8387
Szczegóły |
Tytuł |
8387 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8387 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8387 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8387 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DANIEL PENNAC
MA�A HANDLARKA
PROZ�
(Prze�o�y�: Ma�gorzata Cebo-Foniok )
AMBER
1997
I
STANOWISKO KOZ�A
- Ma pan rzadk� wad�, Malaussene:
pan wsp�czuje bli�nim.
1
Wszystko zacz�o si� od tego, �e nagle, tak ni st�d, ni zow�d, przemkn�o mi
przez
g�ow� zdanie: �mier� to proces prostoliniowy. Ot, taka pokr�tna z�ota my�l,
jakie zazwyczaj
spotyka si� w tekstach angielskich: Death is a straight on process... co� w tym
stylu.
W�a�nie zastanawia�em si�, gdzie te� mog�em to przeczyta�, gdy do mojego
gabinetu
wtargn�� olbrzym. Jeszcze drzwi nie zd��y�y za nim trzasn��, a ju� nachyla� si�
nade mn�:
- Malaussene to pan?
Gigantyczny szkielet, a na nim r�wnie gigantyczna niekszta�tna masa. Ko�ci jak
maczugi, a na czubku �ysego czerepu k�pki nastroszonych w�os�w.
- Beniamin Malaussene to pan?
Wygi�� si� w �uk nad moim warsztatem pracy i uwi�zi� mnie w fotelu,
rozp�aszczywszy na por�czach swe ogromne �apska. Prehistoria w ludzkiej postaci.
A ja,
wt�oczony w oparcie, z g�ow� zapadaj�c� si� mi�dzy ramiona, doprawdy nie by�em
zdolny
powiedzie�, czy ja jestem ja. Zastanawia�em si� tylko, gdzie, u diab�a, mog�em
przeczyta�
nieszcz�sne zdanie: �mier� to proces prostoliniowy, czy by�o po angielsku, po
francusku, czy
prze�o�one z innego j�zyka...
Wtedy w�a�nie postanowi� podnie�� mnie do swego poziomu: jednym ruchem porwa�
nas - m�j fotel oraz mnie - i ustawi� przed sob� na biurku. Ale nadal g�rowa�
nad sytuacj� o
dobr� g�ow�. Przez krzaczaste brwi dzikim okiem dzika ry� moje sumienie, tak
jakby akurat w
nim zgubi� klucze.
- Pana bawi dr�czenie ludzi?
Mia� zaskakuj�co dziecinny g�os z nutk� bole�ci, kt�ra usi�owa� straszy�.
- Bawi, co?
A ja, na wysoko�ciach, na moim tronie, niezdolny by�em my�le� o czymkolwiek
innym, tylko o tym niewydarzonym zdaniu. �eby cho� by�o �adne! Ale przecie� to
szmira.
Pewnie jaki� Francuz pozowa� na Ameryka�ca. No dobrze, tylko gdzie ja je
wyczyta�em?
- Nigdy si� pan nie boi, �e kto� przyjdzie i mord� panu skuje?
R�ce zacz�y mu dr�e�. Przekazywa�y por�czom mojego fotela pot�ne wibracje
krzepkiego cielska, kt�re przypomina�y pomruk b�bna zapowiadaj�cego trz�sienie
ziemi.
�ywio� rozszala� si� na d�wi�k dzwonka. Zadzwoni� telefon. Ach, te �adniutkie,
p�ynne modulacje dzisiejszych telefon�w, telefon�w z pami�ci�, telefon�w z
programami,
eleganckich telefon�w, dyrektorskich dla wszystkich...
Telefon eksplodowa� pod pi�ci� olbrzyma.
- Stul pysk!
Przed oczami zamajaczy�a mi wizja mojej szefowej, kr�lowej Zabo, w jej gabinecie
na
g�rze, ze s�uchawk� w r�ce, pod ciosem olbrzymowej maczugi zapadaj�cej si� w
mokiet a�
po pas.
Tymczasem go�� schwyci� moj� pi�kn� lamp�, cz�ciowo podszywaj�c� si� pod styl
dyrektoriatu, i prze�ama� jej n�k� z egzotycznego drewna na swym kolanie, po
czym zapyta�:
- A �e pewnego dnia jaki� facet wpadnie do pa�skiego gabinetu i wszystko tu
rozniesie, to akurat panu nigdy nie za�wita�o we �bie, co?
To by� akurat typ furiata, u kt�rego gest zawsze poprzedza s�owo. Nim zdo�a�em
odpowiedzie�, podstawa lampy, odzyskawszy sw� pierwotn� funkcj� maczugi z buszu,
spad�a
na komputer, kt�rego ekran rozprysn�� si� bladymi od�amkami. Dziura w pami�ci
�wiata. Ale
m�j olbrzym, bynajmniej nie usatysfakcjonowany tym faktem, dopad� jeszcze
konsol� i r�ba�
j� tak d�ugo, a� powietrze zosta�o przesycone wiruj�cymi pierwiastkami, rodem z
chaosu
sprzed stworzenia nieba i ziemi.
Na lito�� bosk�, je�li pozwol� mu dalej tak si� szarog�si�, to niebawem ani
chybi
wyl�dujemy w prehistorii.
Mn� przesta� si� zajmowa�. Przewr�ci� biurko panny Macon, sekretarki, kopniakiem
wybi� pod sufit szuflad� wypchan� spinaczami, piecz�tkami oraz lakierami do
paznokci, kt�ra
nast�pnie rozpad�a si� mi�dzy oknami. Potem, uzbrojony w popielniczk�, ju� ze
czterdzie�ci
lat wdzi�cznie kolebi�c� si� na p�kolistej o�owianej n�ce, metodycznie
zaatakowa�
bibliotek� z przeciwka. Dobra� si� do ksi��ek. O�owiana podstawka dokonywa�a
dzie�a
zniszczenia. Go�� mia� instynkt praojc�w we w�adaniu broni�. Przy ka�dym ciosie
wydawa�
dziecinny j�k, krzyk niemocy, taki jakie pewnie komponuj� si� w muzyk�
towarzysz�c�
zazwyczaj zbrodni w afekcie: roztrzaskuj� �onie g�ow� o �cian�, pochlipuj�c przy
tym jak
smarkacz.
Ksi��ki szybowa�y w g�r� i pada�y martwe.
Niewielki mia�em wyb�r w�r�d sposob�w przerwania masakry.
Wsta�em. Obiema d�o�mi chwyci�em tac� z kaw�, kt�r� przynios�a Macon, �eby
os�odzi� mi �ycie po poprzednich malkontentach (ekipa sze�ciu drukarzy, wylanych
przez
moj� �wi�t� szefow� na zbit� twarz za to, �e oddali robot� w sze�� dni po
terminie), i
cisn��em w oszklon� bibliotek� kr�lowej Zabo, gdzie wystawione s� najcenniejsze
tomy.
Puste fili�anki, do po�owy nape�niony dzbanek, srebrna taca i od�amki szyb
sprawi�y
wystarczaj�cy raban, by m�j klient znieruchomia� z popielniczk� nad g�ow� i
odwr�ci� si� do
mnie.
- Co pan wyprawia?
- To, co pan, w��czam si� do rozmowy.
I pos�a�em mu nad g�ow� kryszta�owy przycisk do papieru, ofiarowany mi przez
Klar�
na ostatnie urodziny. Przycisk w kszta�cie psiego �ba, nieco przypominaj�cego
Juliuszowy
(przepraszam, Klaro, wybacz, Juliuszu), zeszpeci� podobizn� starego Talleyranda-
Perigorda,
tajnego za�o�yciela Wydawnictwa Talion w czasach gdy, tak jak dzi�, wszyscy
naoko�o
potrzebowali papieru po to, by ze wszystkimi naoko�o za�atwia� porachunki.
- S�usznie pan post�puje - powiedzia�em. - Skoro nie mo�na zmieni� �wiata, to
trzeba
zmieni� przynajmniej dekoracje.
Upu�ci� popielniczk� pod nogi. I to, co mia�o nast�pi�, wreszcie nast�pi�o:
wybuchn��
szlochem.
�kania roznios�y si�. Teraz olbrzym przypomina� oklap�a kukie�k� porzucon� po
przedstawieniu.
- Niech pan podejdzie.
Zrobi� jeszcze ze dwa, trzy kroki, kt�re donios�y go ku mnie. Jego twarz
sp�ywa�a
�zami. Nawet w�osy mia� mokre.
- Przepraszam - powiedzia�.
Wyciera� si� zaci�ni�tymi pi�ciami. Mia� ow�osione palce.
Po�o�y�em swoj� d�o� na jego karku, a jego g�ow� przyci�gn��em na swoje rami�.
P�
sekundy stawia� op�r, potem p�k�.
Jedn� r�k� przytula�em jego g�ow�, drug� g�aska�em go po w�osach. Moja mama
bardzo dobrze wykonywa�a te gesty, nie by�o wi�c �adnego powodu, �ebym ja nie
potrafi� ich
wykona�.
Drzwi otworzy�y si�, stan�li w nich sekretarka Macon i m�j przyjaciel Lusa z
Casamance, Senegalczyk, kt�ry ma metr sze��dziesi�t osiem centymetr�w wzrostu,
oczy
cocker-spaniela, a nogi Freda Astaire�a i kt�ry jest najlepszym specjalist� od
literatury
chi�skiej w ca�ej stolicy. Zobaczyli to, co by�o do zobaczenia: dyrektor
literacki siedzia� na
swoim biurku i pociesza� stoj�cego w�r�d ruin olbrzyma. Wzrok Macon szacowa�
straty ze
zgroz�, wzrok Lusy pyta�, czy nie potrzebuj� pomocy. D�oni� da�em im znak, �eby
si�
wynie�li. Drzwi zamkn�y si� szast-prast.
Olbrzym ci�gle kwili�. Jego �zy sp�ywa�y mi po szyi, by�em mokry do pasa. A
niech
si� wyryczy do woli, mi tam si� nie �pieszy. Pocieszyciel czerpie cierpliwo�� z
w�asnych
zmartwie�. P�acz, bracie, wszyscy jeste�my zanurzeni w g�wnie po same oczy, a od
�ez
poziom tego �wi�stwa ju� si� nie podniesie.
A kiedy on wylewa� sw� rozpacz za ko�nierzyk mojej koszuli, ja my�la�em o
zar�czynach Klary, mojej najukocha�szej siostry. �Nie b�d� smutny, Beniaminie,
Klarenty to
anio�.� Klarenty... jak mo�na nazywa� si� Klarenty? ��adny mi anio�ek
sze��dziesi�cioletni,
moja �liczna, przecie� on jest od ciebie trzy razy starszy.� Aksamitny �miech
mojej m�odszej
siostrzyczki: �Dokona�am podw�jnego odkrycia, Beniaminku, anio�y maj� p�e�, za
to nie
maj� wieku. - B�d� uprzejma nie przesadza�, Klare�ko, anio� dyrektorem
wi�zienia... - Ale
kt�ry swoje wi�zienie zamieni� w raj. Nie zapominaj o tym, Beniaminku!�
Zakochane kobiety znajd� na wszystko odpowied�, a starsi bracia zostaj� sam na
sam
ze swymi troskami: moja ukochana siostra jutro po�lubi szefa klawiszy. I ju�.
Nie�le, co? Je�li
dorzucimy do tego, �e moja matka ulotni�a si� kilka miesi�cy temu z jakim�
gliniarzem,
zakochana tak �miertelnie, �e od tamtego czasu ani razu nawet nie zadzwoni�a,
otrzymamy
cudowny portrecik rodzinki Malaussene��w. �e nie wspomn� ju� o pozosta�ych
braciszkach i
siostrzyczkach: Teresie, kt�ra czyta z gwiazd, Jeremiaszu, kt�ry podpali� swoje
liceum, Malcu
w r�owych okularkach, kt�rego ka�dy koszmarny sen staje si� rzeczywisto�ci�, i
o Verdun,
najm�odszej, kt�ra od pierwszej sekundy �ycia wszcz�a wrzask przywodz�cy na
my�l bitw� o
tym samym imieniu... A ty, rycz�cy olbrzymie, jak� masz rodzink�, co? Mo�e
�adnej, mo�e
wszystko postawi�e� na pisanie, tak? Powoli si� uspokaja�. Wykorzysta�em to, by
zada�
pytanie, na kt�re zna�em odpowied�:
- Odrzucono panu r�kopis, prawda?
- Sz�sty raz.
- Ten sam?
Ponownie kiwn�� g�ow�, kt�r� wreszcie oderwa� od mojego ramienia. Po chwili
bardzo wolno ni� pokr�ci�:
- Tak go poprawia�em, pan sobie nawet nie wyobra�a, znam go na pami��.
- Jak si� pan nazywa?
Poda� nazwisko, a ja od razu ujrza�em rozbawion� min� kr�lowej Zabo komentuj�cej
ten�e r�kopis: �Facet, kt�ry pisze zdania w rodzaju: Lito�ci! - czkn�� cofaj�c
si� rakiem, albo
uwa�a, �e jest dowcipny, kiedy przemianowuje Pola Elizejskie na Rajskie Zagony,
i kt�ry
niezra�ony od sze�ciu lat, sk�ada tekst sze�� razy pod rz�d, musi cierpie� na
jak�� chorob�
prenataln�, tylko na jak�, mo�e pan mi powie, Malaussene?� Potrz�sn�a olbrzymi�
g�ow�,
osadzon� na rachitycznym tu�owiu osoby cierpi�cej na chroniczny brak apetytu, i
powt�rzy�a
to jak osobist� zniewag�: �Lito�ci! - czkn�� cofaj�c si� rakiem. ... A czemu
nie: Dzie� dobry -
wszed� albo: Cze�� - wyszed� z pokoju!� i przez dobre dziesi�� minut oddawa�a
si�
b�yskotliwym improwizacjom s�ownym, poniewa� komu jak komu, ale jej to talentu
nie
brakuje...
W rezultacie odes�ali�my r�kopis bez czytania, ja podpisa�em odmow� w�asnym
nazwiskiem, a ch�op omal nie umar� mi z rozpaczy w ramionach, uprzednio
przekszta�ciwszy
mi gabinet w pobojowisko.
- Pan nawet go nie przeczyta�, prawda? Strony 36, 123 i 247 w�o�y�em do g�ry
nogami i tkwi� tak nadal.
Stary numer... I pomy�le�, �e tacy spryciarze jak my, wydawcy, jeszcze dajemy
si� na
to nabra�! Co odpowiesz, Beniaminie? Co odpowiesz temu nieborakowi? �e morduje
si� nad
pomnikiem niepotrzebnego nikomu infantylizmu? A odk�d to wierzysz w dojrza�o��,
Beniaminie? W nic nie wierz�, do cholery, wiem tylko, �e maszyna do pisania to
wynalazek
zgubny dla wszelkich dziecinnych mrzonek, �e bia�y papier jest ca�unem g�upoty i
�e jeszcze
si� taki nie narodzi�, kt�ry by wcisn�� taki ch�am kr�lowej Zabo. Ta kobieta to
skaner do
r�kopis�w, jedna tylko rzecz w �wiecie mo�e j� naprawd� wzruszy�: cierpienia nad
odmian�
literackiej formy imperfektum w trybie subjonctif. �wiadom tego, co
zaproponujesz
biednemu olbrzymowi? �eby lepiej przerzuci� si� na malowanie? Niez�a my�l:
natychmiast
rozni�s�by reszt� budynku... Ma ju� dobrze po pi��dziesi�tce i co najmniej ze
trzydzie�ci lat
oddaje si� ca�ym swym jestestwem literaturze. Takie typy s� zdolne do
wszystkiego, kiedy
kto� pr�buje podci�� im pi�ro!
Powzi��em wi�c jedyn� mo�liw� decyzje. Powiedzia�em:
- Chod�my.
I skoczy�em z fotela prosto na pod�og�. Pogrzeba�em w rozbebeszonym biurku
Macon, a� znalaz�em p�k kluczy, kt�rego szuka�em. Przemierzy�em gabinet w
poprzek.
Olbrzym w�drowa� za mn� jak po pustyni. Pustym po starciu wojsk izraelskich z
syryjskimi.
Ukl�k�em przed metalowym segregatorem, kt�ry rozdziawi� paszcze przy pierwszym
obrocie
klucza. D�awi� si� r�kopisami i maszynopisami. Na chybi� trafi� wyj��em jaki� z
brzegu i
zaproponowa�em:
- Niech pan to we�mie.
To by�o zatytu�owane Nie wiedz�c, dok�d szed�em i podpisane Beniamin Malaussene.
- To pa�ski? - zapyta�, gdy tylko zamkn��em segregator.
- Tak. I wszystkie pozosta�e r�wnie�.
Poszed�em od�o�y� klucze porz�dnie na miejsce w�r�d ruin kr�lestwa Macon. Ju� za
mn� nie laz�.
Wpatrywa� si� w maszynopis z niedowierzaniem.
- Nie rozumiem.
- Przecie� to proste - odpar�em. - Odrzucano mi te wszystkie powie�ci jeszcze
cz�ciej
ni� panu. To moje ostatnie dzieci�. Mo�e pan mi powie, co tam mo�e si� nie
podoba�. Ja w
ka�dym razie jestem tym zachwycony.
Patrzy� tak, jakby by� przekonany, �e te jego wybryki na meblach nadszarpn�y mi
rozum.
- Ale dlaczego ja?
- Poniewa� ka�dy z nas zazwyczaj jest lepszym s�dzi� dzie� innych, a pa�ska
praca
dowodzi, �e umie pan przynajmniej czyta�.
Tu odchrz�kn��em, odwr�ci�em si� na chwil�, a kiedy moje oczy ponownie
przenios�y
si� na niego, by�y pe�ne �ez.
- Niech pan to dla mnie zrobi, prosz�.
Zblad�, tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Teraz on otworzy� ramiona, ale
wykona�em unik ratuj�c si� przed u�ciskiem i odprowadzi�em go ku drzwiom, kt�re
otworzy�em na o�cie�.
Zawaha� si�. Jego wargi znowu zacz�y dygota�. Powiedzia�:
- Straszna jest �wiadomo��, �e b�d�c tak nieszcz�liwym, nie jest si�
najnieszcz�liwszym na �wiecie. Napisze panu, co o tym my�l�, panie Malaussene.
Napisz�,
przyrzekam!
Spojrza� na spustoszony pok�j i o�wiadczy�:
- Prosz� wybaczy�, ja zap�ac� za wszystko, ja...
Ale pokr�ci�em przecz�co g�ow�, delikatnie wypychaj�c go na korytarz. Zamkn��em
drzwi. Ostatnim obrazem, jaki uniesie ze sob� z tego kr�tkiego spotkania, b�dzie
moja zalana
�zami twarz.
Wytar�em si� wierzchem d�oni i rzek�em:
- Dzi�kuj�, Juliuszu!
Poniewa� pies ani drgn��, podszed�em do niego i powt�rzy�em:
- Powa�nie dzi�kuj�! Grunt to mie� psa, kt�ry broni swego pana! R�wnie dobrze
m�g�bym si� zwr�ci� do pluszowego kundla. Juliusz Pies siedzia� przed oknem
wpatrzony w
Sekwan�, skupiony niczym japo�ski malarz. Meble przefrun�y wok� niego, jego
kryszta�owe popiersie do�o�y�o Talleyrandowi, ale Juliusz Pies mia� to gdzie�.
Wykrzywiwszy pysk i wywaliwszy j�zyk, patrzy� na Sekwan�, p�yn�ce po niej barki,
na
pogubione w niej kosze, buty i mi�o�ci... By� tak doskonale nieruchomy, �e
rozjuszony
olbrzym niechybnie wzi�� go za zabytek sztuki prymityw�w, wykuty w materiale
zbyt
ci�kim nawet na jego w�ciek�o��.
Ogarn�o mnie pewne podejrzenie. Ukl�k�em obok. Zagadn��em �agodnie:
- Juliusz?
�adnej odpowiedzi. Tylko ten jego zapach.
- Nie masz chyba zamiaru dosta� mi jeszcze ataku?
Ca�a rodzina Malaussene��w �yje w strachu przed jego atakami epilepsji. Wedle
mojej
siostry Teresy zawsze zapowiadaj� one jak�� katastrof�. No a dla niego maj�
przykre
nast�pstwa: wykrzywiony pysk, wywalony j�zyk...
- Juliusz!
Wzi��em go w ramiona. Nie, by� jak najbardziej �ywy, cieplutki, i �mierdzia�
ca�ym
sob�: Juliusz Pies w doskona�ym zdrowiu.
- Dobra - powiedzia�em - dosy� ju� si� namarzy�e�, wstawaj, idziemy do kr�lowej
Zabo i podajemy si� do dymisji.
Czy�by magiczne s�owo �dymisja�? No, w ka�dym razie zerwa� si� i dopad� do
drzwi.
2
- Pan si� zwalnia ju� trzeci raz w tym miesi�cu, panie Malaussene. Dobrze,
strac�
jeszcze pi�� minut, �eby przem�wi� panu do rozumu, ale ani chwili wi�cej.
- Ani sekundy, Wasza Wysoko��, sk�adam wym�wienie: �adne pertraktacje nie
wchodz� w rachub�.
Na wszelki wypadek trzyma�em d�o� na klamce.
- A kto tu m�wi o pertraktacjach? Prosz� tylko o wyja�nienie.
- Ani mi si� �ni wyja�nia�: ju� mi to zbrzyd�o, i tyle.
- Panu za ka�dym razem brzydnie, panie Malaussene, to taka pa�ska prywatna
chroniczna choroba.
By�a wbita w fotel. W ka�dej chwili spodziewa�em si�, �e to chude popiersie
przeleci
przez siedzenie jak przez sitko. G�owa zadziwiaj�cych rozmiar�w, osadzona na
rachitycznym
tu�owiu niby na ostrzu piki, ko�ysa�a si� leciutko niczym g�owa ��wia na tylnym
siedzeniu
jad�cego po wertepach samochodu.
- Odes�a�a pani pewnemu nieszcz�nikowi r�kopis, kt�rego nawet nie raczy�a pani
przeczyta�, a mnie si� za to dosta�o.
- Wiem, Macon mi donios�a. Biedaczka by�a ca�a roztrz�siona. Ten maniak za�y�
pana
chwytem z odwr�conymi stronicami?
Bawi�a si� tak dobrze, �e a� podrygiwa�y jej obwis�e policzki. W ko�cu zawsze
dawa�em si� wrobi� w wyja�nienia.
- Owszem, i to istny cud, �e nie podpali� wydawnictwa.
- Uhm! No to trzeba b�dzie wyla� Macon, uk�adanie stron to jej obowi�zek.
Odszkodowanie za pot�uczone przedmioty �ci�gn� z jej odprawy.
D�onie kr�lowej Zabo na ko�cach patykowatych r�k wygl�da�y jak nadmuchane. Niby
�apki niemowlaka wkr�cone �rubokr�tem. Mo�e w�a�nie one powodowa�y moje
wzruszenie?
A na d�onie niemowl�t to ja ju� si� napatrzy�em! Malec ma jeszcze d�onie
niemowl�cia,
oczywi�cie Verdun tak�e, Verdun, kruszynka, ostatnia, najostatniejsza. I Klara
te�, no, w
pewnym stopniu, Klara z �apkami niemowl�cia, kt�ra jutro wyjdzie za m��.
- Wyla� Macon? Nic lepszego pani nie wymy�li? Dzi� ju� wywali�a pani sze�ciu
drukarzy i jeszcze pani ma�o?
- Niech�e pan pos�ucha, Malaussene...
C� za cierpliwo�� u tej, kt�ra wyznaje zasad�, �e nie musi si� t�umaczy�.
- Niech pan uwa�nie pos�ucha: ci pa�scy drukarze nie do�� �e oddali mi album z
sze�ciodniowym op�nieniem, ale na dodatek pr�bowali mnie wyko�owa�. Niech�e pan
to
pow�cha!
I najnieoczekiwaniej podetkn�a mi pod nos otwarty tom: arcyluksusowe wydanie
okoliczno�ciowe, Vermeer Van Delft autentyczniejszy ni� autentyczny,
horrendalnie drogi, z
tych, do kt�rych nigdy si� nawet nie zagl�da, typowe wyposa�enie biblioteki
bogatego snoba.
- Bardzo �adny - powiedzia�em.
- Nie ma pan ogl�da�, Malaussene, tylko w�cha�. Co pan czuje?
Pachnia�o przyjemnie now� ksi��k�, taki ciep�y wydawniczy rogalik.
- Pachnie klejem i �wie�� farb� drukarsk�.
- Ot� nie tak� wcale �wie��. Jaka to farba?
- S�ucham?
- Jaka to farba?
- Niech Wasza Wysoko�� da spok�j z tym cyrkiem, niby sk�d ja mam to wiedzie�?
- Venelle 63, m�j ch�opcze. Za siedem, osiem lat wok� liter zrobi� si� pi�kne
rude
obw�dki i b�dzie po ksi��ce. To �wi�stwo jest chemicznie zmienne. Musieli mie�
jaki� stary
zapas i pr�bowali nas wyrolowa�. Ale, ale, niech mi pan powie, jak si� pan
pozby� pa�skiego
rozszala�ego klienta? Wyszed� potulny jak baranek, a przecie� powinien by� pana
zmasakrowa�!
Niespodziewana zmiana tematu to jej metoda: jedna sprawa za�atwiona,
przechodzimy
do nast�pnej.
- Mianowa�em go krytykiem literackim. Wcisn��em mu maszynopis, o kt�ry nikt si�
nie upomnia�, i wm�wi�em mu, �e to m�j w�asny. Poprosi�em go o opini�, o rady...
Zamieni�em role.
(Prawd� m�wi�c to moja ulubiona sztuczka. W rezultacie ja dostawa�em listy pe�ne
zach�ty od autor�w, kt�rych powie�ci odrzuca�em: �Z tych stronic bije
wra�liwo��, panie
Malaussene! Przyjdzie taki dzie�, w kt�rym i panu si� uda, niech pan tylko
p�jdzie w moje
�lady i wytrwa, pisanie to �mudna cierpliwo��...� Odwrotn� poczt� wysy�a�em
wyrazy
g��bokiej wdzi�czno�ci.)
- I ten numer przechodzi?
Patrzy�a na mnie z podziwem pe�nym niedowierzania.
- Przechodzi, Wasza Wysoko��, za ka�dym razem przechodzi. Ale ju� mi to
zbrzyd�o.
Sk�adam wym�wienie.
- Dlaczego?
No w�a�ciwie dlaczego?
- Przestraszy� si� pan?
Nawet nie. Istotnie troch� mnie dr�czy�o to zdanie o prostoliniowej �mierci, ale
rozszala�y olbrzym bynajmniej mnie nic przerazi�.
- Zasmuca pana nieludzko�� machiny wydawniczej, co, Malaussene? Chce pan
popr�bowa� swych si� w handlu nieruchomo�ciami? W petrochemii? W banku? Polecam
panu Mi�dzynarodowy Fundusz Walutowy: pozbawienie �rodk�w do �ycia jakiego�
zacofanego gospodarczo kraju pod pretekstem, �e nie mo�e sp�aci� d�ug�w, to
dopiero
idealna rola: tam ma pan od razu miliony �miertelnych ofiar na sumieniu!
Zawsze u�ywa�a sobie na mnie w tym rubaszno-matczynym stylu. I w ko�cu zawsze
mnie odzyskiwa�a. Ale nie tym razem, Wasza Wysoko��, tym razem odchodz� ju�
bezwzgl�dnie. Pewnie wyczyta�a to w moim spojrzeniu, bo unios�a si�, przycisn�a
pulchne
pi�stki do biurka; monstrualna g�owa zachwia�a si�, jakby za chwil� mia�a spa��
na
papierzyska niby dojrza�y owoc:
- M�wi� ostatni raz, pos�uchaj, t�py kretynie...
Pracowa�a przy ma�ym, metalowym, n�dznym biurku. Reszta pomieszczenia mia�a w
sobie wi�cej z mnisiej celi ni� z dyrektorskiej sali tronowej. W niczym to nie
przypomina�o
przedsionka Luwru, w kt�rym ja �wiczy�em m�j talent, ani szklano-aluminiowych
konstrukcji
u Calignaca, szefa handlowego. Je�li chodzi o gabinety, to wszyscy w
wydawnictwie byli
hojniej wyposa�eni ni� ona, a co do ciuch�w, to kr�lowa mog�a uchodzi� za pi�t�
sekretark�
swojej najnowszej rzeczniczki prasowej. Lubi�a, jak jej ludzie pracowali w
zbytkownych
wn�trzach i pierdzieli w jedwab. Piel�gnowa�a w sobie ma�ego kaprala w
regulaminowym
mundurze, otoczonego wyfiokowanymi marsza�kami cesarstwa.
- Niech pan pos�ucha, Malaussene, zatrudni�am pana jako koz�a ofiarnego po to,
�eby
wymy�lano panu zamiast mnie, �eby pan pokornie wys�uchiwa� �al�w i pretensji, a
w
odpowiednim momencie wybucha� p�aczem, �eby rozwi�zywa� pan to, co
nierozwi�zywalne,
otwieraj�c szeroko ramiona m�czennika, jednym s�owem, po to, �eby pan za
wszystkich
obrywa�. I obrywa pan wzorowo! Jest pan ch�opcem do bicia pierwsza klasa! Nikt w
�wiecie
nie obrywa�by lepiej ni�, pan, a wie pan chocia� dlaczego?
T�umaczy�a mi ju� to tysi�c razy: bo jestem, w jej mniemaniu, urodzonym koz�em
ofiarnym, bo mam to ju� we krwi, bo zamiast serca mam magnes, co przyci�ga
strza�y. Ale
tym razem doda�a:
- Nie tylko, Malaussene, jest jeszcze co�: wsp�czucie, m�j ch�opcze,
wsp�czucie!
Ma pan rzadk� wad�: potrafi pan wsp�czu� bli�nim. Przed chwil� cierpia� pan za
olbrzyma-
grafomana, gdy ten zn�ca� si� nad moimi meblami. I tak dobrze rozumia� pan jego
b�l, �e
wpad� pan na genialny pomys�, by zamieni� ofiar� w kata, zapoznanego pisarza we
wszechmocnego krytyka. Tego w�a�nie by�o mu trzeba. Tylko pan jest zdolny wyczu�
takie
proste sprawy.
Ma g�os piszcz�cej klekotki, co� po�redniego mi�dzy g�osem zachwyconej
dziewczynki a zgorzknia�ej wied�my. Nie spos�b odr�ni� u niej entuzjazmu od
cynizmu. Do
szcz�cia potrzeba jej nie rzeczy, lecz rozumienia ich.
- Jest pan bolej�cym sobowt�rem naszego ziemskiego pado�u, Malaussene!
Jej d�onie lata�y mi przed nosem jak spasione motyle.
- Nawet ja jestem zdolna pana wzruszy�, a to nie lada wyczyn!
Wbi�a pulchny wskazuj�cy palec we wkl�s�� pier�.
- Za ka�dym razem kiedy spojrzy pan na mnie, s�ysz�, jak pan si� zastanawia,
jakim
cudem tak monumentalna g�owa mog�a wyrosn�� na grabiach!
A nieprawda, na ten temat mam swoj� teori�: udana psychoanaliza. G�owa zosta�a
wyleczona, a tu��w wy��czony z u�ytku. G�owa w pe�ni rozkoszuje si� odzyskanym
zdrowiem; samopas korzysta z dobrodziejstw �ycia.
- Ju� widz�, jak pan sobie uk�ada histori� moich najintymniejszych kl�sk: na
pocz�tku
nieszcz�liwa mi�o�� albo zbyt doskwieraj�ce poczucie absurdalno�ci �wiata,
potem
szamotanina, a� wreszcie ostatnia deska ratunku: psychoanaliza, kt�ra wyrywa
serce i
opancerza m�zg, magiczna kanapa, tak pan sobie kombinuje, co? Ca�o�� przesz�a w
pop�atne
ego, nie?
(O, kurcz�!...)
- Niech Wasza Wysoko�� pos�ucha...
- Jest pan jedynym pracownikiem, kt�ry nazywa mnie otwarcie Wasza Wysoko��...
inni robi� to za moimi plecami... jak�e wi�c mog�abym si� bez pana obej��?
- Niech pani pos�ucha, zbrzyd�o mi to, odchodz� i ju�.
- A ksi��ki, Malaussene? - wrzasn�a zrywaj�c si� na r�wne nogi. - A ksi��ki?
Szerokim gestem wskaza�a cztery �ciany swojej celi. �ciany by�y nagie. Ani
jednej
ksi��ki. A przecie� zrobi�o si� tak, jakby�my ni st�d, ni zow�d wyl�dowali w
samym sercu
Biblioteki Narodowej.
- Pomy�la� pan o ksi��kach?
Bia�a gor�czka kr�lowej. Oczy wylaz�y jej z orbit. Wargi zsinia�y, t�uste pi�ci
zbiela�y. A ja zamiast rozp�yn�� si� w fotelu, te� skoczy�em na r�wne nogi i te�
rykn��em:
- Ksi��ki, ksi��ki, powtarza to pani w k�ko! A niech mi pani wymieni chocia�
jedn�!
- Co takiego?
- Niech pani wymieni jedn� ksi��k�, tytu� powie�ci, byle jaki, no jazda, co w
sercu to
na j�zyku!
Na kilka sekund j� zatka�o. I przez to wahanie zaprzepa�ci�a szans�.
- No widzi pani - triumfowa�em. - Nie zdo�a pani wykrztusi� z siebie ani
jednego!
Gdyby powiedzia�a pani Anna Karenina albo Kubu� Puchatek, zosta�bym.
Po czym rzuci�em niedbale:
- Chod�, Juliusz, idziemy.
Siedz�cy przed drzwiami pies podni�s� sw�j t�usty zad.
- Malaussene!
Nie odwr�ci�em si�.
- Malaussene, pan nie sk�ada wym�wienia, ja pana wywalam na zbity pysk! Cuchnie
pan bardziej ni� pa�ski pies, Malaussene, pan m�wi o sercu, a zalatuje panu z
g�by! Pan jest
nie m�czyzna tylko ka� owadzi, �wi�toszek, pan jest dupa, ale samo �ycie ju�
tak pana
urz�dzi, �e ja nawet nie b�d� musia�a do tego r�ki przyk�ada�! Wynocha st�d! I
niech pan si�
spodziewa rachunku za rujnacj� gabinetu!
II
KLARA WYCHODZI
ZA M��
Ja nie chc�, �eby Klara wysz�a za m��.
3
Zapad�a g��boka noc. Dopiero wtedy poj��em, dlaczego wyzby�em si� stanowiska
koz�a u kr�lowej Zabo.
Schroni�em si� w ramionach Julii, g�ow� skry�em mi�dzy piersiami Julii (�Julio,
b�agam ci�, u�ycz mi twych cycuszk�w�), palce Julii rozmarzy�y si� w moich
w�osach i
wtedy w�a�nie ol�nienie sp�yn�o na mnie g�osem Julii. Jej pi�knym mrucz�cym
sawannami
g�osem.
- Tak naprawd� - powiedzia�a - zwolni�e� si� dlatego, �e Klara jutro wychodzi za
m��.
To prawda, no prawda. Przez ca�y dzie� my�la�em tylko o tym. �Jutro Klara
po�lubi
Klarentego.� Klara i Klarenty... ju� widz� min� kr�lowej Zabo na widok czego�
takiego w
jakim� maszynopisie! Klara i Klarenty! Nawet �Harlequin� nie odwa�y�by si�
zamie�ci� tak
grafoma�skiego dowcipu. Mnie jednak dobija�a nie tylko �mieszno�� rzeczy, ale i
rzecz sama.
Klara wychodzi za m��. Klara opuszcza dom. Moja ma�a kochana Klara, m�j balsam
na rany
odchodzi. Co b�dzie, jak nie b�dzie Klary, kto stanie mi�dzy Teres� i
Jeremiaszem przy
codziennej k��tni, kto pocieszy Malca budz�cego si� z tych jego koszmarnych
sn�w, kto
ug�aszcze Juliusza Psa i wywiedzie go z krainy epilepsji? Nie b�dzie ju�
zapiekanki
dauphinois, nie b�dzie �opatki jagni�cia a la Montalban. Mo�e tylko w niedziel�,
je�li Klara
odwiedzi rodzin�. Na lito�� bosk�... Na lito�� lito�ci boskiej... O niczym innym
nie my�la�em
przez ca�y dzie�, fakt. Kiedy ten elegancik Deluire przyszed� zrz�dzi�, �e jego
ksi��ki zbyt
wolno docieraj� do kiosk�w na lotnisku (bo ksi�garze ju� ich nie chc�, n�dzny
szmirusie,
poszed�e� na �atwizn�, wym�drza�e� si� w telewizji, zamiast grzecznie doskonali�
styl, nie
mo�esz tego poj��?), my�la�em o Klarze. Pochlipywa�em: �To moja wina, panie
Deluire,
moja wina, niech pan tylko nic nie m�wi szefowej, prosz�, a my�la�em: �Ona
odejdzie jutro,
dzi� wieczorem b�d� j� widzia� prawdziwie ostatni raz...� i jeszcze o tym
my�la�em, kiedy
kanciarze z drukarni przyszli broni� samosz�st ich s�usznej sprawy i kiedy
tamten
prehistoryczny pomyleniec pustoszy� firm�, odej�cie Klary rozdziera�o mi dusz�.
Raptem
�ycie Beniamina Malaussene�a sprowadzi�o si� do jednego: jego siostrzyczka Klara
porzuca
jego dom dla domu jakiego� innego faceta. �ycie Beniamina Malaussene�a na tym
te� si�
urywa. I Beniamin Malaussene, przepe�niony nag�ym bezgranicznym znu�eniem,
zmieciony z
mostu �ycia przez wielk� fal� strapienia (ho, ho, co za styl!), zwolni� si� z
pracy u swojej
szefowej kr�lowej Zabo, przyjmuj�c jeszcze pozy moralisty, kt�re tak mu pasowa�y
jak
rabusiowi ornat. Czyste samob�jstwo, szkoda gada�.
Na ulicy, gdy szli�my sobie, Juliusz i ja, idiotycznie naci�ci po tej
triumfalnej kl�sce,
nadjecha� m�j przyjaciel z wydawnictwa, Lusa z Casamance, w swej czerwonej
ci�ar�wce
za�adowanej chi�skimi ksi��kami, kt�rymi zarzuca� ksi�garni� �Les Herbes
Sauvages� w
nowej Belleville, i zabra� nas. On to w�a�nie zacz�� uk�ada� mi wszystko po
kolei w g�owie,
on i jego rozs�dek by�ego senegalskiego strzelca ocala�ego pod Monte Cassino.
Przez par�
minut prowadzi� w milczeniu swoj� bibliotek� na k�kach, nast�pnie �ypn�� na
mnie spode �ba
z dziwnym b�yskiem zielonego oka i rzek�:
- B�d� tak dobry i pozw�l staremu, kochaj�cemu ci� Murzynowi powiedzie� sobie,
�e� osio�.
Mia� kpi�co �agodny g�os. A ja znowu swoje: od razu pomy�la�em o g�osie Klary.
Mo�e w gruncie rzeczy najbardziej b�dzie mi brak g�osu Klary. Od urodzenia
g�osik Klary
chroni� dom przed zgie�kiem miasta. Tak ciep�y, tak kr�g�y jak jej twarz, �e
nawet gdy
cz�owiek patrzy� na milcz�c� Klar�, zaj�t� na przyk�ad wywo�ywaniem zdj�� pod
czerwon�
lamp�, to s�ysza� j� i czu� si� tak, jakby w ch�odny wiecz�r otula� go puszysty
we�niany szal.
- Zagi�� kr�low� Zabo na ksi��ce to niezbyt lojalne zachowanie, je�li interesuje
ci�
moja opinia.
Lusa, zaufany kr�lowej Zabo, by� spokojny i nigdy nic podnosi� g�osu.
- �Niech mi pani wymieni chocia� jedn�... jedn� jedyn�� - to kiepski chwyt
praktykuj�cego pok�tnie adwokata, Malaussene, nic innego.
Mia� racj�. Istotnie, to niezbyt �adnie wprawi� bli�niego w stan os�upienia i
wykorzysta� bezw�ad, by zada� �miertelny cios.
- W taki spos�b wygrywa si� procesy, ale r�wnie� w taki spos�b zabija si�
prawd�.
Fan gong zi Xing, jak mawiaj� Chi�czycy: przeszukaj swe sumienie.
Prowadzi� bajecznie �le. Ale utrzymywa�, i� skoro wyszed� ca�o z jatki pod Monte
Cassino, to nie polegnie w ulicznym ruchu. Niespodziewanie odezwa�em si�:
- Lusa, jutro moja siostra wychodzi za m��.
Nie zna� mojej rodziny. Nigdy nie by� u nas w domu.
- To niew�tpliwie wielkie szcz�cie dla jej ma��onka - zawyrokowa�.
- Po�lubia dyrektora wi�zienia.
- Ach, tak!
No prosz�, to by�a jego ca�a opinia: �Ach, tak!� Po kilku zlekcewa�onych
czerwonych
�wiat�ach oraz kilku niebezpiecznych skrzy�owaniach zapyta�:
- Czy twoja siostra jest stara?
- Niebawem sko�czy dziewi�tna�cie lat; za to on jest stary.
- Ach, tak!
Juliusz skorzysta� z ciszy, by da� o sobie zna� sw� woni�. Juliusz Pies zawsze
dzia�a�
za pomoc� emanacji. Jak na komend� Lusa i ja spu�cili�my szyby. Nast�pnie Lusa
powiedzia�:
- S�uchaj, nie wiem, czy masz ochot� wygada� si�, czy milcze�, ale ja tak czy
tak
stawiam ci kielicha.
Mo�e rzeczywi�cie nale�a�o komu� to opowiedzie�, komu�, kto nie zna�by ca�ej
historii. Prawe ucho Lusy mog�o si� do tego nada�.
- Odk�d wojna zniszczy�a mi lewy b�benek - mawia� - prawe ucho zrobi�o si�
bardziej
obiektywne.
HISTORIA KLARY I KLARENTEGO
Rozdzia� pierwszy: W zesz�ym roku, kiedy to podrzynano gard�a staruszkom w mojej
dzielnicy Belleville po to, by ograbi� je z oszcz�dno�ci, m�j przyjaciel
Sto�ilkovi�, serbsko-
chorwacki przyszywany wujek naszej rodzinki, wbi� sobie do g�owy, �e b�dzie
chroni�
staruszki, kt�re gliniarze pozostawili na pastw� wilk�w.
Rozdzia� drugi: W tym celu uzbroi� je po z�by, odkopawszy stary zapas broni,
kt�r�
trzyma� od drugiej wojny �wiatowej ukryt� w katakumbach w Montreuil.
Wyszkoliwszy
starsze panie we wszelkich technikach strzelania, w specjalnie do tego
przystosowanej sali
tych�e katakumb, Sto�ilkovi� beztrosko wypu�ci� je na ulice Belleville,
pozbawione wszelkiej
kontroli, niczym pociski rakietowe, a na domiar z�ego podejrzliwe.
Rozdzia� trzeci: Co oczywi�cie spot�gowa�o tylko rze�. Pewien inspektor po
cywilnemu, kt�ry chcia� pom�c jednej z tych dam przej�� przez jezdni�, wyl�dowa�
na
asfalcie z kul� mi�dzy oczami. Po�a�owania godna pomy�ka: babcia by�a zbyt
pochopna.
Rozdzia� czwarty: Dopiero wtedy gliny b�yskawicznie poderwa�y si� i poprzysi�g�y
pom�ci� m�czennika. Dwaj inspektorzy, troch� bardziej poj�tni ni� pozostali,
zw�szyli pismo
nosem i Sto�ilkovi� znalaz� si� w ciupie.
Rozdzia� pi�ty (uj�ty w nawias, kt�ry tkwi w samym sercu �ycia): W trakcie
�ledztwa
dwaj inspektorzy zostali sta�ymi bywalcami Belleville w og�le, a rodziny
Malaussene��w w
szczeg�lno�ci. M�odszy z nich, niejaki Pastor, zakocha� si� �miertelnie w mojej
matce, kt�ra -
z sercem p�on�cym jak nowe - postanowi�a u�o�y� sobie �ycie od nowa. Exit
mamu�ka, exit
Pastor. Kierunek: hotel �Danieli� w Wenecji. Tak, tak.
A drugi gliniarz, inspektor Van Thian, Francuzo-Wietnamczyk u progu emerytury,
dosta� trzy kule podczas tego polowania na rozpruwacza szyj i obecnie przechodzi
radosn�
rekonwalescencj� w�r�d nas. Ka�dego wieczora opowiada dzieciom jeden rozdzia�
swej
przygody. To niepokoj�cy bajarz: ma wygl�d Ho Szi Mina, a g�os Gabina. Dzieci
s�uchaj� go,
usadowione na swoich pi�trowych legowiskach, nozdrza im si� nadymaj� od woni
krwi,
dusze za� rosn� od obietnic mi�o�ci. Stary Thian zatytu�owa� swe opowiadanie
Wr�ka
karabin. Nam rozdziela najchlubniejsze role, co polepsza �jako�� s�yszalno�ci�,
jak to si�
m�wi na falach eteru.
Rozdzia� sz�sty: Tyle tylko, �e nie ma ju� Sto�ilkovi�a, nie ma serbsko-
chorwackiego
wujka o spi�owym g�osie, nie ma partnera do moich szach�w. A poniewa� nie
nale�ymy do
ludzi, kt�rzy opuszczaj� starego kumpla w biedzie, Klara i ja postanowili�my
odwiedzi� go w
lochu. Zapuszkowano go w zak�adzie karnym w Champrond w departamencie Essonne.
Najpierw jechali�my metrem do dworca Austerlitz, potem poci�giem do Etampes i
taks�wk�
do samego wi�zienia, a tam nas zamurowa�o: zamiast fabrycznego gmaszyska,
obwarowanego wa�ami obronnymi, wita nas szlachecki osiemnastowieczny dw�r
przerobiony
na krymina�, oczywi�cie z celami, wartownikami, godzinami odwiedzin, ale i z
ogrodami w
stylu francuskim, cennymi gobelinami na �cianach, z pi�knem dost�pnym wsz�dzie,
gdzie
okiem si�gn��, oraz z cisz� biblioteki. Najmniejszego stukotu, korytarze bez
echa, przysta�
spokoju. Drugi pow�d zdumienia: gdy stary klawisz, dyskretny niczym muzealny
kot,
zaprowadzi� nas do celi Siozilkovica, ten nie zgadza si� nas przyj��. Zapuszczam
�urawia
przez wizjer w drzwiach: kwadratowa ciupa, pod�oga us�ana zgniecionymi
papierami, z
kt�rych wystaje biurko uginaj�ce si� pod s�ownikami. Sto�ilkovi� podczas
odbywania kary
zabra� si� do t�umaczenia Wergiliusza na serbsko-chorwacki i te kilka
przys�dzonych
miesi�cy na to mu nie wystarczy. Wi�c jazda do domu, moje dziatki, je�li �aska,
i przeka�cie
innym polecenie: �adnych wizyt u wujka Stozila.
Rozdzia� si�dmy: Zjawa ukaza�a si� na korytarzu w drodze powrotnej. Pierwsze
spotkanie Klary i Klarentego zakrawa�o bowiem na zjawisko nadprzyrodzone. By�
wiosenny
wiecz�r. S�o�ce koloru opad�ych li�ci z�oci�o �ciany. Stary klawisz odprowadza�
nas do
wyj�cia. Odg�osy naszych krok�w zamiera�y w d�ugim szkar�atnym dywanie. Jeszcze
brak
nam by�o disneyowskich po�yskuj�cych cekin�w we w�osach, by�my ulecieli z Klar�
do
lazurowego raju wszechpojednania. Prawd� m�wi�c, spieszno mi by�o stamt�d si�
wydosta�.
Fakt, �e wi�zienie tak niepodobne by�o do mamra, zachwia� moim systemem
warto�ci. I
wcale bym si� nie zdziwi�, gdyby taks�wka z silnikiem diesla, kt�ra czeka�a na
nas przed
bram�, przeistoczy�a si� w kryszta�ow� karet�, ci�gni�t� przez konie z rasy
skrzydlatych,
takie, co nigdy nie paskudz� na ulicach.
Wtedy to pojawi� si� ksi��� z bajki.
Sta� na ko�cu korytarza, smuk�y i prosty, z ksi��k� w r�ce, a jego �nie�nobia��
g�ow�
z�oci� uko�ny promie� s�o�ca.
Archanio� we w�asnej osobie.
Kosmyk niepokalanych w�os�w, kt�ry spada� mu na oko, ca�kiem nie�le udawa�
anielskie skrzyd�o, dopiero co z�o�one.
Podni�s� na nas oczy.
Niebia�sko niebieskie, oczy oczywi�cie.
Troje nas sta�o przed nim. A on ujrza� tylko Klar�. A na twarzyczce mojej Klary
pojawi� si� taki u�miech, kt�rego pojawienia obawia�em si� od zawsze. Tylko
my�la�em, �e
pierwszy jego egzemplarz zadedykuje ona jakiemu� md�emu pryszczatemu w trampkach
i z
walkmanem na uszach, kt�ry ulegaj�c wdzi�kowi siostry podda si� w�adzy brata.
Chyba �eby
Klara, kt�ra nigdy nie brylowa�a nadmiernie w szkole, sprowadzi�a nam jakiego�
prymusa,
nieco wynios�ego sztywniaka, z kt�rym nasza fantazja uwin�aby si� raz-dwa. Albo
jakiego�
cz�onka Towarzystwa Przyjaci� Zwierz�t, kt�rego bym zaraz nawr�ci� combrem z
jagni�cia.
A tu nic z tego.
A tu masz, Archanio�.
Z niebia�sko niebieskimi oczami.
Pi��dziesi�cioo�mioletni. (58 lat. Niebawem sze��dziesi�t.)
Dyrektor wi�zienia.
Ziemia, przygwo�d�ona do nieba jego podw�jnie przenikliwym spojrzeniem,
przesta�a
kr��y�. Gdzie� w ciszy korytarzy za�ka�a rzewna skarga wiolonczeli.
(Przypominam, �e
wszystko dzieje si� w wi�zieniu.) Jak gdyby by� to tajemny sygna�, Archanio�
odrzuci� bia�y
kosmyk do ty�u wdzi�cznym ruchem g�owy i przem�wi�:
- Czy�by�my mieli go�ci, Franciszku?
- Tak, panie dyrektorze - odpar� stary klawisz.
I w tej�e chwili Klara przepad�a.
- No, ale powiedz mi - zaciekawi� si� Lusa odsuwaj�c kieliszek - co oni tam
w�a�ciwie
robi�, ci twoi kryminali�ci w tym twoim rajskim mamrze?
- Po pierwsze, to nie moi kryminali�ci ani moje wi�zienie. Po drugie, to oni
robi�
wszystko, co tylko mo�na robi� w dziedzinie kreacji artystycznej. Jedni pisz�,
inni maluj�
albo rze�bi�, jest orkiestra kameralna, kwartet smyczkowy, zesp� teatralny...
A jak�e... Saint-Hiver mia� niezbite przekonanie, �e zab�jca to tw�rca, kt�ry
nie
znalaz� swego emploi (kursywa te� jest jego), i wymy�li� sobie to wi�zienie w
latach
siedemdziesi�tych. Najpierw jako s�dzia �ledczy, potem s�dzia odpowiedzialny za
wykonanie
orzeczonej kary, m�g� oszacowa� szkody, jakie czyni zwyczajne pud�o.
Wykombinowa� sobie
na to �rodek zaradczy, stopniowo sugerowa� go swoim prze�o�onym, no i prosz�,
jak to
pi�knie dzia�a... prawie od dwudziestu lat dzia�a... konwersja energii
destrukcyjnej w
imperatyw tworzenia (kursywa jego)... sze��dziesi�ciu zab�jc�w przeistoczonych w
artyst�w.
- Spokojny zak�tek, idealny na emerytur�.
Lusa si� rozmarzy�.
- Reszt� �ycia sp�dzi� na t�umaczeniu kodeksu cywilnego na chi�ski. Kogo mam
zamordowa�?
Nape�nili�my opr�nione kieliszki. Ja obraca�em sw�j w d�oni. W purpurowych
odm�tach sidi-brahima pr�bowa�em wyczyta� przysz�o�� mojej Klary. Ale nie mam
zdolno�ci
Teresy.
- Klarenty de Saint-Hiver, czyli Klarenty de �wi�ta Zima, i jeszcze ta
szlachecka
partyku�a, jak mo�na nazywa� si� Klarenty ze �wi�tych Zim?
Lusa uzna�, �e mo�na, i to �mia�o.
- To nazwisko pochodz�ce z wysp, mo�e z Martyniki. W gruncie rzeczy - doda�
z�o�liwie - zastanawiam si�, czy najbardziej ciebie nie wkurza to, �e twoja
siostra wychodzi
za bia�ego Murzyna...
- Wola�bym, �eby wysz�a za ciebie, Lusa, czarny Murzynie, z t� twoj� chi�sk�
literatur� w tej twojej czerwonej ci�ar�wce.
- Och! ja ju� si� do niczego nie nadaj�! W trupiarni na Monte Cassino razem z
uchem
zostawi�em lewe j�dro...
Podmuch wiatru uraczy� nas zapachem Belleville. Po�echta� aromatem ostro
przyprawionych arabskich kie�basek zwanych merguez i mi�ty. Tu� obok naszego
stolika
skwiercza�a leniwie piecze�. Przy ka�dym obrocie rusztu �eb barana, nadziany jak
kurczak,
puszcza� oko do Juliusza Psa.
- A Belleville?
- Co Belleville?
- Twoi kumple z Belleville, co o tym my�l�?
Dobre pytanie. Co my�leli o tym ma��e�stwie Hadusz Ben Tajeb, m�j przyjaciel z
dzieci�stwa, i jego ojciec Amar, w�a�ciciel restauracji, u kt�rego klan
Malaussene��w sto�uje
si� od zawsze, Jasmina, nasza wsp�lna mama, oraz Mo z plemienia Mosi, czarny
cie�
Hadusza, i Szymon z Kabyl�w, jego rudy cie�, nieprzyst�pni kr�lowie oszust�w od
Belleville
po Goutte d�Or, c� oni o tym my�leli? Jaka by�a ich pierwsza reakcja na
wiadomo��, �e
Klara po�lubia szefa klawiszy?
Odpowied�: rozbawiona konsternacja
- Tylko tobie mog� przytrafi� si� takie rzeczy, Beniaminku...
- Matka ulatnia ci si� z gliniarzem Pastorem, a �wi�ta Zima �eni ci si� z
siostrzyczk�!
- I oto zostajesz, brachu, pasierbem gliniarza i szwagrem klawisza, to pi�kne,
Beniaminku! Ale� urz�dzony!
- A ty, Beniamin, kogo po�lubisz, co?
- Dajcie mu spok�j! Strzel sobie jednego...
Nalali mi kielicha, moi zacni przyjaciele z Belleville.
Szczere kondolencje...
A� wreszcie sama Klara da�a mi sposobno�� do kontrataku. Zebra�em ich wszystkich
u
Amara. Sprawa by�a pilna. Gdy wszed�em, ju� siedzieli. Hadusz uca�owa� mnie i
zapyta�: �No
jak tam, lepiej ci ju�, bracie?� (odk�d Hadusz dowiedzia� si� o �lubie Klary,
nie pyta�, czy u
mnie wszystko dobrze, tylko czy jest mi �lepiej�, i uwa�a�, �e to bardzo
zabawne, kretyn), a
Szymon wyszczerzy� si� w najszerszym ze swych szerokich u�miech�w:
- Co te� nam obwie�cisz tym razem? �e mama i Pastor zrobili ci braciszka?
A Mo Mosi, �eby nie by� gorszy, dorzuci� swoje trzy grosze:
- A mo�e sam zosta�e� gliniarzem, co, Beniamin?
Ale ja usiad�em z pogrzebow� min�:
- To o wiele powa�niejsza sprawa, ch�opaki...
Wzi��em wdech i zapyta�em:
- Hadusz, by�e� przy urodzeniu Klary, pami�tasz,?
Hadusz pierwszy pokapowa� si�, �e nie chodzi tu o �adne g�upstwo.
- Tak, by�em z tob�, jak si� urodzi�a, pewnie, �e by�em.
- Zmienia�e� jej pieluchy, podciera�e� jej pup�, jak by�a ma�ym brzd�cem...
- No tak.
- A p�niej wtajemniczy�e� j� w nasz� dzielnic�. Jako kr�l ulicy jeste� jej
ojcem
chrzestnym, je�li tak mo�na powiedzie�. W gruncie rzeczy to dzi�ki tobie robi
takie pi�kne
zdj�cia Belleville...
- Mo�e i tak...
- A ty, Szymon, gdy ju� osi�gn�a taki wiek, �e doprowadza�a do wrzenia krew
�obuziak�w, chroni�e� j� jak brat, nie?
- Pewnie, Hadusz prosi�, �ebym czuwa� nad ni�, ale nad Teres� te�, nad
Jeremiaszem, i
teraz nad Malcem, to jakby nasza rodzina. Ben, nie chcemy, �eby dzieciaki
narobi�y g�upstw.
Tu wykona�em u�miech zapowiadaj�cy grubymi ni�mi szyty podtekst i wolno,
dobitnie powt�rzy�em nie odrywaj�c wzroku od Kabyla:
- Powiedzia�e�, Szymonie: Klara to jakby nasza rodzina...
Po czym zwr�ci�em si� do Mo z plemienia Mosi:
- A kiedy Ramon pr�bowa� pocz�stowa� j� narkotykiem, to ty, Mo, rozwali�e� mu
g�ow� o s�up, je�li si� nie myl�?
- A co ty by� zrobi� na moim miejscu?
U�miech mi si� rozpromieni�:
- To samo, Mo, co znaczy, �e jeste� jej bratem, tak jak ja... no prawie.
Tu odczeka�em, a� milczenie zrobi swoje. I oznajmi�em:
- Jest problem, ch�opaki.
I jeszcze pozwoli�em ciekawo�ci dojrzewa� kilka chwil.
- Klara chce was widzie� na swoim �lubie.
Milczenie.
- Wszystkich trzech.
Milczenie.
- Chce, �eby Mo i Szymon byli �wiadkami.
Milczenie.
- Chce wej�� do kaplicy pod r�k� z twoim ojcem, Hadusz, i z Jasmin�, i chce,
�eby
Nurdin i Leila wyst�pili jako orszak anio�k�w.
Milczenie.
- Chce, �eby�my my dwaj szli za nimi. Tu� za nimi.
Tu Hadusz usi�owa� zrobi� unik.
- Tylko co my, b�d� co b�d� stuprocentowi muzu�manie, mieliby�my robi� na
katolickim �lubie?
I na to mia�em odpowied�.
- Za naszych czas�w mo�na wybra� sobie religi�, Hadusz, ale nie rodzink�. A
przecie�
rodzinka Klary to wy.
Potrzask. Rozkaz kapitulacji da� Hadusz.
- Zgoda. W jakim ko�ciele? �wi�tego J�zefa na ulicy �wi�tego Maura?
I tu, najspokojniej w �wiecie dobi�em ich:
- Nie, ona chce wzi�� �lub w wi�ziennej kaplicy. Kr�tko m�wi�c, w mamrze...
4
Tak, tak, bo na dok�adk� uraczono mnie kryzysem mistycznym rozdzieraj�co
szczerowznios�ym. Do tej pory Klara by�a wychowywana w prze�wiadczeniu, �e
Cz�owieka
trzeba kocha� zazwyczaj na przek�r Bogu oraz pewnym doczesnym teoriom. A tu
masz:
wesp� z Klarentym wci�gn�li swe spotkanie w poczet zrz�dze� jakiej� niewiadomej
Wszechmocy. A Klarenty, ten guru tw�rczych przest�pc�w, po�o�y� obie w�ziutkie
d�onie na
moich ramionach i wymamrota� z tym swoim ulotnym u�mieszkiem (b�d� co b�d�
anio�owie
to istoty lotne):
- Panie Beniaminie, a czemu� to pan tak si� wzdragasz przyj�� do wiadomo�ci, �e
nasze spotkanie by�o przejawem Najwy�szej �aski Najwy�szego?
Jednym s�owem, ca�e wychowanie diabli wzi�li, a w zamian podarowali �lub w bieli
w
wi�ziennej kaplicy, ma��e�skie b�ogos�awie�stwo g��wnego krajowego pierdlowego
kapelana
jak uprzejmie i wyczerpuj�co informuj� zaproszenia. Rozgadane zaproszenia,
Saint-Hiver
umie �y�. Dwakro� �onaty cywilnie, dwakro� rozwiedziony, zagorza�y pozytywista,
konwencjonalista wojuj�cy, teraz funduje sobie trzeci �lub z nastolatk� w
welonie, w
ko�ciele! Klarenty de �wi�ta Zima...
Wierc� si� w moim wyrku, szukam piersi Julii. Klarenty de �wi�ta Zima... �a
czemu�
to pan tak si� wzdragasz przyj�� do wiadomo�ci, �e nasze spotkanie by�o
przejawem
Najwy�szej �aski Najwy�szego?�... Wstydzi�by si� takich wyg�up�w...
- Uspok�j si�, Beniaminku, �pij, bo jutro b�dziesz kompletnie wyko�czony.
Nigdy nie spotka�em czego� cieplejszego, takim ludzkim ciep�em, ni� piersi
Julii.
- Mo�e to nie potrwa d�ugo, mo�e teraz w�a�nie Klara �wiczy mi�o�� na brudno...
jak
my�lisz, Julio?
S�ycha� �pi�cy Pary�. Kciuk Julii kr�ci mi w rozmarzeniu lok na g�owie.
- Nie ma mi�o�ci na brudno, wiesz o tym bardzo dobrze, Beniaminku, za ka�dym
razem jest od razu na czysto.
(To czysta robota, nie ma co...)
- A poza tym, dlaczego chcia�by�, �eby nie kocha�a faceta, za kt�rego wychodzi?
(Bo ten facet ma sze��dziesi�tk� na karku, do cholery, bo jest szefem klawiszy,
�wi�tojebliwcem, co zer�n�� i zwi�d� wiele �e�skich duszyczek przed ni�!)
Poniewa� �adna z
tych odpowiedzi nie jest stosowna, przeto wszystkie zachowuj� dla siebie.
- Doprowadzisz do tego, �e stan� si� zazdrosna, wiesz?
Nie jest to gro�na gro�ba, Julia wypowiada j� prawie przez sen.
- Ciebie b�d� kocha� do ko�ca moich dni - m�wi�.
Odwraca si� do �ciany i m�wi tylko:
- Wystarczy, �e b�dziesz mnie kocha� ka�dego dnia.
Oddech Julii odzyska� sw�j rytm pruj�cego po morzu parowca. Tylko ja czuwam w
dawnym sklepie z artyku�ami �elaznymi, kt�ry s�u�y nam za mieszkanie. Mo�e nie
�pi te�
Klara. Wstaj�. Id� na d� sprawdzi�... akurat, �pi, tak jak zawsze spa�a, jakby
sen by� jej
kryj�wk� przed �yciem. Pozostali te� pochrapuj� w pi�trowych legowiskach. Stary
Thian
opowiedzia� im rozdzia� ze swej Wr�ki karabin. Tak si� zas�uchali, �e Jeremiasz
usn�� z
rozdziawion� buzi�, a Malec zapomnia� zdj�� okulary. Teresa, jak to Teresa, �pi
po swojemu,
sztywna, jakby zapad�a w sen na stoj�co, a kto� lito�ciwie j� po�o�y�, bacz�c,
by jej nie
z�ama�. Juliusz Pies ucina sobie drzemk� w sercu tego milusi�skiego �wiatka, a
wargi
powiewaj� mu niby kartki wertowanego s�ownika.
Nad Juliuszem: ko�yska Verdun. Verdun, najm�odszej siostrzyczki, kt�ra urodzi�a
si�
zagniewana. �pi jak odbezpieczony granat. Tylko jeden Thian jest zdolny sk�oni�
j� do
prze�kni�cia �ycia. Tote� po przebudzeniu Verdun widzi zawsze twarz starego
Thiana
pochylonego nad ni�, i tylko dlatego granat zgadza si� nie wybuchn��.
Na krze�le rozpostarta jest - zwiewna niczym widmo szcz�cia w ciemno�ciach
pokoju - s�awetna bia�a suknia �lubna. Jasmina, matka Hadusza, �ona Amara,
przysz�a
wieczorem zmierzy� j� po raz ostatni na Klarze. Kolejna ciekawostka... Typowa
dla familii
Malaussene��w! Zadzwoni�em do mamu�ki, by powiadomi� j� o pi�knym weselu.
�Naprawd�? - powiedzia�a mamu�ka tam w Wenecji, na drugim ko�cu drutu. - Klara
wychodzi za m��? Daj mi j�, m�j male�ki, dobrze? - Nie ma jej, mamusiu, robi
zakupy... - To
powiedz jej, �e �ycz�, �eby by�a tak szcz�liwa jak ja... No, to ca�uj� was
wszystkich, moje
skarby... dobry z ciebie syn, Beniaminie.� I buch, odk�ada s�uchawk�. Powa�nie,
tak by�o:
��ycz� jej, �eby by�a tak szcz�liwa jak ja�... i odk�ada s�uchawk�. Od tamtej
pory nie
zadzwoni�a, nie przys�a�a ani z�amanej kartki, nie przyje�d�a na �lub, nic...
mamu�ka.
Wi�c Jasmina gra jej rol�. Zawsze, jak si�gn�� pami�ci�, roztacza�a nad nami
opieku�cze skrzyd�a.
Id� po krzes�o do kuchni, stawiam je na �rodku, przy nich wszystkich, moich
�pi�cych,
moich ukochanych produktach matczynych mi�o�ci, siadam okrakiem i, ramionami
tul�c
oparcie, a g�ow� wtulaj�c w ramiona, pogr��am si� we �nie.
Tak... pogr��am si� we �nie, nieudanym �nie, bo oto wpadam po uszy we
wspomnienie: pierwsza i jedyna wizyta Saint-Hivera w naszym domu. Prezentacja
narzeczonego, a co? Ze dwa tygodnie temu. Kolacja jak si� patrzy. Klara w
wypiekach
upichci�a najwystawniejsze dania. �Zgadnij, kto dzi� przychodzi na kolacj�?�
Jeremiasz i
Malec bawili si� w tak� zgaduj-zgadul� przez ca�y dzie�. �Wi�zie� nasej Kla�y� -
odparowywa� Malec. I te dwa ancymonki wybucha�y rechotem, kt�ry Teresa uzna�a za
�wulgarny� i od kt�rego Klara si� p�oni�a. Ale wieczorem, stan�wszy oko w oko z
archanio�em z krwi i pi�r, moje cherubinki spu�ci�y z tonu. Bo Saint-Hiver budzi
niejaki
respekt. Nie jest z tych m�odzie�owc�w r�wnych ch�op�w, co to z ka�dym s� od
razu za pan
brat, a z pierwszym lepszym poganinem przechodz� z miejsca na ty. Jego
rozmarzona
godno��, roztargniona uprzejmo�� onie�mielaj� dzieciarni�, nawet Jeremiasza i
sp�k�! A
poza tym przysz�y szwagier nie nale�y do dru�yny weso�k�w. To nie facet, kt�ry
marnotrawi
czas na czcze rozrywki, co to, to nie. Owszem, zgodzi� si� opu�ci� swoje
wi�zienie i wpad�
zerkn�� na rodzin� oblubienicy, ale przytaszczy� tu sw�j jedyny temat rozmowy,
tak jak
cz�owiek targa wsz�dzie sw� cielesn� pow�ok�. To facet z powo�aniem. Na pierwsze
pytanie
Julii puszcza p�yt�:
- Tak, zajmuj� si� �ci�le okre�lonym od�amem przest�pc�w: tymi, kt�rzy zawsze,
od
najwcze�niejszego dzieci�stwa, od czas�w szkolnych, niekiedy nawet ju� w ��obku
mieli
poczucie, �e spo�ecze�stwo wznosi si� murem mi�dzy nimi a ich jestestwem.
Wzrok siostrzyczek... Ho! ho! ho! to mi dopiero wzrok siostrzyczek!
- Oni czuj�, �e istniej� w spos�b spot�gowany i zabijaj�, nie po to, by jak
wi�kszo��
przest�pc�w unicestwi� siebie, lecz po to, by dowie�� w�asnego istnienia, to
prawie tak, jakby
ka�dy z nas chcia� obali� mur, za kt�rym go uwi�ziono.
Nawet Verdun w ramionach starego Thiana zdawa�a si� go s�ucha� z tym swoim
awanturniczym spojrzeniem, zawsze tak gorej�cym, jak gdyby by�a bezustannie
gotowa
wysadzi� mur swego jestestwa.
- Tego typu ludzi przygarniam do Champrond, pa