Bear Greg - Muzyka krwi
Szczegóły |
Tytuł |
Bear Greg - Muzyka krwi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bear Greg - Muzyka krwi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bear Greg - Muzyka krwi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bear Greg - Muzyka krwi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Greg Bear
Muzyka Krwi
Istnieje w przyrodzie zasada, której, jak sądzę, nikt dotąd wyraźnie
nie sformułował. Każdej godziny rodzi się i umiera myriady trylionów
maleńkich żyjątek - bakterii, mikrobów, drobnoustrojów - i przemijałyby
one niezauważenie, gdyby nie masowość ich istnienia i akumulacja
mikroskopijnych tego istnienia efektów. Niewiele do nich dociera z
otaczającego je świata. Nie cierpią wiele, śmierć stu miliardów jest
niczym wobec śmierci jednego człowieka.
W ramach poszczególnych przedziałów wielkości, do jakich można
zaklasyfikować wszystkie stworzenia, czy to małe, jak mikroby, czy tak
duże, jak ludzie, obowiązuje pewna wewnętrzna zasada równości. Weźmy, na
przykład, wysokie drzewo, którego górne gałęzie zebrane razem równoważą
masę niżej położonych konarów, a z kolei wszystkie konary równoważy masę
pnia.
Taka jest przynajmniej prawidłowość. Sądzę, że Wergil Ulam: był
pierwszym, który ją pogwałcił.
Po raz ostatni widziałem Wergila przed dwoma laty. Jego obraz z tamtych
czasów, jaki utrwalił się w pamięci, nie pasował zbytnio do opalonego,
uśmiechniętego, elegancko ubranego gentlemana, na którego w tej chwili
spoglądałem. Poprzedniego dnia umówiliśmy się telefonicznie na lunch i
staliśmy teraz naprzeciwko siebie w szerokich, podwójnych drzwiach barku
samoobsługowego dla personelu Centrum Medycznego Mount Freedom.
- Wergil? - zapytałem. - Mój Boże, Wergil!
- Rad jestem, że cię widzę, Edwardzie - potrząsnął silnie moją ręką.
Stracił na wadze ponad dziesięć kilogramów, a to co pozostało, wyglądało
zgrabniej i bardziej proporcjonalnie niż dawniej. Na uniwersytecie Wergil
był zawsze pękatym, rozczochranym świszczypałą o wystających zębach,
uwielbiającym podłączyć prąd do klamek i rozdawać nam na prawo i lewo
kuksańce, od których nawet siusialiśmy na sino, jedynym, który nigdy nie
umówił się na randkę z dziewczyna, nie licząc Eileen Termagent, dzielącej
z nim wiele cech fizycznych.
- Fantastycznie wyglądasz - powiedziałem. - Spędziłeś urlop w Cabo San
Lucas?
Przesuwaliśmy się wraz z kolejką wzdłuż lady chłodniczej i wybieraliśmy
sobie dania.
- Ta opalenizna - powiedział biorąc karton czekoladowego mleka - to od
trzech miesięcy pod kwarcówką. Zęby wyprostowały mi się zaraz po naszym
ostatnim spotkaniu. Resztę też wyjaśnię, ale musimy znaleźć jakieś
ustronne miejsce, gdzie nikt nas nie podsłucha.
Powiodłem go do kącika dla palących, gdzie rozsianych z rzadka po
sześciu stolikach siedziało trzech zatwardziałych palaczy.
- Słuchaj, ja mówię poważnie - powiedziałem, kiedy rozładowywaliśmy
nasze tace. - Zmieniłeś się. Bardzo dobrze wyglądasz.
- Zmieniłem się bardziej, niż przypuszczasz. - Mówił to filmowo
złowieszczym tonem dodając słowom tajemniczości teatralnym uniesieniem
brwi. - Co u Gail?
Poinformowałem go, że u Gail wszystko w porządku, że uczy w szkole
pielęgniarskiej. Pobraliśmy się przed rokiem. Spuścił oczy w dół, na swoje
danie - twarożek z plasterkiem ananasa i ciastko z kremem bananowym - i
powiedział lekko schrypniętym głosem:
- Zauważyłeś coś jeszcze?
- Hmmm - zmarszczyłem brwi koncentrując się.
- Przyjrzyj mi się uważniej.
- Nie jestem pewien. A tak, nie nosisz okularów. Szkła kontaktowe? -
Nie. Już ich nie potrzebuję.
- I elegant z ciebie. Kto cię teraz ubiera? Mam nadzieję, że jest tak
samo seksowna, ile ma smaku.
- Candice nie ma... nie miała żadnego wpływu na mój styl ubierania się
- powiedział. - Dostałem po prostu lepszą pracę. Więcej forsy na własne
wydatki. Tak się już składa, że mam lepszy gust co do ubioru niż co do
jedzenia - uśmiechnął się swoim pełnym samo dezaprobaty uśmiechem starego
Wergila, okraszając go jednak osobliwym błyskiem w oku. - Zresztą odeszła
ode mnie, mnie wylali z pracy, żyję z oszczędności.
- Zaczekaj - powiedziałem. - Nie wszystko na raz. Dlaczego nie opowiesz
wszystkiego po kolei? Pracowałeś przecież. Gdzie?
- Korporacja Genetron - odparł. - Sześć miesięcy temu.
- Nie słyszałem o nich.
- Usłyszysz. W przyszłym miesiącu wypuszczają akcje. To będzie kij w
mrowisko. Wypłynęli dzięki BZM-om. Bio...
- Wiem, co to są BZM-y - przerwałem mu. - Przynajmniej teoretycznie.
Biochipy do Zastosowań Medycznych.
- Mają już kilka działających.
- Co? - Teraz ja, z kolei, uniosłem brwi.
- Mikroskopijne układy logiczne. Wstrzykuje się je do ludzkiego ciała,
one zakładają warsztat tam, gdzie im się kazało i przystępują do
wykrywania i usuwania usterek. Z błogosławieństwem doktora Michaela
Bernarda.
To było imponujące. Bernard cieszył się nieposzlakowaną opinią. Nie
tylko współpracował z największymi w inżynierii genetycznej, ale i sam
przynajmniej raz do roku, dopóki nie odszedł na emeryturę, wprowadzał w
swojej praktyce neurochirurga rozmaite nowinki naukowe. Okładki "Time",
"Mega", "Rolling Stone"...
- To raczej tajemnica - akcje, przełom w nauce, Bernard, wszystko
Rozejrzał się dookoła i zniżył głos. Ale rób sobie z tym, do diabła, co
chcesz. Zerwałem z tymi sukinsynami. Gwizdnąłem.
- Mam okazję się wzbogacić, co? - Jeśli tego właśnie pragniesz. Ale
poświęć mi trochę czasu, zanim zerwiesz się i pogonisz do swojego maklera.
- Oczywiście. - Nie tknął ani twarożku, ani ciastka. Zjadł jednak
plasterek ananasa i wypił kubek czekoladowego mleka. - A więc opowiedz mi
coś więcej o sobie.
- No cóż, na studiach medycznych przygotowywano mnie do pracy badawczej
w laboratorium. W dziedzinie biochemii. Poza tym, zawsze ciągnęło mnie do
komputerów. Przez ostatnie dwa lata starałem się więc łączyć te dwie moje
pasje.
- Sprzedając pakiety oprogramowania Westinghouse'owi - powiedziałem.
- To miło, że moi przyjaciele pamiętają. W ten właśnie sposób zetknąłem
się z Genetronem w momencie, gdy właśnie startowali. Mieli potężnych
sponsorów, dysponowali wszelkimi środkami laboratoryjnymi, jakie można
obie wymarzyć. Przyjęli mnie i szybko awansowałem.
Po czterech miesiącach prowadziłem już własne badania. Opracowałem parę
nowatorskich rozwiązań - machnął lekceważąco ręką - zaproponowałem kilka
tematów, które uznali za przedwczesne. Nalegałem, a więc zabrali mi
laboratorium i przekazali je solidnej gliście. Zanim mnie wylali, zdołałem
ocalić część wyników eksperymentów, ale nie zachowałem dostatecznych
środków ostrożności... czy może zabrakło mi rozsądku. A więc teraz proces
trwa dalej, poza laboratorium.
Zawsze uważałem Wergila za faceta ambitnego, trochę postrzelonego, ale
nie nadmiernie uczuciowego. Jego relacje z powoływaniem się na autorytety
nigdy nie były przejrzyste. Nauka była dla niego jak kobieta, której nigdy
nie będziesz mógł zdobyć, która nagle otwiera przed tobą swe ramiona, na
długo przedtem, zanim jesteś dojrzały do miłości - pozostawiając cię z
poczuciem, że taka okazja już się nie powtórzy, że straciłeś swoje
zdobycz, zbłaźniłeś się na całej linii.
- Poza laboratorium? Nie rozumiem. - Edwardzie, chcę, żebyś mnie
przebadał. Chodzi mi o badanie ogólne, może pod kątem nowotworu. Później
ci to wyjaśnię.
- Masz na myśli badania za pięć tysięcy dolarów?
- Co tylko możesz. Ultrasonograf, tomograf komputerowy, termograf,
cokolwiek.
- Nie wiem, czy uda mi się to wszystko załatwić. Tomograf z pełnym
wyposażeniem mieliśmy tu tytko przez miesiąc czy dwa. Do diabła, nie
mogłeś chyba wybrać sobie kosztowniejszego sposobu na...
- Zatem ultradźwięki. To wystarczy. - Wergil, jestem położnikiem, nie
wszystkomogącym laborantem.. Jeśli stajesz się kobietą, mogę ci pomóc.
Pochylił się do przodu wpadając niemal w swoje ciastko, ale w ostatniej
chwili rozstawił łokcie i ominął je o zaledwie milimetry. Dawny Wergil
powiedziałby prosto z mostu, o co mu chodzi.
- Zbadaj mnie dokładnie, a przekonasz się, że...
Zmrużył oczy i potrząsnął głową. - Po prostu zbadaj mnie.
- No to wypisuję ci skierowanie na ultradźwięki. Kto będzie płacił?
- Mam Błękitną Kartę - uśmiechnął się i wyjął ulgową kartę kredytową. -
Pobawiłem się trochę z aktami personalnymi u Genetrona. Dowolne badania do
sumy stu tysięcy dolarów. Nigdy tego nie sprawdzą. Nawet nie będą
podejrzewali.
Pragnął, aby odbyło się to w tajemnicy, poczyniłem więc stosowne kroki.
Własnoręcznie wypełniłem jego formularze. Dopóki opłaty były regulowane
jak należy, większość badań można było przeprowadzać bez zakładania
oficjalnej karty. Ze swojego honorarium zrezygnowałem. Mimo wszystko
Wergil był moim starym przyjacielem.
Zjawił się późnym wieczorem. Nie miałem wtedy dyżuru, ale zostałem po
godzinach pracy. Czekałem na niego na trzecim piętrze tej części szpitala,
którą pielęgniarki nazywały skrzydłem Frankensteina. Siedziałem na
plastykowym, pomarańczowym krześle. Jarzeniowe oświetlenie nadało postaci
wchodzącego do pokoju Wergila oliwkową barwę.
Rozebrał się i kazałem mu położyć się na stole. Od razu zauważyłem, że
jego kostki sprawiają wrażenie obrzmiałych, ale nie były spuchnięte.
Zbadałem je kilkakrotnie palcami. Wszystko było w porządku, ale wyglądały
dziwnie.
- Hmmm - mruknąłem. Przesunąłem nad nim sondami wyłapując obszary ciała
trudno dostępne dla dużej jednostki i wprowadziłem dane do systemu
przetwarzania obrazu. Potem obróciłem stół i wsunąłem go w emaliowany wór
ultradźwiękowej jednostki diagnostycznej - do szumiącej dziury, jak
nazywają ją pielęgniarki.
Zmieszałem dane z szumiącej dziury z tymi, które uzyskałem za
pośrednictwem sond i wytoczyłem Wergila z aparatu. Włączyłem monitor
ekranowy.
Obraz formował się przez sekundę, po czym zlał się w znaczącą całość
przedstawiającą szkielet Wergila.
Trwał tak nieruchomo przez trzy sekundy, w trakcie których szczęka
opadała mi ze zdumienia coraz niżej, i przełączył się a narządy wewnętrzne
klatki piersiowej, potem na układ mięśniowy i w końcu na system naczyń
krwionośnych i na skórę.
- Jak dawno miałeś ten wypadek? - spytałem, starając się opanować
drżenie głosu.
- Nie miałem żadnego wypadku odparł spokojnie. - To było celowe.
- Jezu, pobili cię, żebyś zachował milczenie?
- Nie zrozumiałeś mnie:, Edwardzie. Przyjrzyj się jeszcze raz tym
obrazom. To nie są skutki pobicia.
- Spójrz, tu jest zgrubienie - wskazałem na kostki - i te twoje żebra,
ten zwariowany zygzakowaty system łączeń. Najwyraźniej były kiedyś
złamane. A...
- Przyjrzyj się moim plecom - powiedział odwracając obraz na ekranie
monitora.
O rany, pomyślałem. To było fantastyczne. Klatka z trójkątnych
wybrzuszeń, wszystkie połączone ze sobą w sposób, którego nie potrafiłem
uchwycić, a tym bardziej zrozumieć. Wyciągnąłem rękę i pomacałem jego
plecy palcami. Podniósł w górę ramiona i zapatrzył się w sufit.
- Nie mogę tego wyczuć - powiedziałem. - Z zewnątrz wszystko jest w
porządku. - Cofnąłem rękę i spojrzałem na jego klatkę piersiową. Potem
obmacałem żebra. Były powleczone czymś szorstkim i elastycznym, Im silniej
naciskałem, tym twardsza stawała się ta powłoka. Wtedy zauważyłem jeszcze
jedną zmianę.
- Zaraz, zaraz - powiedziałem, ty nie masz wcale brodawek sutkowych. -
Tam gdzie powinny się znajdować, widniały maleńkie plamki pigmentu, ale
wzgórków brodawek nie było w ogóle.
- Widzisz? - powiedział Wergil zarzucając na siebie biały fartuch -
Jestem przebudowany od środka.
Odtwarzając teraz w pamięci tę chwilę wydaje mi się, że powiedziałem
- A więc opowiedz mi wszystko. Być może, jednak, nie pamiętam, co wtedy
naprawdę powiedziałem.
Wyjaśnił mi wszystko z tą charakterystyczną dla niego rozwlekłością.
Słuchanie jego opowieści przypominało wyciąganie sensu spomiędzy wierszy
prasowego artykułu upstrzonego lasem domyślników i graficznych upiększeń.
Uproszczę i skondensuję jego relację.
W Genetronie przydzielono go do zespołu zajmującego się wytwarzaniem
prototypowych biochipów, maleńkich układów budowanych z molekuł
proteinowych. Niektóre z nich łączono z chipami krzemowymi o wielkości
niewiele przekraczającej jeden mikrometr po czym przesyłano poprzez
arterie szczura do chemicznie zakodowanych miejsc, gdzie miały się
połączyć ze szczurzą tkanką i przystąpić do prób monitorowania, a nawet
kontrolowania wywołanych laboratoryjnie patologii.
- To było coś - mówił Wrgil. Poświęcając szczura, odzyskaliśmy
najbardziej rozbudowany biochip, po tym przebadaliśmy go podłączając jego
krzemowy składnik do systemu przetwarzania obrazu. Komputer wyświetlił nam
wykresy wstęgowe, potem schemat charakterystyk chemicznych około
jedenastocentymetrowego odcinka naczynia krwionośnego.., potem złożył to
wszystko do kupy, żeby uzyskać obraz. Mknęliśmy jedenastocentymetrowym
odcinkiem tętnicy szczura. Nigdy nie widziałeś tylu poważnych naukowców
skaczących jak dzieci do góry, ściskających się i żłopiących kubłami
nalewkę na pluskwach. - Nalewka na pluskwach to etanol laboratoryjny
przyprawiony pieprzem.
Z czasem wyeliminowano całkowici struktury krzemowe na korzyść
nukleoprotein. Wergil nie kwapił się do szczegółowych wyjaśnień, z jego
słów wywnioskowałem, że opracowali metody konstruowania komputerów
elektrochemicznych z ogromnych molekuł - tak wielkich, jak DNA i jeszcze
bardziej złożonych - wykorzystując w charakterze "koderów" i "czytników"
struktury rybosomopodobne oraz RNA jako "taśm. Wergil był zdolny do
naśladowania w swych nukleoproteinach separacji reprodukcyjnej i do ich
ponownego łączenia, z wprowadzeniem zaprogramowanych zmian w punktach
kluczowych poprzez przełączanie par nukleotydowych.
- Genetron chciał, żebym przerzucił się na inżynierię supergenetyczną,
bo taki był wtedy powszechny trend w tej dziedzinie badań. W modzie było
tworzenie wszelkiego rodzaju stworzeń, przekraczających niekiedy granice
naszych wyobrażeń. Ale ja miałem inne pomysły - przytknął palce do ucha i
wydał dziwny dźwięk. - Nadeszły czasy dla szalonych naukowców, co?
Roześmiał się i natychmiast spoważniał. - Wstrzyknąłem swoje najlepsze
nukleoproteiny bakteriom z myślą o usprawnieniu duplikacji I tworzenia
rozmaitych kombinacji. Potem zacząłem je tam zostawiać, żeby układy mogły
współoddziaływać z komórkami. Były heurystycznie zaprogramowane; nauczyły
się więcej, niż przewidywał to program. Komórki dostarczały komputerom
chemicznie zakodowanych informacji, komputery przetwarzały je i
podejmowały decyzje - komórki stały się świadome. Z początku, była to,
oczywiście, świadomość wirka. Wyobraź sobie E. coli dorównującą
świadomością płazińcowi !
- Wyobrażam sobie - skinąłem głową.
- Wtedy już naprawdę poszedłem na całego. Mieliśmy sprzęt, metody; a ja
znałem język molekularny. Byłem w stanie produkować upakowane, naprawdę
skomplikowane biochipy łączące ze sobą nukleoproteiny, przetwarzając je w
małe mózgi. Przeprowadziłem pewne badania, które miały mi odpowiedzieć na
pytanie, jak daleko, teoretycznie, mogę się posunąć. Trzymając się
bakterii mógłbym im wyprodukować biochip o mocy obliczeniowej mózgu
wróbla. Wyobraź sobie moje podekscytowanie! Potem dostrzegłem sposób na
tysiąckrotne zwiększenie stopnia skomplikowania, polegający na
wykorzystaniu zjawiska, które do tej pory uważaliśmy za efekt niepożądany
- kwantowych przesłuchów pomiędzy odrębnymi elementami układu. Na tym
poziomie wielkości, każda mała, najdrobniejsza nawet zmiana mogła rozerwać
biochip. Ale opracowałem program, który potrafił przewidzieć i wykorzystać
zjawisko tunelowania elektronów. Położyłem nacisk na heurystyczne aspekty
zasady działania komputera i przesłuchy te posłużyły mi jako metoda
zwiększenia stopnia komplikacji układu.
- Przestaję za tobą nadążać - powiedziałem.
- Wykorzystałem zasadę prawdopodobieństwa. Te układy same potrafiły się
naprawiać, porównywać zawartości pamięci i korygować uszkodzone elementy.
Całe bloki. Wydałem im podstawowe instrukcje: Rozwijać się nadal i
rozmnażać. Wprowadzać ulepszenia. Na Boga, szkoda, że nie widziałeś
niektórych kultur w tydzień później! To było zdumiewające. Rozwijały się
zupełnie samodzielnie, jak małe miasteczka. Zniszczyłem je wszystkie.
Myślę, że gdybym nadal je karmił, któraś z płytek Petriego wyhodowałaby
sobie nogi i wyszła z inkubatora.
- Żartujesz? - spojrzałem mu w oczy. - Nie, ty nie żartujesz.
- Człowieku, one wiedziały, co to znaczy ulepszać! Wiedziały, w którym
kierunku ma postępować ich rozwój, ale znajdując się w ciałach bakterii
miały niewiele możliwości i środków do ich wykorzystania.
- Na ile były inteligentne?
- Pewności nie mam. Łączyły się w kolonie po sto do dwustu komórek,
przy czym każda z tych kolonii zachowywała się jak autonomiczna jednostka.
Każda z kolonii mogła się odznaczać inteligencją rezusa. Poprzez swoje
włoski wymieniały informacje, wysyłały bity zawartości swojej pamięci i
porównywały znaki. Były zorganizowane zupełnie inaczej od stada małp. Ich
świat był, po pierwsze o wiele prostszy. Ze swoimi zdolnościami, były
panami płytek Petriego. Wprowadziłem między nie fagi; fagi nie miały
szans. Wykorzystywały każdą nadarzającą się okazję, żeby się zmieniać i
rozwijać.
- Jak to możliwe?
- Co? - Wydawał się niemile zaskoczony, że nie przyjmuję wszystkiego,
co mówi, na wiarę.
- Napchanie tylu rzeczy w coś tak małego. Rezus, to nie twój prosty
kalkulator kieszonkowy, Wergilu.
- Widocznie nie wyraziłem się jasno - powiedział nie ukrywając
irytacji. - Korzystałem z komputerów nukleoproteinowych. One, przypominają
DNA, ale wszystkie informacje mogą w nich wzajemnie na siebie oddziaływa.
Czy wiesz ile par nukleotydowych zawiera DNA pojedynczej bakterii?
Od mojej ostatniej lekcji biochemii upłynęło sporo czasu. Pokręciłem
głową.
- Około dwóch milionów. Dodaj do tego zmodyfikowane struktury
rybosomowe - jest ich piętnaście tysięcy każda o masie cząsteczkowej
dochodzącej do trzech milionów - weź też pod uwagę kombinacje i
permutacje. RNA przypomina zamkniętą pętlę taśmy papierowej otoczoną
rybosomami wykonującymi instrukcje i wytwarzającymi łańcuchy proteinowe...
- oczy mu pojaśniały i lekko zwilgotniały. Oprócz tego, wcale nie
twierdzę, że odrębną całością była każda komórka. One ze sobą
współpracowały.
- Ile było bakterii na tych płytkach, które zniszczyłeś?
- Miliardy. Sam nie wiem - uśmiechnął się głupawo. - Trafiłeś w sedno,
Edwardzie. Zniszczyłem całą planetę E. coli.
- Ale nie za to cię wylali?
- Nie. Przede wszystkim, nie mieli pojęcia, co jest grane. Dalej
eksperymentowałem z łączeniem molekuł, rozbudowując je i zwiększając ich
stopień złożoności. Kiedy bakterie stały się już zbyt ograniczonym
nośnikiem, pobrałem sobie krew, wydzieliłem z niej ciałka białe i
wprowadziłem do nich nowe biochipy. Obserwowałem je, przepuszczałem przez
labirynty i zadawałem małe problemy chemiczne. Były bystre. Na tym
poziomie wielkości czas płynie o wiele szybciej - informacje mają do
pokonania bardzo małe odległości, a i środowisko jest mniej skomplikowane.
Potem zapomniałem wprowadzić plik z danymi do obszaru pamięci komputerów
laboratoryjnych chronionego moim tajnym kodem. Ktoś natknął się na te dane
i domyślił się do czego dążę. Wszystkich ogarnęła panika. Przestraszyli
się, że ściągnie nam to na kark wszystkich społecznych działaczy z całego
kraju: Przystąpili do niszczenia wyników moich prac i wymazywania
programów. Kazali mi wysterylizować moje białe ciałka krwi. Chryste
ściągnął biały fartuch i zaczął się ubierać. - Miałem tylko jeden, czy dwa
dni czasu. Wypreparowałem najbardziej rozbudowane ciałka...
- W jakim stopniu rozbudowane? - Gromadziły się, jak przedtem bakterie,
w stukomórkowych koloniach. Każda kolonia wykazywała inteligencję mniej
więcej dziesięcioletniego dzieciaka - przez chwilę badał uważnie wzrokiem
moją twarz. - Wciąż jeszcze masz wątpliwości? Chcesz, żebym wygłosił ci
wykład na temat liczby par nukleotydowych mieszczących się w komórce
ssaka? Tak zaprogramowałem moje komputery, żeby optymalnie wykorzystać
pojemność białych ciałek krwi. Dziesięć miliardów par nukleotydowych,
Edwardzie. Dziesięć do dziesiątej ! I nie są obciążone masywnym ciałem, o
które musiałyby się troszczyć, sterowanie funkcjami którego zajmowałoby im
większość czasu przeznaczonego na myślenie.
- Okay - powiedziałem. - Przekonałeś mnie. Co zrobiłeś potem?
- Zmieszałem moje ciałka z normalną krwią i wstrzyknąłem to sobie
skończył zapinać koszulę i uśmiechnął się do mnie blado. - Zaprogramowałem
je korzystając ze wszystkich zebranych do tej pory doświadczeń, używałem
języka tak wysokiego rzędu, na jaki pozwalało mi stosowanie enzymów i tym
podobnych środków przekazywania informacji. Potem były już zdane tylko na
siebie.
- Zaprogramowałeś je, żeby rozwijały się, rozmnażały i wprowadzały
ulepszenia? - powtórzyłem jego własne słowa.
- Sadzę, że rozwinęły pewne cechy nabyte już wcześniej przez biochipy w
ich fazach E. coli. Białe ciałka krwi potrafiły wymieniać między sobą
wspomnienia. Prawie na pewno wypracowały sposoby wchłaniania innych typów
komórek i przebudowywania ich bez zabijania.
- Jesteś szalony.
- Widziałeś, co pokazywał ekran ! Edwardzie, od tamtego czasu ani razu
nie chorowałem. Przedtem wciąż byłem przeziębiony. Nigdy nie czułem się
lepiej.
- One są w tobie. Dokonują odkryć i przeprowadzają zmiany.
- A teraz każda z kolonii jest już tak samo inteligentna jak ty albo
ja. - Zupełnie ci odbiło.
Wzruszył ramionami.
- Wylali mnie. Myśleli, że będę szukał zemsty za to, co zrobili z moją
pracą. Wypędzili mnie z laboratoriów i aż do dzisiejszego dnia nie miałem
żadnej możliwości, żeby się dowiedzieć, co się we mnie dzieje. Trzy
miesiące.
- A więc... - w głowie miałem zamęt - a więc straciłeś na wadze, bo
uregulowały ci przemianę materii. Masz silniejsze kości, całkowicie
przebudowany kręgosłup...
- Nie dokuczają mi Już bóle w krzyżach, chociaż nadal sypiam na swoim
starym materacu.
- Twoje serce wygląda inaczej.
- O sercu nic nie wiem - powiedział przyglądając się uważnie obrazowi
na ekranie z odległości kilku cali. - Co zaś do nadwagi, to myślałem już o
tym. Mogły zwiększyć liczbę ciałek czerwonych, doprowadzić do porządku
przemianę materii. Ostatnio nie bywam już tak wściekle głodny. Moje
upodobania kulinarne niewiele się zmieniły - dalej chce mi się tego
samego, dobrego żarcia - ale coś skłania mnie do jedzenia tylko tyle, ile
trzeba. Nie sadzę, żeby wiedziały już, do czego służy mój mózg. Jasne,
rozgryzły już funkcje gruczołów, ale nie mają jasnego obrazu całości,
jeśli rozumiesz o co mi chodzi. Nie wiedza, że jestem tam, w środku. Ale
chłopie, na pewno zdają już sobie sprawę, do czego służą moje narządy
płciowe.
Spojrzałem na ekran i z zażenowaniem odwróciłem wzrok.
- Tak, wyglądają zupełnie normalnie - powiedział ważąc bezwstydnie w
dłoni swój woreczek jądrowy. Zachichotał nieprzyzwoicie. - Ale jak
inaczej, według ciebie, trafiłbym taką klasa babkę, jak Candice? Nieźle
się wtedy prezentowałem; nie byłem opalony, ale w dobrej kondycji,
elegancko ubrany. Nigdy przedtem nie robiła tego bez pobudzacza. Dobre,
co? Ale moi mali geniusze nie dali nam zasnąć przez pół nocy. Wydaje mi
się, że za każdym razem wprowadzali poprawki. Miałem wrażenie, że trzęsie
mną jakaś cholerna febra.
Uśmiech spełzł z jego twarzy,
- Ale pewnej nocy zaczęła mi pełzać skóra. To mnie naprawdę
przestraszyło. Przyszło mi na myśl, że sytuacja wymyka mi się spod
kontroli. Uświadomiłem sobie, że nie mogę przewidzieć, co zrobią, kiedy
pokonają wreszcie barierę krew-mózg i dowiedzą się o mnie - o rzeczywistej
funkcji mojego mózgu. Rozpocząłem więc kampanię o utrzymanie ich w ryzach.
Przypuszczałem, że powodem, dla którego chciały przedostać się do skóry,
była prostota prowadzenia sieci obwodów po powierzchni. Dużo to
ładniejsze, niż troska o utrzymanie sieci komunikacyjnych w mięśniach i
organach wewnętrznych, w naczyniach krwionośnych i wokół nich. Skóra było
tworzywem o wiele bardziej oczywistym. Kupiłem więc sobie lampę kwarcową.
Podchwycił moje zdziwione spojrzenie. - W laboratorium rozbijaliśmy
proteiny w komórkach biochipów wystawiając je na działanie promieni
ultrafioletowych. Zastąpiłem lampę słoneczną naświetlaniem kwarcówką. Mogę
na razie stwierdzić, że to trzyma je z dala od mojej skóry i nadaje jej
przyjemną dla oka opaleniznę.
- I skończy się rakiem skóry - skomentowałem.
- Zajmą się tym prawdopodobnie. Jak policja.
- Okay, przebadałem cię, opowiedziałeś mi tu historię, w którą nadal
trudno mi uwierzyć... czego ode mnie oczekujesz?
- Nie jestem taki beztroski, jakiego usiłuję udawać, Edwardzie.
Niepokoję się. Chciałbym znaleźć jakiś sposób zapanowania nad nimi, zanim
dowiedzą się o moim mózgu. Pomyśl tylko, wydaje mi się, że jest ich już
tryliony, każde inteligentne. Do pewnego stopnia współpracują ze sobą.
Prawdopodobnie, jestem w tej chwili najinteligentniejszą istotą na
planecie, a one nie zaczęły jeszcze działać wspólnie. Nie chcę, żeby mnie
opanowały - roześmiał się bardzo nieprzyjemnie, no wiesz, żeby ukradły mi
duszę. Myślę więc o jakiejś kuracji, która zahamowałaby ich rozwój.
Zastanów się nad tym. - Zapiał koszulę. - Zadzwoń do mnie. - Wręczył mi
karteczkę ze swoim adresem i numerem telefonu. Potem podszedł do
klawiatury i skasował obraz widniejący na ekranie wymazując z pamięci
komputera wszystkie dane. - Tylko ty - powiedział. - Na razie nikt więcej.
I proszę cię... pospiesz się.
Była trzecia nad ranem, kiedy Wergil wyszedł z pokoju zabiegowego. Dał
sobie pobrać próbki krwi i potrząsnął moją ręką - dłoń miał wilgotną,
nerwową - ostrzegając mnie na odchodnym przed niebezpieczeństwem, jakie
mogło nieść ze sobą przedostanie się najmniejszej cząstki z tych próbek do
mojego organizmu.
Przed wyjściem do domu przeprowadziłem jeszcze serię testów jego krwi.
Wyniki były gotowe nazajutrz.
Odebrałem je w południe, podczas przerwy na lunch, po czym zniszczyłem
wszystkie próbki. Robiłem to jak automat. Zaakceptowanie tego, czego się
dowiedziałem, kosztowało mnie pięć dni i niemal bezsennych nocy. Jego krew
była stosunkowo normalna, chociaż maszyny wydały diagnozę, że pacjent ma
infekcję. Wysoki poziom leukocytów - białych ciałek krwi - histamin.
Piątego dnia uwierzyłem.
Gail wróciła do domu przede mną, ale to była moja kolej na
przygotowanie obiadu. Wsunęła jeden ze szkolnych dysków do domowej
końcówki komputera i pokazała mi wideografikę tworzoną przez dzieci z jej
klasy. Jedliśmy i patrzyliśmy w milczeniu.
Miałem dwa sny, które częściowo przyczyniły się do mojej ostatecznej
akceptacji. W pierwszym, tego samego wieczora, byłem naocznym świadkiem
zagłady planety Krypton - Ojczyzny Supermana. Wśród ścian ognia miotały
się wrzeszcząc miliardy nadludzkich geniuszy. Obudziłem się zlany potem.
Skojarzyłem sobie tę hekatombę ze sterylizacją próbek krwi Wergila, której
dokonałem.
Drugi sen był gorszy. Śniło mi się, że miasto Nowy Jork gwałci kobietę.
Pod koniec snu wydawała ona na świat małe embrionalne miasteczka,
wszystkie spowite w przezroczystą błonę, zakrwawione w wyniku trudnego
porodu.
Zadzwoniłem do niego szóstego dnia rano. Podniósł słuchawkę po czwartym
sygnale.
- Mam trochę wyników - powiedziałem. - Nic rozstrzygającego, ale
chciałbym z tobą porozmawiać. Osobiście.
- Nie ma sprawy - odparł. - Na razie nigdzie się nie wybieram. - Głos
miał napięty; dawało się w nim wyczuć zmęczenie.
Wergil mieszkał w smukłym wysokościowcu wznoszącym się w okolicach
brzegu jeziora. Wjechałem windą na górę słuchając po drodze paplaniny
reklamowej i oglądając tańczące hologramy reklamowanych artykułów,
ogłoszenia o mieszkaniach do wynajęcia i sprawozdanie z posiedzenia hostes
budynku na temat prac społecznych planowanych na nadchodzący tydzień.
Wergil otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił mnie do środka. Miał na
sobie szlafrok z długimi rękawami, a na nogach laczki. W dłoni ściskał
niezapaloną fajkę. Nie odzywając się słowem odszedł w głąb mieszkania i
usiadł, przez cały czas obracając ją w palcach.
- Masz infekcję - zagaiłem. - Tak?
- Tylko to wykazały analizy krwi. Nie mam dostępu do mikroskopu
elektronowego.
- Nie wydaje mi się, żeby to naprawdę była infekcja - powiedział. mimo
wszystko, to są moje własne komórki. To prawdopodobnie coś innego...
świadectwo ich obecności, zachodzących zmian. Trudno od nas wymagać,
żebyśmy rozumieli charakter zachodzącego procesu.
Zdjąłem płaszcz.
- Posłuchaj - powiedziałem, - zaczynam się o ciebie niepokoić -
powstrzymał mnie wyraz jego twarzy, rodzaj szalonej błogości. Spojrzał w
sufit i zacisnął usta.
- Golnąłeś sobie? - zapytałem. Potrząsnął głową, a potem skinął nią
jeden raz, bardzo powoli.
- Nasłuchuję - powiedział. - Czego?
- Nie wiem. Właściwie... to nie są dźwięki. Coś jak muzyka. Serce,
naczynia krwionośne, tarcie krwi o ścianki tętnic, żył. Aktywność. Muzyka
krwi. - Spojrzał na mnie żałośnie. - Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Mam wolny dzień. Gail pracuje. - Możesz zostać?
Wzruszyłem ramionami.
- Chyba tak - w moim głosie przebijała nutka podejrzliwości.
Rozglądałem się po mieszkaniu szukając wzrokiem popielniczek, rozrzuconych
gazet.
- Nic nie piłem, Edwardzie - odezwał się Wergil. - Mogę się mylić, ale
mam wrażenie, że dzieje się coś wielkiego. Wydaje mi się, że odkryły, kim
jestem.
Usiadłem naprzeciwko Wergila i przyjrzałem mu się uważnie. Zdawał się
tego nie zauważać. Pochłaniał go całkowicie jakiś wewnętrzny proces. Kiedy
poprosiłem o filiżankę kawy, wskazał ruchem ręki na kuchnię. Zagotowałem
czajnik wody i wyjąłem z szafki puszkę rozpuszczalnej kawy. Z filiżanką w
ręce wróciłem na swoje miejsce. Kręcił we wszystkie strony głową. Oczy
miał otwarte.
- Ty zawsze wiedziałeś, kim chcesz zostać, prawda? - spytał ni stąd ni
zowąd.
- Mniej więcej.
- Ginekologiem. Wytknięty cel. Żadnych fałszywych ruchów. Ja byłem
inny. Jak mapa bez zaznaczonych dróg ; same miejsca. Nie dałbym złamanego
centa za nic, nie licząc siebie samego. Nawet za naukę. To tylko środki.
Dziwię się, że zaszedłem tak daleko. Ja nienawidzę nawet swoich bliskich.
Zacisnął dłonie na poręczach fotela. - Co się stało? - zapytałem.
- Mówią do mnie - powiedział. Zacisnął powieki.
Przez godzinę sprawiał wrażenie śpiącego. Sprawdziłem mu puls. Był
silny i miarowy. Dotknąłem jego czoła - lekko chłodne. Zrobiłem sobie
drugą kawę. Z braku innego zajęcia przeglądałem jakieś stare czasopisma,
kiedy znowu otworzył oczy.
- Trudno sobie dokładnie uświadomić, czym jest dla nich czas. -
powiedział. - Rozpracowanie języka, kluczowych ludzkich pojęć zajęło im
trzy, cztery dni. Teraz już go znają. Wiedzą o mnie. Stało się.
- Jak to?
Powiedział mi, że do jego neuronów podłączyło się tysiące badaczy. Nie
potrafił podać szczegółów.
- Wiesz, są cholernie sprawni zakończył. - Ale jeszcze mnie nie
dostali.
- Należałoby umieścić cię w szpitalu.
- Co one, u diabła, mogą robić? Czy wymyśliłeś jakiś sposób przejęcia
nad nimi kontroli? Przecież to są moje własne komórki.
- Myślałem nad tym. Możemy je zagłodzić. Sprawdzić, jakie różnice w
metabolizmie...
- Sam nie wiem, czy chcę się ich pozbyć - powiedział Wergil. - Nie
robią mi żadnej krzywdy.
- Skąd to wiesz?
Potrząsnął głową i podniósł w górę palec.
- Zaczekaj! Usiłują stwierdzić, czym jest przestrzeń. To dla nich
trudne pojęcie. Liczą odległości w stopniach stężenia związków
chemicznych. Dla nich przestrzeń jest jak intensywność smaku.
- Wergil...
- Zaczekaj! Pomyśl tylko, Edwardzie! - głos miał podniecony, ale równy.
Obserwuj! Dzieje się we mnie coś wielkiego. Rozmawiają ze sobą poprzez
płyny ustrojowe, poprzez przepony. Coś przygotowują - wirusy? - coś, o
pozwoliłoby im przenosić informacje przechowywane w łańcuchach kwasu
nukleinowego. Wydaje mi się, że mówią "RNA". To ma sens. To jedyna droga
rozwoju, którą zasugerowałem im w programie. Ale są też struktury
plazmopodobne. Może właśnie to twoje maszyny zinterpretowały jako objaw
infekcji? Całe to ich gadanie w mojej krwi, pakiety danych. Smaki innych
osobników. Równych im. Stojących wyżej. Niższych.
- Wergilu, słucham cię, ale nadal uważam, że powinieneś. znaleźć się w
szpitalu.
- To jest mój występ, Edwardzie powiedział. - Jestem ich wszechświatem.
Są zafascynowane nową skalą. - Znowu zamilkł na pewien czas. Przykucnąłem
przy jego krześle i podciągnąłem mu rękaw szlafroka. Ramię miał pocięte
siateczką białych linii. Miałem właśnie podejść do telefonu i wezwać
pogotowie, kiedy wstał i przeciągnął się.
- Czy zdajesz sobie sprawę - zapytał - ile komórek zabijamy za każdym
ruchem?
- Zamierzam wezwać pogotowie powiedziałem.
- Nie zrobisz tego - ton jego głosu kazał mi się zatrzymać. - Już ci
mówiłem, nie jestem chory; to mój występ. Wiesz, co zrobiliby ze mną w
szpitalu? Zachowaliby się, jak jaskiniowcy usiłując naprawić komputer z
pomacą tych samych metod, które stosują do naprawy swoich kamiennych
toporów. To byłaby farsa.
- To co ja tu, u diabła, robię? spytałem czując, jak narasta we mnie
złość. - Nic ci nie mogę pomóc. Jestem jednym z tych jaskiniowców.
- Jesteś moim przyjacielem - odparł Wergil wbijając we mnie wzrok.
Miałem wrażenie, że obserwuje mnie nie tylko Wergil. - Chcę żebyś tu był i
dotrzymywał mi towarzystwa. - Roześmiał się. - Ale prawdę mówiąc, to nie
jestem zupełnie sam.
Przez dwie godziny chodził po mieszkaniu przesuwając palcami po
sprzętach, wyglądając przez okno i powoli, metodycznie przyrządzając sobie
lunch.
- Czy wiesz, że one potrafią odczuwać własne myśli? - odezwał się
wreszcie około południa. - Chodzi mi o to, że cytoplazma wydaje się
wykazywać własną wolę, rodzaj podświadomego życia, w przeciwieństwie do
racjonalizmu, który zaczęły przejawiać dopiero ostatnio. One słyszą
chemiczny "szum", czy co tam wydają molekuły łącząc się i rozłączając
wewnątrz nas.
O drugiej po południu zadzwoniłem do Gail, żeby ją uprzedzić, że się
spóźnię. Byłem niemal chory z napięcia, ale starałem się panować nad
głosem.
- Pamiętasz Wergila Ulama? Właśnie z nim gawędzę.
- Czy wszystko w porządku?
Było w porządku? Zdecydowanie nie: - Oczywiście - powiedziałem.
- Kultura! - odezwał się Wergil wystawiając głowę zza węgła kuchni.
Pożegnałem się z Gail i odłożyłem słuchawkę. - One zawsze pławią się w tym
morzu informacji. Wnoszą do niego swój wkład. To rodzaj gestaltu
zorganizowanego zespołu przeżyć. Hierarchia jest absolutna. Wysłały
specjalnie przygotowane fagi na poszukiwanie komórek, które nie
współdziałają prawidłowo z innymi. Wirusy wytresowane w tropieniu
pojedynczych takich komórek, bądź całych ich grup. Nie ma przed nimi
ucieczki. Wirus przenika do komórki, ta rozdyma się, eksploduje i
przestaje istnieć. Ale to nie jest zwykła dyktatura. Sadzę, że w praktyce
mają więcej swobód niż to gwarantuje ustrój demokratyczny. Chcę przez to
podkreślić, jak bardzo inaczej różnią się między sobą. Czy to ma sens?
Różnią się między sobą w inny sposób niż my.
- Przestań, Werglu - powiedziałem chwytając go za ramiona. -
Doprowadzasz mnie do granic wytrzymałości. Nie zniosę tego dłużej. Nic nie
rozumiem, nie jestem w stu procentach przekonany...
- Nawet teraz?
- Okay, powiedzmy, że podajesz mi prawidłową interpretację.
Przekazujesz mi ją na gorąco. Przypuśćmy, że to wszystko jest prawda. Czy
zadałeś już sobie trud, żeby się zastanowić nad konsekwencjami? Co to
wszystko znaczy, do czego to może doprowadzić?
Wszedł do kuchni i nalał sobie z kranu szklankę wody. Potem wrócił i
stanął obok mnie. Wyraz dziecinnego zaabsorbowania malujący się do tej
pory na jego twarzy ustąpił trzeźwemu niepokojowi.
- Nigdy nie byłem w tym dobry. - Nie odczuwasz strachu?
- Odczuwałem. Teraz nie jestem pewien. - Miętosił w palcach luźny
koniec paska swojego szlafroka. - Słuchaj, nie chcę, żebyś sobie pomyślał,
że ci nie wierzyłem, nie ufałem, czy coś w tym rodzaju. Ale spotkałem się
wczoraj z Michaelem Bernardem. Przebadał mnie wszechstronnie w swojej
prywatnej klinice, pobrał próbki do analizy. Kazał mi zaprzestać
naświetlań lampą kwarcową. Zatelefonował dziś rano, tuż przed twoim
przyjściem. Twierdzi, że wszystko się zgadza. I nalega, żebym nikomu nic
nie mówił - urwał i na jego twarzy znowu . pojawił się wyraz rozmarzenia.
Miasta komórek - podjął. - Edwardzie, one przepychają poprzez tkankę
włoskowate rurki, rozprowadzają informacje...
- Przestań I - krzyknąłem. - Zgadza się? Co się zgadza?
- Bernard twierdzi, że wykrył w moim organizmie nienaturalnie
powiększone makrofagi. I potwierdza zmiany anatomiczne. A więc to nie
zwykłe złudzenie.
- Co zamierza?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że chyba nakłoni Genetrona do ponownego
otwarcia laboratorium.
- Czy o to właśnie ci chodzi?
- Zrozum, że tu nie chodzi tylko o to, że będę miał z powrotem do
dyspozycji laboratorium. Od kiedy przerwałem naświetlania, zmiany
postępują nadal. - Rozwiązał pasek i zrzucił z siebie szlafrok. Skórę na
całym ciele miał pokrytą siateczką białych linii. Na plecach linie te
zaczynały już formować się w pręgi.
- O mój Boże - powiedziałem.
- Niedługo będę się nadawał już tylko do laboratorium. Nie będę mógł
pokazywać się publicznie. W szpitalu i tak by nie wiedzieli, co z tym
począć. Już ci to mówiłem.
- Ty... możesz nawiązać z nimi kontakt, nakazać im, żeby zwolniły tempo
- powiedziałem i uświadomiłem sobie zaraz, jak śmiesznie to zabrzmiało.
- Tak, faktycznie mogę, ale nigdzie nie jest powiedziane, że mnie
posłuchają. .
- Myślałem, te jesteś dla nich czymś w rodzaju boga.
- Te, które czepiają się moich neuronów, nie są klechami. One są
badaczami, a przynajmniej spełniają tę samą funkcję. Wiedzą, że tu jestem,
wiedzą kim jestem, ale to nie znaczy, że są przekonane co do mojej
wyższości.
- Czyżby ją kwestionowały?
- Coś w tym rodzaju. Ale nie jest aż tak tle. Jeśli otworzą znowu moje
laboratorium, będę miał dach nad głowa, miejsce i warunki do pracy.
Patrzył przez okno, jakby kogoś obserwując. - Nic prócz nich mi nie
pozostało. One się nie boją, Edwardzie. Nigdy nie czułem się tak blisko
związany z nikim i z niczym. - Znowu błogi uśmiech. - Jestem za nich
odpowiedzialny. Jestem ich matką.
- Nie masz pojęcia, do czego one dążą.
Potrząsnął głową.
- Nie, ja mówię poważnie - ciągnąłem. - Twierdzisz, że one przypominają
cywilizację...
- Tysiąc cywilizacji.
- Tak, ale historia zna cywilizacje, które upadły. Wojny, choroby,
środowisko...
Chwytałem się jak tonący brzytwy usiłując opanować ogarniającą mnie
panikę. Nie byłem kompetentny do stawiania czoła potworności sytuacji.
Wergil również. Był ostatnim, kogo nazwałbym wytrawnym dyplomatą.
- Przecież tylko ja tu ryzykuję.
- Skąd to wiesz? Jezu, Wergilu, spójrz, co one z tobą wyprawiają !
- Ze mną i tylko ze mną ! - powiedział podnosząc głos. - Z nikim
więcej.
Potrząsnąłem głową i uniosłem ręce w górę w geście kapitulacji.
- No dobrze, a więc Bernard skłania ich do ponownego otwarcia
laboratorium, wracasz teraz i stajesz się królikiem doświadczalnym. Co
dalej?
- Dobrze mnie traktują. Jestem teraz czymś więcej od starego,
poczciwego Wergfla Ulema. Jestem jakąś cholerną galaktyką, supermatką.
- Supernosicielem, chciałeś powiedzieć - przyjął tę uwagę wzruszeniem
ramion.
Nie mogłem tego dłużej słuchać. Wymawiając się kilkoma mętnymi
pretekstami opuściłem mieszkanie Wergila i usiadłem w holu, żeby trochę
ochłonąć. Ktoś musiał mu przemówić do rozsądku. Kogo on posłucha? Był u
Bernarda...
Z tego co mówił wynikało, że Bernard nie tylko mu uwierzył, ale również
wykazał duże zainteresowanie. Ludzie kalibru Bernarda nie cackali się z
takimi Wergilami Ulemami, o ile nie upatrywali w tym korzyści. dla siebie.
Miałem punkt zaczepienia i postanowiłem go wykorzystać. Podszedłem do
automatu telefonicznego, wsunąłem w szczelinę swoją kartę kredytową i
wykręciłem numer Gnetrona.
- Chciałem rozmawiać z doktorem Bernardem - powiedziałem zgłaszającemu
się recepcjoniście. Po kilku pełnych napięcia minutach na linii zgłosił
się Bernard.
- Kto mówi, u diabła - spytał cicho. - Nie mam dziś dyżuru przy
telefonie.
- Moje nazwisko Edward Milligan. Jestem przyjacielem Wergila Ulema.
Wydaje mi się, że mamy pewne sprawy do przedyskutowania.
Umówiliśmy się na spotkanie nazajutrz rano.
Wróciłem do domu i usiłowałem wymyślić jakaś wymówkę, która pozwoliłaby
mi się wykręcić od dyżuru, jaki przypadał mi w szpitalu następnego dnia. W
tym stanie ducha nie mogłem się skoncentrować na medycynie, nie mogłem
zapewnić pacjentom czegoś nawet zbliżonego do należnej im opieki.
Niespokojny, pełen obaw, zdenerwowany, przestraszony.
Takiego zastała mnie Gail. Przyoblekłem na twarz maskę spokoju i
wspólnie przygotowaliśmy sobie obiad. Po posiłku, przytuleni do siebie,
obserwowaliśmy przez okno wychodzące na zatokę, Jak wraz z zapadającym
zmierzchem zaczynają rozbłyskiwać światła miasta. W ostatnich promieniach
zachodzącego słońca szpaki wydziobywały coś jeszcze z ziemi na pożółkłym
trawniku, a potem przegnał je podmuch wieczornego wiatru, który zaklekotał
oknami.
- Coś cię gnębi? - zapytała cicho Gail. - Powiesz mi, co ci jest, czy
dalej będziesz udawał, że wszystko w porządku?
- To przemęczenie - odparłem. Nerwy. Praca w szpitalu.
- O Boże - powiedziała siadając prosto. - Chcesz się ze mną rozwieść
dla tej Baken - Pani Baker ważyła trzysta sześćdziesiąt funtów I aż do
piątego miesiąca nie wiedziała, że jest w ciąży.
- Nie - zaprzeczyłem apatycznie. - Co za ulga - powiedziała Gail
dotykając lekko mego czoła. - Wiesz przecież, że tego rodzaju introspekcja
doprowadza mnie do szału.
- Przepraszam, ale na razie nie mogę ci nic powiedzieć, a więc... -
poklepałem ją po dłoni.
- Zachowujesz się obrzydliwie protekcjonalnie - stwierdziła wstając.
Idę zrobić herbaty. Chcesz? - była teraz naburmuszona, a ja siedziałem
spięty i nie odzywałem się.
Dlaczego by jej nie powiedzieć? Pytałem sam siebie. Mój stary
przyjaciel przeistacza się w galaktykę.
Zamiast tego sprzątnąłem ze stołu. Tej nocy nie mogłem zasnąć. Siedząc
na łóżku z poduszką pod plecami spoglądałem na śpiącą obok mnie Gail i
usiłowałem ustalić, co z tego, co wiem, jest realne, a co nie.
Jestem lekarzem, mówiłem sobie. Mam techniczny, naukowy zawód.
Powinienem być uodporniony na takie sprawy, jak szok przyszłości.
Wergil Ulam przeistaczał się w galaktykę.
Co to za uczucie, być przywalonym przez trylion Chińczyków ?
Uśmiechnąłem się w ciemnościach i w tej samej chwili omal nie krzyknąłem.
To, co znajdowało się we wnętrzu Wergila było niewyobrażalnie bardziej
obce niż Chińczycy. Bardziej obce niż cokolwiek, co ja - albo Wergil -
mogliśmy objąć umysłem. Być może kiedykolwiek to pojąć.
Ale wiedziałem przecież, co jest realne. Sypialnia, miejskie światła
przytłumione przez firanki. Śpiąca obok Gail. Bardzo ważne. Gali śpiąca w
łóżku.
Zmorzył mnie sen. Tym razem miasto weszło przez okno i zaatakowało
Gail. Było wielkim, zajadłym, świetlistym łupieżcą i bełkotało coś w
języku, którego nie rozumiałem, składającym się z wycia samochodowych
klaksonów, gwaru tłumów, ulicznej wrzawy. Próbowałam je odpędzić, ale
dopadło do niej - i przeistoczyło się w deszcz gwiazd zraszający łóżko,
wszystko. Zerwałem się przerażony i do świtu nie zmrużyłem już oka. Rano
ubrałem się razem z Gail i pocałowałem ją, spijając realność z jej
ludzkich, nie sprofanowanych warg.
Potem wyszedłem na spotkanie z Bernardem. Zajmował apartament w wielkim
śródmiejskim szpitalu; wjechałem windą na szóste piętro i przekonałem się,
co mogą znaczy sława i majątek.
Gabinet był urządzony ze smakiem - doskonałe grafiki na wyłożonych
boazerią ścianach, meble połyskujące chromem i szkłem, kremowy dywan,
chińska porcelana oraz inkrustowane szafki i stoliki.
Zaproponował mi filiżankę kawy. Skinąłem głową. Zajął miejsce w kąciku
śniadaniowym, a ja usiadłem naprzeciw niego tuląc w wilgotnych dłoniach
swoją filiżankę. W szarym garniturze wyglądał wytwornie; szpakowate włosy,
ostry profil. Miał około sześćdziesięciu pięciu lat i był bardzo podobny
do Leonarda Bernsteina.
- Co do naszego wspólnego znajomego - zagaił - pana Ulama. To geniusz.
I nie zawaham się powiedzieć - odważny.
- Jest moim przyjacielem. Niepokoję się o niego.
Bernard podniósł palec.
- Odważny... i cholernie głupi. Nie wolno było w żadnym przypadku
dopuścić do tego, co mu się przydarzyło. Być może, zmusiły go do tego
okoliczności, ale to nie jest wytłumaczenie. No, ale co się stało, to się
nie odstanie. Domyślam się, że rozmawiał pan z nim.
Skinąłem głową.
- Chce wrócić do Genetrona.
- Oczywiście. Tam ma do dyspozycji cały sprzęt. Tam, prawdopodobnie,
będzie jego dom, dopóki tego nie przesortujemy.
- Nie przesortujecie - jak? Po co? - Trudno mi było zebrać myśli.
Bolała mnie trochę głowa.
- Widzę mnóstwo zastosowań dla małych, supergęsto upakowanych elementów
komputerowych na bazie biologicznej. A pan nie? Genetron dokonał już kilku
przełomowych opracowań w tej dziedzinie, ale to jeszcze coś innego.
- Jakie są pana prognozy? - Bernard uśmiechnął się.
- Nie wolno mi tego właściwie mówić. To będzie rewolucja. Będziemy
zmuszeni przetrzymywać go w warunkach laboratoryjnych. Trzeba będzie
prowadzić doświadczenia na zwierzętach. Zaczniemy, oczywiście, od samego
początku. Nie można przenieść... hmmm... kolonii Wergila. Bazują na jego
białych ciałkach krwi. Zachodzi więc konieczność wyhodowania kolonii,
które nie będą wyzwalały reakcji immunologicznych u innych zwierząt.
- Tak jak infekcja? - zapytałem.
- Wydaje mi się, że można się tu dopatrzeć pewnych cech wspólnych. Ale
Wergil nie jest zainfekowany.
- Moje testy wykazują, że jest.
- Nie sądzi pan, że to prawdopodobnie bity danych unoszące się w jego
krwiobiegu?
- Nie wiem.
- Proszę posłuchać, chciałbym, żeby wpadł pan do laboratorium, kiedy
ulokujemy już w nim Wergila. Pańska ekspertyza może nam wiele pomóc.
Nam? Pracował za parawanem Genetrona. Czy może być obiektywny w swoich
sądach?
- Czego pan się po tym wszystkim spodziewa?
- Edwardzie, zawsze znajdowałem się w awangardzie mojego zawodu. Nie
widzę żadnego powodu, dla którego nie miałbym wziąć udziału w tych
badaniach. Z moją znajomością funkcji mózgu i systemu nerwowego, z
doświadczeniami nabytymi w trakcie badań w dziedzinie neuropsychologii...
- Może pan ochronić Genetrona przed wszczęciem śledztwa ze strony władz
- powiedziałem.
- To szczera wypowiedź.. Szczera i krzywdząca.
- Być może. W każdym razie, zgoda. Przyjdę do laboratorium, kiedy
W