłum ludzi z bronią. Czuje się bezpieczny, a co ważniejsze, bezpieczna czuje się jego żona, która dzięki temu nie daje mu w kość. Zresztą nie dotyczy to tylko pana Wu. Wszyscy prezesi są ostatnio podenerwowani. Rok temu doszło do przestępstwa. Dzieciak kogoś ważnego spędzał ferie wiosenne w Meksyku i został zastrzelony podczas próby porwania. Szefowie pięciuset największych firm z rankingu listy „Fortune” dostali świra na punkcie ochrony. I teraz bogate dzieciaki takie jak Jack muszą robić kupę w obstawie oddziału komandosów. – Miło was widzieć, chłopcy – mówi ojciec Jacka. – Co słychać, tato? – pyta Jack. – Przepraszam za wyrażenie, ale muszę się odlać. Odwraca się w drzwiach. – Słuchaj, nie mogę u ciebie długo siedzieć – mówię. – Musisz iść? – Jack jest wyraźnie rozczarowany. Strona 12 – Muszę zadzwonić do mamy. Tam, gdzie teraz jest, pewnie jest rano. – To kicha – mówi Jack. Pędzi po schodach na górę. – Zdążysz się napić czegoś zimnego? – pyta ojciec Jacka. – Piwa czy oranżady? – A ile masz lat? – pyta. – Szesnaście. – W takim razie oranżady. Nie ze mną te numery. Wzruszam ramionami, jak gdybym był bardzo zawiedziony, i idę za nim przez pokój. – Jak mecz? – pyta ojciec Jacka. – Niesamowity – mówię. – Powinien pan kiedyś przyjść popatrzeć. – Nie bardzo przepadam za szkolnym bejsbolem –  odpowiada. Ale jego syn przepada, więc co to ma za znaczenie? Często spotykam to u ludzi z pięćsetki „Fortune”. Pan Wu ciągle pracuje. Z wyjątkiem piątku. Tylko wtedy ma wolny czas i nie chce go spędzać z rodziną. Wieczorem się relaksuje, a potem znowu pracuje cały weekend. Strona 13 No i niech będzie. Jest piątek wieczór i jest w domu. Ja też. To się liczy. Idziemy do kuchni i rozmowa schodzi na Red Sox. Jesteśmy niedaleko Bostonu, więc musimy pogadać o Sox. Na blacie zauważam drogi blok z nożami, w którym jedna szczelina jest pusta. Dość szeroka szczelina. Brakuje dużego noża, którego można by użyć jako broni. Rozglądam się po kuchni. Zlew. Nóż leży na desce do krojenia obok zlewozmywaka, trzy metry od nas. W bezpiecznej odległości. Uspokajam się i robię głęboki wydech. Siadam przy stole, sięgam do plecaka i wyjmuję długopis. Ojciec Jacka patrzy na mnie sprzed lodówki z pytającym wyrazem twarzy. – Chcesz robić notatki? – Kiedy pan mówi o bejsbolu, chętnie posłucham –  mówię. Ojciec Jacka się uśmiecha. Ja też. Strona 14 W razie wątpliwości naśladuj. Przekręcam koniec długopisu i z pstryknięciem wysuwa się z niego obsadka z kulką. Ojciec Jacka wyciąga do mnie rękę z puszką napoju. Przyciskam końcówkę długopisu do jego przedramienia. W tym momencie uruchamia się tłok miniaturowej strzykawki. Kiedy środek zaczyna działać, ojciec Jacka szeroko otwiera oczy. Rozchyla usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Może próbuje zapytać: „Dlaczego?”. A może: „Co ty robisz?”. Ale środek działa błyskawicznie. Jego szybkość zależy od wieku i stanu fizycznego, co źle wróży ojcu Jacka. Nie jest w dobrej formie. Czyli efekt jest natychmiastowy. Nie pada nawet jedno słowo. Ojciec Jacka traci równowagę; łapię go i kładę na podłodze obok kuchennego stołu. Nie mogę mu pozwolić upaść, bo nie chcę, żeby Jack zbiegł na dół sprawdzić, co to za hałas. Nie chcę, żeby ktokolwiek tu Strona 15 wpadł. Jeszcze nie. Potrzebuję piętnastu sekund. Sześciu, żeby położyć go na podłodze, rozrzucając mu ręce i nogi, jak gdyby po upadku. Łokciem przewracam obok niego puszkę z piwem. Syczy piana. W ciągu pięciu sekund chowam notes i długopis i zasuwam zamek plecaka, wiszącego na oparciu krzesła. Czekam jeszcze cztery sekundy, żeby przebieg reakcji chemicznej w ciele pana Wu uniemożliwił reanimację. Piętnaście sekund. Gotowe. Patrzę na zwłoki. Nie ma już człowieka, który był Chenem Wu. Nie ma już męża. Nie ma ojca. – Ufam ci – mówił Jack. I to był twój błąd, myślę. Minęło dwadzieścia sekund. Zewnętrzna granica przedziału czasowego mojej operacji. – O Boże! – krzyczę. – Na pomoc! Gwałtownie otwieram drzwi wejściowe. Strona 16 – Niech ktoś pomoże! – wołam. Jack zbiega po schodach i jego twarz blednie w szoku. Wydaje jakiś dźwięk, coś pomiędzy jękiem a wrzaskiem. Do kuchni wpadają ochroniarze. Pierwszy tylko rzuca okiem na ciało i już wie. Wszystko, co dzieje się potem, to tylko show. Odsuwam się na bok i obserwuję. Próby reanimacji, karetka i tak dalej. Potem przepycham się naprzód, jak gdybym chciał się znaleźć w samym środku akcji, blisko swojego przyjaciela Jacka. Powstrzymuje mnie Garnitur, który był na meczu bejsbola. Kładzie mi rękę na ramieniu łagodnym gestem, jakby był moim ojcem. Chcę ją strącić, ale tego nie robię. – Może będzie lepiej, jak się odsuniesz – mówi. – A Jack…? – To sprawa rodzinna – odpowiada. Rozluźniam napięte ramiona, które obejmuje Garnitur. – Muszę zabrać plecak – mówię. Wkracza w środek zamieszania, bierze mój plecak, podaje mi i wyprowadza mnie z domu. Strona 17 Oglądam się przez ramię. Ostatnie, co udaje mi się dojrzeć, to siedzący na kanapie Jack, zgarbiony, z głową pochyloną prawie do kolan. Obraz głębokiego smutku. A wszystko przeze mnie. Strona 18 MIJAM BŁYSKAJĄCE ŚWIATŁA AMBULANSU. Mijam samochody ochrony, policjantów, gwar głosów w krótkofalówkach. – Podwieźć cię? – pyta strażnik przy bramie. – Dam sobie radę. – Ciężki dzień – mówi. – Okropny – odpowiadam. – Akurat zdarzyło się na mojej zmianie. – Kręci głową. – Ale nie mogą mnie za to winić, nie? Nie jestem Bogiem. Nie decyduję, gdzie i kiedy. Nieprawda. Nie trzeba być Bogiem, żeby zdecydować, gdzie i kiedy. Wystarczy zacząć działać i być gotowym zmierzyć się z konsekwencjami. – Uważaj na siebie – mówi. – Zawsze uważam – odpowiadam. Otwiera mi bramę i wychodzę. Idę ulicą wolnym krokiem – jak ktoś, kto przeżył traumę. Ale nie przeżyłem żadnej traumy. Myślę już o tym, co będzie. Analizuję strategię wydostania się stąd. I może przez moment myślę o Jacku. Przez cztery tygodnie był moim najlepszym Strona 19 przyjacielem. Ale już nie jest. Może mu się bardzo nie spodobać, że zabiłem jego ojca. Chociaż na pewno się o tym nie dowie. Ten środek nie zostawia żadnych śladów. Ojciec Jacka miał atak serca. Takie będą wnioski z sekcji, jeżeli w ogóle przeprowadzą sekcję. Pociągnie się za odpowiednie sznurki, a raczej, bardziej współcześnie, naciśnie się klawisze w komputerze. Jeżeli zostanie przeprowadzona sekcja zwłok, niczego nie wykaże. Śmierć z przyczyn naturalnych. To moja specjalność. Ludzie wokół mnie umierają, ale nigdy nic nie wskazuje na mój udział. Zawsze wygląda to tak, jakby po szczęściu nagle przychodził pech. Szczęście: poznajesz w szkole fantastycznego nowego przyjaciela. Pech: na twoją rodzinę spada tragedia. Jedno i drugie na pozór nie ma ze sobą nic wspólnego, ale ma. Jack o tym nie wiedział, gdy miesiąc temu zostaliśmy Strona 20 najlepszymi przyjaciółmi. Bez trudu zakradłem się do jego życia i tak samo łatwo je teraz opuszczam. Złamałem serce jeszcze jednemu chłopakowi, zmieniłem bieg jego życia. Na moje szczęście potrafię to zrobić i w ogóle tego nie odczuwać. Niczego nie czuję. Nieprawda. Jest mi zimno, jestem głodny, czuję, jak materiał nowej koszuli ociera się o moją skórę, czuję żwir pod stopami. Ale to są wrażenia, nie uczucia. Też kiedyś miałem uczucia. Chyba. Ale to było bardzo dawno temu. Jeszcze przedtem.