Asimov Isaac - Roboty 4-Roboty i imperium
Szczegóły |
Tytuł |
Asimov Isaac - Roboty 4-Roboty i imperium |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Asimov Isaac - Roboty 4-Roboty i imperium PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Asimov Isaac - Roboty 4-Roboty i imperium PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Asimov Isaac - Roboty 4-Roboty i imperium - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ISAAC ASIMOV
ROBOTY I IMPERIUM
TYTUŁ ORYGINAŁU: ROBOTS AND EMPIRE
PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER–ZIEMKIEWICZ
Dla Robyn i Michaela,
oby nadal cieszyli się latami szczęścia,
wędrując razem po drogach życia.
HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH
Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej.
W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Čapka zatytułowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków.
R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki.
Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, w której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by użyć określenia z Gwiezdnych wojen.
R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Ćapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”.
Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą,, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze’ uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrość. Nie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować.
Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem.
Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego, I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya. (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć).
Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu.
Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie–niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu.
Niemniej, kiedy w jakiś, czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem).
W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niż Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię.
Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił — a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar! Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach.
Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię.
Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. Uważałem, że roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki.
Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”.
W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Entable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku.
Od 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie.
W styczniu tego roku Doubleday wydało moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną.
Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, że mógłbym wydać w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnomę Press.
Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową.
— Nazwijmy to I, Robot — powiedział.
— Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder.
— A kogo to obchodzi? — odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga książka w moim dorobku pisarskim.
Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem.
W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982.
Książka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się również w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library.
Jedynym moim zmartwieniem było Gnomę Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie.
W roku 1961 Doubleday widząc, że Gnomę Press nie ma szans na przetrwanie, przejęło od nich prawa do I, Robot (i książek z cyklu „Fundacja”) — Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej. I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to już przecież trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski.
Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń.
Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnomę Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces.
Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine of Fantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych.
Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Gołda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie.
Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu.
Był to jednak wyjątek. Nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami.
Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą książkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell.
Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, aleja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść.
— Ależ poradzisz sobie — kusił Gold. — Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty?
— Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść.
— Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot.
To był celny strzał.
Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika.
Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą książkę.
Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką.
Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku.
Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozy tonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie, gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim Słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić.
Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, ze tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli.
Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach w Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka.
Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu „Fundacja”.
W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds of Infinity.
W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie — roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny.
Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie książek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek–robot.
I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych.
Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”).
Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej”.
Ja również — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi.
A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku.*
Isaac Asimov
Nowy Jork
CZĘŚĆ I
AURORA
1.
POTOMEK
Gladia pomacała ogrodową leżankę, żeby sprawdzić, czy nie jest zbyt wilgotna, i usiadła. Dotknięcie guzika sprawiło, że spoczęła w pozycji półleżącej, a naciśnięcie drugiego uruchomiło pole diamagnetyczne i dało jej, jak zwykle, poczucie rozluźnienia. Dlaczego nie? Spoczywała przecież centymetr nad powierzchnią.
Była ciepła i przyjemna noc, z rodzaju najpiękniejszych na planecie Aurorze — pachnąca i pełna światła gwiazd.
Ze smutkiem przyglądała się licznym iskierkom, tworzącym wzory na niebie. Iskierkom tym jaśniejszym, że kazała przygasić światła domu.
Zastanawiała się, jak to się stało, że nigdy nie poznała nazw gwiazd i przez dwadzieścia trzy dekady własnego życia nie nauczyła się rozpoznawać, która jest która. Jedną z nich obiegała jej rodzinna planeta Solaria. Gwiazdę, którą przez trzy pierwsze dekady życia nazywała słońcem.
Kiedyś Gladię nazywano Gladia Solaria — wtedy gdy przybyła na Aurorę dwadzieścia dekad temu, dwieście standardowych lat galaktycznych. Było to niezbyt miłe podkreślanie jej obcego miejsca urodzenia. Miesiąc temu minęło dwustulecie osiedlenia się Gladii na tej planecie, ale przemilczała tę rocznicę, bo prawdę mówiąc nie bardzo chciała o tym pamiętać. Przedtem, na Solarii, nazywała się Gladia Delmarre.
Poczuła zażenowanie: Prawie zapomniała to nazwisko. Czy dlatego, że minęło już tyle czasu? Czy raczej starała się go nie pamiętać?
Przez te wszystkie lata nie tęskniła za Solarią.
A teraz?
Czy dlatego, iż nagle uświadomiła sobie, że ją przeżyła? Planeta opustoszała, pozostała po niej tylko pamięć, a ona wciąż żyła? Czyżby dlatego za nią tęskniła?
Zmarszczyła brwi. Nie, nie brakowało jej Solarii. Nie tęskniła za nią i nie chciała tam wracać. Pozostało tylko dziwne uczucie, jakby umarła część jej samej.
Solaria! Ostatnia z zasiedlonych planet Przestrzeniowców, ostatnia, z której uczyniono dom ludzkości. I być może jakieś dziwne prawo symetrii sprawiło, że była pierwszą, która została opuszczona.
Pierwszą? Czyżby miało to oznaczać, że potem będzie druga i trzecia, i następne?
Gladia poczuła, że jej smutek się pogłębia. Niektórzy istotnie uważali podobne obawy za uzasadnione. Jeśli tak, to Aurora, jej nowy dom, niegdyś zasiedlona jako pierwsza, dzięki temu samemu prawu symetrii będzie ostatnią, która zginie. W najgorszym razie prawdopodobnie nie stanie się to za jej życia.
Ponownie spojrzała w niebo. Nie miała pojęcia, które z tych światełek oznaczało słońce Solarii. Wypatrywała wśród jaśniejszych, ale i ich były setki.
Wyciągnęła rękę i uczyniła coś, co na własny użytek nazwała „wezwaniem Daneela”. To, że było ciemno, nie miało najmniejszego znaczenia.
Robot Daneel Olivaw pojawił się przy niej natychmiast. Ktoś, kto znałby go nieco dłużej niż dwadzieścia dekad, od czasu kiedy został skonstruowany przez Hana Fastolfe’a, nie zauważyłby żadnych istotnych zmian w jego wyglądzie. Ta sama szeroka twarz o wydatnych kościach policzkowych, krótkie, zaczesane do tyłu brązowe włosy, niebieskie oczy, ta sama szczupła doskonała figura wyglądała jak zawsze młodzieńczo.
— Czy mogę być w czymś pomocny, pani Gladio? — spytał swym pozbawionym emocji głosem.
— Tak, Daneelu. Która z tych gwiazd jest słońcem Solarii?
Daneel nawet nie spojrzał w niebo.
— Żadna, pani Gladio. O tej porze roku słońce Solarii nie wschodzi przed trzecią dwadzieścia w nocy.
— Naprawdę? — Gladia była rozczarowana. Sądziła, że interesująca ją gwiazda przez cały czas znajduje się w zasięgu wzroku. Oczywiście, że wschodziły i zachodziły o różnych porach. Przynajmniej tyle wiedziała. — A zatem patrzyłam na coś, czego nie ma.
— O ile dobrze wnioskuję z ludzkiego zachowania — powiedział Daneel pocieszająco — gwiazdy są tak samo piękne bez względu na to, czy jedna konkretna jest widoczna, czy nie.
— Nie wątpię — odparła Gladia i z trzaskiem podniosła oparcie do pionu. — Wprawdzie zależało mi właśnie na słońcu Solarii, ale nie aż tak, żeby siedzieć tutaj do dwadzieścia po trzeciej.
— Nawet gdyby pani to zrobiła — stwierdził Daneel — i tak potrzebowałaby pani lunety.
— Lunety?
— Ta gwiazda nie jest zbyt dobrze widoczna gołym okiem, pani Gladio.
— Coraz lepiej! — Strzepnęła dłonią spodnie. — Powinnam była najpierw poradzić się ciebie, Daneelu.
Każdy znający Gladię sprzed dwudziestu dekad, kiedy po raz pierwszy przyjechała na Aurorę, zauważyłby zmiany. W odróżnieniu od Daneela była tylko człowiekiem. Wciąż miała sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, prawie o dziesięć mniej niż wynosił ideał kobiety Przestrzeniowców. Starannie dbała o swoją szczupłą sylwetkę i jej ciało nie zdradzało najmniejszych oznak słabości czy ociężałości. Ale we włosach widniały ślady siwizny, twarz znaczyły maleńkie zmarszczki wokół oczu, skóra zaś wiotczała. Mogła jeszcze żyć następne dziesięć czy dwanaście dekad, ale nie było wątpliwości, że lata młodości ma już za sobą. To jej nie przeszkadzało.
— Czy potrafisz rozpoznać wszystkie gwiazdy?
— Znam te widoczne gołym okiem, pani Gladio.
— Wiesz, kiedy wschodzą i zachodzą każdego dnia roku?
— Tak, pani.
— Masz wszystkie wiadomości na ich temat?
— Tak, pani Gladio. Doktor Fastolfe poprosił mnie kiedyś, bym opanował dane astronomiczne, tak żeby mógł je mieć na każde zawołanie bez używania komputera. Mawiał, że woli, kiedy ja podaję mu informacje, a nie jego komputer. — I uprzedzając następne pytanie, dodał: — nigdy nie wyjaśnił dlaczego.
Gladia wykonała lewą ręką kolejny gest i w jednej chwili jej dom rozjarzył się światłami. W delikatnym blasku dostrzegła obecność ciemnych sylwetek kilku robotów, ale nie zwróciła na nie uwagi. W każdym dobrze zorganizowanym środowisku roboty zawsze towarzyszyły ludziom, służąc i zapewniając bezpieczeństwo.
Gladia po raz ostatni spojrzała na niebo, na którym gwiazdy niknęły w rozproszonym blasku. Wzdrygnęła się lekko. Głupi kaprys. I co by to zmieniło, gdyby nawet mogła dojrzeć słońce zaginionego już świata, jedną słabą iskierkę wśród wielu innych? Równie dobrze mogła wybrać którąkolwiek z nich, powiedzieć sobie, że to jest słońce Solarii, i patrzeć na nią.
Odwróciła się do R. Daneela. Czekał na nią cierpliwie. Większa część jego twarzy była ukryta w cieniu.
Ponownie uświadomiła sobie, że rozmyśla, jak niewiele się zmienił od czasu, kiedy ujrzała go po raz pierwszy u doktora Fastolfe’a. Tak dawno temu. Oczywiście poddawano go różnym naprawom. Wiedziała o tym, ale było to tylko nikłe wspomnienie, odsuwane jak najdalej.
Stanowiło to część ogólnego problemu dotyczącego także wszystkich istot ludzkich. Przestrzeniowcy potrafili podtrzymywać swoje żelazne zdrowie i przedłużać swój wiek do trzydziestu, czterdziestu dekad, ale nie mogli powstrzymać starzenia. Jedna z kości biodrowych Gladii została osadzona w tytanowo–krzemowym stawie. Miała całkowicie sztuczny lewy kciuk, ale nikt nie mógł tego stwierdzić bez czułego ultrasonografu. Nawet niektóre z jej nerwów zainstalowano na nowo. Te sprawy dotyczyły wszystkich Przestrzeniowców w wieku zbliżonym do Gladii. Na wszystkich pięćdziesięciu planetach (nie, czterdziestu dziewięciu, ponieważ nie można już było liczyć Solarii).
Jednakże wspomnienie o tym należało do największych nietaktów. Istniały kartoteki medyczne, ponieważ mogły okazać się niezbędne przy następnych zabiegach, ale nigdy nie ujawniano ich zawartości. Lekarze, których zarobki przewyższały nawet dochody przewodniczącego, zarabiali tak dobrze między innymi dlatego, że byli wykluczeni z lepszego towarz3$twa. W końcu oni wiedzieli.
Wszystko to było częścią typowej dla Przestrzeniowców obsesji długowieczności, ich chorobliwej niechęci do przyznania, że istnieje starość, ale Gladia nie zastanawiała się nad przyczynami. Myślenie o sobie w tym kontekście wytrącało ją z równowagi.
Gdyby miała trójwymiarową mapę własnej osoby z zaznaczonymi na czerwono wszystkimi zastępczymi częściami, wszystkimi naprawami widocznymi wyraźnie na szarym tle nietkniętej tkanki, jej ciało z daleka lśniłoby różowym blaskiem. Tak przynajmniej sądziła.
Jednak jej mózg wciąż pozostawał nietknięty i działał bez szwanku, a dopóki tak będzie, bez znaczenia jest, co się stanie z resztą ciała.
Wróciła myślami do Daneela. Znała go od dwudziestu dekad, ale dopiero od roku należał do niej. Fastolfe przed śmiercią (prawdopodobnie przyspieszoną przez rozpacz) przekazał wszystko miastu Eos. Podobne testamenty były na porządku dziennym. Jednak dwie rzeczy pozostawił Gladii (poza potwierdzeniem jej prawa własności do robotów, ruchomości oraz domostwa wraz z przyległymi gruntami).
Jedną z tych rzeczy był Daneel.
— Daneelu, czy pamiętasz wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych dwudziestu dekad? — spytała.
— Tak sądzę, pani Gladio — odparł poważnie. — Oczywiście jeśli coś zapomniałem, nie zdaję sobie z tego sprawy, ponieważ o tym nie wiem i nigdy sobie tego nie uświadomię.
— Niekoniecznie — odparła Gladia. — Możesz doskonale pamiętać, że coś się zdarzyło, ale nie móc sobie tego przypomnieć. Często mi się zdarza, że mam coś na końcu języka, ale nie mogę tego wyrazić słowami.
— Nie rozumiem, proszę pani. Jeśli coś wiem, z pewnością będzie dostępne w razie potrzeby.
— Idealna pamięć?
Powoli szli w stronę domu.
— Po prostu pamięć, proszę pani. Tak zostałem skonstruowany.
— Na jak długo?
— Nie rozumiem.
— Chodzi mi o to, jak wiele twój mózg jest w stanie znieść? Od ponad dwudziestu dekad gromadzi wspomnienia. Jak długo jeszcze będzie w stanie to robić?
— Nie wiem, proszę pani. Dotychczas nie miałem z tym żadnych problemów.
— Być może. Dopóki pewnego dnia nie zorientujesz się, że nie możesz już zapamiętać niczego więcej.
Daneel zamyślił się przez chwilę.
— Jest to prawdopodobne, pani Gladio.
— Widzisz Daneelu, nie wszystkie twoje wspomnienia są jednakowo ważne.
— Nie potrafię ich ocenić w ten sposób.
— Inni będą to mogli zrobić. Sądzę, że udałoby się oczyścić twoją pamięć, a potem, pod kontrolą, ponownie ją wypełnić tylko istotnymi rzeczami, powiedzmy dziesięcioma procentami całości. Dzięki temu byłbyś znowu zdolny do działania przez następne stulecia. A przy stałym powtarzaniu tego zabiegu mógłbyś osiągnąć nieskończoność. Oczywiście to jest kosztowne, ale ja bym się nie opierała. Jesteś tego wart.
— Czy ten projekt będzie ze mną omówiony? Czy zostanę spytany o zgodę?
— Oczywiście. Nie postąpiłabym inaczej. To by oznaczało nadużycie zaufania doktora Fastolfe’a.
— Dziękuję pani. W takim razie muszę stwierdzić, że nie zgodzę się na podobny zabieg, dopóki nie zauważę nieprawidłowego funkcjonowania mojej pamięci.
Doszli do drzwi i Gladia się zatrzymała.
— Dlaczego? — spytała zdziwiona.
— Nie mogę ryzykować utraty pewnych wspomnień — odpowiedział spokojnie. — Ani przez nieuwagę, ani przez świadomy wybór osoby kontrolującej proces.
— Chodzi ci o pory wschodu i zachodu gwiazd? Przepraszam, Daneelu, nie chciałam cię urazić. O jakich wspomnieniach myślisz?
— Zależy mi na wspomnieniach dotyczących mojego partnera, Ziemianina Elijaha Baleya — odparł spokojnie.
Gladia zastygła w bezruchu, więc w końcu Daneel musiał przejąć inicjatywę i nakazać gestem otwarcie drzwi.
Robot Giskard Reventlov czekał w salonie i Gladia pozdrowiła go z tym samym odcieniem niepokoju, jaki zawsze odczuwała na jego widok.
W porównaniu z Daneelem wyglądał prymitywnie. Miał charakterystyczny wygląd robota — metalowy korpus i twarz całkowicie pozbawioną ludzkiego wyrazu. Jeśli było wystarczająco ciemno, jego oczy świeciły czerwonym blaskiem. Daneel nosił ubranie, natomiast Giskard miał tylko jego imitację, wprawdzie doskonałą, ponieważ to Gladia ją zaprojektowała, lecz tylko imitację.
— No i cóż tam, Giskardzie? — spytała.
— Dobry wieczór pani — odparł Giskard z lekkim skłonieniem głowy.
Gladia pamiętała dawno wypowiedziane przez Elijaha Baleya słowa, brzmiące w jej pamięci jak szept:
— Daneel się tobą zaopiekuje. Będzie twoim przyjacielem i obrońcą. Musisz się z nim zaprzyjaźnić przez pamięć o mnie. Ale chcę, żebyś słuchała Giskarda. Pozwól mu być swym doradcą.
— Dlaczego on? — skrzywiła się. — Nie wiem, czy go lubię.
— Nie proszę cię, żebyś go lubiła. Proszę, abyś mu ufała — odparł Elijah.
Nie chciał powiedzieć dlaczego.
Gladia usiłowała ufać Giskardowi, ale cieszyła się, że nie musi go lubić. Było w nim coś, co wywoływało dreszcz niepokoju.
Miała ich obu, Daneela i Giskarda, przez wiele dekad, mimo że Fastolfe był ich tytularnym właścicielem. Dopiero na łożu śmierci Han Fastolfe przekazał jej prawa własności. Giskard był drugą rzeczą, po Daneelu, którą Fastolfe zostawił Gladii.
Powiedziała wtedy do starca:
— Han, Daneel mi wystarczy. Twoja córka Vasilia chciałaby mieć Giskarda. Jestem tego pewna.
Fastolfe leżał w łóżku z zamkniętymi oczyma. Wyglądał o wiele spokojniej niż przez te wszystkie lata. Nie odpowiedział od razu i przez chwilę Gladia pomyślała, że opuścił ten świat tak cicho, że nawet tego nie zauważyła. Mocno zacisnęła palce na jego ręce. Otworzył oczy.
— Gladio, nie dbam o moje biologiczne córki — szepnął. — Przez dwadzieścia wieków miałem tylko jedną prawdziwą córkę — ciebie. Chcę, żebyś to ty dostała Giskarda. Jest bardzo cenny.
— Dlaczego?
— Nie mogę powiedzieć, ale zawsze był dla mnie oparciem. Zatrzymaj go na zawsze. Obiecaj mi to.
— Obiecuję.
Jego oczy otworzyły się po raz ostatni, a głos wykorzystując resztki siły zabrzmiał prawie normalnie.
— Kocham cię, Gladio, moja córko.
— Kocham cię, Hanie, mój ojcze — odparła.
To były ostatnie słowa, jakie powiedział i usłyszał. Gladia zorientowała się, że trzyma za rękę martwego człowieka i przez chwilę nie mogła zmusić się do odejścia.
Tak więc Giskard należał do niej. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego w jego towarzystwie czuje się nieswojo.
— Cóż, Giskardzie — powiedziała. — Usiłowałam dojrzeć słońce Solarii na niebie,, ale Daneel uświadomił mi, że będzie to niemożliwe przed trzecią dwadzieścia w nocy, a i tak potrzebowałabym lunety. Wiedziałeś o tym?
— Nie, proszę pani.
— Jak myślisz? Powinnam czekać do tej godziny?
— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pani do łóżka.
— Doprawdy? — żachnęła się. — A gdybym zdecydowała się poczekać?
— To tylko moje zdanie, jednak jutro czeka panią ciężki dzień i bez wątpienia przyda się pani odpoczynek.
— Dlaczego miałby to być ciężki dzień? — skrzywiła się. — Nie spodziewam się żadnych trudności.
— Jest pani umówiona na spotkanie z Levularem Mandamusem.
— Jestem umówiona na spotkanie? W jaki sposób?
— Dzwonił godzinę temu i pozwoliłem sobie…
— Pozwoliłeś sobie? Kim on jest?
— Członkiem Instytutu Robotyki.
— A więc jest podwładnym Keldena Amadira.
— Tak, proszę pani.
— Zrozum, Giskardzie, że nie jestem zainteresowana spotkaniem ani z jakimś Mandamusem, ani z nikim, kto ma cokolwiek wspólnego z tą jadowitą ropuchą Amadirem. Skoro więc pozwoliłeś sobie w moim imieniu zgodzić się na tę rozmowę, to teraz zadzwoń i ją odwołaj.
— Jeśli wyda mi pani rozkaz, i to w kategorycznym tonie, postaram się go wykonać. Ale być może nie będę w stanie. Moim zdaniem odwołanie tego spotkania może pani zaszkodzić, a nie mogę pozwolić, by moje działanie w czymkolwiek pani zagroziło.
— Giskardzie, możesz się mylić w swoich osądach. Kim jest ten człowiek, że odwołanie przeze mnie jego wizyty może mi zaszkodzić? Czyżby jego praca w Instytucie Robotyki była dla mnie aż tak istotna?
Gladia zdawała sobie sprawę, że nie powinna wyładowywać swojej złości na Giskardzie. Była zdenerwowana wieściami o opuszczeniu Solarii i zakłopotana własną niewiedzą, przez którą szukała na niebie gwiazdy, której nie mogła dostrzec.
Oczywiście to umiejętności Daneela uświadomiły jej, jaką jest ignorantką. Nie miała jednak do niego pretensji, bo wyglądem nie różnił się od człowieka i automatycznie traktowała go jak istotę ludzką. Powierzchowność decyduje o wszystkim. Ponieważ było widać, że Giskard jest robotem, więc każdy od razu zakładał, iż nie można zranić jego uczuć.
Rzecz jasna, Giskard nie zareagował na jej zrzędzenie. (Gdyby przyszło co do czego, Daneel postąpiłby zresztą tak samo.)
— Określiłem doktora Mandamusa jako członka Instytutu Robotyki — odezwał się Giskard — ale jest jeszcze czymś więcej. Przez kilka ostatnich lat był prawą ręką doktora Amadira. Stał się dzięki temu znaną osobistością i nie nawykł, aby mu odmawiano. Nie należy obrażać doktora Mandamusa.
— Niby dlaczego, Giskardzie? Nic mnie nie obchodzi Mandamus, tak samo jak Amadiro. Pamiętasz chyba, że kiedyś Amadiro — kiedy on, ja, i ten świat byliśmy młodzi — zrobił wszystko, aby obarczyć doktora Fastolfe’a winą za morderstwo. Tylko cudem udało się udaremnić jego machinacje.
— Pamiętam to doskonale, proszę pani.
— Co za ulga. Obawiałam się, że przez dwadzieścia dekad zapomniałeś. W tym czasie nie miałam nic wspólnego ani z Amadirem, ani z żadnym człowiekiem z nim związanym i mam zamiar dalej tak postępować. Nie dbam o to, jak bardzo może mi to wszystko zaszkodzić ani jakie mogą być konsekwencje. Nie spotkam się z żadnym doktorem jak–mu–tam. Nie umawiaj mnie więcej bez mej zgody lub w ostateczności bez uzasadnienia mi konieczności jakiegoś spotkania.
— Tak, proszę pani — powiedział Giskard — ale jeśli mogę zauważyć…
— Nie, nie możesz — odparła i odwróciła się od niego.
Na chwilę zapadła cisza, ale Gladia nie odeszła nawet trzech kroków, kiedy Giskard spokojnie dodał:
— Muszę prosić, aby mi pani zaufała.
Gladia zatrzymała się. Dlaczego tak to sformułował? Znowu usłyszała głos z przeszłości. „Nie proszę, żebyś go lubiła. Proszę, żebyś mu ufała”. Zacisnęła usta i skrzywiła się.
— No dobrze — rzuciła z irytacją. — Co chcesz mi powiedzieć, Giskardzie?
— Tylko tyle, że dopóki żył doktor Fastolfe, na Aurorze i innych światach dominowała jego linia postępowania. Dzięki temu mieszkańcy Ziemi mogli bez przeszkód migrować na różne planety Galaktyki i tak powstały światy Osadników. Jednak doktor Fastolfe nie żyje, a następcom brakuje jego autorytetu. Doktor Amadiro natomiast nigdy nie ukrywał swych antyziemskich uprzedzeń. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że obecnie zatriumfuje polityka wroga wobec Ziemi i Osadników.
— Jeśli nawet, to co ja mogę zrobić w tej sprawie?
— Może się pani spotkać z doktorem Mandamusem i dowiedzieć się, dlaczego tak niecierpliwie pragnie z panią rozmawiać. Nalegał, żeby umówić go możliwie najwcześniej. Zaproponował nawet ósmą rano.
— Giskardzie, nigdy nie przyjmuję przed południem.
— Jak już mówiłem, prośba, aby zobaczyć się z panią w porze śniadania, może świadczyć o jego desperacji. Uważam, iż jest bardzo ważne, aby dowiedzieć się, dlaczego tak mu na tym zależy.
— A jeśli go nie przyjmę, to twoim zdaniem przysporzy mi to kłopotów? Nie wnikam, czy decyzja ta zaszkodzi Ziemi lub Osadnikom lub jednym i drugim. Czy uważasz, że będzie miała negatywne skutki dla mnie osobiście?
— Proszę pani, to może utrudnić ziemskie osadnictwo w Galaktyce. Ten plan narodził się ponad dwadzieścia dekad temu w głowie policjanta Elijaha Baleya. Zatrzymanie tego procesu zniszczy pamięć o nim. Czy mylę się sądząc, iż jakiekolwiek umniejszenie jego zasług zostanie przez panią odebrane jako osobista zniewaga?
Gladia była oszołomiona. W ciągu ostatniej godziny nazwisko Elijaha Baleya pojawiło się w rozmowach dwukrotnie. Odszedł już dawno — krótko żyjący Ziemianin, który zmarł ponad szesnaście dekad temu — ale samo wspomnienie jego nazwiska wciąż ją poruszało.
— Dlaczego sytuacja stała się nagle tak poważna? — spytała.
— Wcale nie nagle. Przez dwadzieścia dekad mieszkańcy Ziemi i Przestrzeniowcy mieli sprzeczne interesy i tylko mądra polityka doktora Fastolfe’a zapobiegała wystąpieniu otwartych konfliktów. Teraz, kiedy doktor Fastolfe nie żyje, opozycja stała się silniejsza. Opuszczenie Solarii bardzo ją wzmocniło i być może wkrótce stanie się ona dominującą siłą polityczną.
— Dlaczego?
— To wyraźny znak, że maleje potęga Przestrzeniowców i wielu mieszkańców Aurory uważa, iż należy podjąć zdecydowane działania — teraz albo nigdy.
— Sądzisz, że moje spotkanie z tym człowiekiem może zapobiec temu wszystkiemu?
— Tak, proszę pani.
Gladia milczała przez chwilę i znów przypomniała sobie, chociaż z oporami, że obiecała Elijahowi zaufanie do Giskarda.
— Dobrze — powiedziała. — Nie chcę tego i nie przypuszczam, żeby spotkanie z tym człowiekiem cokolwiek zmieniło, ale dobrze, zobaczę się z nim.
Gladia spała, a cały dom był pogrążony w ciemnościach — według ludzi. Jednak nadal tętnił życiem, ponieważ roboty miały jeszcze wiele pracy; swe zadania wykonywały używając promieniowania podczerwonego.
Należało uporządkować mieszkanie. Trzeba było przyjąć zapasy, pozbyć się śmieci, oczyścić i wypolerować meble, poukładać rozrzucone drobiazgi. No i pozostawały jeszcze obowiązki nocnego dozorcy.
Żadne drzwi nie miały zamków; nie musiały. Na Aurorze nie istniała przestępczość, nic nie zagrażało mieszkańcom ani ich mieniu. Działo się tak, ponieważ ludzi i ich własności przez cały czas strzegły roboty. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli i przyjmowali za rzecz naturalną.
Ceną tego spokoju było to, że roboty stróżujące zawsze musiały trwać na posterunku. Nigdy ich nie używano, ale tylko dlatego, że zawsze tam były.
Giskard i Daneel, których możliwości zdecydowanie przekraczały zakres działania zwyczajnych robotów domowych, nie mieli sprecyzowanych obowiązków — o ile oczywiście pominąć nadzór nad właściwym wypełnianiem zadań przez pozostałe roboty.
O trzeciej nad ranem obeszli cały dom, aby upewnić się, że roboty stróżujące dobrze wypełniają swoje obowiązki i nie ma żadnych problemów.
Spotkali się przy południowej granicy posiadłości i przez chwilę rozmawiali językiem pełnym skrótów i niedomówień. W ciągu dziesięcioleci wypracowali sobie wspólny kod i nie potrzebowali już zwykłych ozdobników ludzkiej mowy.
— Chmury. Nie widać — powiedział Daneel niesłyszalnym szeptem.
Gdyby jego słowa były przeznaczone dla ludzkich uszu, całe zdanie prawdopodobnie brzmiałoby: „Jak widzisz, przyjacielu Giskardzie, zachmurzyło się. Jeśliby pani Gladia czekała, aby ujrzeć Solarię, i tak nic by nie zobaczyła.
A odpowiedź Giskarda: — Prognoza. Spotkanie, raczej — oznaczałaby: „Zapowiadali to w prognozie pogody, przyjacielu Daneelu, dzięki czemu można było przekonać panią Gladię, żeby wcześniej położyła się do łóżka. Uznałem, iż należy rzetelnie przedstawić sprawę i namówić ją na spotkanie, o którym ci mówiłem”.
— Wydaje mi się, przyjacielu Giskardzie, iż główną przyczyną oporu pani Gladii było przygnębienie wywołane wiadomością o opuszczeniu Solarii. Byłem tam kiedyś razem z partnerem Elijahem, kiedy pani Gladia była jeszcze Solarianką i tam mieszkała.
— Zawsze sądziłem, że pani Gladia nie była szczęśliwa na swojej rodzinnej planecie. Dlatego chętnie ją opuściła i nie zamierzała tam wracać. Ale zgadzam się z tobą, że bardzo ją przygnębia świadomość, iż historia Solarii dobiegła końca.
— Nie rozumiem zachowania pani Gladii, ale wiele razy przekonałem się, że ludzkiego postępowania nie da się logicznie zinterpretować.
— Właśnie przez to czasem jest trudno zdecydować, co będzie dla ludzi korzystne, a co nie. — Giskard powiedziałby to z westchnieniem, gdyby był człowiekiem. Ale jako robot mówił bez emocji. Analizował tylko kłopotliwą sytuację. — Z tego właśnie powodu wydaje mi się, że Trzy Prawa Robotyki są niekompletne lub niewystarczające.
— Wspomniałeś już o tym, Giskardzie. Próbowałem uwierzyć, ale nie mogłem.
Giskard przez chwilę milczał.
— Gdy rozważam tę sprawę teoretycznie, dochodzę do wniosku, że muszą być niekompletne lub niewystarczające, ale kiedy usiłuję w to uwierzyć, też mi się nie udaje. Jestem przez nie związany. Gdybym nie był, z pewnością zdołałbym zaakceptować ich niedoskonałość.
— Nie potrafię zrozumieć tego paradoksu.
— Ani ja. Ale coś mnie zmusza, żeby go jakoś wyrazić. Przy okazji, po dzisiejszej rozmowie z panią Gladia wydaje mi się, że jestem bliski odkrycia, czym się wyraża niedoskonałość Trzech Praw. Spytała mnie, w jaki sposób odwołanie spotkania może zagrozić jej osobiście, i tego właśnie wyjaśnienia nie byłem w stanie udzielić, ponieważ nie wynikało ono bezpośrednio z Trzech Praw.
— Znalazłeś doskonałą odpowiedź, przyjacielu Giskardzie. Wymazanie z pamięci ludzi imienia partnera Elijaha głęboko dotknęłoby panią Gladię.
— To najlepsza odpowiedź nie wynikająca z Trzech Praw. Ale nie najlepsza możliwa.
— Jaka jest ta lepsza?
— Nie wiem. Nie mogę jej wyrazić ani słownie, ani nawet przekazać samej idei, dopóki jestem związany Prawami.
— Nie ma nic ponad Prawami — stwierdził Daneel.
— Gdybym był człowiekiem — odparł Giskard — umiałbym spojrzeć ponad Prawa. A sądzę, że ty, przyjacielu Daneelu, zdołałbyś to zrobić szybciej ode mnie.
— Ja?
— Tak, przyjacielu. Długo się nad tym zastanawiałem. Mimo że jesteś robotem, twój sposób rozumowania jest zdumiewająco podobny do ludzkiego.
— Nie należy tak mówić — powiedział Daneel powoli, jakby cierpiał. — Wyciągasz takie wnioski, ponieważ masz wgląd w umysły ludzi. Wypacza to twoje osądy i może cię wreszcie zniszczyć. Byłaby to dla mnie wielka przykrość. Jeśli potrafisz się nieco powstrzymać przed czytaniem w myślach, uczyń tak.
— Nie potrafię, przyjacielu Daneelu — Giskard gwałtownie się odwrócił. — Nie chcę. Żałuję, że robię to tak rzadko, ponieważ ograniczają mnie Trzy Prawa. Nie mogę sięgać zbyt głęboko — ze strachu, że komuś szkodzę. Nie mogę wystarczająco wpływać na ludzi — ze strachu, że komuś szkodzę.
— Ale na panią Gladię wywarłeś presję bardzo delikatnie, przyjacielu Giskardzie.
— Niezupełnie. Mógłbym zmienić jej sposób myślenia i spowodować, że zgodziłaby się na spotkanie bez żadnych sprzeciwów, ale ludzki umysł jest tak zagadkowy i pełen komplikacji, iż odważyłem się na bardzo niewiele. Każda wprowadzona przeze mnie zmiana wytwarza następne, których nie mogę dokładnie przewidzieć i obawiam się ich negatywnych efektów.
— Ale jakoś wpłynąłeś na panią Gladię.
— Nie musiałem. Słowo „zaufanie” porusza ją i czyni bardziej uległą. Zauważyłem to już w przeszłości, ale używam go tylko w momentach najwyższej konieczności, bo zbyt częste korzystanie z niego z pewnością osłabiłoby ten wpływ. Nie pojmuję tego zjawiska, lecz nie mogę poszukać wyjaśnienia.
— Czy przeszkodę stanowią Trzy Prawa?
Zdawało się, że oczy Giskarda zapłonęły silniejszym blaskiem.
— Tak. Na każdym etapie stają mi na drodze. Nie mogę ich jednak zmienić, bo na to nie pozwalają. Lecz jednocześnie muszę je zmodyfikować, gdyż wyczuwam zbliżającą się katastrofę.
— Wspominałeś o tym już wcześniej, przyjacielu Giskardzie, ale nie wyjaśniłeś charakteru zagrożenia.
— Ponieważ go nie znam. Wiąże się to ze wzrostem napięcia między Aurorą a Ziemią, ale jak owo napięcie wpłynie na samą katastrofę, nie potrafię powiedzieć.
— Czy istnieje możliwość, że mimo wszystko nie dojdzie do niej?
— Nie sądzę. Wśród pewnych urzędników, z którymi się zetknąłem, wyczułem atmosferę katastrofy i oczekiwanie na triumf. Nie umiem tego lepiej opisać i głębiej zbadać, ponieważ na przeszkodzie stoją Trzy Prawa. Jest jeszcze inny powód, aby spotkanie z Mandamusem odbyło się jutro — pozwoli mi to wejrzeć w jego umysł.
— A jeśli badanie nie da żadnych efektów?
Wprawdzie Giskard nie potrafił głosem wyrazić emocji, lecz jego słowa pełne były rozpaczy.
— W takim razie będę bezradny. Mogę działać tylko zgodnie z Prawami. Cóż więcej mógłbym zrobić?
— Nic — odparł cicho przygnębiony Daneel.
Gladia weszła do salonu piętnaście po ósmej, z rozmysłem — i odrobiną złośliwości — każąc Mandamusowi (z niechęcią nauczyła się tego nazwiska) czekać. Spędziła też szczególnie dużo czasu przed lustrem i po raz pierwszy od lat z rozpaczą przyglądała się pasmom siwych włosów. Pożałowała nawet, że zrezygnowała z powszechnego na Aurorze zwyczaju używania farby. Ostatecznie, im piękniej i młodziej by wyglądała, tym trudniejsza byłaby rola tego pachołka Amadira.
Przekonywała samą siebie, że z pewnością od pierwszego wejrzenia poczuje niechęć do tego człowieka. Obawiała się jednak, że jeśli okaże się młody i atrakcyjny, a miłą twarz rozjaśni mu na powitanie słoneczny uśmiech, może wzbudzić w nie