Aleksander Dumas - Dama Kameliowa
Szczegóły |
Tytuł |
Aleksander Dumas - Dama Kameliowa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Aleksander Dumas - Dama Kameliowa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Aleksander Dumas - Dama Kameliowa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Aleksander Dumas - Dama Kameliowa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Aleksander Dumas
Dama Kameliowa
Strona 2
I
Moim zdaniem tworzyć nowe postacie można jedynie wtedy, gdy posiada się
wielostronną znajomość ludzi, podobnie jak mówić jakimś językiem można jedynie wtedy,
gdy się go uprzednio poważnie studiowało.
Nie będą jeszcze w tym wieku, kiedy się tworzy, zadawalam się opowiadaniem.
Zapewniam więc czytelnika, że ta historia jest prawdziwa i że z wyjątkiem bohaterki
wszystkie osoby działające jeszcze żyją.
Zresztą są w Paryżu świadkowie, którzy mogliby potwierdzić większość faktów, jakie
tu zebrałem, gdyby moje świadectwo nie było wystarczające. Niezwykły zbieg okoliczności
sprawił, że tylko ja mogłem je opisać, gdyż tylko ja byłem wtajemniczony w szczegóły
końcowe, bez których nie sposób byłoby stworzyć opowieści ciekawej i pełnej.
Oto jak dowiedziałem się o tych szczegółach. Dwunastego marca 1847 roku
przeczytałem na ulicy Laffitte wielki żółty afisz, donoszący o wyprzedaży mebli i rzadkich
przedmiotów zbytku. Licytacja ta była następstwem zgonu. Afisz nie wymieniał nazwiska
osoby zmarłej, licytacja miała się odbyć przy ulicy d'Antin nr 9, dnia szesnastego, między
godziną dwunastą a piątą. Afisz zawiadamiał poza tym, że w dniach trzynastym i
czternastym można obejrzeć apartament i meble.
Byłem zawsze amatorem rzadkości. Postanowiłem skorzystać z okazji, choćbym
miał tylko obejrzeć wystawione rzeczy, nic nie kupując.
Nazajutrz udałem się na ulicę d'Antin nr 9.
Mimo wczesnej godziny w apartamencie znajdowali się już zwiedzający i
zwiedzające, które, jakkolwiek przybyły własnymi eleganckimi powozami, ubrane w
aksamity i kaszmiry, oczami pełnymi zdumienia i nawet podziwu oglądały zbytek
wystawiony na pokaz.
Później pojąłem ów podziw i zdumienie, ledwo bowiem zacząłem się rozglądać,
przekonałem się bez trudności, że jestem w mieszkaniu kobiety lekkich obyczajów. Otóż,
jeżeli jest coś, co panie z towarzystwa pragną przede wszystkim zobaczyć - a były tam
właśnie panie z towarzystwa - są to mieszkania owych kobiet, które jadąc powozem
obryzgują błotem ich powozy, które podobnie jak one mają swą lożę w Operze i Komedii
Włoskiej i które popisują się w Paryżu zuchwałą jaskrawością urody, klejnotów i
skandalów.
Ta, w której mieszkaniu się znajdowałem, już nie żyła: najbardziej cnotliwe kobiety
mogły zatem wkroczyć do jej pokoju. Śmierć oczyściła powietrze tego wspaniałego
Strona 3
lupanaru, a zresztą owe panie mogły w razie potrzeby usprawiedliwiać się tym, że przybyły
na licytację, nie wiedząc, do kogo. Przeczytały afisze, chciały obejrzeć to, co one
zapowiadały, i zawczasu dokonać wyboru. Nic prostrzego, a to nie przeszkadzało im wcale
tropić poprzez wszystkie wystawione cuda śladów życia kurtyzany, o którym opowiadano
im zapewne wiele dziwnych rzeczy.
Niestety, tajemnice zmarły wraz z boginią i mimo najlepszej woli panie z
towarzystwa mogły wytropić jedynie to, co przeznaczono na sprzedaż po zmarłej lokatorki,
a nic z tego, co było na sprzedaż za jej życia.
Zresztą, można tu było porobić sprawunki. Umeblowanie zadziwiało wspaniałością.
Meble Boule'a z różanego drewna, wazony z sewrskiej i chińskiej porcelany, figurki saskie,
welury i koronki - niczego nie brakowało.
Przechadzałem się po mieszkaniu podążając za szlachetnie urodzonymi, które
zaspokajały swą ciekawość. Chciałem już wejść za nimi do pokoju obitego perską tkaniną,
gdy one wyszły stamtąd prawie natychmiast, uśmiechając się i jakby wstydząc się swej
ciekawości. Z tym większym zainteresowaniem wszedłem do pokoju. Była to gotowalnia,
ozdobiona najbardziej wyszukanymi drobiazgami, gdzie rozrzutność zmarłej osiągnęła,
rzekłbyś, swój szczyt.
Na wielkim stole, stojącym wzdłuż ściany, połyskiwały wszystkie skarby Aucoca i
Odiota. We wspaniałej kolekcji wszystkie przedmioty, tak nieodzowne dla kobiety tego
autoramentu, były wyłącznie ze złota lub srebra. A przecież kolekcja ta musiała powstawać
stopniowo, zaś źródłem jej była nie jedna chyba i nie ta sama miłość.
Ja, którego nie gorszył widok gotowalni kurtyzany, bawiłem się oglądaniem
drobiazgów, i to wszelakich. Niebawem spostrzegłem, że wszystkie pięknie cyzelowane
przybory zdobne są w rozmaite inicjały i zgoła odmienne korony.
Patrzyłem na te przedmioty, z których każdy reprezentował w moich oczach
sprzedajność biednej dziewczyny, i mówiłem sobie, że Bóg był jeszcze łaskaw dla niej,
skoro nie dopuścił do tego, by dosięgła ją normalna kara, i pozwolił jej umrzeć w zbytku i
przepychu, nim przyszła starość, pierwsza śmierć kurtyzany.
Albowiem cóż jest bardziej żałosne niż rozpustna starość, zwłaszcza jeśli chodzi o
kobietę? Wyzuta z wszelkiej godności, nie budzi żadnego zaciekawienia. Wieczna pokuta
nie z racji źle obranej drogi, lecz złej kalkulacji i marnotrawstwa pieniędzy, jest jedną z
najbardziej zasmucających rzeczy, z jakimi można się spotkać. Znałem pewną kurtyzanę,
której pozostała tylko córka, prawie równie piękna jak jej matka w latach młodości, jeśli
wierzyć jej współczesnym. Biedna dziewczyna, której matka mówiła: “Jesteś moją córką”
Strona 4
jedynie po to, aby kazać żywić się na starość, tak jak ona żywiła ją w dzieciństwie. To
biedne stworzenie któremu na imię było Ludwika, posłuszne matce, sprzedawało się bez
chęci, bez namiętności i przyjemności, uprawiając ten zawód jak każdy inny, gdyby ktoś
wyuczył ją zawodu. Przedwcześnie i stale uprawiana rozpusta zgasiła w tej chorowitej
dziewczynie świadomość dobra i zła, którą może i otrzymała od Boga, ale której nikomu
nie przyszło na myśl rozwinąć.
Nigdy nie zapomnę tej młodej dziewczyny, która zjawiała się na bulwarach prawie
co dzień o tej samej porze. Matka towarzyszyła jej zawsze i tak niedostępnie, jak zwykle
matki towarzyszą swym córkom. Byłem wówczas młody i skory do przyjęcia łatwej
moralności mojej epoki. Przypominam sobie jednak, że obraz tej skandalicznej “opieki”
przejmował mnie pogardą i niesmakiem.
Dodajmy, że nigdy żadna twarz dziewicy nie tchnęła taką niewinnością, takim
wyrazem melancholijnej boleści. Można by powiedzieć: postać Rezygnacji.
Pewnego dnia twarz dziewczyny rozjaśniała się. W mroku wyuzdania, którego
program układała matka, wydało się grzesznej istocie, że Bóg zesłał jej szczęście.
Ostatecznie, czemuż to Bóg, który nie obdarzył ją siłą, miałby ją zostawić bez pocieszenia,
zdaną na dźwiganie bolesnego ciężaru życia? Pewnego więc dnia spostrzegła, że jest w
ciąży, i to, co było w niej bezgrzeszne, zadrgało z radości. Dziwne są drogi, na których
dusza szuka schronienia. Ludwika czym prędzej podzieliła się z matką radosną nowiną.
Wstyd powiedzieć - a przecież nie lubując się w rozważaniach o moralności, opowiadamy
wydarzenie prawdziwe, które lepiej można byłoby przemilczeć, gdybyśmy nie sądzili, że
należy od czasu do czasu ukazywać męczeństwo istot potępionych bez wysłuchania i
skazanych na pogardę bez sądu - wstyd zatem powiedzieć, ale matka odrzekła córce, że
ledwo im starcza na dwie osoby, cóż dopiero, gdy będzie ich troje, że takie dzieci są
niepotrzebne i że ciąża to tylko strata czasu.
Nazajutrz położna, o której można tylko powiedzieć, że była przyjaciółką matki,
odwiedziła Ludwikę. Dziewczyna poleżała kilka dni w łóżku i wstała bardziej jeszcze blada i
słaba niż dawniej.
W trzy miesiące później ktoś zlitował się nad nią i postanowił ją uleczyć moralnie i
fizycznie. Ostatni wstrząs był jednak zbyt dotkliwy i Ludwika umarła na skutek poronienia.
Matka żyje jeszcze, ale jak, Bóg raczy wiedzieć.
Historia ta przypomniała mi się wtedy, gdy oglądałem przedmioty ze srebra.
Wszelako na tych rozmyślaniach czas jakoś musiał upłynąć, bo w mieszkaniu nie było już
Strona 5
nikogo poza mną i dozorca, który stojąc przy drzwiach śledził uważnie, czy czegoś nie
próbuję ukraść.
Podszedłem do poczciwca, któremu przysparzałem tylko niepokoju.
- Proszę pana - rzekłem - czy nie mógłby mi pan powiedzieć, jak nazywała się osoba,
która tu mieszkała?
- Panna Małgorzata Gautier.
Znałem tę dziewczynę z widzenia i z nazwiska.
- Jak to? - odpowiedziałem dozorcy. - Małgorzata Gautier umarła?
- Tak, proszę pana.
- Kiedyż to?
- Chyba ze trzy tygodnie temu.
- A czemu pozwolono oglądać mieszkanie?
- Wierzyciele są zdania, że to może podnieść ceny wystawionych przedmiotów.
Osoby zwiedzające mogą zawczasu zobaczyć, jaka jest wartość tkanin i mebli. Rozumie
pan, to zachęca do kupna.
- A więc ona miała długi?
- O, i to niemałe, proszę pana.
- Ale licytacja zapewne je pokryje?
- Tak, i to z nadwyżką.
- A komu przypadnie ta nadwyżka?
- Jej rodzinie.
- Ma więc rodzinę?
- Podobno.
- Dziękuję panu.
Dozorca skłonił się, uspokojony co do moich intencji. Wyszedłem.
“Biedna dziewczyna! - mówiłem sobie wracając do domu. - Umarła chyba w
opuszczeniu, bo w jej świecie ma się przyjaciół tak długo, jak długo ma się zdrowie.” I
mimo woli litowałem się nad losem Małgorzaty Gautier.
Może to się wyda śmieszne wielu ludziom, muszę jednak wyznać, że mam
niewyczerpaną pobłażliwość dla kurtyzan, pobłażliwość, której nigdy nie usiłowałem
poddać dyskusji.
Któregoś dnia, idąc do prefektury, aby odebrać paszport, ujrzałem na jednej z
przyległych ulic dziewczynę prowadzoną przez dwóch żandarmów. Nie wiem, czym ta
dziewczyna zawiniła, tyle tylko mogę powiedzieć, że płakała gorzkimi łzami, tuląc do siebie
Strona 6
i całując kilkunastomiesięczne dziecko, z którym wskutek aresztowania musiała się rozstać.
Od owego dnia nie umiem już gardzić kobietą, którą oceniłem jedynym tylko spojrzeniem.
Strona 7
II
Licytacja była wyznaczona na szesnastego marca.
Dzień przerwy między zwiedzaniem apartamentu a licytacją miał pozwolić
tapicerom zdjąć obicia, firanki itp.
W owym czasie wróciłem z podróży. Rzecz oczywista, śmierć Małgorzaty nie była
jedną z wielkich nowin, jakie przyjaciele komunikują natychmiast temu, kto powrócił do
stolicy wiadomości. Małgorzata była ładna, o ile jednak wytworne życie tych pań robi wiele
szumu, o tyle śmierć ich przechodzi bezgłośnie. Są to słońca, które zachodzą tak samo, jak
wzeszły, to znaczy bez blasku. Gdy umierają młodo, kochankowie ich dowiadują się o tym
jednocześnie, w Paryżu bowiem wszyscy prawie kochankowie dziewczyny obracającej się w
pewnym świecie znają się dobrze. Poświęca się jej kilka wspomnień i życie jednych i
drugich toczy się dalej, nie zmącone ani jedną łzą.
Dzisiaj, kiedy się ma dwadzieścia pięć lat, łzy stają się tak rzadkie, że nie można ich
darować pierwszej lepszej. Co najwyżej opłakiwani są krewni, którzy za to płacą, i to
zależnie od ceny, jaką płacą.
Co do mnie, to chociaż inicjały moje nie widniały na żadnym z przedmiotów
codziennego użytku, instynktowna wyrozumiałość, naturalna litość, o której wspomniałem
poprzednio, skłaniały mnie do rozpamiętywania jej śmierci dłużej, niż na to zasługiwała.
Przypomniałem sobie, że spotykałem Małgorzatę bardzo często na Polach
Elizejskich, gdzie zjawiała się co dzień punktualnie w małym niebieskim powoziku,
zaprzężonym w dwa wspaniałe gniadosze. Dostrzegałem w niej zawsze dystynkcję,
wyróżniającą ją spośród kobiet jej podobnych, dystynkcję, której dodawała blasku uroda
naprawdę wyjątkowa.
Tym nieszczęsnym istotom, gdy wyjeżdżają na miasto, towarzyszy najczęściej byle
kto.
Ponieważ żaden mężczyzna nie chce się afiszować publicznie z kochanką, a
samotność je przeraża, zabierają z sobą na spacer te mniej szczęśliwe, które nie mają
powozu, ale z jedną z owych starych elegantek, których elegancji nic nie uzasadnia. Do
nich to należy zwracać się bez lęku, gdy chce się zdobyć jakiekolwiek wiadomości o
kobiecie, której towarzyszą.
Inaczej było z Małgorzatą. Na Pola Elizejskie przybywała zawsze sama, głęboko
skryta w swoim powozie, zimą opatulona w wielki szal z kaszmiru, latem ubrana w dość
skromne suknie. I chociaż na swoim ulubionym szlaku spacerowym spotykała wielu
Strona 8
znajomych, kiedy przypadkiem uśmiechała się do nich, uśmiech ten dostrzegali jedynie oni
- tak uśmiechać się mogła jedynie księżna.
Nie kazała się wozić tam i z powrotem między placem i wylotem Pół Elizejskich, jak
to czyniły i czynią jej koleżanki. Para koni unosiła ją szybko w stronę Lasku Bulońskiego.
Tu wysiadała z powozu, przechadzała się godzinę, wsiadała z powrotem i konie raźnym
kłusem wiozły ją do domu.
Wszystkie te epizody, których nieraz bywałem świadkiem, powracały w moich
wspomnieniach i bolałem nad śmiercią dziewczyny, jak boleje się nad szczątkami pięknego
dzieła.
Otóż rzadko widuje się piękność równie czarowną jak piękność Małgorzaty.
Wysoka i szczupła ponad miarę, posiadała w dużym stopniu sztukę skrywania tej
nadmiernej “łaskawości” natury przez proste ułożenie noszonych strojów. Jej kaszmirowy
szal, którego jeden koniec dotykał ziemi, pozwalał widzieć po obu stronach szerokie
falbany jedwabnej sukni; pękata mufka którą przyciskała do piersi, kryła jej ręce, a górna
część sukni była tak zręcznie zmarszczona, że najbardziej wybredne oko nie mogło nie
zarzucić lini ramion.
Cudowna głowa stanowiła przedmiot szczególnej kokieterii. Była mała, tak że miało
się wrażenie, iż jej matka - jak by powiedział de Musset - postarała się o to, aby wykonać ją
jak najbardziej misternie.
Wyobraźcie sobie w owalu niewysłowienie subtelnym czarne oczy uwieńczone
brwiami o łuku tak czystym, że zdawały się narysowane. Osłońcie te oczy woalem długich
rzęs, które opadając rzucają cień na różową cerę policzków. Nakreślcie nos delikatny,
prosty, pełen finezji, o nozdrzach nieco rozchylonych, zmysłowych. Narysujcie usta
regularne, które we wdzięcznym wykroju warg ukazują zęby białe jak mleko. Powleczcie
cerę aksamitnym puszkiem nie tkniętych brzoskwiń - a otrzymacie całość tej uroczej głowy.
Włosy czarne jak dżet, sfałdowane, rozbiegały się znad czoła dwoma szerokimi
pasmami i łączyły w tyle głowy odsłaniając koniuszki uszu, zdobnych w diamenty wartości
czterech do pięciu tysięcy franków każdy.
Że bujne życie Małgorzaty nie skaziło wyrazu dziewiczej, niemal dziecięcej twarzy -
to możemy tylko stwierdzić, nie mogąc tego pojąć.
Małgorzata miała swój portret wykonany przez Vidala, jedynego malarza, którego
pędzel mógł ją odtworzyć. Po jej śmierci ów portret był przez parę dni do mojej dyspozycji:
podobieństwo było tak zdumiewające, że wizerunek ów mógł mi opisać szczegóły których
pamięć nie potrafiłaby może zachować.
Strona 9
O niektórych sprawach zawartych w tym rozdziale, dowiedziałem się później,
jednakże notuję już je teraz, aby nie wracać do nich, gdy zacznie się właściwa opowieść o
tej kobiecie.
Małgorzata bywała na wszystkich premierach i wszystkie wieczory spędzała w
teatrze lub na balu. Ilekroć wystawiano nową sztukę, zjawiała się nieodmiennie w
parterowej loży i trzy rzeczy zawsze spoczywały przed nią na balustradzie: lornetka,
torebka z cukierkami i bukiet kamelii.
Przez dwadzieścia pięć dni w miesiącu kamelie były białe, przez pozostałe pięć -
czerwone, i nikt: ani bywalcy teatru, ani znajomi Małgorzaty, ani ja, który o tym
wspominam, nikt nie umiał wytłumaczyć tej zmiany kolorów.
Nie uznawała żadnych innych kwiatów poza kameliami. Toteż u pani Barjon jej
kwiaciarki, nazwano ją w końcu Damą Kameliową, które to przezwisko przylgnęło do niej
na zawsze.
Ponadto wiedziałem, jak i wszyscy ci, którzy obracają się w pewnym świecie
paryskim, że Małgorzata była kochanką najelegantszych młodzieńców, że mówiła o tym
głośno i że oni sami chełpili się tym, co dowodzi, że kochanka i kochankowie byli nawzajem
z siebie zadowoleni.
Jednakże od trzech lat bez mała, to znaczy od czasu podróży do Bagne'res, żyła już
wyłącznie ze starym cudzoziemskim księciem. Ogromnie bogaty, pan ten postanowił
odgrodzić ją możliwie najszczelniej od przeszłości, czemu Małgorzata poddała się jakby
dość chętnie.
Oto co mi opowiedziano na ten temat.
Wiosną 1842 roku Małgorzata była tak słaba i wycieńczona, że lekarze zalecili jej
wyjazd do wód. Udała się do Bagne'res.
Tutaj, wśród kuracjuszy, znajdowała się córką owego księcia, panna, nękana tę
samą chorobą co Małgorzata, z twarzy była tak do niej podobna, że można je było wziąć za
dwie siostry. Tylko że młoda księżniczka była w trzecim stadium gruźlicy i w kilka dni po
przybyciu Małgorzaty - umarła.
Pewnego ranka książe, przywiązany do Bagne'res tak, jak zwykliśmy się
przywiązywać do ziemi kryjącej część naszego serca, ujrzał Małgorzatę na zakręcie alei.
Doznał wrażenia, że oto przechodzi widmo jego dziecka. Podszedł do niej, wziął ją
za ręce, ucałował ze łzami w oczach i nie pytając, kim jest, poprosił błagalnie, by pozwoliła
patrzeć na siebie i kochać w niej żywy obraz zmarłej córki.
Strona 10
Małgorzata przebywając w Bagne'res jedynie w towarzystwie pokojówki i nie mając
zresztą żadnych powodów, by obawiać się kompromitacji, przystała na prośbę księcia.
Jednakże znaleźli się w Bagne'res ludzie, którzy ją znali i udzielili księciu wyjaśnień,
co do właściwej profesji panny Gautier. Był to dla starca cios. Tu kończyło się
podobieństwo do jego córki, ale było już za późno. Młoda kobieta stała się potrzebą jego
serca i jedynym pretekstem, jedynym usprawiedliwieniem jego życia.
Nie uczynił jej żadnego wyrzutu, nie miał po temu prawa, ale zapytał ją, czy czuje się
zdolna zmienić swe życie, gdy ofiaruje jej w zamian wszystko, czego tylko mogłaby
zapragnąć. Zgodziła się.
Trzeba powiedzieć, że w owym czasie Małgorzata była chora. Przeszłość wydawała
jej się jedną z głównych przyczyn choroby i łudziła się nadzieją, że Bóg pozostawi jej urodę
i zdrowie w zamian za nawrócenie się i pokutę.
Istotnie, u schyłku lata kuracja, spacery i sen prawie przywróciły jej zdrowie. Książę
odwiózł ją do Paryża i tutaj w dalszym ciągu odwiedzał ją tak jak w Bagne'res.
Ten związek, którego ani geneza, ani istotne motywy nie były znane,
wywołaŁwParyżu sensację: książę, słynący z wielkiej fortuny, teraz zadziwiał swą
szczodrobliwością.
Zbliżenie między starym księciem i młodą kobietą składano na karb rozwiązłości,
charakterystycznej dla bogatych starców. Przypuszczano wszystko,, wyjąwszy to, co było
prawdą.
Tymczasem ojcowskie uczucie dla Małgorzaty miało źródło tak czyste, że wszelkie
stosunki poza tymi, które płynął z serca, były w jego oczach kazirodztwem. Nigdy nie
powiedział w jej obecności słowa, którego nie mogłaby usłyszeć jego córka.
Dalecy jesteśmy od myśli, aby spodziewać się po naszej bohaterce czegoś więcej, niż
było w istocie. Powiemy tylko, że dopóki przebywała w Bagne'res, obietnica, jaką dała
księciu, nie była trudna do spełnienia i została dotrzymana. Ale po powrocie do Paryża
dziewczynie, przywykłej do urozmaiconego życia, do balów, a czasem nawet orgii, zaczęło
się wydawać, że umrze z nudów w samotności, przerywanej jedynie wizytami księcia. I
wspomnienia dawnego życia zaczęły ożywać w jej umyśle i sercu.
Dodajmy, że Małgorzata wróciła z podróży piękniejsza niż kiedykolwiek, że miała
dwadzieścia lat i nie choroba, uśpiona, lecz nie pokonana, podsycała w niej ciągle owe
gorączkowe żądze, które prawie zawsze są wynikiem chorób płucnych.
Tak więc ogromną boleść odczuł książę tego dnia, gdy jego znajomi, bez ustanku
czyhający na jakiś gorszący wybryk ze strony młodej kobiety, przyszli mu powiedzieć i
Strona 11
udowodnić, że w godzinach, kiedy była pewna, iż on jej nie odwiedzi, przyjmowała wizyty,
które czasem przeciągały się do następnego dnia.
Po pierwszych pytaniach księcia Małgorzata przyznała się do wszystkiego, po czym
bez żadnej ubocznej myśli poradziła mu, aby przestał się nią zajmować, gdyż nie czuje się
zdolna dotrzymać podjętych zobowiązań i nie chce korzystać z dobrodziejstwa człowieka,
którego oszukuje.
Książę nie pokazywał się przez cały tydzień - to było wszystko, na co mógł się
zdobyć. Ósmego dnia wrócił do Małgorzaty, zaczął ją błagać o łaskę, godząc się na to, by
była taka, jak jest, byle tylko mógł ją widywać, i zaklinał się na własne życie, że nikt nie
zrobi jej żadnego wyrzutu.
Oto jak przedstawiały się sprawy w trzy miesiące po powrocie Małgorzaty, a więc w
listopadzie albo grudniu 1842 roku.
Strona 12
III
Szesnastego marca, o pierwszej po południu udałem się na ulicę d'Antin.
Już w bramie słychać było wołania licytatorów.
W mieszkaniu zastałem mnóstwo ciekawych.
Znajdowały się tu wszystkie znakomitości półświatka. Kilka wielkich dam
lustrowało je ukradkiem, korzystając i tym razem z pretekstu, jakim była licytacja, aby móc
się przyjrzeć z bliska kobietom, których nie miały nigdy sposobności spotkać, a którym w
skrytości ducha zazdrościły może łatwych rozkoszy.
Księżna F. ocierała się o pannę A, jedną z najbardziej nieszczęśliwych spośród
współczesnych kurtyzan. Markiza T. wahała się, czy ma kupić mebel, który właśnie
licytowała pani D, najelegantsza i najsławniejsza żona wiarołomna naszych czasów. Książę
Y, ten sam, co to w mniemaniu Madrytu rujnuje się w Paryżu, a w mniemaniu Paryża
rujnuje się w Madrycie, w rzeczywistości zaś nie wydaje nawet całości swych dochodów,
rozmawia z panią M, jedną z najdowcipniejszych naszych gawędziarek, która raczy od
czasu do czasu zapisać to, co opowiada i podpisać, to co pisze. Jednocześnie książę Y.
zamienia poufałe spojrzenia z panią N., pięknością spacerującą zazwyczaj po Polach
Elizejskich, prawie zawsze ubraną w róż i błękit, posiadaczką wozu ciągnionego przez dwa
czarne konie, które Tony sprzedał jej za dziesięć tysięcy franków i... za które zapłaciła.
Wreszcie pannaR., która samym tylko talentem zarabia dwa razy tyle, ile wynosi posag pań
z towarzystwa i trzy razy tyle, ile inne zarabiają na swych amorach, raczyła mimo zimna
przybyć dla kilku sprawunków i wcale nie była tą, na którą najmniej spoglądano.
Moglibyśmy wymieniać inicjały wielu jeszcze osób zebranych w salonie
apartamentu, wielce zdziwionych tym, że znalazły się pod jednym dachem, ale nie chcemy
nużyć czytelnika.
Powiedzmy tylko, że wszyscy byli w świetnym humorze i że wśród obecnych tu
kobiet wiele znalazło się takich, które niegdyś znały zmarłą, a teraz zdawały się w ogóle jej
nie pamiętać.
Śmiano się głośno. Licytatorzy przekrzykiwali się nawzajem, kupcy, rozparci w
ławach ustawionych przed stołami, na próżno domagali się ciszy, aby móc spokojnie
załatwić swe sprawy. Nigdy żadne zebranie nie było bardziej różnobarwne ani bardziej
hałaśliwe.
Przesuwałem się skromnie wśród tego rozgardiaszu, trawiony smutkiem na myśl, że
biedna istota, której meble sprzedawano na opłacenie długów, zgasła w sąsiednim pokoju.
Strona 13
Przyszedłszy raczej po to, aby obserwować, niż aby kupować, patrzyłem na wierzycieli,
których twarze rozjaśniały się, ilekroć jakiś przedmiot osiągał cenę, jakiej się nie
spodziewali.
Uczciwi ludzie, którzy od niedawna spekulowali na prostytucji kobiet zarabiając na
niej sto procent, a w ostatnich chwilach nękali ją pozwami sądowymi - teraz, po jej śmierci,
przybyli po to, aby zebrać owoce swych szacownych kalkulacji i odsetki haniebnego
kredytu.
Jednakże wiele racji mieli starożytni, czyniąc jednego boga patronem kupców i
złodziei!
Suknie, kaszmiry, klejnoty rozchwytywano z niewiarygodną szybkością. Czekałem,
jako że nic mi nie odpowiadało.
Nagle usłyszałem:
- Książka, świetnie oprawiona, o złoconych brzegach, zatytułowana Manon Lescaut.
Na pierwszej stronie jest jakiś napis. Dziesięć franków.
- Dwanaście - odezwał się jakiś głos po dłuższej chwili milczenia.
- Piętnaście - powiedziałem, nie wiedząc dlaczego. Chyba ze względu na ów “jakiś
napis”.
- Piętnaście - powtórzył licytator.
- Trzydzieści - rzucił pierwszy nabywca tonem, który zdawał się prowokować do
podwyższenia stawki.
Zanosiło się na walkę.
- Trzydzieści pięć! - wykrzyknąłem tym samym tonem.
- Czterdzieści.
- Pięćdziesiąt.
- Sześćdziesiąt.
- Sto.
Wyznam, że gdyby mi chodziło o efekt, zwycięstwo moje byłoby całkowite, po
ostatnim bowiem zawołaniu zapadło imponujące milczenie: patrzano na mnie, chcąc jakby
dociec, kim jest jegomość tak bardzo zdecydowany posiąść licytowany tom.
Akcent brzmiący w moim głosie przekonał, zdaje się, mego antagonistę. Wolał
wycofać się z walki, której jedynym skutkiem byłoby wymuszenie na mnie
dziesięciokrotnej ceny książki. Skłoniwszy się, rzekł uprzejmie, choć nieco zbyt późno:
- Ustępuję panu.
Ponieważ nie odezwał się nikt więcej, książka została mi przyznana.
Strona 14
Obawiając się nowego aktu zawziętości, która może połechtałaby moją miłość
własną, ale na pewno uderzyłaby mnie po kieszeni, poleciłem zanotować moje nazwisko i
odłożyć książkę, po czym wyszedłem na ulicę. Musiałem dać wiele do myślenia świadkom
tej sceny, którzy prawdopodobnie zastanawiali się, dlaczego zapłaciłem sto franków za to,
co można kupić wszędzie za dziesięć albo najwyżej dwadzieścia franków.
W godzinę później posłałem po książkę.
Na pierwszej stronie widniała dedykacja napisana wytwornym charakterem pisma.
Ten, który książkę ofiarował, napisał kilka słów:
Manon Małgorzacie - Pokora.
Podpisany był: Armand Duval.
Co znaczyło słowo “Pokora”?
Czy za pośrednictwem owego Armanda Duvala Manon przyznawała Małgorzacie
wyższość w przedmiocie rozpusty czy też serca?
Druga wersja wydawała się bardziej prawdopodobna, gdyż pierwsza byłaby tylko
wyrazem impertynenckiej szczerości, którego Małgorzata na pewno by nie przyjęła,
cokolwiek by myślała o sobie samej.
Znowu wyszedłem na miasto, do książki zaś wróciłem dopiero wieczorem, kładąc się
do łóżka.
Zapewne Manon Lescaut jest wzruszającą historią, której żaden szczegół nie jest mi
znany, a przecież ilekroć książka ta nawija mi się pod rękę, sympatia moja popycha mnie
ku niej, otwieram ją i po raz setny przeżywam dzieje bohaterki księdza Pre'vost. Otóż
bohaterka ta jest tak prawdziwa, że wydaje mi się, jakbym ją znał osobiście. W owych
okolicznościach owo porównanie Manon z Małgorzatą nadawało lekturze nieoczekiwany
urok, moja pobłażliwość zabarwiałą się litością, prawie miłością dla biednej dziewczyny, po
której odziedziczyłem ten tom. Manon umarła wprawdzie na pustyni, niemniej jednak w
ramionach mężczyzny, który ją kochał całą mocą duszy, który po jej śmierci wykopał jej
mogiłę, zrosił ją swymi łzami i wraz z kochanką pochował swe serce. Gdy tymczasem
Małgorzata, grzesznica podobnie jak Manon i jak tamta, być może, nawrócona, umarła
wśród zbytku, jeśli wierzyć temu, co widziałem, niemniej jednak w pustyni uczuć, bardziej
jałowej, bardziej niezmierzonej, bardziej bezlitosnej niż pustynia, w której pochowana
została Manon.
Albowiem, jak dowiedziałem się później od przyjaciół, którym znane były
okoliczności schyłku jej życia, Małgorzata nie dostąpiła żadnej pociechy w ciągu
dwumiesięcznej powolnej i bolesnej agonii.
Strona 15
Od Manon i Małgorzaty myśl moja przeniosła się na te, które znałem, które na
moich oczach, śpiewając, zdążały, to przynajmniej należy się nad nimi litować. Litujcie się
nad ślepcem,, który nigdy nie widział światła dziennego, nad głuchym, który nigdy nie
słyszał głosów przyrody, nad niemym, którego dusza nigdy nie mogła się wypowiedzieć, a
nie chcecie, pod fałszywym pretekstem wstydu, litować się nad ślepotą serca, nad głuchotą
duszy, nad niemotą świadomości, które przyprawiają o szaleństwo nieszczęśliwą kobietę i
odbierają jej zdolność widzenia dobra, słyszenia Pana i mówienia czystym językiem miłości
i wiary.
Hugo napisał Marion Delorme, Musset - Bernerettę, Aleksander Dumas - Fernandę,
myśliciele i poeci wszystkich czasów składali kurtyzanie w ofierze swe miłosierdzie,
niekiedy zaś wielki człowiek rehabilitował je mocą swej miłości czy nawet prestiżem
swojego nazwiska. Jeśli wspominam o tym, to tylko dlatego, że wśród moich czytelników
wielu może jest takich, którzy gotowi są odrzucić tę książkę z obawy, by nie zetknąć się w
niej z pochwałą rozpusty i prostytucji, obawy w dodatku uzasadnionej może wiekiem
autora. Ci, którzy tak myślą, są w błędzie i jeśli powstrzymuje ich jedynie ta obawa, to
niechaj czytają dalej.
Wyznaję po prostu zasadę, że przed kobietą, której wychowanie nie zaszczepiło
poczucia dobra, Bóg, aby ją ku dobru skierować, odsłania dwie ścieżki: cierpienia i miłości.
Są to ścieżki trudne: te, które na nią wstępują, ranią sobie stopy, rozdzierają ręce, ale
równocześnie zostawiają na przydrożnych jeżynach szych rozpusty i dochodzą do celu w
owym stanie nagości, której nie należy się wstydzić w obliczu pana.
Ci, którzy spotykają owe śmiałe podróżniczki, winni podtrzymywać je i powiedzieć
wszystkim, że je spotkali, albowiem głosząc to wskazują drogę.
Nie chodzi o to, aby u wrót życia postawić dwa słupy, z którego jeden byłby
opatrzony napisem: “Droga dobrego”, a drugi ostrzeżeniem: “Droga złego”, i aby
wszystkim zbliżającym się do nich mówić: “Wybierajcie.” Trzeba, jak to uczynił Chrystus,
wskazywać przejścia, które tych, co dali się skusić na wstępie, prowadziłyby z drogi zła na
drogę dobra. Nade wszystko zaś początki tych dróg nie powinny być zbyt bolesne ani
wydawać się zbyt niedostępne.
Chrześcijaństwo swą cudowną przypowieścią o synu marnotrawnym uczy nas
wyrozumiałości i przebaczenia. Jezus był pełen miłości dla ludzi targanych namiętnościami
i rany ich potrafił leczyć balsamem wydobytym z tych ran. I tak mówił Magdalenie: “Będzie
ci wiele odpuszczone, bo wiele kochałaś.” Było to wielkoduszne wybaczenie, budzące
cudowną wiarę.
Strona 16
Dlaczego mielibyśmy być bardziej surowi niż Chrystus? Dlaczego, trzymając się
uparcie opinii tego świata, który swą siłę chce upozorować bewzględnością, mielibyśmy
odtrącać dusze krwawiące, wyczekujące jedynie przyjaznej ręki, która by opatrzyła ich rany
i uzdrowiła ich serca?
Zwracam się do mojego pokolenia, do tych, którzy odrzucili teorie Viltaire'a do tych,
którzy jak ja rozumieją, że ludzkość jest od piętnastu lat ożywiona jednym z najśmielszych
porywów. Odzyskaliśmy na zawsze szacunek dla świętości, i jeśli świat nie jest jeszcze
dobry, to w każdym razie staje się coraz lepszy. Wszystkich ludzi światłych łączy wysiłek
zmierzający do tego samego celu i wola służenia tej samej zasadzie: bądźmy wszyscy
dobrzy, bądźmy młodzi, bądźmy prawdomówni! Zło jest tylko próżnością, bądźmy dumni z
dobroci, a przede wszystkim nie traćmy nadziei. Nie gardźmy kobietą, która nie jest ani
matką, ani siostrą, ani córką, ani żoną. Nie ograniczajmy czasu do kręgu rodziny, nie
sprowadzajmy wyrozumiałości do egoizmu. Ponieważ niebo raduje się bardziej skruchą
jednego grzesznika niż stu sprawiedliwych, którzy nigdy nie grzeszyli, spróbujmy uratować
niebo. Może nam odpłacić z nawiązką. Uczmy się rozdawać jałomużnę przebaczenia tym,
których zgubiły pożądania ziemskie, a których ocali być może nadzieja boska. Jak mówią
poczciwe staruszki, gdy podsuwają nam lekarstwa domowej roboty: jeżeli to nawet nie
pomoże, to na pewno nie zaszkodzi.
Oczywiście, chęć wysnucia wielkich wniosków z małej sprawy może wydać się
zuchwalstwem z mojej strony. Jednakże należę do tych, którzy sądzą, że wielkie mieści się
w małym. Dziecko jest małe, a przecież nosi w sobie człowieka. Mózg jest niewielki, a
zawiera w sobie myśl. Oko jest tylko punktem, a ogarnia mile.
Strona 17
IV
Licytacja, która po dwóch dniach była całkowicie zakończona, dała sto pięćdziesiąt
tysięcy franków. Wierzyciele podzielili między siebie dwie trzecie, a rodzina, złożona z
siostry i małego siostrzeńca, odziedziczyła resztę. Siostra zrobiła wielkie oczy, gdy
notariusz zawiadomił ją, że dziedziczy pięćdziesiąt tysięcy franków.
Sześć czy siedem lat minęło od chwili, kiedy ta młoda dziewczyna ostatni raz
widziała siostrę, która zniknęła pewnego dnia i przez cały ten czas nie dawała o sobie znaku
życia.
Ruszyła więc spiesznie do paryża i wielkie było zdziwienie tych, co znali Małgorzatę,
gdy zobaczyli jej spadkobierczynię, rosłą i piękną dziewczynę wiejską, która nigdy nie
opuściła swojej wsi. Fortuna spadła na nią tak nagle, że nie zastanawiała się nawet, z
jakiego pochodzi źródła. Jak mi powiedziano później, wróciła do swojej wsi,
wynagrodziwszy sobie wielki smutek po śmierci siostry lokatą kapitału na cztery i pół
procent.
Okoliczności te, które przez pewien czas zaprzątały uwagę Paryża - siedliska
skandalu - tonęły już w zapomnieniu i sam już prawie nie pamiętałem, jaki był mój
współudział w wypadkach, gdy zdarzył się incydent, który pozwolił mi poznać całe życie
Małgorzaty i odsłonił szczegóły tak wzruszające, że przyszła mi chęć napisania niniejszej
historii.
Od trzech czy czterech dni apartament, ogołocony z mebli, był już do wynajęcia, gdy
u moich drzwi rozległ się dzwonek.
Służący albo raczej odźwierny, który mi usługiwał, otworzył i przyniósł mi kartkę
wizytową, mówiąc, że ten, który mu ją wręczył, pragnie ze mną rozmawiać. Rzuciłem
okiem na kartkę i przeczytałem dwa słowa: “Armand Duval”. Nazwisko wydało mi się
znajome i przypomniałem sobie pierwszą stronę egzemplarza Manon Lescaut.
Czego mógł chcieć ode mnie osobnik, który podarował tę książkę Małgorzacie?
Kazałem natychmiast wprowadzić przybysza.
Stanął przede mną jasnowłosy, wysoki, blady, w stroju podróżnym, który chyba
nosił od szeregu dni i którego nawet nie oczyścił po przybyciu do Paryża, był bowiem cały
okryty kurzem.
Pan Duval nie usiłował zataić swego wzruszenia. Ze łzami w oczach i drżeniem w
głosie zwrócił się do mnie:
Strona 18
- Panie, zechce mi pan wybaczyć moją wizytę i strój. Ale pomijając już to, że między
młodymi ludźmi zbędne są wszelkie ceremonie, chciałem rak bardzo zobaczyć pana jeszcze
dzisiaj, że nie zajechałem nawet do hotelu, dokąd wysłałem swoje bagaże. Przybiegłem do
pana w obawie, że mimo wczesnej godziny nie zastanę pana w domu.
Poprosiłem żeby usiadł przy kominku, co też uczynił natychmiast. Wyciągnął z
kieszeni chusteczkę i przez chwilę ukrył w niej twarz.
- Nie pojmuje pan na pewno - podjął Duval ze smutnym westchnieniem - czego chce
od pana nieznajomy gość p tej godzinie, w takim stroju i tak poruszony jak ja. Otóż
przychodzę po prostu, aby prosić pana o wyświadczenie mi wielkiej przysługi.
- Słucham pana, jestem do pańskiej dyspozycji.
- Był pan obecny przy licytacji majątku Małgorzaty Gautier?
Wzruszenie, nad którym młody człowiek zapanował przez chwilę, okazało się
silniejsze od niego i musiał podnieść ręce do oczu.
- Wydaję się chyba panu śmieszny, proszę mi także to wybaczyć i uwierzyć, że nigdy
nie zapomnę cierpliwości, z jaką pan raczy mnie słuchać.
- Jeżeli przysługa, jaką rzekomo mogę panu wyświadczyć, może choć trochę
zmniejszyć pańskie zmartwienie, proszę szybko powiedzieć, czym mogę panu służyć, a
przekona się pan, że uczynię to z prawdziwą przyjemnością.
Boleść Duvala budziła sympatię i mimo woli chciałem mu w jakiś sposób pomóc.
- Czy kupił pan coś na licytacji majątku Małgorzaty?
- Tak, książkę.
- Manon Lescaut?
- Tak jest.
- Ma pan jeszcze tę książkę?
- Jest w mojej sypialni.
Usłyszwszy tę wiadomość, Armand Duval odczuł jakby wielką ulgę i jął mi
dziękować tak, jak gdybym oddał mu przysługę już samym faktem posiadania książki.
Wstałem, poszedłem do mego pokoju po egzemplarz i wręczyłem mu go.
- To właśnie to - rzekł patrząc na dedykację i wertując książkę - właśnie to.
I dwie łzy spłynęły na kartki.
- A więc - powiedział podnosząc głowę i nie próbując nawet ukryć przede mną, że
płacze - czy bardzo panu zależy na tek książce?
- Dlaczego pan o to pyta?
- Bo chcę pana prosić o odstąpienie mi jej.
Strona 19
- Wybaczy mi pan ciekawość - odrzekłem. - To pan dał ją Małgorzacie Gautier?
- Tak, ja.
- Książka należy do pana, proszę ją wziąć. Jestem szczęśliwy, że mogę ją panu
oddać.
- Ależ - Duval był zakłopotany - wolno mi chyba zwrócić panu należność, którą pan
za nią zapłacił?
- Pozwoli pan, że mu ją ofiaruję. Cena jednej książki na takiej licytacji to bagatelka.
Nie pamiętam już, ile za nią zapłaciłem.
- Zapłacił pan sto franków.
- To prawda - z kolei ja byłem zakłopotany. - Skąd pan o tym wie?
- To zupełnie proste. Wybierałem się do Paryża z tym, aby zdążyć jeszcze na licytację
majątku Małgorzaty, a przybyłem dopiero dziś rano. Chciałem koniecznie zdobyć jakiś
przedmiot, który był jej własnością, pobiegłem więc do komisarza licytacji i poprosiłem go
o pokazanie mi listy sprzedanych przedmiotów i nazwisk nabywców. Stwierdziłem, że tę
książkę kupił pan i postanowiłem prosić pana o odstąpienie mi jej, jakkolwiek cena, którą
pan zapłacił, wzbudziła we mnie obawę, czy i pan nie wiąże z posiadaniem tego tomu
jakichś osobistych wspomnień.
Uspokoiłem go natychmiast.
- Znałem pannę Gautier jedynie z widzenia. Jej śmierć zrobiła na mnie wrażenie,
jakie sprawia na młodym człowieku śmierć pięknej kobiety, którą miał przyjemność
spotykać. Chciałem kupić coś na licytacji i uparłem się, aby zdobyć ten tom, nie wiem
zresztą dlaczego. Chyba dlatego, ażeby rozwścieczyć pewnego pana, który również uparł
się, aby posiadać tę książkę i zdawał się mnie prowokować. Powtarzam więc, książka jest
do pańskiej dyspozycji i jeszcze raz proszę ją przyjąć z moich rąk, nie tak jak ja, który
otrzymałem ją z rąk licytatora. Oby stała się zadatkiem dłuższej znajomości i bardziej
zażyłych stosunków między nami.
- Zgoda - rzekł Armand ściskając mi dłoń. - Przyjmuję i będę panu wdzięczny do
końca życia.
Chciałem wybadać Armanda co do jego stosunku do Małgorzaty, gdyż dedykacja na
karcie tytułowej, podróż młodzieńca, jego pragnienie zdobycia egzemplarza podniecały
moją ciekawość. Jednakże bałem się, że wypytując mojego gościa uczynię wrażenie,
jakbym odrzucił jego pieniądze jedynie po to, aby zyskać prawo mieszania się w jego
sprawy.
Ale on odgadł moje życzenia, gdyż powiedział:
Strona 20
- Czy pan czytał tę książkę?
- Od deski do deski.
- Co pan sobie pomyślał o dwóch wierszach napisanych przeze mnie?
- Pojąłem od razu, że w oczach pana biedna dziewczyna, której pan dał tę książkę,
wyrasta ponad pospolitą miarę, bo przecież nie chciałem się dopatrywać w tych wierszach
jedynie banalnego komplementu.
- I miał pan rację. Ta dziewczyna była chyba aniołem. Proszę, niech pan przeczyta
ten list.
I podał mi kartkę, która była chyba czytana wiele razy.
Oto co zawierał ten list:
Mój drogi Armandzie, otrzymałam list od pana. Jest pan wciąż dla mnie dobry i
dziękuję za to Bogu. Tak, przyjacielu, jestem chora, a choroba moja jest jedną z tych, które
nie znają litości. Jednakże troska, jaką mi pan jeszcze okazuje, znacznie zmniejsza moje
cierpienia. Nie będę chyba żyła tak długo, aby mieć jeszcze szczęście uściśnięcia ręki, która
napisała serdeczny list, otrzymany przed chwilą. Słowa jego uleczyłyby mnie, gdyby coś
jeszcze mogło mnie uleczyć. Nie ujrzę pana, bo jestem bardzo bliska śmierci i dzielą nas
setki mil. Biedny mój przyjacielu, dawna pańska Małgorzata bardzo się zmieniła i może
będzie lepiej, jeśli pan już nigdy jej nie zobaczy, niż miałby pan ją zobaczyć taką, jaka teraz
jest. Pyta mnie pan, czy wybaczam panu. Och, z całego serca, mój przyjacielu, bo krzywda,
którą pan chciał mi wyrządzić, była jedynie dowodem miłości, jaką pan żywił do mnie. Leżę
w łóżku od miesiąca i tak bardzo zależy mi na szacunku pana, że dzień po dniu prowadzę
dziennik mego życia, od chwili kiedyśmy się rozstali, do chwili kiedy nie będę już miała siły
pisać.
Jeżeli się pan naprawdę mną interesuje, Armandzie, to proszę, niech pan po swoim
powrocie pójdzie do Julii Duprat. Ona wręczy panu ten dziennik. Znajdzie pan tu
przyczynę i wytłumaczenie tego, co zaszło między nami. Julia jest dobra dla mnie, często
rozmawiamy o panu. Była przy mnie, kiedy nadszedł list pana. Czytając go, płakałyśmy
obydwie.
Na wypadek gdyby pan nie dał znać o sobie, poleciłam Julii przekazać te panu
papiery zaraz po przybyciu pana do Francji. Niech mi pan za to nie dziękuje. Codzienne
nawroty do jedynych szczęśliwych momentów mego życia pokrzepiają mnie niezmiernie.
Może pan znajdzie w tej lekturze usprawiedliwienie przeszłości, ja znajduję w tym trwałą
ulgę.