9201
Szczegóły |
Tytuł |
9201 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9201 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9201 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9201 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Desmond Bagley
HURAGAN
Prze�o�y� Jerzy �ebrowski
1
I
Samolot typu Super-Constellation lecia� przy dobrej pogodzie na p�nocny wsch�d, pozostawiaj�c za sob� rozrzucone �ukiem na tym morzu zielone wyspy, kt�re zwano Ma�ymi Antylami, gdzie� za grub� lini� widocznego nad Atlantykiem horyzontu czeka�o przeznaczenie: niebezpieczne rendez-vous w�jachcie na p�noc od r�wnika, w�tej cz�ci Atlantyku, kt�ra jest mi�dzy P�nocn� Afryk� a�Po�udniow� Ameryk�, komandor porucznik Hansen, nie zna� tak naprawd� do miejsca spotkania, nie wiedzia� tak�e, kiedy tam dotrze. Jedynie rozkazy siedz�cego za nim cywila. Bra� ju� udzia� w�wielu podobnych misjach i�wiedzia�, czego od niego oczekuj�, odpr�y� si� wi�c w�fotelu i�pozostawi� prowadzenie Korganowi, swemu drugiemu pilotowi. Komandor porucznik s�u�y� od ponad dwunastu lat w�marynarce Stan�w Zjednoczonych p�acono mu za to sze��set sze��dziesi�t dolar�w miesi�cznie stanowczo za ma�o, bior�c pod uwag� prac�, kt�r� wykonywa�.
By� to jeden z�najpi�kniejszych, jakie kiedykolwiek skonstruowano obs�ugiwa� niegdy� z�dum� komercyjne szlaki nad p�nocnym Atlantykiem, dop�ki nie usun�y go w�cie� szybsze odrzutowce i�odszed� w�odstawk� do czasu, a� okaza� si� przydatny a�teraz nosi� insygnia marynarki Stan�w Zjednoczonych, wydawa� si� bardziej sfatygowany ni� przystoi wojskowej maszynie kraw�dzie skrzyde� mia� wkl�ni�te i�powyginane, umieszczany na dziobie emblemat w�postaci uskrzydlonej chmury zniszczony i�wytarty - ale samolot ten mia� na swym wi�cej specjalnych misji ni� jego pilot, nic wi�c dziwnego, �e by� nie do zu�ycia.
Wyatt spojrza� na niebo nad horyzontem i�zobaczy� na bladym niebie pierwsze nik�e pasemka pierzastych chmur.
Pstrykn�� palcem i�odezwa� si�:
- Chyba si� podnosi, Dave. Masz jakie� nowe rozkazy?
W s�uchawkach rozleg� si� zag�uszony trzaskami g�os:
- Sprawdz� odczyt.
Hansen skrzy�owa� r�ce na brzuchu, patrz�c na gromadz�ce si� w�g�rze chmury. Niekt�rym oficerom marynarki by�oby mo�e nie w�smak, �e musz� s�ucha� rozkaz�w cywila, a�zw�aszcza kogo�, - kto nie jest nawet Amerykaninem, ale Hansenowi to nie przeszkadza�o. W�tej robocie nie mia�a �adnego znaczenia czyja� pozycja czy narodowo��. Liczy�o si� jedynie, aby ludzie, z�kt�rymi lecisz, byli kompetentni i�nie nara�ali ci� na �mier� - w�miar� swoich mo�liwo�ci
Za kabin� za�ogi znajdowa�o si� obszerne pomieszczenie, w�kt�rym dawniej pasa�erowie pierwszej klasy popijali bourbona i�flirtowali ze stewardesami. Teraz by�o ono pe�ne sprz�tu i�luda. Od �ciany do �ciany pi�trzy�y si� konsole urz�dze� telemetrycznych, tworz�c wystaj�ce cyple i�wysepki, tak wi�c dla trzech ludzi, wci�ni�tych w�ten elektroniczny labirynt, pozostawa�o bardzo niewiele miejsca.
David Wyatt obr�ci� si� na ruchomym krze�le, uderzaj�c silnie kolanem o�kraw�d� konsoli du�ego radaru. Skrzywiwszy si� pomy�la�, �e ju� nigdy si� tego nie nauczy, po czym potar� kolano d�oni� i�w��czy� odbiornik. Wielki ekran o�y�, otaczaj�c go tajemnicz� zielon� po�wiat�. Przygl�da� mu si� z�zawodowym zainteresowaniem. Zrobiwszy par� notatek odszuka� w�torbie jakie� papiery, a�potem wsta� i�ruszy� w�kierunku kabiny za�ogi.
Poklepa� Hansena po ramieniu, unosz�c kciuk w�uspokajaj�cym ge�cie, po czym spojrza� przed siebie. Jedwabiste pasma szybuj�cych wysoko cirrus�w pow�drowa�y ku g�rze, ust�puj�c miejsca nad horyzontem ni�szej warstwie g�adkich cirrostratus�w. Wiedzia�, �e tu� nad wypuk�� kraw�dzi� Ziemi kryj� si� ci�kie i�gro�ne nimbostratusy - zwiastuny deszczu. Spojrza� na Hansena.
- To jest to - oznajmi� z�u�miechem.
- Nie ma powodu, �eby si� tak cholernie cieszy� - odburkn�� Hansen.
Wyatt podsun�� mu niewielki plik zdj��.
- Tak to wygl�da z�g�ry.
Hansen przejrza� niewyra�ne, zasmu�one fotografie, kt�re przekaza� na Ziemi� satelita meteorologiczny.
- Z�Tirosa IX?
- W�a�nie.
- Robi� post�py. S� ca�kiem dobre - stwierdzi� Hansen. Por�wna� wielko�� bia�ej plamy ze skal� na brzegu zdj�cia. - Nie jest zbyt du�y. Dzi�ki Bogu.
- Wielko�� si� nie liczy - powiedzia� Wyatt. - Wa�ny jest gradient ci�nienia. Dobrze o�tym wiesz. Dlatego tu jeste�my.
- S� jakie� zmiany w�programie?
Wyatt pokr�ci� g�ow�.
- To, co zwykle. Wchodzimy z�wiatrem odwrotnie do ruchu wskaz�wek zegara, podlatuj�c coraz bli�ej. Potem, gdy dotrzemy do kwadrantu po�udniowo-zachodniego, kierujemy si� do �rodka.
Hansen podrapa� si� po policzku.
- Postaraj si� zrobi� wszystkie pomiary za jednym razem. Nie chc� tego powtarza�. - Skin�� g�ow� za siebie. - Mam nadziej�, �e tw�j sprz�t spisze si� lepiej ni� ostatnio.
- Ja tak�e - odpar� Wyatt z�grymasem na twarzy.
Machn�� beztrosko r�k� i�wr�ci� na ty� maszyny, by sprawdzi� odczyt du�ego radaru. Wszystko by�o jak zwykle, bez �adnych anomalii. Mieli przed sob� jedynie typowe niebezpiecze�stwa. Rzuci� okiem na dw�ch podleg�ych mu ludzi. Obaj byli oficerami marynarki, do�wiadczonymi specjalistami, kt�rzy znali obs�ugiwany sprz�t. Obaj brali ju� udzia� w�podobnych misjach i�wiedzieli, czego si� spodziewa�. Sprawdzali w�a�nie pasy bezpiecze�stwa, aby si� upewni�, czy nie b�d� ich ociera�, gdy zostan� nagle napr�one.
Wyatt wr�ci� na swoje miejsce i�przypi�� si� do fotela. Kiedy zatrzasn�� d�wigni�, kt�ra blokowa�a jego obroty, przyzna� wreszcie w�duchu, �e si� boi. Na tym etapie operacji zawsze odczuwa� strach - wi�kszy, by� tego pewien, ni� ktokolwiek na pok�adzie. Wiedzia� bowiem o�huraganach wi�cej nawet ni� Hansen. Zajmowa� si� nimi zawodowo, stanowi�y jego �yciow� pasj� i�zna� niszczycielska si�� wiatru, kt�ry mia� wkr�tce zaatakowa� samolot, pr�buj�c go rozbi�. Pojawi�o si� te� co� jeszcze, pewien nowy element. Od chwili, gdy na Cap Sarrat zobaczy� na zdj�ciach satelitarnych bia�� plam�, mia� wra�enie, �e zbli�a si� huragan o�wyj�tkowej sile. Nie by�o to co�, co m�g�by podda� analizie czy przela� na papier w�postaci beznami�tnych symboli i�formu� nauk meteorologicznych, a�jedynie wyra�ne przeczucie.
Tym razem ba� si� wi�c bardziej ni� zwykle.
Wzruszy� ramionami i�zabra� si� do pracy, gdy w�samolot uderzy� pierwszy s�aby podmuch wiatru. Zielona plama na ekranie radaru odpowiada�a dok�adnie tej ze zdj�� satelitarnych. Wyatt w��czy� urz�dzenie rejestruj�ce, kt�re zapisywa�o wszystkie dane na zwini�tym pasku plastikowej ta�my magnetycznej, aby g��wny komputer skorelowa� je z�maj�cymi wkr�tce nap�yn�� innymi informacjami.
Hansen wpatrywa� si� w�ciemno�� przed samolotem. Oleiste, czarne nimbostratusy k��bi�y si� w�podmuchach wiatru, grupuj�c si� ci�gle i�rozpadaj�c na strz�py. Hansen obdarzy� Morgana wymuszonym u�miechem.
- No to do roboty - powiedzia�, robi�c delikatny skr�t w�prawo.
Przepustnica znajdowa�a si� w�takiej pozycji, �e lec�c przy bezwietrznej pogodzie maszyna powinna by�a rozwija� czterysta dwadzie�cia kilometr�w na godzin� i�tyle wskazywa� miernik pr�dko�ci lotu, ale Hansen m�g�by si� za�o�y�, �e z�powodu wiej�cego od ty�u wiatru ich pr�dko�� wzgl�dem ziemi zbli�a�a si� do pi�ciuset kilometr�w na godzin�.
Na tym polega�a trudno�� jego pracy. Przyrz�dy nie dawa�y prawid�owego odczytu, a�nie by�o szans, �eby je skorygowa� spogl�daj�c na ziemi�, bo gdyby nawet rozst�pi�y si� chmury - co nigdy si� nie zdarza�o - przygl�danie si� jednostajnym przestworzom oceanu nie mia�o sensu.
Nagle samolot zacz�� spada� jak kamie�, porwany przez zst�puj�cy pr�d powietrza. Hansen boryka� si� ze sterami, obserwuj�c wiruj�c� w�szale�czym tempie strza�k� wysoko�ciomierza. Uda�o mu si� wyr�wna� lot, po czym skierowa� maszyn� ku g�rze, chc�c wr�ci� na poprzedni pu�ap. Zanim jednak poj��, co si� dzieje, samolot trafi� na r�wnie gwa�towny wst�puj�cy pr�d i�Hansen musia� pchn�� dr��ek steru do przodu, aby unikn�� spadku z�wierzcho�ka powietrznego komina.
Przez utwardzone szk�o widzia� w�b��kitnym �wietle b�yskawic niesiony ku g�rze deszcz i�grad. Spojrzawszy w�ty� zauwa�y� przy ko�c�wce skrzyd�a �wietlisty b�ysk w�kszta�cie roziskrzonej choinki i�zrozumia�, �e uderzy� w�nich piorun. Wiedzia� jednak r�wnie�, �e nie ma to znaczenia. W�metalu pozostanie jedynie ma�a dziurka, kt�r� zalutuj� mechanicy, i�nic wi�cej - je�li nie liczy� faktu, �e samolot i�wszystko, co si� w�nim znajdowa�o, zosta�o na�adowane napi�ciem kilku tysi�cy Volt�w, kt�rego trzeba b�dzie pozby� si� przy l�dowaniu.
Ostro�nie wprowadza� maszyn� coraz g��biej w�rejon burzy, lec�c po spiralnym kursie i�szukaj�c silniejszego wiatru. Pioruny uderza�y teraz niemal bez przerwy, a�trzaski bliskich wy�adowa� zag�usza�y ha�as silnik�w. Hansen w��czy� mikrofon pod brod� i�krzykn�� do mechanika pok�adowego:
- Meeker, wszystko w�porz�dku?
Meeker odpowiedzia� dopiero po d�u�szej chwili:
- Wszyst... rz�dku. - Po�owy zdania nie by�o s�ycha� z�powodu zak��ce�.
- Tak trzymaj! - krzykn�� Hansen i�zacz�� dokonywa� w�pami�ci oblicze�. Na podstawie zdj�cia satelitarnego szacowa� �rednic� obszaru huraganu na 480 kilometr�w, co dawa�oby w�obwodzie oko�o 1500 kilometr�w. Aby dotrze� do kwadrantu po�udniowo-zachodniego, gdzie wiatr by� najs�abszy i�sk�d da�oby si� najbezpieczniej wlecie� do �rodka, musia�by przeby� trzeci� cz�� drogi po okr�gu - powiedzmy, jakie� 370 kilometr�w. Wska�nik pr�dko�ci lotu ulega� teraz zbyt du�ym wahaniom, by m�g� si� na co� przyda�, ale z�do�wiadczenia ocenia� swoj� pr�dko�� wzgl�dem ziemi na nieco ponad 300 w�z��w - za��my, oko�o 560 kilometr�w na godzin�. Byli w rejonie burzy od prawie trzydziestu minut, pozostawa�o wi�c jeszcze p� godziny do miejsca, gdzie nale�a�o zmieni� kierunek.
Na czole pojawi�y mu si� krople potu.
Siedz�cy w�pomieszczeniu z�aparatur� Wyatt czu�, jak dostaje w�ko�� i�wiedzia�, �e kiedy wr�ci do Cap Sarrat i�zdejmie ubranie, zobaczy pr�gi w�miejscach, gdzie pasy wbija�y mu si� w�cia�o. Silne, funkcjonalne �wiat�o przygasa�o i�migota�o, gdy pioruny uderza�y w�samolot i�przeci��a�y chwilowo obwody. Wyatt mia� nadziej�, �e przyrz�dy wytrzymaj� ten nap�r.
Rzuci� okiem na pozosta�ych dw�ch m�czyzn. Smith siedzia� przygarbiony w�fotelu, wprawnym ko�ysaniem reaguj�c na przechy�y samolotu i�od czasu do czasu kr�ci� ga�k�. By� w�dobrej formie. Twarz Jablonsky�ego przybra�a zielonkaw� barw� i�Wyatt spostrzeg�, jak odwraca si� i�gwa�townie wymiotuje. Szybko si� jednak pozbiera� i�zaj�� swoj� robot�. Wyatt lekko si� u�miechn��.
Spojrza� na wmontowany w�pulpit zegar i�zacz�� liczy�. Kiedy skieruj� si� w�stron� centrum huraganu, b�d� musieli przelecie� nieco ponad sto sze��dziesi�t kilometr�w, aby dotrze� do jego �oka�, owego tajemniczego obszaru ciszy w�samym �rodku rozszala�ego �ywio�u. Napotkaj� gwa�towny boczny wiatr i�czeka ich ci�ki lot, kt�ry, jak ocenia� Wyatt, potrwa prawie trzy kwadranse. Potem jednak b�d� mogli troch� popr�nowa� i�z�apa� oddech, zanim zn�w rzuc� si� w�wir walki. Hansen poko�uje przez pi�tna�cie minut w�tej zdumiewaj�cej ciszy, gdy Wyatt b�dzie wykonywa� swoj� robot�. Wszyscy pomasuj� troch� obola�e cia�a i�przygotuj� si� do powrotnego lotu.
Od chwili, gdy skieruj� si� do centrum, zaczn� pracowa� wszystkie urz�dzenia, rejestruj�c ci�nienie powietrza, wilgotno��, temperatur� i�wszelkie inne parametry, kt�re pozwalaj� scharakteryzowa� najsilniejszy na �wiecie wiatr. A�przelatuj�c przez obszar huraganu zrzuc� co�, co Wyatt nazywa� na w�asny u�ytek ��adunkiem bomb�: nadzwyczaj skomplikowane zestawy urz�dze� pomiarowych, spuszczane w�rejon burzy. Niekt�re, zanim opadn�, ko�ysz� si� przez godzin� na wietrze, inne zlatuj� w�d� i�unosz� si� na wzburzonym morzu, jeszcze inne zanurzaj� si� na okre�lon� g��boko�� poni�ej poziomu fal. Wszystkie wysy�aj� jednak sygna�y radiowe, kt�re odbiera w�samolocie i�rejestruje na ta�mie skomplikowana aparatura odbiorcza.
Usiad� wygodnie w�fotelu i�zacz�� m�wi� do umieszczonego przy podbr�dku mikrofonu, kt�ry pod��czony by� do niewielkiego dyktafonu. Mia� nadziej�, �e ods�uchuj�c w�bazie nagranie zdo�a wy�uska� w�asny g�os z�kakofonii odg�os�w burzy.
P� godziny p�niej Hansen skierowa� maszyn� w�stron� centrum huraganu, daj�c Wyattowi znak brz�czykiem. Natychmiast odczu� r�nic� w�intensywno�ci si�y wiatru, kt�ry atakowa� samolot. Kakofoni� wzbogaci� nowy zestaw d�wi�k�w i�stery zacz�y reagowa� inaczej. Maszyna sta�a si� trudniejsza w�prowadzeniu przy wiej�cych z�boku wiatrach, kt�re, jak si� orientowa�, osi�ga�y zapewne pr�dko�� dwustu dziesi�ciu kilometr�w na godzin�. Samolot opada� w�d� i�szarpa�, a�Hansena rozbola�y r�ce od ci�g�ego korygowania lotu. �yrokompas dawno wysiad�, za� r�a busoli magnetycznej obraca�a si� gwa�townie pod czasz�.
Wyatt i�jego za�oga mieli pe�ne r�ce roboty. Og�uszeni zab�jczym ha�asem i�wstrz�sani niczym kostki do gry wewn�trz kubka, mimo wszystko nie przerywali pracy. Kapsu�y z�przyrz�dami zrzucano precyzyjnie w�regularnych odst�pach czasu, a�informacje, kt�re zaczyna�y one natychmiast przekazywa� drog� radiow�, rejestrowano na 32-�cie�kowych ta�mach o�szeroko�ci jednego cala. Smith i�Jablonsky czuwali nad nimi pieczo�owicie. W�przerwach mi�dzy zrzucaniem kapsu� Wyatt kontynuowa� nagrywanie na w�asnym magnetofonie dora�nych komentarzy. Zdawa� sobie spraw�, �e s� to subiektywne obserwacje, kt�rych nie wykorzysta do powa�nych analiz, chcia� jednak mie� je na prywatny u�ytek i�por�wna� potem z�danymi liczbowymi.
Nagle poczu� ulg�, s�ysz�c jak niemal w�jednej chwili wszystko ucich�o i�zrozumia�, �e znale�li si� w�oku cyklonu. Samolot przesta� szarpa� i�wydawa�o si�, �e p�ynie w�powietrzu. W�por�wnaniu z�odg�osami burzy ryk silnik�w brzmia� jak najbardziej koj�cy d�wi�k, jaki Wyatt kiedykolwiek s�ysza�. Sztywnymi palcami odpi�� pasy i�spyta�:
- Jak idzie?
Smith machn�� r�k�.
- Normalka. Z�czw�rki brak odczyt�w wilgotno�ci. Z�sz�stki nie ma temperatury powietrza, a�z si�demki temperatury morza. - Zrobi� skwaszon� min�.
- Tr�jka nawet nie pisn�a, a�obci��niki w�og�le nie zadzia�a�y.
- Niech je cholera! - zakl�� z�pasj� Wyatt. - Zawsze m�wi�em, �e ten system jest zbyt skomplikowany. A�jak u�pana, Jablonsky? Co z�bezpo�rednimi odczytami?
- U�mnie wszystko gra - odpar� Jablonsky.
- Oby tak dalej - stwierdzi� Wyatt. - Id� do kapitana.
Przeszed� do kabiny za�ogi, gdzie zasta� Hansena przy masowaniu ramion, podczas gdy Morgan pilotowa� samolot, kt�ry zatacza� ciasny kr�g. Wyatt u�miechn�� si� blado.
- Diabelskie nasienie - stwierdzi� Hansen. - Jak dla mnie, za du�o wra�e�. A�co u�ciebie?
- Typowe awarie, jak by�o do przewidzenia. Poza tym zawiod�y wszystkie obci��niki.
- A�czy kiedykolwiek dzia�a�y?
Wyatt sm�tnie si� u�miechn��.
- Troch� za du�o wymagam, prawda? - stwierdzi�. - Zrzucamy do morza w�samym centrum huraganu bardzo skomplikowany �adunek, aby osiad� na okre�lonej g��boko�ci. Nadaje on za pomoc� sonaru sygna�, kt�ry ma zosta� przechwycony przez r�wnie skomplikowane urz�dzenie na powierzchni, przekszta�cony w�fale radiowe i�przekazany do nas. W�tym �a�cuchu jest o�jedno ogniwo za du�o. Kiedy wr�c�, napisz� raport. Wrzucamy do morza zbyt du�o pieni�dzy, w�zamian za niewielkie zyski.
- Byle�my wr�cili - powiedzia� Hansen. - Najgorsze jeszcze przed nami. Nigdy dot�d nie spotka�em w�po�udniowo-zachodnim kwadrancie tak silnych wiatr�w, a�na p�nocy b�dzie bez por�wnania gorzej.
- Je�li chcesz, dalszy ci�g mo�emy sobie odpu�ci� - zaproponowa� Wyatt. - Mo�emy odlecie� tak samo, jak przylecieli�my.
- Zrobi�bym to, gdybym m�g� - odpar� bez ogr�dek Hansen. - Ale nie mamy paliwa, �eby znowu lecie� naoko�o. B�dziemy si� wi�c przedziera� najkr�tsz� drog� i�mo�esz zgodnie z�planem wyrzuci� reszt� �adunku; ale lot b�dzie piekielnie ci�ki. - Podni�s� wzrok. - To wyj�tkowo silny huragan, Dave.
- Wiem - odpar� rzeczowo Wyatt. - Daj zna�, kiedy b�dziesz got�w lecie� dalej. - Powiedziawszy to, wr�ci� do pomieszczenia z�aparatur�.
Brz�czyk odezwa� si� ju� po pi�ciu minutach i�Wyatt zda� sobie spraw�, �e Hansen jest naprawd� zdenerwowany, gdy� zwykle pozostawa� w�oku cyklonu o�wiele d�u�ej. Pospiesznie zamocowa� pasy i�napi�� mi�nie, aby odeprze� atak. Hansen mia� racj�: by� to wyj�tkowo pot�ny huragan, o�niewielkim zasi�gu, ale gro�ny i�bezlitosny. Wyatt zastanawia� si�, jaki gradient ci�nienia m�g� wywo�ywa� tak silne wiatry.
O ile to, przez co przechodzili wcze�niej, mo�na by nazwa� czy��cem, teraz prze�ywali istne piek�o. Ca�y szkielet samolotu trzeszcza� i�j�cza� z�b�lu pod ciosami, kt�re otrzymywa�. Poszycie zacz�o p�ka� w�kilkunastu miejscach i�Wyatt obawia� si� przez chwil�, �e tego ju� b�dzie za wiele, �e mimo specjalnego wzmocnienia skrzyd�a oderw� si�, a�kad�ub runie do wzburzonego morza. Dokucza� mu sp�ywaj�cy po szyi strumie� wody, zdo�a� jednak pozby� si� pozosta�ych kapsu�, wyrzucaj�c je, tak jak przedtem, w�precyzyjnie okre�lonych odst�pach czasu.
Hansen boryka� si� niemal przez godzin� z�pot�nym wiatrem i�w�a�nie w�chwili, gdy pomy�la�, �e d�u�ej, ju� tego nie zniesie, samolot zosta� wyrzucony z�chmur, wypluty z�nich w�taki spos�b, w�jaki cz�owiek wypluwa pestk� pomara�czy. Hansen da� znak Morganowi, by przej�� stery i, ca�kowicie wyczerpany, opad� na fotel.
Kiedy ataki wiatru os�ab�y, Wyatt zacz�� robi� bilans. Aparatura Jab�onskiego zosta�a w�po�owie uszkodzona, a�wskaz�wki przyrz�d�w znajdowa�y si� na zerze. Dzia�a�y na szcz�cie ta�my, wi�c nie wszystko by�o stracone. Raport Smitha okaza� si� jeszcze sm�tniejszy: tylko trzy spo�r�d kilkunastu kapsu� przekazywa�y sygna�y, a�i te zamilk�y nagle w�po�owie lotu, kiedy urz�dzenie rejestruj�ce zosta�o w�powodzi iskier dos�ownie wyrwane z�podstawy i�ta�my przesta�y pracowa�.
- Nic nie szkodzi - stwierdzi� filozoficznie Wyatt. - Przynajmniej my wyszli�my z�tego ca�o.
Jablonsky star� wod� z�powierzchni konsoli.
- To by�o cholernie nieprzyjemne. Jeszcze jeden taki lot i�poszukam sobie roboty na ziemi.
- Ja razem z�tob� - mrukn�� Smith.
Wyatt szeroko si� do nich u�miechn��.
- Ma�e szans�, �eby�cie trafili szybko na co� podobnego - oznajmi�. - To by� najgorszy huragan, jaki widzia�em w�czasie moich dwudziestu trzech wypraw.
Poszed� w�kierunku kabiny za�ogi, a�Jablonsky patrzy� w��lad za nim.
- Dwadzie�cia trzy wyprawy! Ten facet musi mie� �le w�g�owie. Ja mam limit dziesi�ciu lot�w; zosta�y mi ju� tylko dwa.
Smith potar� z�namys�em podbr�dek.
- Mo�e on szuka �mierci? No wiesz, aspekt psychologiczny i�tak dalej. A�mo�e to mi�o�nik huragan�w. Jedno jest pewne: ma charakter. Nigdy nie widzia�em, �eby kto� okazywa� tyle spokoju.
W kabinie za�ogi Hansen oznajmi� ze znu�eniem:
- Mam nadziej�, �e zdoby�e� wszystko, czego potrzebowa�e�. Nie chcia�bym zn�w przez to przechodzi�.
- Powinno nam wystarczy� - odpar� Wyatt. - Ale powiem ci na sto procent, gdy wr�cimy do domu. Kiedy to b�dzie?
- Za trzy godziny - odpar� Hansen.
Nagle w�r�wnomiernym huku maszyny nast�pi�a jaka� zmiana i�z lewego zewn�trznego silnika wystrzeli�a smuga czarnego dymu. Hansen si�gn�� b�yskawicznie do d�wigni przepustnicy, a�nast�pnie ustawi� �mig�o w�chor�giewk�.
- Meeker! - krzykn��. - Co si� dzieje?
- Nie mam poj�cia - odpar� Meeker. - Ale samolot jest chyba za�atwiony na reszt� lotu. Ci�nienie oleju zupe�nie spad�o. - Zamilk� na chwil�. - Ju� jaki� czas temu mia�em z�nim problemy, ale uzna�em wtedy, �e nie b�dzie pan mia� ochoty tego s�ucha�.
Hansen wyd�� policzki i�ci�ko westchn��.
- Chryste! - powiedzia� z�namaszczeniem i�wcale nie zabrzmia�o to jak blu�nierstwo. Potem spojrza� na Wyatta, m�wi�c: - Wi�c potrzebujemy ze cztery godziny.
Wyatt skin�� lekko g�ow� i�opar� si� o�przepierzenie. Teraz, gdy by�o ju� po wszystkim, poczu�, jak rozkurcza mu si� �o��dek i�u�wiadomi� sobie, �e dr�y na ca�ym ciele.
II
Wyatt siedzia� przy biurku, odpr�ony przynajmniej fizycznie, je�li nie psychicznie. By� dopiero wczesny poranek i�s�o�ce nie przygrzewa�o jeszcze z�tak� si��, jak w�ci�gu dnia, wszystko wygl�da�o wi�c �wie�o i�rze�ko. Wyatt czu� si� dobrze. Wr�ciwszy poprzedniego dnia po po�udniu dopilnowa�, by bezcenne ta�my dotar�y do ch�opak�w z�o�rodka komputerowego, a�potem pogr��y� si� z�niewys�owion� ulg� w�gor�cej k�pieli, kt�ra wyci�gn�a ca�y b�l z�jego zmaltretowanego cia�a. Wieczorem za� wypi� z�Hansenem par� kufli piwa.
Teraz, w��wie�ym blasku poranka, czu� si� wypocz�ty i�z ch�ci� przyst�powa� do pracy, chocia� przysun�wszy do siebie zapisane g�sto zestawienia liczb, my�la� bez entuzjazmu o�faktach, kt�re mia� odkry�. Pracowa� sumiennie przez ca�e rano, zamieniaj�c suche liczby w�zwyk�e linie na mapie - szkic rzeczywisto�ci, wyobra�enie huraganu. Kiedy sko�czy�, spojrza� na wykres oboj�tnym wzrokiem, po czym przypi�� go starannie do du�ej tablicy na �cianie swego biura.
Zacz�� w�a�nie wype�nia� formularz, gdy zadzwoni� telefon. Us�yszawszy znajomy g�os poczu� mocniejsze bicie serca.
- Julie! - zawo�a�. - Co tu robisz, u�licha?
Nawet w�s�uchawce jej g�os brzmia� ciep�o.
- Mam tygodniowy urlop - odpar�a. - By�am w�Puerto Rico i�znajomy podrzuci� mnie samolotem.
- Gdzie teraz jeste�?
- Zameldowa�am si� w�a�nie w�hotelu Imperiale. Zostaj� tu, ale m�j Bo�e, c� to za lokal!
- Nie mamy nic lepszego, dop�ki nie zjawi si� u�nas Conrad Hilton. A�je�li ma cho� troch� rozumu, nie zrobi tego - stwierdzi� Wyatt. - Przykro mi. Niestety, nie bardzo mog� zaprosi� ci� do bazy.
- Nic nie szkodzi - odpar�a Julie. - Kiedy ci� zobacz�?
- Niech to diabli! - powiedzia� z�rozpacz� Wyatt. - Niestety, przez ca�y dzie� b�d� uwi�zany. To musi by� wieczorem. Co powiesz na wsp�ln� kolacj�?
- No dobrze - zgodzi�a si�. Wyatt odni�s� wra�enie, �e jest nieco rozczarowana. - Mo�e p�jdziemy do klubu Maraca, je�li jeszcze funkcjonuje.
- Nadal dzia�a, chocia� tylko Eumenides wie, jakim cudem. - Wyatt spojrza� na zegar. - Pos�uchaj, Julie. Je�eli mam zrobi� sobie wolny wiecz�r, musz� odwali� kawa� roboty. Zwali�o mi si� teraz na g�ow� mn�stwo pracy.
Julie roze�mia�a si�.
- W�porz�dku. �adnych plotek przez telefon. Lepiej zaczeka�, a� si� spotkamy. Do zobaczenia wieczorem.
Odwiesi�a s�uchawk�, a�Wyatt od�o�y� powoli sw�j jednocz�ciowy telefon, po czym obr�ci� si� na fotelu w�stron� okna, przez kt�re wida� by�o po�o�one za Zatok� Santego miasto St. Pierre. �Julie Marlowe!�, pomy�la� zdumiony. �Co� takiego!� Dostrzeg� hotel Imperiale w�r�d kontur�w miasta St. Pierre i�na jego ustach pojawi� si� lekki u�miech.
Nie znali si� d�ugo, bynajmniej. By�a stewardes� na linii ��cz�cej Floryd� z�Karaibami i�przedstawi� ich sobie przyjaciel Hansena, pilot samolot�w pasa�erskich. P�ki si� spotykali, wszystko dobrze si� uk�ada�o. San Fernandez le�a�o na trasie jej regularnych lot�w i�Wyatt widywa� j� dwa razy w�tygodniu. Przez trzy miesi�ce dobrze si� bawili, a�potem nagle wszystko si� sko�czy�o, gdy linie lotnicze dosz�y do wniosku, �e w�adze San Fernandez, a�zw�aszcza prezydent Serrurier, za bardzo utrudniaj� im �ycie i�skre�li�y St. Pierre z�rozk�adu lot�w.
Wyatt zamy�li� si�. To by�o dwa lata temu - nie, raczej trzy. Pocz�tkowo regularnie do siebie pisywali, ale z�biegiem czasu listy zacz�y nadchodzi� rzadziej i�stawa�y si� coraz kr�tsze. Trudno przyja�ni� si� korespondencyjnie, zw�aszcza m�czy�nie i�kobiecie, spodziewa� si� wi�c w�ka�dej chwili wiadomo�ci o�jej zar�czynach - albo ma��e�stwie - i�w taki spos�b wszystko by si� sko�czy�o. Przemawia�y za tym wszelkie praktyczne wzgl�dy.
Przechyliwszy g�ow� spojrza� na zegar, po czym obr�ci� si� na fotelu w�stron� biurka i�przysun�� do siebie formularz. Sko�czy� go prawie wype�nia�, gdy zjawi� si� Schelling, starszy meteorolog marynarki z�bazy na Cap Sarrat.
- To najnowsze materia�y z�Tirosa na temat pa�skiego pupilka - oznajmi�, rzucaj�c na biurko plik fotografii.
Gdy Wyatt si�gn�� po nie, Schelling doda�:
- Hansen m�wi, �e nie�le oberwali�cie.
- Wcale nie przesadzi�. Niech pan na to spojrzy. - Wyatt wskaza� r�k� zawieszon� na �cianie map�.
Schelling podszed� do tablicy i��ci�gn�wszy wargi gwizdn�� z�podziwu.
- Jest pan pewien, �e aparatura dzia�a�a jak nale�y?
Wyatt stan�� obok niego.
- Nie ma powodu w�to w�tpi� - odpar�, wskazuj�c palcem map�. - Osiemset siedemdziesi�t milibar�w w�oku cyklonu. To najni�sze ci�nienie, z�jakim si� kiedykolwiek zetkn��em.
Schelling zlustrowa� map� fachowym okiem.
- Wysokie ci�nienie na zewn�trz, 1040 milibar�w.
- Gradient ci�nienia 170 milibar�w na przestrzeni nieca�ych 240 kilometr�w - to oznacza bardzo silne wiatry. - Wyatt wskaza� na p�nocn� stref� huraganu. - Zgodnie z�teori�, pr�dko�� wiatru powinna wynosi� w�tym miejscu do 270 kilometr�w na godzin�. Przeleciawszy tamt�dy nie mam powodu w�to w�tpi�. Hansen r�wnie�.
- To pot�ny huragan - stwierdzi� Schelling.
- Owszem - przytakn�� kr�tko Wyatt i�usiad�, aby przyjrze� si� zdj�ciom z�Tirosa. Schelling patrzy� mu przez rami�. - Jego zasi�g troch� si� chyba zmniejszy� - powiedzia� Wyatt. - To dziwne.
- Tym gorzej - oznajmi� ponuro Schelling, k�ad�c dwa zdj�cia jedno przy drugim. - Nie przesuwa si� jednak zbyt szybko.
- Wyliczy�em, �e przemieszcza si� z�pr�dko�ci� trzynastu kilometr�w na godzin�; jakie� trzysta dwadzie�cia kilometr�w dziennie. Lepiej to sprawdzi�, bo sprawa jest wa�na. - Wyatt wyci�gn�� z�biurka kalkulator i�sprawdziwszy zapisane na fotografii liczby zacz�� stuka� w�klawisze. - Mniej wi�cej si� zgadza. W�ci�gu ostatniej doby pokona� prawie trzysta dwadzie�cia kilometr�w.
Schelling wyd�� policzki i�wypu�ci� powietrze z�wyrazem ulgi.
- To jeszcze nie najgorzej. W�tym tempie potrzebuje nast�pnych dziesi�ciu dni, �eby dotrze� do wschodnich wybrze�y Stan�w, a�huragan nie trwa zwykle d�u�ej ni� tydzie�. Musia�by si� poza tym przesuwa� po linii prostej, a�tak nie b�dzie. Si�a Coriolisa skieruje go po typowej paraboli na wsch�d i�przypuszczam, �e straci impet gdzie� nad p�nocnym Atlantykiem, jak wi�kszo�� cyklon�w.
- Nie zgadzaj� si� tu dwie rzeczy - stwierdzi� beznami�tnie Wyatt. - Nie ma gwarancji, �e huragan nie zacznie si� przemieszcza� szybciej. Trzyna�cie kilometr�w na godzin� to cholernie ma�o jak na pr�dko�� cyklonu w�tym rejonie �wiata. �rednia wynosi dwadzie�cia cztery kilometry. Jest wi�c bardzo prawdopodobne, �e potrwa wystarczaj�co d�ugo, �eby dotrze� do Stan�w. Je�li chodzi o�zjawisko Coriolisa, na huragan oddzia�ywuj� si�y, kt�re skutecznie je niweluj�. Przypuszczam, �e wyst�puj�cy na du�ej wysoko�ci pr�d strumieniowy mo�e w�niema�ym stopniu wp�ywa� na zmian� kierunku huraganu, a�na temat powstawania tych pr�d�w wiemy cholernie ma�o.
Schelling zn�w mia� niewyra�n� min�.
- W�Instytucie Meteorologicznym nie b�d� tym zachwyceni. Ale lepiej ich zawiadomi�.
- To ju� osobna kwestia - stwierdzi� Wyatt, podnosz�c formularz z�blatu biurka. - Nie zamierzam si� podpisywa� pod tym najnowszym wymys�em gryzipi�rk�w. Prosz� spojrze� na ostatni punkt: �Czas trwania i�przysz�y kierunek huraganu�. Nie jestem wr�bit� i�nie korzystam ze szklanej kuli.
Schelling prychn��, okazuj�c zniecierpliwienie.
- Oczekuj� jedynie prognozy opartej na standardowych, teoretycznych przes�ankach. To ich zadowoli.
- Nasz� teoretyczn� wiedz� nie da si� wype�ni� nawet kieliszka do jajek - stwierdzi� Wyatt. - Przynajmniej tego rodzaju teoriami, jakimi dysponujemy. Je�li wpiszemy prognoz� w�ten formularz, w�wczas jaki� urz�dnik w�Instytucie Meteorologicznym potraktuje j� jak dogmat; skoro naukowcy tak twierdz�, musi tak by�; i�wielu ludzi mo�e straci� �ycie, gdyby rzeczywisto�� rozmin�a si� z�teori�. Niech pan sobie przypomni huragan Ione z�1955 roku: w�ci�gu dziesi�ciu dni siedmiokrotnie zmienia� kierunek i�w ko�cu dotar� a� do uj�cia rzeki �w. Wawrzy�ca w�Kanadzie. W�instytucie meteo wszyscy uwijali si� jak w�ukropie, a�huragan za choler� nie pasowa� do �adnej teorii. Nie mam zamiaru podpisywa� tego formularza.
- W�porz�dku, ja to zrobi� - powiedzia� z�rozdra�nieniem Schelling. - Jak nazywa si� ten huragan?
Wyatt zajrza� do wykazu.
- W�tym roku mieli�my ich ju� sporo. Poprzedni nazywa� si� Laura, wi�c teraz kolej na Mabel. - Podni�s� wzrok. - Aha, jeszcze jedna sprawa. Co b�dzie z�Wyspami?
- Z�Wyspami? Och, jak zwykle wy�le si� tam ostrze�enie.
Kiedy Schelling odwr�ci� si� i�wyszed� z�biura, Wyatt popatrzy� za nim wzrokiem wyra�aj�cym co� w�rodzaju odrazy.
III
Tego wieczoru Wyatt przejecha� dystans dwudziestu czterech kilometr�w wok� Zatoki San tego do St. Pierre, stolicy wyspy San Fernandez. Nie by�a to wielka stolica, ale i�wyspa nie nale�a�a do najwi�kszych. Prowadz�c w�z w�zapadaj�cym zmroku mija� znajome plantacje banan�w i�ananas�w oraz r�wnie dobrze mu znane sylwetki widocznych przy drodze tubylc�w - obdartych m�czyzn w�brudnych bawe�nianych koszulach i�niebieskich d�insach, kobiet ubranych kolorowo w�kwieciste sukienki i�jaskrawe chusty. Swoim zwyczajem wszyscy �miali si� i�trajkotali, a�ich bia�e z�by i�b�yszcz�ce ciemne twarze l�ni�y w��wietle zachodz�cego s�o�ca. Jak zwykle nie m�g� zrozumie�, dlaczego wydawali si� zawsze tacy szcz�liwi.
Niewiele mieli po temu powod�w. Niemal wszyscy cierpieli straszn� bied�, kt�ra gn�bi�a wysp� z�powodu przeludnienia i�niew�a�ciwego u�ytkowania ziemi. Dawniej, w�osiemnastym wieku, istnia�y na San Fernandez bogate uprawy cukru i�kawy, o�kt�re walczy�y mi�dzy sob� kolonialne mocarstwa Europy. Ale w�stosownym momencie, gdy w�a�ciciele plantacji byli zaj�ci czym innym, niewolnicy wzniecili powstanie i�wzi�li swe losy we w�asne r�ce.
Mo�e dobrze si� sta�o, a�mo�e nie. Co prawda niewolnicy odzyskali wolno��, ale ca�a seria krwawych wojen domowych, kt�re rozniecali walcz�cy o�w�adz� bezwzgl�dni ludzie, zniszczy�a ekonomiczn� pot�g� San Fernandez, a�przyrost ludno�ci dokona� reszty Ciemne ch�opstwo pozosta�o w�n�dzy, uprawiaj�c sk�pe skrawki ziemi i�stosuj�c g��wnie handel wymienny. Wyatt s�ysza�, �e niekt�rzy mieszka�cy centralnych, g�rzystych obszar�w nigdy w��yciu nie widzieli pieni�dzy.
Na pocz�tku dwudziestego wieku wydawa�o si�, �e sytuacja uleg�a poprawie. Stabilny rz�d przyci�gn�� zagraniczne inwestycje, kaw� zast�pi�y banany i�ananasy, a�trzcin� cukrow� zacz�to uprawia� na ogromnych obszarach. To by�y dobre czasy. Co prawda na plantacjach Amerykan�w zarabia�o si� niewiele, ale za to regularnie, a�dop�yw pieni�dzy na wysp� zapewnia� jej rozw�j. Wtedy w�a�nie powsta� hotel Imperiale, a�St. Pierre rozbudowa�o si� poza granice Starego Miasta.
Ale wyspa San Fernandez najwyra�niej tkwi�a w�sid�ach swej w�asnej historii, kt�ra musi si� powtarza�. Po drugiej wojnie �wiatowej nasta� Serrurier, samozwa�cza Czarna Gwiazda Antyli, kt�ry przej�� w�adz� w�wyniku krwawej rewolucji i�utrzymywa� j� za pomoc� r�wnie krwawych rz�d�w, odwo�uj�c si� do stronniczych s�d�w, zab�jstw i�si�y armii. Nie mia� przeciwnik�w - wszystkich wymordowa�. Na wyspie istnia�a tylko jedna w�adza: czarna pi�� Serruriera.
A jednak ludzie potrafili si� �mia�.
St. Pierre by�o miastem w�ruinie, pe�nym budynk�w z�tandetnej ceg�y, pordzewia�ego �elastwa, sypi�cych si� tynk�w i�przenikaj�cego wszystko zapachu, na kt�ry sk�ada� si� fetor zgni�ych owoc�w, zepsutych ryb, odchod�w ludzi i�zwierz�t, a�nawet gorsze jeszcze wonie. Od�r ten by� wszechobecny. W�ubo�szych dzielnicach miasta czasem a� wierci� w�nosie, a�czu�o si� go wyra�nie nawet w�holu hotelu Imperiale, kt�ry by� rozsypuj�cym si� �wiadectwem lepszych czas�w.
Kiedy Wyatt zajrza� do s�abo o�wietlonego pomieszczenia, zorientowa� si� po panuj�cym p�mroku, �e miejska elektrownia znowu ma k�opoty i�dopiero gdy Julie pomacha�a do niego r�k�, rozpozna� j� w�ciemno�ci. Podszed�szy bli�ej zasta� j� przy stole z�jakim� m�czyzn�. Odczu� nagle niezrozumia�e przygn�bienie, kt�re jednak min�o, gdy us�ysza� ciep�y ton jej g�osu.
- Cze��, Dave. Wspaniale, �e znowu si� spotykamy. To jest John Causton. Te� si� tu zatrzyma�. Lecia� razem ze mn� z�Miami do San Juan, a�teraz zn�w na siebie wpadli�my.
Wyatt sta� niepewnie, czekaj�c, a� Julie poprosi Caustona, by zostawi� ich samych, ale poniewa� nic nie powiedzia�a, przysun�� sobie krzes�o i�usiad�.
- Panna Marlowe wszystko mi o�panu opowiedzia�a - odezwa� si� Causton - i�jest co�, co mnie intryguje. Jakim cudem Anglik pracuje dla marynarki Stan�w Zjednoczonych?
Wyatt zerkn�� na Julie i�zanim odpowiedzia� na pytanie zmierzy� wzrokiem Caustona. By� to niski, kr�py m�czyzna o�kwadratowej twarzy. Mia� siwiej�ce na skroniach w�osy i�bystre br�zowe oczy. S�dz�c z�akcentu, sam by� z�Anglii, cho� jego garnitur z�Palm Beach m�g� wprowadzi� cz�owieka w�b��d.
- Przede wszystkim nie jestem Anglikiem - stwierdzi� spokojnie Wyatt. - Pochodz� z�Zachodnich Indii. Rozumie pan, nie wszyscy mamy ciemn� sk�r�. Urodzi�em si� na wyspie St. Kitts, sp�dzi�em dzieci�stwo na Grenadzie, a�w Anglii chodzi�em do szko�y. A�co do marynarki Stan�w Zjednoczonych, nie pracuj� dla nich, tylko z�nimi; jest w�tym pewna r�nica. Zosta�em wypo�yczony z�Instytutu Meteorologii.
Causton uprzejmie si� u�miechn��.
- To wszystko wyja�nia.
Wyatt spojrza� na Julie.
- Masz ochot� na drinka przed kolacj�?
- �wietny pomys�. Co si� pija na San Fernandez?
- Mo�e pan Wyatt poka�e nam, jak si� przyrz�dza tutejsze wino, �poncz plantatora� - powiedzia� Causton z�figlarnym b�yskiem w�oczach.
- O�tak, prosz�! - zawo�a�a Julie. - Zawsze chcia�am napi� si� �ponczu plantatora� we w�a�ciwym otoczeniu.
- Moim zdaniem jest przereklamowany - stwierdzi� Wyatt. - Osobi�cie wol� szkock�. Ale skoro chcecie spr�bowa�, bardzo prosz�. - Wezwa� kelnera i�z�o�y� zam�wienie, pos�uguj�c si� �aman� francuszczyzn�, nazywan� na wyspie patois. Wkr�tce na stole znalaz�y si� potrzebne sk�adniki.
Causton wyci�gn�� z�wewn�trznej kieszeni notes.
- Zapisz� to sobie, je�li pan pozwoli. Mo�e si� przyda�.
- Nie ma potrzeby - odpar� Wyatt. - Wystarczy zapami�ta� kr�tki wierszyk. Brzmi to tak:
Jedn� cz�� kwa�n�,
Dwie s�odkie nalej,
Trzy cz�ci mocne
I cztery s�abe.
- Nie za dobrze si� rymuje, ale to wystarczy. Kwa�nym sk�adnikiem jest sok ze �wie�ych cytryn, s�odkim syrop, mocnym rum, najlepiej z�Martyniki, a�s�abym woda z�lodem. Wierszyk okre�la ich proporcje.
M�wi�c to odmierza� pracowicie poszczeg�lne sk�adniki i�miesza� je w�du�ej srebrnej misie na �rodku sto�u. Porusza� mechanicznie r�kami, przygl�daj�c si� Julie. Nie zmieni�a si�, wygl�da�a tylko bardziej atrakcyjnie, mo�e by�o tak dlatego, �e roz��ka czyni serce wra�liwszym. Wyatt spojrza� na Caustona i�zastanawia� si�, jak� odgrywa w�tym wszystkim rol�.
- Je�li pojedzie si� na Martynik� - wyja�ni� - mo�na samemu przyrz�dzi� sobie �poncz plantatora� w�ka�dym barze. Maj� tam tyle rumu, �e nie ka�� nawet za niego p�aci� - licz� tylko za cytryny i�syrop.
Causton poci�gn�� nosem.
- Ciekawy zapach.
Wyatt u�miechn�� si�.
- Rum troch� cuchnie.
- Dlaczego nigdy tego nie przyrz�dzali�my, Dave? - zapyta�a Julie, spogl�daj�c z�zainteresowaniem na misk�.
- Dotychczas nikt mnie o�to nie prosi�. - Wyatt po raz ostatni wszystko zamiesza�. - Gotowe. Niekt�rzy dodaj� do tego ca�e mn�stwo owoc�w, jak do sa�atki, ale ja nie lubi� napoj�w, kt�re trzeba zjada�. - Podni�s� nape�nion� chochl�. - Julie?
Poda�a mu swoj� szklank� i�Wyatt nala� jej ponczu. Potem nape�ni� pozosta�e szklanki i�powiedzia�:
- Witamy na Karaibach, panie Causton.
- Wspania�e - stwierdzi�a Julie. - Takie �agodne.
- �agodne i�mocne - doda� Wyatt. - Niewiele tego trzeba, �eby spa�� pod st�.
- To powinien by� dobry pocz�tek wieczoru - stwierdzi�a Julie. - Nawet w�klubie Maraca powinno nam si� spodoba�. - Odwr�ci�a si� do Caustona. - Mam pomys�. Mo�e p�jdzie pan z�nami?
- Bardzo dzi�kuj� - odpar� Causton. - Zastanawia�em si� nawet, co zrobi� z�tym wieczorem. Mia�em nadziej�, �e pan Wyatt, jako stary wyspiarz, da mi par� wskaz�wek, co warto zobaczy� na San Fernandez.
Wyatt spojrza� oboj�tnie na Julie, po czym rzek� uprzejmie �z przyjemno�ci��. By� przygn�biony. Mia� nadziej�, �e Julie przyby�a na wysp� z�jego powodu, ale najwyra�niej romansowa�a z�innym. Tylko dlaczego, do cholery, przyjecha�a to robi� na San Fernandez?
Okaza�o si�, �e Causton jest zagranicznym korespondentem du�ego londy�skiego dziennika i�przy kolacji zabawia� ich anegdotycznymi historyjkami ze swego �yciorysu. Potem udali si� do Maraca, najlepszego nocnego klubu, jaki mo�na by�o znale�� w�St. Pierre. Prowadzi� go Grek, Eumenides Papegaikos, kt�ry oferowa� namiastk� atmosfery Ameryki Po�udniowej, zapewniaj�c minimum us�ug po najwy�szej cenie, jakiej tylko m�g� za��da�. Jednak�e poza Klubem Oficerskim w�bazie na Cap Sarrat by�o to jedyne miejsce, gdzie sp�dza�o si� wiecz�r w�jako tako cywilizowany spos�b, a�baza szybko si� cz�owiekowi nudzi�a.
Kiedy weszli do wype�nionego dymem, s�abo o�wietlonego pomieszczenia, kto� pomacha� do nich r�k� i�Wyatt odpowiedzia� tym samym gestem, rozpoznaj�c Hansena, kt�ry ucztowa� razem ze sw� za�og�. Z�odleg�ego ko�ca sali wydziera� si� jaki� Amerykanin i�nawet z�tej odleg�o�ci mo�na by�o z��atwo�ci� us�ysze�, jak relacjonuje szczeg�owo swe ostatnie sukcesy w�zawodach w�dkarskich. Znale�li wolny stolik i�gdy Causton zamawia� drinki, m�wi�c bezb��dn� i�p�ynn� francuszczyzn�, kt�rej kelner nie m�g� zrozumie�, Wyatt poprosi� Julie do ta�ca.
Zawsze dobrze im si� ze sob� ta�czy�o, ale tym razem byli jacy� sztywni i�spi�ci. Nie mogli za to wini� marnej zreszt� orkiestry, bo cho� gra�a dziwaczn� muzyk�, doskonale trzyma�a rytm. Przez jaki� czas ta�czyli w�milczeniu, po czym Julie podnios�a oczy i�powiedzia�a cicho:
- Cze��, Dave. Widzia�e� ostatnio jaki� ciekawy huragan?
- Jeden wystarczy za wszystkie - odpar� swobodnie. - A�co u�ciebie?
- Mniej wi�cej to samo. Ka�dy lot podobny do poprzedniego. Te same miejsca, to samo niebo, ci sami pasa�erowie. Czasem mog�abym przysi�c, �e ludzie podr�uj�cy samolotami nale�� do innego gatunku ni� my, zwykli �miertelnicy. Na przyk�ad tamten facet, Dawson.
Wyatt ws�ucha� si� w�ochryp�y g�os, kt�ry snu� bez ko�ca opowie�� o��owieniu ryb.
- Znasz go?
- A�ty nie? - odpar�a zdziwiona. - To Dawson, ten pisarz; wielki Jim Dawson. Ka�dy o�nim s�ysza�. Jest jednym ze sta�ych klient�w mojej linii, zreszt� cholernie dokuczliwym.
- S�ysza�em o�nim - przyzna� Wyatt.
Julie mia�a racj�: nie istnia� na �wiecie zak�tek, gdzie nie znano by nazwiska wielkiego Jima Dawsona. By� podobno ca�kiem dobrym pisarzem, chocia� Wyatt nie czu� si� kompetentny, by to ocenia�. Tak w�ka�dym razie zdawali si� uwa�a� krytycy.
Spojrza� na Julie i�powiedzia�:
- Za to towarzystwo Caustona najwyra�niej ci nie przeszkadza.
- Lubi� go. Jest jednym z�tych uprzejmych, niewzruszonych Anglik�w, o�kt�rych zawsze si� czyta. No wiesz, spokojni ludzie, ukrywaj�cy g��bokie wn�trze.
- To tw�j sta�y klient?
- Spotka�am go pierwszy raz podczas ostatniego lotu. Nie spodziewa�am si� bynajmniej zobaczy� go tutaj, na San Fernandez.
- Za to wyra�nie wychodzisz ze sk�ry, �eby czu� si� tu jak w�domu.
- To tylko go�cinno��. Opieka nad przybyszem, kt�ry znalaz� si� w�obcych stronach. - Julie spojrza�a na niego z�figlarnym b�yskiem w�oczach. - Co� podobnego! Zdaje si�, �e pan Wyatt jest zazdrosny!
- Mo�e i�by�bym - odpar� bez ogr�dek - gdybym tylko mia� o�co.
Julie spu�ci�a wzrok i�nieco poblad�a. Ta�czyli w�upartym milczeniu, a� orkiestra przesta�a gra� i�mieli ju� wraca� do stolika, gdy Julie zosta�a porwana przez rozochoconego Hansena.
- Julie Marlowe! Co robisz w�tej spelunie? Podkradam ci j�, m�j drogi Davy, ale oddam nietkni�t�. - Poci�gn�� Julie na parkiet, ta�cz�c wymy�ln� rumb�, za� Wyatt wr�ci� niech�tnie do Caustona.
- Mocny trunek - stwierdzi� Causton, podnosz�c pod �wiat�o butelk� i�machaj�c ni�. - Ma pan ochot�?
Wyatt przytakn��. Przygl�da� si�, jak Causton nape�nia mu szklank�, po czym nagle zapyta�:
- Jest pan tu w�interesach?
- Na Boga, nie! - zaprotestowa� Causton. - Mia�em zaleg�y tydzie� urlopu, a�poniewa� by�em w�Nowym Jorku, postanowi�em wpa�� tutaj.
Wyatt napotka� przenikliwe spojrzenie Caustona, zastanawiaj�c si�, czy m�wi prawd�.
- To niezbyt ciekawe miejsce na wakacje - stwierdzi�. - Na Bermudach by�oby panu lepiej.
- Mo�liwe - odpar� wymijaj�co Causton. - Prosz� mi co� opowiedzie� o�San Fernandez. Czy ma jak�� histori�?
Wyatt u�miechn�� si� kwa�no.
- Tak� sam�, jak wszystkie wyspy na Karaibach - ale jest i�co� wi�cej. Najpierw nale�a�a do Hiszpan�w, potem do Anglik�w, a�na koniec do Francuz�w. Francuzi zrobili tu najwi�ksze wra�enie, wida� to po j�zyku, chocia� spotyka si� tubylc�w, kt�rzy u�ywaj� nazw St. Pierre, San Pedro i�Peter�s Port, a�tutejszy dialekt stanowi najdziwniejsz� mieszank�, jak� m�g� pan kiedykolwiek s�ysze�.
Causton sm�tnie pokiwa� g�ow�, przypominaj�c sobie, jak trudno mu by�o porozumie� si� z�kelnerem.
- Kiedy Toussaint i�Cristophe wyp�dzili Francuz�w z�Haiti na pocz�tku dziewi�tnastego wieku - kontynuowa� Wyatt - miejscowa ludno�� uczyni�a to samo tutaj, cho� bez takiego rozg�osu.
- Hm - mrukn�� Causton. - Jak powsta�a ameryka�ska baza?
- Sta�o si� to na pocz�tku naszego stulecia - wyja�ni� Wyatt. - Mniej wi�cej w�tym czasie Amerykanie zacz�li napina� musku�y. Doszli do wniosku, �e s� do�� silni, by wprowadza� w��ycie doktryn� Monroego i�mieli w�a�nie za sob� par� wojen, kt�re tego dowiod�y. Sporo si� m�wi�o o��oczywistym przeznaczeniu� i�jankesi uwa�ali, �e maj� wielki braterski obowi�zek kontrolowania interes�w innych narod�w w�tej cz�ci �wiata. W�1905 roku na San Fernandez panowa�o spore zamieszanie z�powodu rozruch�w i�krwawej rewolucji, wys�ano wi�c tam desant piechoty morskiej. Do roku 1917 wyspa by�a zarz�dzana przez Amerykan�w. Potem wycofali si�, pozostaj�c jednak na Cap Sarrat.
- Czy co� podobnego nie zdarzy�o si� r�wnie� na Haiti?
- To dotyczy�o wi�kszo�ci wysp: Kuby, Haiti, Dominikany.
Causton szeroko si� u�miechn��.
- W�Republice Dominikany dzia�o si� tak niejeden raz. - Poci�gn�� �yk ze szklanki. - Przypuszczam, �e baza na Cap Sarrat jest u�ytkowana na mocy jakiego� porozumienia?
- Chyba mo�na to tak okre�li� - zgodzi� si� Wyatt. - W�1906 roku Amerykanie wzi�li ten teren w�dzier�aw� za tysi�c dolar�w w�z�ocie rocznie. Wtedy by�a to niez�a suma, ale dewaluacja nie sprzyja interesom San Fernandez. Prezydent Serrurier dostaje obecnie 1693 dolary. - Wyatt zamilk�, dodaj�c po namy�le: - I�dwana�cie cent�w.
Causton st�umi� �miech.
- Niez�y biznes dla Amerykan�w, mo�e tylko troch� nieuczciwy.
- Tak samo post�pili na Kubie z�baz� Guantanamo - stwierdzi� Wyatt. - Castro dostaje dwa razy tyle, ale s�dz�, �e wola�by mie� Guantanamo bez Amerykan�w.
- Na pewno.
- Marynarka wojenna pr�buje uczyni� z�Cap Sarrat drugie Guantanamo na wypadek, gdyby Castro uni�s� si� honorem i�odebra� im je. Moim zdaniem istnieje mo�liwo��, �e to nast�pi.
- Owszem - przyzna� Causton. - Nie s�dz�, �eby potrafi� odebra� je si��, ale przy sprzyjaj�cych uk�adach politycznych wystarczy�by moralny szanta�.
- W�ka�dym razie maj� Cap Sarrat - ci�gn�� dalej Wyatt. - Ale to miejsce nie mo�e si� r�wna� z�Guantanamo. Zatoka Santego ma p�ytkie kotwicowisko, wp�ynie tam co najwy�ej lekki kr��ownik, i�trzeba by dwudziestu lat oraz kilkuset milion�w dolar�w, �eby urz�dzenia bazy by�y cho� w�przybli�eniu takie, jak w�Guantanamo. Jest natomiast bardzo dobrze wyposa�ona jako o�rodek lotnictwa. W�a�nie dlatego mie�ci si� tam nasze centrum bada� nad huraganami.
- Panna Marlowe wspomina�a mi o�tym... - zacz�� Causton, ale przerwa� mu powr�t Hansena i�Julie, skorzysta� wi�c z�okazji, by poprosi� j� do ta�ca.
- Nie zaproponujesz mi drinka? - upomnia� si� Hansen.
- Obs�u� si� - odpar� Wyatt, zauwa�aj�c, �e do sali wchodzi Schelling z�jeszcze jednym oficerem. - Powiedz mi, Harry, jakim cudem Schelling zosta� dow�dc� w�waszej marynarce?
- Nie mam poj�cia - odpar� Hansen siadaj�c. - Pewnie musi by� dobrym meteorologiem, bo oficer z�niego taki, jak z�koziej dupy tr�ba.
- Nie jest za dobry, co?
- Do diab�a, oficer musi umie� dowodzi� lud�mi, a�Schelling nie nadaje si� nawet na dru�ynow� zast�pu harcerek. Musi zawdzi�cza� awans swojej specjalno�ci.
- Pozw�l, �e ci co� opowiem - powiedzia� Wyatt i�zrelacjonowa� Hansenowi sw� porann� rozmow� z�Schellingiem. Na koniec doda�: - Uwa�a, �e meteorologia jest nauk� �cis�� i��e wszystko, co m�wi� podr�czniki, to �wi�to��. Tacy ludzie mnie przera�aj�.
Hansen roze�mia� si�.
- Dave, trafi�e� na typ oficera, jakiego wcale nietrudno spotka� w�starej, dobrej marynarce Stan�w Zjednoczonych. W�Pentagonie a� si� od nich roi. Trzyma si� podr�cznik�w tylko i�wy��cznie z�jednego powodu: w�ten spos�b nikt mu nigdy nie zarzuci pomy�ki, a�oficer, kt�ry nie pope�nia b��d�w, to dobry, bezpieczny wsp�pracownik.
- Bezpieczny! - Wyatt prawie zaniem�wi�. - Jest w�tej robocie r�wnie bezpieczny jak grzechotnik. Ten facet odpowiada za �ycie ludzi.
- W�jakim� momencie dotyczy to wi�kszo�ci oficer�w marynarki - stwierdzi� Hansen. - Pos�uchaj, Dave, pozw�l, �e ci poradz�, jak post�powa� z�takimi facetami jak Schelling. Ma ograniczony umys� i�nie zdo�asz si� przez niego przebi�, jest zbyt twardy. Trzeba wi�c obej�� go bokiem.
- B�dzie to dla mnie do�� trudne - przyzna� Wyatt. - Nie mam �adnej pozycji. Nie nale�� do marynarki, nie jestem nawet Amerykaninem. To on przesy�a raporty do Instytutu Meteorologii i�jemu uwierz�.
- Jeste� tym wszystkim mocno zdenerwowany, prawda? O�co w�a�ciwie chodzi?
- Sam nie wiem, do diab�a - przyzna� Wyatt. - Mam po prostu dziwne przeczucie, �e stanie si� co� z�ego.
- Martwisz si� z�powodu Mabel?
- Chyba tak. Nie jestem do ko�ca pewny.
- Ja te� by�em zmartwiony, kiedy wyrywa�em si� z�jej obj�� - stwierdzi� Hansen. - Ale teraz ju� si� ni� nie przejmuj�.
- Wiesz, Harry, urodzi�em si� w�tych stronach i�widywa�em r�ne dziwne rzeczy - powiedzia� Wyatt. - Pami�tam z�dzieci�stwa, jak podano nam kiedy� wiadomo��, �e nadci�ga huragan, ale nic nam nie grozi, bo przejdzie o�trzysta dwadzie�cia kilometr�w od Grenady. A�wi�c nikt si� nim nie przejmowa�, opr�cz ludzi z�g�r, kt�rych zreszt� wcale nie ostrze�ono. Jest w�r�d nich wielu Indian Karibi, �yj�cych na Karaibach od tysi�cy lat. Zabezpieczyli domostwa i�okopali si� w�ziemi. Kiedy huragan dotar� do Grenady, skr�ci� pod k�tem prostym i�o ma�o nie zatopi� wyspy. I�sk�d ci ludzie z�g�r wiedzieli, �e tak si� stanie?
- Mieli przeczucie - stwierdzi� Hansen. - I�do�� rozs�dku, �eby si� nim kierowa�. Mnie te� si� to zdarzy�o. Lec�c kiedy� w�chmurze poczu�em, �e co� jest nie tak, wi�c pchn��em dr��ek troch� do przodu i�zmniejszy�em wysoko��. Okaza�o si�, �e jaki� samolot pasa�erski, jeden z�tych, kt�re nale�� do towarzystw lotniczych, lecia� po moim kursie. Min�� mnie o�w�os.
Wyatt wzruszy� ramionami.
- Jako naukowiec powinienem bra� pod uwag� dane empiryczne, a�nie przeczucia. Nie poka�� przecie� Schellingowi tego, co czuj�.
- Do diab�a z�Schellingiem! - �achn�� si� Hansen. - My�l�, Dave, �e ka�dy powa�ny naukowiec kieruje si� intuicj�. Nadal uwa�am, �e powiniene� obej�� Schellinga. Mo�e spotka�by� si� z�dow�dc� eskadry?
- Zobacz�, jak Mabel b�dzie si� jutro zachowywa� - stwierdzi� Wyatt. - Chc� si� przekona�, czy jest naprawd� niegrzeczna.
- Nie zapominaj, co do niej czujesz - przypomnia� Hansen.
Zza plec�w Wyatta rozleg� si� ch�odny g�os Julie.
- Naprawd� co� czujesz do tej niegrzecznej Mabel?
Hansen roze�mia� si� i�pr�bowa� wsta� od sto�u, ale Julie powstrzyma�a go ruchem r�ki.
- Padam ju� z�n�g, a�poza tym jeszcze nic nie pi�am. Przesied�my ten kawa�ek. - Obrzuci�a Wyatta spojrzeniem. - Kim jest ta Mabel?
Hansen st�umi� �miech.
- To jedna z�dziewczyn Dave�a. Ma ich na p�czki. Pami�tasz, Dave, t� Isobel sprzed roku? Nie�le si� z�ni� zabawi�e�.
- Je�li mnie pami�� nie myli, troch� szorstko si� z�tob� obesz�a - stwierdzi� Wyatt.
- Ale si� jej wymkn��em.
Causton strzeli� palcami i�powiedzia�, zrozumiawszy nagle, o�co chodzi:
- M�wicie o�huraganach, prawda?
- Dlaczego musicie im nadawa� �e�skie imiona? - spyta�a kwa�no Julie.
- Bo �atwo je zapami�ta� - odpar� Wyatt z�kamienn� twarz�. - I�bardzo trudno zapomnie�. O�ile wiem, Stowarzyszenie Klub�w Kobiecych Ameryki zg�osi�o protest do Instytutu Meteorologii, ale zosta� on odrzucony. Jedna wygrana runda w�walce p�ci.
- Ch�tnie przyjrza�bym si� pa�skiej pracy - oznajmi� Causton. - Oczywi�cie, z�zawodowego punktu widzenia.
- S�dzi�em, �e jest pan na urlopie.
- Dziennikarze nigdy nie maj� prawdziwych wakacji, a�wiadomo�ci zdobywa si� wsz�dzie.
Wyatt stwierdzi�, �e w�a�ciwie darzy Caustona sympati�.