9147

Szczegóły
Tytuł 9147
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9147 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9147 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9147 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philip K. Dick Znamienity autor M�j m�� - powiedzia�a Mary Ellis - pomimo faktu, i� jest nadzwyczaj �wawym cz�owiekiem i nie sp�ni� si� do pracy od dwudziestu pi�ciu lat, w dalszym ci�gu przebywa gdzie� w domu. - Poci�gn�a �yk lekko aromatyzowanego hormonalno-w�glowodanowego napoju. - �ci�le m�wi�c, nie wyjdzie z domu jeszcze przez najbli�sze dziesi�� minut. - Niewiarygodne - odrzek�a Dorothy Lawrence, kt�ra po wypiciu swojego napoju nurza�a obecnie p�nagie cia�o w dermalnej mgie�ce emitowanej z umieszczonego nad tapczanem automatycznego rozpylacza. - Czeg� to oni jeszcze nie wymy�l�! Pani Ellis promienia�a dum�, jak gdyby sama nale�a�a do personelu Post�pu Terra�skiego. - Tak, to niewiarygodne. Wed�ug s��w jednego z pracownik�w, mo�na by wyja�ni� ca�� histori� cywilizacji, opieraj�c si� na rozwoju technik transportowych. Ja, oczywi�cie, w og�le nie znam si� na historii. To dzia�ka badaczy z ramienia rz�du. Jednak wnosz�c z tego, co tamten cz�owiek powiedzia� Henry�emu... - Gdzie jest moja teczka? - dolecia� zrz�dliwy g�os z �azienki. - Chryste, Mary. Przecie� zostawi�em j� wczoraj na pralce... - Zostawi�e� j� na g�rze - odpowiedzia�a Mary, unosz�c nieznacznie g�os. - Sprawd� w szafie. - Dlaczego niby mia�aby by� w szafie? - Rozleg� si� odg�os gniewnie przesuwanych przedmiot�w. - A pomy�la�by kto, �e w�asnej teczce nic z�ego przytrafi� si� nie mo�e. - Henry Ellis na chwil� zajrza� do du�ego pokoju. - Znalaz�em. Witam, pani Lawrence. - Dzie� dobry - odpar�a Dorothy Lawrence. - Mary wyja�nia�a mi w�a�nie, dlaczego pan wci�� jeszcze tu jest. - Owszem, jestem. - Ellis wyr�wna� krawat, podczas gdy lustro z wolna kr��y�o wok� niego. - Czy mam co� przywie�� z miasta, kochanie? - Nie - rzek�a Mary. - Nic nie przychodzi mi do g�owy. W razie gdybym sobie przypomnia�a, zatelefonuj� do twojego biura. - Czy to prawda - wtr�ci�a pani Lawrence - �e z chwil�, kiedy znajdzie si� pan w �rodku, natychmiast przebywa pan ca�� drog� do miasta? - No c�, prawie natychmiast. - Sto sze��dziesi�t mil! To przechodzi ludzkie poj�cie. Prosz�, a m�j m�� potrzebuje dw�ch i p� godziny na dojazd szos� publiczn� i zaparkowanie, a potem jeszcze na piechot� musi doj�� do biura. - Wiem - mrukn�� Ellis, chwytaj�c kapelusz i p�aszcz. - Mnie r�wnie� kiedy� zabiera�o to mniej wi�cej tyle czasu. Ale ju� nie. - Poca�owa� �on� na do widzenia. - Na razie. Do zobaczenia wieczorem. Mi�o by�o zn�w pani� widzie�, pani Lawrence. - Czy mog�... popatrze�? - zapyta�a z nadziej� pani Lawrence. - Popatrze�? Naturalnie, naturalnie. - Ellis w po�piechu skierowa� si� do wyj�cia i po schodach zszed� na podw�rko. - Chod�cie! - krzykn�� niecierpliwie. - Nie chc� si� sp�ni�. Jest dziewi�ta pi��dziesi�t dziewi��, musz� zd��y� do biura na dziesi�t�. Pani Lawrence ochoczo pospieszy�a za nim. Na podw�rzu sta� ja�niej�cy w �wietle porannego s�o�ca sporych rozmiar�w pier�cieniowaty pojazd. Ellis obr�ci� pokr�t�a u jego podstawy. Pier�cie� zmieni� kolor ze srebrnego na migotliw� czerwie�. - Startuj�! - krzykn�� Ellis. Niezw�ocznie wst�pi� w obr�b pier�cienia. Pojazd zamigota� wok� niego. Rozleg�o si� ciche pukni�cie. Po�wiata znikn�a. - �wi�ci pa�scy! - st�kn�a pani Lawrence. - Poszed�! - Jest w centrum Nowego Jorku - u�ci�li�a Mary Ellis. - Szkoda, �e m�j m�� nie ma takiego Mgnieniowca. Kiedy stan� si� og�lnie dost�pne, mo�e uzbieram troch� grosza, aby mu go sprawi�. - Ach, s� niezwykle por�czne - zgodzi�a si� pani Ellis. - Pewnie w tej chwili m�� wita si� z kolegami. Henry Ellis przebywa� w czym� w rodzaju tunelu. Tkwi� w samym �rodku szarej, rozci�gaj�cej si� w obydwu kierunkach bezkszta�tnej rury, przypominaj�cej odp�yw �ciekowy. Z ty�u pozostawi� obwiedziony kraw�dziami wylotu mglisty zarys swojego domu. Tyln� werand� i podw�rze oraz stoj�c� na schodach w czerwonym staniku i szortach Mary. Obok niej znajdowa�a si� pani Lawrence w spodenkach w zielon� kratk�. Cedr i rz�d petunii. Pag�rek. Ma�e schludne domki Cedar Groves w Pensylwanii. Na wprost niego... Nowy Jork. Migni�cie skrawka ruchliwej ulicy przed jego biurem. Pot�ny budynek z betonu, szk�a i stali. Chmary ludzi. Drapacze chmur. Roje l�duj�cych odrzutowc�w. Sygna�y z anten. Nieprzeliczone rzesze spiesz�cych do pracy urz�dnik�w. Ellis bez po�piechu sun�� w kierunku wychodz�cego na miasto wylotu. Korzysta� z Mgnieniowca wystarczaj�co cz�sto, aby wiedzie�, ile dzieli�o go od niego krok�w. Dok�adnie pi��. Pi�� krok�w przez rozchybotany szary tunel i mia� za sob� sto sze��dziesi�t mil. Przystan�� i popatrzy� wstecz. Jak dotychczas przeby� trzy kroki. Dziewi��dziesi�t sze�� mil. Wi�cej ni� po�owa drogi. Czwarty wymiar to cudowna sprawa. Ellis opar� teczk� na nodze i gmera� w kieszeni w poszukiwaniu tytoniu. Nadal mia� trzydzie�ci sekund na dotarcie do pracy. Mn�stwo czasu. B�ysn�� zapalnik do fajki i m�czyzna poci�gn�� z wpraw�. Zgasi� zapalnik i z powrotem wsun�� go do kieszeni. Cudowna sprawa, bez dw�ch zda�. Mgnieniowiec ju� zd��y� zrewolucjonizowa� spo�ecze�stwo. Istnia�a mo�liwo�� natychmiastowego udania si� do jakiegokolwiek zak�tka �wiata, bez �adnego odst�pu czasowego. I bez konieczno�ci przedzierania si� przez mas� odrzutowc�w. Problem z transportem stanowi� g��wn� bol�czk� od po�owy dwudziestego wieku. Z ka�dym rokiem coraz wi�cej rodzin przenosi�o si� z miasta na wie�, powi�kszaj�c i tak liczne rzesze podr�nych okupuj�cych szosy i szlaki powietrzne. Jednak obecnie problem zosta� rozwi�zany. Mo�na by�o dopu�ci� do ruchu niesko�czon� ilo�� Mgnieniowc�w; nie grozi�o to kolizj�. Mgnieniowiec nie pokonywa� odleg�o�ci przestrzennie, lecz poprzez inny wymiar (nie wyja�nili mu zbyt gruntownie tej kwestii). Za marny tysi�c kredyt�w ka�da terra�ska rodzina mog�a pozwoli� sobie na zamontowanie mgnieniowych pier�cieni, jednego na w�asnym podw�rzu - drugiego w Berlinie, na Bermudach, w San Francisco czy w Port Saidzie. Gdziekolwiek. Oczywi�cie, istnia� pewien minus. Pier�cie� nale�a�o ulokowa� w wyznaczonym miejscu. Wybiera�o si� okre�lone miejsce przeznaczenia, i kropka. Jednak dla urz�dnika to wspania�a rzecz. Wchodzisz w jednym punkcie, wychodzisz w drugim. Pi�� krok�w - za jednym zamachem sto sze��dziesi�t mil. Sto sze��dziesi�t mil stanowi�cych onegdaj dwugodzinn� zmor� zgrzytaj�cych d�wigni i nag�ych szarpni��, �migaj�cych zewsz�d odrzutowc�w, lekkomy�lnych pilot�w, czujnych policjant�w gotowych w ka�dej chwili wkroczy� do akcji, wrzod�w i niewyparzonych j�zyk�w. Nareszcie koniec z tym wszystkim. Przynajmniej dla niego, jako dla pracownika Post�pu Terra�skiego, producenta Mgnieniowc�w. A niebawem dla ka�dego, jak tylko znajd� si� one na rynku. Ellis westchn��. Czas wzi�� si� do pracy. Widzia� Eda Halla, jak p�dzi po schodach siedziby PT, pokonuj�c dwa stopnie naraz. Tony Franklin depta� mu po pi�tach. Pora rusza�. Schyliwszy si�, si�gn�� po teczk�. I wtedy ich zauwa�y�. Warstwa szaro�ci w tym miejscu by�a nieco przerzedzona. W�skie pasmo, gdzie migotanie nieco traci�o na sile. Tu� obok jego stopy, za kraw�dzi� teczki. Poprzez pasmo dostrzeg� trzy male�kie sylwetki. Sta�y tu� za faluj�c� barier�. Niewiarygodnie mali, nie wi�ksi od owad�w. Spogl�dali na niego z bezbrze�nym zdumieniem. Zapomniawszy o teczce, Ellis bacznie patrzy� w d�. Trzej male�cy m�czy�ni byli r�wnie zbici z tropu. �aden z nich ani drgn��, trzy figurki zesztywnia�e ze strachu oraz pochylony z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami Henry Ellis. Do pozosta�ych do��czy�a czwarta figurka. Wszystkie stan�y jak wro�ni�te w ziemi� i wyba�uszy�y oczy. Mia�y na sobie jakie� sukmany. Br�zowe stroje uzupe�nione sanda�ami. Dziwaczna, nieterra�ska odzie�. W og�le byli jacy� tacy nieterra�scy. Ich rozmiary, �niade twarze, ubrania - no i te g�osy. Ni st�d, ni zow�d figurki wyrzuci�y z siebie kaskad� piskliwych, niezrozumia�ych d�wi�k�w. Otrz�sn�wszy si� z marazmu, pocz�y niesk�adnie biega� doko�a. Biega�y z zawrotn� pr�dko�ci�, niczym mr�wki na rozgrzanej patelni. Zatacza�y oszala�e kr�gi, wymachuj�c gor�czkowo r�kami. I ca�y czas przenikliwie dar�y si� wniebog�osy. Ellis si�gn�� po teczk�. Podni�s� j� powoli. Z mieszanin� podziwu i l�ku figurki odprowadzi�y wzrokiem w�druj�c� w g�r� torb�, od kt�rej dzieli� ich tak nieznaczny dystans. Ellisa ogarn�a nag�a my�l. Dobry Bo�e - czy�by mog�y przedosta� si� do wn�trza Mgnieniowca poprzez warstw� szaro�ci? Jednak nie mia� czasu, aby uzyska� odpowied� na to pytanie. I tak by� sp�niony. Ruszy� z miejsca, kieruj�c si� ku nowojorskiemu wylotowi tunelu. Chwil� potem stan�� w o�lepiaj�cym blasku s�o�ca na skraju zat�oczonej ulicy przy wej�ciu do biura. - Hej, co tam, Hank! - krzykn�� Donald Potter, p�dz�c w stron� wej�cia do siedziby PT. - Jazda! - Jasne, jasne. - Ellis mechanicznie ruszy� za nim. Za wej�ciem do Mgnieniowca, nad chodnikiem unosi� si� mglisty kr�g, na podobie�stwo ducha ba�ki mydlanej. Wszed� po schodach do biura Post�pu Terra�skiego, kieruj�c my�li ku czekaj�cym na� sprawom. Kiedy zamykano biuro i wszyscy szykowali si� do p�j�cia do domu, Ellis zajrza� do biura koordynatora Patricka Millera. - Przepraszam, panie Miller. To pan kieruje dzia�em badawczym, prawda? - Owszem. I co z tego? - Pan pozwoli, �e o co� zapytam. Dok�d pod��a Mgnieniowiec? Przecie� musi dok�d� si� uda�. - Ca�kowicie wykracza poza obr�b naszego kontinuum - odpar� niecierpliwie gotowy do wyj�cia Miller. - Wst�puje w inny wymiar. - To wiem. Ale - dok�d? Miller pospiesznym ruchem roz�o�y� na biurku swoj� chusteczk�. - Mo�e wyja�ni� to panu w ten spos�b. Powiedzmy, �e jest pan istot� dwuwymiarow�, a ta oto chustka reprezentuje pa�sk�... - Widzia�em to milion razy - przerwa� mu zawiedziony Ellis. - To jedynie analogia, a mnie analogie nie interesuj�. Chcia�bym uzyska� faktyczn� odpowied�. Kt�r�dy przebiega droga mojego Mgnieniowca, dziel�ca Cedar Groves od tego miejsca? Miller roze�mia� si�. - A po choler� panu ta informacja? Ellis natychmiast sta� si� czujny. Oboj�tnie wzruszy� ramionami. - Czysta ciekawo��. Przecie� kt�r�dy� musi przebiega�. Miller po�o�y� d�o� na ramieniu Ellisa w przyjacielskim ge�cie starszego brata. - Henry, stary, niech pan te sprawy zostawi nam. Zgoda? My jeste�my od planowania, pan jest klientem. Pa�skie zadanie polega na tym, aby korzysta� z Mgnieniowca, wypr�bowa� go dla nas i donie�� o wszelkich zaobserwowanych defektach b�d� uszkodzeniach, tak aby, gdy dopu�cimy go w przysz�ym roku do sprzeda�y, nie by�o mowy o �adnych niedor�bkach. - Tak w�a�ciwie... - zacz�� Ellis. - O co chodzi? Ellis zmieni� zdanie. - Nic. - Podni�s� teczk�. - Zupe�nie nic. Do zobaczenia jutro. Dzi�kuj�, panie Miller. Dobranoc. Zszed� na d� i opu�ci� siedzib� PT. W bledn�cym �wietle p�no-popo�udniowego s�o�ca majaczy� zarys Mgnieniowca. Na niebie roi�o si� od startuj�cych odrzutowc�w. Znu�eni pracownicy rozpoczynali d�ug� podr� do le��cych na wsi dom�w. Ci�g�e przemieszczanie. Ellis podszed� do pier�cienia i stan�� w jego obr�bie. W jednej chwili o�lepiaj�cy blask s�o�ca rozproszy� si� i znikn��. Ponownie trafi� do migotliwego szarego tunelu. Na odleg�ym kra�cu b�ysn�� kr�g zieleni i bieli. Spadziste zielone wzg�rza i jego w�asny dom. Podw�rze. Cedr i klomby kwiatowe. Miasteczko Cedar Groves. Dwa kroki w g��b tunelu. Ellis przystan�� i pochyli� si�. Z uwag� zbada� pod�o�e tunelu. Popatrzy� na mglist� szar� �cian�, tam gdzie wznosi�a si� i migota�a - i odnalaz� cie�szy odcinek. Ten, kt�ry ju� poprzednio przyku� j ego u wag�. Wci�� tam tkwili. Wci��? By�a to inna grupa. Tym razem sk�ada�a si� z dziesi�ciu lub jedenastu postaci. M�czyzn, kobiet i dzieci. Stali zbici w ciasn� gromadk� i spogl�dali na niego z podziwem i l�kiem zarazem. �adne z nich nie mierzy�o wi�cej ni� p� cala. Ma�e, pokr�cone figurki o zmiennym kszta�cie. Mieni�ce si� r�nymi barwami i odcieniami. Ellis ruszy� przed siebie. Figurki odprowadzi�y go wzrokiem. Dojrza� w przelocie mikroskopijne zdumienie na ich twarzach - i znalaz� si� na swoim podw�rku. Unieruchomi� pier�cie� i wszed� po schodkach tylnej werandy. Pogr��ony w g��bokich my�lach wkroczy� do domu. - Cze�� - krzykn�a z kuchni Mary. Wyci�gaj�c r�ce, przysun�a si� ku niemu, ubrana w si�gaj�c� do bioder sukienk� z dzianiny. - Co s�ycha� w pracy? - W porz�dku. - Co� si� sta�o? Wygl�dasz... dziwnie. - Nie. Nic si� nie sta�o. - Ellis z�o�y� na czole �ony roztargniony poca�unek. - Co na kolacj�? - Co� ekstra. Syriusza�ski stek kreci. Jeden z twoich ulubionych. Mo�e by�? - Pewnie. - Ellis rzuci� na krzes�o kapelusz i p�aszcz. Krzes�o z�o�y�o je i odstawi�o na miejsce. Na twarzy Ellisa wci�� widnia� zamy�lony, nieobecny wyraz. - Doskonale, kochanie. - Jeste� pewny, �e wszystko w porz�dku? Chyba nie wda�e� si� w kolejn� sprzeczk� z Pete�em Taylorem, co? - Nie. Oczywi�cie, �e nie. - Ellis z irytacj� potrz�sn�� g�ow�. - Wszystko gra, kotku. Przesta� wierci� mi dziur� w brzuchu. - No c�, mam nadziej� - skwitowa�a z westchnieniem Mary. Czekali na niego nast�pnego ranka. Ujrza� ich po zrobieniu pierwszego kroku w Mgnieniowcu. Niewielk� grupk� czekaj�c� w warstwie szaro�ci na podobie�stwo owad�w uwi�zionych w kostce galaretki. Wykonywali szybkie i gwa�towne ruchy, przez co ich ko�czyny zlewa�y si� w jedno. Usi�owali przyci�gn�� jego uwag�. Krzyczeli co� swoimi �a�o�nie s�abymi g�osikami. Ellis stan�� i przykl�kn��. Przetykali co� przez �cian� tunelu w miejscu, gdzie warstwa szaro�ci by�a nieco cie�sza. Przedmiot by� tak niewiarygodnie ma�y, �e z ledwo�ci� go zobaczy�. Bia�y kwadracik na ko�cu mikroskopijnego dr�ga. Spogl�dali na niego z przej�ciem, na ich twarzach malowa�y si� strach i nadzieja. B�agalna, desperacka nadzieja. Ellis uj�� ma�y kwadracik. Oddzieli� si� od dr�ga jak lu�ny p�atek r�any od swojej �odygi. Upu�ci� go niezr�cznie i pocz�� gmera� r�kami, szukaj�c go w okolicy. �ledzi�y go pe�ne niewymownej rozpaczy spojrzenia. Wreszcie znalaz� kwadracik i podni�s� go ostro�nie. By� zbyt ma�y, aby odcyfrowa� jego zawarto��. Pismo? Jakie� drobniutkie linie - nie m�g� ich odczyta�. Wyj�� portfel i delikatnie umie�ci� kwadracik pomi�dzy dwiema kartami. Nast�pnie schowa� portfel z powrotem do kieszeni. - P�niej rzuc� na niego okiem - obieca�. Jego g�os rozbrzmia� w tunelu hucz�cym echem. Na ten d�wi�k figurki rzuci�y si� do ucieczki. Jak jeden m�� umkn�y z dala od migotliwej szaro�ci, krzycz�c co� cienkimi g�osikami. Znikn�y, nim zdo�a� cho�by mrugn��. Jak sp�oszone myszy. Zosta� sam. Ellis ukl�k� i przystawi� oko do cie�szego pasma szaro�ci. Tam gdzie zwykle na niego czeka�y. Dostrzeg� niewyra�ne, zniekszta�cone kszta�ty gin�ce we mgle. Jaki� krajobraz. Trudny do okre�lenia, o zamazanych konturach. Wzg�rza. Pola i lasy. Ale jak�e ma�e. I niewyra�ne... Zerkn�� na zegarek. Bo�e, dziesi�ta! W po�piechu skoczy� na r�wne nogi i wypad� wprost na rozgrzany nowojorski chodnik. Sp�niony. Pogna� schodami w kierunku wej�cia do siedziby PT i dalej d�ugim korytarzem do swojego biura. W porze lunchu zajrza� do laboratori�w badawczych. - Hej - zawo�a�, kiedy nieopodal przechodzi� ob�adowany dokumentami i sprz�tem Jim Andrews. - Masz chwilk�? - Co chcia�e�, Henry? - Chcia�bym co� po�yczy�. Szk�o powi�kszaj�ce. - Zastanowi� si� chwil�. - Albo lepiej mikroskop fotonowy. O stu - lub dwustukrotnym powi�kszeniu. - Dziecinna zabawka. - Jim znalaz� dla niego niewielki komputer. - Slajdy? - Tak, kilka czystych slajd�w. Zani�s� mikroskop do swojego biura. Postawi� go na biurku, odsuwaj�c zalegaj�ce je papiery. Na wszelki wypadek wys�a� pann� Nelson, swoj� sekretark�, na lunch. Nast�pnie ostro�nie wyj�� z portfela bia�y skrawek i wsun�� go pomi�dzy dwa slajdy. Rzeczywi�cie by�o to pismo. Jednak nie potrafi� go odczyta�. Zupe�nie niezrozumia�e. Skomplikowana, przeplatana czcionka. Na chwil� zatopi� si� w my�lach. Potem wystuka� numer wewn�trznego wideofonu. - Prosz� po��czy� mnie z Dzia�em Lingwistycznym. Po pewnym czasie ukaza�a si� dobroduszna twarz Earla Petersona. - Jak si� masz, Ellis. Czym mog� s�u�y�? Ellis zawaha� si�. Musia� przeprowadzi� to jak nale�y. - S�uchaj no, Earl. Chcia�bym prosi� ci� o niewielk� przys�ug�. - To znaczy? Dla starego kumpla wszystko. - Macie, hm... macie tam u siebie t� Maszyn�, prawda? Ten przyrz�d translacyjny, kt�rego u�ywacie do pracy nad dokumentami nieterra�skich kultur. - Oczywi�cie. O co chodzi? - S�dzisz, �e m�g�bym z niego skorzysta�? - Pospiesznie wyrzuca� z siebie s�owa. - Takie tam g�upstwo, Earl. Mam znajomego, kt�ry mieszka na... hm... Centaurze VI, no i on pisuje do mnie w tym... no wiesz... rodzimym centaura�skim dialekcie, aja... - Chcesz, aby Maszyna przet�umaczy�a list? Nie ma sprawy, chyba da si� zrobi�. Przynajmniej tym razem. Przynie� go. Zani�s�. Poprosi� Earla o wyja�nienie zasad obs�ugi Maszyny i jak tylko ten odwr�ci� si� plecami, niezw�ocznie wsun�� kwadracik do �rodka. Maszyna Lingwistyczna klikn�a i zaszumia�a. Ellis modli� si� w duchu, �eby papier nie okaza� si� zbyt ma�y. �eby tylko nie utkn�� pomi�dzy sondami przeka�nikowymi Maszyny. Jednak�e po chwili u wylotu pojawi� si� pasek wydruku. Zosta� odci�ty i wpad� do kosza. Maszyna Lingwistyczna natychmiast przesz�a do analizy bardziej istotnych materia��w pochodz�cych z dzia��w eksportowych PT. Dr��cymi palcami Ellis rozwin�� ta�m�. Wyrazy skaka�y mu przed oczami. Pytania. Zadawali mu pytania. Bo�e, sytuacja si� komplikowa�a. Bezg�o�nie poruszaj�c ustami, z uwag� odczyta� pytania. W co on si� pakowa�? Oczekiwali odpowiedzi. Zabra� ich kartk� i poszed� sobie. Pewnie w drodze powrotnej b�d� na niego czeka�. Wr�ci� do biura i po��czy� si� z operatorem. - Lini� zewn�trzn� prosz� - poleci�. Ukaza� si� standardowy monitor wideofoniczny. - S�ucham, sir? - Prosz� Federaln� Ksi��nic� Informacyjn� - powiedzia� Ellis. - Dzia� Bada� Kulturowych. Czekali na niego, a jak�e. Ale nie ci sami. Dziwne, za ka�dym razem inna grupa. Ich ubrania te� nieco si� r�ni�y. Nowy kolor. Widoczny w tle krajobraz r�wnie� uleg� pewnej zmianie. Drzewa, kt�re dostrzeg� przedtem, znikn�y. Wzg�rza nadal tam by�y, ale przybra�y inny odcie�. Biel pomieszana z szaro�ci�. Czy�by �nieg? Przykucn��. Nale�ycie wywi�za� si� ze swego zadania. Odpowiedzi z Federalnej Ksi��nicy Informacyjnej pow�drowa�y z powrotem do Maszyny Lingwistycznej. Nast�pnie zosta�y zapisane w oryginalnym j�zyku, w kt�rym zadano pytania, tyle �e na nieco wi�kszym kawa�ku papieru. Ellis cisn�� kartk� poprzez migocz�c� szaro��. Zbiwszy z n�g sze�� czy siedem spo�r�d czekaj�cych figurek, potoczy�a si� po zboczu pag�rka, na kt�rym sta�y. Po chwili wywo�anego przera�eniem odr�twienia jak szalone rzuci�y si� za ni� w pogo�. Znikn�y w mglistych czelu�ciach swojego �wiata. - No c� - mrukn�� Ellis do siebie. - To by by�o tyle. Myli� si�. Nast�pnego dnia napotka� kolejn� grup� - wraz z porcj� dodatkowych pyta�. Figurki wepchn�y mikroskopijny kwadracik do wn�trza tunelu i dr��c, czeka�y, a� Ellis pochyli si� i go znajdzie. W ko�cu mu si� uda�o. Schowa� papier do portfela i ze zmarszczonymi brwiami kontynuowa� swoj� podr�. Sprawy przybiera�y powa�ny obr�t. Czy�by przewidzieli dla� prac� na pe�en etat? Naraz u�miechn�� si�. To najdziwniejsza rzecz, z jak� mia� do tej pory do czynienia. Te ma�e dranie by�y na sw�j spos�b sympatyczne. Drobne, skupione twarze wykrzywione pe�nym powagi napi�ciem. I zgroz�. Bali si� go, naprawd� si� bali. Ostatecznie, dlaczego nie? W por�wnaniu z nimi by� istnym kolosem. Snu� domys�y na temat ich �wiata. Z jakiej pochodzili planety? Ciekawe, �e by�a taka ma�a. Jednak rozmiar to poj�cie wzgl�dne. Aczkolwiek w por�wnaniu z nim niew�tpliwie byli mali. Mali i pe�ni szacunku. By� �wiadomy l�ku, b�agania i �arliwej nadziei, z kt�r� s�ali mu swe pro�by. Polegali na nim. Modlili si�, by przys�a� im odpowiedzi. Ellis u�miechn�� si�. - Zgo�a niecodzienne zaj�cie - powiedzia� do siebie. - O co chodzi? - zapyta� Peterson, kiedy Ellis w po�udnie stawi� si� w Pracowni Lingwistycznej. - Widzisz, tak si� sk�ada, �e otrzyma�em kolejny list od przyjaciela z Centaura VI. - Ach tak? - Po twarzy Petersona przemkn�� cie� podejrzliwo�ci. - Czy ty aby mnie nie nabierasz, Henry? Maszyna nie pr�nuje. Ca�y czas nap�ywaj� nowe informacje. Nie mo�emy traci� czasu na... - To naprawd� powa�ne, Earl. - Ellis postuka� w sw�j portfel. - Niezmiernie wa�ne. Nie �adne tam g�upstwa. - Dobrze. Skoro tak twierdzisz. - Peterson skin�� na obs�uguj�cego Maszyn� pracownika. - Niech ten go�� skorzysta z Translatora, Tommie. - Dzi�ki - mrukn�� Ellis. Powt�rzy� ca�� procedur�, uzyska� t�umaczenie, po czym, zani�s�szy pytania do wideofonu, przekaza� je personelowi badawczemu Ksi��nicy. Przed zapadni�ciem zmroku przet�umaczone odpowiedzi spoczywa�y bezpiecznie w portfelu i po opuszczeniu PT Ellis uda� si� do Mgnieniowca. Jak zwykle czeka�a na niego nowa grupa. - Prosz� bardzo, ch�opcy - hukn�� Ellis, wsuwaj�c �wistek przez przesmyk w �cianie. Kartka polecia�a w d�, obijaj�c si� o pag�rki, a ludziki bieg�y w �lad za ni� w charakterystyczny spos�b, sztywno przebieraj�c nogami. Ellis patrzy� za nimi i na jego usta wp�yn�� pe�en zadowolenia - i dumy - u�mieszek. Naprawd� im si� spieszy�o; co do tego nie mia� najmniejszych w�tpliwo�ci. Obecnie dostrzega� zaledwie niewyra�ny zarys ich postaci. Jak szalone odbieg�y od migotliwej bariery. Najwidoczniej tylko jaka� cz�� ich �wiata przylega�a do Mgnieniowca. Jedynie w miejscu, gdzie rzed�a warstwa szaro�ci. Zajrza� tam, wyt�aj�c wzrok. W�a�nie rozwijali �wistek. Trzech lub czterech walczy�o z opornym papierem i przyst�pi�o do odczytywania odpowiedzi. Pe�en dumy Ellis podj�� sw� podr� i wyszed� na podw�rze. Nie potrafi� odczyta� pyta�, a kiedy je przet�umaczono, nie potrafi� udzieli� na nie odpowiedzi. Dzia� Lingwistyczny upora� si� z pierwszym problemem, a Ksi��nica z drugim. Niemniej jednak Ellisa rozpiera�a duma. Czu�, jak rozgrzewa mu wn�trze swoim ciep�em. Wyraz ich twarzy. Spojrzenie, jakim obdarzyli go na widok kartki z odpowiedziami. Kiedy u�wiadomili sobie, �e otrzymaj� upragnione informacje. A jak si� za nimi rzucili. To budzi�o swego rodzaju... zadowolenie. Diablo dobrze si� z tym czu�. - Nie�le - mrukn��, otwieraj�c drzwi i przest�puj�c pr�g domu. - Wcale nie�le. - Co takiego, kochanie? - zapyta�a Mary, podnosz�c szybko g�ow� znad sto�u. Od�o�y�a czasopismo i wsta�a. - Ale jeste� rozpromieniony! Co si� sta�o? - Nic. Zupe�nie nic! - Poca�owa� j� w usta. - Ca�kiem �adnie dzi� wygl�dasz, kotku. - Ach, Henry! - Mary obla�a si� uroczym rumie�cem. - Jaki� ty kochany. Zlustrowa� bacznie �on� spowit� w dwa skrawki przezroczystego plastiku. - Jakie masz na sobie �adne ubranko. - Henry! Co ci� napad�o? Wydajesz si� taki... taki o�ywiony! Ellis u�miechn�� si�. - Och, to pewnie z uwagi na moj� prac�. Widzisz, nie ma nic milszego, jak czerpanie z wykonywanego zaj�cia dumy i satysfakcji. Poczucie dobrze spe�nionego obowi�zku, jak to m�wi�. Praca, z kt�rej mo�na by� dumnym. - Przecie� zawsze uwa�a�e�, �e jeste� tylko pionkiem w wielkiej, bezosobowej maszynie. Zerem. - Wszystko si� zmieni�o - odpar� z moc� Ellis. - Przyst�pi�em do pracy nad... hm... nowym projektem. Nowym zadaniem. - Nowym zadaniem? - Zbieram informacje. Takie... tw�rcze zaj�cie. Ogl�dnie m�wi�c. Nim up�yn�� tydzie�, przekaza� im ca�kiem spor� porcj� informacji. Zacz�� wychodzi� do pracy o dziewi�tej trzydzie�ci. To dawa�o mu p� godziny, podczas kt�rej zgi�ty w kucki m�g� podgl�da� ich przez wy�om w migotliwej �cianie tunelu. Dzi�ki temu zaznajomi� si� z �yciem, kt�re wiedli w swoim mikroskopijnym �wiecie. Niew�tpliwie stanowili do�� prymitywn� cywilizacj�. Pod wzgl�dem terra�skich standard�w w og�le ledwo mo�na by�o m�wi� o jakiejkolwiek cywilizacji. Na podstawie swoich obserwacji ustali�, �e nie dysponowali praktycznie �adnymi zdobyczami techniki; co� w rodzaju kultury agrarnej, komunizmu rolnego, monolitycznej organizacji plemiennej na oko nie licz�cej zbyt wielu cz�onk�w. Takie przynajmniej odni�s� wra�enie. Czego� tu nie rozumia�. Za ka�dym razem na jego spotkanie wychodzi�a inna grupa. �adnych znajomych twarzy. Ich �wiat r�wnie� podlega� ci�g�ej przemianie. Drzewa, pola, zwierz�ta. I, jak si� zdawa�o, pogoda. Czy�by ich czas p�yn�� innym trybem? Ich ruchy by�y szybkie, gwa�towne. Zupe�nie jak ta�ma wideo puszczona na przyspieszonych obrotach. I te ich piskliwe g�osy. Mo�e w�a�nie o to chodzi�o. Odmienny wszech�wiat oparty na ca�kowicie innej strukturze czasowej. Co si� tyczy�o ich stosunku do niego, tutaj pomy�ka nie wchodzi�a w rachub�. Za kt�rym� razem zacz�li sk�ada� dary w postaci niewiarygodnie ma�ych porcji dymi�cych potraw, przygotowywanych na otwartych, ceglanych paleniskach. Kiedy przysun�� twarz do �ciany, w jego nozdrza wpad� s�aby aromat. Pachnia�o nie�le. Zapach by� wyrazisty i cierpki. Musia�o by� mocno doprawione. Pewnie mi�so. W pi�tek wzi�� ze sob� szk�o powi�kszaj�ce. W rzeczy samej, mi�so. Przyprowadzili zwierz�ta wielko�ci mr�wek i wiedli je w kierunku palenisk, gdzie nast�pnie zabijali je i piekli. Za pomoc� szk�a wyra�niej dostrzeg� ich twarze. By�y dziwne. Zawzi�te, �niade i stanowcze. Naturalnie tego si� spodziewa�. Mieszanina strachu, czci i nadziei. Napawa�a go przyjemnym uczuciem. By�a przeznaczona wy��cznie dla niego. Mi�dzy sob� k��cili si� i krzyczeli - czasem nawet w ruch sz�y no�e, i odziane w br�zowe szaty istoty zaczyna�y tarza� si� po ziemi, walcz�c przy tym zaciekle. To by� porywczy i silny gatunek. Czu� dla nich co� w rodzaju podziwu. Korzystnie wp�ywali na jego samopoczucie. Zyska� bogobojny szacunek tak dumnej i stanowczej rasy to by�o co�. Nie mieli w sobie krzty nikczemno�ci. Mniej wi�cej za pi�tym razem natkn�� si� na imponuj�c� budowl�. Wygl�da�a na �wi�tyni�. Miejsce kultu religijnego. Dla niego! Sta� si� przedmiotem prawdziwego uwielbienia. To nie ulega�o w�tpliwo�ci. Zacz�� wychodzi� z domu o dziewi�tej, przez co m�g� sp�dza� z nimi ca�� godzin�. Do po�owy nast�pnego tygodnia opracowali pe�nowymiarowy rytua�. Procesje, zapalone pochodnie, pie�ni. Ksi�a w d�ugich szatach. I mocno przyprawione daniny. Jednak �adnych wizerunk�w. Najwidoczniej jego rozmiary uniemo�liwi�y ich wykonanie. Pr�bowa� wczu� si� w ich sytuacj�. Majacz�cy nad g�owami gigantyczny kszta�t za �cian� szarej mg�y. Nieokre�lona istota, co� podobnego do nich, a jednak zupe�nie odmiennego. Istota odmiennego gatunku. Wi�ksza i r�na pod ka�dym innym wzgl�dem. A kiedy m�wi�, tunel Mgnieniowca ni�s� hucz�ce echa. Co w dalszym ci�gu napawa�o ich panicznym strachem. Kszta�tuj�ca si� religia. Zmienia� ich. Czyni� to poprzez swoj� obecno�� oraz za pomoc� precyzyjnych, poprawnych odpowiedzi otrzymywanych za po�rednictwem Federalnej Ksi��nicy Informacyjnej i t�umaczonych przez Maszyn� Lingwistyczn�. Oczywi�cie, wzi�wszy pod uwag� up�yw czasu u nich, na odpowiedzi musieli czeka� latami. Jednak zd��yli si� do tego przyzwyczai�. Trwali w niez�omnym oczekiwaniu. Przekazywali pytania, on za� po kilku stuleciach dostarcza� odpowiedzi, odpowiedzi, z kt�rych bez w�tpienia robili stosowny u�ytek. - Co tu si� dzieje? - zapyta�a Mary, kiedy pewnego wieczoru wr�ci� z pracy o godzin� p�niej. - Gdzie� ty by�? - W pracy - odpar� niedbale Ellis, zdejmuj�c kapelusz i p�aszcz. - Jestem zm�czony. Naprawd� zm�czony. - Westchn�� z ulg� i poleci� por�czy przynie�� whiskey. Mary podesz�a do tapczanu. - Henry, troch� si� martwi�. - Martwisz si�? - Nie powiniene� tak ci�ko pracowa�. Musisz da� sobie troch� luzu. Kiedy ostatnio mia�e� prawdziwe wakacje? Wycieczk� poza Terr�. Poza Uk�ad. Wiesz co, mam ochot� zadzwoni� do tego ca�ego Millera i zapyta� go, czy to konieczne, aby m�czyzna w twoim wieku... - W moim wieku! - parskn�� z uraz� Ellis. - Wcale nie jestem taki stary. - Oczywi�cie, �e nie. - Mary usiad�a obok i obj�a go z czu�o�ci�. - Ale nie powiniene� si� przepracowywa�. Zas�ugujesz na odpoczynek. Nie uwa�asz? - To co� innego. Nic nie rozumiesz. Nie chodzi o jakie� tam stare g�upoty. Sprawozdania, statystyki czy durne kartoteki. To jest... - No, co to jest? - To co� innego. Nie jestem pionkiem. Dzi�ki temu co� zyskuj�. Chyba nie potrafi� ci tego wyja�ni�. Ale nie mog� przesta�. - Gdyby� m�g� powiedzie� mi co� wi�cej... - Wykluczone - odrzek� Ellis. - Jednak w �wiecie nie ma nic, co da�oby si� do tego przyr�wna�. Pracuj� dla Post�pu Terra�skiego od dwudziestu pi�ciu lat. Przez dwadzie�cia pi�� lat t�uk�em wci�� te same raporty. Dwadzie�cia pi�� lat - i nigdy w �yciu nie czu�em si� tak jak teraz. - Ach tak? - rykn�� Miller. - Co ty mi tu wciskasz! Lepiej si� przyznaj, Ellis! Ellis otwiera� i zamyka� usta. - O czym pan m�wi? - Przenikn�� go strach. - Co si� sta�o? - Przesta� mnie raczy� tymi wykr�tami. - Widoczna na monitorze twarz Millera spurpurowia�a. - Natychmiast do mojego biura. Ekran za�wieci� pustk�. Ellis siedzia� oniemia�y przy biurku. Stopniowo doszed� do siebie i wsta�. - Chryste. - S�abym ruchem otar� z czo�a zimny pot. Ni st�d, ni zow�d wszystko leg�o w gruzach. Szok niemal powali� go z n�g. - Czy co� nie tak? - zapyta�a ze wsp�czuciem panna Nelson. - Nie. - Ot�pia�y Ellis ruszy� w kierunku drzwi. By� zdruzgotany. Czego dowiedzia� si� Miller? Dobry Bo�e! Czy to mo�liwe, aby... - Pan Miller wygl�da� na zdenerwowanego. - Owszem. - Krokiem �lepca Ellis poszed� przez korytarz. Kr�ci�o mu si� w g�owie. Zdenerwowanego, dobre sobie. Jakim� cudem odgad� prawd�. Ale dlaczego by� taki w�ciek�y? Co go to obchodzi�o? Ellisa przej�� lodowaty ch��d. Kiepsko. Miller by� jego prze�o�onym - dysponowa� mo�liwo�ci� zar�wno przyjmowania, jak i zwalniania pracownik�w. A mo�e post�pi� niew�a�ciwie. Mo�e w ten czy inny spos�b pogwa�ci� prawo. Pope�ni� przest�pstwo. Ale jakie? Co oni Millera obchodzili? W czym wietrzy� tutaj interes Post�p Terra�ski? Otworzy� drzwi gabinetu Millera. - Jestem, panie Miller. W czym tkwi problem? Miller pos�a� mu pe�ne furii spojrzenie. - W tym ca�ym pa�skim kuzynie z Proximy. - To znaczy... hm... pan ma na my�li mojego znajomego biznesmena z Centaura VI. - Ty... ty oszu�cie! - nie wytrzyma� Miller. - I to po tym wszystkim, co zrobi�a dla ciebie firma. - Nie rozumiem - mrukn�� Ellis. - Co ja takiego... - Przede wszystkim, jak s�dzisz, dlaczego dali�my ci Mgnieniowca? - Dlaczego? - Aby go przetestowa�! Wypr�bowa�, ty o�la pa�o! Firma wspania�omy�lnie pozwoli�a ci korzysta� z Mgnieniowca przed wypuszczeniem go na rynek, a ty co? Ty, prosz� ci� bardzo... Ellisa ogarn�a fala gniewu. Ostatecznie pracowa� dla firmy przez dwadzie�cia pi�� lat. - Nie musi pan mnie obra�a�. Zap�aci�em za niego tysi�c z�otych kredyt�w. - No to le� w te p�dy do ksi�gowego i zabieraj swoje pieni�dze. Wyda�em ju� polecenie firmie konstrukcyjnej, aby zapakowa�a tw�j Mgnieniowiec i przywioz�a go z powrotem. Ellis oniemia�. - Ale dlaczego? - Jeszcze si� pyta! Poniewa� jest uszkodzony. Poniewa� nie dzia�a jak nale�y. Oto dlaczego. - Oczy Millera p�on�y z�o�ci�. - Inspekcja wykaza�a przeciek szeroki na mil�. - Zacisn�� usta. - Tak jakby� nie wiedzia�. W Ellisie zamar�o serce. - Przeciek? - wychrypia� z obaw�. - Przeciek. Szcz�liwym trafem zarz�dzi�em rutynow� inspekcje. Gdyby�my mieli polega� na ludziach twojego pokroju... - Jest pan pewien? Wed�ug mnie funkcjonowa� bez zarzutu. To jest, bez problemu przewozi� mnie tam i z powrotem - zapl�ta� si� Ellis. - Ze swojej strony nie mia�em �adnych za�ale�. - Nie. Absolutnie �adnych za�ale�. W�a�nie dlatego nie dostaniesz nast�pnego. Dlatego te� dzi� wieczorem wracasz do domu transportem publicznym. Poniewa� nie zg�osi�e� przecieku! I je�eli kiedykolwiek jeszcze spr�bujesz oszuka� firm�... - Sk�d pan wie, �e by�em �wiadomy tej... usterki? Rozw�cieczony Miller opad� bezsilnie na krzes�o. - Poniewa� - odpar�, cedz�c s�owa - codziennie truchta�e� do Maszyny Lingwistycznej z rzekomym listem od swojej babki z Betelgeuse II. Z listem, kt�ry w og�le nie istnia�. Kt�ry by� bezwstydnym oszustwem. Kt�ry otrzyma�e� przez przeciek w Mgnieniowcu! - Sk�d pan wie? - rzuci� przyparty do muru Ellis. - No wi�c mo�e i by�a jaka� usterka. Jednak nie mo�e pan dowie�� �adnego zwi�zku pomi�dzy waszym wadliwie skonstruowanym Mgnieniowcem a moim... - Twoje pismo - przerwa� Miller - kt�re podst�pnie podsun��e� naszej Maszynie Lingwistycznej, nie by�o wcale napisane alfabetem pozaterra�skim. Nie pochodzi�o z Centaura VI. Ani z �adnego innego uk�adu pozaterra�skiego. To staro�ytny hebrajski. A mog�e� je zdoby� tylko w jeden spos�b, Ellis. Nie pr�buj mnie nabra�. - Hebrajski! - wykrzykn�� w zdumieniu Ellis. Zblad� jak �ciana. - Dobry Bo�e. Inne kontinuum - czwarty wymiar. Czasu, oczywi�cie. - Zadr�a�. - Rozrastaj�cy si� wszech�wiat. To t�umaczy�oby ich rozmiary. I r�wnie� to, dlaczego nowa grupa, nowe pokolenie... - I tak podejmujemy znaczne ryzyko w przypadku tych Mgnieniowc�w. Wyrzynaj�c tunele przez inne kontinua czasoprzestrzenne. - Miller ze znu�eniem potrz�sn�� g�ow�. - Ty intruzie. Wiedzia�e�, �e twoim obowi�zkiem jest donosi� o ka�dej wadzie. - Chyba nie zrobi�em nic z�ego, prawda? - Ellis poczu� si� nagle kompletnie wytr�cony z r�wnowagi. - Wydawali si� zadowoleni, nawet wdzi�czni. Jezu, na pewno nie sprawi�em �adnego k�opotu. Miller j�kn�� w nowym przyp�ywie gniewu. Przez chwil� miota� si� po pokoju. Wreszcie rzuci� co� na biurko, tu� pod nos Ellisa. - �adnego k�opotu. Najmniejszego. Rzu� na to okiem. Przyniesione z Archiwum Staro�ytnego Rzemios�a. - Co to jest? - Sam zobacz! Por�wna�em to z jednym z zestaw�w twoich pyta�. To samo. Dok�adnie to samo. Wszystkie twoje karteluszki, pytania i odpowiedzi, co do jednego s� tutaj. Ty ganimedejski skunksie! Ellis wzi�� ksi�g� i otworzy� j�. W miar� czytania na jego twarzy pojawia� si� dziwny wyraz. - Na niebiosa. A wi�c zapisywali to, co im dawa�em. I na podstawie tego stworzyli ksi��k�. Ka�de s�owo. Na dodatek opatrzone komentarzami. Wszystko tutaj jest - jota w jot�. Zatem to wywar�o jaki� efekt. Przekazali t� wiedz�. Spisali j� skrupulatnie. - Wracaj do swojego biura. Na dzisiaj mam dosy� twojego widoku. Mam go dosy� raz na zawsze. Po�egnalny czek otrzymasz zwyk�� drog�. Z poczerwienia�� z emocji twarz� Ellis jak w transie skierowa� si� ku wyj�ciu, �ciskaj�c w r�ku ksi�g�. - Panie Miller? Czy mog� j� zatrzyma�? Czy m�g�bym j� sobie zabra�? - A bierz sobie - odrzek� ze zm�czeniem Miller. - Jasne. B�dziesz m�g� poczyta� w drodze do domu. Na pok�adzie publicznego odrzutowca. - Henry chce ci co� pokaza� - szepn�a w podnieceniu Mary Ellis, chwytaj�c pani� Lawrence za rami�. - Tylko zareaguj w odpowiedni spos�b. - Odpowiedni spos�b? - zaj�kn�a si� nerwowo pani Lawrence, daj�c wyraz pewnemu zaniepokojeniu. - A co chodzi? Mam nadziej�, �e to nic �ywego. - Nie, sk�d. - Mary popchn�a j� w kierunku drzwi do pracowni. - Po prostu si� u�miechnij. - Unios�a g�os. - Henry, przysz�a Dorothy Lawrence. Henry Ellis stan�� w drzwiach. Pe�en godno�ci w jedwabnym szlafroku, z fajk� w ustach i wiecznym pi�rem w d�oni, wykona� lekki uk�on. - Dobry wiecz�r, Dorothy - powiedzia� niskim, modulowanym g�osem. - Czy zechcia�aby pani na chwil� wst�pi� do mojej pracowni? - Pracowni? - Pani Lawrence z wahaniem przest�pi�a pr�g. - A nad czym pan pracuje? To znaczy, Mary m�wi�a, �e ostatnio zajmuje si� pan czym� niezmiernie ciekawym, teraz kiedy nie nale�y pan ju� do - znaczy si�, kiedy przebywa pan wi�cej w domu. Jednak nie pisn�a s��wkiem, o co chodzi. Oczy pani Lawrence ciekawie b��dzi�y po wn�trzu pracowni. Opr�cz ksi��ek, wykres�w, sta�o tam wielkie mahoniowe biurko, atlas, globus, obite sk�r� krzes�a i niezwykle przestarza�a elektryczna maszyna do pisania. - Jezus Maria! - zawo�a�a. - Co za dziwol�g. I te wszystkie starocie. Ellis ostro�nie wyj�� co� z p�ki i poda� jej mimochodem. - Tak przy okazji - prosz� zerkn�� na to. - Co to jest? Ksi��ka? - Pani Lawrence wzi�a j� do r�ki i obejrza�a gorliwie. - A niech mnie. Ci�ka, co nie? - Poruszaj�c ustami, przeczyta�a informacj� na ok�adce. - Co to znaczy? Wygl�da na stare. Co za dziwaczne litery! Nigdy w �yciu czego� takiego nie widzia�am. Pismo �wi�te. - Podnios�a g�ow�. - Co to jest? Ellis u�miechn�� si� nieznacznie. - C�... Naraz przysz�o ol�nienie. Pani Lawrence w podziwie zaczerpn�a tchu. - Dobry Bo�e! Pan to napisa�?! U�miech Ellisa przeszed� w pe�en skromno�ci rumieniec. - Ach, skleci�em tak� drobnostk� - mrukn�� oboj�tnie. - W sumie, to moja pierwsza. - W zamy�leniu zacisn�� palce na pi�rze. - A teraz, je�li pani pozwoli, czas, abym wr�ci� do pracy...