Hebd Simon - Transkrypcja Szeptu

Szczegóły
Tytuł Hebd Simon - Transkrypcja Szeptu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hebd Simon - Transkrypcja Szeptu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hebd Simon - Transkrypcja Szeptu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hebd Simon - Transkrypcja Szeptu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Simon Hebd Transkrypcja szeptu Inżynierom dusz. Czasami patrzę na tych wszystkich ludzi idących gdzieś obok mnie. Ich małe i wielkie sprawy są tak daleko, a zarazem tak blisko, że mógłbym je odmienić jednym ruchem dłoni, jednym spazmem myśli. I wtedy właśnie wiem, czuję to najmocniej, że jestem sam, nie mogę się z nikim podzielić tym, co w sobie noszę, bo nawet ci, którzy są mi najbliżsi, z którymi można powiedzieć, że łączy mnie jakieś pokrewieństwo - a może właśnie szczególnie ci - już samą swoją obecnością budzą samotność mroczną, już nawet nie szarą, niechętną wszelkim doznaniom, po prostu pustkę, otchłań. I niosę ten skarb przeklęty poprzez tych, którzy mnie podobni, jak i przez tych, którzy ode mnie odmienni, przeklinając, potem milknąc, a później jeszcze zaczynając ponownie. I przynoszę im tę okropną pomoc niechcianą, ludziom, którzy wybrali najkrótszą drogę, ten jeden skok, gest, ruch, te kilka spazmatycznych oddechów lub jeden krótki, spazmatyczny ruch krtani. Patrzę potem w ich twarze, widzę rozczarowanie, kiedy dociera do nich nieskuteczność próby, widzę budzący się w nich gniew i przyjmuję go, bo trwanie moje tutaj już samo w sobie jest bluźnierstwem. A kiedy rozmawiam z niektórymi z nich, tymi odmieńcami, którzy potrafią jeszcze prowadzić dialog patrząc w oczy i nie uciekać wzrokiem, mówią o bólu tak rozrywającym, tak okropnym, że nawet dla nich słowa te są tylko pyłem; kiedy gdzieś w ich wnętrzu dochodzi do głosu pustka słów, które są tylko żużlem myśli, wtedy spoglądam w ich duszę i dostrzegam desperacki strach przed tym, że ten ból może jeszcze powrócić, słyszę płacz duszy tak przejmujący, że nie istnieje nic, co może go wyrazić. Wtedy właśnie dziękuję, że nie narodziłem się człowiekiem. *** Krawędź dachu. Kropki i przecinki poniżej. Samochody i ludzie. Kolorowe reklamy oferujące szczęśliwe życie. Wszystko przesłonięte mgłą bólu i rozpaczy. Otępienie. Wisząca nad tym wszystkim decyzja. Wyrok. Jakiś głos, czyjeś oczy. Schody gnały pode mną tak szybko, jak tylko potrafiłem je gonić. Miałem przed sobą jeszcze tylko sześć pięter, kiedy skoczył. W ostatniej chwili wykręciłem na korytarz, rzucając na drzwi jakiegoś zaskoczonego biedaczynę. Balkon skoczył w moim kierunku, jak gdyby odgadnął moje zamiary. Spojrzenie w górę. Leciał. Wybicie z poręczy i zderzenie ze spadającym meteorem zlały się w jedno, a potem był tylko łomot i trzask łamanych gałęzi. Nie tylko. Kiedy ktoś leci z dziesiątego piętra, fizyka przestaje być jego sprzymierzeńcem, choćby nie wiem jak czułą kochanką była wcześniej. Gość był tylko w ciut lepszym stanie, niż gdybym to ja sprawił mu łomot. Bądź co bądź, łomot sprawiły mu tylko drzewo i grawitacja, a zderzenie ze mną załatwiłem sam tak dobrze, jak tylko mogłem. A mogłem doskonale. Wkłułem się w tętnicę i pogoniłem chłopczyków do roboty. Uwijali się, aż miło było posłuchać. Niestety, kiedy ktoś stara się dokonać transformacji własnego cielska w niezbyt radosne biologiczne puzzle, to z reguły mu się udaje, więc zamiast wsłuchiwać się w radosne pokrzykiwania moich chłopaczków zabrałem się za składanie mojego meteora. Zaparte osły bywają bardziej chętne do współpracy niż był jego organizm. Na osły, jak uczą mądrości ludowe, Bóg dał ludziom kij i marchewkę, na organizm zaś dał mnie. Wybatożyłem wszystkie rozleniwione jądra komórkowe, w niektóre wlazłem bezpośrednio i po chamsku, zamieniając najbardziej oporne w najgorętszych zwolenników współpracy. Po drodze zaznaczyłem kilku wrednych nowotworców, zostawiając przy każdym swoją osobistą wizytówkę i tabliczkę: "ZARAZ WRACAM". Chyba ich to nie ucieszyło, chociaż wyglądały na nieco znudzone. Może za dobrze im szło. Wracając na zewnątrz odpiąłem pacjenta od rzeczywistości, tak dla wygody. Podniosłem się i popatrzyłem na leżącego. Bardziej meteora niż Ikara. W jego wyprostowanych nogach i rozrzuconych ramionach było coś religijnego, ale nic na to nie mogłem i, prawdę mówiąc, nie chciałem poradzić. Nie pamiętałem rozciągania i układania go właśnie w takiej pozycji, ale było to zbędne. Leżał jak trzeba. Ludzie stali wystarczająco daleko, abym nie mógł ich dotknąć, a zarazem wystarczająco blisko, żeby mnie ukamienować. Jadąca ulicą karetka zwolniła tylko na tyle, aby załapać mojego ida i wyraźnie przyśpieszyła, kiedy wzrok kierowcy odczytał mój skromny status. Mało który ludzki medyk pozwala sobie na konfrontację z niezależnym biotem. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Będąc człowiekiem, wzdrygnąłbym się jak przy reanimacji. Nie byłem. Jednak wyglądała tak, że ludzka część mojej osoby wycięłaby dla niej w pień pół Europy. Nie myślę o kobietach, dzieciach i starcach. Jeśli tak wyglądała Helena, to przepraszam Greków za moją opinię o wojnie trojańskiej. Było warto. Poza tym, nie bała się mnie dotknąć. Jak człowieka. Większość ludzi dotyka nas jak maszyny, jak gdyby naciskali klawisz z napisem "DIAGNOZA". - Jak on się czuje? - zapytała, a głos pasował do reszty jak trzeba. - Takie pytanie, to trzeba będzie jemu zadać - odpowiedziałem, klnąc siebie w duchu. Jaka cholera we mnie wstąpiła ? Tłum za nią zbierał się coraz większy, i wielu było takich, co pierwsi chcieli rzucić kamieniem. - Posłuchaj, ty pieprzona kukiełko, albo odpowiesz, albo porozmawiamy inaczej. Zastrzeliła mnie na chwilę tak krótką, że nawet nie mogła tego dostrzec, ale wiedziała o tym. Natychmiast przypomniałem sobie kim jestem, co ostatnio rzadko mi się zdarzało. A poza tym dosyć zdrowo ryknęła. Być może wiedziała. - Pytałam o coś! Odpowiadaj! Na pewno wiedziała. - Wszystko dojdzie do normy za parę dni. Przez pięć dni będzie jęczał w dzień i w nocy, ale tylko wtedy, kiedy nie będzie spał. A spał będzie niemal na okrągło. - Słuchaj, do jasnej cholery - nagle zaczęła rozumieć. Rozejrzała się i dostrzegła brak pogotowia. Przez chwilę patrzyła na moją twarz i ręce. Twarz wyglądała normalnie, oczy nadal były zielone, nie błyskałem białkami, ani nie zrobiłem się szary. Za to ona tak. - O Boże! - a jednak była religijna. - Za godzinę będzie go można podnieść. Zebrałem chłopczyków, którzy wypłynęli z pierwszymi łzami. Wróciłem jednego, aby wpiął meteora w rzeczywistość. Koniec urlopu. Jęknął, i dobrze. Chłopczyk wiedział, co ma robić przez najbliższe kilka dni, ja trochę mniej. Po prostu miałem żyć. Do następnego razu. A potem znów z kimś konać i zmartwychwstawać. Stała nadal lekko pochylona nade mną. Uleciała z niej cała hellada i była już tylko przeciętną ładną dziewczyną. Zdążyłem jeszcze skonstatować, że moje zielone oczy są ładniejsze niż jej, kiedy zapytała: - Zrobiłeś mu coś? - Miała glos zachrypnięty w ten sposób, że przy nieco innym budulcu przeszedłby mnie dreszcz. Zdałem sobie sprawę, jak to musiało działać na ludzi - aksamitny głos, zachrypnięty tym jedynym skurczem krtani zwiastującym mord, przenikający do samego wnętrza i odbierający dech. Przez głowę przemknęła mi nostalgiczna niemal myśl o tych wszystkich, którzy go już słyszeli - nigdy więcej bez niepokoju nie spojrzą na piękną kobietę. A ja.? Cóż, jednak nadal nie byłem człowiekiem. Pozwoliłem sobie na małą uwerturę. - Wiem, k i m - świadomie użyłem tego słowa, tonu i modulacji głosu - jestem i co do mnie należy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami zrobiła się zielona. Ze strachu. - Nie mów do mnie takim tonem. Twarda była. - Wzajemnie. Podniosłem się, a w meteorze chłopczyk stopniowo przechodził w coraz bardziej zaawansowaną liczbę mnogą. Nowotwór tata i jego rodzina, którzy raczyli się wyhodować w jego organach, byli tak złośliwi, że odpowiednia kuracja bioteku była na pewno nie na kieszeń meteora. Chyba, że miałby moich chłopaczków i mnie. Ci tymczasem rozsiali się w całym organizmie i poczynali sobie wystarczająco sprawnie, abym był z nich dumny. Rozpracowali kod meteora i dokonali niezbędnych poprawek w DNA. Zatrzymanie nowotworców nie jest możliwe, jeśli nie zmieni się ich stosunku do świata. Przekonali ich więc, że na tym ponurym, szarym świecie nie ma się już czym cieszyć, a że byli bardzo przekonujący - uwierzono im. Gdy więc nowotworcy stracili swą ochotę do życia i radosnego rozwoju, moi malcy pozwolili sobie na odrobinę szaleństwa i ułańskiej fantazji. W granicach przyzwoitości, rzecz jasna. Rżnęli aż miło. To coś niesamowitego, jak takie maleństwa potrafią się bawić... Sam meteor leżał wciąż z religijnie rozłożonymi rękami. Coś się we mnie uśmiechnęło. Może nawet i na twarzy - tłum poruszył się z napięciem na twarzach. - Teraz odejdę - powiedziałem nadal tonem adekwatnym do sytuacji - a wy pozostaniecie na swoich miejscach i pozwolicie mi odejść. Jeśli nie. - To co? - Zamienię was. W żaby. Żabulka zrobiła się bardziej zielona niż trzeba, jednak nie wiedziałem - albo nie byłem zainteresowany - czy ze strachu, czy ze złości. - Nie odważyłbyś się! Usłyszały to już tylko moje plecy. Tylko inteligentna - pomyślałem ponuro. Odważyłbym się. Tylko po co ? Powstaliśmy jako... Właśnie, jako kto...? Nieistotne. Jesteśmy, bo takie było wasze życzenie. Teraz istniejemy, albo raczej trwamy i niesiemy pomoc. Tym nielicznym, których nie dogoni nikt inny w ich ostatniej ucieczce od rzeczywistości. Jesteśmy ich ostateczną pomocą. I jeszcze jedną szansą. Zawracamy ich na tej krzywej rozpaczy opadającej ku wiecznemu potępieniu duszy. I za to nas przeklinają. Grzmot. I obraz jak rozpalana w ciemnościach zapałka: błysk światła na szybie samochodu, świat wiruje niczym szalona karuzela i ciemność. I ciemność. I jeszcze raz to samo. "Za mało szczegółów, za mało..." Jeszcze raz. Teraz wyraźniej. Drzewa. Kasztan osmalony przez piorun. Zaraz, to tuż za rogiem...! Szybki marsz. Kolejny obraz, szybciej...! Bieg... Następny: ciemnowłosa dziewczynka bawiąca się dużym kółkiem... Jest! Sto metrów, kółko wypada z rąk i toczy się przez ulicę. Sportowy samochód wpadający na ulicę. Kółko, zderzak, dziecko... Skok. Za późno. Dziecko leży na ulicy, samochód zwalnia i po chwili ucieka nabierając prędkości. Czyjś krzyk. Małe, niczego niemal nieświadome dziecko. Cztery lata, rasa biała, zespół obrażeń ... Przyklęk i ręce na czole. Na skroniach. Kciuki na oczach. Kontakt. Pierwsze ostrzeżenie, jeszcze tylko dla organizmu: "Będzie bolało". Przejęcie części funkcji kierowniczych, czyli kolejny kontakt. Coraz szybciej. Poszczególne działania zaczynają się zlewać w jedno. Aktywizacja mięśni okołokręgowych. Ledwie wyczuwalne szarpnięcie całego ciała. Rekonstrukcja układu kręgów szyjnych. Komórkowy. Głębiej. Kolejne szarpnięcie, słabsze, ale wyczuwalne. Subkomórkowy. Rekonstrukcja rdzeniowa. Wskrzeszanie neuronów - kolejne blokady znoszone z pogwałceniem praw przyrody. Wejście w organizm: przenikanie przez poszczególne organy. Rozbłyski wchłanianych wylewów, zsuwanie się pękniętych naczyń. Przejście przez spektrum barwne, redukcja zanieczyszczeń, wzmocnienie organów. Szmer myśli: "Mamo, co się stało ?" "Spokojnie, maleńka, jak się czujesz?" "Ojej ! Ja cię słyszę w głowie ! Jejku ! Czy ja już umarłam ?!" "Nie, kruszyno." "Hi, hi, kruszyno... Ale zabawnie mówisz.... Jaka ja jestem śpiąca..." Dobrze, śpi... Podnoszę się, czując, jak mój własny organizm wraca do normy. Gdzieś zniknęło niewyczuwalne fizycznie napięcie czasu i przestrzeni, świat traci swoją przekontrastowaną formę. Cień jest znowu cieniem, oczy widzą już normalnie. Ludzie zebrani wokół. Ciche szepty. Oczekiwanie. - Śpi. Proszę jej przypilnować, powinna tak poleżeć jeszcze chwilę, aż sama się poruszy, wtedy będzie można ją przenieść. - Czy ona...- matka, głos na pograniczu załamania i resztek nadziei. - Będzie zdrowa . Tak jak przedtem... Nie będzie już potrzebowała lekarzy. Błysk w oczach matki : O Boże ! Oczekiwanie : Atak ? Krzyk ? Płacz... ? Histeria...? Prawie elektryczne napięcie otoczenia. Ulga na twarzy matki i moje zaskoczenie ukryte pod kamienną twarzą ... - Nie wiem... - Nie trzeba ... - Ale... - Nie trzeba - Spokojny, opanowany ton, nieco cieplejszy niż po każdym innym wypadku. To, co posiadamy, to nie dar. To czarnowidztwo: dostrzeganie nieszczęść, które mają się wydarzyć. Ułamki sekund, nim się zdarzą, choć tylko w pobliżu, a i to bywa koszmarnie względne. Szansa, tylko dla nas, na zmianę rzeczywistości, nim zaistnieje. Bywa, że tylko szansa. Wbrew opinii większości ludzi umieranie za nich nie sprawia nam przyjemności. Nie jest też zadośćuczynieniem za jakieś nasze urojone grzechy. Robimy to. A twoją sprawą jest, że chcesz o tym napisać. Tak, może to chwyci. Nieszczęścia przecież przyciągają ludzi bardziej niż miłość, dobroć i piękno. Zagadka, niemal zrozumiana, lecz jednak tajemnica, bo tego nie potrafimy. Bywają więc jednak takie stany, które można zrozumieć nie dotykając ich sedna, nie odczuwając ich. Dlaczego właśnie to was przyciąga? Ból, płacz i lęk...? Dlaczego najwięcej zbiegowisk bezmyślnych, patrzących i kontemplujących swoje przerażenie ludzi jest przy wypadkach, pożarach, nieszczęściach ? Dlaczego nie potraficie już popatrzeć w górę i zachwycić się chmurami idącymi nad miastem, liściem opadającym tanecznie z drzewa w powiewach łagodnego wiatru, pięknem mijanego człowieka, kroplami deszczu uganiającymi się za sobą na szybie...? Reakcja mojego ciała wyprzedziła to, co ją spowodowało, w każdym razie z mojego, subiektywnego punktu widzenia. Nie byłeś na pewno nigdy w sytuacji, kiedy biegniesz, a twój umysł dopiero po chwili mówi ci, że tak się dzieje. Nie jest to zbyt denerwujące, kiedy się ma charakter świętego. Zasadniczym problemem jest jednak to, iż ja takowego charakteru nie mam. Goniłem więc po schodach, zaskakując siebie kolejny już raz możliwościami wyrabiania na zakrętach. Nigdy nie potrafiłem tego powtórzyć na trzeźwo. Z własnej woli, rzecz jasna. Byłem już na półpiętrze, kiedy się zaczęło. Stał przy drzwiach. W normalnej sytuacji mało kto cieszy się z utraty głowy, a on nie wyglądał na wyjątek w tej kwestii. Rzuciłem się i starałem go odepchnąć, kiedy drzwi wybuchły. Kawał blachy, który rościł sobie prawa do dekapitacji petenta, niezadowolony z mojej akcji poszedł mi na rękę. A raczej w rękę - i wyleciał gdzieś za mną. Po drodze zabrał wystarczająco dużo, by zaczęło mi czegoś brakować. Gość jednak pocałował klamkę, która obdarzyła go uśmiechem, jaki rzadko widuje się na ludzkiej twarzy. Cóż, mało jest serdecznych uśmiechów, gdy coś znienacka oszpeca twarz. Nie obserwowałem go dalej, tylko wpadłem do środka. Jak na ironię, główna fala uderzeniowa ominęła jej pokój. Otworzyłem okna najszybciej jak mogłem - rzucając w nie stołem, który życzliwie wskoczył mi pod rękę. Chłopczyki już gromadziły się pod paznokciami. Przyklęknąłem i zadrapałem głęboko w szyję. Ślad trzymał się tylko przez chwilę - chłopczyki są na tyle dyskretne, iż sprzątają już na wejściu. Słyszałem jedynie, jak przednie straże aż zagwizdały z zaskoczenia widząc robotę, którą mieli przed sobą. Kiedy pochylałem się nad mężczyzną, doszły mnie jakieś echa na temat imprezowego życia, czy konserwacyjnych właściwości etanolu, popularnie przez obecną populację zwanego spirytem. Głos, który wydawał, nie był bynajmniej operową arią, ale i tak aż miło było posłuchać. Dlatego, że żył. Pomimo wszystko nie udało mi się jednak odepchnąć go na tyle delikatnie, by nie dokonać uszkodzeń. Zgadzam się, bywam zbyt narwany. Jednak nie tylko ja miałem w tym udział. Rozpłakałem się właśnie nad jego twarzą, kiedy otworzyły się drzwi obok. Pracowałem, więc moja twarz nie mogła być miła dla mężczyzny, który się pojawił. Ponoć brunatnoszara twarz o wściekle żółtych oczach nie należy do najprzyjemniejszych widoków. Ten też nie był wizualnym koneserem. Zzieleniał, wezwał najwyższą instancję i zamknął drzwi. Cóż, ludzie dziwnie reagują, kiedy widzą nas przy pracy. Powróciłem do płaczu. Ta bardzo spektakularna procedura miała sprawić, że łzy pokryją całą twarz petenta, więc musiałem się naprawdę mocno wzruszać. Kiedy wytworzona przeze mnie sztuczna tkanka zaczęła łączyć się z jego osmaloną fizis, a chłopcy usuwali zniszczone resztki, zająłem się sobą. Ręka odnowiła się we właściwym dla mnie tempie. Ci, którzy to kiedykolwiek widzieli, mówili coś o grozie i mdłościach. Pierwotnie błyszcząca tkanka zaczynała matowieć, kiedy usłyszałem głos ze środka. Niewiasta wewnątrz zaczynała wracać do siebie. Chciałem odejść, trzeba było to jednak dokończyć. Ubranie miałem mocno poszarpane, pod spodem zaś gdzieniegdzie radośnie świeciła nowa, zastępcza skóra. Pomyślałem nostalgicznie, iż przy moim trybie życia nie będzie miała zbytniego czasu, aby się zestarzeć i wszedłem z powrotem do mieszkania. Stała w przedpokoju, wyjątkowo przytomna, jak na odurzenie gazem. Chłopcy mieli naprawdę smykałkę do serwisowego rzemiosła. Kiedy spojrzała mi w oczy, usilnie starałem się przywrócić im ludzki wyraz, jednak jej twarz sprawiła, że dałem sobie spokój. Kątem oka spłynęła jej łza. Wzdrygnęła się, kiedy delikatnie starłem ją palcem i oblizałem. Znajoma eskadra z sentymentem przywitała znane terytoria i udała się na sobie właściwy wypoczynek. Milczałem, ona przez długą chwilę też nie przejawiała zbytniej ochoty na rozmowy o pogodzie. - Pewnie chcesz wiedzieć... - zaczęła. - Jestem wyjątkowo kiepskim spowiednikiem - mruknąłem. - Mam specjalizację serwisową. Szybko zrozumiała aluzję. Milczała przez chwilę, patrząc w drzwi. Kiedy usłyszała głos z korytarza, dreszcz, jaki po niej przeszedł, przywiódł mi na myśl porażenie elektryczne. - Przyszedł. Jeśli nie pomylił drzwi, to do ciebie... Patrzyła na mnie chwilę, nie potrafiąc zrozumieć otchłani mojego humoru. - Mogę go zobaczyć? - Oczy masz w porządku. Prawda. Byłem okrutny. Naprawdę potrzebowałem odpoczynku. A ona szoku. Są chwile, kiedy chłopcy zbytnio się starają. Przecież nie można sprzątać nawet nastroju, który to niesie... A ona zamiast gazu powinna trochę pospać. Uspokoiłem się, kiedy pochyliła się nad nim. Nie on był powodem. Obawiam się nawet, że robiła to właśnie dla niego. - A kiedy zrobisz to po raz kolejny. Wiedziała. Może to nie będę ja, nie biot, być może nikt obcy, ale bardziej niż ona ucierpi on i każdy z jej bliskich. I nie będzie porównania pomiędzy jej bólem a bólem tych, którzy ją stracą. Wszedłem do parku i zanurzyłem rękę w żywopłot. Idąc czułem liście ocierające się o dłoń, pod nogami poruszały się kamienie alejki. Opadający liść otarł delikatnie policzek, a wiatr, który go przyniósł, lekko schłodził twarz. Niski, zmęczony chłopak patrzył tępo w pień drzewa. Popatrzyłem na niego z uśmiechem, odpowiedział tępym wyrazem oczu. Stworzyliście tak wiele, że nie potraficie tego dostrzec. Nie widzicie już ludzkiego geniuszu tworzenia ani w zwykłym domu, ani też w całej otaczającej was cywilizacji, tak, jak nie potraficie dostrzec doskonałości własnego ciała, jego gracji poruszania, sobie tylko właściwej. Nie próbuję już nawet prosić o to, byście dostrzegli doskonałość drzewa i jego piękno trwania, istnienia, bycia... balet spadającego liścia. Położyłem się na trawie, z dala od ludzi. Poczułem ciężar swojego ciała, wsłuchałem się w szept krwi w żyłach. Żyłem i oddychałem. Źdźbła trawy łaskotały palce, na policzku usiadł owad. Popatrzyłem na jego ogromne oko. Uśmiechnąłem się. Mówicie o nas: istoty stworzone przez Naukę i Człowieka. Maszyny do Ratowania. Bioty... To właśnie za to STWORZENIE Was przeklinam, a przekleństwem moim jest pomoc skuteczniejsza niż ta, o której możecie marzyć. A każdy niepowtarzalny gest, jaki wykonasz, posiadać będzie alternatywę. I na wszystko, co powiesz, będzie kontrargument. Być może nie tylko w nas. Może bardziej w...