8387

Szczegóły
Tytuł 8387
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8387 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8387 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8387 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DANIEL PENNAC MA�A HANDLARKA PROZ� (Prze�o�y�: Ma�gorzata Cebo-Foniok ) AMBER 1997 I STANOWISKO KOZ�A - Ma pan rzadk� wad�, Malaussene: pan wsp�czuje bli�nim. 1 Wszystko zacz�o si� od tego, �e nagle, tak ni st�d, ni zow�d, przemkn�o mi przez g�ow� zdanie: �mier� to proces prostoliniowy. Ot, taka pokr�tna z�ota my�l, jakie zazwyczaj spotyka si� w tekstach angielskich: Death is a straight on process... co� w tym stylu. W�a�nie zastanawia�em si�, gdzie te� mog�em to przeczyta�, gdy do mojego gabinetu wtargn�� olbrzym. Jeszcze drzwi nie zd��y�y za nim trzasn��, a ju� nachyla� si� nade mn�: - Malaussene to pan? Gigantyczny szkielet, a na nim r�wnie gigantyczna niekszta�tna masa. Ko�ci jak maczugi, a na czubku �ysego czerepu k�pki nastroszonych w�os�w. - Beniamin Malaussene to pan? Wygi�� si� w �uk nad moim warsztatem pracy i uwi�zi� mnie w fotelu, rozp�aszczywszy na por�czach swe ogromne �apska. Prehistoria w ludzkiej postaci. A ja, wt�oczony w oparcie, z g�ow� zapadaj�c� si� mi�dzy ramiona, doprawdy nie by�em zdolny powiedzie�, czy ja jestem ja. Zastanawia�em si� tylko, gdzie, u diab�a, mog�em przeczyta� nieszcz�sne zdanie: �mier� to proces prostoliniowy, czy by�o po angielsku, po francusku, czy prze�o�one z innego j�zyka... Wtedy w�a�nie postanowi� podnie�� mnie do swego poziomu: jednym ruchem porwa� nas - m�j fotel oraz mnie - i ustawi� przed sob� na biurku. Ale nadal g�rowa� nad sytuacj� o dobr� g�ow�. Przez krzaczaste brwi dzikim okiem dzika ry� moje sumienie, tak jakby akurat w nim zgubi� klucze. - Pana bawi dr�czenie ludzi? Mia� zaskakuj�co dziecinny g�os z nutk� bole�ci, kt�ra usi�owa� straszy�. - Bawi, co? A ja, na wysoko�ciach, na moim tronie, niezdolny by�em my�le� o czymkolwiek innym, tylko o tym niewydarzonym zdaniu. �eby cho� by�o �adne! Ale przecie� to szmira. Pewnie jaki� Francuz pozowa� na Ameryka�ca. No dobrze, tylko gdzie ja je wyczyta�em? - Nigdy si� pan nie boi, �e kto� przyjdzie i mord� panu skuje? R�ce zacz�y mu dr�e�. Przekazywa�y por�czom mojego fotela pot�ne wibracje krzepkiego cielska, kt�re przypomina�y pomruk b�bna zapowiadaj�cego trz�sienie ziemi. �ywio� rozszala� si� na d�wi�k dzwonka. Zadzwoni� telefon. Ach, te �adniutkie, p�ynne modulacje dzisiejszych telefon�w, telefon�w z pami�ci�, telefon�w z programami, eleganckich telefon�w, dyrektorskich dla wszystkich... Telefon eksplodowa� pod pi�ci� olbrzyma. - Stul pysk! Przed oczami zamajaczy�a mi wizja mojej szefowej, kr�lowej Zabo, w jej gabinecie na g�rze, ze s�uchawk� w r�ce, pod ciosem olbrzymowej maczugi zapadaj�cej si� w mokiet a� po pas. Tymczasem go�� schwyci� moj� pi�kn� lamp�, cz�ciowo podszywaj�c� si� pod styl dyrektoriatu, i prze�ama� jej n�k� z egzotycznego drewna na swym kolanie, po czym zapyta�: - A �e pewnego dnia jaki� facet wpadnie do pa�skiego gabinetu i wszystko tu rozniesie, to akurat panu nigdy nie za�wita�o we �bie, co? To by� akurat typ furiata, u kt�rego gest zawsze poprzedza s�owo. Nim zdo�a�em odpowiedzie�, podstawa lampy, odzyskawszy sw� pierwotn� funkcj� maczugi z buszu, spad�a na komputer, kt�rego ekran rozprysn�� si� bladymi od�amkami. Dziura w pami�ci �wiata. Ale m�j olbrzym, bynajmniej nie usatysfakcjonowany tym faktem, dopad� jeszcze konsol� i r�ba� j� tak d�ugo, a� powietrze zosta�o przesycone wiruj�cymi pierwiastkami, rodem z chaosu sprzed stworzenia nieba i ziemi. Na lito�� bosk�, je�li pozwol� mu dalej tak si� szarog�si�, to niebawem ani chybi wyl�dujemy w prehistorii. Mn� przesta� si� zajmowa�. Przewr�ci� biurko panny Macon, sekretarki, kopniakiem wybi� pod sufit szuflad� wypchan� spinaczami, piecz�tkami oraz lakierami do paznokci, kt�ra nast�pnie rozpad�a si� mi�dzy oknami. Potem, uzbrojony w popielniczk�, ju� ze czterdzie�ci lat wdzi�cznie kolebi�c� si� na p�kolistej o�owianej n�ce, metodycznie zaatakowa� bibliotek� z przeciwka. Dobra� si� do ksi��ek. O�owiana podstawka dokonywa�a dzie�a zniszczenia. Go�� mia� instynkt praojc�w we w�adaniu broni�. Przy ka�dym ciosie wydawa� dziecinny j�k, krzyk niemocy, taki jakie pewnie komponuj� si� w muzyk� towarzysz�c� zazwyczaj zbrodni w afekcie: roztrzaskuj� �onie g�ow� o �cian�, pochlipuj�c przy tym jak smarkacz. Ksi��ki szybowa�y w g�r� i pada�y martwe. Niewielki mia�em wyb�r w�r�d sposob�w przerwania masakry. Wsta�em. Obiema d�o�mi chwyci�em tac� z kaw�, kt�r� przynios�a Macon, �eby os�odzi� mi �ycie po poprzednich malkontentach (ekipa sze�ciu drukarzy, wylanych przez moj� �wi�t� szefow� na zbit� twarz za to, �e oddali robot� w sze�� dni po terminie), i cisn��em w oszklon� bibliotek� kr�lowej Zabo, gdzie wystawione s� najcenniejsze tomy. Puste fili�anki, do po�owy nape�niony dzbanek, srebrna taca i od�amki szyb sprawi�y wystarczaj�cy raban, by m�j klient znieruchomia� z popielniczk� nad g�ow� i odwr�ci� si� do mnie. - Co pan wyprawia? - To, co pan, w��czam si� do rozmowy. I pos�a�em mu nad g�ow� kryszta�owy przycisk do papieru, ofiarowany mi przez Klar� na ostatnie urodziny. Przycisk w kszta�cie psiego �ba, nieco przypominaj�cego Juliuszowy (przepraszam, Klaro, wybacz, Juliuszu), zeszpeci� podobizn� starego Talleyranda- Perigorda, tajnego za�o�yciela Wydawnictwa Talion w czasach gdy, tak jak dzi�, wszyscy naoko�o potrzebowali papieru po to, by ze wszystkimi naoko�o za�atwia� porachunki. - S�usznie pan post�puje - powiedzia�em. - Skoro nie mo�na zmieni� �wiata, to trzeba zmieni� przynajmniej dekoracje. Upu�ci� popielniczk� pod nogi. I to, co mia�o nast�pi�, wreszcie nast�pi�o: wybuchn�� szlochem. �kania roznios�y si�. Teraz olbrzym przypomina� oklap�a kukie�k� porzucon� po przedstawieniu. - Niech pan podejdzie. Zrobi� jeszcze ze dwa, trzy kroki, kt�re donios�y go ku mnie. Jego twarz sp�ywa�a �zami. Nawet w�osy mia� mokre. - Przepraszam - powiedzia�. Wyciera� si� zaci�ni�tymi pi�ciami. Mia� ow�osione palce. Po�o�y�em swoj� d�o� na jego karku, a jego g�ow� przyci�gn��em na swoje rami�. P� sekundy stawia� op�r, potem p�k�. Jedn� r�k� przytula�em jego g�ow�, drug� g�aska�em go po w�osach. Moja mama bardzo dobrze wykonywa�a te gesty, nie by�o wi�c �adnego powodu, �ebym ja nie potrafi� ich wykona�. Drzwi otworzy�y si�, stan�li w nich sekretarka Macon i m�j przyjaciel Lusa z Casamance, Senegalczyk, kt�ry ma metr sze��dziesi�t osiem centymetr�w wzrostu, oczy cocker-spaniela, a nogi Freda Astaire�a i kt�ry jest najlepszym specjalist� od literatury chi�skiej w ca�ej stolicy. Zobaczyli to, co by�o do zobaczenia: dyrektor literacki siedzia� na swoim biurku i pociesza� stoj�cego w�r�d ruin olbrzyma. Wzrok Macon szacowa� straty ze zgroz�, wzrok Lusy pyta�, czy nie potrzebuj� pomocy. D�oni� da�em im znak, �eby si� wynie�li. Drzwi zamkn�y si� szast-prast. Olbrzym ci�gle kwili�. Jego �zy sp�ywa�y mi po szyi, by�em mokry do pasa. A niech si� wyryczy do woli, mi tam si� nie �pieszy. Pocieszyciel czerpie cierpliwo�� z w�asnych zmartwie�. P�acz, bracie, wszyscy jeste�my zanurzeni w g�wnie po same oczy, a od �ez poziom tego �wi�stwa ju� si� nie podniesie. A kiedy on wylewa� sw� rozpacz za ko�nierzyk mojej koszuli, ja my�la�em o zar�czynach Klary, mojej najukocha�szej siostry. �Nie b�d� smutny, Beniaminie, Klarenty to anio�.� Klarenty... jak mo�na nazywa� si� Klarenty? ��adny mi anio�ek sze��dziesi�cioletni, moja �liczna, przecie� on jest od ciebie trzy razy starszy.� Aksamitny �miech mojej m�odszej siostrzyczki: �Dokona�am podw�jnego odkrycia, Beniaminku, anio�y maj� p�e�, za to nie maj� wieku. - B�d� uprzejma nie przesadza�, Klare�ko, anio� dyrektorem wi�zienia... - Ale kt�ry swoje wi�zienie zamieni� w raj. Nie zapominaj o tym, Beniaminku!� Zakochane kobiety znajd� na wszystko odpowied�, a starsi bracia zostaj� sam na sam ze swymi troskami: moja ukochana siostra jutro po�lubi szefa klawiszy. I ju�. Nie�le, co? Je�li dorzucimy do tego, �e moja matka ulotni�a si� kilka miesi�cy temu z jakim� gliniarzem, zakochana tak �miertelnie, �e od tamtego czasu ani razu nawet nie zadzwoni�a, otrzymamy cudowny portrecik rodzinki Malaussene��w. �e nie wspomn� ju� o pozosta�ych braciszkach i siostrzyczkach: Teresie, kt�ra czyta z gwiazd, Jeremiaszu, kt�ry podpali� swoje liceum, Malcu w r�owych okularkach, kt�rego ka�dy koszmarny sen staje si� rzeczywisto�ci�, i o Verdun, najm�odszej, kt�ra od pierwszej sekundy �ycia wszcz�a wrzask przywodz�cy na my�l bitw� o tym samym imieniu... A ty, rycz�cy olbrzymie, jak� masz rodzink�, co? Mo�e �adnej, mo�e wszystko postawi�e� na pisanie, tak? Powoli si� uspokaja�. Wykorzysta�em to, by zada� pytanie, na kt�re zna�em odpowied�: - Odrzucono panu r�kopis, prawda? - Sz�sty raz. - Ten sam? Ponownie kiwn�� g�ow�, kt�r� wreszcie oderwa� od mojego ramienia. Po chwili bardzo wolno ni� pokr�ci�: - Tak go poprawia�em, pan sobie nawet nie wyobra�a, znam go na pami��. - Jak si� pan nazywa? Poda� nazwisko, a ja od razu ujrza�em rozbawion� min� kr�lowej Zabo komentuj�cej ten�e r�kopis: �Facet, kt�ry pisze zdania w rodzaju: Lito�ci! - czkn�� cofaj�c si� rakiem, albo uwa�a, �e jest dowcipny, kiedy przemianowuje Pola Elizejskie na Rajskie Zagony, i kt�ry niezra�ony od sze�ciu lat, sk�ada tekst sze�� razy pod rz�d, musi cierpie� na jak�� chorob� prenataln�, tylko na jak�, mo�e pan mi powie, Malaussene?� Potrz�sn�a olbrzymi� g�ow�, osadzon� na rachitycznym tu�owiu osoby cierpi�cej na chroniczny brak apetytu, i powt�rzy�a to jak osobist� zniewag�: �Lito�ci! - czkn�� cofaj�c si� rakiem. ... A czemu nie: Dzie� dobry - wszed� albo: Cze�� - wyszed� z pokoju!� i przez dobre dziesi�� minut oddawa�a si� b�yskotliwym improwizacjom s�ownym, poniewa� komu jak komu, ale jej to talentu nie brakuje... W rezultacie odes�ali�my r�kopis bez czytania, ja podpisa�em odmow� w�asnym nazwiskiem, a ch�op omal nie umar� mi z rozpaczy w ramionach, uprzednio przekszta�ciwszy mi gabinet w pobojowisko. - Pan nawet go nie przeczyta�, prawda? Strony 36, 123 i 247 w�o�y�em do g�ry nogami i tkwi� tak nadal. Stary numer... I pomy�le�, �e tacy spryciarze jak my, wydawcy, jeszcze dajemy si� na to nabra�! Co odpowiesz, Beniaminie? Co odpowiesz temu nieborakowi? �e morduje si� nad pomnikiem niepotrzebnego nikomu infantylizmu? A odk�d to wierzysz w dojrza�o��, Beniaminie? W nic nie wierz�, do cholery, wiem tylko, �e maszyna do pisania to wynalazek zgubny dla wszelkich dziecinnych mrzonek, �e bia�y papier jest ca�unem g�upoty i �e jeszcze si� taki nie narodzi�, kt�ry by wcisn�� taki ch�am kr�lowej Zabo. Ta kobieta to skaner do r�kopis�w, jedna tylko rzecz w �wiecie mo�e j� naprawd� wzruszy�: cierpienia nad odmian� literackiej formy imperfektum w trybie subjonctif. �wiadom tego, co zaproponujesz biednemu olbrzymowi? �eby lepiej przerzuci� si� na malowanie? Niez�a my�l: natychmiast rozni�s�by reszt� budynku... Ma ju� dobrze po pi��dziesi�tce i co najmniej ze trzydzie�ci lat oddaje si� ca�ym swym jestestwem literaturze. Takie typy s� zdolne do wszystkiego, kiedy kto� pr�buje podci�� im pi�ro! Powzi��em wi�c jedyn� mo�liw� decyzje. Powiedzia�em: - Chod�my. I skoczy�em z fotela prosto na pod�og�. Pogrzeba�em w rozbebeszonym biurku Macon, a� znalaz�em p�k kluczy, kt�rego szuka�em. Przemierzy�em gabinet w poprzek. Olbrzym w�drowa� za mn� jak po pustyni. Pustym po starciu wojsk izraelskich z syryjskimi. Ukl�k�em przed metalowym segregatorem, kt�ry rozdziawi� paszcze przy pierwszym obrocie klucza. D�awi� si� r�kopisami i maszynopisami. Na chybi� trafi� wyj��em jaki� z brzegu i zaproponowa�em: - Niech pan to we�mie. To by�o zatytu�owane Nie wiedz�c, dok�d szed�em i podpisane Beniamin Malaussene. - To pa�ski? - zapyta�, gdy tylko zamkn��em segregator. - Tak. I wszystkie pozosta�e r�wnie�. Poszed�em od�o�y� klucze porz�dnie na miejsce w�r�d ruin kr�lestwa Macon. Ju� za mn� nie laz�. Wpatrywa� si� w maszynopis z niedowierzaniem. - Nie rozumiem. - Przecie� to proste - odpar�em. - Odrzucano mi te wszystkie powie�ci jeszcze cz�ciej ni� panu. To moje ostatnie dzieci�. Mo�e pan mi powie, co tam mo�e si� nie podoba�. Ja w ka�dym razie jestem tym zachwycony. Patrzy� tak, jakby by� przekonany, �e te jego wybryki na meblach nadszarpn�y mi rozum. - Ale dlaczego ja? - Poniewa� ka�dy z nas zazwyczaj jest lepszym s�dzi� dzie� innych, a pa�ska praca dowodzi, �e umie pan przynajmniej czyta�. Tu odchrz�kn��em, odwr�ci�em si� na chwil�, a kiedy moje oczy ponownie przenios�y si� na niego, by�y pe�ne �ez. - Niech pan to dla mnie zrobi, prosz�. Zblad�, tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Teraz on otworzy� ramiona, ale wykona�em unik ratuj�c si� przed u�ciskiem i odprowadzi�em go ku drzwiom, kt�re otworzy�em na o�cie�. Zawaha� si�. Jego wargi znowu zacz�y dygota�. Powiedzia�: - Straszna jest �wiadomo��, �e b�d�c tak nieszcz�liwym, nie jest si� najnieszcz�liwszym na �wiecie. Napisze panu, co o tym my�l�, panie Malaussene. Napisz�, przyrzekam! Spojrza� na spustoszony pok�j i o�wiadczy�: - Prosz� wybaczy�, ja zap�ac� za wszystko, ja... Ale pokr�ci�em przecz�co g�ow�, delikatnie wypychaj�c go na korytarz. Zamkn��em drzwi. Ostatnim obrazem, jaki uniesie ze sob� z tego kr�tkiego spotkania, b�dzie moja zalana �zami twarz. Wytar�em si� wierzchem d�oni i rzek�em: - Dzi�kuj�, Juliuszu! Poniewa� pies ani drgn��, podszed�em do niego i powt�rzy�em: - Powa�nie dzi�kuj�! Grunt to mie� psa, kt�ry broni swego pana! R�wnie dobrze m�g�bym si� zwr�ci� do pluszowego kundla. Juliusz Pies siedzia� przed oknem wpatrzony w Sekwan�, skupiony niczym japo�ski malarz. Meble przefrun�y wok� niego, jego kryszta�owe popiersie do�o�y�o Talleyrandowi, ale Juliusz Pies mia� to gdzie�. Wykrzywiwszy pysk i wywaliwszy j�zyk, patrzy� na Sekwan�, p�yn�ce po niej barki, na pogubione w niej kosze, buty i mi�o�ci... By� tak doskonale nieruchomy, �e rozjuszony olbrzym niechybnie wzi�� go za zabytek sztuki prymityw�w, wykuty w materiale zbyt ci�kim nawet na jego w�ciek�o��. Ogarn�o mnie pewne podejrzenie. Ukl�k�em obok. Zagadn��em �agodnie: - Juliusz? �adnej odpowiedzi. Tylko ten jego zapach. - Nie masz chyba zamiaru dosta� mi jeszcze ataku? Ca�a rodzina Malaussene��w �yje w strachu przed jego atakami epilepsji. Wedle mojej siostry Teresy zawsze zapowiadaj� one jak�� katastrof�. No a dla niego maj� przykre nast�pstwa: wykrzywiony pysk, wywalony j�zyk... - Juliusz! Wzi��em go w ramiona. Nie, by� jak najbardziej �ywy, cieplutki, i �mierdzia� ca�ym sob�: Juliusz Pies w doskona�ym zdrowiu. - Dobra - powiedzia�em - dosy� ju� si� namarzy�e�, wstawaj, idziemy do kr�lowej Zabo i podajemy si� do dymisji. Czy�by magiczne s�owo �dymisja�? No, w ka�dym razie zerwa� si� i dopad� do drzwi. 2 - Pan si� zwalnia ju� trzeci raz w tym miesi�cu, panie Malaussene. Dobrze, strac� jeszcze pi�� minut, �eby przem�wi� panu do rozumu, ale ani chwili wi�cej. - Ani sekundy, Wasza Wysoko��, sk�adam wym�wienie: �adne pertraktacje nie wchodz� w rachub�. Na wszelki wypadek trzyma�em d�o� na klamce. - A kto tu m�wi o pertraktacjach? Prosz� tylko o wyja�nienie. - Ani mi si� �ni wyja�nia�: ju� mi to zbrzyd�o, i tyle. - Panu za ka�dym razem brzydnie, panie Malaussene, to taka pa�ska prywatna chroniczna choroba. By�a wbita w fotel. W ka�dej chwili spodziewa�em si�, �e to chude popiersie przeleci przez siedzenie jak przez sitko. G�owa zadziwiaj�cych rozmiar�w, osadzona na rachitycznym tu�owiu niby na ostrzu piki, ko�ysa�a si� leciutko niczym g�owa ��wia na tylnym siedzeniu jad�cego po wertepach samochodu. - Odes�a�a pani pewnemu nieszcz�nikowi r�kopis, kt�rego nawet nie raczy�a pani przeczyta�, a mnie si� za to dosta�o. - Wiem, Macon mi donios�a. Biedaczka by�a ca�a roztrz�siona. Ten maniak za�y� pana chwytem z odwr�conymi stronicami? Bawi�a si� tak dobrze, �e a� podrygiwa�y jej obwis�e policzki. W ko�cu zawsze dawa�em si� wrobi� w wyja�nienia. - Owszem, i to istny cud, �e nie podpali� wydawnictwa. - Uhm! No to trzeba b�dzie wyla� Macon, uk�adanie stron to jej obowi�zek. Odszkodowanie za pot�uczone przedmioty �ci�gn� z jej odprawy. D�onie kr�lowej Zabo na ko�cach patykowatych r�k wygl�da�y jak nadmuchane. Niby �apki niemowlaka wkr�cone �rubokr�tem. Mo�e w�a�nie one powodowa�y moje wzruszenie? A na d�onie niemowl�t to ja ju� si� napatrzy�em! Malec ma jeszcze d�onie niemowl�cia, oczywi�cie Verdun tak�e, Verdun, kruszynka, ostatnia, najostatniejsza. I Klara te�, no, w pewnym stopniu, Klara z �apkami niemowl�cia, kt�ra jutro wyjdzie za m��. - Wyla� Macon? Nic lepszego pani nie wymy�li? Dzi� ju� wywali�a pani sze�ciu drukarzy i jeszcze pani ma�o? - Niech�e pan pos�ucha, Malaussene... C� za cierpliwo�� u tej, kt�ra wyznaje zasad�, �e nie musi si� t�umaczy�. - Niech pan uwa�nie pos�ucha: ci pa�scy drukarze nie do�� �e oddali mi album z sze�ciodniowym op�nieniem, ale na dodatek pr�bowali mnie wyko�owa�. Niech�e pan to pow�cha! I najnieoczekiwaniej podetkn�a mi pod nos otwarty tom: arcyluksusowe wydanie okoliczno�ciowe, Vermeer Van Delft autentyczniejszy ni� autentyczny, horrendalnie drogi, z tych, do kt�rych nigdy si� nawet nie zagl�da, typowe wyposa�enie biblioteki bogatego snoba. - Bardzo �adny - powiedzia�em. - Nie ma pan ogl�da�, Malaussene, tylko w�cha�. Co pan czuje? Pachnia�o przyjemnie now� ksi��k�, taki ciep�y wydawniczy rogalik. - Pachnie klejem i �wie�� farb� drukarsk�. - Ot� nie tak� wcale �wie��. Jaka to farba? - S�ucham? - Jaka to farba? - Niech Wasza Wysoko�� da spok�j z tym cyrkiem, niby sk�d ja mam to wiedzie�? - Venelle 63, m�j ch�opcze. Za siedem, osiem lat wok� liter zrobi� si� pi�kne rude obw�dki i b�dzie po ksi��ce. To �wi�stwo jest chemicznie zmienne. Musieli mie� jaki� stary zapas i pr�bowali nas wyrolowa�. Ale, ale, niech mi pan powie, jak si� pan pozby� pa�skiego rozszala�ego klienta? Wyszed� potulny jak baranek, a przecie� powinien by� pana zmasakrowa�! Niespodziewana zmiana tematu to jej metoda: jedna sprawa za�atwiona, przechodzimy do nast�pnej. - Mianowa�em go krytykiem literackim. Wcisn��em mu maszynopis, o kt�ry nikt si� nie upomnia�, i wm�wi�em mu, �e to m�j w�asny. Poprosi�em go o opini�, o rady... Zamieni�em role. (Prawd� m�wi�c to moja ulubiona sztuczka. W rezultacie ja dostawa�em listy pe�ne zach�ty od autor�w, kt�rych powie�ci odrzuca�em: �Z tych stronic bije wra�liwo��, panie Malaussene! Przyjdzie taki dzie�, w kt�rym i panu si� uda, niech pan tylko p�jdzie w moje �lady i wytrwa, pisanie to �mudna cierpliwo��...� Odwrotn� poczt� wysy�a�em wyrazy g��bokiej wdzi�czno�ci.) - I ten numer przechodzi? Patrzy�a na mnie z podziwem pe�nym niedowierzania. - Przechodzi, Wasza Wysoko��, za ka�dym razem przechodzi. Ale ju� mi to zbrzyd�o. Sk�adam wym�wienie. - Dlaczego? No w�a�ciwie dlaczego? - Przestraszy� si� pan? Nawet nie. Istotnie troch� mnie dr�czy�o to zdanie o prostoliniowej �mierci, ale rozszala�y olbrzym bynajmniej mnie nic przerazi�. - Zasmuca pana nieludzko�� machiny wydawniczej, co, Malaussene? Chce pan popr�bowa� swych si� w handlu nieruchomo�ciami? W petrochemii? W banku? Polecam panu Mi�dzynarodowy Fundusz Walutowy: pozbawienie �rodk�w do �ycia jakiego� zacofanego gospodarczo kraju pod pretekstem, �e nie mo�e sp�aci� d�ug�w, to dopiero idealna rola: tam ma pan od razu miliony �miertelnych ofiar na sumieniu! Zawsze u�ywa�a sobie na mnie w tym rubaszno-matczynym stylu. I w ko�cu zawsze mnie odzyskiwa�a. Ale nie tym razem, Wasza Wysoko��, tym razem odchodz� ju� bezwzgl�dnie. Pewnie wyczyta�a to w moim spojrzeniu, bo unios�a si�, przycisn�a pulchne pi�stki do biurka; monstrualna g�owa zachwia�a si�, jakby za chwil� mia�a spa�� na papierzyska niby dojrza�y owoc: - M�wi� ostatni raz, pos�uchaj, t�py kretynie... Pracowa�a przy ma�ym, metalowym, n�dznym biurku. Reszta pomieszczenia mia�a w sobie wi�cej z mnisiej celi ni� z dyrektorskiej sali tronowej. W niczym to nie przypomina�o przedsionka Luwru, w kt�rym ja �wiczy�em m�j talent, ani szklano-aluminiowych konstrukcji u Calignaca, szefa handlowego. Je�li chodzi o gabinety, to wszyscy w wydawnictwie byli hojniej wyposa�eni ni� ona, a co do ciuch�w, to kr�lowa mog�a uchodzi� za pi�t� sekretark� swojej najnowszej rzeczniczki prasowej. Lubi�a, jak jej ludzie pracowali w zbytkownych wn�trzach i pierdzieli w jedwab. Piel�gnowa�a w sobie ma�ego kaprala w regulaminowym mundurze, otoczonego wyfiokowanymi marsza�kami cesarstwa. - Niech pan pos�ucha, Malaussene, zatrudni�am pana jako koz�a ofiarnego po to, �eby wymy�lano panu zamiast mnie, �eby pan pokornie wys�uchiwa� �al�w i pretensji, a w odpowiednim momencie wybucha� p�aczem, �eby rozwi�zywa� pan to, co nierozwi�zywalne, otwieraj�c szeroko ramiona m�czennika, jednym s�owem, po to, �eby pan za wszystkich obrywa�. I obrywa pan wzorowo! Jest pan ch�opcem do bicia pierwsza klasa! Nikt w �wiecie nie obrywa�by lepiej ni�, pan, a wie pan chocia� dlaczego? T�umaczy�a mi ju� to tysi�c razy: bo jestem, w jej mniemaniu, urodzonym koz�em ofiarnym, bo mam to ju� we krwi, bo zamiast serca mam magnes, co przyci�ga strza�y. Ale tym razem doda�a: - Nie tylko, Malaussene, jest jeszcze co�: wsp�czucie, m�j ch�opcze, wsp�czucie! Ma pan rzadk� wad�: potrafi pan wsp�czu� bli�nim. Przed chwil� cierpia� pan za olbrzyma- grafomana, gdy ten zn�ca� si� nad moimi meblami. I tak dobrze rozumia� pan jego b�l, �e wpad� pan na genialny pomys�, by zamieni� ofiar� w kata, zapoznanego pisarza we wszechmocnego krytyka. Tego w�a�nie by�o mu trzeba. Tylko pan jest zdolny wyczu� takie proste sprawy. Ma g�os piszcz�cej klekotki, co� po�redniego mi�dzy g�osem zachwyconej dziewczynki a zgorzknia�ej wied�my. Nie spos�b odr�ni� u niej entuzjazmu od cynizmu. Do szcz�cia potrzeba jej nie rzeczy, lecz rozumienia ich. - Jest pan bolej�cym sobowt�rem naszego ziemskiego pado�u, Malaussene! Jej d�onie lata�y mi przed nosem jak spasione motyle. - Nawet ja jestem zdolna pana wzruszy�, a to nie lada wyczyn! Wbi�a pulchny wskazuj�cy palec we wkl�s�� pier�. - Za ka�dym razem kiedy spojrzy pan na mnie, s�ysz�, jak pan si� zastanawia, jakim cudem tak monumentalna g�owa mog�a wyrosn�� na grabiach! A nieprawda, na ten temat mam swoj� teori�: udana psychoanaliza. G�owa zosta�a wyleczona, a tu��w wy��czony z u�ytku. G�owa w pe�ni rozkoszuje si� odzyskanym zdrowiem; samopas korzysta z dobrodziejstw �ycia. - Ju� widz�, jak pan sobie uk�ada histori� moich najintymniejszych kl�sk: na pocz�tku nieszcz�liwa mi�o�� albo zbyt doskwieraj�ce poczucie absurdalno�ci �wiata, potem szamotanina, a� wreszcie ostatnia deska ratunku: psychoanaliza, kt�ra wyrywa serce i opancerza m�zg, magiczna kanapa, tak pan sobie kombinuje, co? Ca�o�� przesz�a w pop�atne ego, nie? (O, kurcz�!...) - Niech Wasza Wysoko�� pos�ucha... - Jest pan jedynym pracownikiem, kt�ry nazywa mnie otwarcie Wasza Wysoko��... inni robi� to za moimi plecami... jak�e wi�c mog�abym si� bez pana obej��? - Niech pani pos�ucha, zbrzyd�o mi to, odchodz� i ju�. - A ksi��ki, Malaussene? - wrzasn�a zrywaj�c si� na r�wne nogi. - A ksi��ki? Szerokim gestem wskaza�a cztery �ciany swojej celi. �ciany by�y nagie. Ani jednej ksi��ki. A przecie� zrobi�o si� tak, jakby�my ni st�d, ni zow�d wyl�dowali w samym sercu Biblioteki Narodowej. - Pomy�la� pan o ksi��kach? Bia�a gor�czka kr�lowej. Oczy wylaz�y jej z orbit. Wargi zsinia�y, t�uste pi�ci zbiela�y. A ja zamiast rozp�yn�� si� w fotelu, te� skoczy�em na r�wne nogi i te� rykn��em: - Ksi��ki, ksi��ki, powtarza to pani w k�ko! A niech mi pani wymieni chocia� jedn�! - Co takiego? - Niech pani wymieni jedn� ksi��k�, tytu� powie�ci, byle jaki, no jazda, co w sercu to na j�zyku! Na kilka sekund j� zatka�o. I przez to wahanie zaprzepa�ci�a szans�. - No widzi pani - triumfowa�em. - Nie zdo�a pani wykrztusi� z siebie ani jednego! Gdyby powiedzia�a pani Anna Karenina albo Kubu� Puchatek, zosta�bym. Po czym rzuci�em niedbale: - Chod�, Juliusz, idziemy. Siedz�cy przed drzwiami pies podni�s� sw�j t�usty zad. - Malaussene! Nie odwr�ci�em si�. - Malaussene, pan nie sk�ada wym�wienia, ja pana wywalam na zbity pysk! Cuchnie pan bardziej ni� pa�ski pies, Malaussene, pan m�wi o sercu, a zalatuje panu z g�by! Pan jest nie m�czyzna tylko ka� owadzi, �wi�toszek, pan jest dupa, ale samo �ycie ju� tak pana urz�dzi, �e ja nawet nie b�d� musia�a do tego r�ki przyk�ada�! Wynocha st�d! I niech pan si� spodziewa rachunku za rujnacj� gabinetu! II KLARA WYCHODZI ZA M�� Ja nie chc�, �eby Klara wysz�a za m��. 3 Zapad�a g��boka noc. Dopiero wtedy poj��em, dlaczego wyzby�em si� stanowiska koz�a u kr�lowej Zabo. Schroni�em si� w ramionach Julii, g�ow� skry�em mi�dzy piersiami Julii (�Julio, b�agam ci�, u�ycz mi twych cycuszk�w�), palce Julii rozmarzy�y si� w moich w�osach i wtedy w�a�nie ol�nienie sp�yn�o na mnie g�osem Julii. Jej pi�knym mrucz�cym sawannami g�osem. - Tak naprawd� - powiedzia�a - zwolni�e� si� dlatego, �e Klara jutro wychodzi za m��. To prawda, no prawda. Przez ca�y dzie� my�la�em tylko o tym. �Jutro Klara po�lubi Klarentego.� Klara i Klarenty... ju� widz� min� kr�lowej Zabo na widok czego� takiego w jakim� maszynopisie! Klara i Klarenty! Nawet �Harlequin� nie odwa�y�by si� zamie�ci� tak grafoma�skiego dowcipu. Mnie jednak dobija�a nie tylko �mieszno�� rzeczy, ale i rzecz sama. Klara wychodzi za m��. Klara opuszcza dom. Moja ma�a kochana Klara, m�j balsam na rany odchodzi. Co b�dzie, jak nie b�dzie Klary, kto stanie mi�dzy Teres� i Jeremiaszem przy codziennej k��tni, kto pocieszy Malca budz�cego si� z tych jego koszmarnych sn�w, kto ug�aszcze Juliusza Psa i wywiedzie go z krainy epilepsji? Nie b�dzie ju� zapiekanki dauphinois, nie b�dzie �opatki jagni�cia a la Montalban. Mo�e tylko w niedziel�, je�li Klara odwiedzi rodzin�. Na lito�� bosk�... Na lito�� lito�ci boskiej... O niczym innym nie my�la�em przez ca�y dzie�, fakt. Kiedy ten elegancik Deluire przyszed� zrz�dzi�, �e jego ksi��ki zbyt wolno docieraj� do kiosk�w na lotnisku (bo ksi�garze ju� ich nie chc�, n�dzny szmirusie, poszed�e� na �atwizn�, wym�drza�e� si� w telewizji, zamiast grzecznie doskonali� styl, nie mo�esz tego poj��?), my�la�em o Klarze. Pochlipywa�em: �To moja wina, panie Deluire, moja wina, niech pan tylko nic nie m�wi szefowej, prosz�, a my�la�em: �Ona odejdzie jutro, dzi� wieczorem b�d� j� widzia� prawdziwie ostatni raz...� i jeszcze o tym my�la�em, kiedy kanciarze z drukarni przyszli broni� samosz�st ich s�usznej sprawy i kiedy tamten prehistoryczny pomyleniec pustoszy� firm�, odej�cie Klary rozdziera�o mi dusz�. Raptem �ycie Beniamina Malaussene�a sprowadzi�o si� do jednego: jego siostrzyczka Klara porzuca jego dom dla domu jakiego� innego faceta. �ycie Beniamina Malaussene�a na tym te� si� urywa. I Beniamin Malaussene, przepe�niony nag�ym bezgranicznym znu�eniem, zmieciony z mostu �ycia przez wielk� fal� strapienia (ho, ho, co za styl!), zwolni� si� z pracy u swojej szefowej kr�lowej Zabo, przyjmuj�c jeszcze pozy moralisty, kt�re tak mu pasowa�y jak rabusiowi ornat. Czyste samob�jstwo, szkoda gada�. Na ulicy, gdy szli�my sobie, Juliusz i ja, idiotycznie naci�ci po tej triumfalnej kl�sce, nadjecha� m�j przyjaciel z wydawnictwa, Lusa z Casamance, w swej czerwonej ci�ar�wce za�adowanej chi�skimi ksi��kami, kt�rymi zarzuca� ksi�garni� �Les Herbes Sauvages� w nowej Belleville, i zabra� nas. On to w�a�nie zacz�� uk�ada� mi wszystko po kolei w g�owie, on i jego rozs�dek by�ego senegalskiego strzelca ocala�ego pod Monte Cassino. Przez par� minut prowadzi� w milczeniu swoj� bibliotek� na k�kach, nast�pnie �ypn�� na mnie spode �ba z dziwnym b�yskiem zielonego oka i rzek�: - B�d� tak dobry i pozw�l staremu, kochaj�cemu ci� Murzynowi powiedzie� sobie, �e� osio�. Mia� kpi�co �agodny g�os. A ja znowu swoje: od razu pomy�la�em o g�osie Klary. Mo�e w gruncie rzeczy najbardziej b�dzie mi brak g�osu Klary. Od urodzenia g�osik Klary chroni� dom przed zgie�kiem miasta. Tak ciep�y, tak kr�g�y jak jej twarz, �e nawet gdy cz�owiek patrzy� na milcz�c� Klar�, zaj�t� na przyk�ad wywo�ywaniem zdj�� pod czerwon� lamp�, to s�ysza� j� i czu� si� tak, jakby w ch�odny wiecz�r otula� go puszysty we�niany szal. - Zagi�� kr�low� Zabo na ksi��ce to niezbyt lojalne zachowanie, je�li interesuje ci� moja opinia. Lusa, zaufany kr�lowej Zabo, by� spokojny i nigdy nic podnosi� g�osu. - �Niech mi pani wymieni chocia� jedn�... jedn� jedyn�� - to kiepski chwyt praktykuj�cego pok�tnie adwokata, Malaussene, nic innego. Mia� racj�. Istotnie, to niezbyt �adnie wprawi� bli�niego w stan os�upienia i wykorzysta� bezw�ad, by zada� �miertelny cios. - W taki spos�b wygrywa si� procesy, ale r�wnie� w taki spos�b zabija si� prawd�. Fan gong zi Xing, jak mawiaj� Chi�czycy: przeszukaj swe sumienie. Prowadzi� bajecznie �le. Ale utrzymywa�, i� skoro wyszed� ca�o z jatki pod Monte Cassino, to nie polegnie w ulicznym ruchu. Niespodziewanie odezwa�em si�: - Lusa, jutro moja siostra wychodzi za m��. Nie zna� mojej rodziny. Nigdy nie by� u nas w domu. - To niew�tpliwie wielkie szcz�cie dla jej ma��onka - zawyrokowa�. - Po�lubia dyrektora wi�zienia. - Ach, tak! No prosz�, to by�a jego ca�a opinia: �Ach, tak!� Po kilku zlekcewa�onych czerwonych �wiat�ach oraz kilku niebezpiecznych skrzy�owaniach zapyta�: - Czy twoja siostra jest stara? - Niebawem sko�czy dziewi�tna�cie lat; za to on jest stary. - Ach, tak! Juliusz skorzysta� z ciszy, by da� o sobie zna� sw� woni�. Juliusz Pies zawsze dzia�a� za pomoc� emanacji. Jak na komend� Lusa i ja spu�cili�my szyby. Nast�pnie Lusa powiedzia�: - S�uchaj, nie wiem, czy masz ochot� wygada� si�, czy milcze�, ale ja tak czy tak stawiam ci kielicha. Mo�e rzeczywi�cie nale�a�o komu� to opowiedzie�, komu�, kto nie zna�by ca�ej historii. Prawe ucho Lusy mog�o si� do tego nada�. - Odk�d wojna zniszczy�a mi lewy b�benek - mawia� - prawe ucho zrobi�o si� bardziej obiektywne. HISTORIA KLARY I KLARENTEGO Rozdzia� pierwszy: W zesz�ym roku, kiedy to podrzynano gard�a staruszkom w mojej dzielnicy Belleville po to, by ograbi� je z oszcz�dno�ci, m�j przyjaciel Sto�ilkovi�, serbsko- chorwacki przyszywany wujek naszej rodzinki, wbi� sobie do g�owy, �e b�dzie chroni� staruszki, kt�re gliniarze pozostawili na pastw� wilk�w. Rozdzia� drugi: W tym celu uzbroi� je po z�by, odkopawszy stary zapas broni, kt�r� trzyma� od drugiej wojny �wiatowej ukryt� w katakumbach w Montreuil. Wyszkoliwszy starsze panie we wszelkich technikach strzelania, w specjalnie do tego przystosowanej sali tych�e katakumb, Sto�ilkovi� beztrosko wypu�ci� je na ulice Belleville, pozbawione wszelkiej kontroli, niczym pociski rakietowe, a na domiar z�ego podejrzliwe. Rozdzia� trzeci: Co oczywi�cie spot�gowa�o tylko rze�. Pewien inspektor po cywilnemu, kt�ry chcia� pom�c jednej z tych dam przej�� przez jezdni�, wyl�dowa� na asfalcie z kul� mi�dzy oczami. Po�a�owania godna pomy�ka: babcia by�a zbyt pochopna. Rozdzia� czwarty: Dopiero wtedy gliny b�yskawicznie poderwa�y si� i poprzysi�g�y pom�ci� m�czennika. Dwaj inspektorzy, troch� bardziej poj�tni ni� pozostali, zw�szyli pismo nosem i Sto�ilkovi� znalaz� si� w ciupie. Rozdzia� pi�ty (uj�ty w nawias, kt�ry tkwi w samym sercu �ycia): W trakcie �ledztwa dwaj inspektorzy zostali sta�ymi bywalcami Belleville w og�le, a rodziny Malaussene��w w szczeg�lno�ci. M�odszy z nich, niejaki Pastor, zakocha� si� �miertelnie w mojej matce, kt�ra - z sercem p�on�cym jak nowe - postanowi�a u�o�y� sobie �ycie od nowa. Exit mamu�ka, exit Pastor. Kierunek: hotel �Danieli� w Wenecji. Tak, tak. A drugi gliniarz, inspektor Van Thian, Francuzo-Wietnamczyk u progu emerytury, dosta� trzy kule podczas tego polowania na rozpruwacza szyj i obecnie przechodzi radosn� rekonwalescencj� w�r�d nas. Ka�dego wieczora opowiada dzieciom jeden rozdzia� swej przygody. To niepokoj�cy bajarz: ma wygl�d Ho Szi Mina, a g�os Gabina. Dzieci s�uchaj� go, usadowione na swoich pi�trowych legowiskach, nozdrza im si� nadymaj� od woni krwi, dusze za� rosn� od obietnic mi�o�ci. Stary Thian zatytu�owa� swe opowiadanie Wr�ka karabin. Nam rozdziela najchlubniejsze role, co polepsza �jako�� s�yszalno�ci�, jak to si� m�wi na falach eteru. Rozdzia� sz�sty: Tyle tylko, �e nie ma ju� Sto�ilkovi�a, nie ma serbsko- chorwackiego wujka o spi�owym g�osie, nie ma partnera do moich szach�w. A poniewa� nie nale�ymy do ludzi, kt�rzy opuszczaj� starego kumpla w biedzie, Klara i ja postanowili�my odwiedzi� go w lochu. Zapuszkowano go w zak�adzie karnym w Champrond w departamencie Essonne. Najpierw jechali�my metrem do dworca Austerlitz, potem poci�giem do Etampes i taks�wk� do samego wi�zienia, a tam nas zamurowa�o: zamiast fabrycznego gmaszyska, obwarowanego wa�ami obronnymi, wita nas szlachecki osiemnastowieczny dw�r przerobiony na krymina�, oczywi�cie z celami, wartownikami, godzinami odwiedzin, ale i z ogrodami w stylu francuskim, cennymi gobelinami na �cianach, z pi�knem dost�pnym wsz�dzie, gdzie okiem si�gn��, oraz z cisz� biblioteki. Najmniejszego stukotu, korytarze bez echa, przysta� spokoju. Drugi pow�d zdumienia: gdy stary klawisz, dyskretny niczym muzealny kot, zaprowadzi� nas do celi Siozilkovica, ten nie zgadza si� nas przyj��. Zapuszczam �urawia przez wizjer w drzwiach: kwadratowa ciupa, pod�oga us�ana zgniecionymi papierami, z kt�rych wystaje biurko uginaj�ce si� pod s�ownikami. Sto�ilkovi� podczas odbywania kary zabra� si� do t�umaczenia Wergiliusza na serbsko-chorwacki i te kilka przys�dzonych miesi�cy na to mu nie wystarczy. Wi�c jazda do domu, moje dziatki, je�li �aska, i przeka�cie innym polecenie: �adnych wizyt u wujka Stozila. Rozdzia� si�dmy: Zjawa ukaza�a si� na korytarzu w drodze powrotnej. Pierwsze spotkanie Klary i Klarentego zakrawa�o bowiem na zjawisko nadprzyrodzone. By� wiosenny wiecz�r. S�o�ce koloru opad�ych li�ci z�oci�o �ciany. Stary klawisz odprowadza� nas do wyj�cia. Odg�osy naszych krok�w zamiera�y w d�ugim szkar�atnym dywanie. Jeszcze brak nam by�o disneyowskich po�yskuj�cych cekin�w we w�osach, by�my ulecieli z Klar� do lazurowego raju wszechpojednania. Prawd� m�wi�c, spieszno mi by�o stamt�d si� wydosta�. Fakt, �e wi�zienie tak niepodobne by�o do mamra, zachwia� moim systemem warto�ci. I wcale bym si� nie zdziwi�, gdyby taks�wka z silnikiem diesla, kt�ra czeka�a na nas przed bram�, przeistoczy�a si� w kryszta�ow� karet�, ci�gni�t� przez konie z rasy skrzydlatych, takie, co nigdy nie paskudz� na ulicach. Wtedy to pojawi� si� ksi��� z bajki. Sta� na ko�cu korytarza, smuk�y i prosty, z ksi��k� w r�ce, a jego �nie�nobia�� g�ow� z�oci� uko�ny promie� s�o�ca. Archanio� we w�asnej osobie. Kosmyk niepokalanych w�os�w, kt�ry spada� mu na oko, ca�kiem nie�le udawa� anielskie skrzyd�o, dopiero co z�o�one. Podni�s� na nas oczy. Niebia�sko niebieskie, oczy oczywi�cie. Troje nas sta�o przed nim. A on ujrza� tylko Klar�. A na twarzyczce mojej Klary pojawi� si� taki u�miech, kt�rego pojawienia obawia�em si� od zawsze. Tylko my�la�em, �e pierwszy jego egzemplarz zadedykuje ona jakiemu� md�emu pryszczatemu w trampkach i z walkmanem na uszach, kt�ry ulegaj�c wdzi�kowi siostry podda si� w�adzy brata. Chyba �eby Klara, kt�ra nigdy nie brylowa�a nadmiernie w szkole, sprowadzi�a nam jakiego� prymusa, nieco wynios�ego sztywniaka, z kt�rym nasza fantazja uwin�aby si� raz-dwa. Albo jakiego� cz�onka Towarzystwa Przyjaci� Zwierz�t, kt�rego bym zaraz nawr�ci� combrem z jagni�cia. A tu nic z tego. A tu masz, Archanio�. Z niebia�sko niebieskimi oczami. Pi��dziesi�cioo�mioletni. (58 lat. Niebawem sze��dziesi�t.) Dyrektor wi�zienia. Ziemia, przygwo�d�ona do nieba jego podw�jnie przenikliwym spojrzeniem, przesta�a kr��y�. Gdzie� w ciszy korytarzy za�ka�a rzewna skarga wiolonczeli. (Przypominam, �e wszystko dzieje si� w wi�zieniu.) Jak gdyby by� to tajemny sygna�, Archanio� odrzuci� bia�y kosmyk do ty�u wdzi�cznym ruchem g�owy i przem�wi�: - Czy�by�my mieli go�ci, Franciszku? - Tak, panie dyrektorze - odpar� stary klawisz. I w tej�e chwili Klara przepad�a. - No, ale powiedz mi - zaciekawi� si� Lusa odsuwaj�c kieliszek - co oni tam w�a�ciwie robi�, ci twoi kryminali�ci w tym twoim rajskim mamrze? - Po pierwsze, to nie moi kryminali�ci ani moje wi�zienie. Po drugie, to oni robi� wszystko, co tylko mo�na robi� w dziedzinie kreacji artystycznej. Jedni pisz�, inni maluj� albo rze�bi�, jest orkiestra kameralna, kwartet smyczkowy, zesp� teatralny... A jak�e... Saint-Hiver mia� niezbite przekonanie, �e zab�jca to tw�rca, kt�ry nie znalaz� swego emploi (kursywa te� jest jego), i wymy�li� sobie to wi�zienie w latach siedemdziesi�tych. Najpierw jako s�dzia �ledczy, potem s�dzia odpowiedzialny za wykonanie orzeczonej kary, m�g� oszacowa� szkody, jakie czyni zwyczajne pud�o. Wykombinowa� sobie na to �rodek zaradczy, stopniowo sugerowa� go swoim prze�o�onym, no i prosz�, jak to pi�knie dzia�a... prawie od dwudziestu lat dzia�a... konwersja energii destrukcyjnej w imperatyw tworzenia (kursywa jego)... sze��dziesi�ciu zab�jc�w przeistoczonych w artyst�w. - Spokojny zak�tek, idealny na emerytur�. Lusa si� rozmarzy�. - Reszt� �ycia sp�dzi� na t�umaczeniu kodeksu cywilnego na chi�ski. Kogo mam zamordowa�? Nape�nili�my opr�nione kieliszki. Ja obraca�em sw�j w d�oni. W purpurowych odm�tach sidi-brahima pr�bowa�em wyczyta� przysz�o�� mojej Klary. Ale nie mam zdolno�ci Teresy. - Klarenty de Saint-Hiver, czyli Klarenty de �wi�ta Zima, i jeszcze ta szlachecka partyku�a, jak mo�na nazywa� si� Klarenty ze �wi�tych Zim? Lusa uzna�, �e mo�na, i to �mia�o. - To nazwisko pochodz�ce z wysp, mo�e z Martyniki. W gruncie rzeczy - doda� z�o�liwie - zastanawiam si�, czy najbardziej ciebie nie wkurza to, �e twoja siostra wychodzi za bia�ego Murzyna... - Wola�bym, �eby wysz�a za ciebie, Lusa, czarny Murzynie, z t� twoj� chi�sk� literatur� w tej twojej czerwonej ci�ar�wce. - Och! ja ju� si� do niczego nie nadaj�! W trupiarni na Monte Cassino razem z uchem zostawi�em lewe j�dro... Podmuch wiatru uraczy� nas zapachem Belleville. Po�echta� aromatem ostro przyprawionych arabskich kie�basek zwanych merguez i mi�ty. Tu� obok naszego stolika skwiercza�a leniwie piecze�. Przy ka�dym obrocie rusztu �eb barana, nadziany jak kurczak, puszcza� oko do Juliusza Psa. - A Belleville? - Co Belleville? - Twoi kumple z Belleville, co o tym my�l�? Dobre pytanie. Co my�leli o tym ma��e�stwie Hadusz Ben Tajeb, m�j przyjaciel z dzieci�stwa, i jego ojciec Amar, w�a�ciciel restauracji, u kt�rego klan Malaussene��w sto�uje si� od zawsze, Jasmina, nasza wsp�lna mama, oraz Mo z plemienia Mosi, czarny cie� Hadusza, i Szymon z Kabyl�w, jego rudy cie�, nieprzyst�pni kr�lowie oszust�w od Belleville po Goutte d�Or, c� oni o tym my�leli? Jaka by�a ich pierwsza reakcja na wiadomo��, �e Klara po�lubia szefa klawiszy? Odpowied�: rozbawiona konsternacja - Tylko tobie mog� przytrafi� si� takie rzeczy, Beniaminku... - Matka ulatnia ci si� z gliniarzem Pastorem, a �wi�ta Zima �eni ci si� z siostrzyczk�! - I oto zostajesz, brachu, pasierbem gliniarza i szwagrem klawisza, to pi�kne, Beniaminku! Ale� urz�dzony! - A ty, Beniamin, kogo po�lubisz, co? - Dajcie mu spok�j! Strzel sobie jednego... Nalali mi kielicha, moi zacni przyjaciele z Belleville. Szczere kondolencje... A� wreszcie sama Klara da�a mi sposobno�� do kontrataku. Zebra�em ich wszystkich u Amara. Sprawa by�a pilna. Gdy wszed�em, ju� siedzieli. Hadusz uca�owa� mnie i zapyta�: �No jak tam, lepiej ci ju�, bracie?� (odk�d Hadusz dowiedzia� si� o �lubie Klary, nie pyta�, czy u mnie wszystko dobrze, tylko czy jest mi �lepiej�, i uwa�a�, �e to bardzo zabawne, kretyn), a Szymon wyszczerzy� si� w najszerszym ze swych szerokich u�miech�w: - Co te� nam obwie�cisz tym razem? �e mama i Pastor zrobili ci braciszka? A Mo Mosi, �eby nie by� gorszy, dorzuci� swoje trzy grosze: - A mo�e sam zosta�e� gliniarzem, co, Beniamin? Ale ja usiad�em z pogrzebow� min�: - To o wiele powa�niejsza sprawa, ch�opaki... Wzi��em wdech i zapyta�em: - Hadusz, by�e� przy urodzeniu Klary, pami�tasz,? Hadusz pierwszy pokapowa� si�, �e nie chodzi tu o �adne g�upstwo. - Tak, by�em z tob�, jak si� urodzi�a, pewnie, �e by�em. - Zmienia�e� jej pieluchy, podciera�e� jej pup�, jak by�a ma�ym brzd�cem... - No tak. - A p�niej wtajemniczy�e� j� w nasz� dzielnic�. Jako kr�l ulicy jeste� jej ojcem chrzestnym, je�li tak mo�na powiedzie�. W gruncie rzeczy to dzi�ki tobie robi takie pi�kne zdj�cia Belleville... - Mo�e i tak... - A ty, Szymon, gdy ju� osi�gn�a taki wiek, �e doprowadza�a do wrzenia krew �obuziak�w, chroni�e� j� jak brat, nie? - Pewnie, Hadusz prosi�, �ebym czuwa� nad ni�, ale nad Teres� te�, nad Jeremiaszem, i teraz nad Malcem, to jakby nasza rodzina. Ben, nie chcemy, �eby dzieciaki narobi�y g�upstw. Tu wykona�em u�miech zapowiadaj�cy grubymi ni�mi szyty podtekst i wolno, dobitnie powt�rzy�em nie odrywaj�c wzroku od Kabyla: - Powiedzia�e�, Szymonie: Klara to jakby nasza rodzina... Po czym zwr�ci�em si� do Mo z plemienia Mosi: - A kiedy Ramon pr�bowa� pocz�stowa� j� narkotykiem, to ty, Mo, rozwali�e� mu g�ow� o s�up, je�li si� nie myl�? - A co ty by� zrobi� na moim miejscu? U�miech mi si� rozpromieni�: - To samo, Mo, co znaczy, �e jeste� jej bratem, tak jak ja... no prawie. Tu odczeka�em, a� milczenie zrobi swoje. I oznajmi�em: - Jest problem, ch�opaki. I jeszcze pozwoli�em ciekawo�ci dojrzewa� kilka chwil. - Klara chce was widzie� na swoim �lubie. Milczenie. - Wszystkich trzech. Milczenie. - Chce, �eby Mo i Szymon byli �wiadkami. Milczenie. - Chce wej�� do kaplicy pod r�k� z twoim ojcem, Hadusz, i z Jasmin�, i chce, �eby Nurdin i Leila wyst�pili jako orszak anio�k�w. Milczenie. - Chce, �eby�my my dwaj szli za nimi. Tu� za nimi. Tu Hadusz usi�owa� zrobi� unik. - Tylko co my, b�d� co b�d� stuprocentowi muzu�manie, mieliby�my robi� na katolickim �lubie? I na to mia�em odpowied�. - Za naszych czas�w mo�na wybra� sobie religi�, Hadusz, ale nie rodzink�. A przecie� rodzinka Klary to wy. Potrzask. Rozkaz kapitulacji da� Hadusz. - Zgoda. W jakim ko�ciele? �wi�tego J�zefa na ulicy �wi�tego Maura? I tu, najspokojniej w �wiecie dobi�em ich: - Nie, ona chce wzi�� �lub w wi�ziennej kaplicy. Kr�tko m�wi�c, w mamrze... 4 Tak, tak, bo na dok�adk� uraczono mnie kryzysem mistycznym rozdzieraj�co szczerowznios�ym. Do tej pory Klara by�a wychowywana w prze�wiadczeniu, �e Cz�owieka trzeba kocha� zazwyczaj na przek�r Bogu oraz pewnym doczesnym teoriom. A tu masz: wesp� z Klarentym wci�gn�li swe spotkanie w poczet zrz�dze� jakiej� niewiadomej Wszechmocy. A Klarenty, ten guru tw�rczych przest�pc�w, po�o�y� obie w�ziutkie d�onie na moich ramionach i wymamrota� z tym swoim ulotnym u�mieszkiem (b�d� co b�d� anio�owie to istoty lotne): - Panie Beniaminie, a czemu� to pan tak si� wzdragasz przyj�� do wiadomo�ci, �e nasze spotkanie by�o przejawem Najwy�szej �aski Najwy�szego? Jednym s�owem, ca�e wychowanie diabli wzi�li, a w zamian podarowali �lub w bieli w wi�ziennej kaplicy, ma��e�skie b�ogos�awie�stwo g��wnego krajowego pierdlowego kapelana jak uprzejmie i wyczerpuj�co informuj� zaproszenia. Rozgadane zaproszenia, Saint-Hiver umie �y�. Dwakro� �onaty cywilnie, dwakro� rozwiedziony, zagorza�y pozytywista, konwencjonalista wojuj�cy, teraz funduje sobie trzeci �lub z nastolatk� w welonie, w ko�ciele! Klarenty de �wi�ta Zima... Wierc� si� w moim wyrku, szukam piersi Julii. Klarenty de �wi�ta Zima... �a czemu� to pan tak si� wzdragasz przyj�� do wiadomo�ci, �e nasze spotkanie by�o przejawem Najwy�szej �aski Najwy�szego?�... Wstydzi�by si� takich wyg�up�w... - Uspok�j si�, Beniaminku, �pij, bo jutro b�dziesz kompletnie wyko�czony. Nigdy nie spotka�em czego� cieplejszego, takim ludzkim ciep�em, ni� piersi Julii. - Mo�e to nie potrwa d�ugo, mo�e teraz w�a�nie Klara �wiczy mi�o�� na brudno... jak my�lisz, Julio? S�ycha� �pi�cy Pary�. Kciuk Julii kr�ci mi w rozmarzeniu lok na g�owie. - Nie ma mi�o�ci na brudno, wiesz o tym bardzo dobrze, Beniaminku, za ka�dym razem jest od razu na czysto. (To czysta robota, nie ma co...) - A poza tym, dlaczego chcia�by�, �eby nie kocha�a faceta, za kt�rego wychodzi? (Bo ten facet ma sze��dziesi�tk� na karku, do cholery, bo jest szefem klawiszy, �wi�tojebliwcem, co zer�n�� i zwi�d� wiele �e�skich duszyczek przed ni�!) Poniewa� �adna z tych odpowiedzi nie jest stosowna, przeto wszystkie zachowuj� dla siebie. - Doprowadzisz do tego, �e stan� si� zazdrosna, wiesz? Nie jest to gro�na gro�ba, Julia wypowiada j� prawie przez sen. - Ciebie b�d� kocha� do ko�ca moich dni - m�wi�. Odwraca si� do �ciany i m�wi tylko: - Wystarczy, �e b�dziesz mnie kocha� ka�dego dnia. Oddech Julii odzyska� sw�j rytm pruj�cego po morzu parowca. Tylko ja czuwam w dawnym sklepie z artyku�ami �elaznymi, kt�ry s�u�y nam za mieszkanie. Mo�e nie �pi te� Klara. Wstaj�. Id� na d� sprawdzi�... akurat, �pi, tak jak zawsze spa�a, jakby sen by� jej kryj�wk� przed �yciem. Pozostali te� pochrapuj� w pi�trowych legowiskach. Stary Thian opowiedzia� im rozdzia� ze swej Wr�ki karabin. Tak si� zas�uchali, �e Jeremiasz usn�� z rozdziawion� buzi�, a Malec zapomnia� zdj�� okulary. Teresa, jak to Teresa, �pi po swojemu, sztywna, jakby zapad�a w sen na stoj�co, a kto� lito�ciwie j� po�o�y�, bacz�c, by jej nie z�ama�. Juliusz Pies ucina sobie drzemk� w sercu tego milusi�skiego �wiatka, a wargi powiewaj� mu niby kartki wertowanego s�ownika. Nad Juliuszem: ko�yska Verdun. Verdun, najm�odszej siostrzyczki, kt�ra urodzi�a si� zagniewana. �pi jak odbezpieczony granat. Tylko jeden Thian jest zdolny sk�oni� j� do prze�kni�cia �ycia. Tote� po przebudzeniu Verdun widzi zawsze twarz starego Thiana pochylonego nad ni�, i tylko dlatego granat zgadza si� nie wybuchn��. Na krze�le rozpostarta jest - zwiewna niczym widmo szcz�cia w ciemno�ciach pokoju - s�awetna bia�a suknia �lubna. Jasmina, matka Hadusza, �ona Amara, przysz�a wieczorem zmierzy� j� po raz ostatni na Klarze. Kolejna ciekawostka... Typowa dla familii Malaussene��w! Zadzwoni�em do mamu�ki, by powiadomi� j� o pi�knym weselu. �Naprawd�? - powiedzia�a mamu�ka tam w Wenecji, na drugim ko�cu drutu. - Klara wychodzi za m��? Daj mi j�, m�j male�ki, dobrze? - Nie ma jej, mamusiu, robi zakupy... - To powiedz jej, �e �ycz�, �eby by�a tak szcz�liwa jak ja... No, to ca�uj� was wszystkich, moje skarby... dobry z ciebie syn, Beniaminie.� I buch, odk�ada s�uchawk�. Powa�nie, tak by�o: ��ycz� jej, �eby by�a tak szcz�liwa jak ja�... i odk�ada s�uchawk�. Od tamtej pory nie zadzwoni�a, nie przys�a�a ani z�amanej kartki, nie przyje�d�a na �lub, nic... mamu�ka. Wi�c Jasmina gra jej rol�. Zawsze, jak si�gn�� pami�ci�, roztacza�a nad nami opieku�cze skrzyd�a. Id� po krzes�o do kuchni, stawiam je na �rodku, przy nich wszystkich, moich �pi�cych, moich ukochanych produktach matczynych mi�o�ci, siadam okrakiem i, ramionami tul�c oparcie, a g�ow� wtulaj�c w ramiona, pogr��am si� we �nie. Tak... pogr��am si� we �nie, nieudanym �nie, bo oto wpadam po uszy we wspomnienie: pierwsza i jedyna wizyta Saint-Hivera w naszym domu. Prezentacja narzeczonego, a co? Ze dwa tygodnie temu. Kolacja jak si� patrzy. Klara w wypiekach upichci�a najwystawniejsze dania. �Zgadnij, kto dzi� przychodzi na kolacj�?� Jeremiasz i Malec bawili si� w tak� zgaduj-zgadul� przez ca�y dzie�. �Wi�zie� nasej Kla�y� - odparowywa� Malec. I te dwa ancymonki wybucha�y rechotem, kt�ry Teresa uzna�a za �wulgarny� i od kt�rego Klara si� p�oni�a. Ale wieczorem, stan�wszy oko w oko z archanio�em z krwi i pi�r, moje cherubinki spu�ci�y z tonu. Bo Saint-Hiver budzi niejaki respekt. Nie jest z tych m�odzie�owc�w r�wnych ch�op�w, co to z ka�dym s� od razu za pan brat, a z pierwszym lepszym poganinem przechodz� z miejsca na ty. Jego rozmarzona godno��, roztargniona uprzejmo�� onie�mielaj� dzieciarni�, nawet Jeremiasza i sp�k�! A poza tym przysz�y szwagier nie nale�y do dru�yny weso�k�w. To nie facet, kt�ry marnotrawi czas na czcze rozrywki, co to, to nie. Owszem, zgodzi� si� opu�ci� swoje wi�zienie i wpad� zerkn�� na rodzin� oblubienicy, ale przytaszczy� tu sw�j jedyny temat rozmowy, tak jak cz�owiek targa wsz�dzie sw� cielesn� pow�ok�. To facet z powo�aniem. Na pierwsze pytanie Julii puszcza p�yt�: - Tak, zajmuj� si� �ci�le okre�lonym od�amem przest�pc�w: tymi, kt�rzy zawsze, od najwcze�niejszego dzieci�stwa, od czas�w szkolnych, niekiedy nawet ju� w ��obku mieli poczucie, �e spo�ecze�stwo wznosi si� murem mi�dzy nimi a ich jestestwem. Wzrok siostrzyczek... Ho! ho! ho! to mi dopiero wzrok siostrzyczek! - Oni czuj�, �e istniej� w spos�b spot�gowany i zabijaj�, nie po to, by jak wi�kszo�� przest�pc�w unicestwi� siebie, lecz po to, by dowie�� w�asnego istnienia, to prawie tak, jakby ka�dy z nas chcia� obali� mur, za kt�rym go uwi�ziono. Nawet Verdun w ramionach starego Thiana zdawa�a si� go s�ucha� z tym swoim awanturniczym spojrzeniem, zawsze tak gorej�cym, jak gdyby by�a bezustannie gotowa wysadzi� mur swego jestestwa. - Tego typu ludzi przygarniam do Champrond, pa