Bowles Paul - Pod oslona nieba
Szczegóły |
Tytuł |
Bowles Paul - Pod oslona nieba |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bowles Paul - Pod oslona nieba PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bowles Paul - Pod oslona nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bowles Paul - Pod oslona nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul Bowles
POD OSŁONĄ NIEBA
Tłumaczył Tomasz Bieroń Tytuł oryginału THE SHELTERING SKY
Dla Jane
Wszystkie postaci i zdarzenia w tej książce są całkowicie fikcyjne.
KSIĘGA PIERWSZA
Herbata na pustyni
Los każdego człowieka jest indywidualny tylko o tyle, o ile przypadkiem przypomina coś, co już istnieje w jego pamięci.
Eduardo Mallea
I
Ocknął się, otworzył oczy. Pokój niewiele mu mówił; zbyt długo tkwił w nieistnieniu, z którego się właśnie wyłonił. Nie miał energii, ale także ochoty, by ustalić swe położenie w czasie i przestrzeni. Gdzieś był, dokądś powrócił znikąd przez rozległe regiony; u podstawy jego świadomości leżała pewność nieskończonego smutku, lecz smutek koił, gdyż on jeden był znajomy. Większej pociechy nie potrzebował. W zupełnej błogości, w zupełnym odprężeniu leżał chwilę bez ruchu, po czym zapadł w lekki, krótkotrwały sen, jaki następuje po śnie długim, głębokim. Nagle otworzył ponownie oczy i spojrzał na zegarek. Był to czysty odruch, bo gdy zobaczył, która godzina, poczuł jeszcze większy zamęt. Podniósł się, rozejrzał po nędznym pokoju, przyłożył dłoń do czoła i, westchnąwszy głęboko, opadł z powrotem na łóżko. Lecz był już rozbudzony; po kolejnych kilku sekundach wiedział, gdzie się znajduje, wiedział, że jest późne popołudnie i że spał od obiadu. Słyszał swoją żonę w pokoju obok, stąpającą w pantoflach po gładkich kafelkach podłogi i dźwięk ten dodał mu teraz otuchy, gdyż osiągnął kolejny poziom świadomości, na którym nie wystarczy zwykła pewność bycia żywym. Bardzo trudno było mu zgodzić się na wysoki, wąski pokój z krokwiami pod powałą, wielkimi, apatycznymi wzorami w mdłych kolorach, wymalowanymi szablonem na ścianach, zamkniętym oknem z czerwonymi i pomarańczowymi szybkami; Ziewnął, ponieważ w pokoju nie było powietrza. Gdy później zsunie się z wysokiego łóżka i otworzy podwoje okna, wtedy przypomni sobie swój sen. Bo chociaż nie potrafił przywołać żadnego szczegółu, wiedział, że śnił. Po drugiej stronie okna będzie powietrze, dachy, miasto, morze. Wieczorny wiatr schłodzi jego twarz wpatrzoną w to wszystko i wtedy powróci sen. Teraz potrafił tylko leżeć nieruchomo, oddychać ciężko, niemal gotów znów usnąć, sparaliżowany w zatęchłym pokoju, nie wyczekując zmierzchu, lecz zdając się biernie na jego przyjście o właściwej porze.
II
Na tarasie Cafe d’Eckmuhl-Noiseux kilku Arabów siedziało, pijąc wodę mineralną; tylko fezy w różnych odcieniach czerwieni odróżniały ich od reszty mieszkańców portu. Ich europejskie ubrania były znoszone i szare; trudno byłoby powiedzieć, jak wyglądał pierwotny
krój strojów. Niemal zupełnie nadzy pucybuci, przykucnięci na swych pudłach, ze wzrokiem wpatrzonym w trotuar, nie mieli siły, by odegnać muchy, które obsiadły ich twarze. Wewnątrz kawiarni powietrze było chłodniejsze, lecz nieruchome, cuchnące skwaśniałym winem i uryną.
Przy stole w najmroczniejszym kącie siedziało troje Amerykanów: dwóch młodych mężczyzn i kobieta. Rozmawiali z cicha, sprawiając wrażenie ludzi, dla których czas nie ma znaczenia. Jeden z mężczyzn, chudy, z nieco cierpką, roztargnioną twarzą, składał jakieś duże, wielobarwne mapy, które chwilę wcześniej rozpostarł na stole. Jego żona patrzyła na pedantyczne ruchy z rozbawieniem i rozdrażnieniem; mapy nudziły ją, a on wiecznie do nich zaglądał. Nawet w krótkich okresach osiadłego życia, których od ślubu było niezbyt wiele, wystarczyło, by zobaczył mapę, a zaczynał ją namiętnie studiować, po czym z reguły planował jakąś nową, nierealną podróż, która niekiedy dochodziła jednak do skutku. Nie uważał się za turystę; był podróżnikiem. Różnica polega na czasie, wyjaśniał. O ile turysta zazwyczaj spieszy się do domu po kilku tygodniach czy miesiącach, podróżnik, który do żadnego miejsca nie pragnie przynależeć bardziej niż do innego, porusza się powoli, latami, z jednego krańca ziemi na drugi. W istocie trudno byłoby mu powiedzieć, gdzie czuł się najbardziej u siebie spośród licznych miejsc, w których mieszkał. Przed wojną była to Europa i Bliski Wschód, podczas wojny – Indie Zachodnie i Ameryka Południowa. A żona towarzyszyła mu, nie powtarzając swych narzekań zbyt często ani ze zbytnią goryczą.
Właśnie po raz pierwszy od 1939 roku przekroczyli Atlantyk z dużą ilością bagażu i zamiarem trzymania się jak najdalej od miejsc dotkniętych wojną. Bowiem, jak twierdził mężczyzna, kolejna istotna różnica pomiędzy turystą a podróżnikiem polega na tym, że ten pierwszy nie kwestionuje swej własnej cywilizacji; podróżnik natomiast porównuje ją z innymi i odrzuca te elementy, które nie przypadną mu do gustu. A wojna była właśnie tym z przejawów epoki zmechanizowanej, o których mężczyzna chciał zapomnieć.
W Nowym Jorku okazało się, że Afryka Północna należy do nielicznych miejsc, gdzie można dopłynąć statkiem. Na podstawie wcześniejszych wypraw, podjętych za czasów studiów w Paryżu i Madrycie, sądził, że uda się tam spędzić jakiś rok, a jeśli nic z tego nie wyjdzie, zawsze można popłynąć do pobliskiej Hiszpanii czy Włoch. Niewielki frachtowiec wypluł pasażerów dzień wcześniej ze swych komfortowych trzewi na rozpalone doki – przepoconych, chmurnych i pełnych obaw. Przez długi czas nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Stojąc w palącym słońcu, mężczyzna odczuł pokusę, by wrócić na pokład i załatwić dalszą podróż do Stambułu, lecz pociągnęłoby to za sobą utratę twarzy, gdyż to on ich zbałamucił, żeby pojechali do północnej Afryki. Powiódł rzeczowym spojrzeniem po
doku, poczynił kilka niepochlebnych uwag i na tym poprzestał, postanowiwszy w duchu, że jak najszybciej wyruszą w głąb lądu.
Drugi z mężczyzn nic nie mówił, tylko gwizdał pod nosem rozwichrzone melodyjki. Był kilka lat młodszy, mocniejszej budowy i uderzająco przystojny – na późno hollywoodzką modłę, jak często powtarzała mu dziewczyna. Zazwyczaj na jego gładkiej twarzy próżno było szukać jakiegoś wyrazu, lecz w chwilach bezczynności układ rysów sugerował znudzone zadowolenie z życia.
Patrzyli w popołudniową, pylistą światłość ulicy.
– Wojna niewątpliwie zostawiła tu po sobie ślady. – Niewysoka blondynka o oliwkowej cerze tylko silnemu wyrazowi oczu zawdzięczała, że jej urody nie można było nazwać pospolitą. Kiedy raz ujrzało się jej oczy, reszta twarzy mętniała, a kiedy później usiłowało się przywołać jej obraz, pozostawała tylko przeszywająca, nachalna gwałtowność szeroko otwartych oczu.
– No jasne. Przez rok albo i dłużej przechodziły tędy wojska.
– Czy jest na świecie jakieś miejsce, które zostawili w spokoju? – powiedziała kobieta, aby zrobić przyjemność mężowi, gdyż żałowała, że przed chwilą zdenerwowała się na niego o mapy. Czuł, że się przymila, ale nie wiedział dlaczego, więc zignorował ten gest.
Drugi z mężczyzn zaśmiał się z politowaniem, a on poszedł w jego ślady.
– Specjalnie dla ciebie, jak sądzę? – spytał mąż.
– Dla nas. Wiesz, że to wszystko jest dla mnie równie okropne jak dla ciebie.
– Jakie wszystko? – bronił się. – Jeżeli chodzi ci o ten bezkształtny twór, który nazywa się miastem, masz rację. Ale i tak sto razy bardziej wolę być tutaj niż z powrotem w Stanach.
Czym prędzej się z nim zgodziła.
– Och, oczywiście. Ale nie chodziło mi o to miasto ani o żadne inne. Chodziło mi o te wszystkie straszne rzeczy, które dzieją się po każdej wojnie, wszędzie.
– Coś ty, Kit – powiedział drugi z mężczyzn. – Przecież nie pamiętasz żadnej innej wojny.
Zignorowała go.
– We wszystkich krajach ludzie stają się coraz bardziej do siebie podobni. Brak im charakteru, piękna, ideałów, kultury – wszystkiego, wszystkiego.
Mąż pogłaskał jej dłoń.
– Masz rację. Masz rację – powiedział z uśmiechem. – Wszystko robi się szare, a będzie jeszcze bardziej szare. Ale są miejsca, które oprą się tej chorobie dłużej niż sądzisz. Zobaczysz, tu na Saharze...
Po drugiej stronie ulicy radio wydawało z siebie histeryczne krzyki sopranu koloraturowego. Kit zadygotała.
– Pospieszmy się i jedźmy tam – powiedziała. – Może zdołamy od tego uciec.
Słuchali zafascynowani, jak aria, dobiegająca kresu, czyniła kanoniczne przygotowania do nieuniknionego końcowego wzlotu.
– Muszę się jeszcze napić mineralnej – powiedziała Kit, kiedy aria wreszcie się skończyła.
– Mój Boże, ale dajesz w gaz. Uniesiesz się w powietrze.
– Wiem, Tunner, ale mam obsesję na punkcie wody. Jeśli tylko na nią spojrzę, chce mi się pić. Wydaje mi się, że mogłabym na dobre zostać abstynentką. Nie mogę tknąć alkoholu w upale.
– Jeszcze Pernoda? – spytał Tunner Porta.
Kit zmarszczyła brwi.
– Żeby chociaż podawali prawdziwego Pernoda...
– Nie jest taki zły – odparł Tunner, gdy kelner postawił na stole kolejną butelkę wody mineralnej.
– Ce n’est pas du vrai Pernod?
– Si, si, c’est du Pernod – odparł kelner.
– Wypijmy jeszcze kolejkę – powiedział Port. Patrzył tępo w szklankę. Nikt się nie odezwał, gdy kelner odchodził. Sopran zaintonował kolejną arię.
– Znów zaczyna! – zawołał Tunner. Łoskot tramwaju, który przejeżdżał pod tarasem głośno dzwoniąc, na chwilę zagłuszył muzykę. Pod markizą ujrzeli otwartą pełną Arabów w łachmanach ciężarówkę, która mignęła w słońcu.
– Miałem wczoraj dziwny sen – powiedział Port. – Nie mogłem go sobie przypomnieć aż do tej chwili.
– Nie! – zaprotestowała Kit z mocą. – Sny są takie nudne! Proszę cię!
– Nie chcesz usłyszeć, jaki miałem sen? – zaśmiał się. – A ja i tak ci opowiem. – Głos był złowrogi, co wydawało się udawane, lecz gdy Kit na niego spojrzała, poczuła, że stara się pokryć rzeczywistą złość. Zachowała dla siebie zgryźliwą odpowiedź, którą miała na końcu języka.
– Będę się streszczał – uśmiechnął się. – Wiem, że nie macie ochoty słuchać, ale nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, jeśli nie powiem tego na głos. Był dzień, ja siedziałem w pociągu, który nabierał prędkości. Pomyślałem sobie: „Zderzymy się z wielką górą pościeli”.
Tunner powiedział szyderczo: – Zajrzyj do Cygańskiego słownika snów Madame La Hiff.
– Cicho bądź. Pomyślałem, że jeżeli miałbym ochotę, mógłbym żyć od nowa – zacząć od początku i dojść aż do chwili obecnej, mając dokładnie takie samo życie, aż do najdrobniejszego szczegółu.
Kit ze smutkiem zamknęła oczy.
– Co ci jest? – spytał.
– Uważam, że to z twojej strony okropna bezmyślność i egotyzm, że się tak upierasz wiedząc, jak nas to nudzi.
– Kiedy mnie to sprawia taką frajdę. – Rozpromienił się. – Poza tym założę się, że Tunnerowi miło się słucha, prawda, Tunner?
Tunner uśmiechnął się. – Nie mógłbym żyć bez słuchania o snach. Panią La Hiff mam w małym palcu.
Kit otworzyła jedno oko i spojrzała na niego. Kelner przyniósł Pernoda.
– Więc powiedziałem do siebie: „Nie! Nie!” Nie mogłem znieść myśli o tych wszystkich przeraźliwych lękach i bólach, szczegół po szczególe. A potem bez żadnego powodu spojrzałem przez okno na drzewa i usłyszałem, że mówię: „Tak!” Bo wiedziałem, że miałbym ochotę przejść przez to wszystko jeszcze raz po to tylko, żeby poczuć zapach wiosny z mego dzieciństwa. Ale potem zdałem sobie sprawę, że jest za późno, bo gdy pomyślałem „Nie!”, wyrwałem sobie przednie zęby, jakby były z gipsu. Pociąg stanął, a ja trzymałem w dłoni zęby i zacząłem płakać. Znacie to straszne szlochanie ze snu, które miota człowiekiem jak trzęsienie ziemi?
Kit niezdarnie wstała od stołu i podeszła do drzwi z napisem Dames. Płakała.
– Nie przejmuj się – powiedział Port do Tunnera, na którego twarzy widać było zatroskanie. – Upał ją rozstroił.
III
Siedział na łóżku i czytał, mając na sobie tylko szorty. Drzwi pomiędzy pokojami były otwarte, podobnie jak okna. Nad miastem i portem snop światła latarni morskiej powoli zataczał duże koło, a chaotyczny zgiełk uliczny zagłuszał hałaśliwy, uporczywy dźwięk dzwonka elektrycznego.
– Czy to z kina obok?
– Pewnie tak – powiedział z roztargnieniem, nie odrywając się od książki.
– Ciekawe, co grają.
– Żartujesz! – Odłożył książkę. – Nie mów, że chciałabyś pójść do kina.
– Nie. – Nie zabrzmiało to zbyt pewnie. – Zastanawiałam się tylko.
– Powiem ci, co grają. Film arabski pod tytułem Narzeczona do wynajęcia.
– Niewiarygodne.
– Wiem.
Weszła do pokoju z namaszczeniem paląc papierosa i przez chwilę chodziła w kółko. Podniósł wzrok.
– O co chodzi? – spytał.
– O nic. – Po chwili. – Jestem trochę zdenerwowana. Uważam, że nie powinieneś był opowiadać mi tego snu przy Tunnerze.
Nie śmiał spytać: – „Czy dlatego płakałaś?” – Odparł:
– Przy nim! Opowiadałem w takim samym stopniu jemu, co i tobie. Czy to taka wielka sprawa, sen? Boże drogi, nie bierz wszystkiego tak poważnie! Dlaczego miałby nie usłyszeć? Czego mu brakuje? Znamy go od pięciu lat.
– Dobrze wiesz, jaki z niego plotkarz. Nie ufam mu. Lubi powtarzać ciekawe historie.
– Niby z kim miałby tutaj plotkować? – spytał zirytowany Port.
Z kolei Kit wpadła w rozdrażnienie.
– Przecież nie mówię, że tutaj! Zdajesz się zapominać, że kiedyś wrócimy do Nowego Jorku.
– Wiem, wiem. Trudno w to uwierzyć, ale chyba rzeczywiście kiedyś wrócimy. No dobrze, ale co w tym strasznego, jeśli Tunner zapamięta każdy szczegół i opowie wszystkim naszym znajomym?
– To taki upokarzający sen. Nie widzisz tego?
– Nie opowiadaj głupstw!
Zapadła cisza.
– Dla kogo upokarzający? Dla mnie czy dla ciebie? Nie odpowiedziała. Drążył dalej:
– Co to znaczy, że nie ufasz Tunnerowi? Dlaczego?
– Nie, no, chyba mu ufam. Ale nigdy nie czułam się przy nim zupełnie swobodnie. Nigdy nie miałam wrażenia, że jest bliskim przyjacielem.
– Mogłaś sobie o tym przypomnieć, zanim zabraliśmy go ze sobą.
– Nie ma problemu. Bardzo go lubię. Nie zrozum mnie źle.
– Ale o coś ci musi chodzić.
– Oczywiście, że o coś mi chodzi. Ale to mało istotne.
Wróciła do swojego pokoju. Port przez chwilę patrzył w sufit z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Zaczął znów czytać, po czym przerwał.
– Jesteś pewna, że nie chcesz obejrzeć Narzeczonej do wynajęcia?
– Absolutnie pewna.
Zamknął książkę.
– Chyba pójdę się przejść. Wrócę za jakieś pół godziny.
Wstał, włożył sportową koszulę i płócienne spodnie, uczesał włosy. Kit siedziała pod oknem w swym pokoju i piłowała paznokcie. Pocałował ją w kark, z którego jedwabiste blond włosy pięły się do góry falistymi skibami.
– Cudowne. Tutaj kupiłaś?
Hałaśliwie wciągał powietrze do nosa, rozkoszując się wonią perfum. Potem głos mu się zmienił, gdy spytał:
– Ale o co ci chodziło z Tunnerem?
– Ojej, Port! Na miłość boską, przestań już o tym mówić!
Dobrze, skarbie powiedział potulnie, całując ją w ramię. A potem, z udawaną naiwnością: – A wolno mi o tym myśleć?
Nic nie powiedziała, dopóki nie doszedł do drzwi. Potem uniosła głowę, a w jej głosie była złość:
– W końcu to dużo bardziej twoja sprawa niż moja.
– Pa, na razie – powiedział.
IV
Szedł ulicami, bezwiednie szukając mroczniejszych zakątków, zadowolony, że jest sam i czuje noc na twarzy. Na chodnikach był tłum. Ludzie obijali się o niego, przypatrywali mu się z okien i sieni domów, bez żenady wygłaszali głośne komentarze na jego temat – nie był w stanie odczytać z ich twarzy, czy przychylne czy nie – a niekiedy przystawali wyłącznie po to, by na niego popatrzeć.
– Są życzliwi czy wrodzy? Ich twarze to maski. Wszyscy wyglądają na tysiącletnich
starców. Ta resztka energii, jaka w nich pozostała, to wyłącznie ślepe, zbiorowe pragnienie życia, gdyż każdy z nich je zbyt mało, żeby nabrać własnej, osobistej siły życiowej. Ciekawe, co myślą o mnie? Zapewne nic. Czy ktoś z nich by mi pomógł, gdyby coś mi się przytrafiło? Czy też leżałbym tu na ulicy, póki nie znalazłaby mnie policja? Jaką mogliby mieć motywację, żeby mi pomóc? Nie mają już żadnej religii. Są muzułmanami czy chrześcijanami? Sami nie wiedzą. Wiedzą, co to są pieniądze, a gdy je dostaną, wszystko, czego chcą, to najeść się. Ale co w tym złego? Dlaczego mam wobec nich negatywne uczucia? Z poczucia winy, że chodzę między nimi nakarmiony i zdrowy? Lecz cierpienie jest rozdzielone sprawiedliwie między wszystkich ludzi; każdy człowiek ma do wycierpienia tyle samo... – Czuł, że ta ostatnia myśl jest nieprawdziwa, lecz w tej chwili potrzebował takiego przekonania: nie zawsze łatwo jest wytrzymać spojrzenia głodnych ludzi. Myśląc w ten sposób, mógł dalej iść ulicami. Było tak, jakby albo on, albo ci ludzie nie istnieli. Oba założenia wydawały się prawdopodobne. Hiszpańska pokojówka w hotelu powiedziała mu tego dnia rano: – La vida es pena. – Oczywiście – odparł, lecz już wtedy czuł się obłudnie i zastanawiał się, czy Amerykanin może bez zastrzeżeń przyjąć definicję życia, która zrównuje je z cierpieniem. Przytaknął jednak szczerze, gdyż była stara, zwiędła i prawdziwie wyrosła ze swego ludu. Jednym z zakorzenionych u niego od lat przesądów było to, że rzeczywistość i prawdziwe spojrzenie na świat można odnaleźć w rozmowie z klasami pracującymi. Choć teraz wyraźnie dostrzegał, że ich język i myśli są zdecydowanie schematyczne i ograniczone, a zatem równie odległe od głębokiego zrozumienia prawdy, co język i myśli każdej innej klasy, często łapał się na oczekiwaniu, że z ust tych ludzi posypią się perły mądrości. Idąc, nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo jest spięty, gdyż jego palec wskazujący nerwowo kreślił w powietrzu ósemki. Westchnął i uspokoił niesforną dłoń.
Rozpogodził się trochę, gdy wyszedł na plac, który był wyjątkowo jasno oświetlony. Kawiarnie wzdłuż wszystkich czterech boków skweru miały stoliki ustawione nie tylko na chodniku, ale i na jezdni, więc przejeżdżający samochód musiałby je wywrócić. Pośrodku placu widniał maleńki park z czterema platanami, przystrzyżonymi na kształt rozpostartych parasoli. Pod drzewami wałęsało się co najmniej kilkanaście psów, zbitych w gromadę i ujadających histerycznie. Port ruszył powoli przez plac, starając się trzymać jak najdalej od zwierząt. Gdy przechodził ostrożnie koło drzew, uświadomił sobie, że z każdym krokiem miażdży coś pod stopami. Ziemię pokrywała warstwa dużych owadów. Ich twarde skorupy pękały z trzaskiem, który dobiegał wyraźnie jego uszu mimo jazgotu psów. Wiedział, że w normalnych okolicznościach ogarnęłoby go obrzydzenie, lecz tego wieczoru miał bezrozumne, dziecinne poczucie triumfu. – Zupełnie mi odbiło. I co z tego? – Nieliczni
ludzie, usadowieni tu i ówdzie przy stolikach, z reguły milczeli, lecz kiedy się odzywali, słyszał wszystkie trzy języki miasta: arabski, hiszpański i francuski.
Ulica zaczęła powoli opadać. Zdziwiło go to, gdyż wyobrażał sobie, że całe miasto zbudowane jest na zboczu pochylonym w stronę portu, a świadomie skierował się w głąb lądu zamiast ku morzu. Powietrze przesycone było rozmaitymi woniami, lecz wszystkie w jakiś sposób kojarzyły się z nieczystościami. Ta bliskość, by tak rzec, zakazanego żywiołu, wprawiła go w uniesienie. Cały oddał się perwersyjnej przyjemności, jaką sprawiało mu mechaniczne stawianie kroku za krokiem, choć był zupełnie świadom, że jest zmęczony. – Nagle coś sprawi, że odwrócę się i pójdę z powrotem – pomyślał. Lecz nie będzie to świadoma decyzja. Impuls, by zawrócić z drogi, odwlekał się i odwlekał. Wreszcie przestało go zdumiewać, że tak brnie wiedziony nieznanym porywem.
W umyśle Porta zalęgła się niewyraźna wizja: Kit, siedząca przy otwartym oknie, piłuje paznokcie i spogląda na miasto. W miarę, jak jego wyobraźnia coraz częściej powracała do tej sceny, podświadomie przyjął w niej rolę aktora, a Kit widza. Jego istnienie opierało się w tym momencie na założeniu, że Kit siedzi tam nadal, nieporuszona. Tak jakby mogła go jeszcze widzieć z okna, maleńkiego i odległego, kroczącego rytmicznie w górę i w dół, przez światło i cień; tak jakby tylko ona wiedziała, kiedy on się odwróci i pójdzie w przeciwną stronę.
Latarnie uliczne stały teraz coraz dalej od siebie, skończył się też bruk. Dzieci siedziały w rynsztokach, bawiły się odpadkami i wrzeszczały. Nagle uderzył go w plecy kamyk. Zakręcił się na pięcie, ale było zbyt ciemno, żeby zobaczyć, skąd padł pocisk. Kilka sekund później kolejny kamyk, tym razem od przodu, wylądował mu na kolanie. W nikłym świetle ujrzał rozpierzchającą się grupkę małych dzieci. Z tego drugiego kierunku posypało się więcej kamieni, lecz wszystkie chybiły. Gdy dotarł do miejsca, gdzie było jaśniej, zatrzymał się i chciał popatrzeć na walczące oddziały, lecz dzieci umknęły w ciemność. Ruszył więc przed siebie krokiem równie rytmicznym i mechanicznym jak przedtem. Suche i ciepłe powietrze, które wiało z zalegającej z przodu czerni, zderzyło się z nim czołowo. Zaczerpnął w płuca zapachu tajemnicy i znów poczuł niezwykłe uniesienie.
Choć ulica coraz bardziej przeradzała się w wiejską drogę, czyniła to jakby wbrew sobie; po obu stronach stały szpalerem chaty. Od pewnego miejsca nie było już świateł, domy spowijał mrok. Wiatr, prosto z południa, dął od niewidocznych za horyzontem nagich gór poprzez rozległe mokradła sebkha za miastem, wznosząc tumany pyłu, które wtaczały się na wzgórze i rozpraszały w powietrzu nad portem. Port stał nieruchomo. Na nić drogi nanizane było ostatnie możliwe przedmieście. Za krańcową chatą usłana odpadkami i kamieniami
droga opadała nagle w trzech kierunkach. Z odległej szarości Port wyłowił wzrokiem zakrzywione, niezbyt głębokie wąwozy. Podniósł oczy ku niebu: sproszkowany trakt Mlecznej Drogi był jak gigantyczna szczelina w firmamencie, przepuszczająca znikome białe światło. W oddali usłyszał motocykl. Gdy warkot umilkł, nie słychać było nic prócz piania kogutów, będącego jak najwyższe partie powtarzającej się melodii, której pozostałe nuty pochłania cisza.
Ruszył w stronę skarpy po prawej stronie i zaczął zsuwać się pośród szkieletów ryb i pyłu. Gdy znalazł się na dole, wymacał kamień, który zdawał się czysty i usiadł na nim. Fetor obezwładniał zmysły. Port zapalił zapałkę i ujrzał ziemię usłaną kurzymi piórami i zgniłymi skórkami arbuza. Gdy wstał, usłyszał kroki na drodze w górze. Ktoś stanął na skraju skarpy. Nie odezwał się, lecz Port był pewien, że go śledził i wie, iż jest na dole. Postać zapaliła papierosa i Port na chwilę ujrzał Araba w fezie na głowie. Rzucona w powietrze zapałka wykreśliła gasnącą parabolę, twarz zniknęła, pozostał tylko czerwony punkcik papierosa. Kilka razy z rzędu zapiał kogut. Wreszcie mężczyzna zawołał:
– Qu’est-ce ti cherches là?
– Jestem w opałach – pomyślał Port. Nie poruszył się.
Arab odczekał chwilę. Podszedł do samej krawędzi skarpy. Wyrwana z ziemi puszka potoczyła się pod kamień, na którym siedział Port.
– Hé! M’sieu! Qu’est ti vo?
Postanowił odpowiedzieć. Mówił dobrze po francusku.
– Kto? Ja? Nic.
Arab zeskoczył ze skarpy i stanął przed nim. Z charakterystyczną gestykulacją, zniecierpliwieniem i oburzeniem kontynuował swe dociekania. – Co tutaj robisz zupełnie sam? Skąd przyszedłeś? Czego tutaj chcesz? Szukasz czegoś? – Port odpowiadał niemrawo: – Nic. Stamtąd. Niczego. Nie.
Przez chwilę Arab milczał, zastanawiając się, jaki nadać kierunek rozmowie. Kilka razy zaciągnął się łapczywie papierosem, podżegając ognik, po czym wyrzucił niedopałek i wypuścił dym.
– Chcesz się przejść? – spytał.
– Co? Przejść? Dokąd?
– Tam. – Machnął ręką ku wzgórzu.
– Co tam jest?
– Nic.
Znów zapadła między nimi cisza.
– Postawię ci drinka – powiedział Arab. I dorzucił niemal jednym tchem: – Jak masz na imię?
– Jean – odparł Port.
Arab powtórzył imię dwa razy, jakby poddawał je ocenie.
– A ja – poklepał się w pierś – Smail. To co, idziemy się napić?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Nie mam ochoty.
– Nie masz ochoty. A na co masz ochotę?
– Na nic.
Rozmowa wróciła do punktu wyjścia, z tą tylko różnicą, że głos Araba był wściekły: – Qu’est-ce ti fi lâ? Qu’est-ce ti cherches? – Port wstał i zaczął się wspinać na skarpę, lecz ciągle się zsuwał. Arab przyskoczył do niego i zaczął szarpać za ramię. – Dokąd idziesz, Jean? – Nie odpowiedziawszy, Port sprężył się i wydostał na górę. Au revoir – zawołał i ruszył szybko środkiem drogi. Usłyszał rozpaczliwe gramolenie się. Po chwili Arab znalazł się u jego boku.
– Nie zaczekałeś na mnie – powiedział zbolałym tonem.
– Nie. Przecież się pożegnałem.
– Pójdę z tobą.
Port nie odpowiedział. Uszli w milczeniu spory kawałek. Gdy byli przy pierwszej latarni, Arab sięgnął do kieszeni i wyjął zniszczony portfel. Port rzucił okiem, lecz szedł dalej.
– Patrz! – zawołał Arab, machając mu portfelem przed oczyma. Port nie popatrzył.
– Co to jest? – spytał opryskliwie.
– Byłem w Piątym Batalionie Strzelców. Patrz, tu mam na to papier, sam zobacz!
Port przyspieszył kroku. Wkrótce na drodze pojawili się ludzie. Nikt się im nie przyglądał. Można powiedzieć, że towarzystwo Araba czyniło Porta niewidzialnym. Nie był pewien, czy nie zgubił drogi. Wiedział jednak, że nie wolno mu tego okazywać. Szedł pewnie przed siebie, jakby nie miał żadnych wątpliwości. Na wierzchołek wzgórza, a potem w dół. Nie sposób, żebym zabłądził – pomyślał. Arab kroczył uroczyście obok niego albo za plecami, gdy tłok stawał się zbyt duży. Nie próbował już wszczynać rozmowy; Port zauważył z ulgą, że Arabowi brakuje tchu.
– Mogę go przetrzymać nawet do rana – pomyślał – ale jak się, u diabła, dostanę do hotelu?
Nagle obydwaj znaleźli się w wąziutkim przejściu między domami, których ściany u góry niemal stykały się ze sobą. Port zawahał się na moment: nie była to ulica, którą miałby ochotę pójść, a prócz tego na pewno nie prowadziła do hotelu. Krótki moment wahania wystarczył, by Arab przejął inicjatywę. Powiedział:
– Nie wiesz, co to za ulica? Nazywa się Rue de la Mer Rouge. Znasz? Chodź. Tam dalej są cafés arabes. Kawałek stąd. Chodź.
Port rozważył propozycję. Za wszelką cenę chciał utrzymać wrażenie, że zna miasto.
– Je ne sais pas si je veux y aller ce soir – rozmyślał na głos.
Przejęty Arab zaczął go ciągnąć za rękaw.
– Si, si! – zawołał. – Viens! Postawię ci drinka.
– Nie będę pił. Jest bardzo późno.
Opodal wrzasnęły na siebie dwa koty. Arab syknął i zaczął na nie tupać; rozbiegły się w przeciwnych kierunkach.
– W takim razie napijemy się herbaty – obstawał przy swoim Arab.
Port westchnął.
– Bien – powiedział.
Do kawiarni wchodziło się w skomplikowany sposób. Przeszli przez niskie, sklepione drzwi i mroczną sień do ogrodu. Wionęło kwaśnym odorem rynsztoka zaprawionym zapachem lilii. W ciemnościach przecięli ogród i weszli na długie kamienne schody. Z góry dobiegło ich dudnienie tamburynu, który wybijał nieudolny rytm górujący ponad wrzawą głosów.
– Siadamy w środku czy na zewnątrz? – spytał Arab.
– Na zewnątrz – odparł Port. Poczuł ożywczy zapach haszyszowego dymu i odruchowo przygładził włosy, gdy stanęli na końcu schodów. Ten drobny gest nie uszedł uwagi Araba.
– Tu nie ma kobiet.
– Wiem, wiem.
Za drzwiami majaczył długi ciąg maleńkich, jasno oświetlonych izb i tłum mężczyzn siedzących na czerwonej macie, którą wyłożona była podłoga. Na głowach wszyscy mieli albo białe turbany, albo czerwone fezy. Szczegół ten przydawał wnętrzu tak silnej jednorodności, że gdy przekraczali próg, Port nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. Wyszli na taras oblany światłem gwiazd. Gdzieś w mroku ktoś przygrywał smętnie na oudzie. Port powiedział do swego towarzysza:
– Nie wiedziałem, że jeszcze tutaj zostało coś takiego.
Arab nie zrozumiał.
– Coś takiego? – powtórzył. – To znaczy?
– Sami Arabowie. Tam w środku. Myślałem, że wszystkie kawiarnie są takie jak na ulicy, mieszane: Żydzi, Francuzi, Hiszpanie, Arabowie. Myślałem, że wojna wszystko zmieniła.
Arab zaśmiał się.
– Wojna była niedobra. Dużo ludzi zginęło. Nie było nic do jedzenia. To wszystko. Dlaczego miałyby się od tego zmienić kawiarnie? Nie, mój przyjacielu. Jest tak samo, jak zawsze. – Chwilę później powiedział: – Czyli nie było cię tutaj od wojny! Ale byłeś przed wojną?
– Tak – odparł Port. Nie skłamał: kiedyś spędził w mieście popołudnie, gdy statek zawinął tu na krótko.
Przyniesiono herbatę; gawędzili i pili. W umyśle Porta znów powoli zaczął się tworzyć wizerunek Kit siedzącej w oknie. Gdy to sobie uświadomił, wpierw ukłuło go poczucie winy. Potem jego wyobraźnia zerwała pęta: ujrzał twarz Kit, z zaciśniętymi w furii ustami, zdejmującej ubranie i rozrzucającej je po całym pokoju. Na pewno przestała już na niego czekać i poszła spać. Wzruszył ramionami i popadł w zadumę. Opłukiwał dno szklanki resztką herbaty i wodził oczami za wirującym płynem.
– Jesteś smutny – powiedział Smail.
– Nie, nie. – Podniósł wzrok i uśmiechnął się nostalgicznie, po czym wrócił do kontemplacji szklanki.
– Życie jest krótkie. Il faut rigoler.
Port zniecierpliwił się; nie był w nastroju do kawiarnianego filozofowania.
– Tak, wiem – powiedział krótko i westchnął. Smail uszczypnął go w ramię. Oczy mu błyszczały.
– Kiedy stąd wyjdziemy, poznam cię z kimś.
– Nie mam ochoty nikogo poznawać – odparł Port i dodał: – Ale dziękuję.
– Oj, naprawdę jesteś smutny – zaśmiał się Smail. – To dziewczyna. Piękna jak księżyc.
W Porcie na chwilę zamarło serce.
– Dziewczyna – powtórzył automatycznie, nie spuszczając wzroku ze szklanki. Zaniepokoiło go, że czuje takie przejęcie. Spojrzał na Smaila.
– Dziewczyna? Chcesz powiedzieć: dziwka.
Smail był nieco oburzony.
– Dziwka? Oj, nie znasz mnie, mój przyjacielu. Nigdy bym ci czegoś takiego nie zrobił. C’est de la saloperie, ça! To moja znajoma, bardzo elegancka, bardzo miła. Kiedy ją poznasz, sam się przekonasz.
Muzyk przestał grać na oudzie. We wnętrzu kawiarni wezwano uczestników loterii do podania numerów: ‘Ouahad aou tletine! Arbaine!
– Ile ma lat? – spytał Port.
Smail zawahał się. – Około szesnastu. Szesnaście albo siedemnaście.
– Albo dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć – zasugerował Port szyderczo.
Smail znów się oburzył.
– Co mi tu gadasz, dwadzieścia pięć? Mówię ci, że ma szesnaście albo siedemnaście lat. Nie wierzysz mi? Posłuchaj. Poznam cię z nią. Jeśli ci się nie spodoba, zapłacisz tylko za herbatę i wyjdziemy. Może tak być?
– A jeśli mi się spodoba?
– Wtedy zrobisz, co będziesz chciał.
– Ale jej zapłacę?
– Oczywiście, że jej zapłacisz.
Port zaśmiał się.
– A mówiłeś, że nie jest dziwką.
Smail pochylił się ku niemu nad stołem i powiedział udając cierpliwy ton:
– Posłuchaj, Jean. Ona jest tancerką. Dopiero kilka tygodni temu przyjechała z bledu na pustyni. Jak może być dziwką, skoro nie jest zameldowana i nie mieszka w quartier? Co! Powiedz mi! Zapłacisz tylko za to, że zabierzesz jej czas. Tańczy w quartier, ale nie ma tu pokoju, łóżka. Nie jest dziwką. To co, pójdziemy?
Port zastanowił się chwilę, spojrzał na niebo, na ogród, powiódł wzrokiem dokoła i odpowiedział:
– Tak. Chodźmy. Od razu.
V
Kiedy wyszli z kawiarni, odniósł wrażenie, że zmierzają mniej więcej w tym samym kierunku, z którego dopiero co przyszli. Na ulicach było mniej ludzi, noc stała się chłodniejsza. Pokonali spory kawałek drogi przez kazbę, by nagle przejść przez wysoką
bramę za mury, na bezludny płaskowyż. Było cicho, ukazały się gwiazdy. Rozkosz, jaką sprawiła mu nieoczekiwana rześkość powietrza, i ulga, że spod okapów domów wyrwali się na otwartą przestrzeń, kazały Portowi stłumić w sobie nurtujące go pytanie: – Dokąd idziemy? – Lecz gdy ruszyli wzdłuż poręczy nad, jak się zdawało, głęboką fosą bez wody, w końcu je zadał. Smail odpowiedział ogólnikowo, że dziewczyna mieszka ze znajomymi na skraju miasta.
– Ale przecież jesteśmy już na wsi – zaoponował Port.
– Tak, na wsi – odparł Smail.
Było zupełnie jasne, że coś kręci. Jego charakter jakby znów się zmienił. Zażyłość, która zdawała się między nimi nawiązywać, zniknęła. Dla Porta na powrót stał się bezimienną, mroczną postacią, która majaczyła pośród śmieci na końcu ulicy, paląc papierosa. „Jeszcze możesz dać temu spokój. Zatrzymaj się. Teraz”. Lecz połączony, miarowy rytm ich kroków na kamieniach był zbyt obezwładniający. Poręcz biegła szerokim zakolem, a ziemia w dole osuwała się stromo w głębszy mrok. Fosa skończyła się około trzydzieści metrów wcześniej. Byli teraz wysoko nad górnym krańcem szerokiej doliny.
– Turecka forteca – powiedział Smail, stukając obcasami o kamienie.
– Słuchaj no – zaczął gniewnie Port – dokąd idziemy? – Spojrzał na nieregularny wieniec czarnych gór na horyzoncie.
– Na dół. – Smail pokazał palcem dolinę. Chwilę później przystanął. – Tu są schody. – Wychylili głowy. Wąska żelazna drabina przymocowana była do muru. Nie miała poręczy i prowadziła w dół niemal pod kątem prostym.
– Bardzo daleko – powiedział Port.
– No tak, to turecka forteca. Widzisz to światło? – Wskazał na nikłe czerwone migotanie, które co chwilę gasło, prawie pionowo pod nimi. – To jest namiot, w którym mieszka.
– Namiot!
– Tam nie ma domów. Tylko namioty. Całe mnóstwo. On déscend?
Smail schodził pierwszy, blisko muru.
– Trzymaj się kamieni – powiedział.
Gdy byli już prawie na dnie doliny, Port zobaczył, że ów wątły blask pochodził od gasnącego na otwartej przestrzeni ogniska znajdującego się pomiędzy dwoma dużymi namiotami nomadów. Smail nagle zatrzymał się, by posłuchać. Doszedł ich nieartykułowany pomruk męskich głosów.
– Allons-y – orzekł zadowolonym głosem.
Dotarli do końca drabiny. Pod stopami mieli twardy grunt. Po lewej Port ujrzał czarny zarys ogromnej kwitnącej agawy.
– Zaczekaj tutaj – szepnął Smail. Port chciał zapalić papierosa, lecz Smail uderzył go gniewnie w ramię. – Nie! – szepnął.
– O co chodzi? – spytał Port, mocno rozdrażniony konspiracyjnym zachowaniem Araba. Smail zniknął.
Oparłszy się o chłodny kamienny mur, Port czekał, aż monotonny szmer rozmowy zakłóci wymiana pozdrowień, lecz nic takiego nie nastąpiło. Dalej dobiegał go tylko nieprzerwany potok pozbawionych znaczenia dźwięków. „Musiał pójść do drugiego namiotu” – pomyślał. Jedna ściana dalszego namiotu migotała różowo w świetle ognia; poza tą granicą zalegała ciemność. Przeszedł kilka kroków wzdłuż muru, aby zobaczyć wejście do namiotu, lecz znajdowało się po drugiej stronie. Potem wsłuchiwał się w głosy ze środka, lecz na próżno. Bez żadnego powodu nagle usłyszał w głowie uwagę, którą wygłosiła Kit, gdy wychodził z jej pokoju: „W końcu to dużo bardziej twoja sprawa niż moja.” Nawet teraz słowa te nie znaczyły dla niego nic szczególnego, lecz pamiętał ton, jakim je wypowiedziała: zraniony i zbuntowany. A przecież poszło tylko o Tunnera.
– Dobierał się do niej – szepnął do siebie. Nagle odwrócił się, podszedł do drabiny i ruszył do góry. Na szóstym stopniu zatrzymał się i rozejrzał wokół siebie.
I tak już nic nie zrobię dziś w nocy. Wykorzystuję to jako wymówkę, żeby stąd uciec, bo się boję. Do diabła z nim, nigdy jej nie dostanie.
Spomiędzy dwóch namiotów wypadła jakaś postać i podbiegła do drabiny.
– Jean! – doszedł go szept. Port stał nieruchomo.
– Ah?Ti es là! Co ty tam robisz? Złaź!
Port zszedł powoli. Smail odsunął się, wziął go za ramię.
– Dlaczego nie możemy mówić na głos? – szepnął Port. Smail ścisnął go mocniej.
– Szsz! – powiedział mu do ucha. Ominęli bliższy namiot, otarłszy się o kępę wysokich ostów, i przeszli po kamieniach do wejścia do drugiego namiotu.
– Zdejmij buty – polecił mu Smail, zsuwając ze stóp sandały.
– Niedobry pomysł – pomyślał Port. – Nie – powiedział na głos.
– Szsz! – Smail wepchnął go w butach do środka.
W części środkowej namiot był na tyle wysoki, że można było stać. Światła dostarczał krótki ogarek na skrzyni przy wejściu, więc w głębi panowała niemal zupełna ciemność. Na ziemi w nieładzie ułożono maty; wszędzie porozrzucane były w całkowitym nieładzie różne przedmioty. W namiocie nikt na nich nie czekał.
– Usiądź – powiedział Smail, czyniąc honory domu. Uprzątnął z największej maty budzik, puszkę sardynek i stary, mocno ubrudzony smarem kombinezon. Port usiadł i oparł się łokciami o kolana. Na macie obok stał wyszczerbiony basen szpitalny z emalii, do połowy wypełniony ciemnawym płynem. Wszędzie walały się kawałki suchego chleba. Zapalił papierosa nie częstując Smaila, który stanął przy wejściu i wyglądał na zewnątrz.
Wtem weszła. Szczupła, dzika dziewczyna o olbrzymich ciemnych oczach. Ubrana była w nieskazitelną biel, a turbanowate nakrycie głowy ściągało jej włosy do tyłu, podkreślając wytatuowane na czole wzory w kolorze indygo. Stała nieporuszona z wyrazem twarzy, który kojarzył mu się z młodym bykiem oswajającym się ze światłami areny. W jej spojrzeniu było zdziwienie, lęk i bierne oczekiwanie.
– A, jest nareszcie! – powiedział Smail nadal ściszonym głosem. – Ma na imię Marhnia. – Odczekał chwilę. Port wstał i poszedł do dziewczyny, by wziąć ją za rękę. – Nie mówi po francusku wyjaśnił Smail. Bez uśmiechu musnęła rękę Porta swoją własną dłonią, po czym przytknęła palce do ust. Z ukłonem powiedziała zaledwie szeptem:
– Ya sidi, la bess âlik? Eglès, baraka ‘laou’fik. – Z wdziękiem, godnością i jakąś szczególną skromnością w ruchach odkleiła płonącą świeczkę od kufra i przeszła na tyły namiotu, gdzie zwieszony z dachu koc odgraniczał swego rodzaju alkowę. Zanim zniknęła za kotarą, odwróciła ku nim głowę i powiedziała, pomagając sobie gestami: – Agi! Agi menah! – Obaj mężczyźni poszli za nią do alkowy, gdzie na kilku niskich skrzynkach rozłożono materac, co było próbą stworzenia saloniku. Koło tej zaimprowizowanej otomany stał maleńki stoliczek do herbaty, a obok leżała sterta okrągłych poduszeczek. Dziewczyna postawiła świeczkę na gołej ziemi i zaczęła układać poduszki na materacu.
– Essmah! – powiedziała do Porta, a do Smaila: – Tsekellem bellatsi. – Potem wyszła. Zaśmiał się i zawołał za nią:
– Fhemtek!
Dziewczyna zaintrygowała Porta. Drażniła go jednak bariera językowa, a zwłaszcza fakt, że Smail i dziewczyna mogą ze sobą rozmawiać w jego obecności.
– Poszła po ogień – powiedział Smail.
– Tak, tak, ale czemu musimy mówić szeptem?
Smail powiódł wzrokiem w stronę wejścia do namiotu.
– Ludzie w drugim namiocie – odparł.
Dziewczyna wróciła, niosąc gliniany garniec z rozżarzonymi węglami. Grzejąc wodę i przygotowując herbatę, gawędziła ze Smailem. Jej odpowiedzi były zawsze poważne, głos ściszony, lecz melodyjny. Portowi bardziej przypominała młodą zakonnicę, aniżeli
kawiarnianą tancerkę. Jednocześnie zaś ani trochę jej nie ufał, poprzestając na podziwianiu delikatnych ruchów jej zwinnych, splamionych henną palców, gdy łamała łodyżki mięty i wrzucała do czajniczka.
Po kilkakrotnej degustacji uznała herbatę za zdatną do spożycia i podała każdemu z nich szklankę, po czym z powagą usiadła po turecku i zaczęła pić ze swojej.
– Usiądź tutaj – powiedział Port, klepnąwszy materac obok siebie. Pokazała, że siedzi jej się bardzo wygodnie i podziękowała mu uprzejmie. Przeniósłszy uwagę na Smaila, zajęła go długą rozmową, podczas której Port popijał herbatę i usiłował się rozluźnić. Miał przykre wrażenie, że zbliża się świt, z pewnością została już nie więcej jak godzina – czuł, że marnuje czas. Z niepokojem spojrzał na zegarek: stanął na za pięć druga. Marhnia zadała Smailowi pytanie, w którym chodziło chyba o Porta.
– Chce wiedzieć, czy słyszałeś historię o Utce, Mimunie i Ąjszy.
– Nie – odparł Port.
– Goul lou, goul lou – nalegała Marhnia.
– Są sobie trzy dziewczyny z gór, z osiedla niedaleko bledu Marhni i mają na imię Utka, Mimuna i Ajsza. – Z dużymi, łagodnymi oczyma utkwionymi w Porta Marhnia potwierdziła ruchem głowy. – Wyruszają szukać szczęścia w M’Zab. Większość dziewczyn z gór przyjeżdża do Algieru, Tunisu, tutaj, żeby zarobić pieniądze, ale te dziewczyny chcą czegoś więcej. Pragną wypić herbatę na Saharze. – Marhnia dalej kiwała głową; orientowała się w opowieści według nazw miejscowości, które wymieniał Smail.
– Rozumiem – powiedział Port, który nie miał pojęcia, czy historyjka ma być zabawna czy tragiczna. Postanowił udawać, że chłonie opowieść z rozkoszą, czego wyraźnie oczekiwała dziewczyna. Miał tylko nadzieję, że okaże się krótka.
– W M’Zab wszyscy mężczyźni są brzydcy. Dziewczęta tańczą w kawiarniach Ghardaia, lecz nie opuszcza ich smutek. Nadal chcą wypić herbatę na Saharze. – Port zerknął na Marhnię. Jej twarz była całkowicie poważna. Znów skinął głową. Mija wiele miesięcy, a dziewczęta dalej przebywają w M’Zab, ciągle bardzo, bardzo smutne, ponieważ mężczyźni są tacy brzydcy. Wydają się bardzo brzydcy, jak wieprze. Nie chcą też zapłacić dziewczętom dość pieniędzy, żeby mogły wypić herbatę na Saharze. – Za każdym razem, gdy mówił „Sahara” (po arabsku, z silnym akcentem na pierwszej sylabie), przerywał na chwilę. – Pewnego dnia pojawia się Targui. Jest wysoki i piękny, przyjeżdża na wspaniałym mehari. Rozmawia z Utką, Mimuną i Ajszą, opowiada im o pustyni, o biedzie, gdzie mieszka, one słuchają, szeroko otwierają oczy. Potem Targui mówi: „Zatańczcie dla mnie”. I tańczą. Potem kocha się z wszystkimi trzema, daje Utce srebrnika, Mimunie srebrnika, Ajszy srebrnika. O
świcie dosiada swego mehari i odjeżdża na południe. Dziewczęta są bardzo smutne, a M’Zabianie wydają im się jeszcze szkaradniejsi. Myślą tylko o wysokim Targui, który mieszka na Saharze.
Port zapalił papierosa. Zauważył, że Marhnia patrzy na niego wyczekująco, więc poczęstował ją. Zardzewiałymi szczypcami wytwornie przytknęła węgielek do papierosa. Zapalił się natychmiast; podała papieros Portowi, biorąc od niego kolejny. Uśmiechnął się do niej. Marhnia niemal niedostrzegalnie skłoniła głowę.
– Mija wiele miesięcy, a one nadal nie mogą zarobić dość pieniędzy, żeby pojechać na Saharę. Zatrzymały srebrniki, ponieważ wszystkie trzy zakochały się w Targui. Są ciągle smutne. Pewnego dnia mówią: „Tak będzie już do końca – ciągle smutne, nigdy nie wypijemy herbaty na Saharze – musimy więc jechać, nawet bez pieniędzy”. Biorą wszystkie pieniądze, jakie mają, nawet trzy srebrniki, kupują czajnik, tacę i trzy szklanki, potem trzy bilety autobusowe do El Golèa. Zostaje im bardzo mało pieniędzy. Dają je bachamarowi, który jedzie z karawaną na południe, na Saharę. Zabiera je ze sobą. Pewnej nocy, gdy słońce zachodzi, zbliżają się do wielkich piaszczystych wydm i myślą sobie: „Ach, jesteśmy już na Saharze, zaparzymy herbatę”. Na niebie pokazuje się księżyc, wszyscy mężczyźni śpią, z wyjątkiem wartownika, który siedzi przy wielbłądach i gra na flecie. – Smail poruszał palcami koło ust. – Utka, Mimuna i Ajsza po cichu oddalają się od karawany z tacą, czajnikiem i szklankami. Będą szukać najwyższej wydmy, aby zobaczyć całą Saharę. Tam zaparzą herbatę. Idą przez długi czas. Utka mówi: „Widzę wysoką wydmę”. Wspinają się na wierzchołek. Potem Mimuna mówi: „Widzę tam wydmę. Wydaje się dużo wyższa od tej, stamtąd będzie widok aż po In Salah”. Przechodzą na drugą wydmę, jest dużo wyższa. Lecz kiedy znajdują się na szczycie, Ajsza mówi: „Patrzcie! Tamta wydma jest najwyższa. Na pewno widać z niej Tamanrasset, gdzie mieszka Targui”. Słońce wzeszło, a one nadal szły. W południe zrobiło im się bardzo gorąco. Doszły jednak pod wydmę, a potem wspinały się na nią i wspinały. Gdy wyszły na wierzchołek, były bardzo zmęczone i powiedziały: „Chwilę odpoczniemy, a potem zaparzymy herbatę”. Lecz najpierw postawiły na piasku tacę, czajnik i szklanki. Potem położyły się i zasnęły. A potem... – Smail przerwał i spojrzał na Porta. – Wiele dni później jechała inna karawana i ktoś coś zauważył na szczycie najwyższej wydmy. Kiedy poszli zobaczyć, znaleźli Utkę, Mimunę i Ajszę. Dalej leżały tak samo jak wtedy, gdy poszły spać. A wszystkie trzy szklanki – uniósł do góry własną szklankę z herbatą – były pełne piasku. Oto jak skończyła się ich herbatka na Saharze.
Nastąpiła długa przerwa. Najwidoczniej opowieść dobiegła kresu. Port spojrzał na Marhnię; nadal kiwała głową z utkwionym w niego wzrokiem. Postanowił zaryzykować
komentarz.
– To bardzo smutne – powiedział. Natychmiast kazała sobie przetłumaczyć jego słowa.
– Gallik merhmoum bzef.
Powoli zamknęła oczy, nadal kiwając głową.
– Ei oua! – powiedziała, na powrót je otwierając. Port szybko odwrócił się ku Smailowi.
– Posłuchaj, jest bardzo późno. Chcę ustalić z nią cenę. Ile mam jej dać?
Smail wyglądał na zbulwersowanego.
– Nie możesz się zachowywać, jakbyś miał do czynienia z kurwą! Ci pas une putain, je t’ai dit!
– Ale mam jej zapłacić, jeśli z nią zostanę?
– Oczywiście.
– W takim razie chcę to załatwić teraz.
– Nie mogę tego dla ciebie zrobić, przyjacielu.
Port wzruszył ramionami i wstał.
– Muszę iść. Jest późno.
Marhnia wodziła wzrokiem po ich twarzach, po czym miękko powiedziała parę słów do Smaila, który zmarszczył brwi i ziewając, wymknął się z namiotu.
Położyli się na otomanie. Dziewczyna była bardzo piękna, bardzo uległa, bardzo czuła, lecz i tak jej nie ufał. Nie pozwoliła do końca się rozebrać, lecz w jej delikatnych gestach odmowy dostrzegł ostateczną kapitulację, która wymaga tylko czasu. Z czasem zyska jej ufność; tej nocy może mieć tylko to, z czym od początku się ofiarowała. Rozmyślał o tym patrząc w jej pogodną twarz, przypomniał sobie, że za parę dni wyjeżdża na południe, przeklął w duchu swego pecha i powiedział na głos do siebie: „Lepszy rydz”. Marhnia pochyliła się i zgasiła w palcach świecę. Na chwilę zapadła zupełna cisza, zupełna ciemność. Potem poczuł, że jej miękkie ramiona obejmują go za szyję, a usta dotykają jego czoła.
Prawie natychmiast gdzieś w oddali rozszczekał się pies. Z początku Port nie słyszał, potem zmartwił się: niedobre tło muzyczne. Wkrótce wyobraził sobie Kit jako niemego widza. Myśl ta podnieciła go, żałosne ujadanie przestało przeszkadzać.
Może kwadrans później podniósł się, zrzucił z siebie koc i zerknął ku ścianie namiotu: było jeszcze ciemno. Ogarnęło go nagłe pragnienie, by wydostać się z tego miejsca. Usiadł na brzegu otomany i zaczął wkładać ubranie. Miękkie ramiona znów pełzły po jego plecach i zacisnęły się na szyi. Stanowczo zsunął je z siebie, poklepawszy wpierw po przyjacielsku. Jedno wróciło na szyję, drugie wśliznęło się pod marynarkę i pieściło jego tors. Jakiś
nieokreślony fałszywy ruch jej dłoni kazał mu położyć na niej swoją. Miała już między palcami jego portfel. Wyrwał go jej i popchnął ją na materac.
– Aaa! – zawołała bardzo głośno.
Wstał i zaczął się hałaśliwie przeciskać przez rupieciarnię, która zagradzała drogę do wyjścia. Tym razem dziewczyna w