5078
Szczegóły |
Tytuł |
5078 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5078 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5078 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5078 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Komuda
Czarna Cytadela
Wysokie, letnie s�o�ce schowa�o si� za welonem chmur,
p�yn�cych od wschodu. Na r�wninie, urozmaiconej k�pami
krzew�w i wst�g� lasu na horyzoncie, panowa�a cisza. Suche
trawy nadal trwa�y w bezruchu, nie szele�ci�y li�cie drzew.
Tylko �ar zel�a� nieco.
R�enie koni zburzy�o martwot� krajobrazu. Po drodze,
przebiegaj�cej poprzez trawiasty p�askowy�, jecha�o wolno
kilku ludzi. Ko�ysali si� sennie w takt ko�skich krok�w.
Wszyscy, a by�o ich sze�ciu, rozgl�dali si� uwa�nie nie
bacz�c na pot, sp�ywaj�cy z cz�.
Pierwsza pi�tka nosi�a na sobie lekkie karacenowe zbroje,
stanowi�ce jednak �wietne zabezpieczenie przed uderzeniami
mieczy i topor�w. Jako bro� mieli d�ugie, proste miecze i
topory osadzone na stalowych r�koje�ciach. Przy ka�dym z
siode� wisia� te� ostry nadziak i pi�knie rze�biona, stale
naci�gni�ta kusza. Tylko je�dziec w bia�ej opo�czy,
pod��aj�cy z ty�u, nie mia� �adnej broni.
Nagle jed�cy na przedzie zatrzyma� konia. Rozejrza� si�,
zakl�� g�o�no i zwr�ci� do nadje�d�aj�cych kompan�w zm�czon�
twarz.
- Co si� sta�o? - zapyta� wysoki rycerz, zbli�ywszy si�
do niego.
- Chyba zgubili�my drog�. Jeste� pewien, Revorze, �e
dobrze jedziemy?
- Nie mam poj�cia.
Do przodu wysun�� si� ros�y m�czyzna o spalonej s�o�cem
twarzy. Przez chwil� sta�, zapatrzony w widnokr�g, w ko�cu
westchn�� ci�ko.
- Jeste� durniem, Revorze. Nie poznaj� tej okolicy. To
nie ta droga.
- No tak! - zakrzykn�� pierwszy z rycerzy. - I co teraz?
B�dziemy musieli zawr�ci�. Nie mog�e� powiedzie� tego
wcze�niej? Tyle mil jazdy w takim upale.
- W dodatku zanosi si� na burz� - uzupe�ni� Revor. -
Erlofie, to Arstat chcia�, aby�my skr�cili. Twierdzi�, �e w
okolicy musi by� inna droga.
- Nie czas na spory. Jedziemy dalej, czy wracamy?
- A co powie nasza pi�kno��? - zapyta� Arstat. - Zawsze
powtarzam, �e kobiety przynosz� nieszcz�cie.
Ostatni je�dziec przybli�y� si�, odrzuci� bia�y,
chroni�cy przed s�o�cem kaptur i ciemne w�osy rozsypa�y si�
po jego ramionach.
- Przesta�cie - powiedzia�a dziewczyna. - K��cicie si� od
pocz�tku podr�y. Najpierw o podzia� �up�w, a teraz o
wyb�r w�a�ciwej drogi. Po c� w�a�ciwie wyje�d�ali�my z
Cannavae?
- No tak - westchn�� Erlof. - A gdyby twierdza zosta�a
zdobyta? Dali�my wprawdzie dobr� nauczk� tym dzikusom z
Birvannt, ale Alaryk zamierza ruszy� na wsch�d. My�la�a�, �e
pozwol�, aby� zosta�a na granicy? I to w tak s�abo
umocnionym grodzie? Wybij to sobie z g�owy! Musz� odwie��
ci� do twego ojca.
- A tak�e �upy, kt�re zgarn��e� na tej wyprawie - Revor
odkr�ca� ze swego naplecznika wysokie skrzyd�a z orlich pi�r
osadzonych w metalu. - Ci�ko mi nosi� to �elastwo - doda� -
upa� coraz wi�kszy.
- Wi�c co robimy? - zapyta� kto� z ty�u.
Na wschodzie pociemnia�o. Zbli�a�a si� niska, ciemna
chmura.
- Niech decyzj� podejmie nasz dow�dca - zaproponowa�
Revor.
Erlof z w�ciek�o�ci� wyci�gn�� zza pasa bu�aw�.
- S�uchajcie mnie, zgrajo �ajdak�w - rzuci�. - Zbli�a si�
burza, a my nie mamy schronienia. Ta droga prowadzi w stron�
lasu. Pojedziemy tam - rozkaza� i ruszy� z miejsca, a
pozostali pod��yli za nim. Chwil� jechali szybko, potem
zm�czone konie zwolni�y. Las zbli�a� si� powoli; na
horyzoncie b�ysn�o, po czym rozleg� si� os�abiony
odleg�o�ci� grzmot - pierwsze ostrze�enie. Upa� i duchota
jeszcze wzros�y, a oni uparcie pod��ali naprz�d. Erlof
zbli�y� si� do dziewczyny.
- Jeste� zm�czona?
Odwr�ci�a do� zagniewan� twarz. Milcza�a.
- Uspok�j si�! - wykrzykn��. - Wiesz dobrze, �e nie
mo�esz zosta� ze mn�. Po co tu przyje�d�a�a�? Narazi�a� mnie
na kpiny! Dow�dca chor�gwi narodowego autoramentu nie mo�e
wytrzyma� miesi�ca bez narzeczonej. Jak wygl�dam w oczach
Alaryka? Co on teraz o mnie pomy�li? - grom zawt�rowa� jego
s�owom.
Gigantyczna b�yskawica przeci�a p� nieba. Dziewczyna
pisn�a i przywar�a do napier�nika m�czyzny. Burza wisia�a
w powietrzu. Ci�kie, czarne chmury zasnu�y widnokr�g, nadal
jednak nie czu�o si� najs�abszego podmuchu wiatru.
- Hej! - zawo�a� nagle jad�cy na przedzie Arstat. - Co�
widz�! Sp�jrzcie w kierunku lasu!
- To zamek - zacz�� rycerz zwany Hellegrenem.
- Raczej ruiny - przerwa� Arstat. - Ruiny starej fortecy.
Ponaglili zm�czone konie i po kilku chwilach po�r�d
g�stwiny zarysowa�o si� wynios�e wzg�rze, zwie�czone szar�,
wysmuk�� budowl�. Podjechali jeszcze bli�ej i dostrzegli
zarysy zniszczonych mur�w, zabudowania strasz�ce czerni�
pustych okien, a tak�e wysok�, poszczerbion� wie��. Martwa
cisza i spok�j panowa�y nad tym rumowiskiem. Tylko wysoko w
g�rze niebo ciemnia�o od chmur nadci�gaj�cej nawa�nicy.
- Ruiny twierdzy - przem�wi� Thrvald. - Mieli�cie racj�.
Wjechali w las. Wzg�rze wznosi�o si� w pewnej odleg�o�ci
i jad�c w jego kierunku widzieli tylko niewyra�ny zarys
mi�dzy drzewami.
Ciemnia�o ju�, gdy wynurzyli si� spod zielonego
sklepienia. Stoki wzg�rza porasta� g�sty las, ponad murami
twierdzy wznosi�y si� te� korony drzew rosn�cych na
wewn�trznym dziedzi�cu. Zatrzymali si� obok w�skiej,
zaro�ni�tej dr�ki.
- Nie wiedzia�em, �e w tej okolicy znajduj� si� takie
budowle - odezwa� si� Erlof. - Dziwne, �e nikt nie odbudowa�
tej cytadeli. Potrzebujemy przecie� tutaj takich fortec.
Ciekawe, kto j� zbudowa�.
Nowy grzmot wstrz�sn�� powietrzem. Zrobi�o si� jeszcze
ciemniej.
- Tutaj niebezpiecznie - rzek� Erlof. - A ten zamek jest
tylko cz�ciowo zburzony. Za mn�! - rozkaza� i ruszy� pod
g�r�.
Arstat zbli�y� si� do Hellegrena.
- Nie podoba mi si� to miejsce - mrukn�� cicho. - Ta
cytadela nie zosta�a z pewno�ci� zbudowana przez
Paleodyjczyk�w. Jedynie na tych kresach spotyka si� podobne.
Nie ciesz� si� dobr� s�aw�.
- To tylko legendy - powiedzia� Hellegren. - Ludzie w
tych stronach s� bardzo przes�dni.
Gdy dotarli na szczyt wzniesienia czarne chmury ca�kowicie
obj�y niebo, a cz�ste b�yskawice rozja�nia�y ich spl�tane
k��by. Przed grupk� je�d�c�w rozpo�ciera�a si� stara,
zniszczona brama. W�skie strzelnice zia�y pustk� i
zapomnieniem, przej�cie za� nie by�o niczym przegrodzone.
Przejechali pod �ukowym sklepieniem i zatrzymali si� na
pop�kanych p�ytach dziedzi�ca poro�ni�tego drzewami. Erlof
wskaza� w g��bi pomi�dzy kolumnami czarny prostok�t wej�cia.
Odkryli spor� wn�k� w �cianie s�siedniego budynku, uwi�zali
w niej konie i zanim pierwsze krople deszczu spad�y na
ziemi�, przekroczyli otw�r wej�ciowy.
Byli w ciemnym pomieszczeniu, z widocznym zarysem pn�cych
si� w g�r� schod�w. W �cianach widnia�y przej�cia do
s�siednich komnat; ich ciemne i wilgotne wn�trza nie
poci�ga�y nikogo, tote� wspi�li si� na pi�tro. Dopiero teraz
wida� by�o jak wielka jest cytadela. Wyposa�enie komnat
strawi� czas, mury zachowa�y si� w lepszym stanie. Pod
butami chrz�ci�y jednak kamyki i gruz odpad�y ze strop�w, w
pod�odze otwiera�y si� dziury i szczeliny, ods�aniaj�c
le��ce ni�ej pokoje. Trzeba by�o nie lada uwagi, by nie
zgubi� si� w tym kamiennym labiryncie.
W pustych salach s�ycha� by�o po�wistywanie wiatru, a
potem tak�e szmer wody, albowiem na dworze zacz�o pada�.
Przeszli przez korytarz o �cianach pokrytych sp�owia�ymi
malowid�ami i znale�li si� w rozleg�ym pomieszczeniu. W
otworach po wybitych oknach widnia�y szarpane wiatrem fale
deszczu. Erlof powi�d� wzrokiem po �cianach i zauwa�y�
wmurowane kamienne tablice pokryte napisami w nieznanym
j�zyku. Zdecydowa�, i� zatrzymaj� si� w�a�nie tutaj.
Hellegren i Revor odeszli po �ywno�� pozostawion� w
jukach wierzchowc�w, Erlof za� zdj�� i cisn�� na ziemi�
pancerz opatrzony, tak samo jak u towarzyszy, par�
pot�nych, z�oconych skrzyde�. Po namy�le odkr�ci� je, za�
zbroj� za�o�y� z powrotem, po czym usiad� na rzuconej
niedbale sk�rze.
B�ysn�o. G�uchy huk zatrz�s� murami. Dziewczyna drgn�a
i przysiad�a obok.
- Straszne miejsce - szepn�a. - W dodatku ta burza.
- Nie przesadzaj, Dyano.
Wsta� i podszed� do okna. Ulewa zel�a�a nieco.
Wida� by�o mglisty zarys wie�y, a obok mokr� �cian�
pop�kanego muru. Dalej brama. Nagle zadudni�y kroki
powracaj�cych kompan�w. Odwr�ci� si�.
- Tu nie da si� rozpali� ognia - powiedzia� Revor. -
Przynie�li�my to, co mo�na zje�� i bez niego - poda� Dyanie
wo�owy udziec, a na pod�odze postawi� buk�ak z winem.
Arstat si�gn�� do swego worka i wydoby� ciemn�, oplatan�
butelk�. Wla� do gard�a du�� porcj�, po czym mlasn��.
- Nie ma jak gorza�ka - mrukn��. - Ale najlepiej smakuje
na polu bitwy - rozsiad� si� na resztce marmurowej kolumny.
Ukrywa� niepok�j, staraj�c si�, by w jego ruchach nie by�o
�ladu niepewno�ci i uwa�nie obserwowa� otoczenie.
Burza ucich�a i chocia� dzie� mia� si� ju� ku ko�cowi,
poja�nia�o. Na niebie ukaza� si� b��kit, z drzew skapywa�y
krople wody, bursztynowo-z�ote blaski rozja�nia�y li�cie.
S�oneczna tarcza pojawi�a si� na chwil� i zaraz schowa�a si�
za brzegiem sp�aszczonej chmury, wyp�ywaj�cej zza horyzontu.
Deszcz mia� jeszcze pada�.
Erlof otar� usta wierzchem d�oni. Wsta� sko�czywszy
posi�ek i podszed� do Arstata zaj�tego napisami wyrytymi w
kamieniu.
- Chyba zostaniemy tu na noc - powiedzia�. - Za par�
godzin b�dzie ciemno. I tak nie dojechaliby�my do Wysokich
Wie� przed wschodem s�o�ca.
Stary wojownik spojrza� dow�dcy prosto w oczy.
- Nie radz� - ostrzeg�. - Nie podoba mi si� to miejsce.
- Zn�w zaczynasz - rzuci� Thorvald. - Do�� mam twoich
przes�d�w!
- Dobrze, dobrze - rzek� Arstat i rozgniewany odwr�ci�
si� ku napisom. Erlof tak�e przygl�da� si� im w zadumie.
- Dziwny alfabet - mrukn��. - To nie s� nasze litery.
Potrafisz to przet�umaczy�?
Stary rycerz pokr�ci� g�ow�.
- Kiedy� widzia�em ju� takie napisy - rzuci� cicho - ale
nie wiem gdzie. Tylko niekt�re znaki s� dla mnie zrozumia�e.
Powtarza si� tu nazwa "Czarna Cytadela" i imi� "Monevor".
Chyba je kiedy� s�ysza�em.
- Pewno w legendach twojej babki - wtr�ci� Revor. -
Prawd� m�wi�c, to i mnie nie odpowiada to miejsce. Sk�d
w�a�ciwie wzi�a si� cytadela na Wielkich Kresach? Kto j�
zbudowa�?
- Mo�e ten, kt�rego imi� wyryte jest na tablicach?
- Gdzie jest Hellegren? - zapyta� nagle Thorvald.
Rozejrzeli si�. Hellegrena nie by�o.
- Nie widzia�a� go? - Erlof zwr�ci� si� do Dyany.
- Wyszed� - odpar�a. - Poszed� tam - wskaza�a wyj�cie
prowadz�ce na p�noc.
- Na pewno do koni albo za potrzeb� - u�miechn�� si�
Revor.
Odetchn�li, Erlof podszed� jednak do okna pe�en
niepokoju. Deszcz znowu zaczyna� pada� i mrok spowija� mury
zamku. Plac by� pusty.
- Nie ma go na dziedzi�cu.
- Mo�e ogl�da cytadel�? - odezwa� si� Thorvald.
Arstat powsta�.
- Hellegrenie! - zawo�a�. - Gdzie jeste�?!
Echo ponios�o g�os po wszystkich salach. Odbija� si� od
mur�w i sklepie�.
- A niech�e was! - zakrzykn��. - M�wi�em, �eby tu nie
wchodzi�!
Erlof zajrza� do s�siednich komnat. Na pr�no.
Zdenerwowany, po�o�y� d�o� na r�koje�ci miecza.
- Co robimy?
- Ty co� r�b! - wybuchn�� Arstat. - Rozkazuj! Jeste�
przecie� dow�dc�.
- Musimy go poszuka� - powiedzia� Erlof wyci�gaj�c bro�.
- P�jdziesz ze mn�. Revor i Thorvald spenetruj� sale po
p�nocnej stronie, my po po�udniowej.
- A ja? - zapyta�a Dyana. - Nie s�dzisz chyba, �e tu
zostan�?
- P�jdziemy we tr�jk�.
Drobny deszcz wci�� zacina�. Ze sklepie� kapa�a woda, wolno
s�czy�a si� ze �cian i tworzy�a m�tne ka�u�e na zawalonej
gruzem pod�odze. Erlof, Arstat i Dyana nie trafili dot�d
na �lad zaginionego. Dopiero w jednej z komnat na parterze
Arstat przystan��.
- Popatrzcie tam - powiedzia�.
Erlof dostrzeg� szeroki, ciemny otw�r, przes�oni�ty
kilkoma kolumnami. Zbli�y� si� i spojrza� w g��b czelu�ci.
Korytarz lekko opada� w d�. W s�abym �wietle
przedostaj�cym si� z sali dostrzeg� p�askorze�by na
�cianach. Wyt�y� wzrok; zdawa�o mu si�, �e w g��bi stoj�
bia�e, dziwnie ukszta�towane pos�gi, nie m�g� wszak�e
stwierdzi�, co przedstawia�y. Wycofa� si�.
- Ten korytarz prowadzi do loch�w albo do podziemi -
rzuci�. - Tam raczej si� nie zapu�ci�. Wracamy.
Wyszli z komnaty i zmierzali w kierunku p�nocnym, gdy
nagle rozleg� si� przyt�umiony odleg�o�ci� okrzyk.
Znieruchomieli. By� to g�os cz�owieka wydany w chwili
straszliwego przera�enia. Nie powt�rzy� si�.
- To chyba g�os Revora - wykrztusi� Arstat.
Erlof zakl�� i rzuci� si� w stron� g�osu. Pop�dzili za
nim. W biegu m�czy�ni dobyli broni. Stal zad�wi�cza�a, oni
za� przemierzali w milczeniu ponur� budowl�.
Wpadli do d�ugiego korytarza. Nagle z �ukowego przej�cia
wyskoczy�a posta� w czarnym, rozwianym p�aszczu. Erlof
wzni�s� miecz i zaraz go opu�ci�. Naprzeciwko sta� Revor i
dysza� ci�ko, krople potu l�ni�y na jego czole.
- Co si� sta�o? - zapyta� �agodnie Erlof. - Gdzie
Thorvald?
- Thorvald nie wr�ci!
- Jak to?
- To sta�o si� tak nagle... Weszli�my do du�ej sali.
Thorvald powiedzia�, bym spenetrowa� pokoje z prawej, a sam
poszed� na lewo. S�ysza�em najpierw jego kroki, potem
zapanowa�a cisza. Wo�a�em, nie odpowiada�. Wr�ci�em do sali,
lecz tam go nie by�o. Zajrza�em do wszystkich komnat w
pobli�u. Nawet najmniejszego �ladu! Musia� si� oddali�, ale
dok�d?... Tutaj co� mieszka! Co� straszliwego! - umilk�, a
jego twarz st�a�a w grymasie przera�enia.
Erlof potrz�sn�� nim mocno.
- Uspok�j si� - powiedzia�.
- M�wi�em, �e to przekl�te miejsce - wtr�ci� ze z�o�ci�
Arstat. - Nie czas na dyskusje. Za mn�!
Czuj�c na karkach zimny pot, pop�dzili na lewo i wbiegli
na pi�tro. Znajdowali si� w sali, w kt�rej zamierzali
sp�dzi� noc. Stan�li bezradnie.
- Teraz tym przej�ciem - zakomenderowa� Erlof. Arstat
wszak�e, jakby lekcewa��c rozkaz, zbli�y� si� ku tablicom i
raz jeszcze przyjrza� si� wyrytym na nich napisom.
- Co robisz? - zapyta� Erlof. Och�on�� ju� z pierwszego
strachu. - Czekaj, post�pili�my jak g�upcy! - powiedzia�
nagle. - Sk�d pewno��, �e nasi towarzysze zgin�li? Mo�e
w�a�nie oczekuj� naszej pomocy... - urwa�, dostrzegaj�c
dziwny wyraz twarzy odsuwaj�cego si� od �ciany Arstata.
- Czarna Cytadela! - wrzasn�� tamten. - Przypomnia�em
sobie! To przekl�te miejsce. Uciekajmy st�d czym pr�dzej!
- A Hellegren i Thorvald?
- Je�eli to Czarna Cytadela, s� martwi, a nawet gorzej.
�e te� nie zorientowa�em si� wcze�niej! Czarna Cytadela!
Nagle us�yszeli r�enie pozostawionych na dziedzi�cu koni.
Wierzchowce, kt�rym udzieli�a si� ich trwoga g�o�no szarpa�y
si� i wierzga�y. Nieoczekiwanie rozleg� si� stukot podk�w,
cichn�cy w oddali.
Erlof doskoczy� do otworu okiennego. Nie
wiedzia� - zdawa�o mu si�, czy te� dostrzeg� naprawd� -
ciemn� sylwetk�, kt�ra szybko wtopi�a si� w mrok po drugiej
stronie dziedzi�ca.
- Nasze konie! - wrzasn�� Revor i jakby zbudzeni przeze�
z g��bokiego snu pop�dzili do przeciwleg�ego przej�cia.
Wtedy Arstat uchwyci� Erlofa za rami�.
- Co� jest przed nami - szepn��. - Lepiej zejd�my z
drogi.
Cofn�li si� do niewielkiego pokoju. Revor zgasi�
latarni�. S�ycha� by�o zbli�aj�ce si�, dziwne, jakby
niezdarne st�panie. Gdy ciemna sylwetka przes�oni�a
przej�cie, Erlof z ca�ej si�y uderzy� bu�aw�.
Rozleg� si� trzask p�kaj�cych ko�ci. Bezw�adne cia�o
osun�o si� na posadzk�. Erlof dopiero w tym momencie
u�wiadomi� sobie, i� m�g� powali� kt�rego� z zaginionych.
Arstat pochyli� si� nad le��cym.
- To obcy - powiedzia� z ulg�. - Ba�em si�, �e zabi�e�
Thorvalda albo Hellegrena.
Revor zapali� latarni�, by mogli zobaczy� twarz zabitego.
Nagle rozleg� si� przera�liwy okrzyk, a wypuszczona z r�ki
latarnia zbi�a si� z ha�asem. Dziewczyna osun�a si� w
ramiona Erlofa. Uni�s� j� i poczu�, jak silne rami� Arstata
wypycha go z komnaty.
- To nie by� �aden z nich - szepn�� Revor trz�s�cym si�
ze strachu g�osem. - Jego oczy... Nie, nie mog� ju� nic
powiedzie�.
Erlofowi d�wigaj�cemu Dyan� zdawa�o si�, i� serce
wyskoczy mu z piersi. Kilkakrotnie by� �wiadkiem niesamowitej
odwagi przyjaciela na polach bitewnych i murach zdobywanych
miast. C� za przera�aj�cy widok zatrwo�y� teraz tego
nieul�k�ego rycerza?
Szli w milczeniu. Cisza spowija�a zamek i chocia� starali
si� i�� ostro�nie, ich kroki dudni�y g�ucho w pustych
pomieszczeniach. W wielkiej sali Arstat zatrzyma� ich, a w
jego d�oni b�ysn�� miecz. Zrobi� jeszcze krok i ukaza�
le��ce na posadzce cia�o m�czyzny w karacenowej zbroi.
Erlof poczu�, jak w�osy staj� mu d�ba. Arstat b�ysn��
latarni� i z okrzykiem przera�enia. Na pod�odze le�a�
trup, a jego rysy zastyg�y w grymasie rozpaczy. Na
pancerzu widnia�o kilka naci�� - �lad�w uderze�
zadanych ze straszliw� si��.
- To Thorvald - wydysza� Erlof.
Arstat bez s�owa ruszy� do wyj�cia. Erlof i Revor rzucili
jeszcze kilka spojrze� na swego kompana wpatruj�cego si� w
sufit martwym wzrokiem. Zeszli na parter i nagle niesiona
przez Erlofa dziewczyna j�kn�a cicho. U�o�y� j� na pod�odze
i lekko potrz�sn��. Otwar�a oczy.
- Gdzie jeste�my? - spyta�a s�abym g�osem.
- W Czarnej Cytadeli - mrukn�� Arstat.
- Ten zabity... - szepn�a - jego oczy.
- Dosy�! - uci�� Erlof. - Mo�esz i�� o w�asnych si�ach?
Kiwn�a g�ow� i powsta�a. Po�pieszyli w kierunku
nast�pnego pomieszczenia. Gdy przeszli �ukowe przej�cie,
Arstat zn�w si� zatrzyma�. Naprzeciw widnia� otw�r
wej�ciowy, za kt�rym szemra�y krople deszczu. Arstat
rozejrza� si� podejrzliwie, nie spostrzeg� jednak niczego
podejrzanego.
- Szybko! - rzuci� i pop�dzi� w tamtym kierunku. Mrok
spowija� sal�, przez kt�r� biegli. Revor wysun�� si� nieco
do przodu i gdy dopada� otworu, rozleg� si� trzask.
Dostrzegli, jak p�yta pod jego stopami opada w d�. Z
okrzykiem przera�enia Revor run�� w czelu��, kamie� za�,
obr�ciwszy si� dooko�a w�asnej osi, wr�ci� na miejsce. Z
wyj�tkiem Revora nikt nie zdo�a� wyda� z siebie g�osu.
- Zapadnia! - krzykn�� Erlof. Podbieg� do zdradliwej
p�yty i usi�owa� j� podnie�� lub obr�ci�, jednak�e ta nawet
nie drgn�a.
- Czemu� nie uciekli�my wcze�niej?! - zawo�a�. - C� to
za przekl�te miejsce?!
- Czarna Cytadela - lakonicznie odpar� Arstat. - B�d�
lepiej cicho. Zmykajmy, p�ki czas. Mo�e zdo�amy uj�� �ywi.
Drobny deszcz uderzy� w ich twarze, gdy wyszli na
zewn�trz. Zarysy mur�w i wie� ton�y w mroku. Zdawa�o si�,
�e teraz cytadela jest znacznie wi�ksza od ogl�danej w
blasku dnia. Z budowli bi�a nieokre�lona z�o�liwo�� i
pot�ne, zda si� wszechmocne z�o. W dziwny spos�b
przyci�ga�a wzrok Erlofa.
Bez trudu przebyli dziedziniec, lecz oto wyr�s� przed
nimi masyw zamkowej bramy. Przej�cie by�o szeroko otwarte, a
za nim ko�ysa�y si� kszta�ty drzew.
Wpadli do ciemnej wn�ki bramy. Dyana pierwsza skoczy�a
na drug� stron�. W tej chwili rozleg� si� wibruj�cy
d�wi�k, z kt�rym opad�a w d� schowana dot�d masywna krata.
Erlof wrzasn�� ostrzegawczo, Arstat nie zdo�a� jednak
uskoczy� i grube jak m�skie rami� pr�ty spadaj�ce w d�,
przebi�y jego zbroj�, przygniataj�c go do ziemi.
Erlof rzuci� si� usi�uj�c podnie�� �elazn� konstrukcj�.
Krata by�a zbyt ci�ka.
- Arstacie - szepn�� w rozpaczy i opad� na kolana. Krew
p�yn�a z cia�a rannego, mieszaj�c si� z deszczem. Jego
wargi rozchyli�y si�, wi�c Erlof pochyli� g�ow�.
- To Czarna Cytadela - wyszepta� umieraj�cy. - S�ysza�em
o tych ruinach. Uciekaj, a je�eli nie zdo�asz tego zrobi�,
zniszcz jego cia�o. Zniszcz cia�o Monevora.
Umilk�, g�owa opad�a mu na ziemi�.
Erlof sta� w bezruchu, z kt�rego wyrwa� go dopiero g�os
Dyany.
- Co teraz zrobimy?
Cofn�� si� i dok�adnie obejrza� mury, nie dostrzeg�
jednak schod�w ani drabiny, prowadz�cej na szczyt. By� w
pu�apce.
- Musisz ucieka� - rozkaza�. - Biegnij t� drog� w
kierunku r�wniny. Pro� o pomoc ka�dego napotkanego
cz�owieka. M�w, �e jestem w Czarnej Cytadeli. Pami�taj, w
Czarnej Cytadeli!!
- A co b�dzie z tob�?
- Id�. Przynajmniej ty si� uratujesz.
Dziewczyna �kaj�c pobieg�a przed siebie.
Gdy jej posta� znikn�a mi�dzy drzewami, Erlof wydoby�
miecz i odwr�ci� si� ku trwaj�cej w mroku budowli.
- Teraz zmierzymy si� - powiedzia�, nie czuj�c ju� l�ku i
po�o�y� d�o� na ch�odnym ostrzu.
Krople �ciekaj�ce z dachu rozpryskiwa�y si� w ka�u�ach, gdy
przekracza� pr�g. Przed Erlofem otworzy� si� szeroki
korytarz, zako�czony niewyra�n� plam� odleg�ego przej�cia,
sk�d p�yn�o s�abe, ��te �wiat�o. Cho� nic ju�, jak s�dzi�,
nie mog�o go zdziwi�, poczu� wstrz�s na widok wielkiej sali.
Jej sufit spowija� mrok, zalega� te� pod kolumnami przy
�cianach, w�r�d kt�rych sta�y tajemnicze pos�gi. Czyni�y z
tego pomieszczenia co� w rodzaju ponurej i odra�aj�cej
�wi�tyni. Z�otawy snop �wiat�a p�yn�cego nie wiadomo sk�d
pada� na �rodek sali. Sta�a w nim samotna, czarna sylwetka.
Przezwyci�aj�c bezw�ad n�g, Erlof zacz�� podchodzi�
bli�ej. Dziwna jasno�� unosi�a si� wok� postaci okrytej
ciemnym p�aszczem. Kaptur okrywa� jej g�ow�, nie wida� by�o
rys�w twarzy. Erlof czeka�.
- Zjawi�e� si� wreszcie - powiedzia� metaliczny g�os. Czy
przem�wi�a posta�, czy te� g�os dochodzi� z przestrzeni
wok� nich, Erlof nie wiedzia�. Czu�, �e opadaj� na niego
niewidzialne wi�zy. Pomimo wysi�k�w nie by� w stanie
poruszy� ani r�k�, ani nog�.
- Kim jeste�? - zapyta�. Jedyne, na co m�g� si� jeszcze
zdoby�.
- Jestem... cieniem cz�owieka, kt�ry �y� dwa tysi�ce lat
temu. Niegdy� by�em kr�lem. Nazywa�em si� Monevor.
- To ty zabi�e� moich przyjaci�! Dlaczego?
Nieznajomy roze�mia� si� cicho.
- Jeste� Paleodyjczykiem - powiedzia�. - Tak samo twoi
kompani. Ka�dy Paleodyjczyk jest moim wrogiem.
- Dlaczego?
- Czy s�ysza�e� o kr�lestwie Tavonu?
Erlof drgn��. Nazwa ta obi�a si� o jego uszy.
- Zadr�a�e�, co? - sykn�� tamten. - Tak, by�em niegdy�
kr�lem tego pa�stwa. Przepi�kna kraina! Po�r�d las�w, ��k i
p�l wznosi�y si� grody i miasta. �yli�my w spokoju i
szcz�ciu. W dolinach rozbrzmiewa�y pie�ni naszych kobiet, w
lasach pe�no by�o zwierzyny, ca�y kraj p�yn�� miodem i
mlekiem. Do czasu, gdy przybyli tu wasi przodkowie z
zachodu. Przybyli, a potem zmietli nas z powierzchni ziemi.
Wci�� jest we mnie pami�� o spalonych miastach, zr�wnanych z
ziemi� sio�ach, wymordowanych kobietach, dzieciach i
starcach, o wojownikach palonych �ywcem na stosach. Pot�nym
byli�my narodem, ale ulegli�my waszej przewadze. Zwyci�zcy
osiedlili si� p�niej na ruinach Tavonu i stworzyli nowe
pa�stwo - Paleodi�, s�ynn� ze swej jazdy. Zbudowali�cie to
pa�stwo i nie wiedz�c o tym, co zrobili z nami wasi
przodkowie, podj�li�cie si� obrony �wiata przed barbarzy�sk�
pot�g� Birvantt. Walczycie ze wschodem, a jeste�cie stokro�
gorsi od mieszkaj�cych tam dzikus�w. Ja by�em kr�lem Tavonu.
Z tego miejsca, z Czarnej Cytadeli, rz�dzi�em moim pa�stwem.
To by� ostatni punkt oporu, gdy zaj�li�cie ju� kraj. Nie
mogli�cie go z�ama�, a wtedy jeden z waszych
czarnoksi�nik�w rzuci� na to miejsce kl�tw�. Ale ja by�em
Nie�miertelny. Ci, kt�rzy si� tu schronili, zgin�li, ja
jednak prze�y�em, cho� moje cia�o umar�o.
- Wiedzia�em, �e Tavon by� przesi�kni�ty czarami -
mrukn�� Erlof.
- Zabi�em twoich przyjaci� - ci�gn�� tamten - zabija�em
i innych, kt�rzy tu trafili. Zniszczyli�cie Tavon, ja musz�
go pom�ci�.
- Min�o dwa tysi�ce lat! - krzykn�� Erlof.. - C� my,
dzisiejsi mieszka�cy Paleodii mo�emy dla ciebie zrobi�?
Zawinili nasi przodkowie, my nie mieli�my na to wp�ywu.
- Wszystko by�oby proste, gdyby czas cokolwiek znaczy�.
Ale on jest niczym. Nie podlegam mu, wi�c nie umniejsza mojej
nienawi�ci.
- Jeste�my niewinni!
- Twoi przodkowie zniszczyli m�j lud. Nale�ysz do tej
samej rasy.
Erlof zbiera� rozproszone my�li.
- Ciekaw jestem, o jak� zemst� ci chodzi? - powiedzia� w
ko�cu. - Wydaje mi si�, �e nie mo�esz st�d wyj��. Jak�e zatem
dokonasz odwetu? Mo�esz zabija� tych, kt�rzy tu wejd�, ale
nie zdo�asz pokona� ca�ego narodu. Jeste�my zbyt pot�ni, by
ulec cieniowi z przesz�o�ci.
Monevor roze�mia� si� chrapliwie.
- To, �e zabijam, albo przejmuj� w�adz� nad takimi jak
ty, to zemsta za moje cierpienia - mo�esz tak to nazwa�.
Pozostaje odwet za zniszczenie Tavonu. Nie ja go dokonam.
Gdy by�em cz�owiekiem, posiada�em dar przewidywania
przysz�o�ci. Czas nie m�g� zabi� mojej nienawi�ci, ale czas
porz�dkuje wasz �wiat. Istnieje jedno przeznaczenie i
chocia� nie potrafi� go odgadn��, to przecie� mog�
stworzy� sobie jego wizj�. Jeste�cie skazani na zag�ad�.
Jako nie�miertelny b�d� ogl�da� wasz upadek - oto moja
zemsta. Nie musz� niczego robi�. Z tej twierdzy ujrz� kres
Paleodii. Pogr��ycie si� w cierpieniu na wieki. Sami zreszt�
doprowadzicie kraj do zguby. Czas was zniszczy i po tym
przekl�tym pa�stwie nie zostanie nawet wspomnienie.
- Po c� mi to m�wisz? Szukasz usprawiedliwienia?
Dlaczego nie zabi�e� mnie od razu? - zapyta� Erlof. - Dyana
uciek�a. Wszyscy dowiedz� si� o tym miejscu. Nikogo ju� nie
u�miercisz.
- Ja nie zabijam ludzi - odpar� Monevor. - Przynajmniej
staram si� tego nie robi�. To znaczy u�miercam wszystkich,
ale nad ich cia�ami przejmuj� w�adz�. Spotka�o to jednego z
twoich ludzi. Niestety, pozostali byli zbyt silni, a co za
tym idzie, zbyt niebezpieczni. Kto� zdaje si� le�y w jednej
z sal na parterze, kto� spoczywa na dnie g��bokiego do�u, a
cia�o innego gnije przy bramie. Interesowa�a mnie twoja
reakcja, gdy twoi towarzysze umierali w m�czarniach b�d�
znikali bez �ladu. Jeste� inny od tych, z kt�rymi dot�d
si� spotyka�em. Nie wiem, dlaczego zapragn��em powiedzie� ci
wszystko. Mo�e po to, aby� umiera� ze �wiadomo�ci� winy?
- A jednak jeste� bardzo s�aby - zauwa�y� Erlof. -
Potrafisz mordowa�, lecz nie dopuszczasz do siebie my�li,
jak bardzo si� mylisz. Nie potrafisz odej�� z tego miejsca.
Mo�esz tylko czeka�. Wymy�li�e� bajeczk� o upadku Paleodii
tylko po to, aby odnale�� cel swojego istnienia.
- By� mo�e - odpar� Monevor i zdj�� kaptur.
Erlof krzykn�� z przera�enia. W miejscu g�owy tamtego
by�a du�a fosforyzuj�ca czaszka. W jej oczodo�ach czai�a si�
moc, ktora pomog�a temu martwemu stworowi przetrwa� wieki,
daj�c mu przez ca�y ten czas pozory �ycia. Si�a nienawi�ci?
Erlof uwolni� si� z okow�w, kr�puj�cych jego cia�o.
B�ysk szale�stwa zapali� si� w m�zgu rycerza. Monevor nie
zd��y� drgn��, gdy dziwna si�a popchn�a Erlofa do
dzia�ania. Napi�� mi�nie i skoczy� wprost na posta� okryt�
czarnym p�aszczem. Powietrze zawy�o, gdy ci�� z ca�ej si�y.
�elazo zag��bi�o si� w ciele widma nie napotykaj�c oporu jak
gdyby posta� utworzona by�a z dymu lub mg�y. Erlof ukl�k�,
straciwszy r�wnowag�.
- Nie mo�esz mnie zabi� - powiedzia� Monevor. - S�dzi�em,
�e b�dziesz rozs�dniejszy. Jestem duchem cz�owieka, kt�ry
zmar� dwa tysi�ce lat temu. Zachowa�em nie�miertelno��
w�a�nie w takiej postaci. A teraz �egnaj. Twoje
przeznaczenie nadchodzi - posta� widma zmala�a, zblad�a i
rozwia�a si�. Erlof us�ysza� jeszcze dziwne szelesty
dochodz�ce ze wszystkich stron.
Co� kry�o si� w cieniu kolumn. Czuj�c, jak serce zaczyna
mu bi� coraz szybciej, Erlof dostrzeg� wy�aniaj�c� si� z
mroku mglist� sylwetk� cz�owieka w p�pancerzu i he�mie.
Dalej pojawi� si� drugi, trzeci. By�y ich dziesi�tki,
zewsz�d dochodzi�y ukradkowe st�pni�cia. Podchodzili coraz
bli�ej, a z nimi blade l�nienie wzniesionych mieczy, topor�w
i w��czni. Znalaz� si� w zacie�niaj�cym si� pier�cieniu.
W�osy zje�y�y mu si�, gdy ujrza� oblicza przeciwnik�w. Mia�
do czynienia nie z lud�mi, lecz z martwymi cia�ami,
o�ywionymi diaboliczn� si��. Blade twarze by�y groteskowymi
maskami bez wyrazu, trupy sz�y r�wnym, aczkolwiek nieco
bezw�adnym krokiem. Najbardziej niepokoj�ce by�y ich oczy -
matowe i puste niczym u �ni�tych ryb. Zdawali si� nie �y� od
dawna, a jednak rozk�ad nie tkn�� obrz�k�ych, sinych twarzy
i bladej sk�ry.
Okr��yli go i zatrzymali si�. Wiedzia�, �e je�li nie
uczyni czego� zdecydowanego - zginie.
Rzucili si� na niego; nie wydaj�c �adnego d�wi�ku, nie
byli przecie� �ywymi lud�mi, lecz tworami, utrzymywanymi na
pograniczu �ycia i �mierci przez magi� pot�nego umys�u,
kt�ry trwa� przez wieki.
�wisn�o ostrze. Najbli�szy przeciwnik zwali� si�,
przeci�ty w p� paleodyjskim mieczem. Cofn�li si�, po czym
zn�w zaatakowali - nieporadnie i opieszale, jak gdyby dla
powoduj�cej nimi si�y najwi�ksz� trudno�ci� by�o
przezwyci�enie martwoty cia�. Uderzali na o�lep, a ich
topory i miecze d�wi�cza�y, odbijaj�c si� od he�mu i zbroi
Erlofa. Przestrze� wok� niego mala�a, co chwila jednak
powi�ksza�a si�, gdy na posadzk� opada�o kolejne cia�o.
Rycerz opanowany szale�cz� pasj� walki zatacza� mieczem
szerokie kr�gi i sam uchyla� si� przed uderzeniami. Pod jego
ciosami p�ka�y ostrza, he�my i pancerze nacieraj�cych. Krew
nie plami�a pod�ogi, padaj�ce cia�a przechodzi�y
przera�aj�c� przemian� - kurczy�y si�, ciemnia�y i
rozsypywa�y w proch. W jednej kr�tkiej chwili czas
egzekwowa� swe prawa.
Stos przemieszanych ko�ci, czaszek i py�u wznosi�
si� wok� niego, gdy pozostali przeciwnicy zamarli, po czym
rozst�pili si�. Z t�umu wynurzy� si� wojownik w karacenowej
zbroi. Erlof rozpozna� Hellegrena. Okrzyk przera�enia zamar�
na jego ustach. Towarzysz broni, kt�ry znikn�� przed
godzin�, teraz kroczy� sztywno trzymaj�c wzniesiony w g�r�
miecz.
- Hellegrenie! - wrzasn�� Erlof. - Hellegrenie! Nie
poznajesz mnie?! - urwa�, gdy uprzytomni� sobie, �e ten, do
kt�rego m�wi, musi by� martwy.
Hellegren zatrzyma� si� o krok. Od bladej postaci o
wyd�tych sinych wargach i wytrzeszczonych oczach ci�gn�o
ch�odem. Chwila i oto d�ugi miecz run�� w d� szerokim
�ukiem. Erlof zdo�a� odskoczy�. Ostrze skrzesa�o iskr� z
kamiennej pod�ogi, lecz w�wczas �wisn�a stal, po czym
kolejne bezg�owe cia�o osun�o si� na ziemi�.
Pozostali zn�w podnie�li bro� i posun�li si� do przodu.
Zanim jednak zdo�ali otoczy� samotnego wojownika, ten rzuci�
si� w bok, przebi� przez lini� wrog�w i gnaj�c jak op�tany,
wpad� w przej�cie, prowadz�ce do ciemnego korytarza. Tu
rozepchn�� ostatnich, kt�rzy chcieli go zatrzyma� i uciek�.
Pierwsz� my�l� Erlofa by�o pragnienie wydostania si� z
Czarnej Cytadeli. Zaraz jednak musia� o tym zapomnie�,
bowiem tu� za plecami s�ysza� tupot wielu st�p. Pod��ali za
nim. Zreszt� krata, pod kt�r� spoczywa�o cia�o Arstata, na
pewno te� by�a opuszczona. Nale�a�o znale�� inne wyj�cie.
Przeby� klucz�c kilka komnat i korytarzy, a� wreszcie
otoczy�a go cisza. Ucich�y odg�osy po�cigu, mo�e
prze�ladowcy zgubili jego �lad? Wyczerpany, zwali� si� na
marmurow� �aw� w jednej z sal, zagubiony w kamiennym
labiryncie, kt�rego mroki rozprasza�a jedynie s�aba
po�wiata, przedostaj�ca si� przez otwory po przegni�ych
oknach. Po chwili odpoczynku zag��bi� si� w kolejny
korytarz, kt�rym doszed� do nast�pnego wielkiego
pomieszczenia.
Nagle us�ysza� cichy szelest, dochodz�cy zza przej�cia w
przeciwleg�ej �cianie. Pod palcami poczu� r�koje�� miecza,
r�ka chwyci�a za ni� bezwiednie. �wiat�o ksi�yca
uwolnionego z okow�w chmur, zal�ni�o w przeciwleg�ym k�cie
sali. Rozleg�o si� ciche cz�apanie. Jeszcze chwila i z
przej�cia wysun�o si� kilka ciemnych sylwetek. Cicho
wycofa� si� z komnaty i przeszed� na drug� stron� korytarza.
Wrogowie najwyra�niej rozdzielili swoje si�y. Nie s�dzi�,
aby byli na jego tropie, ruszy� wi�c w kierunku zakr�tu
korytarza. Kim byli za �ycia? Niemo�liwe, by cia�a o�ywione
szata�sk� moc� Monevora nale�a�y do Tavo�czyk�w.
Najprawdopodobniej byli to tacy sami jak on, przypadkowi
w�drowcy, kt�rzy nie�wiadomi niebezpiecze�stwa weszli do
przekl�tych ruin. Rozmy�laj�c tak wszed� do ciemnego
pomieszczenia. Przebite u g�ry dymniki i sko�ne kominy
przepuszcza�y s�aby poblask ksi�ycowego �wiat�a. Wtem z
mroku wy�oni�a si� bia�a sylwetka, cia�o owini�te jasnym
p�aszczem. Palce Erlofa dotkn�y r�koje�ci sztyletu.
�wisn�o ostrze ci�ni�te siln� r�k� i posta� znikn�a. Nie
wiedzia�, czy trafi�, lecz ju� w nast�pnej chwili us�ysza�
tupot kilkudziesi�ciu st�p i chrz�st or�a.
Skoczy� w otw�r prowadz�cy do pokoju z lewej, a w
przej�ciu odwr�ci� si� b�yskawicznie i zaatakowa�. Ostrze
miecza zgrzytn�o, ocieraj�c si� o ko��, Erlof odwr�ci� si�
i pop�dzi� w ciemno��. Prze�ladowcy deptali mu ju� po
pi�tach, gdy nagle ziemia pod nim rozst�pi�a si�. Polecia� w
d� tak szybko, i� nie zdo�a� wyda� z siebie �adnego
d�wi�ku.
Nie spada� zbyt d�ugo. Nim zd��y� zastanowi� si�, co go
czeka, l�dowa� na wysokim stosie gruzu, pi�trz�cym si� w
ciemnej komnacie. Przekozio�kowa� i pot�uczony zerwa� si� na
nogi. Czekaj�c, a� uspokoi si� bij�ce g�o�no serce stara�
si� przebi� wzrokiem otaczaj�ce ciemno�ci.
Niew�tpliwie by� to szcz�liwy przypadek. Uszed� swym
prze�ladowcom, nie wiedzia� jednak�e, gdzie si� znajduje. W
ka�dym razie nie spad� zbyt g��boko. Mury, kt�rych dotyka�
id�c po omacku, by�y wilgotne, w powietrzu trwa� ch��d,
charakterystyczny dla loch�w.
Troch� trwa�o zanim dotar� do szerokich schod�w
prowadz�cych w g�r�. Wspi�� si� i stan�� na progu obszernej,
pustej sali. Zni�aj�cy si� ksi�yc s�a� padaj�cy sko�nie
blask, gwiazdy lekko przyblad�y, niew�tpliwie noc mia�a
si� ku ko�cowi. Naprzeciw widzia� czworok�tny otw�r, wype�niony
g�st�, prawie namacaln� ciemno�ci�. Przecie� zna� to
miejsce. Zamar� w bezruchu. Nagle, niczym ol�nienie,
sp�yn�o na niego wspomnienie s��w wypowiedzianych przez
Arstata przed �mierci�.
- Zabij jego cia�o - powt�rzy� szeptem. Patrzy� w mroczn�
g��bi� otworu, rozdarty pomi�dzy ch�ci� ucieczki z tego
strasznego miejsca a pragnieniem zej�cia galeri� tam, gdzie
spoczywa... - Nagle z obydwu przej�� w �cianach wypad�y
czarne cienie otaczaj�c go p�kolem. Zanim uderzyli, podj��
ostateczn� decyzj�, spojrza� za siebie i pobieg� tam, gdzie
spoczywa� martwy b�d� tylko u�piony pan tych ruin,
przekl�tych przez Boga i ludzi.
Korytarz nie nosi� �lad�w zniszczenia, jakie szerzy�o si� w
cytadeli. Spadek by� �agodny, co kilkana�cie krok�w
przestrze� przecina�y smugi bia�ego �wiat�a. Nie p�yn�o ono
z zewn�trz; jego �r�d�em by�y p�yty wmurowane w �cian� w
regularnych odst�pach. Zrobione z fosforyzuj�cej substancji
dawa�y mocny, ostry blask, ale tylko w pobli�u muru. Ich
�wiat�o nie do ko�ca rozprasza�o ciemno�ci.
Nikt go nie goni�. By� mo�e jego wrogom nie wolno by�o tu
wchodzi� lub te� w podziemiach czai�y si� jeszcze gorsze
okropie�stwa. Strach na chwil� znowu sparali�owa� jego
cia�o, przem�g� si� jednak i szed� dalej.
Pojawi�y si� nisze, wykute po obu stronach korytarza. W
ka�dej z nich tkwi� du�y, kamienny pos�g. Ogl�da� je
ciekawie. Wszystkie by�y precyzyjnie wykonane, g�adkie, nie
m�g� jednak�e stwierdzi�, co przedstawia�y. Mia�y ludzkie
proporcje, niekt�re jednak z istot przedstawionych w
kamieniu posiada�y po troje oczu, zazwyczaj te� kilka r�k. Z
ich palc�w za� zwiesza�y si� ci�kie, dziwnie ukszta�towane
macki.
Spogl�da� w�a�nie na jedn� z kamiennych postaci, bardziej
ni� inne podobn� do cz�owieka, gdy rozleg� si� cichy trzask.
Rozejrza� si�, niczego jednak nie spostrzeg�; z powrotem
skierowa� sw�j wzrok na pos�g i w�osy stan�y mu d�ba. Oczy
rze�by wygl�da�y jak �ywe! Poruszy�y si� lekko. Erlof
odskoczy� i z okrzykiem przera�enia pogna� w d�.
Nisze z przera�aj�cymi lokatorami sko�czy�y si� wreszcie.
Korytarz opada� teraz stromo, a m�g� obni�a� si�
jeszcze d�ugo, tote� nale�a�o oszcz�dza� i tak ju�
nadw�tlone si�y. Staraj�c si� nie my�le� o chwili grozy,
jak� prze�y� wcze�niej, Erlof schodzi� coraz ni�ej i ni�ej.
W echo jego krok�w wmiesza�y si� ci�kie st�pni�cia
dochodz�ce z ty�u. Spojrza� w g�r� korytarza. Ciemno��,
przetykana �atami �wiat�a, kry�a cisz� i pustk�. Daleko jak
okiem si�gn�� nie by�o za Erlofem nikogo.
Przywidzia�o mi si� - pomy�la�. Przeszed� kilka krok�w i
zn�w wyda�o mu si�, �e kto� za nim idzie. Raz jeszcze
obejrza� si� zaniepokojony, jednak�e echo tajemniczych
st�pni�� ucich�o w oddali.
Ruszy� naprz�d, a w�wczas do tajemniczego odg�osu
do��czy�y nast�pne. Wreszcie, gdy st�pni�cia maszeruj�cych
za nim istot zla�y si� w jeden r�wnomierny pog�os, zatrzyma�
si� przera�ony i wtedy d�wi�k ucich�. W przeb�ysku
�wiadomo�ci skojarzy� go z pos�gami. Przestrach wstrz�sn��
jego cia�em; nie bacz�c ju� na nic pu�ci� si� p�dem przed
siebie.
Ci�kie wrota zamyka�y d�ug� galeri�. Ich powierzchnia,
jak wszystko tutaj, pokryta by�a p�askorze�bami. Dwie z nich
wyobra�a�y smocze paszcze, z kt�rych zwiesza�y si� �elazne
pier�cienie. Uchwyci� jeden z nich i poci�gn��. Jedno ze
skrzyde� odchyli�o si� z lekkim szumem. Erlof prze�lizn��
si� przez szpar�. By� w grobowcu.
Na �rodku komnaty spoczywa�a kamienna skrzynia ozdobiona
twarzami prymitywnych bo�k�w i symbolami, kt�re wzi�� za
herby rycerskie. Nie w�tpi�, �e jest to sarkofag zawieraj�cy
cia�o Monevora. Chcia� do� podej��, lecz l�k zatrzyma� go na
miejscu. Nie s�dzi�, by w grobowcu znajdowa�a si� pu�apka;
by�o to raczej zagro�enie moc�, jakiej dot�d nie napotka�.
Sta� w progu niezdolny do podj�cia decyzji. Za plecami
mia� ruchome pos�gi, przeciw kt�rym jego miecz by�by zapewne
bezsilny. Przed sob� nieokre�lone, straszliwe zagro�enie.
Us�ysza� szmer, dochodz�cy z korytarza i czuj�c, �e nie
wytrzyma d�u�ej w niepewno�ci, post�pi� naprz�d. By� przy
p�askim wieku sarkofagu, gdy sta�o si� to, co przeczu�
wcze�niej.
Kopu�a stropu ko�czy�a si� zawieszon� wysoko tarcz�,
pokryt� niezrozumia�ymi symbolami. Zobaczy� j� k�tem oka,
bowiem w chwili, gdy dopad� skrzyni, zerkn�� w g�r�. W�a�nie
w tym momencie z sufitu skoczy� na niego czarny, rozmazany
cie�. Erlof zdo�a� dostrzec bezkszta�tny p�cherz, otoczony
wie�cem macek i odruchowo uskoczy� zanim owa istota znalaz�a
si� na ziemi, chybiaj�c celu. Cia�o stworzenia przypomina�o
gruby, ciemnobr�zowy w�r pokryty k��bem chaotycznie wij�cych
si� macek. Kilka z nich wysun�o si� w kierunku Erlofa.
Miecz b�ysn��, stw�r spr�y� si�, jakby zwar� w sobie i
w�wczas dysz�cy ci�ko Erlof wbi� ostrze w b�blaste cia�o.
Wyrwa� bro� i chwil� patrzy� na miotaj�c� si� po posadzce
poczwar�. Jej cia�o zamar�o w ko�cu, za� Erlof odwr�ci�
g�ow� i podszed� ponownie do kamiennej skrzyni. Ogl�da� j�
dok�adnie, szukaj�c sposobu, dzi�ki kt�remu m�g�by zajrze�
do �rodka. Poch�oni�ty opukiwaniem �cian, nie zwraca� ju�
uwagi na rozci�gni�ty nie opodal kszta�t podobny do
olbrzymiego paj�ka skrzy�owanego z o�miornic�.
Zawi�e symbole pokrywa�y wierzch sarkofagu. Odnalaz� w
ko�cu szczelin�, obiegaj�c� dooko�a ca�� skrzyni�. Do
uniesienia kamiennej pokrywy nie starczy�oby z pewno�ci�
dw�ch m�czyzn, Erlof zdo�a� jednak podnie�� i odrzuci� na
bok kamienny blok. Uj�� p�niej r�koje�� miecza i spojrza� w
g��b ods�oni�tego grobu. Le�a� tam po��k�y szkielet
obleczony w resztki przegni�ej materii. Erlof westchn��
ci�ko wspieraj�c r�ce na kraw�dzi sarkofagu. To dziwne, ale
nie czu� nienawi�ci. Kim�e by� ten kr�l sprzed wiek�w? Jak
d�ugo jego duch �y� nienawi�ci� do �wiata, kt�ry przecie� od
tamtych lat tak bardzo si� zmieni�? Nie jeste�my ju� owym
dzikim ludem, kt�ry przedosta� si� tu przez g�ry Lomill,
ci�gn�c z zachodu - pomy�la� rycerz. Jaka tajemnica da�a
nie�miertelno�� tej duszy? Podni�s� miecz do g�ry. Chcia� go
opu�ci� - nie m�g�. Czy�by poczuwa� si� do winy? Do czyn�w,
kt�rych nie pope�ni�? Czy�by to, co czyni� tamten, by�o
s�uszne? Wiedzia� jedno - nie powinien bezcze�ci� zw�ok. Ale
mo�e by� to wp�yw magii, a nie jego wewn�trzne, niezale�ne
od niczego przekonanie?
Nagle zamar� z podniesionym mieczem. Na korytarzu
grzmia�y czyje� kroki, a mury i pod�oga odpowiada�y im
dono�nym echem. Musia�o i�� ku niemu co� bardzo ci�kiego.
Nie s�dzi�, by by� to cz�owiek lub nawet jeden z
odra�aj�cych trup�w o�ywionych czarnoksi�skim kunsztem
Monevora. Dono�ny d�wi�k zwiastowa� co� znacznie bardziej
niebezpiecznego.
Zrobi� kilka krok�w w kierunku drzwi, tajemnicze
st�pni�cia rozleg�y si� jeszcze g�o�niej. Erlof konwulsyjnie
�cisn�� miecz, gdy w otwartych wrotach zarysowa�a si� bia�a
sylwetka. Tylko w zarysach przypomina�a cz�owieka. Chwil�
sta�a w drzwiach, po czym ruszy�a wprost na rycerza, a ka�dy
jej krok d�wi�cza� g�o�no, jak gdyby uczyniona by�a z
kamienia.
Straszliwe przypuszczenie spowodowa�o, i� w�osy stan�y
mu d�ba. Zacisn�� szcz�ki i widz�c, �e tamto jest ju� przy
nim - uderzy�.
Paleodyjski miecz przeci�� ze �wistem powietrze i
skrzesawszy snop iskier, odbi� si� jak po uderzeniu w
najtwardsz� ska��. W tej samej chwili straszliwa si�a
odrzuci�a Erlofa pod �cian�. Upad�, nie wypu�ci� jednak
broni. Podni�s� si� obola�y, a gigantyczna sylweta sz�a ju�
na niego. Nie w�tpi�, �e walczy z przeciwnikiem zbudowanym z
kamienia. Nie wiedzia� wszak�e, czy ma do czynienia ze
statu�, o�ywion� magi�, czy te� z demonem w rodzaju tych,
jakie przyzywali na swoje us�ugi birvantyjscy czarownicy.
Posadzka dudni�a pod nogami potwora.
Bezkszta�tne r�ce wyci�gn�y si� w jego kierunku.
Odskoczy� i zacz�� obchodzi� sarkofag. Demon szed� za nim,
Erlof cofa� si� coraz szybciej, nie znajduj�c w my�lach
�adnego wyj�cia z tej fatalnej sytuacji.
Ostrze miecza zn�w uderzy�o w wyci�gni�t� kamienn� r�k�.
Tylko zad�wi�cza�o i odbi�o si� z trzaskiem. Erlof znowu
odskoczy� i dostrzegaj�c ci�ki kamie� le��cy na pod�odze,
uchwyci� go i cisn�� z rozpacz�. Ugodzony demon zatrzyma�
si� na moment, a Erlof wykorzysta� t� chwil�, aby zebra�
si�y. A wi�c nie mia� wyj�cia. Skoro tak... Gdy przeciwnik
zn�w ruszy� w jego kierunku, rycerz poczu�, �e ogarnia go
szale�stwo.
Zm�czenie, obrzydzenie i strach n�kaj�ce m�odego woja ju�
od paru godzin, zaowocowa�y raptem w�ciek�o�ci�. Ze
zwierz�cym rykiem, nie bacz�c ju� na nic, b�yskawicznie
rzuci� si� na wroga. Od�upywane kawa�ki ska�y rozpryskiwa�y
si� woko�o, gdy par� naprz�d. Potw�r cofn�� si� pod gradem
uderze�; ale jego �apa, zako�czona czterema kamiennymi
szponami, spad�a na he�m rozszala�ego rycerza. Blacha
wygi�a si� i Erlof na chwil� straci� r�wnowag�. Padaj�c
rozpaczliwie pchn�� od do�u. Poszczerbiona klinga ze�lizn�a
si� po ciele bestii, gigantyczne ramiona rozwar�y si�, aby
zmia�d�y� rycerza w u�cisku, lecz Erlof ostatkiem si�
skoczy� w bok.
Demon obr�ci� si�. Rycerz ci�ko dysz�c, oparty o
sarkofag ujrza� raptem tu� przed sob� spowit� prochem
rozsypuj�cej si� tkaniny czaszk� Monevora. Przed oczyma
b�ysn�y mu rozwarte w trupim grymasie szcz�ki i zamkni�te
oczy zmar�ego. Od widoku tych szcz�tk�w spad�o na Erlofa
takie znu�enie, strach i zw�tpienie, jakiego nigdy jeszcze
nie do�wiadczy�. Zrozumia�, �e jeszcze chwila, a zginie i
w�wczas zn�w zad�wi�cza�y mu w uszach s�owa Arstata.
Otrz�sn�� si� z martwoty i ci�� pot�nie. Ostrze przeszy�o i
strzaska�o po��k�y szkielet; p�k�a i rozpad�a si� czaszka
pokryta zasuszon� sk�r�, a miecz zazgrzyta� o dno kamiennej
trumny.
Wiedziony instynktem przetoczy� si� w k�t sali; bro�
wypad�a mu z r�ki. Wsparty na �okciach le�a� wpatrzony w
koszmar rozgrywaj�cy si� na �rodku pomieszczenia. Niezwyk�a
jasno�� wydobywa�a si� z sarkofagu. Bia�e �wiat�o o�lepia�o
tak straszliwie, �e musia� mru�y� oczy. W kr�gu niesamowitej
po�wiaty zjawi�a si� posta� w czarnych szatach, kt�ra po
chwili rozwia�a si� jak dym. Zapad�y ciemno�ci, a �ciany i
pod�oga zadr�a�y gwa�townie; z�owieszczy ryk wype�ni�
powietrze, z sufitu zacz�y sypa� si� od�amki muru,
wype�niaj�c sal� py�em, kurzem i ha�asem. Posadzka dygota�a
coraz gwa�towniej, on za� le�a� oszo�omiony nag�o�ci�
wydarze�.
Na ziemi� zacz�y wali� si� pos�gi, grube p�yty ze �cian
i w ko�cu wielkie od�amy skalne. Traci� ju� �wiadomo��, gdy
nagle pod wp�ywem wstrz�s�w zapad�a si� jedna z kaset
pokrytych p�askorze�bami ukazuj�c schody.
Nie wiedzia� kiedy i jak zerwa� si� i podni�s� miecz. W
chwil� potem p�dzi� w g�r� po zakurzonych stopniach.
Wszystko doko�a dygota�o coraz gwa�towniej. G�uchy huk,
dobiegaj�cy z do�u, nabra� jeszcze wi�kszej si�y, gry Erlof
dotar� do wielkiej, kamiennej p�yty u szczytu schod�w.
Uchyli�a si� pod jego naporem, otwieraj�c drog� do komnaty
pe�nej zwa��w gruzu. Tak�e tu, na powierzchni, wyczuwa�o si�
dr�enie gruntu, tote� nie bacz�c na nic Erlof pu�ci� si�
p�dem w kierunku ja�niejszego prostok�tu drzwi. Przebieg�
przez kilka pomieszcze�, a� w ko�cu niby we �nie wypad� na
pomniejszy dziedziniec, wbieg� do ciemnego przej�cia i
pogna� ku bramie.
By�a najciemniejsza godzina przed �witem. Ksi�yc wisz�cy
ponad lasem rysowa� w ciemno�ci kszta�t fortecznego muru,
nie rozja�niaj�c jednak placu poro�ni�tego drzewami. We
wrotach nie by�o kraty, nie wida� te� by�o cia�a Arstata.
Czuj�c jak dusi go wal�ce mocno serce, Erlof przemkn�� przez
bram�, zbieg� na d� w�sk� �cie�k� pomi�dzy drzewami i, gdy
by� ju� w lesie, upad�. Za nim rozleg� si� g�uchy grzmot
jakby burzy przetaczaj�cej si� po niebie. Zabrzmia�
gwa�townie, a potem zapanowa�a cisza.
W mroku otaczaj�cym Erlofa zadrga� p�omie�. Co� pozbawia�o
go spokoju, wyci�ga�o z koszmaru. By wci�gn�� w nowy?
Najpierw uczu� czyje� palce zaci�ni�te na ramieniu, potem
gwar g�os�w dooko�a. Poczu�, a potem zobaczy� promienie
s�o�ca padaj�ce na twarz.
Otworzy� oczy. Otaczali go skrzydlaci woje w poz�acanych
zbrojach.
- Przecie� to rotmistrz Erlof - powiedzia� znajomy g�os.
Spojrza� w jego kierunku i dostrzeg� obrysowan� s�o�cem
posta� rycerza.
- Onotheon - wyszepta�.
- Erlof! - krzykn�� kto� znowu.
Jeszcze sekunda i Erlof trzyma� w ramionach cia�o Dyany.
Onotheon chrz�kn�� i zdziwiony powi�d� wzrokiem po
okolicy.
- Twoja kobieta - mrukn�� widz�c, �e Erlof patrzy na
niego wyczekuj�co - sprowadzi�a nas tutaj. Jecha�em do
Cleynor; znale�li�my j� zemdlon� na drodze. Gdy przysz�a do
siebie, zacz�a b�aga� o pomoc. Po�pieszyli�my na wskazane
miejsce, lecz chocia� wielokrotnie przeszukiwali�my ca�y
las, znale�li�my ci� dopiero teraz. Co tu si� w�a�ciwie
sta�o?
- Czarna Cytadela - odpar� Erlof. - Trafili�my do Czarnej
Cytadeli. Revor, Arstat, Hellegren i Thorvald nie �yj�. Jej
uda�o si� uciec, a ja zniszczy�em cia�o Monevora, w�adcy
Tavonu.
Onotheon z pow�tpiewaniem pokr�ci� g�ow�.
- M�wisz jak ob��kany. Nie widz� tu �adnej cytadeli -
powi�d� r�k� po okolicy, a rycerz ura�ony jego
niedowierzaniem, spojrza� na po�udnie i zd�bia�. Nie widzia�
niczego opr�cz faluj�cego jednostajnie lasu.
- Tam by�y ruiny zamku! - rzuci� oniemia�y. - Przecie�
chcieli�my zatrzyma� si� tam na noc!
- Nie ma �adnych ruin - przerwa� Onotheon. - Nigdy nie
s�ysza�em, aby by�y w tej okolicy.
Erlof wstrz�sn�� g�ow�.
- Niczego nie rozumiem - powiedzia�. - Tam sta�a Czarna
Cytadela, siedziba kr�la, kt�rego pa�stwo podbili nasi
przodkowie. W odwecie jego duch zabija� wszystkich, kt�rzy
tam trafili. Zniszczy�em go i, cho� to dziwne,
nie mam pewno�ci, czy post�pi�em s�usznie. - Urwa�, a jego
wzrok pad� na powiewaj�c� nad oddzia�em chor�giew z god�em
Paleodii. - To wszystko wydaje si� snem - doda� cicho i
ukry� twarz w d�oniach.