Holmberg Ake - Detektyw na pustyni
Szczegóły |
Tytuł |
Holmberg Ake - Detektyw na pustyni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Holmberg Ake - Detektyw na pustyni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Holmberg Ake - Detektyw na pustyni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Holmberg Ake - Detektyw na pustyni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AKE HOLMBERG
LATAJĄCY DETEKTYW
(PRZEŁOŻYŁA: TERESA CHŁAPOWSKA)
SCAN-DAL
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sventon potrzebuje krótkiego urlopu
Widząc go, trudno było się domyślić, że jest praktykującym prywatnym detektywem.
Szedł ulicą Królowej, w szarym płaszczu i czarnych butach. Na głowie miał
melonik, co
bynajmniej nie świadczy o czymś nadzwyczajnym. Mógł być równie dobrze
cukiernikiem,
jak nauczycielem, bo wielu cukierników i nauczycieli nosi szare płaszcze i
meloniki.
Trzeba by dopiero samemu być prywatnym detektywem, żeby spostrzec, że on nim
jest. Może zauważyłoby się wtedy, że przypomina jastrzębia, i to bardzo
czujnego, o
przenikliwym wzroku. Gdyby włożyć rękę do prawej kieszeni jego marynarki,
natrafiłoby się
na czarną sztuczną brodę i wtedy można by zacząć podejrzewać, że to jednak nie
jest
cukiernik. Zdarza się bowiem niezwykle rzadko, żeby cukiernik szedł ulicą
Królowej ze
sztuczną brodą w prawej kieszeni. A w lewej kieszeni marynarki znalazłoby się
nabity
pistolet i wtedy byłoby już prawie pewne, że nie jest nauczycielem. Bowiem
niezmiernie
rzadko się zdarza, żeby nauczyciel przechadzał się z naładowanym pistoletem w
lewej
kieszeni. I tak pomału można by zacząć się domyślać, że to jednak jest
praktykujący
prywatny detektyw, taki, który ma jakieś niebezpieczne zadanie do wykonania i
być może
przebrał się za emerytowanego abonenta telefonicznego.
Niosąc białe kartonowe pudełko, ów ktoś wszedł do jednego z domów przy ulicy
Królowej. W bramie widniał napis:
TURE SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Wbiegł po schodach i otworzył drzwi, na których było napisane:
T. SVENTON
Teraz już nie ulegało wątpliwości, o ile takowa mogła dotąd istnieć, że ten ktoś
to
Ture Sventon, najznakomitszy prywatny detektyw w całej Szwecji, jedyny, który
posiadał
latający dywan.
W poczekalni przed jego gabinetem czekało wielu klientów, każdy z jakąś bardzo
trudną sprawą do załatwienia. Jeden chciał, żeby Sventon odnalazł mu kanarka,
który w
końcu czerwca wyfrunął przez okno na strychu. Inny chciał stwierdzić, gdzie jest
pewna
osoba nosząca brązowe buty, widziana ostatnio na Odenplan, trzeci znów życzył
sobie, by
Sventon śledził konduktora w tramwaju na linii numer 3. Tyle było ludzi, że
niektórzy nie
mieli gdzie siedzieć. Koło drzwi stał wysoki mężczyzna o posępnej twarzy i
zapadniętych
policzkach, który podejrzewał, że złośliwy sąsiad ukradł mu sztuczne zęby.
Wszyscy przyszli
do Sventona, żeby mu zlecić wykonanie jakiegoś niebezpiecznego zadania.
Sventon przeszedł do następnego pokoju, gdzie za biurkiem siedziała jego
sekretarka,
panna Jansson. Była siwa i nosiła okulary. Tyle wciąż miała roboty, że nigdy nie
mogła
skończyć szydełkować łapki do podnoszenia gorących garnków, dawno zaczętej,
którą
trzymała w szufladzie biurka.
- Nie było nic specjalnego? - spytał Sventon, stawiając na stole kartonowe
pudełko.
- Dzwonił pan Omar.
- Pan Omar?
- Tak, pan Omar.
- Dzwonił?
- Tak, dzwonił.
- Aha. Gdzie on jest teraz?
- Na pustyni arabskiej. Ma właśnie urlop. Pytał, czy pan by się tam nie wybrał i
nie
zjadł z nim porcji chepchouka .
- Ach tak, naprawdę? - westchnął Sventon. Przypominał ponurego jastrzębia (o ile
można sobie wyobrazić jastrzębia w meloniku). Zdjął melonik i położył go koło
pudełka.
,,Kiedyż ja znajdę czas, żeby jeść chepchoukę na pustyni arabskiej? Ledwo mam
czas zjeść
psysia”. Wyciągnął z kieszeni sztuczną brodę i położył ją obok melonika. A obok
brody
położył swój pistolet kawaleryjski, pamiętający czasy wojny trzydziestoletniej .
Każdy człowiek ma coś, co go odróżnia od innych. Sventona odróżniało nie to, że
był
tak bardzo zajęty. Nic dziwnego, że najsprytniejszy prywatny detektyw w kraju ma
tyle do
roboty. Dziwne natomiast było to, że Sventon mówił psyś zamiast ptyś. A zamiast
pistolet
mówił piftolet. Gdy zaś chciał powiedzieć ciastkarnia Rozalii, wychodziło mu
Rofalii.
- Wstąpiłem do Rofalii i kupiłem kilka psysiów - powiedział otwierając pudełko.
-
Niech pani będzie tak dobra zaparzyć kawę. Zjemy sobie po psysiu.
Największym przysmakiem Sventona były ptysie z bitą śmietaną, a jedynym
miejscem w Sztokholmie, gdzie sprzedawano je przez cały okrągły rok, była
ciastkarnia
Rozalii. Dlatego Sventon, ile razy przechodził w pobliżu, zawsze wstępował do
Rozalii i
kupował kilka ptysiów. Kiedy miał dużo roboty, nic mu tak nie dodawało energii
jak dobry
ptyś.
Kawa wkrótce była gotowa, usiedli więc z panną Jansson przy biurku i zjedli po
jednym ptysiu. Wypili do tego po trzy filiżanki kawy. Ptysie były świetne: w
miarę rumiane,
z dużą ilością śmietany.
- Czy pan Omar nic więcej nie mówił? - spytał Sventon.
- Owszem. Powiedział, że codziennie urządza sobie przejażdżkę na wielbłądzie.
Pytał,
czy pan też miałby na to ochotę.
- Ach tak, pytał o to? - rzekł Sventon ponurym głosem, ścierając z nosa odrobinę
bitej
śmietany. Zawsze marzył, żeby się przejechać na wielbłądzie. Sventon ogromnie
lubił
wielbłądy.
- Nic więcej nie mówił?
- Powiedział, że po każdej przejażdżce pije zwykle w swoim namiocie sześć
filiżanek
doskonałej arabskiej kawy.
- Ile?
- Sześć.
- Aha, sześć. A ja nigdy nie mam czasu wypić więcej jak trzy - rzekł Sventon z
miną
jeszcze bardziej ponurą.
Obok pokoju panny Jansson był prywatny gabinet prywatnego detektywa Ture
Sventona. Sventon wszedł do siebie i zatrzasnął drzwi. Potem usiadł przy biurku
i przymknął
oczy. I wtedy zobaczył nie kończące się morze piasku, po którym stąpały
wielbłądy, wolno i
poważnie. Ujrzał namiot, gdzie jadło się chepchoukę, tę znakomitą, lekko strawną
potrawę z
jarzyn.
- Potrzebuję krótkiego urlopu - wymamrotał.
Wydawało mu się, że słyszy dziwne, obco brzmiące bicie dzwonów z wysokich
minaretów, i że siedzi w namiocie popijając kawę, a wszystko dookoła zalane jest
słońcem
niczym strumieniem płynnego złota.
- Stanowczo potrzebuję krótkiego urlopu - powiedział, i to tak głośno, że panna
Jansson otworzyła drzwi i zapytała, czy nie życzy sobie czegoś.
- Owszem, urlopu.
Panna Jansson uznała, że to doskonały pomysł. Zależało jej, żeby skończyć łapki
do
garnków przed Bożym Narodzeniem, a czasu było mało. Jej siostra miała je dostać
pod
choinką.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pan Hjortron, konstruktor lodówek
W rogu pokoju leżał zwinięty latający dywan. Z bliska czuło się jego specyficzny
zapach. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że pachnie koniem, lecz jeszcze
bardziej z
bliska można było stwierdzić, że to raczej zapach wielbłąda. Ile razy Sventon
czuł ten zapach,
zawsze przypominał mu się pan Omar, od którego ów dywan kiedyś kupił, i myślał
sobie, jak
by to było przyjemnie odwiedzić go na jego pustyni. Omar spędzał urlop w pięknej
oazie,
która nazywała się Kaf. Przez resztę roku mieszkał w mieście Djof oddalonym o
kilkanaście
mil.
A więc decyzja powzięta. Ture Sventon pojedzie na pustynię arabską!
Podróż do Arabii to wspaniała przygoda. Po drodze można zwiedzić wiele pięknych
okolic,
można zobaczyć Alpy i Morze. Śródziemne. A na miejscu można jeździć na
wielbłądach, można jeść chepchoukę i pić kawę w namiocie, razem z Omarem.
Jedyna zła strona pustyni arabskiej, to że nie ma tam ptysiów. W całej Azji,
która
posiada tyle bogactw naturalnych, nie znajdziesz ani jednego ptysia. Najbogatszy
nawet szejk
nie może wejść do cukierni czy ciastkarni i poprosić o ptysia - obojętne: ze
śmietaną czy bez.
I powstaje pytanie, czy to właśnie nie jest najbardziej zagadkową sprawą w całej
tej
zagadkowej części świata. Azja cierpi na straszny brak ptysiów.
Sventon od razu wiedział, że byłoby lekkomyślne brać ptysie z kremem w taką
podróż. Miał co prawda specjalne blaszane pudełko służące do przewożenia
ptysiów, lecz
gdyby je naładować do pełna ptysiami od Rozalii, śmietana skwaśniałaby, zanimby
dojechał.
Chyba że ptysie byłyby bez nadzienia. Niewykluczone, że na pustyni arabskiej
można dostać
bitą śmietanę i masę migdałową i może jakiś zręczny cukiernik potrafiłby
napełnić ptysie
zaraz po przyjeździe, ale czy można być tego pewnym? Czy jest ktoś, kto może
zapewnić, że
istnieje masa migdałowa na pustyni arabskiej? Sventon nikogo takiego nie znał.
Prywatny detektyw zawsze musi na wszystko mieć sposób i Sventon w jednej chwili
wiedział, co ma zrobić. Znał pewnego konstruktora lodówek, bardzo mądrego i
sławnego
inżyniera, , wynalazcę lekkich ręcznych lodówek, które można było nosić z sobą
tak mniej
więcej jak walizkę albo maszynę do pisania czy tranzystor. Jego modele nazywały
się
,,Lodowce” i były w różnych wymiarach: “Lodowiec l”, “Lodowiec 2”, “Lodowiec 3”
i tak
dalej, aż do “Lodowca 12”. Numer 12 był największą ręczną lodówką. Trzeba było
dwóch
tragarzy, żeby ją przenieść, ale za to ile się w niej mieściło jedzenia! Można
było
przechowywać żywność dla rodziny składającej się z sześćdziesięciu do
siedemdziesięciu
osób. Sventon sądził, że “Lodowiec 3” albo “Lodowiec 4” będzie
najodpowiedniejszym
modelem, żeby przechować ptysie podczas podróży na pustynię arabską.
Konstruktor lodówek nazywał się Hjalmar Hjortron i miał swoją fabrykę tuż pod
Sztokholmem. Sventon natychmiast włożył melonik i udał się tam na latającym
dywanie.
Pan Hjortron przyjął go bardzo uprzejmie w swoim biurze. Był to duży, tęgi
mężczyzna z opadającym wąsem. Sventon zaraz zauważył, że tego dnia był
zatroskany i
roztargniony. Prywatny detektyw musi wszystko widzieć i Sventon spostrzegł, że
Hjortron
upuścił pięć razy ołówek i wywrócił wazon z kwiatami, tak że woda wylała się na
podłogę.
Kiedy zapukano do drzwi, Hjortron zerwał się, przewracając krzesło, i nawet ten
szczegół nie
uszedł uwagi prywatnego detektywa Sventona.
- Panie Hjortron - powiedział Sventon - wybieram się w podróż na Południe i
potrzebna mi jest ręczna lodówka.
- W takim wypadku mogę panu polecić “Lodowiec 3”. Trójka jest szczególnie
lekkim,
lecz równocześnie pojemnym sportowym modelem, nadającym się specjalnie do
podróży na
Południe.
- A ile się w nim zmieści psysiów? - spytał Sventon.
- Ptysiów? Zaraz zobaczymy... - odparł inżynier Hjortron, wyjmując z kieszeni
suwak
logarytmiczny. Pogładził wąsy i zaczął obliczać.
- Czy będą ze śmietaną, czy bez? - spytał.
- Ze śmietaną! - wykrzyknął Sventon. - Oczywiście!
Hjortron obliczył na suwaku i powiedział:
- Numer trzy zmieściłby trzydzieści ptysiów.
- Tylko trzydzieści? - rzekł Sventon i zaczął obliczać w pamięci. - To niedużo.
Jadę aż
do Kaf, na pustynię arabską.
- Może weszłoby nawet trzydzieści dwie sztuki, ale nie radziłbym wkładać więcej,
bo
mogłyby się pognieść.
- Czy nie lepiej wobec tego, żebym wziął numer cztery?
- “Lodowiec” numer cztery jest nieco pojemniejszy - odparł Hjortron - ale za to
waży
znacznie więcej. Trójka jest lekkim, zgrabnym modelem nadającym się do podróży.
Posiada
uchwyt na wierzchu, nosi się ją więc jak walizkę.
- Byłaby bardziej odpowiednia - przyznał Sventon, drapiąc się w brodę. - Ale
trzydzieści psysiów to niewiele.
- Trzydzieści dwa - powiedział Hjortron.
- To tylko o dwa więcej. Trzydzieści dwa psysie starczą zaledwie do Alp. Zjem
ostatniego gdzieś niedaleko Matterhornu . A co będę miał na później? Czy pan o
tym
pomyślał?
- Nie - odparł Hjortron. - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.
Milczeli przez chwilę, obaj rozważając zagadnienie.
- “Lodowiec 4” zmieści najmniej czterdzieści ptysiów z kremem - rzekł w końcu
Hjortron. - A do piątki weszłoby, jak sądzę, około sześćdziesięciu.
- Ale ja nie chcę podróżować z wielką, niezgrabną szafą.
I znów zamilkli, rozmyślając jakiś czas nad tym problemem. Słychać było odgłosy
z
fabryki, stukanie narzędzi i łoskot maszyn. Produkcja słynnych “Lodowców” szła
pełną parą.
- Panie Sventon - szepnął Hjortron, rozglądając się dokoła tak, jakby się bał,
że ktoś
podsłuchuje. - Panie Sventon - powiedział i zajrzał dla ostrożności pod stół. -
Coś panu
powiem... - szepnął tak cicho, że Sventon musiał się nachylić, żeby go usłyszeć.
- Powiem
panu coś...
- Co takiego? - spytał Sventon.
- Zrobiłem... - szepnął inżynier tak cicho, że Sventon absolutnie nic nie
słyszał, mimo
że rękę przystawił do ucha. - Zrobiłem...
“Jest bardzo nerwowy - pomyślał Sventon. - Ciekawe, co on takiego zrobił?”
Hjortron zajrzał jeszcze raz pod stół, ponieważ jednak nie znalazł tam nic
podejrzanego, powiedział, wciąż szeptem:
- Panie Sventon, czy słyszał pan kiedykolwiek o ,,Arktyce”?
ROZDZIAŁ TRZECI
Klopsiki z borówkami
- O Arktyce? - spytał Sventon nieco zirytowany.
- Tssss... - syknął Hjortron. - Nie tak głośno! To jeszcze jest tajemnica.
- Jaka tajemnica? - zniecierpliwił się Sventon.
- “Arktyka”! - zasyczał Hjortron.
- Przecież to już nie jest żadna tajemnica. Dawno została odkryta.
- Odkryta! - inżynier zachwiał się, jakby otrzymał śmiertelny cios. Potem
opanował
się i powiedział: - Ja nie myślę o Arktyce, lecz o “ARKTYCE”, mojej nowej,
rewelacyjnej
lodówce, najlepszym przyjacielu domu.
Podszedł na palcach do drzwi i zamknął je. Chustką otarł czoło. Potem wyjął z
kieszeni pęk kluczy i otworzył dużą kasę pancerną wmurowaną w ścianę. Z kasy
wyjął coś,
co przypominało zwykłą walizkę w której może się zmieścić piżama, ubranie, jedna
para
butów, dwie kanapki z serem i szczotka do zębów. Jedyna różnica, to że ta
walizka była
metalowa i białego koloru. Można ją było wziąć za ręczną lodówkę typu
,,Lodowiec”.
Sventon był prawie pewien, że to, co widzi przed sobą, to “Lodowiec” numer trzy,
ale potem
zauważył na froncie małą metalową tabliczkę z napisem: “ARKTYKA”.
- A więc to jest “Arktyka”? - spytał.
- Tssss... To tajemnica - syknął Hjortron, rozglądając się na wszystkie strony.
Zajrzał
nawet do kosza na papiery, ale nie było tam nic niewłaściwego, więc uspokoił się
trochę. -
Wytłumaczę panu. “Arktyka” jest nowym wynalazkiem. Jeszcze go nie opatentowałem.
- Ach tak - odparł Sventon.
- Dotychczas wyprodukowałem tylko ten jeden egzemplarz.
- Ach tak - powtórzył Sventon.
- Tak. Jeszcze nie opatentowałem ,,Arktyki”, ale warta jest majątek. Zakładając,
że
nikt jej nie ukradnie i nie schowa gdzieś, żeby zobaczyć, jak jest
skonstruowana...
- Ach tak - rzekł Sventon, który teraz dopiero zdał sobie sprawę z ogromu
niebezpieczeństwa. Stał wpatrując się w “Arktykę”, coraz bardziej podobny do
jastrzębia.
- To nie jest zwyczajna lodówka - tłumaczył dalej jej wynalazca. - Przeciwnie,
to jest
zupełnie nadzwyczajna lodówka. Zmieni cały nasz tryb przyrządzania posiłków.
“Arktyka”
jest rewelacyjnym wynalazkiem. Stanie się najlepszym przyjacielem zmęczonych
gospodyń
domowych.
- Naprawdę? - rzekł Sventon. - Ale bardzo pana przepraszam, panie Hjortron,
trochę
mi się spieszy...
- “Arktyka” - ciągnął dalej inżynier, nie słuchając Sventona - będzie
produkowana w
dwunastu wielkościach, tak jak ,,Lodowiec”. Różnica jednak polega na tym, że
jeśli włożyć
befsztyk do “Lodowca”, na drugi dzień będzie akurat taki sam, kiedy się go
wyjmie na obiad.
- A jak wobec tego wygląda befsztyk wyjęty z “Arktyki”? - spytał Sventon,
patrząc na
zegarek.
- Tu właśnie jest różnica - szepnął Hjortron - kolosalna różnica!
Otworzył lodówkę. Natychmiast rozległa się muzyka.
- Co to? - zdziwił się Sventon.
- Marsz paradny pułku z Upplandii - odparł Hjortron, ocierając chustką pot z
czoła.
- Skąd się bierze ta muzyka? - spytał Sventon, rozglądając się po pokoju.
- Z “Arktyki” - odparł Hjortron.
Prywatny detektyw Ture Sventon spojrzał bacznie na Hjortrona. Zaczął
podejrzewać,
że inżynier ma nie całkiem dobrze w głowie. Zachowywał się przedziwnie.
- ,,Arktyka” ma wbudowany aparat radiowy, który automatycznie zaczyna grać, gdy
się otworzy drzwiczki. Niech, pan pomyśli, co znaczy trochę dobrej muzyki dla
zmęczonej
pani domu! Jak mówię: ,,Arktyka” stanie się najlepszym przyjacielem domu.
Sventon zaciekawiony zajrzał do środka. Wnętrze najlepszego przyjaciela domu
wyglądało jak w każdej zwykłej lodówce. Były tam dwa półmiski z jakimiś dziwnymi
małymi rzeczami. Jakby pokurczone resztki jedzenia, bardzo nieapetyczne. Coś w
rodzaju
malutkich klopsików, które stały tak długo w spiżarni, że nadają się już tylko
do wyrzucenia.
Lecz Hjortron wyjął jeden półmisek i poczęstował Sventona. Z niewidocznego radia
popłynęło kilka uroczystych akordów, tak jakby Sventon został zaproszony na
bankiet.
- Dziękuję - rzekł detektyw, patrząc podejrzliwie na półmisek - ale jadłem
obfity
obiad.
- Głupstwo! - wykrzyknął przyjacielski inżynier. - Koniecznie musi pan
skosztować
czegośkolwiek z ,,Arktyki”.
- Dziękuję - odparł Sventon i spojrzał na zegarek - ale niedługo będę jeść
kolację.
- Głupstwo - orzekł przyjazny, gościnny wynalazca - to są klopsiki zrobione
przez
moją żonę. Klopsiki z borówkami.
- Ach tak - powiedział Sventon, który nie wiedział, co o tym sądzić. Z radia
grzmiała
dęta orkiestra.
- Zawsze mówię, że nikt nie potrafi tak zrobić klopsików, jak moja żona.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Hjortron podskoczył, jakby go ugryzła
pszczoła. Zatrzasnął drzwiczki lodówki i schował ją do kasy pancernej. Zapomniał
o talerzu z
obrzydliwymi resztkami jedzenia i zostawił go na stole. Podszedł do drzwi i
otworzył. Do
pokoju wszedł mały, blady człowieczek o chytrym wyglądzie. Miał spiczasty nos i
granatowe
ubranie z dobrze zaprasowanymi spodniami. Nosił duże okulary w rogowej oprawie i
rude
wąsiki. Sventon zauważył, że miał małe spiczaste buty.
- Czy mogę przedstawić... asystent spiżarkowy Lodownicki... chciałem powiedzieć
asystent lodówkowy Spiżarnicki... i detektyw Pryvatson... chciałem powiedzieć
prywatny
detektyw Sventon - plątał się zdenerwowany wynalazca, zerkając ukradkiem na kasę
pancerną.
Asystent do spraw lodówek, nazwiskiem Spiżarnicki, i prywatny detektyw Sventon
przywitali się. Sventon zauważył, że oczy Spiżarnickiego latały to tu, to tam.
Nigdy nie było
wiadomo, w którą stronę patrzy. Sventon przyglądał mu się przenikliwym wzrokiem.
Zdawało mu się, że już go kiedyś widział, ale gdzie?
- Miło mi - rzekł Spiżarnicki i kichnął.
- Mnie również - odparł Sventon przybierając wyraz czujnego jastrzębia.
- Jeśli nic już nie ma na dzisiaj - zwrócił się Spiżarnicki do Hjortrona - to ja
sobie
pójdę. - Kichnął przy tym trzy razy, patrząc równocześnie na Hjortrona, na
Sventona i na kasę
pancerną.
- Tak, tak, idź już - rzekł Hjortron.
- A więc żegnam - powiedział Spiżarnicki.
- Żegnaj - odparł Hjortron.
- Do widzenia - rzekł Sventon.
Mały asystent już prawie opuszczał pokój, kichając po raz ostatni (cierpiał
przez cały
rok na katar sienny), gdy nagle zatrzymał się.
Stanął jak wryty, patrząc na biurko. Hjortron obejrzał się. I nawet Ture
Sventon,
prywatny detektyw ze Sztokholmu, odwrócił się, by spojrzeć na biurko.
Na talerzu leżały świeżutkie, pięknie przyrumienione klopsiki z
jaskrawoczerwonymi
borówkami.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sventon jest zaproszony na skromna kolację
- A więc żegnaj - odezwał się Hjortron, wypychając Spiżarnickiego za drzwi.
Wyglądało na to, że asystent ma ochotę zostać. Przypuszczalnie klopsiki były
jego ulubionym
daniem, bo patrzył na nie tęsknym wzrokiem. Hjortron zamknął za nim drzwi i
wytarł chustką
czoło.
- Nie wierzę temu człowiekowi - mruknął.
- Ach tak - rzekł Sventon. - Dlaczego?
- Nie wierzę - odparł Hjortron. - Podejrzewam, że chce ukraść to mięso, a raczej
,,Arktykę”, chciałem powiedzieć.
Na razie Sventon nie był w stanie zainteresować się bliżej ani Spiżarnickim, ani
,,Arktyką”. Podszedł do biurka. Nie, to nie żadne złudzenie. Klopsiki były
prawdziwe. Nigdy
nie widział bardziej autentycznych. Tak samo borówki. Były świeże, jasnoczerwone
i
prawdziwe. Sventon nachylił się i powąchał. Poczuł delikatną woń dopiero co
upieczonego
mięsa i świeży, ostry zapach borówek.
Przypomniały mu się wstrętne, pokurczone resztki jedzenia, które przedtem leżały
na
talerzu. Zrobiło mu się nieswojo. Zdwoił czujność, stając się jeszcze bardziej
podobny do
jastrzębia. Włożył rękę do kieszeni, żeby się upewnić, że ma przy sobie swój
kawaleryjski
pistolet. Prywatny detektyw jest stale narażony na wszelkiego rodzaju
niebezpieczeństwa,
toteż stwierdziwszy, że paskudne resztki, dobre chyba tylko dla szczurów,
zamieniły się w
klopsiki z borówkami, miał rzeczywiście powód do wzmożonej czujności. Zacisnął
rękę na
kolbie pistoletu i bacznie przypatrywał się wynalazcy i klopsikom.
Był przygotowany na wszystko.
- Co to znaczy? - spytał ostro.
- Co takiego? - odparł roztargniony Hjortron. - Ach tak, klopsiki! Dobrze, że mi
pan
przypomniał. Będziemy je mieli na obiad. Byłbym zapomniał... - Otworzył kasę
pancerną i
wyjął z niej “Arktykę”. Otworzył drzwiczki i natychmiast rozległy się dźwięki
wspaniałej
symfonii a-moll. Wziął talerz i wstawił go, do lodówki. Potem zastanawiał się
chwilę nad
czymś.
- Panie Sventon - rzekł. - Mamy wiele spraw do omówienia. Niech pan przyjdzie do
mnie do domu.
- Co takiego?! - spytał Sventon. Symfonia brzmiała tak głośno, że trudno było
usłyszeć, co inżynier mówi.
- Do domu! - krzyknął Hjortron. - Niech pan przyjdzie do mnie do domu!
- O której?! - odkrzyknął Sventon wyciągając zegarek. - Nie ma jeszcze piątej!
Dopiero za piętnaście!
- Co, proszę?! - rzekł Hjortron przykładając rękę do ucha.
Dźwięki symfonii rozbrzmiewały coraz to wspanialej. Każdy członek orkiestry
grał,
jak tylko, mógł najgłośniej. Hjortron podszedł o krok bliżej, żeby lepiej
słyszeć Sventona.
- Co takiego?! - spytał.
- Jest za piętnaście piąta! - wrzeszczał Sventon, mocno zaciskając dłoń na
kolbie
pistoletu.
- Która?! - rzekł Hjortron i wyłączył radio, tak że w pokoju zrobiło się całkiem
cicho.
Wyciągnął złoty zegarek. - Jest za piętnaście piąta - rzekł uprzejmie.
Teraz Sventon był już absolutnie pewien, że inżynier nie jest całkiem normalny.
Wszystko razem było bardzo kłopotliwe. Przyleciał przecież na swoim dywanie do
fabryki
lodówek, żeby spokojnie porozmawiać z inżynierem Hjortronem na temat
odpowiedniej
lodówki do zabrania w podróż po pustym arabskiej. A tymczasem co się dzieje?
Żywność
nadająca się dla szczurów zamienia się w mielone mięso z sosem. Wydaje mu się,
że widział
już kiedyś chytrze wyglądającego asystenta. A wynalazca lodówek zachowuje się
tak
dziwnie, że można spodziewać się najgorszego.
Hjortron włożył płaszcz i kapelusz.
- Panie Sventon - rzekł. - Jak już mówiłem, jestem przekonany, że Spiżarnicki
zamierzą ukraść “Arktykę”. Czy pan podjąłby się go zdemaskować? Niech pan
przyjdzie do
mnie na kolację, to omówimy tę sprawę.
Sventon już miał odpowiedzieć, że na razie nie może podjąć się żadnego zlecenia,
ponieważ wybiera się wkrótce w podróż po pustyni arabskiej, ale właśnie w tym
momencie
Hjortron otworzył lodówkę i znów zabrzmiała symfonia, równie wspaniale jak
przedtem.
- To będzie skromna kolacja! - wrzasnął inżynier.
Podniósł lodówkę i wyłączył radio. Trzymał ją za rączkę, zupełnie tak, jak gdyby
była
walizką.
- Będzie tylko mała przekąska - objaśnił. - Klopsiki z borówkami.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W willi przy Sviskonstigen
W Appelviken, jednej z dzielnic Sztokholmu, jest mała ulica zwana Sviskonstigen.
Jeśliby otworzyć biało malowaną furtkę do jednej z willi stojących przy tej
uliczce i wejść do
ogrodu, miałoby się z pewnością ochotę przystanąć na chwilę i nacieszyć oko
widokiem
pięknych kwiatów i krzewów rosnących wśród skał i kamieni. Zakładając,
oczywiście, że
byłoby to latem. Teraz jednak była zima, do świąt Bożego Narodzenia zostało już
tylko kilka
dni, można więc równie dobrze pójść prosto do drzwi frontowych, na których
widnieje
mosiężna tabliczka z napisem:
Konstruktor lodówek
inżynier HJALMAR HJORTRON
z rodziną
Willa była ładna, w sam raz dla rodziny składającej się z czterech osób. Miała
białe
ściany i zielone okiennice i była wyposażona we wszystkie nowoczesne urządzenia.
Z
lodówkami włącznie, rzecz jasna. Żadna willa w całym Appelviken ani w
sąsiedztwie nie
posiadała tylu lodówek. Jedna, duża, stała w kuchni, druga - mała i przenośna,
,,Lodowiec l” -
znajdowała się pod stołem w jadalni, żeby nie trzeba było iść do kuchni po
sałatę, pozostałą z
wczorajszego obiadu. Poza tym był ,,Lodowiec” (model numer 3) w sypialni, na
wypadek,
gdyby komuś zachciało się paru łyków świeżego soku pomarańczowego zaraz po
przebudzeniu. Trudno sobie wyobrazić, żeby w willi inżyniera Hjortrona miało nie
być
lodówek. W kuchni stała poza tym szafka do przechowywania gorących potraw,
znanej marki
,,Równik”. Ją także skonstruował inżynier Hjortron, ale oczywiście bardziej był
znany dzięki
lodówkom.
Liza i Lars Hjortron siedzieli w holu na górze i robili wycinanki z pięknych,
różnokolorowych bibułek. Miały to być ozdoby na choinkę. To był pierwszy dzień
ferii
świątecznych, dzień niezwykle przyjemny. Oczywiście sama Wigilia jest jeszcze
przyjemniejsza, ale kiedy święta się skończą, przychodzi myśl: ,,Gdyby tak ferie
dopiero się
zaczynały!” Otóż teraz właśnie dopiero co się zaczęły, więc Liza i Lars myśleli
sobie:
“Gdyby tak już dziś była Wigilia!”
Oboje mieli wysokie buty na nogach. Dawniej nigdy nie było im wolno chodzić w
butach po domu, bo mama twierdziła, że wnoszą błoto, nawet gdyby nie wiem jak
wycierali
nogi. Ale teraz nie musieli zmieniać obuwia wracając z dworu. Wolno im było
chodzić w
butach po najpiękniejszym dywanie, nawet jeśli przychodzili prosto z ulicy
pokrytej
topniejącym śniegiem. A to dlatego, że ich ojciec skonstruował automatyczną
maszynę do
czyszczenia obuwia, która stała zaraz przy drzwiach wejściowych. Wkładało się do
niej
najpierw jedną nogę, potem drugą. Szybko obracające się szczotki, ogrzewane
ciepłym
strumieniem powietrza, czyściły i osuszały w jednej chwili najbardziej nawet
brudne i mokre
buty. Inżynier Hjortron obliczył, że dzięki mniejszemu zużyciu pasty do podłogi
koszt tej
maszyny (zwanej rotoszczotką) zwróci się już po jednym roku, trzech miesiącach i
jednym
tygodniu. Zadzwonił telefon.
- Odbierzcie, Lars albo Liza! - zawołała mama, która właśnie piekła pierniki i
nie
mogła odejść od kuchni.
Lars podniósł słuchawkę. Po krótkiej rozmowie zawołał:
- Przyjdzie prywatny detektyw Sventon!
- Naprawdę? - zdziwiła się pani Hjortron. Ale dlaczego? Przecież nic nie
zgubiłam. -
Włożyła rękę pod fartuch, żeby sprawdzić, czy złota broszka znajduje się na
swoim miejscu.
- Tatuś powiedział, że prywatny detektyw Sventon przychodzi z nim na kolację,
- Tak powiedział? - zastanowiła się mama.
- Nie mam nic w domu, żeby gościa poczęstować, akurat teraz, w samym środku
przygotowań świątecznych! Ładna historia!
- Tatuś powiedział, że nie musisz nic wymyślać specjalnego. Powiedział, że
będziemy
jeść magiczne potrawy.
- Ach tak! - ucieszyła się pani Hjortron i odetchnęła z ulgą. - Tym lepiej. Ale
zastanawia mnie, po co pan Sventon tu przychodzi?
- Czy mama myśli, że przylecą z tatą na dywanie?
- Prawda! Dywan! - zawołała Liza, która przysłuchiwała się przechylona przez
poręcz.
I ona, i Lars wiedzieli, że Sventon jest jedynym prywatnym detektywem w całej
Szwecji, który posiada latający dywan. Któregoś dnia, bardzo niedawno, kiedy
Lars jeździł na
nartach niedaleko Drottningholmu, usłyszał nad głową szum i spojrzawszy w górę
zobaczył
przelatujący całkiem nisko dywan. Na dywanie siedział mężczyzna o ostrym profilu
i trzymał
w ręku lornetkę. Lars od razu się zorientował, że to musi być prywatny detektyw
Sventon na
zwiadach. To był jedyny raz, kiedy widział latający dywan. Liza nigdy go nie
widziała.
- Co takiego? - spytała mama. - Dywan? Nie, mam nadzieję, że tata będzie
bardziej
rozsądny. Mógłby się przeziębić, bo dziś bardzo zimno.
- Oczywiście. Ale czy mama nie myśli, że my z Lizą moglibyśmy się przelecieć,
gdybyśmy ładnie poprosili?
- W żadnym razie!
- Ale, mamo, pozwól, proszę! - zaczęła błagać Liza. - Włożymy masę ciepłych
rzeczy,
tak żeby nam nie było ani trochę zimno.
- No dobrze, zobaczymy - odparła mama, wsuwając do pieca ostatnią blachę z
piernikami. Dała dzieciom po jednym świeżo upieczonym piernikowym człowieczku i
poprosiła, by nakryły do stołu.
Obok jadalni była weranda i kiedy Lars i Liza ustawiali talerze i kładli
sztućce,
usłyszeli lekkie uderzenie, tak jakby coś upadło na podłogę na werandzie.
Spojrzeli przez
szklane drzwi. Za drzwiami stał ich ojciec, trzymając w ręku lodówkę ,,Arktykę”.
Zastukał w
szybę i dał im znak, żeby otworzyli. Obok niego stał ktoś mniejszego wzrostu, w
meloniku, i
zwijał dywan.
To był Ture Sventon, prywatny detektyw.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sventon je magiczna kolację z rodzina Hjortronów
- Serdecznie witamy, panie Sventon - powiedziała pani Hjortron. A do męża
szepnęła:
- Przyniosłeś kolację, mam nadzieję?
- Oczywiście, kochanie - odparł inżynier, podając jej przenośną lodówkę
“Arktykę”.
- Dostaniemy magiczną kolację! - zawołali Lars i Liza.
- Co to takiego? - spytał Sventon. - Doskonale pamiętał, jakie na nim dziwne
wrażenie
zrobił widok mielonego mięsa, które się nagle pojawiło na biurku. - Magiczną
kolację? -
spytał podejrzliwie.
- Dzieci tak to nazywają - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. - Mój mąż
wymyślił
nową metodę zamrażania żywności...
- Tsss! - ostrzegł inżynier Hjortron, rozglądając się dokoła. - Nie tak głośno!
- O co chodzi? - spytał Sventon. Włożył rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy na
pewno jest tam pistolet.
- Detektyw Sventon i ja mamy kilka spraw do omówienia, zanim podasz kolację -
rzekł Hjortron, ocierając pot z czoła.
- Ależ, drogi Hjalmarze, będzie gotowa za sekundę - rzekła jego żona, wskazując
na
lodówkę. - Może by pan chciał zobaczyć, panie Sventon, jak ,,Arktyka” działa?
- Tsss! - syknął inżynier i ostrożnie zamknął drzwi od werandy.
Wszyscy weszli do kuchni. Lars i Liza przypatrywali się zwiniętemu dywanowi,
który
Sventon niósł pod pachą. Gdyby tylko zechciał go odłożyć, mogliby go zbadać
dokładniej.
Dywan wydzielał przyjemny zapach, trochę przypominający zapach cyrku.
Pani Hjortron postawiła “Arktykę” na stole, odsuwając na bok półmisek z
piernikami.
Wszyscy stali dokoła. Sventon miał się na baczności.
Pani Hjortron otworzyła drzwiczki lodówki i natychmiast rozległy się dźwięki
harmonii (“Pachnący las”, polka szkocka). Sventon zajrzał ostrożnie do środka.
Stało tam
kilka różnych talerzy i półmisków - widok już mu znany. Na wszystkich leżały
obrzydliwe,
wyschnięte resztki jedzenia.
- Czy możemy pana poczęstować klopsikami, panie Sventon?
- Dziękuję - odparł Sventon spokojnie. Nie chciał być nieuprzejmy.
Pani Hjortron wyjęła jeden z półmisków. Na nim leżało coś, co wyglądało jak
trucizna
na szczury. Potem wyjęła coś innego, o równie nieprzyjemnym wyglądzie.
- Klopsiki z borówkami, proszę bardzo - rzekł Hjortron. - Zawsze powtarzam:
dajcie
mi tylko dobrą porcję klopsów z borówkami, a niczego innego nie będę pragnął.
Nie
zaprzeczam, że flaki są dobrą rzeczą. Albo golonka. Golonka bywa pierwszorzędna.
Ale mnie
dajcie raczej porcję smacznych, dobrze przyprawionych klopsików.
Sventon nie słuchał go. Wpatrywał się w oba półmiski. Zobaczył, ku swemu
przerażeniu, że wstrętne, pokurczone kawałki jedzenia zaczynają rosnąć...
puchnąć...
zmieniać kształt. Na obu półmiskach leżały teraz (przy akompaniamencie melodii
“Pachnący
las”) apetyczne klopsiki i świeże, czerwone, bogate w witaminy borówki. Sventon
zdziwiony
spojrzał na domowników. Wszyscy byli spokojni i weseli. Tylko pan Hjortron nagle
podszedł
do okna i spuścił roletę. Pani Hjortron wyciągnęła z pieca ostatnią blachę z
piernikami i
włożyła klopsiki, żeby się zagrzały.
Następnie wyjęła z ,,Arktyki” jakiś paskudnie wyglądający przedmiot,
przypominający mały pieniądz (ale znacznie brzydszy), i położyła go na ozdobnym
talerzu.
Mały krążek zaczął rosnąć (przy dźwiękach polki ,,Hejże, chłopcy”), aż w końcu
zamienił się
w tort w rodzaju tortu książęcego. Takie torty są ubrane zielonym marcepanem i
uważane za
wyjątkowy delikates.
- A więc, proszę - powiedziała pani Hjortron. - Kolacja podana.
Przeszli do jadalni i usiedli przy stole. Sventon, nie dowierzając, skosztował
klopsa.
Wziął na widelec mały, bardzo malutki kawałek. Klops smakował zwyczajnie.
- Magiczną kolację łatwo zrobić - rzekł, Lars, nakładając sobie borówki na
talerz, -
Dzieci nazwały to jedzenie magicznym - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. -
Wydaje im
się, że rzeczywiście coś się dzieje macicznego, kiedy wyjęte z lodówki potrawy
zaczynają
rosnąć.
Sventon był głodny i jadł z apetytem. Z właściwą sobie spostrzegawczością
zauważył,
że skoro cała rodzina siedzi i zajada tajemnicze dania, nie mogą one zagrażać
życiu.
- Niech mi pan powie - zwrócił się do wynalazcy lodówki - jak to wszystko jest
zrobione?
- Nic prostszego - rzekł Hjortron. - Proszę mi podać klopsiki. Dziękuję. Cała
rzecz jest
bardzo prosta. To znaczy, jest bardzo skomplikowana.
- Wyobrażam sobie - powiedział Sventon.
- Czy widział pan suszone jarzyny? Otóż wynalazłem sposób, żeby odwadniać
każdego rodzaju żywność i powodować kurczenie się jej. Jeśli włoży się do
“Arktyki” wianek
kiełbasy, skurczy się i wyschnie tak, że będzie mógł tam leżeć dowolną ilość
czasu, dopóki
któregoś dnia nie stanie się znów potrzebny. Pani domu może włożyć do tej
lodówki dziesięć
funtów polędwicy wołowej, a cała skurczy się do tego stopnia, że będzie ledwo co
większa od
befsztyka. Czy może mi pan podać borówki? Dziękuję. A co się dzieje potem, to
pan już
widział. Jedzenie wyjęte z “Arktyki” rośnie samo z siebie aż do swej właściwej
objętości.
- Jak ono może rosnąć samo z siebie? - spytał Sventon. Był już znacznie mniej
podejrzliwy i jadł ze smakiem.
- Dzięki wilgotności powietrza. Żywność, która była przechowywana w “Arktyce”,
wsysa wilgoć z powietrza i wtedy powstaje pewien proces chemiczny, który w
połączeniu z...
no tak, krótko mówiąc, sprawa jest bardzo prosta. To znaczy, że jest właściwie
bardzo
skomplikowana.
- Znakomity ten klops - stwierdził Sventon, zupełnie już uspokojony.
- Podajcie klops panu Sventonowi. Jak pan sam rozumie, ,,Arktyka” spowoduje
rewolucję w całym naszym sposobie życia. Poza tym wbudowałem w nią aparat
radiowy.
Proszę, tu jest kilka reklam, które zaprojektowałem.
Hjortron podał Sventonowi kartkę papieru. Sventon, nieco zdumiony, przeczytał:
Przybył do Ciebie
Najlepszy Przyjaciel Domu!
Teraz możesz za jednym zamachem, oszczędzając sobie pracy, przygotować
klops, który ci starczy na cały rok. Dodatkowym walorem “Arktyki” jest wbudowane
w
nią radio tranzystorowe. Tak więc, na przykład, wyjmując z lodówki całodzienna
porcję
klopsu z borówkami, słuchasz “Marsza gladiatorów”.
- To brzmi nieźle - rzekł Sventon. I czytał dalej, z coraz większym zdziwieniem:
Wypróbuj sensacyjna nowość: podaj wigilijnego karpia w dzień wianków
czerwcowych. Zwykle zostaje trochę karpia z Wigilii, prawda? Zachowaj go na
czerwiec!
“Arktyka” ułatwia pracę w domu, przyczynia się do ogólnego komfortu! Większe
modele zaopatrzone są w dwa głośniki, co zapewnia wyjątkowa czystość dźwięku.
,,Arktyka”, Najlepszy Przyjaciel Domu, jest do twych usług!
Sventon czytał, a tymczasem twarz inżyniera Hjortrona zachmurzyła się. Pani
Hjortron wiedząc, że mąż często się niepokoi o przyszłość ,,Arktyki”, spytała,
żeby odwrócić
jego myśli:
- Hjalmarze, czy nie wynalazłeś ostatnio niczego nowego?
- Owszem - ożywił się Hjalmar. - Wczoraj wymyśliłem jedną rzecz.
- Co takiego?
- Obrotowy stojak pod choinkę.
Liza i Lars podnieśli wzrok znad swoich kawałków tortu. Obrotowy stojak pod
choinkę?! Święta już były za pasem, wszystko więc, co ich dotyczyło, było
interesujące.
- Przy tańcu wokoło choinki przeważnie robi się wszystkim bardzo gorąco, a poza
tym
powstaje hałas - wyjaśnił inżynier. - Dlaczego więc choinka nie miałaby się
obracać? Zamiast
tańczyć, można by wtedy stać spokojnie! w miejscu. To znacznie praktyczniejsze i
nawet
babcia staruszka mogłaby brać udział w uroczystości.
Sventon całkiem zaniemówił, ale to głównie dlatego, że nigdy dotąd nie jadł
kolacji u
wynalazcy. Pod koniec posiłku opuściły go wszelkie najmniejsze nawet
podejrzenia. Zajadał
ze smakiem. Hjortron okazał się wspaniałym i solidnym konstruktorem lodówek,
może miał
tylko nieco nerwowe usposobienie. A magiczne potrawy pani Hjortron były
nadzwyczajne.
Podziękował za kolację i powiedział, że już dawno nie jadł tak dobrych klopsów.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rozmowa o interesach
Po kolacji inżynier Hjortron i detektyw Sventon zasiedli w drugim pokoju.
- Musimy porozmawiać o “Arktyce” - powiedział inżynier.
- Z największą przyjemnością - odparł wesoło Sventon. - Borówki były znakomite i
nie mam też nic do zarzucenia, jeśli chodzi o dźwięk głośnika. Najlepsza
lodówka, jaką
kiedykolwiek widziałem.
Hjortron westchnął głęboko.
- Jestem poważnie zaniepokojony przyszłością “Arktyki” - rzekł.
- Nie ma powodu - odparł Sventon. - Lodówka ma piękny dźwięk.
- Jestem otoczony szpiegami - powiedział Hjortron. Zrobił się bardzo blady.
- Naprawdę? - rzekł Sventon. Każdy prywatny detektyw jest przyzwyczajony do
niezwykłych i niebezpiecznych sytuacji, Sventon uważał więc za rzecz zupełnie
naturalną, że
Hjortron jest otoczony szpiegami.
- Wyśmienite borówki - rzekł uspokajająco i zapalił duże cygaro.
- Wyłożę wszystkie karty na stół - powiedział Hjortron, ocierając pot z czoła. -
Wyłożę cały klops na stół... wszystkie karty, chciałem powiedzieć. Zginęły
rysunki
“Arktyki”.
Sventon nie zdziwił się ani trochę. Prywatny detektyw przyzwyczajony jest do
tego,
że wszystko ginie. Naszyjniki z pereł, pieniądze, walizki i portfele - wszystko
nieustannie
ginie. Nie mówiąc już o spinkach do kołnierzyków. Ciągle o tym słyszy.
Prywatnego
detektywa najbardziej dziwi, kiedy się dowiaduje, że coś nie zginęło. Sventon
uważał więc za
rzecz zupełnie naturalną, że zniknęły rysunki “Arktyki”.
- Nie ma rysunków “Arktyki” - wymamrotał Hjortron.
- Wierzę panu - rzekł Sventon, zaciągając się mocno cygarem. - Co za świetne
cygaro
- dodał z zadowoleniem. - Wspaniały aromat.
- Musiałem wczoraj rozpalić ogień. Włożyłem parę kawałków drzewa do pieca i
podpaliłem je rysunkami. - Hjortron zrobił się jeszcze bledszy.
- Na to się już nic nie poradzi. Spaliły się - wyjaśnił Sventon. - Nigdy nie
należy
rozpalać ognia rysunkami lodówki, nawet gdyby na dworze było nie wiem jak zimno.
- Wiem, ale ja myślałem, że to były gazety.
- Ach tak, rozumiem - rzekł Sventon.
- Mogę oczywiście zrobić nowe rysunki. Wszystko mam w głowie. Zresztą mam sama
lodówkę, ale zrobienie nowych roboczych planów wymaga dużo czasu, a najgorsze
jest to...
- Hjortron rozejrzał się na wszystkie strony. ściszył głos i mówił dalej
ochrypłym
szeptem: - ...najgorsze jest to, że ktoś chce ukraść lodówkę.
- Nic dziwnego - rzekł Sventon - taka doskonała lodówka! Nigdy jeszcze nie
słyszał,
żeby jakaś dobra wartościowa rzecz nie została prędzej czy później skradziona.
Właśnie
dlatego odczuwał potrzebę krótkiego urlopu.
- Podejrzewam mojego asystenta, Spiżarnickiego - mówił dalej Hjortron. - W dzień
trzymam lodówkę w biurze. Zamykam ją w kasie pancernej i już parę razy zastałem
Spiżarnickiego majstrującego przy kasie, z pęczkiem kluczy w ręku. Któregoś
razu, gdy
wszedłem, Spiżarnicki wyciągnął chustkę do nosa i powiedział, że kasa była
trochę
zakurzona, innym razem znów uderzył w nią ręką i powiedział, że złapał
karalucha.
- A gdzie pan przechowuje “Arktykę” w nocy?
- Tu, w domu. Nigdy się z nią nie rozstaję. Wczoraj wieczorem byłem w teatrze i
trzymałem ją cały czas na kolanach. Kilkakrotnie w ciągu ostatniego tygodnia
oboje z żoną
budziliśmy się, bo ktoś skradał się koło domu, ktoś, kto chciał ukraść
“Arktykę”. Trzymam ją
w nory pod łóżkiem i co najmniej trzy razy wstaję, żeby zobaczyć, czy jeszcze
tam jest.
Sventon siedział pogrążony w myślach. Na dworze zaczynało się ściemniać. Słychać
było, jak lekko szeleszczą korony drzew.
- Niech mi pan powie - odezwał się w końcu, strącając popiół z cygara - czy w
“Arktyce” można by zamrozić psysie? Psysie z kremem?
- Oczywiście. Z kremem czy bez, to nie ma znaczenia. “Arktyka” spowoduje
przewrót
w całym naszym sposobie życia. W przyszłości umęczone gospodynie domowe będą
mogły
za jednym zamachem upiec ptysiów na kilka lat.
- A czy psysie się skurczą? Myślę o psysiach z kremem?
- Tak się skurczą, że nie będą większe od małych orzechów włoskich. Sventon
namyślał się.
- Panie Hjortron - rzekł w końcu. - Jedyny sposób uratowania lodówki, to żebym
ja.
się nią zajął. Wezmę ją z sobą na pustynię arabską. Przez ten czas będzie pan
mógł spokojnie
przygotować rysunki. Ile się zmieści zamrożonych psysiów w “Arktyce”? Psysiów z
kremem.
Hjortron wyjął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął obliczać.
- Tysiąc dwieście orzechów z kremem... - chciałem powiedzieć: ptysiów.
- To by było aż nadto. Nie potrzebuję więcej jak sto sztuk. Zabiorę więc lodówkę
dziś
wieczór.
- Świetnie. W ten sposób “Arktyka” będzie bezpieczna.
Sventon zerwał się i upuścił cygaro. Rzucił baczne spojrzenie w kierunku okna.
- To prawdziwe błogosławieństwo - mówił dalej inżynier. - Nie będę musiał
wstawać
w środku nocy i zaglądać pod łóżko.
Sventon wpatrywał się w okno. Wcale nie słyszał, co Hjortron mówi.
- Teraz nareszcie będę mógł spać spokojnie - ciągnął wynalazca, podnosząc cygaro
Sventona. Dopiero wtedy zauważył, że Sventon dziwnie wygląda.
- Może wieje od okna? - spytał grzecznie i nacisnął guzik, co spowodowało, że
firanki
zasunęły się bezgłośnie.
Sventon zdążył zauważyć małą, spiczastą twarz zaglądającą do pokoju. Wstał z
fotela.
Wyglądał zupełnie jak jastrząb.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Przygotowania do arabskiej podróży
Detektyw Sventon poszedł na przystanek tramwajowy, niosąc “Arktykę” w prawym
ręku, tak jak się niesie walizkę. Rzucał baczne spojrzenia to tu, to tam, ale
nikogo nie widział.
Prywatny detektyw umie śledzić innych, nie jest natomiast przyzwyczajony do
tego, by ktoś
jego śledził. Toteż Sventon nie zauważył małego, chudego człowieczka o
spiczastym nosie i
dobrze zaprasowanych spodniach, który przemykał się za nim.
Na przystanku koło Klovervagen Sventon wsiadł do tramwaju (linia numer 12) i
zajął
miejsce w pierwszym wozie, podczas gdy chudy człowieczek wskoczył do wozu
przyczepnego.
Sventon siedział z “Arktyką” na kolanach i intensywnie myślał. Gdzieś już
przedtem
widział tę spiczastą twarz, ale gdzie? Kiedy wysiadł przy Tegelbacken, miał już
problem
rozwiązany dzięki właściwej sobie bystrości umysłu. Człowiek o spiczastej twarzy
zaglądający przez okno to był asystent Spiżarnicki, a z kolei asystent
Spiżarnicki był
Wilusiem Łasicą. Wilhelma (Wilusia) Łasicę zna każdy praktykujący prywatny
detektyw w
całej Szwecji. Jest najtrudniejszym do złapania, najbardziej nieuchwytnym
przestępcą, jaki
istnieje. Nawet nie praktykujący prywatni detektywi wiedzą natychmiast, kto to
taki Wiluś
Łasica. Złapać go jest prawie niemożliwością. Ture Sventon ze Sztokholmu jest
jedynym
człowiekiem, który potrafił tego dokonać. Wszyscy wiedzą też, że Łasica
natychmiast mu
uciekł. Nie upłynęło więcej niż trzy minuty od momentu złapania, i już był z
powrotem na
wolności. Nikt nie wie, jak to zrobił.
Uświadomiwszy sobie, że Łasica to Spiżarnicki (i odwrotnie), Sventon spostrzegł
nagle, że jego dywan został u Hjortronów. Wsiadł do tramwaju, zupełnie sobie nie
zdając z
tego sprawy, ale każdy, kto kiedykolwiek widział spiczastą twarz zaglądającą
przez okno,
wie, jak trudno jest potem skoncentrować się na dywanach. Teraz było za późno
wracać po
dywan. Rodzina Hjortronów już się pewnie położyła spać, nie pozostawało więc nic
innego,
jak czekać do następnego dnia.
Kiedy niosąc “Arktykę” wchodził do swojego domu przy ulicy Królowej, nie
wiedział, że jest bacznie obserwowany przez Wilusia Łasicę. Ten chytry
człowieczek ustawił
się przed oknem wystawowym na przeciwległym chodniku i przyglądał się wyrobom
dziewiarskim, ale oczy miał jakby z tyłu głowy, bo równocześnie śledził
Sventona.
Nazajutrz była przepiękna pogoda zimowa. Biały, puszysty śnieg pokrywał dachy,
wzdłuż chodników utworzyły się spore zaspy.
“Prawie szkoda teraz wyjeżdżać” - pomyślał Sventon patrząc przez okno na słońce
i
iskrzący się śnieg. Ale z drugiej strony - na pustyni arabskiej też jest słońce.
Śniegu tam nie
ma, oczywiście, ale za to jest piasek, bardzo dużo piasku. Sventon zaczął więc
przygotowywać się do długiej podróży. Sądził, że sto ptysiów, mniej więcej,
powinno
wystarczyć albo może troszkę ponad sto, na wszelki wypadek.
- Panno Jansson - powiedział do sekretarki - niech pani poprosi Rofalię, żeby
przysłała trzysta psysiów z bitą śmietaną.
Panna Jansson wpisała do notesu trzysta nadziewanych ptysiów i powiedziała, że
zaraz zadzwoni.
Sventon wziął lornetkę, torbę ze sztuczną brodą i ubrania, prymus i maszynkę do
kawy. Tym razem blaszane pudełko do ptysiów było zbyteczne, bo zamiast niego
miał
“Arktykę”.
Wkrótce przyniesiono ptysie od Rozalii. Dziesięciu gońców dostarczyło
pięćdziesiąt
pudeł. W każdym pudle leżało sześć dużych ptysiów, w miarę przyrumienionych i
tryskających bitą śmietaną. Ponieważ było już niedaleko do świąt, panna Jansson
poczęstowała gońców kawą. Siedzieli więc wokół stołu w przedpokoju i popijali
gorącą
kawę, a Sventon przez ten czas zabrał się do zamrażania ptysiów. To było
niesłychanie
podniecające zajęcie. Otworzył drzwiczki do lodówki i natychmiast z
wbudowanego w nią
radia rozległa się muzyka rozrywkowa. Wyjął znajdujący się tam jeszcze klops,
włożył
dwadzieścia pięć ptysiów i zamknął drzwiczki. Po pięciu minutach otworzył je i
zajrzał do
środka. Zobaczył dwadzieścia pięć małych, pomarszczonych przedmiotów, nie
przypominających niczego specjalnego.
- Ten Hjortron jest rzeczywiście sprytny - mruknął Sventon. - Nic dziwnego, że
chcą
mu ukraść ,,Arktykę”.
Włożył następne dwadzieścia pięć ptysiów. Lodówka nadawała muzykę (trio, tym
razem) i zamrażała ptysie z dokładnością zegara.