DANIEL PENNAC MAŁA HANDLARKA PROZĄ (Przełożył: Małgorzata Cebo-Foniok ) AMBER 1997 I STANOWISKO KOZŁA - Ma pan rzadką wadę, Malaussene: pan współczuje bliźnim. 1 Wszystko zaczęło się od tego, że nagle, tak ni stąd, ni zowąd, przemknęło mi przez głowę zdanie: Śmierć to proces prostoliniowy. Ot, taka pokrętna złota myśl, jakie zazwyczaj spotyka się w tekstach angielskich: Death is a straight on process... coś w tym stylu. Właśnie zastanawiałem się, gdzie też mogłem to przeczytać, gdy do mojego gabinetu wtargnął olbrzym. Jeszcze drzwi nie zdążyły za nim trzasnąć, a już nachylał się nade mną: - Malaussene to pan? Gigantyczny szkielet, a na nim równie gigantyczna niekształtna masa. Kości jak maczugi, a na czubku łysego czerepu kępki nastroszonych włosów. - Beniamin Malaussene to pan? Wygiął się w łuk nad moim warsztatem pracy i uwięził mnie w fotelu, rozpłaszczywszy na poręczach swe ogromne łapska. Prehistoria w ludzkiej postaci. A ja, wtłoczony w oparcie, z głową zapadającą się między ramiona, doprawdy nie byłem zdolny powiedzieć, czy ja jestem ja. Zastanawiałem się tylko, gdzie, u diabła, mogłem przeczytać nieszczęsne zdanie: Śmierć to proces prostoliniowy, czy było po angielsku, po francusku, czy przełożone z innego języka... Wtedy właśnie postanowił podnieść mnie do swego poziomu: jednym ruchem porwał nas - mój fotel oraz mnie - i ustawił przed sobą na biurku. Ale nadal górował nad sytuacją o dobrą głowę. Przez krzaczaste brwi dzikim okiem dzika rył moje sumienie, tak jakby akurat w nim zgubił klucze. - Pana bawi dręczenie ludzi? Miał zaskakująco dziecinny głos z nutką boleści, która usiłował straszyć. - Bawi, co? A ja, na wysokościach, na moim tronie, niezdolny byłem myśleć o czymkolwiek innym, tylko o tym niewydarzonym zdaniu. Żeby choć było ładne! Ale przecież to szmira. Pewnie jakiś Francuz pozował na Amerykańca. No dobrze, tylko gdzie ja je wyczytałem? - Nigdy się pan nie boi, że ktoś przyjdzie i mordę panu skuje? Ręce zaczęły mu drżeć. Przekazywały poręczom mojego fotela potężne wibracje krzepkiego cielska, które przypominały pomruk bębna zapowiadającego trzęsienie ziemi. Żywioł rozszalał się na dźwięk dzwonka. Zadzwonił telefon. Ach, te ładniutkie, płynne modulacje dzisiejszych telefonów, telefonów z pamięcią, telefonów z programami, eleganckich telefonów, dyrektorskich dla wszystkich... Telefon eksplodował pod pięścią olbrzyma. - Stul pysk! Przed oczami zamajaczyła mi wizja mojej szefowej, królowej Zabo, w jej gabinecie na górze, ze słuchawką w ręce, pod ciosem olbrzymowej maczugi zapadającej się w mokiet aż po pas. Tymczasem gość schwycił moją piękną lampę, częściowo podszywającą się pod styl dyrektoriatu, i przełamał jej nóżkę z egzotycznego drewna na swym kolanie, po czym zapytał: - A że pewnego dnia jakiś facet wpadnie do pańskiego gabinetu i wszystko tu rozniesie, to akurat panu nigdy nie zaświtało we łbie, co? To był akurat typ furiata, u którego gest zawsze poprzedza słowo. Nim zdołałem odpowiedzieć, podstawa lampy, odzyskawszy swą pierwotną funkcję maczugi z buszu, spadła na komputer, którego ekran rozprysnął się bladymi odłamkami. Dziura w pamięci świata. Ale mój olbrzym, bynajmniej nie usatysfakcjonowany tym faktem, dopadł jeszcze konsolę i rąbał ją tak długo, aż powietrze zostało przesycone wirującymi pierwiastkami, rodem z chaosu sprzed stworzenia nieba i ziemi. Na litość boską, jeśli pozwolę mu dalej tak się szarogęsić, to niebawem ani chybi wylądujemy w prehistorii. Mną przestał się zajmować. Przewrócił biurko panny Macon, sekretarki, kopniakiem wybił pod sufit szufladę wypchaną spinaczami, pieczątkami oraz lakierami do paznokci, która następnie rozpadła się między oknami. Potem, uzbrojony w popielniczkę, już ze czterdzieści lat wdzięcznie kolebiącą się na półkolistej ołowianej nóżce, metodycznie zaatakował bibliotekę z przeciwka. Dobrał się do książek. Ołowiana podstawka dokonywała dzieła zniszczenia. Gość miał instynkt praojców we władaniu bronią. Przy każdym ciosie wydawał dziecinny jęk, krzyk niemocy, taki jakie pewnie komponują się w muzykę towarzyszącą zazwyczaj zbrodni w afekcie: roztrzaskuję żonie głowę o ścianę, pochlipując przy tym jak smarkacz. Książki szybowały w górę i padały martwe. Niewielki miałem wybór wśród sposobów przerwania masakry. Wstałem. Obiema dłońmi chwyciłem tacę z kawą, którą przyniosła Macon, żeby osłodzić mi życie po poprzednich malkontentach (ekipa sześciu drukarzy, wylanych przez moją świętą szefową na zbitą twarz za to, że oddali robotę w sześć dni po terminie), i cisnąłem w oszkloną bibliotekę królowej Zabo, gdzie wystawione są najcenniejsze tomy. Puste filiżanki, do połowy napełniony dzbanek, srebrna taca i odłamki szyb sprawiły wystarczający raban, by mój klient znieruchomiał z popielniczką nad głową i odwrócił się do mnie. - Co pan wyprawia? - To, co pan, włączam się do rozmowy. I posłałem mu nad głową kryształowy przycisk do papieru, ofiarowany mi przez Klarę na ostatnie urodziny. Przycisk w kształcie psiego łba, nieco przypominającego Juliuszowy (przepraszam, Klaro, wybacz, Juliuszu), zeszpecił podobiznę starego Talleyranda- Perigorda, tajnego założyciela Wydawnictwa Talion w czasach gdy, tak jak dziś, wszyscy naokoło potrzebowali papieru po to, by ze wszystkimi naokoło załatwiać porachunki. - Słusznie pan postępuje - powiedziałem. - Skoro nie można zmienić świata, to trzeba zmienić przynajmniej dekoracje. Upuścił popielniczkę pod nogi. I to, co miało nastąpić, wreszcie nastąpiło: wybuchnął szlochem. Łkania rozniosły się. Teraz olbrzym przypominał oklapła kukiełkę porzuconą po przedstawieniu. - Niech pan podejdzie. Zrobił jeszcze ze dwa, trzy kroki, które doniosły go ku mnie. Jego twarz spływała łzami. Nawet włosy miał mokre. - Przepraszam - powiedział. Wycierał się zaciśniętymi pięściami. Miał owłosione palce. Położyłem swoją dłoń na jego karku, a jego głowę przyciągnąłem na swoje ramię. Pół sekundy stawiał opór, potem pękł. Jedną ręką przytulałem jego głowę, drugą głaskałem go po włosach. Moja mama bardzo dobrze wykonywała te gesty, nie było więc żadnego powodu, żebym ja nie potrafił ich wykonać. Drzwi otworzyły się, stanęli w nich sekretarka Macon i mój przyjaciel Lusa z Casamance, Senegalczyk, który ma metr sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, oczy cocker-spaniela, a nogi Freda Astaire’a i który jest najlepszym specjalistą od literatury chińskiej w całej stolicy. Zobaczyli to, co było do zobaczenia: dyrektor literacki siedział na swoim biurku i pocieszał stojącego wśród ruin olbrzyma. Wzrok Macon szacował straty ze zgrozą, wzrok Lusy pytał, czy nie potrzebuję pomocy. Dłonią dałem im znak, żeby się wynieśli. Drzwi zamknęły się szast-prast. Olbrzym ciągle kwilił. Jego łzy spływały mi po szyi, byłem mokry do pasa. A niech się wyryczy do woli, mi tam się nie śpieszy. Pocieszyciel czerpie cierpliwość z własnych zmartwień. Płacz, bracie, wszyscy jesteśmy zanurzeni w gównie po same oczy, a od łez poziom tego świństwa już się nie podniesie. A kiedy on wylewał swą rozpacz za kołnierzyk mojej koszuli, ja myślałem o zaręczynach Klary, mojej najukochańszej siostry. „Nie bądź smutny, Beniaminie, Klarenty to anioł.” Klarenty... jak można nazywać się Klarenty? „Ładny mi aniołek sześćdziesięcioletni, moja śliczna, przecież on jest od ciebie trzy razy starszy.” Aksamitny śmiech mojej młodszej siostrzyczki: „Dokonałam podwójnego odkrycia, Beniaminku, anioły mają płeć, za to nie mają wieku. - Bądź uprzejma nie przesadzać, Klareńko, anioł dyrektorem więzienia... - Ale który swoje więzienie zamienił w raj. Nie zapominaj o tym, Beniaminku!” Zakochane kobiety znajdą na wszystko odpowiedź, a starsi bracia zostają sam na sam ze swymi troskami: moja ukochana siostra jutro poślubi szefa klawiszy. I już. Nieźle, co? Jeśli dorzucimy do tego, że moja matka ulotniła się kilka miesięcy temu z jakimś gliniarzem, zakochana tak śmiertelnie, że od tamtego czasu ani razu nawet nie zadzwoniła, otrzymamy cudowny portrecik rodzinki Malaussene’ów. Że nie wspomnę już o pozostałych braciszkach i siostrzyczkach: Teresie, która czyta z gwiazd, Jeremiaszu, który podpalił swoje liceum, Malcu w różowych okularkach, którego każdy koszmarny sen staje się rzeczywistością, i o Verdun, najmłodszej, która od pierwszej sekundy życia wszczęła wrzask przywodzący na myśl bitwę o tym samym imieniu... A ty, ryczący olbrzymie, jaką masz rodzinkę, co? Może żadnej, może wszystko postawiłeś na pisanie, tak? Powoli się uspokajał. Wykorzystałem to, by zadać pytanie, na które znałem odpowiedź: - Odrzucono panu rękopis, prawda? - Szósty raz. - Ten sam? Ponownie kiwnął głową, którą wreszcie oderwał od mojego ramienia. Po chwili bardzo wolno nią pokręcił: - Tak go poprawiałem, pan sobie nawet nie wyobraża, znam go na pamięć. - Jak się pan nazywa? Podał nazwisko, a ja od razu ujrzałem rozbawioną minę królowej Zabo komentującej tenże rękopis: „Facet, który pisze zdania w rodzaju: Litości! - czknął cofając się rakiem, albo uważa, że jest dowcipny, kiedy przemianowuje Pola Elizejskie na Rajskie Zagony, i który niezrażony od sześciu lat, składa tekst sześć razy pod rząd, musi cierpieć na jakąś chorobę prenatalną, tylko na jaką, może pan mi powie, Malaussene?” Potrząsnęła olbrzymią głową, osadzoną na rachitycznym tułowiu osoby cierpiącej na chroniczny brak apetytu, i powtórzyła to jak osobistą zniewagę: „Litości! - czknął cofając się rakiem. ... A czemu nie: Dzień dobry - wszedł albo: Cześć - wyszedł z pokoju!” i przez dobre dziesięć minut oddawała się błyskotliwym improwizacjom słownym, ponieważ komu jak komu, ale jej to talentu nie brakuje... W rezultacie odesłaliśmy rękopis bez czytania, ja podpisałem odmowę własnym nazwiskiem, a chłop omal nie umarł mi z rozpaczy w ramionach, uprzednio przekształciwszy mi gabinet w pobojowisko. - Pan nawet go nie przeczytał, prawda? Strony 36, 123 i 247 włożyłem do góry nogami i tkwią tak nadal. Stary numer... I pomyśleć, że tacy spryciarze jak my, wydawcy, jeszcze dajemy się na to nabrać! Co odpowiesz, Beniaminie? Co odpowiesz temu nieborakowi? Że morduje się nad pomnikiem niepotrzebnego nikomu infantylizmu? A odkąd to wierzysz w dojrzałość, Beniaminie? W nic nie wierzę, do cholery, wiem tylko, że maszyna do pisania to wynalazek zgubny dla wszelkich dziecinnych mrzonek, że biały papier jest całunem głupoty i że jeszcze się taki nie narodził, który by wcisnął taki chłam królowej Zabo. Ta kobieta to skaner do rękopisów, jedna tylko rzecz w świecie może ją naprawdę wzruszyć: cierpienia nad odmianą literackiej formy imperfektum w trybie subjonctif. Świadom tego, co zaproponujesz biednemu olbrzymowi? Żeby lepiej przerzucił się na malowanie? Niezła myśl: natychmiast rozniósłby resztę budynku... Ma już dobrze po pięćdziesiątce i co najmniej ze trzydzieści lat oddaje się całym swym jestestwem literaturze. Takie typy są zdolne do wszystkiego, kiedy ktoś próbuje podciąć im pióro! Powziąłem więc jedyną możliwą decyzje. Powiedziałem: - Chodźmy. I skoczyłem z fotela prosto na podłogą. Pogrzebałem w rozbebeszonym biurku Macon, aż znalazłem pęk kluczy, którego szukałem. Przemierzyłem gabinet w poprzek. Olbrzym wędrował za mną jak po pustyni. Pustym po starciu wojsk izraelskich z syryjskimi. Ukląkłem przed metalowym segregatorem, który rozdziawił paszcze przy pierwszym obrocie klucza. Dławił się rękopisami i maszynopisami. Na chybił trafił wyjąłem jakiś z brzegu i zaproponowałem: - Niech pan to weźmie. To było zatytułowane Nie wiedząc, dokąd szedłem i podpisane Beniamin Malaussene. - To pański? - zapytał, gdy tylko zamknąłem segregator. - Tak. I wszystkie pozostałe również. Poszedłem odłożyć klucze porządnie na miejsce wśród ruin królestwa Macon. Już za mną nie lazł. Wpatrywał się w maszynopis z niedowierzaniem. - Nie rozumiem. - Przecież to proste - odparłem. - Odrzucano mi te wszystkie powieści jeszcze częściej niż panu. To moje ostatnie dziecię. Może pan mi powie, co tam może się nie podobać. Ja w każdym razie jestem tym zachwycony. Patrzył tak, jakby był przekonany, że te jego wybryki na meblach nadszarpnęły mi rozum. - Ale dlaczego ja? - Ponieważ każdy z nas zazwyczaj jest lepszym sędzią dzieł innych, a pańska praca dowodzi, że umie pan przynajmniej czytać. Tu odchrząknąłem, odwróciłem się na chwilę, a kiedy moje oczy ponownie przeniosły się na niego, były pełne łez. - Niech pan to dla mnie zrobi, proszę. Zbladł, tak mi się przynajmniej wydawało. Teraz on otworzył ramiona, ale wykonałem unik ratując się przed uściskiem i odprowadziłem go ku drzwiom, które otworzyłem na oścież. Zawahał się. Jego wargi znowu zaczęły dygotać. Powiedział: - Straszna jest świadomość, że będąc tak nieszczęśliwym, nie jest się najnieszczęśliwszym na świecie. Napisze panu, co o tym myślę, panie Malaussene. Napiszę, przyrzekam! Spojrzał na spustoszony pokój i oświadczył: - Proszę wybaczyć, ja zapłacę za wszystko, ja... Ale pokręciłem przecząco głową, delikatnie wypychając go na korytarz. Zamknąłem drzwi. Ostatnim obrazem, jaki uniesie ze sobą z tego krótkiego spotkania, będzie moja zalana łzami twarz. Wytarłem się wierzchem dłoni i rzekłem: - Dziękuję, Juliuszu! Ponieważ pies ani drgnął, podszedłem do niego i powtórzyłem: - Poważnie dziękuję! Grunt to mieć psa, który broni swego pana! Równie dobrze mógłbym się zwrócić do pluszowego kundla. Juliusz Pies siedział przed oknem wpatrzony w Sekwanę, skupiony niczym japoński malarz. Meble przefrunęły wokół niego, jego kryształowe popiersie dołożyło Talleyrandowi, ale Juliusz Pies miał to gdzieś. Wykrzywiwszy pysk i wywaliwszy język, patrzył na Sekwanę, płynące po niej barki, na pogubione w niej kosze, buty i miłości... Był tak doskonale nieruchomy, że rozjuszony olbrzym niechybnie wziął go za zabytek sztuki prymitywów, wykuty w materiale zbyt ciężkim nawet na jego wściekłość. Ogarnęło mnie pewne podejrzenie. Ukląkłem obok. Zagadnąłem łagodnie: - Juliusz? Żadnej odpowiedzi. Tylko ten jego zapach. - Nie masz chyba zamiaru dostać mi jeszcze ataku? Cała rodzina Malaussene’ów żyje w strachu przed jego atakami epilepsji. Wedle mojej siostry Teresy zawsze zapowiadają one jakąś katastrofę. No a dla niego mają przykre następstwa: wykrzywiony pysk, wywalony język... - Juliusz! Wziąłem go w ramiona. Nie, był jak najbardziej żywy, cieplutki, i śmierdział całym sobą: Juliusz Pies w doskonałym zdrowiu. - Dobra - powiedziałem - dosyć już się namarzyłeś, wstawaj, idziemy do królowej Zabo i podajemy się do dymisji. Czyżby magiczne słowo „dymisja”? No, w każdym razie zerwał się i dopadł do drzwi. 2 - Pan się zwalnia już trzeci raz w tym miesiącu, panie Malaussene. Dobrze, stracę jeszcze pięć minut, żeby przemówić panu do rozumu, ale ani chwili więcej. - Ani sekundy, Wasza Wysokość, składam wymówienie: żadne pertraktacje nie wchodzą w rachubę. Na wszelki wypadek trzymałem dłoń na klamce. - A kto tu mówi o pertraktacjach? Proszę tylko o wyjaśnienie. - Ani mi się śni wyjaśniać: już mi to zbrzydło, i tyle. - Panu za każdym razem brzydnie, panie Malaussene, to taka pańska prywatna chroniczna choroba. Była wbita w fotel. W każdej chwili spodziewałem się, że to chude popiersie przeleci przez siedzenie jak przez sitko. Głowa zadziwiających rozmiarów, osadzona na rachitycznym tułowiu niby na ostrzu piki, kołysała się leciutko niczym głowa żółwia na tylnym siedzeniu jadącego po wertepach samochodu. - Odesłała pani pewnemu nieszczęśnikowi rękopis, którego nawet nie raczyła pani przeczytać, a mnie się za to dostało. - Wiem, Macon mi doniosła. Biedaczka była cała roztrzęsiona. Ten maniak zażył pana chwytem z odwróconymi stronicami? Bawiła się tak dobrze, że aż podrygiwały jej obwisłe policzki. W końcu zawsze dawałem się wrobić w wyjaśnienia. - Owszem, i to istny cud, że nie podpalił wydawnictwa. - Uhm! No to trzeba będzie wylać Macon, układanie stron to jej obowiązek. Odszkodowanie za potłuczone przedmioty ściągnę z jej odprawy. Dłonie królowej Zabo na końcach patykowatych rąk wyglądały jak nadmuchane. Niby łapki niemowlaka wkręcone śrubokrętem. Może właśnie one powodowały moje wzruszenie? A na dłonie niemowląt to ja już się napatrzyłem! Malec ma jeszcze dłonie niemowlęcia, oczywiście Verdun także, Verdun, kruszynka, ostatnia, najostatniejsza. I Klara też, no, w pewnym stopniu, Klara z łapkami niemowlęcia, która jutro wyjdzie za mąż. - Wylać Macon? Nic lepszego pani nie wymyśli? Dziś już wywaliła pani sześciu drukarzy i jeszcze pani mało? - Niechże pan posłucha, Malaussene... Cóż za cierpliwość u tej, która wyznaje zasadę, że nie musi się tłumaczyć. - Niech pan uważnie posłucha: ci pańscy drukarze nie dość że oddali mi album z sześciodniowym opóźnieniem, ale na dodatek próbowali mnie wykołować. Niechże pan to powącha! I najnieoczekiwaniej podetknęła mi pod nos otwarty tom: arcyluksusowe wydanie okolicznościowe, Vermeer Van Delft autentyczniejszy niż autentyczny, horrendalnie drogi, z tych, do których nigdy się nawet nie zagląda, typowe wyposażenie biblioteki bogatego snoba. - Bardzo ładny - powiedziałem. - Nie ma pan oglądać, Malaussene, tylko wąchać. Co pan czuje? Pachniało przyjemnie nową książką, taki ciepły wydawniczy rogalik. - Pachnie klejem i świeżą farbą drukarską. - Otóż nie taką wcale świeżą. Jaka to farba? - Słucham? - Jaka to farba? - Niech Wasza Wysokość da spokój z tym cyrkiem, niby skąd ja mam to wiedzieć? - Venelle 63, mój chłopcze. Za siedem, osiem lat wokół liter zrobią się piękne rude obwódki i będzie po książce. To świństwo jest chemicznie zmienne. Musieli mieć jakiś stary zapas i próbowali nas wyrolować. Ale, ale, niech mi pan powie, jak się pan pozbył pańskiego rozszalałego klienta? Wyszedł potulny jak baranek, a przecież powinien był pana zmasakrować! Niespodziewana zmiana tematu to jej metoda: jedna sprawa załatwiona, przechodzimy do następnej. - Mianowałem go krytykiem literackim. Wcisnąłem mu maszynopis, o który nikt się nie upomniał, i wmówiłem mu, że to mój własny. Poprosiłem go o opinię, o rady... Zamieniłem role. (Prawdę mówiąc to moja ulubiona sztuczka. W rezultacie ja dostawałem listy pełne zachęty od autorów, których powieści odrzucałem: „Z tych stronic bije wrażliwość, panie Malaussene! Przyjdzie taki dzień, w którym i panu się uda, niech pan tylko pójdzie w moje ślady i wytrwa, pisanie to żmudna cierpliwość...” Odwrotną pocztą wysyłałem wyrazy głębokiej wdzięczności.) - I ten numer przechodzi? Patrzyła na mnie z podziwem pełnym niedowierzania. - Przechodzi, Wasza Wysokość, za każdym razem przechodzi. Ale już mi to zbrzydło. Składam wymówienie. - Dlaczego? No właściwie dlaczego? - Przestraszył się pan? Nawet nie. Istotnie trochę mnie dręczyło to zdanie o prostoliniowej śmierci, ale rozszalały olbrzym bynajmniej mnie nic przeraził. - Zasmuca pana nieludzkość machiny wydawniczej, co, Malaussene? Chce pan popróbować swych sił w handlu nieruchomościami? W petrochemii? W banku? Polecam panu Międzynarodowy Fundusz Walutowy: pozbawienie środków do życia jakiegoś zacofanego gospodarczo kraju pod pretekstem, że nie może spłacić długów, to dopiero idealna rola: tam ma pan od razu miliony śmiertelnych ofiar na sumieniu! Zawsze używała sobie na mnie w tym rubaszno-matczynym stylu. I w końcu zawsze mnie odzyskiwała. Ale nie tym razem, Wasza Wysokość, tym razem odchodzę już bezwzględnie. Pewnie wyczytała to w moim spojrzeniu, bo uniosła się, przycisnęła pulchne piąstki do biurka; monstrualna głowa zachwiała się, jakby za chwilę miała spaść na papierzyska niby dojrzały owoc: - Mówię ostatni raz, posłuchaj, tępy kretynie... Pracowała przy małym, metalowym, nędznym biurku. Reszta pomieszczenia miała w sobie więcej z mnisiej celi niż z dyrektorskiej sali tronowej. W niczym to nie przypominało przedsionka Luwru, w którym ja ćwiczyłem mój talent, ani szklano-aluminiowych konstrukcji u Calignaca, szefa handlowego. Jeśli chodzi o gabinety, to wszyscy w wydawnictwie byli hojniej wyposażeni niż ona, a co do ciuchów, to królowa mogła uchodzić za piątą sekretarkę swojej najnowszej rzeczniczki prasowej. Lubiła, jak jej ludzie pracowali w zbytkownych wnętrzach i pierdzieli w jedwab. Pielęgnowała w sobie małego kaprala w regulaminowym mundurze, otoczonego wyfiokowanymi marszałkami cesarstwa. - Niech pan posłucha, Malaussene, zatrudniłam pana jako kozła ofiarnego po to, żeby wymyślano panu zamiast mnie, żeby pan pokornie wysłuchiwał żalów i pretensji, a w odpowiednim momencie wybuchał płaczem, żeby rozwiązywał pan to, co nierozwiązywalne, otwierając szeroko ramiona męczennika, jednym słowem, po to, żeby pan za wszystkich obrywał. I obrywa pan wzorowo! Jest pan chłopcem do bicia pierwsza klasa! Nikt w świecie nie obrywałby lepiej niż, pan, a wie pan chociaż dlaczego? Tłumaczyła mi już to tysiąc razy: bo jestem, w jej mniemaniu, urodzonym kozłem ofiarnym, bo mam to już we krwi, bo zamiast serca mam magnes, co przyciąga strzały. Ale tym razem dodała: - Nie tylko, Malaussene, jest jeszcze coś: współczucie, mój chłopcze, współczucie! Ma pan rzadką wadę: potrafi pan współczuć bliźnim. Przed chwilą cierpiał pan za olbrzyma- grafomana, gdy ten znęcał się nad moimi meblami. I tak dobrze rozumiał pan jego ból, że wpadł pan na genialny pomysł, by zamienić ofiarę w kata, zapoznanego pisarza we wszechmocnego krytyka. Tego właśnie było mu trzeba. Tylko pan jest zdolny wyczuć takie proste sprawy. Ma głos piszczącej klekotki, coś pośredniego między głosem zachwyconej dziewczynki a zgorzkniałej wiedźmy. Nie sposób odróżnić u niej entuzjazmu od cynizmu. Do szczęścia potrzeba jej nie rzeczy, lecz rozumienia ich. - Jest pan bolejącym sobowtórem naszego ziemskiego padołu, Malaussene! Jej dłonie latały mi przed nosem jak spasione motyle. - Nawet ja jestem zdolna pana wzruszyć, a to nie lada wyczyn! Wbiła pulchny wskazujący palec we wklęsłą pierś. - Za każdym razem kiedy spojrzy pan na mnie, słyszę, jak pan się zastanawia, jakim cudem tak monumentalna głowa mogła wyrosnąć na grabiach! A nieprawda, na ten temat mam swoją teorię: udana psychoanaliza. Głowa została wyleczona, a tułów wyłączony z użytku. Głowa w pełni rozkoszuje się odzyskanym zdrowiem; samopas korzysta z dobrodziejstw życia. - Już widzę, jak pan sobie układa historię moich najintymniejszych klęsk: na początku nieszczęśliwa miłość albo zbyt doskwierające poczucie absurdalności świata, potem szamotanina, aż wreszcie ostatnia deska ratunku: psychoanaliza, która wyrywa serce i opancerza mózg, magiczna kanapa, tak pan sobie kombinuje, co? Całość przeszła w popłatne ego, nie? (O, kurczę!...) - Niech Wasza Wysokość posłucha... - Jest pan jedynym pracownikiem, który nazywa mnie otwarcie Wasza Wysokość... inni robią to za moimi plecami... jakże więc mogłabym się bez pana obejść? - Niech pani posłucha, zbrzydło mi to, odchodzę i już. - A książki, Malaussene? - wrzasnęła zrywając się na równe nogi. - A książki? Szerokim gestem wskazała cztery ściany swojej celi. Ściany były nagie. Ani jednej książki. A przecież zrobiło się tak, jakbyśmy ni stąd, ni zowąd wylądowali w samym sercu Biblioteki Narodowej. - Pomyślał pan o książkach? Biała gorączka królowej. Oczy wylazły jej z orbit. Wargi zsiniały, tłuste pięści zbielały. A ja zamiast rozpłynąć się w fotelu, też skoczyłem na równe nogi i też ryknąłem: - Książki, książki, powtarza to pani w kółko! A niech mi pani wymieni chociaż jedną! - Co takiego? - Niech pani wymieni jedną książkę, tytuł powieści, byle jaki, no jazda, co w sercu to na języku! Na kilka sekund ją zatkało. I przez to wahanie zaprzepaściła szansę. - No widzi pani - triumfowałem. - Nie zdoła pani wykrztusić z siebie ani jednego! Gdyby powiedziała pani Anna Karenina albo Kubuś Puchatek, zostałbym. Po czym rzuciłem niedbale: - Chodź, Juliusz, idziemy. Siedzący przed drzwiami pies podniósł swój tłusty zad. - Malaussene! Nie odwróciłem się. - Malaussene, pan nie składa wymówienia, ja pana wywalam na zbity pysk! Cuchnie pan bardziej niż pański pies, Malaussene, pan mówi o sercu, a zalatuje panu z gęby! Pan jest nie mężczyzna tylko kał owadzi, świętoszek, pan jest dupa, ale samo życie już tak pana urządzi, że ja nawet nie będę musiała do tego ręki przykładać! Wynocha stąd! I niech pan się spodziewa rachunku za rujnację gabinetu! II KLARA WYCHODZI ZA MĄŻ Ja nie chcę, żeby Klara wyszła za mąż. 3 Zapadła głęboka noc. Dopiero wtedy pojąłem, dlaczego wyzbyłem się stanowiska kozła u królowej Zabo. Schroniłem się w ramionach Julii, głowę skryłem między piersiami Julii („Julio, błagam cię, użycz mi twych cycuszków”), palce Julii rozmarzyły się w moich włosach i wtedy właśnie olśnienie spłynęło na mnie głosem Julii. Jej pięknym mruczącym sawannami głosem. - Tak naprawdę - powiedziała - zwolniłeś się dlatego, że Klara jutro wychodzi za mąż. To prawda, no prawda. Przez cały dzień myślałem tylko o tym. „Jutro Klara poślubi Klarentego.” Klara i Klarenty... już widzę minę królowej Zabo na widok czegoś takiego w jakimś maszynopisie! Klara i Klarenty! Nawet „Harlequin” nie odważyłby się zamieścić tak grafomańskiego dowcipu. Mnie jednak dobijała nie tylko śmieszność rzeczy, ale i rzecz sama. Klara wychodzi za mąż. Klara opuszcza dom. Moja mała kochana Klara, mój balsam na rany odchodzi. Co będzie, jak nie będzie Klary, kto stanie między Teresą i Jeremiaszem przy codziennej kłótni, kto pocieszy Malca budzącego się z tych jego koszmarnych snów, kto ugłaszcze Juliusza Psa i wywiedzie go z krainy epilepsji? Nie będzie już zapiekanki dauphinois, nie będzie łopatki jagnięcia a la Montalban. Może tylko w niedzielę, jeśli Klara odwiedzi rodzinę. Na litość boską... Na litość litości boskiej... O niczym innym nie myślałem przez cały dzień, fakt. Kiedy ten elegancik Deluire przyszedł zrzędzić, że jego książki zbyt wolno docierają do kiosków na lotnisku (bo księgarze już ich nie chcą, nędzny szmirusie, poszedłeś na łatwiznę, wymądrzałeś się w telewizji, zamiast grzecznie doskonalić styl, nie możesz tego pojąć?), myślałem o Klarze. Pochlipywałem: „To moja wina, panie Deluire, moja wina, niech pan tylko nic nie mówi szefowej, proszę”, a myślałem: „Ona odejdzie jutro, dziś wieczorem będę ją widział prawdziwie ostatni raz...” i jeszcze o tym myślałem, kiedy kanciarze z drukarni przyszli bronić samoszóst ich słusznej sprawy i kiedy tamten prehistoryczny pomyleniec pustoszył firmę, odejście Klary rozdzierało mi duszę. Raptem życie Beniamina Malaussene’a sprowadziło się do jednego: jego siostrzyczka Klara porzuca jego dom dla domu jakiegoś innego faceta. Życie Beniamina Malaussene’a na tym też się urywa. I Beniamin Malaussene, przepełniony nagłym bezgranicznym znużeniem, zmieciony z mostu życia przez wielką falę strapienia (ho, ho, co za styl!), zwolnił się z pracy u swojej szefowej królowej Zabo, przyjmując jeszcze pozy moralisty, które tak mu pasowały jak rabusiowi ornat. Czyste samobójstwo, szkoda gadać. Na ulicy, gdy szliśmy sobie, Juliusz i ja, idiotycznie nacięci po tej triumfalnej klęsce, nadjechał mój przyjaciel z wydawnictwa, Lusa z Casamance, w swej czerwonej ciężarówce załadowanej chińskimi książkami, którymi zarzucał księgarnię „Les Herbes Sauvages” w nowej Belleville, i zabrał nas. On to właśnie zaczął układać mi wszystko po kolei w głowie, on i jego rozsądek byłego senegalskiego strzelca ocalałego pod Monte Cassino. Przez parę minut prowadził w milczeniu swoją bibliotekę na kółkach, następnie łypnął na mnie spode łba z dziwnym błyskiem zielonego oka i rzekł: - Bądź tak dobry i pozwól staremu, kochającemu cię Murzynowi powiedzieć sobie, żeś osioł. Miał kpiąco łagodny głos. A ja znowu swoje: od razu pomyślałem o głosie Klary. Może w gruncie rzeczy najbardziej będzie mi brak głosu Klary. Od urodzenia głosik Klary chronił dom przed zgiełkiem miasta. Tak ciepły, tak krągły jak jej twarz, że nawet gdy człowiek patrzył na milczącą Klarę, zajętą na przykład wywoływaniem zdjęć pod czerwoną lampą, to słyszał ją i czuł się tak, jakby w chłodny wieczór otulał go puszysty wełniany szal. - Zagiąć królową Zabo na książce to niezbyt lojalne zachowanie, jeśli interesuje cię moja opinia. Lusa, zaufany królowej Zabo, był spokojny i nigdy nic podnosił głosu. - „Niech mi pani wymieni chociaż jedną... jedną jedyną” - to kiepski chwyt praktykującego pokątnie adwokata, Malaussene, nic innego. Miał rację. Istotnie, to niezbyt ładnie wprawić bliźniego w stan osłupienia i wykorzystać bezwład, by zadać śmiertelny cios. - W taki sposób wygrywa się procesy, ale również w taki sposób zabija się prawdę. Fan gong zi Xing, jak mawiają Chińczycy: przeszukaj swe sumienie. Prowadził bajecznie źle. Ale utrzymywał, iż skoro wyszedł cało z jatki pod Monte Cassino, to nie polegnie w ulicznym ruchu. Niespodziewanie odezwałem się: - Lusa, jutro moja siostra wychodzi za mąż. Nie znał mojej rodziny. Nigdy nie był u nas w domu. - To niewątpliwie wielkie szczęście dla jej małżonka - zawyrokował. - Poślubia dyrektora więzienia. - Ach, tak! No proszę, to była jego cała opinia: „Ach, tak!” Po kilku zlekceważonych czerwonych światłach oraz kilku niebezpiecznych skrzyżowaniach zapytał: - Czy twoja siostra jest stara? - Niebawem skończy dziewiętnaście lat; za to on jest stary. - Ach, tak! Juliusz skorzystał z ciszy, by dać o sobie znać swą wonią. Juliusz Pies zawsze działał za pomocą emanacji. Jak na komendę Lusa i ja spuściliśmy szyby. Następnie Lusa powiedział: - Słuchaj, nie wiem, czy masz ochotę wygadać się, czy milczeć, ale ja tak czy tak stawiam ci kielicha. Może rzeczywiście należało komuś to opowiedzieć, komuś, kto nie znałby całej historii. Prawe ucho Lusy mogło się do tego nadać. - Odkąd wojna zniszczyła mi lewy bębenek - mawiał - prawe ucho zrobiło się bardziej obiektywne. HISTORIA KLARY I KLARENTEGO Rozdział pierwszy: W zeszłym roku, kiedy to podrzynano gardła staruszkom w mojej dzielnicy Belleville po to, by ograbić je z oszczędności, mój przyjaciel Stożilković, serbsko- chorwacki przyszywany wujek naszej rodzinki, wbił sobie do głowy, że będzie chronił staruszki, które gliniarze pozostawili na pastwę wilków. Rozdział drugi: W tym celu uzbroił je po zęby, odkopawszy stary zapas broni, którą trzymał od drugiej wojny światowej ukrytą w katakumbach w Montreuil. Wyszkoliwszy starsze panie we wszelkich technikach strzelania, w specjalnie do tego przystosowanej sali tychże katakumb, Stożilković beztrosko wypuścił je na ulice Belleville, pozbawione wszelkiej kontroli, niczym pociski rakietowe, a na domiar złego podejrzliwe. Rozdział trzeci: Co oczywiście spotęgowało tylko rzeź. Pewien inspektor po cywilnemu, który chciał pomóc jednej z tych dam przejść przez jezdnię, wylądował na asfalcie z kulą między oczami. Pożałowania godna pomyłka: babcia była zbyt pochopna. Rozdział czwarty: Dopiero wtedy gliny błyskawicznie poderwały się i poprzysięgły pomścić męczennika. Dwaj inspektorzy, trochę bardziej pojętni niż pozostali, zwęszyli pismo nosem i Stożilković znalazł się w ciupie. Rozdział piąty (ujęty w nawias, który tkwi w samym sercu życia): W trakcie śledztwa dwaj inspektorzy zostali stałymi bywalcami Belleville w ogóle, a rodziny Malaussene’ów w szczególności. Młodszy z nich, niejaki Pastor, zakochał się śmiertelnie w mojej matce, która - z sercem płonącym jak nowe - postanowiła ułożyć sobie życie od nowa. Exit mamuśka, exit Pastor. Kierunek: hotel „Danieli” w Wenecji. Tak, tak. A drugi gliniarz, inspektor Van Thian, Francuzo-Wietnamczyk u progu emerytury, dostał trzy kule podczas tego polowania na rozpruwacza szyj i obecnie przechodzi radosną rekonwalescencję wśród nas. Każdego wieczora opowiada dzieciom jeden rozdział swej przygody. To niepokojący bajarz: ma wygląd Ho Szi Mina, a głos Gabina. Dzieci słuchają go, usadowione na swoich piętrowych legowiskach, nozdrza im się nadymają od woni krwi, dusze zaś rosną od obietnic miłości. Stary Thian zatytułował swe opowiadanie Wróżka karabin. Nam rozdziela najchlubniejsze role, co polepsza „jakość słyszalności”, jak to się mówi na falach eteru. Rozdział szósty: Tyle tylko, że nie ma już Stożilkovića, nie ma serbsko- chorwackiego wujka o spiżowym głosie, nie ma partnera do moich szachów. A ponieważ nie należymy do ludzi, którzy opuszczają starego kumpla w biedzie, Klara i ja postanowiliśmy odwiedzić go w lochu. Zapuszkowano go w zakładzie karnym w Champrond w departamencie Essonne. Najpierw jechaliśmy metrem do dworca Austerlitz, potem pociągiem do Etampes i taksówką do samego więzienia, a tam nas zamurowało: zamiast fabrycznego gmaszyska, obwarowanego wałami obronnymi, wita nas szlachecki osiemnastowieczny dwór przerobiony na kryminał, oczywiście z celami, wartownikami, godzinami odwiedzin, ale i z ogrodami w stylu francuskim, cennymi gobelinami na ścianach, z pięknem dostępnym wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, oraz z ciszą biblioteki. Najmniejszego stukotu, korytarze bez echa, przystań spokoju. Drugi powód zdumienia: gdy stary klawisz, dyskretny niczym muzealny kot, zaprowadził nas do celi Siozilkovica, ten nie zgadza się nas przyjąć. Zapuszczam żurawia przez wizjer w drzwiach: kwadratowa ciupa, podłoga usłana zgniecionymi papierami, z których wystaje biurko uginające się pod słownikami. Stożilković podczas odbywania kary zabrał się do tłumaczenia Wergiliusza na serbsko-chorwacki i te kilka przysądzonych miesięcy na to mu nie wystarczy. Więc jazda do domu, moje dziatki, jeśli łaska, i przekażcie innym polecenie: żadnych wizyt u wujka Stozila. Rozdział siódmy: Zjawa ukazała się na korytarzu w drodze powrotnej. Pierwsze spotkanie Klary i Klarentego zakrawało bowiem na zjawisko nadprzyrodzone. Był wiosenny wieczór. Słońce koloru opadłych liści złociło ściany. Stary klawisz odprowadzał nas do wyjścia. Odgłosy naszych kroków zamierały w długim szkarłatnym dywanie. Jeszcze brak nam było disneyowskich połyskujących cekinów we włosach, byśmy ulecieli z Klarą do lazurowego raju wszechpojednania. Prawdę mówiąc, spieszno mi było stamtąd się wydostać. Fakt, że więzienie tak niepodobne było do mamra, zachwiał moim systemem wartości. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby taksówka z silnikiem diesla, która czekała na nas przed bramą, przeistoczyła się w kryształową karetę, ciągniętą przez konie z rasy skrzydlatych, takie, co nigdy nie paskudzą na ulicach. Wtedy to pojawił się książę z bajki. Stał na końcu korytarza, smukły i prosty, z książką w ręce, a jego śnieżnobiałą głowę złocił ukośny promień słońca. Archanioł we własnej osobie. Kosmyk niepokalanych włosów, który spadał mu na oko, całkiem nieźle udawał anielskie skrzydło, dopiero co złożone. Podniósł na nas oczy. Niebiańsko niebieskie, oczy oczywiście. Troje nas stało przed nim. A on ujrzał tylko Klarę. A na twarzyczce mojej Klary pojawił się taki uśmiech, którego pojawienia obawiałem się od zawsze. Tylko myślałem, że pierwszy jego egzemplarz zadedykuje ona jakiemuś mdłemu pryszczatemu w trampkach i z walkmanem na uszach, który ulegając wdziękowi siostry podda się władzy brata. Chyba żeby Klara, która nigdy nie brylowała nadmiernie w szkole, sprowadziła nam jakiegoś prymusa, nieco wyniosłego sztywniaka, z którym nasza fantazja uwinęłaby się raz-dwa. Albo jakiegoś członka Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, którego bym zaraz nawrócił combrem z jagnięcia. A tu nic z tego. A tu masz, Archanioł. Z niebiańsko niebieskimi oczami. Pięćdziesięcioośmioletni. (58 lat. Niebawem sześćdziesiąt.) Dyrektor więzienia. Ziemia, przygwożdżona do nieba jego podwójnie przenikliwym spojrzeniem, przestała krążyć. Gdzieś w ciszy korytarzy załkała rzewna skarga wiolonczeli. (Przypominam, że wszystko dzieje się w więzieniu.) Jak gdyby był to tajemny sygnał, Archanioł odrzucił biały kosmyk do tyłu wdzięcznym ruchem głowy i przemówił: - Czyżbyśmy mieli gości, Franciszku? - Tak, panie dyrektorze - odparł stary klawisz. I w tejże chwili Klara przepadła. - No, ale powiedz mi - zaciekawił się Lusa odsuwając kieliszek - co oni tam właściwie robią, ci twoi kryminaliści w tym twoim rajskim mamrze? - Po pierwsze, to nie moi kryminaliści ani moje więzienie. Po drugie, to oni robią wszystko, co tylko można robić w dziedzinie kreacji artystycznej. Jedni piszą, inni malują albo rzeźbią, jest orkiestra kameralna, kwartet smyczkowy, zespół teatralny... A jakże... Saint-Hiver miał niezbite przekonanie, że zabójca to twórca, który nie znalazł swego emploi (kursywa też jest jego), i wymyślił sobie to więzienie w latach siedemdziesiątych. Najpierw jako sędzia śledczy, potem sędzia odpowiedzialny za wykonanie orzeczonej kary, mógł oszacować szkody, jakie czyni zwyczajne pudło. Wykombinował sobie na to środek zaradczy, stopniowo sugerował go swoim przełożonym, no i proszę, jak to pięknie działa... prawie od dwudziestu lat działa... konwersja energii destrukcyjnej w imperatyw tworzenia (kursywa jego)... sześćdziesięciu zabójców przeistoczonych w artystów. - Spokojny zakątek, idealny na emeryturę. Lusa się rozmarzył. - Resztę życia spędzić na tłumaczeniu kodeksu cywilnego na chiński. Kogo mam zamordować? Napełniliśmy opróżnione kieliszki. Ja obracałem swój w dłoni. W purpurowych odmętach sidi-brahima próbowałem wyczytać przyszłość mojej Klary. Ale nie mam zdolności Teresy. - Klarenty de Saint-Hiver, czyli Klarenty de Święta Zima, i jeszcze ta szlachecka partykuła, jak można nazywać się Klarenty ze Świętych Zim? Lusa uznał, że można, i to śmiało. - To nazwisko pochodzące z wysp, może z Martyniki. W gruncie rzeczy - dodał złośliwie - zastanawiam się, czy najbardziej ciebie nie wkurza to, że twoja siostra wychodzi za białego Murzyna... - Wolałbym, żeby wyszła za ciebie, Lusa, czarny Murzynie, z tą twoją chińską literaturą w tej twojej czerwonej ciężarówce. - Och! ja już się do niczego nie nadaję! W trupiarni na Monte Cassino razem z uchem zostawiłem lewe jądro... Podmuch wiatru uraczył nas zapachem Belleville. Połechtał aromatem ostro przyprawionych arabskich kiełbasek zwanych merguez i mięty. Tuż obok naszego stolika skwierczała leniwie pieczeń. Przy każdym obrocie rusztu łeb barana, nadziany jak kurczak, puszczał oko do Juliusza Psa. - A Belleville? - Co Belleville? - Twoi kumple z Belleville, co o tym myślą? Dobre pytanie. Co myśleli o tym małżeństwie Hadusz Ben Tajeb, mój przyjaciel z dzieciństwa, i jego ojciec Amar, właściciel restauracji, u którego klan Malaussene’ów stołuje się od zawsze, Jasmina, nasza wspólna mama, oraz Mo z plemienia Mosi, czarny cień Hadusza, i Szymon z Kabylów, jego rudy cień, nieprzystępni królowie oszustów od Belleville po Goutte d’Or, cóż oni o tym myśleli? Jaka była ich pierwsza reakcja na wiadomość, że Klara poślubia szefa klawiszy? Odpowiedź: rozbawiona konsternacja - Tylko tobie mogą przytrafić się takie rzeczy, Beniaminku... - Matka ulatnia ci się z gliniarzem Pastorem, a Święta Zima żeni ci się z siostrzyczką! - I oto zostajesz, brachu, pasierbem gliniarza i szwagrem klawisza, to piękne, Beniaminku! Aleś urządzony! - A ty, Beniamin, kogo poślubisz, co? - Dajcie mu spokój! Strzel sobie jednego... Nalali mi kielicha, moi zacni przyjaciele z Belleville. Szczere kondolencje... Aż wreszcie sama Klara dała mi sposobność do kontrataku. Zebrałem ich wszystkich u Amara. Sprawa była pilna. Gdy wszedłem, już siedzieli. Hadusz ucałował mnie i zapytał: „No jak tam, lepiej ci już, bracie?” (odkąd Hadusz dowiedział się o ślubie Klary, nie pytał, czy u mnie wszystko dobrze, tylko czy jest mi „lepiej”, i uważał, że to bardzo zabawne, kretyn), a Szymon wyszczerzył się w najszerszym ze swych szerokich uśmiechów: - Co też nam obwieścisz tym razem? Że mama i Pastor zrobili ci braciszka? A Mo Mosi, żeby nie być gorszy, dorzucił swoje trzy grosze: - A może sam zostałeś gliniarzem, co, Beniamin? Ale ja usiadłem z pogrzebową miną: - To o wiele poważniejsza sprawa, chłopaki... Wziąłem wdech i zapytałem: - Hadusz, byłeś przy urodzeniu Klary, pamiętasz,? Hadusz pierwszy pokapował się, że nie chodzi tu o żadne głupstwo. - Tak, byłem z tobą, jak się urodziła, pewnie, że byłem. - Zmieniałeś jej pieluchy, podcierałeś jej pupę, jak była małym brzdącem... - No tak. - A później wtajemniczyłeś ją w naszą dzielnicę. Jako król ulicy jesteś jej ojcem chrzestnym, jeśli tak można powiedzieć. W gruncie rzeczy to dzięki tobie robi takie piękne zdjęcia Belleville... - Może i tak... - A ty, Szymon, gdy już osiągnęła taki wiek, że doprowadzała do wrzenia krew łobuziaków, chroniłeś ją jak brat, nie? - Pewnie, Hadusz prosił, żebym czuwał nad nią, ale nad Teresą też, nad Jeremiaszem, i teraz nad Malcem, to jakby nasza rodzina. Ben, nie chcemy, żeby dzieciaki narobiły głupstw. Tu wykonałem uśmiech zapowiadający grubymi nićmi szyty podtekst i wolno, dobitnie powtórzyłem nie odrywając wzroku od Kabyla: - Powiedziałeś, Szymonie: Klara to jakby nasza rodzina... Po czym zwróciłem się do Mo z plemienia Mosi: - A kiedy Ramon próbował poczęstować ją narkotykiem, to ty, Mo, rozwaliłeś mu głowę o słup, jeśli się nie mylę? - A co ty byś zrobił na moim miejscu? Uśmiech mi się rozpromienił: - To samo, Mo, co znaczy, że jesteś jej bratem, tak jak ja... no prawie. Tu odczekałem, aż milczenie zrobi swoje. I oznajmiłem: - Jest problem, chłopaki. I jeszcze pozwoliłem ciekawości dojrzewać kilka chwil. - Klara chce was widzieć na swoim ślubie. Milczenie. - Wszystkich trzech. Milczenie. - Chce, żeby Mo i Szymon byli świadkami. Milczenie. - Chce wejść do kaplicy pod rękę z twoim ojcem, Hadusz, i z Jasminą, i chce, żeby Nurdin i Leila wystąpili jako orszak aniołków. Milczenie. - Chce, żebyśmy my dwaj szli za nimi. Tuż za nimi. Tu Hadusz usiłował zrobić unik. - Tylko co my, bądź co bądź stuprocentowi muzułmanie, mielibyśmy robić na katolickim ślubie? I na to miałem odpowiedź. - Za naszych czasów można wybrać sobie religię, Hadusz, ale nie rodzinkę. A przecież rodzinka Klary to wy. Potrzask. Rozkaz kapitulacji dał Hadusz. - Zgoda. W jakim kościele? Świętego Józefa na ulicy Świętego Maura? I tu, najspokojniej w świecie dobiłem ich: - Nie, ona chce wziąć ślub w więziennej kaplicy. Krótko mówiąc, w mamrze... 4 Tak, tak, bo na dokładkę uraczono mnie kryzysem mistycznym rozdzierająco szczerowzniosłym. Do tej pory Klara była wychowywana w przeświadczeniu, że Człowieka trzeba kochać zazwyczaj na przekór Bogu oraz pewnym doczesnym teoriom. A tu masz: wespół z Klarentym wciągnęli swe spotkanie w poczet zrządzeń jakiejś niewiadomej Wszechmocy. A Klarenty, ten guru twórczych przestępców, położył obie wąziutkie dłonie na moich ramionach i wymamrotał z tym swoim ulotnym uśmieszkiem (bądź co bądź aniołowie to istoty lotne): - Panie Beniaminie, a czemuż to pan tak się wzdragasz przyjąć do wiadomości, że nasze spotkanie było przejawem Najwyższej Łaski Najwyższego? Jednym słowem, całe wychowanie diabli wzięli, a w zamian podarowali ślub w bieli w więziennej kaplicy, małżeńskie błogosławieństwo głównego krajowego pierdlowego kapelana jak uprzejmie i wyczerpująco informują zaproszenia. Rozgadane zaproszenia, Saint-Hiver umie żyć. Dwakroć żonaty cywilnie, dwakroć rozwiedziony, zagorzały pozytywista, konwencjonalista wojujący, teraz funduje sobie trzeci ślub z nastolatką w welonie, w kościele! Klarenty de Święta Zima... Wiercę się w moim wyrku, szukam piersi Julii. Klarenty de Święta Zima... „a czemuż to pan tak się wzdragasz przyjąć do wiadomości, że nasze spotkanie było przejawem Najwyższej Łaski Najwyższego?”... Wstydziłby się takich wygłupów... - Uspokój się, Beniaminku, śpij, bo jutro będziesz kompletnie wykończony. Nigdy nie spotkałem czegoś cieplejszego, takim ludzkim ciepłem, niż piersi Julii. - Może to nie potrwa długo, może teraz właśnie Klara ćwiczy miłość na brudno... jak myślisz, Julio? Słychać śpiący Paryż. Kciuk Julii kręci mi w rozmarzeniu lok na głowie. - Nie ma miłości na brudno, wiesz o tym bardzo dobrze, Beniaminku, za każdym razem jest od razu na czysto. (To czysta robota, nie ma co...) - A poza tym, dlaczego chciałbyś, żeby nie kochała faceta, za którego wychodzi? (Bo ten facet ma sześćdziesiątkę na karku, do cholery, bo jest szefem klawiszy, świętojebliwcem, co zerżnął i zwiódł wiele żeńskich duszyczek przed nią!) Ponieważ żadna z tych odpowiedzi nie jest stosowna, przeto wszystkie zachowuję dla siebie. - Doprowadzisz do tego, że stanę się zazdrosna, wiesz? Nie jest to groźna groźba, Julia wypowiada ją prawie przez sen. - Ciebie będę kochał do końca moich dni - mówię. Odwraca się do ściany i mówi tylko: - Wystarczy, że będziesz mnie kochał każdego dnia. Oddech Julii odzyskał swój rytm prującego po morzu parowca. Tylko ja czuwam w dawnym sklepie z artykułami żelaznymi, który służy nam za mieszkanie. Może nie śpi też Klara. Wstaję. Idę na dół sprawdzić... akurat, śpi, tak jak zawsze spała, jakby sen był jej kryjówką przed życiem. Pozostali też pochrapują w piętrowych legowiskach. Stary Thian opowiedział im rozdział ze swej Wróżki karabin. Tak się zasłuchali, że Jeremiasz usnął z rozdziawioną buzią, a Malec zapomniał zdjąć okulary. Teresa, jak to Teresa, śpi po swojemu, sztywna, jakby zapadła w sen na stojąco, a ktoś litościwie ją położył, bacząc, by jej nie złamać. Juliusz Pies ucina sobie drzemkę w sercu tego milusińskiego światka, a wargi powiewają mu niby kartki wertowanego słownika. Nad Juliuszem: kołyska Verdun. Verdun, najmłodszej siostrzyczki, która urodziła się zagniewana. Śpi jak odbezpieczony granat. Tylko jeden Thian jest zdolny skłonić ją do przełknięcia życia. Toteż po przebudzeniu Verdun widzi zawsze twarz starego Thiana pochylonego nad nią, i tylko dlatego granat zgadza się nie wybuchnąć. Na krześle rozpostarta jest - zwiewna niczym widmo szczęścia w ciemnościach pokoju - sławetna biała suknia ślubna. Jasmina, matka Hadusza, żona Amara, przyszła wieczorem zmierzyć ją po raz ostatni na Klarze. Kolejna ciekawostka... Typowa dla familii Malaussene’ów! Zadzwoniłem do mamuśki, by powiadomić ją o pięknym weselu. „Naprawdę? - powiedziała mamuśka tam w Wenecji, na drugim końcu drutu. - Klara wychodzi za mąż? Daj mi ją, mój maleńki, dobrze? - Nie ma jej, mamusiu, robi zakupy... - To powiedz jej, że życzę, żeby była tak szczęśliwa jak ja... No, to całuję was wszystkich, moje skarby... dobry z ciebie syn, Beniaminie.” I buch, odkłada słuchawkę. Poważnie, tak było: „Życzę jej, żeby była tak szczęśliwa jak ja”... i odkłada słuchawkę. Od tamtej pory nie zadzwoniła, nie przysłała ani złamanej kartki, nie przyjeżdża na ślub, nic... mamuśka. Więc Jasmina gra jej rolę. Zawsze, jak sięgnąć pamięcią, roztaczała nad nami opiekuńcze skrzydła. Idę po krzesło do kuchni, stawiam je na środku, przy nich wszystkich, moich śpiących, moich ukochanych produktach matczynych miłości, siadam okrakiem i, ramionami tuląc oparcie, a głowę wtulając w ramiona, pogrążam się we śnie. Tak... pogrążam się we śnie, nieudanym śnie, bo oto wpadam po uszy we wspomnienie: pierwsza i jedyna wizyta Saint-Hivera w naszym domu. Prezentacja narzeczonego, a co? Ze dwa tygodnie temu. Kolacja jak się patrzy. Klara w wypiekach upichciła najwystawniejsze dania. „Zgadnij, kto dziś przychodzi na kolację?” Jeremiasz i Malec bawili się w taką zgaduj-zgadulę przez cały dzień. „Więzień nasej Klały” - odparowywał Malec. I te dwa ancymonki wybuchały rechotem, który Teresa uznała za „wulgarny” i od którego Klara się płoniła. Ale wieczorem, stanąwszy oko w oko z archaniołem z krwi i piór, moje cherubinki spuściły z tonu. Bo Saint-Hiver budzi niejaki respekt. Nie jest z tych młodzieżowców równych chłopów, co to z każdym są od razu za pan brat, a z pierwszym lepszym poganinem przechodzą z miejsca na ty. Jego rozmarzona godność, roztargniona uprzejmość onieśmielają dzieciarnię, nawet Jeremiasza i spółkę! A poza tym przyszły szwagier nie należy do drużyny wesołków. To nie facet, który marnotrawi czas na czcze rozrywki, co to, to nie. Owszem, zgodził się opuścić swoje więzienie i wpadł zerknąć na rodzinę oblubienicy, ale przytaszczył tu swój jedyny temat rozmowy, tak jak człowiek targa wszędzie swą cielesną powłokę. To facet z powołaniem. Na pierwsze pytanie Julii puszcza płytę: - Tak, zajmuję się ściśle określonym odłamem przestępców: tymi, którzy zawsze, od najwcześniejszego dzieciństwa, od czasów szkolnych, niekiedy nawet już w żłobku mieli poczucie, że społeczeństwo wznosi się murem między nimi a ich jestestwem. Wzrok siostrzyczek... Ho! ho! ho! to mi dopiero wzrok siostrzyczek! - Oni czują, że istnieją w sposób spotęgowany i zabijają, nie po to, by jak większość przestępców unicestwić siebie, lecz po to, by dowieść własnego istnienia, to prawie tak, jakby każdy z nas chciał obalić mur, za którym go uwięziono. Nawet Verdun w ramionach starego Thiana zdawała się go słuchać z tym swoim awanturniczym spojrzeniem, zawsze tak gorejącym, jak gdyby była bezustannie gotowa wysadzić mur swego jestestwa. - Tego typu ludzi przygarniam do Champrond, panno Correncon, wielu ojcobójców albo takich, co zamordowali swego nauczyciela, psychoanalityka, swego sierżanta z wojska... - Po to, by ich „uznano” - podsumowała moja dziennikarka Correncon, która czuła przez skórę, jak dopiero co poczęty temat pysznego artykułu już kopie w jej zawodowe łono. (O, jakże czułem się samotny na tej pieprzonej kolacji, aż strach sobie przypominać!) - Tak... - odrzekł Saint-Hiver wielce zadumany - dziwny jest wszakże fakt, iż nikt nie zastanowił się, o jaki rodzaj uznania im chodzi. - Nikt przed tobą - uściśliła Klara oblewając się rumieńcem. Wszystkie rozdziawione usta zdawały się mówić: „jeszcze, jeszcze”, a Klara wsłuchiwała się w Klarentego jak żona, która swą kobiecą namiętność żony karmi nie dotyczącą jej osoby męską namiętnością męża. Tak, tego wieczora w ogromnych oczach Klary ujrzałem defilującą kohortę wzorowych połowic, różne takie Marty Freudowe, Zofie Andriejewne Tołstojowe, pucujące dla potomności spiżowe popiersia genialnych małżonków. Obecny zaś tu przedstawiciel rzeczonych małżonków, podrzuciwszy kosmyk białych włosów, palnął następującą sentencję: - Zabójcami zostają często ludzie, którym nie uwierzono. - Dyktatorami również - odparowała Julia. (Istny Wersal, i to jeszcze nawiedzony.) - W rzeczy samej, niektórzy z moich pensjonariuszy świetnie by sobie poradzili w Ameryce Łacińskiej. - A pan, zamiast zafundować im podróż, zrobił z nich artystów. - Dałem im możność panowania nad światem, choćby ich własnym. (Przestań! Starczy! Tyle mądrości w tak niewielu słowach, to za wiele! Litości!...) I tu Saint-Hiver, ta chodząca powaga, zezwolił sobie na chytry uśmieszek: - A pośród tych artystów mamy nawet architektów, którzy aktualnie opracowują plany rozbudowy naszego więzienia. Nie spudłował: zaiste zdumienie poraziło nas. - Czyżby pan chciał powiedzieć, że pańscy więźniowie budują sobie teraz cele? - wykrzyknęła Julia. - Alboż to nie czynimy tego wszyscy? Kosmyk, znowu ten biały kosmyk... - Tylko że my jesteśmy nieporadnymi architektami. Nasze komórki małżeńskie nas przyduszają, nasze klatki zawodowe zżerają, nasze rodzinne więzienia popychają nasze dzieci ku narkotykom, a okienko telewizora, przez które dzielnie patrzymy na świat, ukazuje nam tylko nasze własne odbicia. Tu Jeremiasz wtrącił się z niejaką dumą: - My tam nie mamy telewizora! - I właśnie między innymi dlatego Klara jest taka, jaka jest - odparł Saint- Hiver najpoważniej w świecie. Cóż, Archanioł zaczynał mi się podlizywać! Nie dość że wywijał swymi bujnymi siwymi włosami niby adwokat, któremu rękawy togi przyszyto na głowie, to jeszcze jego kadzenie przypomniało mi pamiętne czasy, kiedy to wszyscy kumple zwalali mi się do domu, akurat gdy ja podcierałem pupy dzieciarni mamuśki, i próbowali mnie nawrócić na prawdziwe życie. Stare śpiewki o rodzince-boa dusicielu, o krokodylu bądź pytonie i o telewizorze - magicznym zwierciadle. Faszerowano mnie tym niemiłosiernie, aż do mdłości. Można by od tego popaść w chorobliwą obsesję zamknięcia się na cztery spusty z dala od świata. I mieć ochotę spędzić resztę życia na łonie rodziny, właśnie przed telewizorem, opychać się przeterminowanymi konserwami i wychodzić najwyżej raz w tygodniu z dziećmi za rączkę po to, by za fundować sobie poczciwą starą mszę po łacinie. Nie, msza odpada, jeszcze czego, to sprawiłoby zbytnią frajdę Klarentemu. Jego głos dźwięczy jak pieśń nabożna, słodziutki głos, który zdaje się spadać z jakiegoś stanowiska obserwacyjnego, umieszczonego gdzieś bardzo wysoko nad jego głową. O mój Boże, jakże on mnie wkurza! Jakże chętnie powiedziałbym mu: „Złaź z chmur, Święta Zimo, masz ze dwadzieścia lat spóźnienia!” Ale natychmiast paraliżuje mnie pytanie: Spóźnienia? Niby do czego? Sęk w tym, że pozwolił mi zwiedzić to jego piekielne pudło! I przyznaję, zatkało mnie! To nie do wiary, aż strach sobie przypominać: człowiek myśli, że otwiera drzwi celi, a tymczasem wpada do supernowoczesnych sal koncertowych, do pracowni malarskich niebiańsko oświetlonych, do bibliotek klasztornych, gdzie siedzi jakiś typ z nosem w papierach, wśród stosu brulionów, i ledwie raczy się odwrócić, by powitać gości. Nielicznych zresztą gości. Więźniowie rychło bowiem po przybyciu do tego zakładu rezygnują z wizyt. Saint-Hiver twierdzi, jakoby nie miał z tym nic wspólnego. (Kosmyk fruu do góry!) Bardzo szybko ci ludzie zaczynają czuć, że w tych murach posiedli wolność, której muszą chronić przed zamachami z zewnątrz. Na zewnątrz zabijali, owszem, ale tylko dlatego że odmawiano im prawa do wyrażenia owej wolności. - Za rezygnacją z widzeń poszło odrzucenie środków masowego przekazu pod wszelkimi istniejącymi postaciami, panno Correncon - uściślił Saint-Hiver tym swoim natrętnym głosem. - Żadnych gazet ani radia, ani jakiegokolwiek innego nosiciela powiewu czasu. Sami sobie robimy własną telewizję. Po czym z iście archanielskim uśmiechem: - W sumie jedyny przejaw świata zewnętrznego, jaki tolerują moi pensjonariusze, to obecność Klary w naszych murach. No i masz... mój cały problem, jak na dłoni! Ci nawiedzeni zbrodniarze przyjęli do swego grona Klarę i jej nieodłączny aparat fotograficzny, który natychmiast oddała w służbę tamtejszej ikonografii. Fotografowała ich przy pracy, fotografowała ściany, drzwi, zamki, fotografowała kosz pełen brulionów, dwa profile pochylone nad planem przyszłych cel, studio ich więziennej telewizji, fortepian na głównym podwórzu błyszczący niby organy w słońcu, sfotografowała odbicie zamyślonego czoła w ekranie komputera, nadgarstek rzeźbiarza w chwili, gdy młotek dopada dłuta, a potem wywoływała klisze i pudłujący zobaczyli siebie, idąc wzdłuż korytarzy, gdzie na nitkach suszyły się zdjęcia Klary, zobaczyli, jak żyją, odkryli niebywałe pulsowanie egzystencji, w której każdy gest, uchwycony i uwznioślony obiektywem Klary, ma sens. Stali się własnym światem zewnętrznym, zyskali dwoistość. Dzięki niej teraz sami są jednocześnie i tu, i tam. Kochają Klarę! Tedy ja, Beniamin Malaussene, odpowiedzialny brat rodziny, poszukujący snu na krześle, pośród mych beniaminków, stawiam uroczyście pytanie: czy to jest życie dla Klary? Czy dziewczyna, która spędziła dzieciństwo na wychowywaniu potomstwa swojej mamusi, nie zasługuje na lepszą przyszłość niż niańczenie potępionych dusz pewnego archanioła o niebiańsko niebieskich oczach? 5 - Beniaminku, już czas. Ślubna suknia sfrunęła na Klarę. Anioły są białe, mogę o tym zaświadczyć, absolutnie niepokalane, ulepione z kremu chantilly. Kaskady powiewnej bieli spływają im z wierzchołka czaszki i obficie pienią się dookoła. Anioły to istoty z pary i piany, nie mają dłoni, nie mają stóp, mają tylko ulotny uśmiech i biel, I wszyscy bardzo uważają, żeby nie nastąpić na tę biel, bo wtedy anioły zostałyby na golasa. - Już czas, Beniaminku. Dom bezgłośnie wyszykował się wokół mnie. Klara podaje mi filiżankę kawy. Niech będzie. Okrakiem na krześle, niby jeden z owych zdrajców, których rozstrzeliwano w dawnych czasach odwróconych plecami do plutonu egzekucyjnego, piję kawę. Ogólna cisza. W którą to wkracza Hadusz. Odstawiony jak król ulicy, w dopasowanym garniturku, ma nieprzeniknioną twarz gościa, co w przedpokoju zostawił swą śmiertelną koronę. To mnie podrywa. - Cześć, bracie Hadusz, no jak tam, lepiej ci? Patrzy na mnie i kręci głową z uśmiechem, który zapowiada odwet. - Na co jeszcze czekasz, Ben, czemu się nie ubierasz, chcesz opóźnić szczęście? Za nim Mo i Szymon podążają w charakterze niedzielnej eskorty. Mo cały w brązie. Odchylona marynarka ukazuje szczerozłotą kamizelkę, tworzącą arcyharmonijny zestaw z kolekcją pierścieni, których nigdy przedtem u niego nie widziałem. Goździk w butonierce i dwukolorowe trzewiki. Jest pyszny. Brakuje tylko borsalino i kremowych szelek. Pachnie wanilią. Kabyl, ten z kolei wyperfumował się świeżą miętą i do naturalnego płomienia swej czupryny zgrabnie dopasował zielony garnitur odblaskowy: marynarka wcięta w pasie, spodnie rozszerzane u dołu. Na nic się zdały grube zelówki, i tak jest szerszy niż wyższy. Wygląda jak gigantyczna pluskwa, której podpalono łeb. - Mo! Szymon! Jesteście wspaniali! Anioły fruwają, o tym też mogę zaświadczyć, a jak przelatują z rąk takiego Kabyla na ręce takiego Mosiego, godnych reprezentantów trzeciego pokolenia obywateli Belleville, to różowieją z uciechy. Brawa Julii, Thiana, chłopaków. Wszelako na widok Szymona i Mo inspektor Yan Thian znieruchomiał. Gdy prowadził śledztwo w sprawie staruszek mordowanych w Belleville, sam przebrany za wdowę ze swych rodzinnych stron (oblekł swe przypominające krzew winorośli ciało w tajlandzką kieckę), to jako gliniarza transwestytę pierwsi nakryli go Szymon i Mo. Thianowi nie zagoiła się jeszcze zraniona wówczas duma. A i obaj totumfaccy Hadusza poczuli się nieswojo, gdy tak odpicowani natknęli się na gliniarza, który znał ich jak dwa złe szelągi. Ale dzięki łaskawym zrządzeniom mieszanin miłosnych dom Malaussene’ów stał się siedzibą ONZ policjantów i hultajów. A poza tym to, co Thian nosi na piersi w skórzanym worze, przyciąga ogólną uwagę. To coś jest małe i blade, w sukni równie białej i prawie równie szerokiej jak suknia Klary. To coś to Verdun, czyli sześć miesięcy istnienia i wściekłości, Verdun i jej piąstki zaciśnięte przeciw światu. Thian zawsze przedstawia żywe zagrożenie, kiedy ma Verdun w ramionach. Upuszczona eksploduje. Wszyscy tu o tym wiemy: z taką bronią Thian mógłby wykonać skok na każdy bank. Mimo wszystko ktoś powiedział: - Jaka ona śliczniutka! A ja się pytam: - Po co ta sukienka? Verdun też wychodzi za mąż? Może za ciebie, Szymon? A swoją drogą to nie byłby taki znowu głupi pomysł, żeby upchnąć wszystkie trzy siostrzyczki za jednym zamachem: Klarę księżulkowi, Verdun ajatollahowi, a Teresę Thianowi, jeśliby był skłonny nawrócić się na genetycznie mu zapisany buddyzm. W sumie pojednanie ekumeniczne, a dla mnie zapewnione miejsce w raju, niezależnie od wyznania Boskiego Kpiarza. - Ależ nie, Beniaminie, przecież wiesz, dziś jej chrzciny. Ach! Przepraszam, zapomniałem o tym drobiazgu. Żeby wziąć nabożny ślub, Klara musiała się ochrzcić, więc postanowiła wciągnąć i Verdun w wyścig po aureole. Gdy Malec o tym usłyszał, oczy za różowymi okularkami zaokrągliły mu się z pożądania. Zaczął błagać: - Ja też chcę się okrzcić... No, bez przesady... tu już okazałem się nieprzejednany: - Okrzcisz się, jak dorośniesz, tak jak Verdun! Bo nie mam żadnych wątpliwości, że Verdun, zanim jeszcze przyszła na świat w swej przyrodzonej furii, już zdążyła zjeść wszystkie rozumy. I wyraziłem zgodę tylko dlatego, że wydaje mi się mało prawdopodobne, by zdołano ją ochrzcić bez jej przyzwolenia. Verdun tak kipi z wściekłości, że odparuje całą wodę z chrzcielnicy! To właściwie jedyne wydarzenie dnia, którego oczekuję z pewną niecierpliwością: mała święta kropla spowoduje wybuch Verdun, a wraz z nią wyleci w powietrze apostolski i rzymski kościół. Za plecami Thiana Jeremiasz i Malec też niezgorzej się prezentują. Granatowe blezery i szarobure spodnie, włosy ulizane na błysk, a przedziałki tak naprostowane jak sumienie ucznia przystępującego do pierwszej komunii. Ani chybi Teresa zajęła się ich mundurkami. Taki sam i sobie strzeliła, tyle że zamiast spodni okutała wokół talii plisowaną spódniczkę, co zresztą w niczym nie zmienia jej zwykłego wyglądu. Teresa to Teresa. Nawet wyfiokowana, z włosami w cekinach i w nieprzyzwoitym wdzianku tancerki samby, zachowałaby tę żaroodporną sztywność, której przydaje jej intymne obcowanie z gwiazdami. Wczoraj przy kolacji nachyliłem się do jej ucha i zagadnąłem: „Śmierć to proces prostoliniowy, co myślisz o tym zdaniu?” Nawet na mnie nie spojrzała. Odparła: „To racja, Ben, długość życia zależy bowiem od prędkości wyrzuconego ciała”. I jeszcze dodała, niezmiennie profesjonalnie: „Ale ciebie to nie dotyczy, ty umrzesz we własnym łóżku w dniu twych dziewięćdziesiątych trzecich urodzin.” (Myślała, że mnie uspokoiła, a ja tymczasem szybko zrobiłem rachunki: cholerny szmat czasu do dziewiątego krzyżyka! Po drodze będę musiał wymyślić sobie parę próbnych śmierci, by wytrwać do końca.) Jeremiasz przemierzył pokój, straszliwie skomląc swymi lakierkami. - Mo, Szymon, mam dla was prezent! Otrąbił to zdanie tak donośnie, że Mo i Szymon błyskawicznie rzucili się, by obedrzeć z papieru podłużną paczuszkę, śledzeni zaciekawionymi spojrzeniami całego towarzystwa. I oto w dłoni każdego z nich zabłysnął pilnik, mały, ostry i spiczasty pilnik z pierwszorzędnej stali. - Jak Klara bierze ślub w mamrze - wyjaśnia spokojnie Jeremiasz - to pomyślałem sobie, że coś takiego może wam się przydać, gdyby was na przykład tam przymknięto. Jeremiasz obrywa z dwóch stron jednocześnie, po czym Mo i Szymon grzecznie się uśmiechają. - Beniamin, a ty co, nie ubierasz się? Julia jest przy mnie. Julia w tej swojej sukni na ramiączka, którą najbardziej lubię, bo błyskawicznie uwalnia jej piersi zaspokajając moje niespożyte zachcianki. Julia uśmiecha się do mojej piżamy w pasy. A właściwie dlaczego miałbym się ubierać? Przecież już jestem w regulaminowym stroju... Nagle coś we mnie pęka, odrętwiające znużenie spycha mnie w rozpacz tak głęboką, w ciemności tak nieprzejrzane, że chwieję się, dłonią instynktownie szukając ramienia Julii. Słyszę siebie mówiącego głosem, który swego czasu był mój, takim mniej więcej jak teraz głos Malca: - Chcę, żeby Jasmina mnie wykąpała. A następnie: - Chcę, żeby Jasmina mnie ubrała. Jasmina wykąpała mnie. Tak jak wczoraj wieczorem wykąpała wszystkie dzieci, łącznie z Teresą. Tak jak to robiła wtedy, kiedy byłem brzdącem, za każdym razem gdy mamusia znikała, żeby kochać kogo innego i gdzie indziej, a na gospodarstwie zostawiała nas samych, Lunę* [Najstarsza młodsza siostra Beniamina, już zamężna, mieszkająca osobno. Występuje w poprzednich dwóch powieściach Daniela Pennaca. (Przyp. tłum.)] i mnie. Ja nie chcę, żeby Klara wychodziła za mąż. Nie chcę, żeby Klara spędziła choć tydzień swego życia jako muza zbrodniarzy Świętej zimy. Nie chcę, żeby mi zużyto moją Klarę. Nie chcę jej w ramionach mężczyzny, który wykituje trzydzieści lat przed nią. Nie chcę, żeby odegrano tragedię jej szczęścia. Nie chcę, żeby zamknięto ją w tym więzieniu. Jasmina mnie kąpie, jej pożółkłe od henny palce mydlą, co trzeba mydlić: - Urosłeś mi, synku. Nie chcę, żeby ten nawiedzony o czuprynie archanioła i palcach salamandry rżnął moją Klarunię. I nie chcę już być kozłem w Talionie. Zbrzydło mi to, o, jakże mi to zbrzydło... - Jesteś zmęczony, synku, nie należy spać na krzesłach, Beniaminku. Kiedy Klara się rodziła, osiemnaście lat temu, Hadusz i ja zawieźliśmy mamę na gwałt do dzielnicowej kliniki. Z mamy zaczęła bić taka półprzeźroczysta światłość, która u niej zawsze zapowiada nieuchronne rozwiązanie. Hadusz zakosił jakiś samochód i popędziliśmy. „Nie szalejcie, dzieci, ona dopiero zaczyna pracę.” Położna miała oczy ostrygi, a głos zamulony. Wyszliśmy, przejechaliśmy się po obwodnicy wokół Paryża, ale niezbyt uspokojeni, wróciliśmy przed czasem. Akuszerka zwaliła się na swoje narzędzia i chrapała jak kotłownia. Ubzdryngoliła się eterem, a moja Klara sama musiała zająć się urodzeniem. Z głową wystawioną na zewnątrz już wtedy obejmowała świat tym dziwnym wzrokiem wyrażającym marzycielskie pogodzenie się z nim, wzrokiem, który Julia w wiele lat później zidentyfikowała jako spojrzenie fotografa. ,,Ona utrwala rzeczy i godzi się z nimi.” Sam wydałem Klarę na świat, gdy Hadusz latał po korytarzach w poszukiwaniu jakiegoś łapiducha. - Chodź, wytrę cię. Nie chcę, żeby Klara wychodziła za maż, a mimo to Jasmina ubiera mnie. Chcę, żeby Klara odzyskała swoje oko fotografa, nie znoszę jej wzroku zadurzonej panienki. Chcę, żeby Klara zobaczyła to, co jest do zobaczenia. A mimo to jestem ubrany. 6 W najgorszym najgorsze jest czekanie na najgorsze. Na weselu najgorszy jest sznur trąbiących samochodów, które oznajmiają całemu światu rychłe napoczęcie panny młodej. Pragnąłem choć tego uniknąć, ale podobno sfrustrowałbym dzieciaki, pozbawiając je wielkiej przyjemności. Więzienie w Champrond jest oddalone o sześćdziesiąt kilometrów od Paryża, więc trzeba było radować się przez sześćdziesiąt kilometrów trąbienia. Śmiem wszakże przypuszczać, iż kierowca, który by nas mijał i zwrócił na nas odrobinę uwagi, mógłby uznać za ciekawostkę przyrodniczą fakt, iż ryczący orszak obwozi w obwiązanych wstążeczkami gablotach taką kolekcję pogrzebowych min. Z wyjątkiem ostatniego auta, w którym zajęli miejsca smarkacze (Jeremiasz, Malec, Leila i Nurdin) i które prowadzi Theo, mężczyzna nie wykazujący skłonności do kobiet, wypróbowany kumpel z czasów, gdy grałem Kozła Ofiarnego w sklepie przy ulicy du Temple.* [Daniel Pennac, Au bonheur des ogres (Wszystko dla potworów), Gallimard 1985.] Kiedy zapytałem go, czy uczestniczenie w takiej uroczystości nie będzie dla niego kłopotliwe, Theo odpowiedział: „Uwielbiam śluby, nigdy nie przepuszczam okazji zobaczenia tego, czego uniknąłem. A ślub w ciupie, to dopiero atrakcja...” Najpiękniejszy samochód wiezie oczywiście pannę młoda, bielutki chambord, wynajęty specjalnie przez Hadusza po długich negocjacjach, w trakcie których myślałem, że wynajmujący pójdzie z torbami. „Nie, nie BMW - mówił Hadusz - to w stylu sutenerów, mercedes też nie, to w stylu Cyganów, nie, nie z napędem na przednie koła, nie kręcimy filmu o gestapo, buick też odpada, wygląda jak karawan, a to ślub do diabła, nie pogrzeb... no, pomimo wszystko chyba jednak nie...” To trwało długie godziny, aż wreszcie zapytał: „A ten chambord jest do wynajęcia?” Po czym dodał bardzo poważnie: „Rozumiesz, Beniaminie, Mały chambord to przynajmniej w stylu Klary.” Klara jedzie w białym chambordzie. Ujęła dłoń starego Amara i oznajmiła mi, że wypuści ją dopiero po to, by pochwycić prawicę Klarentego. (Klara i Klarenty!... Na litość litości boskiej!) Jasmina usiadła z drugiej strony, a Hadusz prowadzi z łokciem wystawionym za okno, sam z przodu, jak najautentyczniejszy szofer białego chamborda. Julia i ja otwieramy pochód starym żółtym citroenem 4, który pomyka wesoło tak kontent, że nie jest na złomowisku, jak nie przymierzając więzień na specjalnej przepustce. Poza Juliuszem Psem, który tronuje z tyłu z różową kokardką zawiązaną mu przez Malca wokół ogromnej szyi, nie zabraliśmy nikogo, chciałem być tylko z Julią. Przez wzgląd na moją braterską żałobę Julia nie używa klaksonu. Prowadzi z taką dynamiczną nonszalancją, z jaką afiszowały się w latach dwudziestych emancypantki za kierownicami długich limuzyn z odkrywanymi dachami. Jest piękna, wślizgnąłem się pod wycięcie jej sukni jedną dłonią. Jedna pierś niezwłocznie uwiła sobie w niej gniazdko. - Już ci mówiłam, że swego czasu zrobiłam wywiad z A.S. Neillem w Summerhill? Nie, nigdy mi tego nie mówiła. Julia mało mówi o swojej robocie. I dzięki Bogu, bo tyle czasu traci na latanie po świecie, by potem pisać te swoje artykuły, że gdyby zaczęła jeszcze mi opowiadać o tym, co pisze, akcja naszego życia rozgrywałaby się zgoła gdzie indziej. - Wiesz, dziś przypominam sobie, że mówił mi o Saint-Hiverze. - Poważnie? Saint-Hiver odwiedził A.S. Neilla w Summerhill? - Tak, jako francuski sędzia, który postawił sobie za cel zastosowanie wobec najgroźniejszych przestępców metod, których tamten używał wobec dzieciaków. Mo, czyli Mosi, i Szymon, czyli Kabyl, jadą za Klarą ciężarówką, w której siedem baranów oczekuje finałowego obrotu na rożnie, zapuszkowani artyści mają święto, a jakże, ich klawisze również, a może nawet gliniarze, którzy ich przyskrzynili, sędziowie, którzy ich wysłali do pudła, oraz adwokaci, którzy ich tak dobrze bronili. Wespół z baranami na mechoui podróżuje pół tony kuskusa. - A co A.S. Neill sądził o ślicznym Klarentym? - Zastanawiał się, czy uda mu się wprowadzić ten projekt w życie. Wątpił w to, jak sądzę. Według niego powodzenie tego rodzaju instytucji zależy nie tyle od metody, co od osoby za nią odpowiedzialnej. - Tak jest, pani psorko, nie ma pedagogiki, są tylko pedagodzy. Julia mruga do mnie kątem oka. Ale w jej główce już samoistnie wprawił się w ruch mały mechanizm. Dobrze znam tę minę. Nadredaktorzyca strzyże nosem. A to nos nie lada! Julia jest w świecie zjawisk społecznych tym, czym królowa Zabo w świecie zjawisk papierniczo-piśmienniczych: skanerem o niezaspokojonej ciekawości i umiejętności nieomylnego diagnozowania. - Jedno tylko bardzo bym chciała wiedzieć... - Co, moja Julio? - W jaki sposób Saint-Hiver przekabacił Chabotte’a i zmusił go do przełknięcia projektu więzienia. Pamiętasz Chabotte’a? Wtedy był dyrektorem gabinetu ministra w Ministerstwie Sprawiedliwości, żadna decyzja nie przeszła bez jego zgody. Czy pamiętam Chabotte’a... wynalazcę dwuosobowego motoru dla gliniarzy... ten z tyłu uzbrojony był w długą pałę. Większość guzów, które leczyło się u nas w domu w latach siedemdziesiątych, zawdzięczano zmotoryzowanym kijom-samobijom Chabotte’a. - Wmówić Chabotte’owi, że przy odrobinie zręczności można przekształcić Landru w Rembrandta, to wcale nie wydaje mi się takie proste. Tu zgłaszam obiekcję: - Facet, który w wieku sześćdziesięciu lat jest w stanie uwieść Klarę i w pięć minut zrobić z niej mysz kościelną, może przekonać każdego do wszystkiego. I dodaję z cicha pęk: - Na przykład przekonać niejaką Julię Correncon, żeby nie pisała artykułu o jego rajskim więzieniu, choć ona aż piszczy do tego. Julia otwiera usta, żeby mi odpowiedzieć, ale ryk syreny odbiera jej natchnienie. Obok nas śmignął jakiś policjant na motorze, z uniesionym tyłkiem i brzuchem na kierownicy, dając znak orszakowi weselnemu, by rzucił się do rowu i przepuścił istotę rzeczy: w tym przypadku urzędową limuzynę z szybami przydymionymi niby tajemnica, która dociera do linii horyzontu w sekundzie, w której nas wyprzedza, eskortowana przez drugiego motocyklistę, wyjącego nie ciszej niż pierwszy. „Honorowy gość” - parsknąłem szyderczo. - Nie - odpowiedział Saint-Hiver, gdy Julia zapytała go prosto z mostu. - Nie! Nie może pani napisać artykułu o nas! Siekł głosem jak tasakiem. Zaraz się jednak pomiarkował: - Oczywiście, istnieje wolność prasy, panno Correncon, a wszelkie zakazy obce są mojej naturze. (Ale kuszą, co?) - Ale wyobraźmy sobie, że napisze pani ten artykuł... Jego głos błagał, by tego nie robiła. - Wyobraźmy sobie, że opublikuje pani ten tekst: Jednostka produkcji artystycznej i rzemieślniczej we francuskim systemie penitencjarnym... coś w tym stylu, nie mam specjalnych zdolności do tytułów. - (No, nie da się ukryć!) - To będzie, jak to wy tam nazywacie, „hit”, tak? I to hit „modnie-doświadczalny”, który połechce wyobraźnię współczesnych, nie? Tak. Apetyt Julii zmuszony był przyznać rację. - Dobrze. A co się będzie działo w ciągu tygodnia po ukazaniu się pani artykułu? Milczenie Julii. - Zostaniemy rzuceni na pastwę wszelkich możliwych snobizmów, to się będzie działo! Dziennikarze w najlepszych intencjach zwalą się nam na głowę niczym szarańcza i będą wyśpiewywać pochwały albo krzyczeć o trwonieniu pieniędzy obywateli! A skutek? Rywalizacja ideologiczna! Krytycy wszelkich maści osaczą moich malarzy, moich pisarzy, moich kompozytorów i będą ich porównywać do tych z zewnątrz. A skutek? Rywalizacja artystyczna! Prawdopodobnie zechcą skomercjalizować naszą produkcję. I natychmiast mamy rywalizację ekonomiczną! Niektórzy z moich pensjonariuszy dadzą się uwieść mirażom reklamy. No i mamy rywalizację narcystyczną! Otóż, przypominam pani... Ale wolno, wolniutko, z drżącymi palcami... Przypominam pani, że ci ludzie kiedyś zabijali właśnie dlatego, że nie mogli znieść tej atmosfery wszechogarniającej rywalizacji... Cisza, nosy w talerzach. - Niech pani nie ulega pokusie, panno Correncon, niech pani nie pisze tego artykułu, niech pani nie rzuca moich pensjonariuszy na pożarcie lwom. - ... - Bo wtedy oni pożrą lwy. 7 Wokół więzienia w Champrond mnóstwo policyjnych radiowozów... Budynek zdaje się wyrastać z blaszanych fundamentów, w których jego stare mury odbijają się niby w stojącej wodzie. - Ciekawe, czy w takiej sytuacji starczy dla wszystkich baraniny - mówię. Milczenie Julii. - Patrz, już rozpalili ognisko pod rożen na głównym podwórzu. Rzeczywiście, ze środka wzbija się ku idealnie błękitnemu niebu cienka smużka dymu. - Obawiam się, że ślubu nie będzie - odzywa się wreszcie Julia. - Co ty mówisz? Lądujący szybowiec mąci spokój nieba nad naszymi głowami. Czerwony helikopter obrony cywilnej przecina swymi łopatami wstęgę dymu nad więzieniem. Znika gdzieś za murami. - Musiało się coś stać. Julia wskazuje na kordon żandarmów. Kraty, żandarmi na motorach, żandarmi stojący z pistoletami maszynowymi w garściach oraz oficer w aureoli z czterech srebrnych gwiazdek, który dyryguje całą orkiestrą. On to właśnie podchodzi do nas. - Komendant - mówi Julia wyłączając stacyjkę. Milczenie. Smużka dymu już się ustatkowała. Strzela prosto w niebo. Tam, na wysokościach, pozwala sobie na kilka pląsów. Komendant żandarmerii zbliża się, pochyla. Brwi też ma posrebrzane, tak jak galony. - Czy to pani jest panną młodą? Pytanie, wypalone tak ni w pięć, ni w dziewięć do Julii, jest raczej zabawne. To moja panna młoda, moja własna, i wara od niej! Ale spojrzenie spod brwi przepełnione jest kondolencjami. Nie pora na wygłupy. Wyskakuję z wozu, żeby złapać Klarę. Za późno. - Ja jestem panną młodą, proszę pana. Wyrosła przed nim, jakby spadła z nieba w białej sukni, trzymając za rękę Amara. Komendant szuka słów. - Czy coś się stało? Niepewny uśmiech, bardzo grzeczny, drga na wargach Klary. Wkraczają Hadusz, Mo i Szymon: - Jakieś problemy? W ich ustach nie jest to właściwie pytanie. Raczej odruch kulturowy. Faceci w mundurach rzadko ułatwiają im życie. - Niech pan mi odpowie, proszę - mówi Klara. W jej głosie jest moc większa niż we wszystkich mundurach, kratach, pistoletach maszynowych, motorach, niż w całej wystawionej tu sile. - Pan de Saint-Hiver nie żyje - oznajmia komendant. Powtarza to trzy razy. Plącze się. Nie chciał zwalić tego koszmarnego obowiązku na podwładnych. Wolałby teraz być jednym z nich. Wolałby być motorem. Klara puściła dłoń Amara. - Chcę go zobaczyć. - To absolutnie niemożliwe. - Chcę go zobaczyć. Komendant żandarmerii pyta starego Amara o coś, co wydaje mu się genetycznie nieprawdopodobne: - Pan jest jej ojcem? Na co Amar odpowiada we właściwy jemu sposób: - Ona jest moją córką, ale ja nie jestem jej ojcem. - Trzeba jej wytłumaczyć... - mówi komendant. - Klara... Teraz ja mówię. Zwracam się do niej, jak tylko można najłagodniej, tak jak się budzi lunatyka: - Klara... Rzuca mi dokładnie takie samo spojrzenie jak tamtemu zawadiace o srebrnych brwiach. Powtarza: - Chcę go zobaczyć. A ja, który wydałem ją na świat, wiem, że nie powie nic więcej, póki nie ujrzy Klarentego. A po rozpromienionej słońcem drodze pędzą już do nas dzieciaki. - Szymon, zabierz to towarzystwo do samochodu i powiedz wszystkim, żeby się nie ruszali z miejsc! Szymon wykonuje polecenie Hadusza, jak zawsze bez wahania. - Poza panem kto tu jeszcze dowodzi? Przypięta do munduru komendanta odznaka spadochroniarza posyła mi oburzony błysk. - Jestem jej bratem - mówię - najstarszym bratem. Komendant kiwa głową, że pojął. - Muszę z panem pomówić - oświadcza na przydechu. Wsuwa dłoń pod moje ramię i odciąga mnie. - Niech pan posłucha, najstarszy bracie... Mówi bardzo szybko. - Saint-Hiver został zamordowany, torturowano go, krótko mówiąc: zmasakrowano, jest absolutnie nieoglądalny. Jeśli pańska siostra tam pójdzie, to padnie. Szpaler policjantów otwiera się przed nami. Samochód prasowy mija nas po drodze, pruje w kierunku Paryża. Odwieczny meteor złych wieści. - A jak zobaczy zdjęcie w gazetach, to nie padnie? Pokaże je pan całemu światu, tylko nie jej? Milczenie. Patrzymy na Klarę. Hadusz, i Mo słoja z tyłu. Amar znowu siedzi w białym chambordzie. Klara zatrzymała słońce nad swoją głową. - Jak pan chce jej się pozbyć, to musi ja pan aresztować. Wszystko szeptem. Nieruchome słowa. Nieruchome wesele w ławicy zlodowaciałych zbóż, nieruchome mundury, nieruchome więzienie, które po raz pierwszy wydaje mi się groźne, nieruchome powietrze, w którym wstęga dymu wyrysowała pionową kreskę. Artysta ma wprawną rękę: linia pionowa jest idealnie prosta. Śmierć to proces prostoliniowy... - Był bunt - mówi komendant. - Nie można dostać się do więzienia. Ale wokół nas zalega taka cisza, że jeśli był bunt, to musiano mu nałożyć nie lada knebel. - Nie słychać najmniejszego szmeru buntu - zauważam. I po chwili, jeszcze bliżej munduru, jeśli to w ogóle możliwe: - Co się stało? Więźniowie zmasakrowali dyrektora? Szybkie zaprzeczenie wszystkimi czterema galonami. - Niezupełnie. - Jak to niezupełnie? Nie zmasakrowali go zupełnie? Cierpliwość komendanta jest porównywalna tylko ze spokojem panny młodej, która stoi niewzruszenie, sama pod okrągłym słońcem. Kto wie, może i on ma córkę, też blondynką w wieku Klary, która też ma jutro wyjść za jakiegoś sędziego śledczego... - Bezwzględnie trzeba przekonać pańską siostrę, żeby wróciła do domu, bardzo pana o to proszę. Zza szyby przedpotopowego citroena Julia przygląda się, jak prowadzę pertraktacje. Julia nie wysiadła z wozu. Julia nie poszła przytulić Klary. Julia zna Klarę równie dobrze jak ja. „Nie miej złudzeń, Beniaminku, Klara o wszystkim decyduje sama.” - Moja siostra zadecydowała, że obejrzy zwłoki Saint-Hivera. Za plecami komendanta żandarmerii trzaskają drzwiczki samochodu. Mocno trzaskają. Jakiś typ, długi niby pająk kosarz, zmierzą ku nam wielkimi krokami. Ten to zawsze przybywa w porę, mąż opatrznościowy, który rozplątuje sytuacje... Mija nas, komendanta i mnie, nie obdarzywszy ani jednym spojrzeniem, ociera się o Klarę, nieledwie przenika przez nią, i w końcu wyrasta przed Haduszem: - Ben Tajeb! A to dopiero! Jesteś na weselu, Ben Tajeb? Nie czekając odpowiedzi, kosarz kciukiem wskazuje Mo i Szymona. - Twój Mosi i twój Kabyl też przeszli na chrześcijaństwo? Na co Szymon uśmiecha się błogo. Między jego siekaczami jest czeluść. Legenda głosi, że przez tę czeluść wieje wiatr Proroka. Historia głosi, że ów wiatr wyrwał z posad niejedną fortecę. Hadusz zna uśmiech Szymona. - Nie ruszaj się, Szymon, powiedz: „Dzień dobry, panie inspektorze”. Szymon nie rusza się. Mówi: - Dzień dobry, panie inspektorze. Jego uśmiech też ani drgnie. - Berthier! Clamard! - woła inspektor. Trzaska dwoje kolejnych drzwiczek. Berthier i Clamard. Głupawe zadęcie o jeden stopień mniejsze niż u ich zwierzchnika, a poza tym wszystko identyczne, tak samo napuszone. Uczone małpiszony z targowiska wszechwładnej Hierarchii. - Pan pozwoli, komendancie? - krzyczy z daleka kosarz. - To Helleville, nawet tu mnie nachodzi, mój rewir, mój żywiciel, moja racja bytu, trzeba z tego skorzystać i kapkę popracować! Komendant nie odpowiada. Gani w milczeniu. Odwieczny konflikt policyjny między mundurem miejskim a wiejskim. Kosarz ruszył wzdłuż kolumny samochodów jeden krok, jeden samochód. Jedno uderzenie dłoni w dach każdego auta. Bum! - Wysiadać, wszyscy! Kontrola dokumentów! - Kto wie, może natrafimy na jakąś podprowadzoną gablotę - parska śmiechem jeden z uczonych małpiszonów, przechodząc obok komendanta. Weselni goście wychodzą w zwolnionym tempie z samochodów zaklinowanych w zbożu, niezgrabny dryblas cwałuje wzdłuż kolumny i bębni w każdy dach (bum! bum!) wśród milczenia planety, ziemia przecięta jest na dwa żółte horyzonty nazbyt prostą drogą, panna młoda stoi pod nazbyt okrągłym słońcem... Brakuje tylko, żeby rozbrzmiał głos Boga... I oto głos Boga rozbrzmiewa nad owym widowiskiem. I łany drżą. - Inspektorze Bertholet, niech pan zostawi w spokoju tych ludzi i wróci do swojego wozu! Głos przydybał kosarza z dłonią uniesioną nad samochodem dzieci. („Myślałem, że piorun sfajczył go na miejscu” - powie trochę później Jeremiasz.) Bóg ma chrypiący głos policyjnych megafonów. - Wywołał pan bunt w więzieniu i jeszcze panu mało? Inspektor Bertholet dobrze zna ten głos. - Trzeba panu jeszcze burdy na zewnątrz? Głos publicznie wyznacza mu koniec kariery. Gdy inspektor Bertholet wraca potulnie do swojej dziupli, całkiem żywy Bóg wysiada ze służbowego auta, tego samego, które wyprzedziło po drodze orszak weselny, eskortowane przez jednego anioła na motorze z przodu i jednego z tyłu. - Dzień dobry, panie Malaussene, doprawdy tylko pan potrafi wmanewrowywać się w podobne sytuacje. Tłustawy przecinek na bardzo białym czole, zgniłozielony garnitur, pod rozchyloną marynarką kamizelka wyhaftowana w pszczoły, ręce splecione z tylu, brzuch wypięty - oto komisarz okręgowy Coudrier we własnej osobie, szef starego Thiana, którego (nie Thiana, komisarza) spotkałem już w życiu, a jakże, kilka razy, i który jako poczciwy niebiański gliniarz wie o mnie znacznie więcej niż, ja sam. - To pańska siostra Klara, jak mniemam? Klara, nadal w słońcu. - Biedne maleństwo. Istotnie, komisarz okręgowy Coudrier wygląda właśnie tak, jakby myślał, że ta panna młoda na tej drodze, wbita w ziemię przez zwyczajne okropności życia, jest po prostu „biednym maleństwem”. - Ona chce bezwzględnie zobaczyć Saint-Hivera, panie komisarzu - włącza się komendant żandarmerii. - Ta-a-k... Komisarz okręgowy kiwa bolejąco głową. - Nic nie stoi na przeszkodzie, panie Malaussene, poza stanem ofiary. Pan de Saint- Hiver nie nadaje się do oglądania. Ponowne spojrzenie na Klarę. - Ale przypuszczam, że ona nie ustąpi. Następnie, po głębokim wdechu: - Chodźmy. Dwaj żandarmi odsunęli kratę, która zazgrzytała w ciszy. Wziąłem Klarę pod rękę. Wyrwała się. Chciała iść sama. Sama z przodu. Znała drogę do apartamentów Saint-Hivera. Mnie i komisarzowi nie pozostało nic innego, jak tylko podążyć za nią. Podążyliśmy. Było tak, jakby panna młoda dokonywała przeglądu narodowej żandarmerii. Żandarmi wyprężali się pochylając głowy. Żandarmi opłakiwali żałobę panny młodej. Żandarmerię francuską posrebrzyła siwizna. Potem przyszła kolej ceeresów - republikańskich oddziałów bezpieczeństwa: z karabinami przy nogach rozstępowali się przed oblubienicą. Ci, którzy dopiero co raźnie oćwiczyli zbuntowanych więźniów, teraz czuli, jak serca walą im w skroniach pod kaskami. Panna młoda nie spojrzała ani na jednych, ani na drugich. Panna młoda wpatrywała się w wysokie szare wrota. Wrota otwarły się same na honorowy podwórzec więzienny. Pośrodku podwórza dopalał się wolniutko fortepian na tle poprzewracanych krzeseł. Prostym jak strzała dymem ulatywał do nieba. Czapki strażników spadły z głów przy przejściu panny młodej. Kilka wąsów zad rżało. Grzbiet jednej dłoni zdusił jedną łzę. Teraz panna młoda przemykała zwiewnie po korytarzach więzienia tak wyciszonego, jakby było nie zamieszkane. Biała i samotna panna młoda płynęła niczym wspomnienie starych murów; meble wokół niej wydawały się poprzewracane od zawsze, a fotografie, które zaściełały podłogę (flecista z przechyloną głową, pięść rzeźbiarza zaciśnięta na dłucie... kosz na papiery przepełniony brulionami zadziwiająco czystymi, pismo równiutkie, skreślenia przy linijce), bardzo starymi fotografiami. Tak więc zwiewna i milcząca panna młoda przebiegła korytarze, wdrapała się po krętych schodach, dotarła do galerii, aż wreszcie wyrosły przed nią drzwi, które były celem wędrówki; stary strażnik o zaczerwienionych oczach i drżących dłoniach usiłował ją zatrzymać: - Nie trzeba, panno Klaro... Ale ona odsunęła strażnika i weszła do pokoju. Byli tam mężczyźni w skórzanych bluzach, którzy robili pomiary, inni w rękawiczkach pobierali próbki małymi szczypcami, ściągali kurz z każdego milimetra powierzchni; był jeden trupio blady lekarz i był ksiądz pogrążony w modlitwie, który energicznie się wyprostował: alba oślepiła, ornat się rozpostarł, stuła oszalała między panną młodą i tym, co postanowiła ujrzeć. Klara odepchnęła duchownego mniej delikatnie niż starego strażnika i znalazła się sama, zupełnie sama przed obróconym wniwecz kształtem. To było powykręcane, zastygłe. Z ciała sterczały kości. To nie miało twarzy. Ale jeszcze zdawało się krzyczeć. Panna młoda długo przyglądała się temu, co przyszła zobaczyć. Obecni mężczyźni wstrzymali oddech. Po czym panna młoda wykonała gest, którego tajemnicę będą pewnie do końca swoich dni zgłębiać wszyscy, ilu ich tam było, z doktorem i księdzem włącznie. Przytknęła do oka mały czarny aparat fotograficzny, wydobyty nie wiadomo jak z tej całej białości, jeszcze przez chwilę wpatrywała się w umęczone zwłoki, a potem nastąpił trzask lampy błyskowej i nastała światłość wieczności. III ŻEBY POCIESZYĆ KLARĘ - A co teraz pan zamierza, panie M’alaussene? - Pocieszyć Klarę. 8 Tak? A jakże to zamierzasz się zabrać do pocieszania Klary, nieboraku? Przecież właśnie ty mówiłeś jej, że nie chcesz tego małżeństwa, to co teraz jej powiesz? No gadaj, pokaż, co potrafisz... A tę głęboką ulgę, którą odczuwasz mimo woli (bo ulżyło ci, Beniaminku, tak w głębi duszy? a co, może nie? może nie ulżyło?), jak przed nią ukryjesz? Tu nie popiszesz się byle bujdą, dobrą dla olbrzyma łaknącego opublikowania swego dzieła, tu to co innego... to ból, prawdziwy, największy, to niewypowiedziany ból, świństwo niebios z całym ich niebiańskim wyrafinowaniem. Gdyby Saint-Hiver zmarł w dniu swego ślubu jak człowiek - na zawał, od przeciążenia szczęściem tętnic wieńcowych, z przejedzenia duchowego, tak mniej więcej jak się umiera na niestrawność, z błogim uśmiechem, no, dobrze, to byłoby dosyć proste... Ale żeby tak? Żeby aż tak? Ale mu zgotowano śmierć, memu świętej pamięci przyszłemu szwagrowi! Kaźń wedle wszelkich reguł okrucieństwa, kaźń nad kaźniami: nawet nie można pocieszyć się, że ostatnia myśl Saint-Hivera była o Klarze... Ostatnia myśl była o tym, żeby przestali, i przedostatnia też, żeby to się skończyło, żeby go dobili. Zwyrodnialcy, którzy go tak urządzili, przeholowali w nienawiści... A teraz ty pocieszysz Klarę, tak? Klarę, która od powrotu z niedoszłego wesela siedzi zamknięta w swojej ciemni, sama pod czerwoną lampą, i wywołuje męczennika; gdy cały dom śpi, ona odpędza swój sen i, tak jak umie, towarzyszy swemu mężczyźnie, przypuszczam, że usiłuje pojąć, co mu zrobiono, że usiłuje być z nim, bo on wtedy przez cały czas był sam, tak opuszczony, tak samotny jak głaz na pustyni... to są prawdziwe tortury, bo rzecz nie polega tylko na zadawaniu bólu, lecz na odosobnieniu istoty ludzkiej, oddzieleniu jej tak, by nie miała już nic wspólnego ze swoim gatunkiem, to rozdzierająca samotność, a może Saint- Hivera tak bolało, że myślał, iż nie ulży mu nawet śmierć... I ty masz zamiar pocieszyć Klarę, która wszystko zrozumiała co do joty, przez tę całą noc pod czerwoną lampą, nad czerwony krwią... długo po odejściu Amara. - Dasz radę, synku? - Dam radę, Amar. - Co może zrobić Jasmina? - Niech zabierze suknię, niech ją odda, niech z nią zrobi, co zechce... - Dobrze, synku. Co może zrobić Hadusz? - Oddać chamborda, wybaczyć mi tę przejażdżkę. - Dobrze, synku, a co ja mogę? - Amar... - Tak, synku? - Amar, dziękuję ci. - Daj spokój, synku, wszystko przemija, to też przeminie... Pewnie, pewnie, jednakowoż są rzeczy, które przemijają szybciej niż ten seans wywoływania zdjęć... Dzieci śpią, lampy pogaszone, parząca pościel w moim łóżku, czerwona żarówka w ciemni... Co zostanie z Klary, gdy powróci w światło dnia? Czy jeszcze będziesz miał w ogóle co pocieszać? Wyobrażasz sobie, że zdołasz cokolwiek posiać w tej rozpaczy, Malaussene? Naprawdę można się wyrzygać od tego twojego uczuciowego optymizmu... Braterski całus i pierzchną wszystkie smutki, tak to sobie kombinujesz? A tak Bogiem a prawdą, na myśl o pocieszaniu Klary aż ci ślinka cieknie, może nie? I im będzie ciężej, tym lepiej, co? No... przyznaj się! Skoro tak bardzo się chciało zatrzymać dla siebie swoją małą siostrzyczkę, to teraz, jak już się ją ma, żal by było nie skorzystać... I tak przez całą noc, aż do pamiętnego telefonu. - HALO! (Chrypliwy wrzask: królowa Zabo.) Darła się tak głośno, że aż usiadłem. - Pół tonu ciszej, Wasza Wysokość, mam liczną rodzinę, która śpi tu wokół mnie. - O tej porze? Dziesiąta, no fakt, i Julii już nie ma. - Nie zmrużyłem nawet oka, Wasza Wysokość, dlatego myślałem, że dopiero świta. - Bezsenność to mrzonka leniucha, Malaussene, w życiu zawsze człowiek śpi dłużej, niż sobie wyobraża. No i proszę... właściwy jej sposób nawiązywania rozmowy: zagrywka piłką między oczy, ale wykonana koniecznie w białych rękawiczkach. Tylko akurat dziś nie mam bynajmniej ochoty na ping-ponga. - Wydaje mi się, że ostatnim razem powiedzieliśmy już sobie wszystko? - Nie wszystko, Malaussene, ja mam jeszcze coś do dodania. - Co takiego? - Kondolencje. Mój Boże, kondolencje; rzeczywiście... Na deser trzeba będzie przełknąć kondolencje. Ale zaraz, skąd ona wie? - Śmierć szybko krąży, Malaussene. Na skrzydłach gazet! Co rano sfruwają mi na biurko. Stanowczo nie mam ochoty na pogaduszki. - A poza wstrząsającymi wyrazami żalu, co jeszcze Wasza Wysokość mi zaserwuje? - Przeprosiny, Malaussene. (Słucham?) - Winna jestem panu przeprosiny. Z pewnością pierwszy raz w życiu wymawia to słowo. Stąd moje milczące osłupienie. - Wywaliłam pana w przypływie złości, za co przepraszam. Lusa po powrocie wszystko mi wyjaśnił. To znaczy powiedział o pańskiej siostrze. Ten ślub pana gryzł... („Pana gryzł...”) - Był pan przygnębiony, panie Malaussene, a ja jeszcze nigdy nie zwolniłam nikogo z powodu depresji nerwowej. - Pani mnie nie zwolniła, sam złożyłem wymówienie. - Tak jak samemu się popełnia samobójstwo. - To była dojrzała, przemyślana decyzja! - Nie mów nigdy o dojrzałości w odniesieniu do swojej osoby, mój chłopcze, na tobie nie dojrzałby nawet czyrak, a co dopiero decyzja... (Zaczyna się...) - W pańskim wieku powinien pan wiedzieć, że nigdy nie składa się wymówienia, tylko odchodzi się z odprawą, i to niebagatelną. Tak czyni osobnik dojrzały, Malaussene! - No dobra, to niech mi Wasza Wysokość odpali pensję powiedzmy za dwa lata, zgoda? - Ani mi się śni. Nie zapłacę złamanego grosza. Ale zaproponuję panu co innego. Nigdy nie zgadzać się na jakąkolwiek propozycję królowej Zabo. - Niech pani posłucha... - Lepiej niech pan posłucha, Malaussene, bo robi się już późno i szkoda czasu na głupie gadanie. Pierwsza rzecz: za każdym razem, gdy oddala się pan ode mnie - w zeszłym roku podczas pańskiej symulowanej choroby i przedwczoraj wieczorem po wciśnięciu mi rzekomego wymówienia - pada pan ofiarą niepojętych kataklizmów, wciąga pana wir okropności. Prawdę mówię czy nieprawdę? (Jeśli tak na to patrzeć, to raczej prawdę, nic da się ukryć...) - To przypadek, Wasza Wysokość. - Przypadek, akurat! Otóż tylko w swoim zwichrowanym mniemaniu wyfruwa pan z Talionu, w rzeczywistości zaś wypada pan po prostu ze swego gniazdka i natychmiast życie zestrzela pana w locie. Zabawne porównanie: oficyna wydawnicza jako gniazdko. Wydawnictwo to przede wszystkim korytarze, kąty, piętra, podziemia i poddasza, tajemniczy aparat destylacyjny twórczości: autor wlatuje przedsionkiem od frontu, cały kipiący nowymi pomysłami, a wylatuje w tomach, od tyłu, przez magazyn. - Słucha mnie pan, Malaussene? To dobrze. Teraz druga sprawa. Przyjmuję do wiadomości, że pan nie chce już dłużej grać kozła. Trawiłam to całą noc, ale przetrawiłam. Nie może pan w nieskończoność obrywać za innych; nie jest pan ani chrześcijaninem, ani masochistą, ani nawet należycie przekupny. Więc proponuję panu co innego. I tu, o zgrozo, usłyszałem siebie mówiącego: - Co takiego Wasza Wysokość mi proponuje? Och! oczywiście zaprawiłem to stosowną dozą ironii, szczyptą dystansu, ale nie zmyliłem jej. Wydała z siebie okrzyk zwycięstwa: - Miłość, mój chłopcze! Proponuję ci miłość! (Miłość? Mam Julię, mam dzieci, mam Juliusza...) - Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli, mój mały, nic proponuję panu amorów ani nawet jakichś tam pospolitych uczuć, które może wzbudzić u niektórych pański wątpliwy wdzięk. Ja panu ofiarowuję miłość przez wielkie M, całą Miłość świata! Wygłupia się, słyszę, jak w duchu ryczy ze śmiechu między słowami, ale słowa są całkiem poważne. Niechybnie coś chodzi po głowie królowej Zabo i to coś dotyczy mnie. (Miłość przez wielkie M: Nieufność przez wielkie N.) - No, co pan o tym myśli? Przeskok od nienawiści prosto do miłości, to chyba nobilitacja? - Jednego tylko mi trzeba: kawy, Wasza Wysokość, przynajmniej w tej chwili, dobrej kawy po turecku, przez małe k, ale bardzo mocnej. - Wypije ją pan u mnie! Łaskawe zaproszenie królowej to tak jak ostre zacięcie wędkarza, któremu wydaje się, że ryba połknęła haczyk. - Boleję, Wasza Wysokość, ale dziś pierwszą towarzyską kawę wypiję z komisarzem okręgowym. Punktualnie o jedenastej w wydziale śledczym. To szczera prawda. Ale zanim stawiłem się przed komisarzem okręgowym Coudrierem, zszedłem do dzieci i zrobiłem sobie moją kawę, w moim czajniczku, tureckim, z długim dziobkiem, tym, który niegdyś przywiózł mi Stożilković ze swej rodzinnej wioski Imotsky. Ciekawe, czy wujaszek Stożil nadal spokojnie tłumaczy Wergiliusza w ciupie Saint- Hivera? Mniemam, iż bunt więźniów i zabójstwo szefa niezgorzej przewietrzyły jego Twierdzę! Odczekać, aż pianka podejdzie do góry i opadnie, podejdzie do góry, śliczny złocony aksamit, i opadnie, trzy razy: i mamy kawę po turecku. Pić niespiesznie, niełapczywie, ledwie dotykać wargami, dopiero gdy fusy ustoją się na dnie filiżanki. Po wypiciu wręczyć filiżankę Teresie, która odwraca ją na spodek i z brunatnych strużek wyczytuje program dnia. - Dziś otrzymasz dwie propozycje, Beniaminie, jedną powinieneś przyjąć, drugą odrzucić. Jeremiasz i Malec są w szkole. Julia włóczy się, Julia jedna wie gdzie, stary Thian wyprowadził Verdun na spacer po cmentarzu Pere-Lachaise. Zostały: wierna gwiazdom Teresa i Klara... - Tereso, a Klara? - W sypialni, Beniaminie. Jasmina wróciła. Kto mówi, że arabski to język głuchy, oschły głos pustyni, chrzęszczący piaskiem i cierniami? Arabski to także język gołębicy, obiecującej odległe wodopoje. Jasmina grucha: Aaa allazina amanu aaa amilu as-salahat... Jasmina usiadła na taborecie Thiana bajarza: La jubajji ‘unanawa min ul-dżannat ghurafan... Pośladki Jasminy spływają poza stołek, a spod żabotu Jasminy płynie pieśń pocieszenia, pochwała Klarentego, poległego księcia, kołysząca młodziutką wdowę do snu. I rzeczywiście Klara usnęła. To jeszcze nie jej uśmiech. Jeszcze nie powrócił jej spokój, ale to już w każdym razie sen, za rękę z Jasminą... Tajri min lahtiha laila-nahar chalidin fiha... - Idziesz, Juliusz? Juliusz Pies czuwał całą noc pod drzwiami ciemni fotograficznej. Ale już starczy, Klara śpi. Juliusz Pies wstaje i podąża za mną. Szczęka wyrwana. Spada na pierś. Podniebienie z koroną połamanych zębów wyje na pierwszej strome wszystkich porannych gazet. Prawe oko zwisa jak wahadło u wejścia do jaskini. DYREKTOR WZOROWEGO WIĘZIENIA ZMASAKROWANY PRZEZ SWYCH PODOPIECZNYCH. Całe ciało atakuje z każdego kiosku, bije po oczach, OFIARA WŁASNEJ TOLERANCJI? Nogi wykręcone tyłem do przodu: martwa czapla. AMNESTIA? CHCIELIŚCIE AMNESTII? Nie ma już pięknego srebrnego kosmyka; poszedł w diabły razem ze skalpem. GORSI NIŻ ZABÓJCY! A jaki kolor... niech żyje postęp i druk czterobarwny! WIĘZIENIE-PRZYBYTEK SZCZĘŚCIA BYŁO SIEDLISKIEM NIENAWIŚCI. Metro wyraża swoją opinię, gorliwie, zajadle wyraża, biedaczysko, swoimi niezliczonymi głowami porządnych obywateli. I wątpi. Jakże takie rzeczy są w ogóle możliwe? JAKŻE TO MOŻLIWE? Bywają ranki, jak dzisiejszy, kiedy ludzie w metrze zamiast głów mają tytuły. Zaprawdę, ci, którzy wierzą (śpiewał głos Jasminy) i którzy czynią dobre dzieła - oni są najlepsi ze stworzeń! Nagrodą ich u Pana będą Ogrody Edenu... (Tak śpiewała Jasmina, której głos przypominał jasne strumyki płynące przez ogromne sale...) 9 - Kawy? Biuro komisarza Coudriera to stare wspomnienie, które nie zmieniło umeblowania. Empire od podłogi po sufit, plus biblioteka oraz wszystkie bibeloty ku chwale małego Korsykanina. Empire aż po czubki moich palców, które trzymają filiżankę kawy z wybitym wielkocesarskim monogramem „N”. - Zdaje mi się, o ile dobrze pamiętam, iż jest pan amatorem kawy. To prawda, a mnie się zdaje, że dobrze pamiętam kawę Elżbiety, dożywotniej sekretarki komisarza Coudriera: to nie lura po turecku za dwa franki ani mętna zawiesina, tylko połączenie nitrogliceryny i czarnego proszku, który Elżbieta wrzuca człowiekowi do filiżanki bez opamiętania z wysokości swej szczapowatości. - Dziękuję, Elżbieto. I Elżbieta wychodzi bez słowa, jak zawsze, staroświeckimi rozsuwanymi drzwiami, które oddzielają komisarza od reszty Republiki Francuskiej. Zostawiła po sobie czajniczek z kawą na srebrnej tacy - konwersacje z komisarzem Coudrierem bywają długie. - Dobrze, zacznijmy od podsumowania, panie Malaussene. Stopą zmniejsza intensywność światła w lampie z reostatem, tak jak ścisza się dźwięk. Przy zaciągniętych przez cały boży dzień zasłonach nawet półmrok w gabinecie komisarza Coudriera jest napoleoński: butelkowo-zielony. - Przed dwoma laty - proszę przerwać, jeśli coś mi się pomyli - był pan zatrudniony jako kozioł ofiarny w wielkim domu towarowym, w którym zaczęły wybuchać bomby, wszędzie, gdzie tylko pan się pojawił. Wszystkie dowody obciążały pana, a tymczasem pan był niewinny. Czyżbym się mylił? (Nie, skąd!) - Doskonale. W ubiegłym roku ktoś zabija mi policjanta w Belleville, ktoś podrzyna gardła starszym paniom w dzielnicy, jacyś ludzie narkotyzują bez opamiętania staruszków w całym Paryżu, pańska przyjaciółka Julia Correncon pada ofiarą próby zabójstwa i aktów wyjątkowo zwyrodniałego okrucieństwa, i przy każdej z tych zbrodni nudno zliczyć podejrzenia, które padają na pana, staje się pan żywą antologią domniemań, a tymczasem pan... (Tu spojrzenie w roli trzykropka...) - Nie dość, że pan jest niewinny, pan jest, że się tak wyrażę, chodzącą niewinnością. (Zawodzącą niewinnością.) - I oto wczoraj meldują mi o zastraszająco bestialskim morderstwie dyrektora więzienia. Wysyłam na miejsce wypadku jednego z moich podwładnych, który wywołuje bunt od progu oskarżając więźniów. Udaję się więc tam osobiście, żeby zaprowadzić porządek, i gdy zbieram się już do powrotu, kogo spotykam? (Mnie.) - Pana, panie Malaussene. (No przecież mówię...) Łyczek kawy w zadumie, a potem zmiana tonu. - Odkąd się znamy, zdaje mi się, że zauważyłem pana ogromne przywiązanie do pańskiej siostry Klary. (Człowiek się do niej przywiązuje, owszem...) Głowa komisarza przytakuje, długo. - Nie był pan pewnie zachwycony, że poślubia Saint-Hivera? (Ach! więc o to chodzi...) Czuję, jak mi wszystkie nerwy drętwieją. - Nieszczególnie, nie da się ukryć. - Rozumiem pana. Światło ciemnieje jeszcze o jeden półton. - Dyrektor więzienia... Istotnie jego głos stał się wyrozumiały. - Blisko sześćdziesięcioletni... Tu raczy mnie nostalgicznym uśmiechem. - To tak, jakby oddać dziewczynkę po pierwszej komunii komisarzowi okręgowemu dobijającemu do emerytury. (Co należy zrobić w takim przypadku? Uprzejmie się zaśmiać czy żarliwie zapewnić o pięknych resztkach dawnej świetności?) - Proszę wybaczyć, droczę się z panem. Jeszcze kawki? (Tak, jeszcze mała kawka, bardzo czarna, po to, żeby zachować bardzo jasny umysł.) - Dlaczego nie przeciwstawił się pan temu małżeństwu? (Bo jeszcze się taki nie narodził, któremu udałoby się przeciwstawić jakiejkolwiek zachciance potomka pani Malaussene. To są nieodrodne dzieci matki, wszystkie pociechy, owoce namiętności!) - Klara była zakochana. - Zgoda. (To mu stanowczo nie wystarcza.) - I pełnoletnia. - W obliczu prawa, owszem. Ale spośród całego rodzeństwa ją właśnie traktuje pan najbardziej jako własne dziecko, prawda? Tu mnie zatkało. A skąd ty to możesz wiedzieć, komisarzu okręgowy? I nagle walę, niby najskrytsze wyznanie: - To ja wydałem ją na świąt. I dodaję: - Z moim przyjacielem Tajebem. Nie podejmuje tematu. Rozwija swoją myśl. - Ale poza tym Klara odgrywa u was rolę matki pod nieobecność pańskiej? (Mojej, która prysnęła z inspektorem Pastorem, jego gliniarzem, ba! pupilkiem! W sumie to sprawa rodzinna między nim a mną. No i nareszcie pojąłem: jego informatorem jest stary Thian, oczywiście!) - Czyżbym się mylił? (Nie, to szczera prawda. Nawet przed ślubem Luny Klara pomagała Jasminie w matkowaniu nam.) - Tak więc, gdyby poślubiła Saint-Hivera, pan straciłby jednocześnie dziecko i matkę. (Co podwaja mój motyw przeistoczenia Saint-Hivera w zimnego trupa... zimny trup zamiast Świętej Zimy, to dość zabawne. Dlaczego złe słowa przychodzą zawsze nie w porę?) - Pan chce powiedzieć, że... Chwyta w locie: - Chcę powiedzieć, że ma pan wyjątkowy talent do wdeptywania w gówno, mój chłopcze. Tu ostrożność nakazuje mi uściślić: - Saint-Hiver został zamordowany przedwczoraj w nocy, otóż tej właśnie nocy spałem w domu, na dole, z dziećmi. (Na krześle.) - Wiem, inspektor Van Thian mi powiedział. Na krześle. (No przecież mówię... stary Thian, jasne.) - Ale skąd pan wie, jak spędzili noc Ben Tajeb, Mosi czy Kabyl? (O rany! Nie! Tylko nie to!) - Przyjaźń tych ludzi jest prostolinijna, panie Malaussene. Wiedzieli, że pan nie aprobował tego małżeństwa, a choć to wspaniali przyjaciele, to bynajmniej nie anioły. Myślę, że gdyby chcieli oddać panu przysługę, toby się zbytnio nie patyczkowali. A poza tym trup szefa klawiszy pewnie niezbyt ciążyłby na sumieniu chłopaków z Belleville. - Nie zrobiliby tego Klarze! Wykrzyczałem to, bo byłem o tym święcie przekonany. Odczekał, aż przebrzmi echo, zanim przyświadczył: - Ja też w to nie wierzę, ale dla przeciętnego śledczego... (Niech żyją przeciętni śledczy!) - Pan wie, że z pana to doprawdy osobliwy przypadek? (Raptem podziw w jego głosie.) - Nigdy czegoś takiego nie widziałem w całej mojej karierze! Na panu można by wyszkolić kilka pokoleń śledczych... (Słucham?) - Gdziekolwiek pan się obróci i cokolwiek pan robi, to zawsze jak na komendę sypią się zabójstwa, trupy ścielą się gęsto, większość w opłakanym stanie, rozszarpane bombami, z głowami poszatkowanymi przez pociski rozpryskowe, zmasakrowane tak, że trudno to sobie w ogóle wyobrazić... I wszystko daje podstawy do oskarżenia właśnie pana: motyw, znajomości, trasy, rozkład czasu, rodzina... (Huraganik zawodowego entuzjazmu.) - Pan jest szkolnym ćwiczeniem najwyższej próby dla każdego adepta policji! Wszystkie pańskie protesty są równoznaczne z podważaniem oczywistości. Nie sposób uwierzyć, że taka wiązka domniemań, tak oszałamiająca zbieżność podejrzeń może doprowadzić do aresztowania niewinnego... Obie dłonie na biurku, łokcie rozstawione, tyłek uniesiony, a głowa jak szyszka okolona stożkowatym hełmem światła - wypisz wymaluj historyk, który zbzikował po dramatycznym zwrocie w przebiegu bitwy, którą opowiada. - Człowiek spodziewa się, że złapał potwora, najbardziej makiawelicznego z morderców, a tu masz: wzór cnoty, jak się okazuje pod koniec śledztwa! (A może tak w głębi serca to on chce się ze mną ożenić?) - Najprzykładniejszy syn, oddany brat pełen szlachetnego poświęcenia, niezawodny przyjaciel, wierny kochanek... (Mam jeszcze psa, którym też się nieźle zajmuję...) - I śledczym opadają ręce! (Niech pan przestanie, błagam...) Przestał. Ni stąd, ni zowąd. Jego tyłek opada na skórzany fotel, wolno niby miech. - Otóż powiem panu coś tak od serca, panie Malaussene. Milczenie. Kawa. Znów milczenie. Po czym oświadczenie, najspokojniej w świecie: - Zaczyna mi pan poważnie nasrywać. (Słucham?) - Rzuca pan cień gigantycznej grubości na nasze śledztwa i tak je pan zaciemnia, że z powodu pańskich pieprzonych cnót koncertowo tracimy czas! Koniec żartów tam, za biurkiem. - Czy pan sobie przypadkiem wyobraża, że państwowa policja jest instytucją przeznaczoną wyłącznie do udowadniania pańskiej niewinności regularnie raz w roku? (Ja nic sobie nie wyobrażam, nie mam za grosz wyobraźni...) - Niech pan mnie uważnie posłucha. Słucham. Pod tą uprzejmą prośbą kryje się taka furia, że hej, więc słucham, jeszcze jak słucham. - Spróbuję znaleźć mordercę Saint-Hivera, panie Malaussene. Mam na karku z pół tuzina ministrów, prawicowych i lewicowych, którzy się tego kategorycznie domagają. Więc pan będzie się trzymał najdalej jak to tylko możliwe od tej sprawy. Wydam stosowne rozkazy. Ani pan, ani pańscy przyjaciele z Belleville nie będziecie przesłuchiwani przez moich ludzi. Gazety dadzą wam święty spokój. Pan zaś, skoro tylko odpowie na moje pytania, wygna precz ze swoich myśli wszelkie wspomnienie więzienia i więźniów. Jeśli tylko opuści pan Paryż i uda się w kierunku Champrond, jeśli, rozmyślnie lub bezmyślnie, rzuci pan najmniejszy cień na moje śledztwo, jeśli wzbudzi pan najdrobniejsze podejrzenie w głowie któregoś z moich podwładnych, to wsadzam pana do pudła prewencyjnie i trzymam tam do końca całej sprawy, zrozumiano? A może nawet do końca pańskich dni... (No i bądź tu człowieku niewinny...) - Niech pan sobie nie robi żadnych złudzeń, Malaussene. Jestem gliniarzem, strzegę ładu publicznego przed wszystkim, co może go zakłócić. A niewinność taka jak pańska... (Wiem, wiem...) Nagle uspokaja się, ale uśmiech mu nie wraca. Nalewa mi znowu kawy, nie pytając, czy mam jeszcze ochotę. - No dobrze. To niech mi pan teraz opowie o Saint-Hiverze. I, jako żywo, opowiadam. Mówię wszystko, co wiem, to znaczy bardzo niewiele: o spotkaniu Saint-Hivera z Klarą, o jego entuzjazmie dla własnej misji, o niechęci do pokazywania więzienia ciekawskim zdobyczy nowoczesności, o pobycie w Summerhill, na uniwersytecie Stanford w Palo Alto, o wykładach na temat behawioryzmu, konwencjonalizmu, o znajomości dzieł Makarenki, w gruncie rzeczy o wszystkim, co mówił... I ponieważ atmosfera trochę się rozluźnia, pytam go, czy ma choćby zielone pojęcie, co właściwie mogło się zdarzyć. Nie. To nie więźniowie, prawda? Nie wie. Kiedy żandarmi przybyli na miejsce, stali się widzami niewyobrażalnego spektaklu: więźniowie w wyjściowych garniturach stłoczeni na głównym dziedzińcu, gdzie Józef, stary szef strażników, zebrał ich, zanim poszedł po Saint-Hivera, który miał im dać ostatnie instrukcje przed ceremonią. Wszyscy byli wstrząśnięci. Wedle meldunku komendanta żandarmerii, prawie wszyscy płakali cicho, niektórzy łkali - faceci, których wsadzono do pudła na dożywocie za bestialskie zamordowanie jednej lub wielu osób! Oczywiście, mogli udawać... zbiorowe udawanie, czemu nie... No, nieważne, jak to tam było, w każdym razie wszystko popsuło dopiero przybycie inspektora Bertholeta, tego chama, który zaczął przesłuchania na podwórzu, pod gołym niebem, trzymając pensjonariuszy na baczność jak pospolitych buntowników. Bertholet o mało co nie przypłacił tego głową, a oskrzydlona żandarmeria musiała wezwać na pomoc kompanię ceeresów - stacjonujących w Etampes. Chłopaki z CRS, wierni swym obyczajom, weszli w kłębowisko bezceremonialnie, torując sobie drogę gazami łzawiącymi, granat spadł na fortepian, więźniowie schronili się w budynkach, ale pogoń ruszyła za nimi, ich dzieła zostały zniszczone, fotografie, sławiące życie artystyczne w więzieniu, zerwane ze ścian. To tak jakby zamordowano Saint-Hivera powtórnie... Tu Coudrier zadumał się: - Głupota, Malaussene, głupota... w gruncie rzeczy na naszym ziemskim padole istnieją tylko dwie plagi: cnota taka jak pańska i głupota gliniarza. No tak... a dalej, to już komisarz przybył na miejsce zbrodni, które przeistoczyło się w pole bitwy, zaprowadził spokój i wychodząc wpadł na znieruchomiały orszak weselny, który Bertholet właśnie próbował rozpędzić. - No dobrze, już nic więcej nie ma mi pan do powiedzenia o Saint-Hiverze? Nie, nie mam już nic więcej do powiedzenia, nic a nic. - Ostatnie pytanie. (Tak?) - Zdjęcie, które zrobiła pańska siostra Klara... (Ach...) - Jak pan sądzi, po co jej takie zdjęcie? Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Trzeba by powrócić do pierwszego spojrzenia Klary na świat. Ach, to jej uważne skupienie. Tak jakby Klara nie zgadzała się, by jej wskazywać rzeczy, tak jakby od początku pragnęła odkrywać je najpierw sama dla siebie. Moja Klara... chciała uchwycić i utrwalić najgorsze zło po to, żeby się z nim pogodzić. Od zawsze. - Chce pan powiedzieć, że uwiecznienie tych udręczonych zwłok pozwoliło jej znieść ból? - Dzięki pańskim służbom te „udręczone zwłoki”, jak pan się wyraził, od świtu wiszą na ulicach u wszystkich sprzedawców gazet. Przyjmuje cios. To prawda, inspektor Bertholet wśród licznych głupstw palnął i to, że wystawił ciało Saint-Hivera na obstrzał sępów ze środków masowego przekazu. - Klara wolała sama dotrzeć do samego jądra okropności, którą kioski będą ją bombardować co najmniej przez tydzień. Ma pan coś przeciwko temu, panie komisarzu? Po zrobieniu zdjęcia bardzo szybko wyszliśmy z więzienia. Klara powróciła na ziemię. Teraz słychać było stukot jej obcasów w korytarzach. Kapelan ledwie za nami nadążał. Na zewnątrz wszyscy stali przed samochodami. Rodzina przygarniała Klarę. Belleville otaczała Klarę. Klara wreszcie płakała. Płakała w ramionach Amara. Kapelan, uspokojony tymi wyrazami żalu, jeszcze raz popróbował szczęścia: - Miłosierdzie boże, moje dziecko... Klara odwróciła się do niego: - Miłosierdzie boże, mój ojcze? A on, choć już szykował się do palnięcia natchnionej mówki, zastygł w błogosławionym milczeniu. Po czym spojrzał na Verdun, przyczajoną w ramionach Thiana, i usłyszał własny szept: - A chrzest dziecka... Tu znowu przerwano mu uprzejmie. - Niech ksiądz już nawet o tym nie myśli. Niech ksiądz przyjrzy się temu dzieciątku. Stary Thian podetknął mu Verdun pod nos, tak jak prezentuje się broń w czasie musztry. Wzrok Verdun wytrysnął ogniem i wbił się w duchownego. Sługa boży instynktownie cofnął się o krok. - Widzi ksiądz - rzekła Klara - nasza mała Verdun uważa, że pański Bóg wcale nie jest... Przez sekundę szukała słów. Po czym, z uśmiechem, właśnie miłosierdzia, dokończyła: - Pański Bóg wcale nie jest rozsądny. - W każdym razie niech pan pamięta o tym, co powiedziałem, panie Malaussene: dostanę tych, którzy to zrobili, ale pod jednym warunkiem, jednym jedynym, mianowicie, że pan nie będzie się wtrącał. Coudrier otwiera drzwi. Wskazuje mi je. - Jeśli pan osobiście bądź pańska przyjaciółka Correncon bodaj kiwniecie palcem w tej sprawie, to z miejsca wylądujecie w pudle. Po czym, gdy przechodzę przed nim: - A co teraz pan zamierza? - Pocieszyć Klarę. 10 A jeśli oficyna wydawnicza rzeczywiście ma w sobie coś z gniazda? Nie jest to przytulne gniazdeczko, o, co to, to nie! tylko takie, w którym kłębią się dzioby i pazury, pewnie! i z którego można wypaść (a czy ktoś kiedyś spędził całe życie w gnieździe?), ale wszak to gniazdo, gniazdo pisaniny i kartek, niestrudzenie przechwytywanych w locie przez różne Zabo z długimi dziobami, wiekowe gniazdo splatanych zdań, gdzie bezustannie poćwierkuje wykluwająca się gromadka nienasyconych młodych nadziei, zawsze namawianych, by lepiej uwiły sobie mieszkanko gdzie indziej, ale na razie otwierających szeroko dzioby: czy mam talent, proszę pani, czy jestem geniuszem? - W każdym razie niezgorszy kawałek pióra, mój drogi Joinville, muszę to przyznać, niech pan posłucha moich rad, a pofrunie pan wyżej niż niektórzy.... Ach! no nareszcie pan jest, Malaussene! Królowa Zabo żegna młodego pisarza, zsyła go razem z rękopisem na sześć miesięcy pracy, mnie zaś wciąga do swego gabinetu - a może powinienem powiedzieć: w swoją sieć? - Siadaj, mój chłopcze... To był mały Joinville, czytał już pan coś jego? Co pan o nim myśli? - Gdybym znał się na zapachach, rozpoznałbym pewnie jego płyn po goleniu. - To młody pisarz typowo francuski; na razie jeszcze ma tylko pomysły, które bierze za emocje, ale nie tracę nadziei, że kiedyś nakłonię go do opowiedzenia porządnej historii. Mam szatańskie zakusy na pana, Malaussene. Juliusz Pies rozpłaszczył swe tłuste dupsko nie opodal mojego. Juliusz Pies, tak jak i ja, uważa królową Zabo za osobę nadzwyczajną. Juliusz Pies z wykręconą szyją, z wywieszonym językiem zdaje się zastanawiać, ile sekund ta kobieta zgodziła się stracić na swe narodziny. - Ale, ale, najpierw niech no mi pan powie, co, policja znowu pana nęka? - Nie, to raczej ja jej przeszkadzam. - No to proszę natychmiast przestać przeszkadzać, Malaussene, to ma kolosalne znaczenie dla pańskiej dalszej kariery. Żadnych flirtów z policją. Chcę mieć pana do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I ciągnie do interkomu: - Calignac? Malaussene się zjawił. Idziemy do sali konferencyjnej. Trosze wezwać Gauthiera i Lusę, jeśli jest. Półgest kończący rozmowę, ale: - Ach! Calignac? Niech pan przygotuje kawę. I do mnie: - Przecież rano zaprosiłam pana na kawkę, no nie? A w korytarzach: - Jeszcze jedno, Malaussene. Może przyjmie pan moją propozycję, a może wyśle mnie pan do wszystkich diabłów, może kolejny raz skoczymy sobie do oczu, ale w każdym z tych układów ani słowa nikomu, zgoda? Tajemnica firmy. Co miejsce, to obyczaj. Kawa w Wydawnictwie Talion to zwykła biurowa lura. Frank dwadzieścia w szparę aparatu, a w zamian parzący plastykowy kubek w dłoni, który po opróżnieniu nic nie waży... w sumie taki kubek jest jak pisarz, który też winien baczyć, by nie wyczerpał się za szybko - kosz na śmieci jest tuż-tuż. Lusa, Calignac i Gauthier czekają na nas. Młody Gauthier blednie na widok Juliusza Psa, który dopadł właśnie do niego i wkręcił mu się pyskiem między pośladki, zanim zdążyłem przywołać go do porządku. Węch Juliusza nigdy nie pudłuje. Ciekawe, jakiż to zapaszek może wydzielać ten zbłąkany absolwent uniwersytetu, który wdał się w handel książkami? Calignac, dyrektor działu sprzedaży, śmieje się na swój szczery sposób rugbisty i otwiera okno, by wypuścić na wolność Juliuszowe wonie. Sprawdziwszy tożsamość Gauthiera, Juliusz Pies przesuwa pieszczotliwie jęzorem po dłoni Lusy z Casamance. Tak zazwyczaj wyraża aprobatę mojego doboru przyjaciół. - No, to możemy usiąść. Tako rzecze królowa Zabo. Rada ministrów zawsze zaczyna się u niej rytualną formułką: „No, to możemy usiąść”. Nie: „Siadajcie”, nie: „Serwus, chłopaki, no jak, wszystko w porządku?”, nie, te same słowa, zawsze: „No, to możemy usiąść”. Co też czynimy po kilku dyskretnych skrobnięciach krzeseł. - Malaussene, jeśli powiem: „Babel”, to z czym się to panu natychmiast skojarzy? Debata otwarta. - Babel? Widzę wieżę, Wasza Wysokość, pierwszy drapacz chmur ludzkości, widzę niezliczone rzesze bożych paranoików, jak wparowują pełnym gazem z czterech stron horyzontu do twierdzy Dien Bien Phu, i, znużeni bezdomnym błądzeniem po świecie, wznoszą Empire State Building po to, by żyć tam pospołu. Uśmiecha się. Królowa uśmiecha się i mówi: - Nieźle, Malaussene. A jeśli powiem: „Babel” i dodam inicjały: J.L. Babel. Czyli J.L.B., to z czym się to panu skojarzy? - J.L.B.? Nasz firmowy J.L.B.? Nasza maszynka do bestsellerów? Nasza kura o złotych kałamarzach? Zaraz mi się kojarzy z moimi siostrami. - Słucham? - Z Klarą i z Teresą, tylko z dwiema. No i z trzecią też, z Luną, pielęgniarką. J.L.B. jest ukochanym autorem moich siostrzyczek. Jak Luna spotkała Laurenta, swego męża łapiducha, kilka lat temu, to pożyczyłem im swój pokój, a oni zaszyli się w wyrze i wyleźli z niego dopiero w rok i jeden dzień później. Rok miłości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Miłości i czytania. Co rano wnosiłem im na górę zapasy żarcia oraz książki, co wieczór Klara i Teresa znosiły na dół brudne talerze oraz przeczytane książki. Czasami bałamuciły tam dłużej. A ponieważ miały lekcje do odrobienia, wbiegałem po nie i zastawałem moje dwie małe leżące między dwojgiem moich dużych, a Luna serwowała na głos grube plastry J.L.B.: Ledwie piastunka Zofia zniknęła z małym Axelem-Julem, Tania i Siergiej dopadli do siebie jednym susem i spletli się w hucznych rozkoszach, by uczcić cudowne zrządzenie losu, który pozwolił im odnaleźć się po latach. Było dwanaście po osiemnastej. Jeszcze trzy minuty, a Siergiej będzie miał w garści większość akcji National Balistic Company. Oto cały J.L. Babel (J.L.B. dla swych czytelników), pisarz dopieszczany ze wszystkich stron, kochankowie maczają go w porannym kakao, a każda pani Bovary zasypia na nim co wieczór. I to jest największy sukces produkcyjny Wydawnictwa Talion; nasz chleb. - Każdy tytuł to czternaście milionów czytelników, Malaussene! - Którzy mają gdzieś pani opinię... - Co daje nam pięćdziesiąt sześć milionów czytelników; jeśli pomnożymy przez cztery, czyli współczynnik wypożyczonych książek - dodaje Calignac, który się nagle rozpromienił. - W dwudziestu siedmiu krajach i czternastu językach - uściśla Gauthier. - Nie mówiąc już o rynku radzieckim, który właśnie się otwiera, pieriestrojka zobowiązuje... - Zaczynam tłumaczyć go na chiński - podsumowuje mój kumpel Lusa i dodaje z niejaką rezygnacją: - Widzisz, wariatku, w życiu istnieje nie tylko literatura, yóu shangye, ale i handel. Sukces handlowy, owszem. Zawdzięczany w dużej mierze pomysłowi królowej Zabo: zachowania anonimowości autora. Nikt bowiem, nawet spośród osób zgromadzonych wokół tego stołu, poza Jej Wysokością, nie wie, kim jest prawdziwy J.L.B. Nazwa Wydawnictwa Talion nie figuruje, broń Boże, na okazałych błyszczących okładkach: trzy wielkie złote inicjały J.L.B. na górze i trzy małe złote inicjały j.l.b. na dole, z czego można wnosić, jasna sprawa, że to J.L.B. wydaje J.L.B., że jego geniusz niczego nikomu nie zawdzięcza... że to self-made man jak jego bohaterowie, król własnej produkcji, pan siebie samego oraz sieci dystrybucji, który wzniósł wieżę z kości słoniowej i który w swych prywatnych niebiosach spoziera z góry na Niebiosa. To lepsze niż nazwisko, to więcej niż imię, J.L.B. stał się inicjałami, trzema literkami czytelnymi w każdym języku. A szefowa nadyma swój potrójny żabot na patyczkowatym ciałku: - Moje dzieci, tajemnica rozdmuchuje nawet przygasający mit. Wszyscy ci panowie ze świata wielkiej finansjery, których J.L.B. obsmarowuje w swych powieściach, stawiają sobie to samo pytanie: kim on jest? któż zna ich tak dobrze, by móc ich tak celnie opisać? Ta podsycana ciekawość rozchodzi się falami i dociera aż do najniższych warstw najdrobniejszych kupców, co jest nie bez wpływu na wysokość naszych nakładów, możecie mi wierzyć! Która to wysokość wystrzela liczbą i trzepocze niby sztandar: - Prawie dwieście milionów egzemplarzy sprzedanych od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, Malaussene. Kawy? - Chętnie. - Gauthier, kawa dla Malaussene’a, ma pan monety? Mała kaskada monet w brzuch maszyny. Para, gul-gul, cukier puder. - Malaussene, puścimy prawdziwą bombę, żeby wylansować najnowszego J.L.B. - Prawdziwą bombę, Wasza Wysokość? - Ujawnimy jego tożsamość! Nigdy nie przeciwstawiać się szefowej w stanie natchnienia. - Doskonały pomysł. A kto to jest? Pauza. - Niech pan wypije swoją kawę, Malaussene, bo szok będzie mocny. Alboż to życie byłoby warte przeżycia bez dobrej reżyserii? A sztuka reżyserowania, panie i panowie, czyż nie ona właśnie, pośród miliardów innych drobiazgów, odróżnia człowieka od bydlęcia? Reżyser zakłada, że mam spaść z krzesła poznawszy tożsamość J.L.B.? Zgoda. Ułóżmy więc sobie twarz tak, by wyglądała na złaknioną, na wygłodzoną niecierpliwością. Nie należy jednak poparzyć sobie gardła, bez przesady. Sączyć kawę. Powolutku... Oni grzecznie czekają wokół stołu. Obserwują mnie, a ja widzę moją Klarę, moją biedaczkę, dwa czy trzy lata temu, jak czyta po kryjomu jakiś brukowiec J.L.B., akurat wtedy, gdy ja usiłowałem wtajemniczyć ją w Gogola, Klara podskakuje, chowa książkę, a ja jak niepyszny, zawstydzony, że ją przyłapałem, zawstydzony, że rugnąłem Laurenta i Lunę, że zgrywałem się na mądralę, na intelektualistę... A czytaj sobie, co chcesz, Klaruś, czytaj, co wpada ci w ręce, nie przejmuj się starszym bratem, nie on będzie wydzielał ci przyjemności, życie samo ci je wydzieli, będzie niby gęste sito dla twoich niewinnych zachcianek. No już. Kawa wypita. - To kto jest J.L.B.? Ostatni raz porozumiewają się wzrokiem: - Pan, Malaussene. 11 Docieram do domu. Klara jeszcze śpi. Jasmina ciągle śpiewa, a Julia gotuje. Szczegół zasługujący na szczególną uwagę: pierwszy raz widzę Julię przy garach. Dziennikarze jej pokroju rzadko zajmują się kuchnią. Są wyhodowani na wołowinie z puszki, a nie na wołowej pieczeni z cebulką. Julia przez całe życie wrzuca co bądź na ząb, w locie, byle tylko nie stracić świata z oczu. Gdyby w ubiegłym roku nie została okrutnie poszkodowana (zanarkotyzowanie nieomal na śmierć, potrójne złamanie nogi oraz obustronne zapalenie płuc), teraz niechybnie połykałaby akurat nędzny konserwowany groszek w tropikalnym buszu, usiłując dociec, kto kogo roluje, w jakich proporcjach, i dokąd to nas wszystkich zaprowadzi... Na wielkie szczęście zbóje, którzy ją tak urządzili, oddali mi Julię zajętą wyłącznie reperowaniem swego zdrowia i dostarczaniem mi najwznioślejszych radości. Tak więc Julia gotuje. Nachylona jest nad miedzianym rondlem, w którym wybucha małymi cukrzanymi kraterami rudy sok. Julia miesza, żeby to się nie przykleiło. Jeden ruch nadgarstka, wymach krągłego ramienia, ugięcie ręki oraz prężnego kręgosłupa wystarczy, by puściły się w taniec biodra. Przymusowy odpoczynek ostatnich miesięcy przydał jej słodkiej pulchności. Sukienka, która ją spowija, bardziej niż kiedykolwiek przekonująco obiecuje wielorakie pełnie. Julia naga, w brunatnych cętkach poparzeń, jest kobietą lampartem. Ubrana, jest moją Julią sprzed trzech lat, tą, którą sobie podarowałem bez sekundy namysłu, bo ciężar jej grzywy (jakby powiedział J.L.B.), złote cekiny jesieni w jej spojrzeniu, wdzięk złodziejskich paluszków*, [Daniel Pennac, Au bonheur des ogres (Wszystko dla potworów), Gallimard 1985. (Przyp. tłum.)] pomruk głosu, biodra i piersi szeptały mi, zbyt natrętnie, że jeśli istnieje na świecie kobieta mi przeznaczona, to tylko ta, żadna inna. Czysta fizyczność, a co? Kobieta, którą kocham, jest zwierzęciem doskonałym, kręgowcem bajecznie najwyższym, ssakiem bezwzględnie idealnym i niewątpliwie samicą. A ponieważ mam fart w miłości, wnętrze potwierdziło obietnice powierzchowności: Julia to piękna dusza. W jej sercu bije cały świat. Co tam świat, wszystkie szkraby, które go ożywiają. Julia kocha Klarę, Julia kocha Jeremiasza i Malca, Julia kocha Teresę, Julia kocha Lunę, Julia kocha Verdun - tak, nawet Verdun - i Julia kocha Juliusza. Julia kocha mnie, po prostu. A tu jeszcze na dodatek Julia umie gotować. Zbyteczny szczegół? Akurat. To potwierdzą wam wszystkie babskie pisma: szczęście to przepis kulinarny. - Tort malwowy. - Malwowy? - zdumiewa się Jeremiasz, który jest dzieckiem wielkiego miasta. - Przepis mojego ojca; nasz dom w Vercors był zarośnięty malwami. Dopóki zarządca, czyli mój ojciec, nie postanowił ich wyjeść. Juliuszowi Psu cieknie ślinka konesera, łakomstwo zamgliło okulary Malca, cały dom przemienił się w malwę przyrządzaną w cukrze własnym. - Ale tort przy żałobie Klary? Myślisz, że... (Malaussene i konwenanse...) Tak, to prawda, palnąłem to pytanie. Julia odpowiada nie odwracając się. - Czyżbyś niczego nie zauważył, Beniaminie? Posłuchaj tylko śpiewu Jasminy. W dziecinnym pokoju Jasmina nadal śpiewa, nadal trzyma śpiącą Klarę za rękę. Ale w tym śpiewie już nie ma żalu. Cień uśmiechu wygładza twarz Klary. - Zresztą Jasmina przyniosła nam kuskusa. Zjedliśmy kuskusa Jaśminy i tort Julii, a stary Thian nakarmił Verdun jej wieczorną porcją odżywek. Po urodzeniu Verdun stary Thian postradał jedną rękę. Wszystko, co wykonuje, musi robić ręką, która nie dźwiga Verdun. Stary Thian dopiero po sześćdziesiątce, kiedy to powierzyliśmy mu Verdun, dokonał odkrycia młodzieńca: być ojcem, to znaczy stać się jednorękim. Zjedliśmy kuskusa przy melodeklamacji Jasminy, która tym sposobem nie dopuszczała do nas ducha Saint-Hivera. Kęs spokoju. Pilne przeżuwanie. Ale coś dręczyło Jeremiasza. Można to było wyczytać na jego czole. A jak coś można wyczytać na Jeremiaszowym czole, to zawsze trzeba obawiać się najgorszego. - Coś się dzieje, Jeremi? Zapytałem na wszelki wypadek, wiedząc, że odpowie: „Nie, nic”. - Nie, nic. No i proszę. Jeszcze kilka ruchów widelca i Teresa spróbowała szczęścia: - Remek, a może byś nam jednak powiedział, co cię dręczy? Co? Tym głosem sztywnym i niezdarnym, który od pierwszych słów życia przedstawiał Teresę jako zawziętą, łatwo wpadającą w gniew, Teresę wrażliwą i drażliwą niby odarty z izolacji elektryczny przewód. - A czy ja pytam o twój horoskop, co? Teresa i Jeremiasz stanowią wzór miłości siostrzano-braterskiej. Nie cierpią się, cierpiąc jednocześnie - i to tak często jak tylko możliwe - jedno za drugie. W dniu, w którym Jeremiasz przypiekł się jak kurczak podczas pożaru własnej produkcji w swojej budzie, Teresa jedyny raz dostała ataku zawodowych wyrzutów sumienia: „Jakże mogłam tego nie przewidzieć, Beniaminie?” Rwała sobie włosy z głowy, dosłownie, garściami, jak w rosyjskiej powieści. Omiatała przestrzeń wielkimi młynkami swych chudych rąk: „I na cóż to wszystko się zdało?” Wskazywała swoje książki, karty tarokowe, amulety i inne magiczne błyskotki. Zwątpienie, nie da się ukryć. Pierwszy i jedyny raz w jej życiu. A pewnego dnia, wychodzimy z kina (poszliśmy na Monsun: historia pewnego gościa, który na początku filmu pije dużo whisky, a na końcu dużo wody), i oto nagle Jeremiasz oświadcza mi: ,,Ja tam, jakbym był facetem, to znaczy, jakbym nie był bratem, to wybrałbym sobie Teresę”. Mój wzrok musiał zapytać: „Dlaczego?”, bo Jeremiasz od razu dodał: „To babka super extra pierwsza klasa!” I dalej, po drodze: „Słuchaj, Beniamin, myślisz, że faceci są za głupi i dlatego nie zdają sobie sprawy, że Teresa jest super extra pierwsza klasa?” A teraz Jeremiasz ma zmartwienie. Aż tu w samym środku tortu malwowego Malec spokojnie zdejmuje okulary i mówi wycierając je: - A ja wiem. Zapytałem: - Co ty wiesz, Malutki? - Wiem, co jest Remkowi. - Ty to się lepiej zamknij, dobrze! Próżne pogróżki. Malca nic nie przestraszy, chyba że jego własne sny. - On zastanawia się, czy Thian opowie nam wieczorem Wróżkę karabin. Wszystkie głowy podniosły się i zwróciły w stronę Thiana. Nigdy nie lekceważyć fikcji. Zwłaszcza wtedy, gdy jest brutalnie przyprawiona rzeczywistością, tak jak Wróżka karabin starego Thiana. To środek dopingowy, od którego najgorsze świństwa życia nie mogą nas odzwyczaić. Jeremiasz na myśl, że śmierć Saint- Hivera mogłaby pozbawić go wieczornej porcji mitu, popadł w stan narkotycznego głodu, bliski omdlenia. Stary Thian puścił do mnie oko, podwójne, bo wzmocnione spojrzeniem Verdun, która łypie bazyliszkowymi ślepkami zawsze w tym samym kierunku co on, a ja powiedziałem „tak”, niepostrzeżenie, głową. - Tak - odparł Thian - ale dziś będzie ostatnia część. - Och, nie! Już? Ulga i rozpacz przeleciały zygzakiem po czole Jeremiasza. - I będzie bardzo krótka - ciągnął bezlitosny Thian. - Potrwa niecały wieczór. - A potem? Co będziesz nam opowiadał potem? Nie tylko Jeremiasz jest zaniepokojony, pytanie pojawiło się we wszystkich oczach. I właśnie wtedy, w tamtym milczeniu przy rodzinnym stole powziąłem decyzję. Chyba pomyślałem sobie, że jeśli nie znajdę na gwałt jakiegoś wyjścia, jeśli Thian nie przejmie pałeczki po Thianie, nastąpi inwazja najgorszego, tego, przeciwko czemu ja, odpowiedzialny wychowawca (a tak!), zawsze walczyłem: paraliż grupowy, bezkrwista hipnoza, dożywocie przy telewizorze. Ujrzawszy więc struchlałą twarz Jeremiasza, oczy Malca, gotowe wyskoczyć z orbit, niemy lęk Teresy, wyobraziwszy sobie też przebudzenie Klary, nagle powziąłem jedyną możliwą decyzję. Powiedziałem: - Po Wróżce Thian będzie miał siedem opasłych powieści do przeczytania, z sześć, siedem tysięcy stron co najmniej. - Sześć, siedem tysięcy stron! Entuzjazm Malca. Niedowierzanie Jeremiasza. - Tak fajnych jak Wróżka? - W ogóle nie ma porównania. O niebo lepszych. Jeremiasz przyjrzał mi się bacznie, jednym z tych jego długich spojrzeń, które usiłują zrozumieć, jak sztukmistrz zabiera się do przemieniania wiolonczeli w fortepian. - Ach, tak? A któż jest autorem tego cuda? Odpowiedziałem: - Ja. 12 - Ja? - Pan, Malaussene, jeśli się pan zgodzi. - Jeśli na co się zgodzę? Popatrzyła na Gauthiera. Powiedziała: - Gauthier... Mały Gauthier otworzył swoją wysłużoną teczkę niedoszłego docenta, rozłożył papiery i w chwili gdy zabierał się do przeglądania ich, nagle wypalił sucho: - Krótko mówiąc, Malaussene, sytuacja J.L.B. jest pomyślna, jednakowoż notujemy pewien spadek sprzedaży za granicą. - A we Francji osiągamy najwyżej trzysta, czterysta tysięcy nakładu. Calignac, ten to nie ma starej teczki ani kalkulatorka, ale za to wielką głowę z rozbuchaną pamięcią, która ledwie się w niej mieści. - Można by jechać na tym jeszcze parę lat, Malaussene, ale to nie w stylu firmy. - Tym bardziej że - to Gauthier próbuje odzyskać utraconą pozycję w grze - perspektywa zjednoczonej Europy otwiera przed nami kolosalny rynek. Królowa miłosiernie orzeka: - Chodzi o wielką bombę przy lansowaniu jego nowej powieści. Przewidujemy nadzwyczajną kampanię reklamową, Malaussene. A ja oczywiście powracam do mojego pierwszego pytania: - Bardzo przepraszam, ale kto to jest J.L.B.? Produkt zbiorowego pióra? Wtedy królowa Zabo użyła ulubionej broni. Skłoniła swój chudy biust w stronę Lusy i rozkazała: - Lusa, wytłumacz mu. Lusa jest jedynym pracownikiem, któremu mówi po imieniu. Nie z powodu jego murzyńskości, ale z bardzo dawnej przyjaźni, od wspólnego dzieciństwa. Obaj ojcowie, jeden czarny, drugi biały, byli śmieciarzami. „Nauczyliśmy się czytać na tych samych śmietnikach.” - Dobrze. Siedź spokojnie, wariatku, i słuchaj uważnie. I Lusa z Casamance tłumaczy mi, że J.L.B. jest osobnikiem, któremu jeszcze nie zależy na sławie. „Żałosna mania nazwiska” - jak mawiał ktoś inny - nie owładnęła nim jeszcze, rozumiesz? Lusa sam nie wie, kto to jest. Przy tym stole tylko królowa Zabo zna go osobiście. Pisarz anonimowy to tak jak nawrócony alkoholik. Porównanie dość mi się podoba. Korytarze Wydawnictwa Talion zawalone są pierwszymi osobami liczby pojedynczej, które piszą tylko po to, by odmieniano je w trzeciej osobie i to publicznie. Pióra im więdną, a kałamarze wysychają w czasie, który tracą na latanie po krytykach i charakteryzatorkach. To literaci pasowani na literatów pierwszym błyskiem lampy w aparacie fotograficznym; nabierają tików od tego ciągłego pozowania z półprofilu do zdjęć dla potomności. Ci nie piszą po to, żeby pisać, tylko żeby mieć dorobek i żeby o tym mówiono. Zaiste więc anonimowa twórczość J.L.B., niezależnie od jej jakości, wydaje mi się zjawiskiem godnym szacunku. Tylko że tak się składa, iż dzisiejszy świat jest światem obrazków i wszystkie badania rynku mówią wyraźnie, że czytelnicy J.L.B. chcą twarzy J.L.B. Chcą jej na skrzydełkach okładek, chcą jej na plakatach rozwieszonych w ich miasteczku, na stronicach tygodników i na ekranie telewizorów, chcą mieć ją w sobie, przytroczoną do serca. Chcą twarzy J.L.B., głosu J.L.B., autografów J.L.B., chcą zafundować sobie piętnaście godzin czekania w kolejce na dedykację J.L.B., chcą, żeby jakieś słówko wpadło im do ucha, żeby jeden uśmiech podtrzymał ich na duchu w ich czytelnikowskiej miłości. To ludzie maluczcy i niezliczeni, Klara, Luna, Teresa i kilka milionów innych, to nie czytelnicy godni i wytrawni, którzy lubią mówić: „Właśnie przeczytałem tego i tego...”, lecz prostaczkowie, którzy oddaliby ostatnią koszulę, by móc powiedzieć: „Widziałem go”. A jeśli nie będą widzieli J.L.B., jeśli nie będą słyszeli, jak gada, jeśli J.L.B. nie zasunie im swej własnej telewizyjnej opinii na temat biegu świata oraz człowieczego losu, wtedy to, jasna sprawa, będą go kupowali coraz mniej i J.L.B. powoli - za to, że nie chciał stać się obrazem - przestanie być dobrym interesem, naszym dobrym interesem. Wydaje mi się, tak, wydaje mi się, że zaczynam rozumieć. Jednakowoż - o, ślamazarna i metodyczna pojętności! - pytam: - No i co z tego? - No i to - ciągnie królowa Zabo - że jest jeden szkopuł, Malaussene. J.L.B. naprawdę nie chce o tym nawet słyszeć, po prostu nie ma mowy, żeby się pokazał. Ach!... - Ale nie jest źle ustosunkowany do pomysłu, by ktoś go reprezentował. - Reprezentował? - Odegrał jego rolę, jeśli woli pan nazywać rzeczy po imieniu. Milczenie. Okrągły stół kurczy się niespodzianie. Dobra, jedziemy dalej: - Ja? - Co pan na to? - I zgodziłeś się? Julia stawia mi pytanie, wyskakując niczym sprężyna z kłębowiska betów w naszym legowisku. - Powiedziałem, że się zastanowię. - I zgodzisz się? Jej palce uciekły z moich włosów i nie poznaję tonu jej głosu. - Zastanowię się. - Zgodzisz się odstawiać błazna dla tego handlarza gównem? Tu to już naprawdę jakbym oberwał po gębie. - Co cię naszło, Julio? Wyprostowała się. Patrzy na mnie z góry, bardzo z góry. Ostatni promień naszego potu błyszczy między jej piersiami. - Jak to, co mnie naszło? Zdajesz sobie sprawę, co mi oznajmiasz? - Jeszcze ci nic nie oznajmiłem. - Słuchaj... I pomyśleć, że przed chwilą daliśmy sobie tyle ciepła, a ona teraz chlusta mi w twarz kubłem zimnej wody. Nie lubię tego. To tak jakby po powrocie do domu zastać złodzieja. Człowiek czuje się wtedy osaczony. Staje się legalnie agresywny w obronie własnej... coś okropnego. - Czego mam słuchać? Mój głos też się zmienił. To już nie mój głos. - Jeszcze ci się nie sprzykrzyło odstawianie idioty? Nie chciałbyś być sobą, choć raz w życiu? To właśnie jedna z obiekcji, jakie przedstawiłem królowej Zabo. Ale ona wyjechała ze swoim zabicznym śmiechem: „Pan sobą, Malaussene, pan sobą! Tożsamość, a cóż to za nowy snobizm? Co pan myśli, że niby my, tu przy tym stole jesteśmy «sobą»? Być «sobą», mój panie, to znaczy być dobrym koniem, w dobrym momencie, na dobrym polu szachownicy! Albo królową, albo gońcem, albo ostatnim pionkiem!” Ale słyszę siebie odpowiadającego Julii z tą jadowitą nutką, która absolutnie nie współgra z moim głosem: - Ach, tak? To ja nie jestem sobą? - Nigdy! Ani przez chwilę! Nigdy nie byłeś! Nie jesteś ojcem twoich dzieci, nie jesteś odpowiedzialny za ciosy, jakie obrywasz po pysku, i jeszcze zagrasz rolę parszywego pisarza, którym nie jesteś! Wyzyskuje ciebie matka, kolejni szefowie, a teraz na dodatek ten skurwiel... A ja na to: - Za to piękna dziennikarka z lwią grzywą i piersiami jałówki jest sobą, tak? Tak, tak powiedziałem... Nie mogę tego wymazać, no powiedziałem. Ale Julię, jak ją znam, poderwało nie na lwią grzywę ani piersi jałówki, tylko na dźwięk słowa dziennikarka. - Dziennikarka jest rzeczywista, przynajmniej ona, jak Boga kocham, jest więcej niż rzeczywista, jest w służbie rzeczywistości! Nie włazi w skórę J.L.B., tego publicznego otumaniacza, tej wytwórni żałosnych stereotypów, który spekuluje na „tępocie maluczkich”! A mnie, Beniamina Malaussene’a, ponosi, i to na sam szczyt drabiny furii, nie mój rozdrażniony wewnętrzny kameleon, tylko aroganckie przywołanie „tępoty maluczkich”. - A na czymże to spekuluje rzeczywista dziennikarka? Wychodziłaś dzisiaj na ulicę, Julio? Widziałaś rozdziawioną gębę Saint-Hivera, przyczepioną na kioskach, połamane zęby, wyłupione oko, widziałaś to czy nie? (Dziennikarstwo, nasz jedyny przedmiot kłótni... ale za to solidny, materiał wybuchowy najwyższej jakości.) - To zupełnie co innego! Ja nigdy nie robiłam kroniki wypadków! - Robiłaś gorsze rzeczy! - Co ty wygadujesz? Teraz to już tak pobladła ze złości, a ja tak zbielałem z wściekłości, że nasze prześcieradła wyglądają przy nas na zdrowo rumiane. - Nie kronikę wypadków, skądże znowu, Julio, twoja specjalność to rozbabrać pieczołowicie wybrany wypadek: jakaś tragedia na końcu świata, jakiś pogrom partyzantów, nieszczęśnik udzielający wywiadu w celi w przeddzień egzekucji, czyli kronika wypadków plus egzotyka, plus czyste sumienie: cel-pal boat people, płacząca kamera pieści małą utopioną Meksykankę, a my serwujemy informację, że nie czujemy się w obowiązku ukrywać przed szanownym państwem nieskazitelnego gówna, pięknej strugi krwi, czystej niby stopione złoto... Ubrała się. Odeszła. W drzwiach powiedziała tylko: - A dzisiejszy tort był nie z malwą, tylko z rabarbarem. Malwa jest taka jak ty, Malaussene, natarczywa i niestrawna. No i proszę. Trzy lata szczęścia spalone w jednym błyskawicznym pożarze. I nawet nie mogłem jej wyłożyć przyczyn, dla których skłonny byłem może przyjąć propozycję królowej Zabo. Może tak, a może nie. Nawet na pewno nie. W każdym razie nie za tę cenę. Człowiek musi wiedzieć nie tylko, co robota mu daje, ale i ile go kosztuje. A odejście Julii to zbyt wysoka stawka. Co mnie napadło, że wygarnąłem jej to wszystko? Tak jakbym zapomniał, iż dziennikarskie oko Julii obserwujące świat to jedyna gwarancja, że nie wywrócą go nam do góry nogami... Dobrze, Julio, no dobrze, pójdę jutro do Talionu i powiem królowej Zabo, żeby sama sobie zagrała J.L.B. A zresztą może J.L.B. to ona? To pozwalałoby zrozumieć, dlaczego tylko ona go zna i dlaczego wielki pisarz wyrzeka się obiektywów kamer: z taką głową jak rondel na korpusie-pogrzebaczu wypłoszyłaby ślepego czytelnika, że zmykałby gdzie pieprz rośnie. Zgoda, nie biorę tej roboty, znajdę sobie coś innego. Decyzja stanowcza. Nieodwołalna. To mnie uspokoiło. Przeszło mi jak ręką odjął. Wstałem. Poprawiłem bety. Walnąłem się z powrotem spać. Popatrzałem na sufit. Ktoś zastukał do drzwi. Trzy nieśmiałe uderzenia. Julia. Trzy małe puk-puk pojednania. Wyskoczyłem. Otworzyłem. To Klara. Podnosi oczy. Uśmiecha się. Wchodzi. Mówi: - Julii nie ma? Kłamię. - Wyszła na jakieś spotkanie. Klara pochwala. - No tak, już za długo siedziała bezczynnie. A ja: - Owszem, ale to i tak cud, że wytrzymała bez pracy przez połowę rekonwalescencji. Jeden z tych dialogów, w których każdy mówi o czym innym. - Za dwa tygodnie wróci z nowym artykułem - mówi Klara. - Albo za trzy miesiące. Milczenie. Milczenie. - Siadaj, Klaruś. Siadaj. Bierze mnie za ręce, siada na skraju łóżka. - Muszę ci coś powiedzieć, Beniaminie. I oczywiście milknie. Pytam: - Jasmina poszła do domu? - Nie, jest na dole, słucha opowieści Thiana. Chce spać ze mną przez całą noc. Po czym: - Beniamin? - Tak, moja duża dziewczynko? - Jestem w ciąży. I jakbym potrzebował wyjaśnienia: - Spodziewam się dziecka. 13 - Zgadzam się, Wasza Wysokość. - To wspaniale, mój chłopcze! Z pańskimi zdolnościami aktorskimi, z pańskim zmysłem improwizacji, z talentem bajarza i miłością do czytelników, zrobi pan furorę, stanie się pan niezastąpionym mitem. - Zgadzam się pod wieloma warunkami. - Słucham pana. - Przede wszystkim warunki finansowe. Chcę mieć jeden procent od każdego sprzedanego egzemplarza, i to będzie obowiązywać również wstecznie od każdego poprzedniego tytułu, którego ojcostwo mam przejąć. Chcę mieć pięć procent od praw autorskich na przekłady, czek za każdy wywiad, narzucam jako jedynego fotografa moją siostrę Klarę i chcę oczywiście zachować pensję w firmie. - Cyfry i tym podobne, Malaussene, to sprawy Calignaca, ja nie jestem w tym kompetentna. - Pani jest kompetentna do wydawania rozkazów. - Czy jeszcze jakieś warunki? - Jeszcze jeden. Chcę poznać prawdziwego J.L.B. Nie ma mowy, żebym zasuwał, nie wiedząc za kogo. - To się samo przez się rozumie. Ma pan spotkanie z J.L.B. punktualnie o szesnastej trzydzieści. - Dziś? - Tak, już się umówiłam. Znam pana jak zły szeląg i w ogóle nie brałam pod uwagę możliwości odmowy. Klara jest zamieszkana? Jakiś mały ktoś jest w Klarze? Czyżby Saint-Hiver, wyrzucony drzwiami, powrócił oknem? Jeszcze jeden owoc namiętności? Jeszcze jeden brzdąc Malaussene pozbawiony tatusia od razu na dzień dobry? I to coś się urodzi? Życie powstałe z ciosów i ran? To coś się wynurzy? To coś wyjdzie pewnego dnia na ulice? Przejdzie się przed kioskami z gazetami? Nafaszeruje się czterobarwną drukowaną operą życia? Zakochany optymizm jeszcze raz zażartował sobie z nicości? To coś wpadnie z niczego w najgorsze? Nagusieńki owoc ciśnięty w paszczęki świata? W imię miłości! Piękna mi miłość! I przez resztę czasu to coś będzie usiłowało zrozumieć? Zbuduje siebie? Szkielet ze złudzeń na fundamentach z wątpliwości, ściany z metafizyki, rozpadające się meble z przekonań, latający dywan z uczuć? To coś zapuści korzenie na swej bezludnej wyspie i będzie wysyłało patetyczne sygnały przepływającym statkom? Tak... I samo wyruszy na pełne morze, i będzie tylko mijało inne wyspy. To coś będzie jadło, piło, paliło, myślało, będzie kochało, a potem postanowi lepiej jeść, mniej pić, nie palić, unikać myśli, oddalić uczucia. Stanie się realistą. Będzie dawało rady własnym dzieciom. I zamiast nich będzie mimo wszystko trochę w te rady wierzyło. A potem już nie będzie wierzyło. Będzie tylko słuchało własnych przewodów trawiennych i oddechowych, będzie pilnowało własnych sworzni, coraz częściej wymieniało olej... nie licząc już zbytnio na... Ale jedno jest pewne: to, co zależy ode mnie. Jeśli prawdą jest, że Klara ma lokatora, jeśli prawdą jest, że moja mała Klara coś urodzi, to przysięgam: to, co się urodzi, urodzi się bogate! Nie bogate w nadzieje, broń, Boże, nie bogate w uczucia, niekoniecznie zasobne w komórki nerwowe - te rzeczy zależą od niebios - ale bogate w pieniądze, jak Boga kocham, w forsę, w szmal, w groszaki, w moniaki, w walutę, w kawałki, w papiery, we flotę, w zielone, w złote! Ja zapewnię smykowi posag, przy którym oszczędności Rothschilda będą mogły uchodzić za stypendium studenta. Och, wiem, to nie da mu szczęścia, ale przynajmniej uchroni go od myślenia, że innym pieniądze dają szczęście, no i uwolni go od pracy i od wiary, że praca jest cnotą! Będzie mógł zbijać bąki przez cale życie, ten dzidziuś mojej Klary, a dzięki kosmopolitycznej potędze J.L.B. będzie mógł zbijać bąki w dolarach, w markach, w rublach, w plastrach, w jenach, w lirach, we florenach, we frankach, a nawet w ecu! Tak, będzie mógł zbijać bąki jak panisko, po europejsku, jeśli tak mu się spodoba! Co zrobi ze swą złotą żyłą, to mnie w ogóle nie obchodzi. Czy ją w coś zainwestuje, czy rozda, czy roztrwoni, czy będzie działał na rzecz ofiar tego świata, czy wykuje sobie pomnik z platyny, jest mi to obojętne! A jeśli wyśle mnie do przytułku, kiedy powypadają mi już zęby, odejdę szczęśliwy, wiedząc wreszcie - ba, uzyskawszy na to wręcz dowód - że życie ma jakiś sens! Ale na razie, gdy jedziemy, królowa Zabo i ja, ku tajemniczej posiadłości tajemniczego J.L.B., widzę moimi olśnionymi oczami tylko jedno: niemowlę, nagie i różowe, podskakujące na ogromnym materacu z banknotów, które życzliwy wiatr podmiata pod maleńką pupkę niewiniątka. - Zatrzymajmy się tu! - Gdzie tu? - warczy kierowca taksówki. - Tu, przed bankiem Credit Lyonnais, no przecież mówię, że tu! - A cóż pan będzie robił w banku, Malaussene? - Otworzę konto na nazwisko mojej siostry, z tym nie mogę zwlekać. - Przez pana się spóźnimy. - Niech mi Wasza Wysokość da święty spokój. J.L.B. ma chatę w szesnastce. Na ulicy de la Pompe. A ta jego chata więcej ma w sobie z pałacu Heroda (nie wiem, czemu mi się narzuciło to biblijne porównanie) niż z betlejemskiego żłóbka. To jedna z tych pałacowych rezydencji nazywanych wspaniałymi, ponieważ są prywatne i mają już swoje latka. Fagas, który otwiera nam drzwi, podobny jest kubek w kubek do fagasa, którego spodziewalibyśmy się ujrzeć za takimi wrotami. Wprowadza nas zapewniając, że Pan oczekuje nas, co Panu bynajmniej nie przeszkadza, by nam kazał czekać na siebie w wyłożonej boazerią bibliotece, gdzie alfabetyczny przypadek podejrzanie zbliżył Saint- Simona, Sołżenicyna, Swetoniusza i Lao Sze. Kiedy życie przestaje zaskakiwać, upodabnia się właśnie do czegoś takiego. To może odebrać ochotę do dalszego opisywania pomieszczenia. - Droga przyjaciółko, dzień dobry! Tak oto Pan anonsuje siebie, rozradowanym głosem. Królowa Zabo i ja spoglądamy ku drzwiom, które otwarły się na oścież przed malutkim poczciwcem koło sześćdziesiątki, szczuplutkim i żwawym, który przemierza bibliotekę po przekątnej, niosąc przed sobą uroczy uśmiech. - Dobry wieczór, drogi ministrze! Ani cienia afektacji w tonie królowej Zabo, tylko serdeczność w dobrym guście, dystyngowana poufałość, którą w pewnych kręgach daje się do zrozumienia, iż zwracanie się do kogoś używając jego tytułu, jego odznaczeń, tudzież rangi, świadczy o bliskiej z nim zażyłości. Że niby jest się na tym samym poziomie. Tych dwoje musiało więc grać w brydża częściej, niżby należało, i opowiadać sobie przy tym pyszne kawały. - Pan Malaussene, jak przypuszczam? Trafnie przypuszcza, zuch. A ja myślę sobie, że już gdzieś widziałem jego gębę. But where? Przecież bywanie u ministrów nie należy do moich obyczajów. - Niech pan się nie wysila, młody człowieku, jestem Chabotte, minister Chabotte, pożeracz niewiniątek z czasów pańskiej burzliwej pierwszej młodości, autor patentu na dwuosobowy motor dla żandarmów. Pamięta pan, ten z tyłu był uzbrojony w długą pałę, co mu pomagała zaganiać dziateczki do łóżek. I potrząsa moją dłonią, z góry na dół, a ja tymczasem myślę sobie: „Chabotte, na litość boską, ani chybi Julia skoczyłaby pod sufit, gdyby mnie teraz widziała.” Przelotne wspomnienie mojej ukochanej sposępnia mi wzrok, a Chabotte udaje, że to go zaniepokoiło. - Niech się pan nie martwi, młody człowieku, tamte czasy już minęły, a ja jestem bezwzględnie gotów przyznać, że ten motor to nie najlepsza rzecz, jaką wymyśliłem. Mam jedną pasję: pisanie. A pan zgodzi się ze mną, że człowiek, który snuje powieści, nie może być tak do gruntu zły. (A cóż to za okaz?) - Może przejdziemy do mojego gabinetu, dobrze? Dobrze. I znowu przemierzamy bibliotekę po przekątnej, Chabotte podskakuje przed nami niby smarkacz grający w serso. Jest pyszny. Można by przysiąc, że to łyżeczka, która wyleciała z filiżanki z kawą. - Państwo pozwolą, to tu, wejdźcie, proszę uprzejmie, siadajcie. Herbaty? Kawy? Whisky? Coś innego? Dla pani oczywiście pani sakramentalna woda Vichy, wiem, wiem, a jakże, droga przyjaciółko, a jakże pani może pić takie świństwo? Czyżby królowa Zabo znalazła szybszego w gadaniu od siebie? W każdym razie to jej nie wzrusza, siada na tym, co najtwardsze, na krzesełku w stylu Ludwika XIII, czyli czymś, co najbardziej klasztorne, a ja tymczasem zostaję wchłonięty przez angielski skórzany fotel z wielkimi uszami. - Jest bardzo dobry. Fizjonomia nieokreślona, łatwa do przemodelowania, to dokładnie to, czego mi było trzeba. On o mnie mówi? O mnie? - Pan raczy wybaczyć, panie Malaussene, mówię o panu tak, jakby pana tu nie było, to stare dziwactwo polityka. W polityce bowiem gros czasu trawimy na mówienie o nieobecnych i zdarza, się, że ich obecność niewiele zmienia. - Kawy. - Słucham? - W pańskiej poprzedniej kwestii podał pan całą listę, więc odpowiadam, że wybieram kawę. - Ach, kawa! Oczywiście, mała kawa. Wdzięczny skłon popiersia do interkomu: „Oliwierze! Niech Oliwier będzie tak uprzejmy i przyniesie nam dużą szklankę Vichy i filiżankę kawy”. Po czym z błyskiem w oku: - No to, panie Malaussene, niech się pan uczciwie przyzna, jakże pan sobie wyobrażał naszego tajemniczego J.L.B.? - Tak. Mój zakrzywiony kciuk wskazuje królową Zabo, siedzącą jak u Pana Boga za piecem na twardym krześle, ale która nie uroni ani jednego słowa. Ładniutki ministerialny śmieszek: - Nie wiem, czy to najlepszy komplement, jakim może pan obdarzyć pańską chlebodawczynię, ale mnie osobiście to bardzo pochlebia. Na to uroczyste wejście Oliwiera. To nie ten sam fagas, co przy drzwiach, to inny, ale mógłby być tym samym. Vichy. Kawa. - No, ale teraz już serio, jakże to panu jawił się J.L.B.? Do czego pana zdaniem powinien być podobny? Ach, o to chodzi! Już praca wre... Zastanawiam się dwie sekundki (o, rany, jaka ta kawa dobra!) i mówię: - Do Concorde. Chabotte’a zamurowało. Wybałuszył gały z osłupienia, odwraca się jednym ruchem ku królowej Zabo, wykrzykuje: - Wyborny! Ten chłopak jest wy-bor-ny! Po czym do mnie: - Trafił pan w dziesiątkę, panie Malaussene. Doskonale pan pojął moje intencje. Concorde, otóż to. Latający neseser! J.L.B. winien być podobny do samolotu Concorde! Dobrze, stary! niech pan się spodziewa, że będzie pan przebrany za Concorde! Czytał mnie pan? - Słucham? - Czy czytał pan powieści J.L.B.? Moje książki... (No, jakby to powiedzieć...) - Nie, prawda? Gardzi się nawet nimi, co? No troszkę? Ale to właśnie pański mocny punkt, a żeby pan wiedział. Chcę, żeby był pan świeżutki, jak nowy. A teraz niechże mi pan pozwoli wyłożyć sobie moją teorię. Wygodnie panu? Wszystko w porządku? Może jeszcze kawy? Nie? Papieroska? Nie pali pan... To dobrze. Teraz niech pan nadstawi pilnie uszu, a wszelkie pytania zachowa na koniec. Tytuł wykładu: J.L.B. CZYLI REALIZM WOLNORYNKOWY* [Daniel Pennac pastwi się tu nad J.L. Sulitzerem - autorem najpopularniejszych francuskich bestsellerów, które zawitały również na polski rynek. (Przyp. tłum.)] J.L.B. jest pisarzem nowego gatunku, panie Malaussene. Ma on w sobie więcej z człowieka biznesu niż z człowieka pióra. Otóż jego biznes to właśnie pióro. Być może nie mogę twierdzić, że stworzyłem nowy gatunek literacki, ale za to z całą pewnością stworzyłem nowy nurt. Nurt absolutnie oryginalny. Począwszy od moich pierwszych powieści: Ostatniego pocałunku na Wall Street, Złotej Żyły, Dolara czy Dziecka, co umiało liczyć, ryłem fundamenty nowej szkoły literackiej, którą nazwiemy, jeśli pan woli, realizmem kapitalistycznym. Niech się pan uśmiecha pod nosem, panie Malaussene, ale to właśnie realizm kapitalistyczny lub realizm wolnorynkowy, jeśli używać modnych nazw, jest w istocie idealnie symetrycznym odbiciem świętej pamięci realizmu socjalistycznego. Nasi bracia ze Wschodu opowiadali w swych powieściach dzieje bohaterskiej kołchoźniczki zakochanej w zasłużonym traktorzyście, opowiadali o wzajemnej namiętności poświęconej na ołtarzu wymogów planu pięcioletniego, ja zaś opowiadam epopeję zbijania fortun indywidualnych, które będą zbijane wbrew wszystkiemu, których nie skruszą ani fortuny innych, ani państwo, ani nawet miłość. Bo u mnie wygrywa człowiek, zawsze człowiek przedsiębiorczy! Nasz świat to świat sklepikarzy, panie Malaussene, a ja postanowiłem dać coś do czytania wszystkim sklepikarzom świata! Bo arystokraci, robotnicy, chłopi mieli już swoich bohaterów na przestrzeni literackich epok, kupcy zaś nigdy! Balzak, powie pan? Co tam Balzak, toż to parodia bohatera w temacie handlu, toż to wszystko skażone wirusem analitycznym, i pomyśleć, że już wtedy! Ja tam nie analizuję, panie Malaussene, ja księguję! Czytelnik, w którego celuję, to nie ten, co umie czytać, ale ten, co umie liczyć. Otóż wszyscy sklepikarze świata umieją liczyć, a żaden pisarz nigdy nie uczynił z tego waloru powieściowego. A ja tak! A ja jestem pierwszy! I jaki mam wynik: dwieście dwadzieścia pięć milionów egzemplarzy sprzedanych w całym świecie ,,na dzień dzisiejszy”, jakby powiedzieli moi podwładni. Ja wyniosłem księgowość do poziomu epiki, panie Malaussene. W moich powieściach są wyliczanki cyfr, kaskady cen według kursów giełdowych, piękne jak szarże kawalerii. To poetyka, na którą handlowcy wszelkiego autoramentu są wrażliwi. Sukces J.L.B. bierze się z tego, że wreszcie dałem mityczne wyobrażenie kramarskiemu pospólstwu. Dzięki mnie kupcy mają odtąd własnych herosów na powieściowym Olimpie. Ale oto dziś domagają się demiurga. I tu pan ma pole do popisu, panie Malaussene... 14 Powołanie do pieniędzy rodzi się bardzo wcześnie. Kolo czwartej nad ranem, kiedy na ulice wylegają, zamiatacze. Wówczas na każdego syna zamiatacza może spłynąć natchnienie. W wieku szesnastu lat, z poczuciem, że jest nędznym wyrzutkiem społeczeństwa, Filip Ahoueltene szedł w ślady ojca, wbity w zielony kombinezon z fosforyzującymi lamówkami, żeby zarobić na marne kieszonkowe. W pierwszych blaskach brzasku, gdy Filip jechał placem de la Concorde, uczepiony z tyłu śmieciarki, ujrzał mrowie ludzi, którzy koczowali przed hotelem ,,Crillon”, czekając na mało prawdopodobne pojawienie się Michaela Jacksona. I oto Filip doznał olśnienia: kosze na śmieci Jacksona warte są złote góry! Z planem Paryża w jednej dłoni, z ,,Who is who wyższych sfer” w drugiej, Filip, ów kartograf swej pierwszej fortuny, spisał i zlokalizował kosze na śmieci gwiazd. Po pierwszym ranku śledztwa umieścił pod szkłem ostatni ogryzek jabłka schrupanego przez Jane Birkin, flakonik po lakierze do paznokci Diora należący do Catherine Deneuve, butelczynę po Johnnie Walkerze Belmonda... - O, kurczę, genialny facet! I sprzeda je? To genialny pomysł! - Zamilcz, Jeremiaszu! - No co, może to nie genialny pomysł, żeby opróżniać kubły gwiazd filmowych? - Daj wujkowi Thianowi czytać dalej! W trzy miesiące później Filip był szefem tuzina namiętnych rozgrzebywaczy śmietników i trzydziestu informatorów rekrutujących się : cieciów lub z cieciowych synów, ludzi zainteresowanych jak jeden mąż korzyściami przedsięwzięcia, które rychło okaże się jednym z najbardziej lukratywnych biznesów. - A co to znaczy „lugratywny”? - Lukratywny, Malutki, „kra”. To znaczy taki, co przynosi zysk, forsę. - Dużo forsy? - Sporo, owszem. - A „rychło każe”, co znaczy? - Co? - No „rychło każe”. - Ach! „rychło okaże się”! Otóż... - Teresa, nawijaj mu po cichu, żeby wujek Thian mógł czytać dalej! Właśnie zdał z marszu maturę z wynikiem bardzo dobrym i kupił sobie strych w Ivry. W rok później otworzył filie w Londynie, Amsterdamie, Barcelonie, Hamburgu, Lozannie i Kopenhadze. Jego obszerne biuro na Polach Elizejskich pełniło rolę kwatery głównej. Jako prymus wstąpił do Wyższej Szkoły Handlowej. - Ach! To mi dopiero fajny gość! - Jeremi... - Przepraszam. W dniu swych osiemnastych urodzin opuścił Wyższą Szkolę Handlową trzaskając drzwiami. Miał tam powrócić w dwa lata później, ale już jako profesor. Przez te dwa lata nauczył się duńskiego, hiszpańskiego, holenderskiego, udoskonalił swój niemiecki i angielski, którym władał z nienagannym akcentem z hrabstwa Yorkshire. Grywał na saksofonie w ,,Petit Journal” i zrobił zawrotną karierę w drużynie rugby... To jest to. Nazywa się Władca waluty, ostatnie dziecię byłego ministra spraw wewnętrznych Chabotte’a, alias J.L.B., to porażające jak grom, idiotyczne jak śmierć, ale pasjonuje moje smyki do tego stopnia, że nawet mała Verdun śledzi linijki podążając za wzrokiem Thiana. Thian, który nigdy nie przeczytał żadnej powieści dla własnej przyjemności, jest cudownym lektorem. Jego głos pogłębia fikcję. To głos Gabina, naprawdę łudząco podobny. Wszystko, cokolwiek by czytał, wciąga niby odkurzacz. Jeremiasz i Malec ośmielają się przerywać na początku, ale wyłącznie z podniecenia. Potem dają się porwać prądowi, niesieni na fali ponad przepaściami, które pod lada jakim tekstem żłobi głos Thiana, słowo po słowie, wers po wersie. Badając teren Nowego Jorku, gdzie chciał założyć kolejną filię , Filip spotkał Tanię. Ich spojrzenia skrzyżowały się w samym sercu Greenwich Dziewczyna, która jak on przybyła znikąd, mówiła mu o Goethem, Prouście, Tołstoju, Tomaszu Mannie, Andre Bretanie, o malarstwie architektonicznym i muzyce serialnej. We dwoje prowadzili światowe życie. Madonna, Boris Becker, Platini, George Bush, Schnabel, Mathias Rust i Laurent Fignon należeli do ich najbliższych przyjaciół. Zostawiłem ich, Verdun w ramionach starego Thiana, Teresę wykrochmaloną w swej sztywnej koszuli nocnej, Klarę w łóżku ( z dłońmi splecionymi - już! - na brzuchu), Jeremiasza i Malca na ich piętrowych łóżkach, z oczami wlepionymi w przyszłość jawiącą się jako złoto w sztabkach, Jasminę ułożoną u stóp Klary, z wyrazem nabożnej powagi na twarzy, tak jakby Thian czytał właśnie surę spłodzoną specjalnie przez Proroka jako pośmiertny hołd dla Saint-Hivera. Wstałem. Juliusz Pies wstał. Wymknęliśmy się chyłkiem, jak często nocną porą. Poszliśmy, Pies i ja, wygłosić mowę obronną w sprawie Beniamina Malaussene’a przed Julią Correncon. Belleville umykała nam szybciej spod nóg, gdy powtarzałem sobie tekst. „Zgodziłem się grać tę komedię po to, by pocieszyć Klarę, moja Julio. Zgodziłem się, bo w życiu bywają chwile, gdy okropieństwo uderza tak mocno i tak prawdziwie, że koniecznie trzeba wyjść z «rzeczywistości», jak mówisz, i zacząć grać gdzie indziej. Zgodziłem się po to, by dzieciaki mogły przenieść się ze swymi grami gdzie indziej i żeby przestały myśleć o Saint-Hiverze. Jeremiasz i Malec będą mnie przepytywali, Klara będzie robiła zdjęcia, a Teresa będzie mogła mnie ganić; to ich zajmie. Zgodziłem się, bo chciałem usłuchać Coudriera - dlatego też! - po to, by odciągnąć rodzinną tratwę jak najdalej od jego śledztwa. Zgodziłem się, bo gdyby tak wszystko podsumować, to wyszłoby, że ostatnimi czasy już wystarczająco dużo się na nas zwaliło, nie uważasz? Więc pomyślałem sobie, zgoda, bądź więc lekkoduchem, choć raz, bądź ociupinkę zidiociały, odrobinkę nieuczciwy. Przestań wreszcie być bez zarzutu, bo właśnie to zarzuca ci Coudrier. Odbij na jakiś czas od niegościnnych brzegów poświęcenia i wzniosłości. Rozumiesz mnie, Julio? Grajmy. Pograjmy trochę. I grajmy w J.L.B., skore taka gra wpada nam w ręce.” Oczywiście nie było jej w domu. Puk, puk, puk, Julio! Juliusz Pies siedzi, czeka, aż drzwi się otworzą. Ale drzwi nie otworzyły się. Ołówek, papier, grzbiet Juliusza jako pulpit, i streściłem to, co powiedziałem wyżej. Dodałem „kocham cię”, odmieniłem to we wszystkich czasach i trybach, i że nadal pozostaję jej lotniskowcem, i że może osiadać na nim i odfruwać tak często, jak tylko zechce... Te były pierwsze słowa naszego pierwszego bliższego spotkania: „Zechcesz być mym lotniskowcem, Beniaminie? Będę przylatywać i lądować na nim od czasu do czasu, żeby uzupełnić sobie zbiorniki zmysłów”, a ja na to zachwycony: „A ląduj, moja piękna, i odfruwaj, gdy tylko zechcesz, od tej pory będę tańczył, jak mi zagrasz”. Przeprosiłem za moje złośliwości na temat dziennikarstwa i „wybranych wypadków”, wybacz, Julio, to dlatego, że chciałem sprawić ci przykrość... no, przepraszam, przepraszam, i podpisałem się. I zastanowiłem się. Czegoś brakowało. Prawdy nie do ukrycia. Chabotte’a. Wyznałem jej w postscriptum, że J.L.B. to minister Chabotte, ten sam, tak, Julio, właśnie ten. Masz pojęcie? I wsunąłem pod drzwi. Po wykładzie na temat wolnorynkowego realizmu Chabotte wprowadził nas, mnie i królową, do sali projekcyjnej. - Proszę za mną, panie Malaussene, pokażę panu, jak wygląda Concorde z krwi i kości. Tuzin foteli z tuzinem popielniczek, spadzisty sufit i ściany na skos, zbiegające się na nieskazitelnie białym ekranie. Za nami oko projektora, przy którym manipuluje Antoni, trzeci lokaj, identyczny jak tamci dwaj. Wizyta zagubiła gdzieś swą uśmiechniętą wielkoświatowość i przemieniła się w ściśle tajną odprawę, coś w stylu odpraw Jamesa Bonda przed kolejną misją. - Zrobię z pana J.L.B. prawdziwszego niż prawdziwy, zobaczy pan, to będzie bardzo zabawne... Ciemności, biały snop, obraz na ekranie: górna część twarzy. Dwa skrzydła czarnych włosów ulizane do tyłu od środkowego, idealnie równego przedziałka. (Ohoho, co za pedanteria!) - Jak pan może stwierdzić, panie Malaussene, Concorde jest porządnie uczesany. (Więc to jednak prawda, dobry Boże, można by przysiąc, że temu oryginałowi czarny Concorde wylądował na głowie!) - A wie pani, do kogo należy to czoło, droga przyjaciółko? Wahanie królowej Zabo: - Do młodego Chiraca? - Nie. To Copnick, dwadzieścia osiem lat, szara eminencja na Wall Street. Niech pan zwróci uwagę na wysokość czoła, panie Malaussene, podwójna zmarszczka pozioma, nie pionowa, to nie wyraz wątpliwości, o nie, to energia w stanie czystym! J.L.B. musi mieć takie czoło i taką fryzurę. Dobrze, jedźmy dalej. Antoni! Klik-klak: dwoje oczu na ekranie. Przepisowy stalowy błękit, i cel-pal prosto przed siebie. Taki facet, co to wyrobił sobie nieruchomy wzrok. Jak chce zerknąć w inną stronę, to cała głowa mu się przekręca niby wieżyczka czołgu. - Wolbrooth, król wolframu - zaanonsował Chabotte - sam jeden opanował cały rynek astronautyki. Liczy się nie kolor oczu, panie Malaussene, ale intensywność spojrzenia, proszę zaobserwować, jak ono mknie spod łuku brwiowego. Przy tak ruchliwej twarzy jak pańska to będzie łatwe do osiągnięcia. I tak dalej: wydęte policzki króla mąki, mięsisty podbródek cesarza pcheł (elektronicznych), półuśmiech belgijskiego magnata konserw... itd. ... w sumie: król palantów, moim zdaniem. Chabotte nie podzielał tej opinii: - I uzyskujemy J.L.B.: doskonała równowaga między władczością i determinacją, ironią i zdrowym upojeniem rozkoszami. Bo J.L.B. nie jest bynajmniej ascetą. Na ten punkt kładę szczególny nacisk: on lubi pieniądze i luksus pod wszelkimi postaciami, z żarciem włącznie, panie Malaussene. Będzie pan musiał nabrać trochę ciała, cokolwiek się podtuczyć. 15 - Jedz, Beniaminku, jedz, syneczku. - Już nie mogę, Amar, dziękuje, no naprawdę... - Co znaczy „no naprawdę”?... Dobrze by było, żebyś wiedział, czy chcesz zostać wielkim pisarzem czy nie, Ben? - Stul pysk, Hadusz. - Bo wszyscy faceci, co pozostawili po sobie nazwiska w tej waszej chrześcijańskiej literaturze, te różne Dumasy, Balzaki, Claudele, byli raczej przy kości, to fakt. - Szymon, stul pysk. - Moim zdaniem oni robili to samo co Ben, żarli kuskusa. - Mo ma rację, bo na dobrą sprawę, jak się tak zastanowić, to okazuje się, że wszystko wzięło się z islamu. - Zastanawiam się, czy Flaubert spłodziłby mamę Bovary bez kuskusa... - Zejdziecie ze mnie wszyscy trzej, jeśli łaska? - Jeszcze jeden talerz, Ben. - No, J.L.B., malutka dokładka... I tak przez długie miesiące! Długie miesiące intensywnego tuczenia się! Miesiące opychania wysoko kalorycznego kuskusa, specjalnie przyrządzanego dla J.L.B.! Rano i wieczorem! Równie lekko strawnego jak dowcipy Hadusza i jego zbirów. Oczywiście, moje policzki nie utyły ani o gram. Za to urósł mi sterczący brzuch i zaokrągliło się dupsko. Przy uparcie zapadniętych policzkach nadało mi to wygląd byłego romantyka, który nawrócił się na realizm i wcina kapustę z ziemniakami. Chabotte nie podzielał mojej opinii: - Co też pan sobie ubzdurał, panie Malaussene? Pan po prostu nabiera ciężaru gatunkowego i to pana zaskakuje. A to dlatego, że pierwszy raz w swoim życiu waży pan tyle, ile powinien ważyć mężczyzna na naszej litościwej ziemi. Niebawem będę mógł wezwać krawca. Krawiec miał makaroniarskie nazwisko, palce-ważki, a uśmiech Vittorio De Sica. Chabotte podskakiwał wesoło wokół nas, doradzał szpileczkę tu, sugerował klapeczkę tam, uznając te paski za zbyt fantazyjne, tę ni to szarość, ni to czerń za zbyt klerykalną. - Skarpetki, panie Malaussene, skarpetki... Nigdy nie zaniedbywać dodatków, muszą pasować do garnituru. Prawda, droga przyjaciółko? Niniejszym stwierdzam głośno i uroczyście: ktoś, kto nigdy nie stał na golasa przed swoim wydawcą, pod bacznym okiem świętej pamięci Vittorio De Sica, gdy tymczasem były minister spraw wewnętrznych pląsał wokół niego, coraz to wydając z siebie piskliwe okrzyki, ten nie ma pojęcia, co to wstyd. W rezultacie skroili mi trzy trzyczęściowe garnitury z superwytwornej tkaniny pochodzącej z dalekich krajów i bez wątpienia przekraczającej możliwości Wielkiego Gatsby’ego. (Beniamin Malaussene, czyli kaszmir okryjbieda.) - I niechże pan je nosi, panie Malaussene, niech pan zadomowi się w nowej skórze, nie chcę, by sprawiał pan wrażenie, że kostium pisarza spadł panu przypadkiem na grzbiet. Bestseller to coś, co się nosi na sobie! - Aleś się odstawił, bracie Beniaminie! - Chcesz kupić całą Belleville, co? - Tylko nie wleź pod rynnę, Ben, bo jak gołąb ci na to nasra, to na nowe ubranko wybulisz z dziesięć kawałków jak nic! - Musowo! I ten mały kretyn Nurdin, podjudzany przez Mo Mosiego oraz Szymona Kabyla, towarzyszy mi wszędzie z otwartym parasolem, żeby chronić mnie przed gołębiami. I kampania reklamowa rozszalała się. Gdy tylko człowiek wyszedł z Belleville, gdy tylko minął bulwar Richard-Lenoir, wkraczał w Paryż obwieszony zagadkowymi afiszami. REALIZM WOLNORYNKOWY, stało jak wół. REALIZM WOLNORYNKOWY, bez słowa wyjaśnienia. Miało to podbechtać publiczną ciekawość. Przygotowanie artylerii przed moją własną ofensywą. „Wpoić pojęcie”, „nasączyć miejską tkankę”... Na ten temat odbywały się w Talionie odprawy dwa razy w tygodniu. Zlatywało się z pół tuzina speców od reklamy: opaleni jak po powrocie z safari, skupieni i elokwentni zarazem, rozkładali swe plany na stole konferencyjnym, wywijali pałeczkami-wskaźnikami oraz rozstrzygającymi nieścieralnymi markerami fosforyzującymi, a wszystko to z minami wystrojonych Siuksów, tak jakby przygotowywali wyprawę wojenną. Wyciągali pierwsze zdjęcia Klary, te, co uchwyciły moje spojrzenie J.L.B., przeszywające spod łuku brwiowego i wbite w miliard egzemplarzy. Mówili: - Tu proponujemy zastosować superporażające tempo, trzeba rytmicznie siec po oczach na przemian to pojęciem, to spojrzeniem, rozumiecie? REALIZM WOLNORYNKOWY... i spojrzenie. Chytre, co? - Chciałbym mieć spojrzenie tego faceta... Eleganciki lustrowały mnie z grzecznym uśmiechem, dając mi delikatnie do zrozumienia, że kto jak kto, ale ja to w życiu nie dorosnę do takiego spojrzenia. W odprawach uczestniczyłem bowiem nie w mojej postaci najwyższej jakości J.L.B., lecz w mym zwyczajnym kozłoofiarnym malaussenacie. Nikt mnie nie poznał, co sprawiało Lusie radość. - Żeby mieć takie oczy jak J.L.B., trzeba wiedzieć, czego się chce, nie trzeba wykupywać abonamentu na wątpliwości jak ty, wariatku. Odwzajemniałem Lusie uśmiech. W życiu bywają takie chwile, kiedy człowiekowi jest dobrze, bo czuje, że jest między swoimi, i już. Klara nie wypuszczała aparatu z dłoni. Robiła piękne zdjęcia; publiczne zdjęcia J.L.B., na które wytargowałem bajońskie stawki (trzos jej maleństwa przyjemnie się zapełniał), oraz prywatne, które zachowywaliśmy dla siebie. Najbardziej pasjonowała ją moja metamorfoza, proces przeistaczania się jej Beniamina w jej J.L.B. - Mógłbyś zostać wielkim aktorem, Beniaminie! Świetnie się bawiła. Moja Klarunia świetnie się bawiła. Choć myślała o Saint- Hiverze (nieraz słyszałem jej płacz, wieczorami, kiedy uczyłem się tekstu w jadalni obok śpiących dzieci). Komisarz Coudrier zażądał, by poszła sama na pogrzeb Saint-Hivera. Przyjechał po nią służbowym samochodem, tym, co nas wyprzedził w dniu wesela, a potem odwiózł ją do domu. Był „miły” - Klara dixit. Coudrier miły dla mnie też, zwłaszcza jak przytrzasnął mnie drzwiami, które zamykał za sobą, i sapnął mi do ucha: - I niech pan tylko nie zapomni, Malaussene, niech pan się trzyma z dala od mojego śledztwa, niech pan czymś zajmie siebie i swoją rodzinkę, bo jak nie... Po powrocie Klara powiedziała: - Mianowano nowego dyrektora więzienia. Jest młody, będzie kontynuował dzieło Klarentego. Brutalnie uciąłem. - Ci faceci od reklamy zachwycają się twoimi zdjęciami, mówią, że nigdy czegoś podobnego nie widzieli. Teresa wtrąciła się w ciągu tej całej afery jeden jedyny raz: kiedy Concorde wylądował mi na głowie. - Nie podoba mi się to uczesanie, Beniaminie, nadaje ci wygląd mefistofeliczny. To nie jesteś ty, a poza tym to wręcz niezdrowe. Teraz zdjęcia i slogany na przemian atakowały z murów Paryża. CZŁOWIEK: moje czoło z Wall Street. PEWNOŚĆ: mój platynowy uśmiech. DZIEŁO: moje wolframowe spojrzenie. I wszędzie: REALIZM WOLNORYNKOWY. Zdjęcia i hasła pozornie nie były ze sobą powiązane, ale plakaty zbliżały się do siebie podstępnie, sugerując, ze mogą być śmiało elementami tej samej łamigłówki słowno-obrazkowej, że tu pojawia się twarz, a tuż-tuż za nią objawia się prawda. Publiczność miała skręcać się z niecierpliwości. - Kiedy zapytam: „Jaka jest pańska główna zaleta, panie J.L.B.?”, to co odpowiesz? - „Przedsiębiorczość!” - Bardzo dobrze. „A pańska główna wada?” - „Nie mam żadnej wady.” - No nie, Beniamin, tu odpowiadasz: „To, że nie wszystko mi się udało”. - Dobra. „To, że nie wszystko mi się udało.” - „Czyżby pan doznał jakiejś porażki?” - „Przegrywałem bitwy, ale zawsze wyciągałem z nich wnioski, które prowadzą do końcowego zwycięstwa.” - Brawo, Beniamin, widzisz, jakoś wchodzi ci do mózgownicy! Jeremiasz przepytywał mnie z moich przyszłych wywiadów. Pięćdziesiąt stron pytań- odpowiedzi opracowanych przez Chabotte’a, które trzeba było łapczywie pochłonąć i wyrzucić z siebie z agresywnością drapieżnika. „W żadnym razie nie wolno panu robić wrażenia, że się pan zastanawia, panie Malaussene, z J.L.B. musi tryskać pewność siebie, jak źródło, którym płynie forsa.” Jeremiasz wracał pędem z liceum i zamiast pokazywać mi swój dzienniczek i co ma zadane, jak to było w naszym zwyczaju, przylatywał i wyciągał mnie choćby z kibla. - Nie ma sensu się ukrywać, Ben, wiem, że tam jesteś. I ruszaliśmy w kolejny objazd. - „A wiek, co sądzi pan o wieku?” - „Istnieją starcy dwudziestoletni i młodzieńcy osiemdziesięcioletni.” - „A jak się ma czterdzieści lat?” - „Jak się ma czterdzieści lat, to albo jest się bogatym, albo jest się niczym.” - Doskonale. „A pieniądze?” - Co, pieniądze? - No, co J.L.B. myśli o pieniądzach? - Dobrze myśli. - Słuchaj, Ben, odpowiadaj dokładnie, jeśli łaska. „Jakie stanowisko zajmuje pan wobec problemu pieniędzy?” - Pod prasą do druku banknotów. - Przestań, Ben, jaka jest dobra odpowiedź? - Nie wiem. - „Francuzom pieniądze zawsze wydawały się podejrzane; a mnie to właśnie wydaje się podejrzane: żeby chcieć pieniędzy, a nie chcieć ich zarabiać.” Uratował mnie gong: sakramentalna pora czytania. Był styczeń, lot Concorde AF 516. Od pierwszego wejrzenia wiedział, że to Ona. Siedziała na fotelu obok i z miejsca wydała mu się tak kusząca i nieprzystępna jak szarotka królująca na sobolowym futrze. Wszelako jedno było pewne, to, że on nie wybierze innej matki dla swych dzieci. Zrazu jego serce poczuło, że wyskoczy, i kilkakroć podskoczyło bez powodu. Nie był nazbyt wysoki. Jego gesty zachowały ową niezręczność nastolatka, która składała się na jego wdzięk i przez którą niejeden jego wróg zaprzepaścił fortunę. Każdy, kto go dobrze znał (ale tylko nieliczni znali go dobrze), pomiarkowałby się z drgnięcia dołeczka, który przecinał mu podbródek, że Filip Ahoueltene, jedyny zwycięzca bitwy o Yen, ten, który pokonał Texan Hariett oraz Japończyka Toshuro, jest wzruszony. Dzieciaki dobrze się bawiły, no i dobrze. Taki był cel całego przedsięwzięcia. Ja, nie za bardzo. Trzeba uczciwie przyznać, że nie za bardzo. Trochę nawet było mi wstyd. (Julia między wierszami: „Czy choć raz w życiu nie chciałbyś być sobą?”) Zdarzało mi się żalić mojemu tajnemu zleceniodawcy. Wchodziłem do pokoju śpiących dzieci. Nachylałem się nad zaokrąglonym brzuszkiem Klary, delikatnie rozplatałem jej palce i zwracałem się bezpośrednio do małego wyzyskiwacza: - No jak, zadowolony jesteś z siebie? Bo to wszystko przez ciebie... zdajesz sobie chociaż z tego sprawę? Nie, pewnie, że nie, ja tu sprzedaję własną duszę, żeby zrobić z ciebie miliardera, a ty masz to gdzieś, zaczynasz od niewdzięczności jak wszyscy pozostali... A tak między nami, to myślisz, że to jest ludzkie życie dla mężczyzny, tylko tyrać i tyrać na chleb dla cudzych aniołków? - Ale pan się, broń Boże, nie łamie, panie Malaussene? Troskliwość Chabotte’a ujmowała mnie. - No niechże pan powie, trzyma się pan dzielnie, co? Bo minęła pora, kiedy można było jeszcze cofnąć całą machinę. Plakaty i hasła połączyły swe siły. REALIZM WOLNORYNKOWY: CZŁOWIEK, PEWNOŚĆ, DZIEŁO! Moja gęba w gigantycznym powiększeniu, i wszędzie moje inicjały. Na wszystkich stacjach metra. Na dworcach. Na lotniskach. Na zadach autobusów: J.L.B. magnetyczny wzrok, uśmiech - ostatni krzyk mody, zwycięski podbródek i policzki jak kule ziemskie. I nieuchronne pojawienie się w księgarniach Władcy waluty, zapowiadane jako superniespodzianka! - Proszę, niechże pan siada. Oliwierze, kawa dla pana Malaussene’a! Co też pana trapi, przyjacielu, albośmy to nie odwalili cudownej roboty? - Nic, wszystko idzie jak z płatka, jak z płatka, wszystko gra... - To dobrze, już jestem uspokojony. Jak tam wywiady, już je pan opanował? Wywiady to najważniejsza sprawa, właśnie wywiady! - Opanowuję. - Zdjęcia pańskiej siostry są godne podziwu. Przewiduję całą nową serię, ilustrującą pierwszy artykuł o panu. Zobaczy pan, nie będzie pan rozczarowany... Rzeczone fotografie zostały wykonane w Saint-Tropez, na tle Morza Śródziemnego, które widziało już niejednego cudaka. J.L.B. wysiadający ze swego prywatnego mystere 20, J.L.B. za kierownicą najnowszego jaguara XJS V12, 5,3 litra pojemności, 241 km/godz, obicia ze skóry i wykładzina z orzecha, około 385 000 franków: nadaje się na letniskowy samochodzik. J.L.B. w swojej willi podczas supertajnej narady z pewnym Arabem w turbanie (jest on osobistym doradcą książąt ropy naftowej). Wyżej wymieniony Arab to stary Amar we własnej osobie, a zza krzaków można dojrzeć sylwetki przedstawicieli jego „osobistej ochrony”, Hadusza, Mo i Szymona - uzbrojonych w krótkofalówki i okolicznościowe miny: - Z tobą to się człowiek nigdy nie ponudzi, bracie Beniaminie, co i rusz wykręcisz jakiś numer: to chrześcijański ślub w mamrze, to Saint-Tropez, a kiedy zabierzesz nas na Księżyc? I na koniec J.L.B. w samotności swego marmurowego gabinetu, dopieszczający swoją ostatnią powieść Władcę waluty. - Mówię wyraźnie: ostatnia powieść, panie Malaussene. Ot, zdanko Chabotte’a, pozornie niegroźne, ale ono właśnie stało się moim jedynym promykiem słońca w ciągu całego tego okresu. - Czy to znaczy, że zaniecha pan pisania? - Pisania? Oczywiście że nie! Tylko tych bredni, i to z całego serca! - Tych bredni? - A co też pan sobie wyobraża, że przez całą resztę życia będę się babrał w literaturze brukowej? Zbiłem majątek, bo wymyśliłem ten produkt, owszem, stworzyłem pewien gatunek, nie przeczę, ale robiąc to obwarowałem się anonimowością, jakiej wymagała deontologia polityka. Wszak za dziewięć miesięcy idę na emeryturę, panie Malaussene, i wtedy rzucam w diabły ten błazeński strój bezimiennego grafomana, i chwytam za pióro, za prawdziwe, takie, co nie wstydzi się podpisać własnym nazwiskiem, ba, zapisuje je dla potomności i szyje zielone togi członków Akademii Francuskiej, dołączam więc do tych piór, co wypełniły półki mojej biblioteki! Jego głos wskoczył na najwyższe tony. Chabotte dał się porwać wirowi młodzieńczego entuzjazmu. - To wszystko! Jestem jednym z tych, co napisali to wszystko! Wskazywał mi półki, które niknęły w górze, w cieniu wyłożonego boazerią sufitu. Jego biblioteka zyskiwała rozmiary katedry. - A wie pan, jaki temat wezmę na pierwszy ogień? Oko błyszczało, białko bardzo zbielało. Przypominał jedną z postaci J.L.B. Można było przysiąc, że to dwunastoletni smarkacz, połykający właśnie ostatni kęs świata. - Na pierwszy ogień wezmę pana, tematem będzie pan, panie Malaussene! (Zaraz, zaraz...) - To znaczy, to będzie epopeja o J.L.B., jeśli pan woli! Już ja pokażę tym wszystkim bubkom krytykom, co nie raczyli poświęcić mi ani jednego artykułu... (A, tu cię boli...) - Pokażę im, co kryje w sobie Galaktyka J.L.B., jakąż znajomość naszej nowoczesności mieści w sobie takie dzieło! Królowa Zabo niewzruszona na swym krześle, a ja w szponach kocura zakochanego w myszy. W rzeczy samej, zaczął mruczeć: - Pisanie, panie Malaussene, „pisanie” to przede wszystkim przewidywanie. Otóż, ja wszystko przewidziałem w tej dziedzinie, począwszy od tego, co współcześni mi ludzie pragną czytać. Dlaczego powieści J.L.B. tak znakomicie idą, powiem panu, chce pan? (No, jakby tu powiedzieć...) - Bo są dzieckiem ludzkości! Ja nie stworzyłem ani jednego stereotypu, wszystkie ściągnąłem od mojej publiki! Każda z moich postaci jest swojskim marzeniem każdego z moich czytelników... oto dlaczego moje książki mnożą się jak chleb w Ewangelii! Jednym susem wypadł na środek biblioteki. Wycelował we mnie palec, niby jakiś Cezar, wykładający wiekopomną prawdę swemu adoptowanemu Brutusowi: - Otóż, mój najpiękniejszy stereotyp to pan, panie Malaussene! I przyszedł moment, by zmierzyć jego skuteczność. Jutro spotkanie w hotelu „Crillon”, punktualnie o szesnastej, zarezerwowaliśmy apartament na pański pierwszy wywiad. Proszę być punktualnie, Beniaminie, przedstawimy ludziom człowieka! 16 Nie ma na świecie dwóch rzeczy bardziej łudząco do siebie podobnych niż dwa apartamenty w hotelu „Crillon” - tak mogłoby się wydawać tym, co niecodziennie wynajmują sobie apartamenty. Ale ja, ledwie przestąpiłem próg zarezerwowanego dla mnie apartamentu, natychmiast zażądałem innego. - Dlaczego? - zapytał Wygalowany Przebieraniec, który przytrzymywał mi drzwi i który zaraz pożałował, że zapytał. „Bo takie mam instrukcje, dobry człowieku” - o mało co się nie wygadałem. („Pisarz pokroju J.L.B. jest albo kapryśnikiem, albo niczym - oświecił mnie Chabotte. - Bezzwłocznie zażąda pan innego apartamentu.”) - Nie ta strona - bąknąłem. Głowa Przebierańca dała znak, że rozumie, i Jego Kompetentna Dostojność powiodła mnie w stronę drugiego apartamentu. Ten ujdzie. Odrobinkę mniejszy od placu de la Concorde, ale ostatecznie ujdzie. - Odpowiada ci, Klaruś? Klara otworzyła jedno oko, okrągłe jak obiektyw, źrenica jej się rozszerzyła: zaczął się czas pozowania, którego zakończenia nie sposób przewidzieć. Odpowiedziałem za nią. - Odpowiada. I wcisnąłem Przebierańcowi napiwek godny milionera z Teksasu. Na to stawił się Gauthier z materiałami. Jego też zaćmiło od tych mrugających zewsząd złoceń „Crillonu”. A ja odniosłem nawet wrażenie, że zaczął mnie całkiem poważnie poważać, tak ni stąd, ni zowąd. - Postaw pulpit przy oknie i zechciej włączyć komputer do tego gniazdka, mój poczciwy Gauthier - rzuciłem bardzo z góry. Gauthiera to ubawiło i odparł mi bardzo z dołu: - Lusa zajmuje się telefonami, proszę pana. I rzeczywiście Lusa z Casamance wszedł triumfalnie z trzema telefonami w każdej ręce, niby Święty Mikołaj z Ministerstwa Łączności. Zastępował jak Fred Astaire. - Nieraz jestem dumny, że jestem twoim kumplem, wariatku. Kim jest ta urocza dama? Właśnie zauważył Klarę. - Moja siostra Klara. Od razu skojarzył związek z Saint-Hiverem, ale nie zrobił okolicznościowej miny. Powiedział tylko: - Cóż, teraz, kiedy ją poznałem, to jestem jeszcze bardziej dumny, że raczysz być moim kumplem. Prawdopodobnie nie zasługujesz na nią. Po tym dictum udekorował całe wnętrze telefonami. Gdy nadszedł Calignac, wszystko było już na swoim miejscu. Chabotte wykoncypował sobie, że gabinet J.L.B., zawalony dalekopisami, faxami i innymi cudami techniki, powinien wyglądać jak podłączony do całego świata, gdy tymczasem twórca, cofnięty o kilka wieków od swojej epoki, zostaje zaskoczony przez fotografa nie opodal okna, oderwany od pisania na stojąco przy skromnym pulpicie. Białe kartki o pieczołowicie wyważonej gramaturze, które - jakby powiedziała legendarna dziennikarzyca - zostały mu specjalnie przysłane z Moulin de La Ferte, gdzie produkuje się kartki na sztuki, z papieru czerpanego, wedle najdawniejszych samarkandzkich tradycji. Na tychże kartkach J.L.B. nie gryzmoli wiecznym piórem ani długopisem, skądże znowu, tym bardziej pisakiem, nie, on pisze ołówkiem, tak po prostu: nawyk, którego nie może się pozbyć od czasów szkolnych, kiedy to właśnie ołówkiem bazgrał w brulionach. Jego ołówki, zwykle produkowane dla królewskiego domu w Szwecji przez bardzo starą fabrykę w Óstersund, są mu przysyłane osobiście przez królową. Co się zaś tyczy fajek, które pali przy pracy (J.L.B. pali tylko przy pracy), to każda ma swoją historię, wielowiekową, i toleruje tylko jeden tytoń, szary, najpodlejszy, ten, którego sprzedaży zaniechała nawet Seita, ale którego zapas J.L.B. dostaje co miesiąc na mocy specjalnego uchylenia przepisu. - W porządku? - zapytał Calignac. - Wszystko okay? Nie zapomniał pan o ołówkach? - Ołówki są na swoim miejscu, na pulpicie. - A nóż? - Co za nóż? - zapytał Gauthier blednąc. - Nóż jego ojca! On musi temperować ołówki nożem ojca, to prawdziwa relikwia, nie wiedziałeś, Gauthier? - Na śmierć zapomniałem... - Leć i kup scyzoryk w kiosku na rogu i przejedź go papierem ściernym, żeby wyglądał, jakby służył już całe wieki. W gruncie rzeczy Calignac, Gauthier i Lusa bawili się nie gorzej niż moje dzieciaki. - No jak tam, jak się czujesz? - Tak sobie. Calignac ujął mnie za ramiona swymi łapami rugbisty. - Teraz nie pora na załamania, tatuśku: wiesz, ile wyniesie pierwszy nakład Władcy waluty? - Trzy egzemplarze? - Przestań się wygłupiać, Malaussene, osiemset! Wypuściliśmy osiemset tysięcy egzemplarzy za jednym zamachem. ONA: Gdybym zapytała pana, jaka jest pańska główna zaleta, panie J.L.B., to co by mi pan odpowiedział? JA: Przedsiębiorczość. ONA: A pańska główna wada? JA: To, że nie wszystko mi się udało. ONA: Czyżby pan doznał jakiejś porażki? Patrząc na pana nie sposób w to uwierzyć. JA: Przegrywałem bitwy, ale zawsze wyciągałem z nich wnioski, które wiodą do końcowego zwycięstwa. ONA: Co doradziłby pan młodemu człowiekowi, który dziś pragnąłby zostać biznesmenem? JA: Żeby naprawdę chciał tego, czego chce, wstawał wcześnie, nie oglądał się na innych i liczył tylko na siebie. ONA: Jak rodzą się pańskie postacie? JA: Z mojej woli zwycięstwa. ONA: Kobiety w pańskich powieściach są zawsze piękne, młode, inteligentne, zmysłowe... JA: Zawdzięczają to wszystko tylko sobie. Na wygląd też trzeba zapracować i wtedy staje się on prawdą o człowieku. ONA: Jeśli dobrze pana rozumiem, to każdy może być piękny, inteligentny i bogaty? JA: To kwestia woli. ONA: Uroda to też kwestia woli? JA: Piękność jest przede wszystkim wewnętrzna. Wola zaś uzewnętrznia ją. ONA: Mówi pan ciągle o woli. Czyżby gardził pan słabymi? JA: Nie ma słabych, są tylko ludzie, którzy w gruncie rzeczy nie chcą tego, czego chcą. ONA: A pan, czy zawsze pragnął pan bogactwa? JA: Odkąd skończyłem cztery lata i dowiedziałem się, że jestem biedny. ONA: Odwet na życiu? JA: Pokonanie życia. ONA: Czy pieniądze naprawdę dają szczęście? JA: Są podstawowym warunkiem szczęścia. ONA: Pańscy bohaterowie bardzo młodo stają się bogaczami, toteż często powracającym w pana twórczości tematem jest wiek. Co sądzi pan o wieku? Dotąd wszystko szło jak w zegarku. Ona nauczyła się stawiać pytania po kolei i ja odpowiadałem po kolei. Byliśmy niby dwoje recytatorów, którzy nabożnie z przejęciem przesuwają paciorki różańca głupoty. Ona przyszła stremowana, nie wiedziała, gdzie podziać oczy i gdzie ulokować swe pośladki, naczelny redaktor musiał już ją odpowiednio przeszkolić i prawdopodobnie bała się tylko jednego, że nie wyjadę z dobrą odpowiedzią na pierwsze pytanie: „Panie J.L.B., jest pan pisarzem płodnym, tłumaczonym na całym świecie. Pańscy czytelnicy liczą się na miliony, jak to się dzieje, że jeszcze nigdy dotąd nie udzielił pan wywiadu ani nie dał się pan sfotografować?” Ku jej wielkiej uldze odpaliłem dobrą odpowiedź, odpowiedź numer 1: „Miałem dużo pracy. Moja dzisiejsza rozmowa z panią to pierwsza przerwa, na jaką pozwoliłem sobie od siedemnastu lat”. Reszta poleciała jakoś siłą rozpędu, rach-ciach. A potem padło pytanie o wiek. Doznałem zaćmienia umysłu. Albo raczej olśnienia. Nagle stanął mi przed oczami Chabotte: Chabotte odgrywa przed nami, królową Zabo i mną, scenę Chaplina z mapą obu półkul, Chabotte jako dyktator dobrego smaku w Sztuce i w Literaturze, pląsa sam ze sobą w półmroku biblioteki, Chabotte uświadamia mnie, że trzeba kaprysić w „Crillonie”. I - wizja najbardziej natrętna - tuż przed wyjściem: Chabotte chwyta mnie za rękę niby towarzysz zabawy. - Niech pan pójdzie ze mną, coś panu pokażę. A ponieważ rzuciłem przerażone spojrzenie mojej szefowej: - Nie, nie, pani niech tu poczeka, droga przyjaciółko, za momencik wrócimy. Pociągnął mnie za sobą, biegł jak kurdupel-wariat po korytarzach, pod obojętnym okiem służby, która tu już bez wątpienia nie takie dziwy widziała, przeskakiwał po cztery stopnie (ja leciałem za nim jak wypchana trocinami kukiełka), pełnym gazem wziął wiraż w ostatnim korytarzu, wyszedł na prostą na parkiecie lśniącym niby stół do gry w kręgle, po którym potoczyliśmy się niczym kule z dziesięć ostatnich metrów wyścigu, aż wylądowaliśmy na ogromnych drzwiach, wznoszących się tak, jakby w tym właśnie miejscu kończył się świat. Ze dwie, trzy sekundy darowane na pozbycie się zadyszki i oto, patrzcie go, otwiera drzwi i wrzeszczy głosem łamiącym się na wysokich tonach: - Niech pan patrzy! Dobrą chwilę zabrało mi oswajanie się z półmrokiem i szukanie tego, co było do zobaczenia. Była to dziupla o rozmiarach wziętych z powieści Swifta, z łożem pod baldachimem, w którym Guliwerowi nie byłoby za ciasno. Szukałem i szukałem, ale nie znajdowałem nic szczególnego. - Tam, tam! Wycelował paluch w stronę najdalszego okna i wrzasnął: - Tam! No tam, tam! I zobaczyłem. Zobaczyłem nad fotelem na kółkach ułożoną na stosie kołder głowę kobiety, która patrzyła na nas oczami pałającymi nienawiścią. Głowę przerażająco starą. Najpierw myślałem, że jest martwa, że Chabotte zasunął mi numer żywcem wzięty z Hitchcocka, z wypchaną słomą mamusią, ale nie, w tych oczach iskrzyło się życie, i to rozżarzone do białości: ostatnie ogniki nienawistnego istnienia, skazanego na niemoc. Ryk Chabotte’a: - Moja matka! Pani Nazare Quissapaolo Chabotte! I dodał w upojeniu zwycięskiego gówniarza, może jeszcze bardziej przerażającym niż wzrok mumii: - Ona nigdy nie pozwalała mi pisać! ONA: Co sądzi pan o wieku? JA: Wiek to straszne świństwo, proszę pani. ONA (podskakując na krześle): Przepraszam, co pan powiedział? JA: Powiedziałem, że wiek to największe świństwo, i to w każdym wieku; dzieciństwo to wiek zapalenia migdałków i całkowitej zależności; dorastanie to wiek onanizowania się i daremnego stawiania ważnych pytań; dojrzałość to wiek raka i triumfującej głupoty; starość to wiek artretyzmu i mnóstwa płonnych żalów. ONA (z ołówkiem zawisłym nad kartką): Czy naprawdę mam to zapisać? JA: Przecież to pani wywiad, niech pani pisze, co pani chce. Przerzuciła kilka stron i spróbowała dalej, w nadziei, że przy następnych pytaniach pójdzie lepiej. ONA: Jakie stanowisko zajmuje pan wobec problemu pieniędzy? Ale tu wydarzyło się najgorsze. JA: Gdybym przejrzał się w pustym garnku tych, co głodują, zająłbym stanowisko na strzelnicy. 17 Dałem plamę, no dałem. Dałem plamę. Tak nieraz bywa, może nie? Wyskoczyło to spojrzenie starej i potrząsnęło mną jak krzesło elektryczne, no i dałem plamę. Wspomnienia to coś, co nie zapowiada swego przybycia, to zdradziecka bestia, to człowieka osacza, jak piszą w książkach. Spojrzenie tej starej doskoczyło do mnie, tak jak wzrok naszej małej Verdun doskoczył do kapelana, niedoszłego chrzciciela w więzieniu Saint-Hivera! Verdun i ta stara kobieta... dwa krańce wieku między jednym spojrzeniem natężonym do granic wytrzymałości, spojrzeniem- krzykiem... i co, miałem jeszcze dalej błaznować: „Istnieją starcy dwudziestoletni i młodzieńcy osiemdziesięcioletni”? I co jeszcze? Dziewczyna pośpiesznie zwinęła swój majdan i czmychnęła w popłochu. Chciałem zawołać ją i powiedzieć, że zaczniemy wszystko od początku, ale nie mogłem. Fotel staruchy zaklinował mi się w pamięci. Wszystkie odpowiedzi roztopiły się pod palnikiem jej wzroku. A na domiar złego w tym zawstydzeniu pomyślałem sobie, że Julia miała rację. Trzeba być chorym, żeby dać się wrobić w taką rolę. Zamiast więc ukoić niepokój mojej spowiedniczki, jeszcze jej dołożyłem. W przypływie liryzmu. Ona przyszła spreparować J.L.B. i oto znalazła się twarzą w twarz z palestyńskim terrorystą, który nadużył psychedryny. Najgorsze, że moi przyjaciele czekali na mnie w Talionie w upojnym szale zwycięstwa. Królowa Zabo w roli marszałka Kutuzowa. - Pańskie pasowanie na pisarza w Pałacu Sportu w Bercy, to dopiero będzie bomba, Malaussene! Wydarzenie, jakiego świat nie widział! Nigdy jeszcze żaden pisarz nie lansował swojej powieści niby wielkiej premiery gwiazdy show-businessu! (Nic z tego, Wasza Wysokość, właśnie ukręciłem łeb całej sprawie.) - Za panem ustawią się półkolem pańscy tłumacze. Stu dwudziestu siedmiu tłumaczy przybyłych z czterech stron świata, to zrobi imponujące wrażenie, niech mi pan wierzy! Przed panem trzysta albo i czterysta foteli zarezerwowanych dla dziennikarzy francuskich i zagranicznych. A wokół, na ławkach, tłum pańskich czytelników! (Litości, niechże Wasza Wysokość przestanie! Możemy się pożegnać z Pałacem Sportu! Za tydzień, kiedy dziewczyna opublikuje ten pyszny wywiadzik, pożegnamy się i z J.L.B.! Chabotte zabierze swoje zabawki i przeniesie się do konkurencji...) - Dziennikarze będą panu zadawać pytania dodatkowe, te napisane kursywą w kwestionariuszu, który dał panu J.L.B. Więc powtórzymy to już ostatni raz i zobaczy pan, wszystko wyjdzie wspaniale. - A potem, mam nadzieję, że będzie mógł trochę jednak odsapnąć? Królowa obrzuciła zaskoczonym spojrzeniem małego Gauthiera, który natychmiast spiekł raka. (Błagam cię, Gauthier, przestań mnie kochać, skazałem cię na zasiłek dla bezrobotnych, a ty kryjesz własnego zabójcę. Zdradziłem was, na litość boską! Co, nie daje się to wyczytać z twarzy zdrajcy?) - Następnie będzie dziesięć seansów rozdawania autografów, które pociągniemy przez cały tydzień, nie możemy sobie pozwolić na odsyłanie pańskich czytelników z prowincji z kwitkiem, Malaussene. „A potem”, jak mówi Gauthier, „potem” miesiąc całkowitej laby, gdzie tylko pan zechce, z kim pan zechce, choćby z całą rodziną, jeśli taka będzie pańska wola, i pańskimi przyjaciółmi z Belleville, którzy uczestniczyli w kampanii reklamowej. Miesiąc. Wszystko za frajer. Uspokoił się już pan, Gauthier? Gauthier był w siódmym niebie. Ja w piekle. - Na razie mamy huk roboty. Calignac powiedział wam? Wydrukowaliśmy osiemset tysięcy Władcy waluty. Teraz trzeba to rozprowadzić. Calignac weźmie na siebie objazd prowincji z większością naszych przedstawicieli. Lusa obskoczy Paryż i resztę. Jest nas za mało, Malaussene, zabraknie nam rąk do pracy. Nie zaszkodzi, jak pan pomoże ekipie Lusy. - Coś cię gnębi, wariatku. Czerwona ciężarówka Lusy objeżdżała księgarnie ocierając się o śmierć na każdym skrzyżowaniu. - Po czym to poznajesz? - Nie boisz się ze mną jechać, a to znaczy, że musisz być cholernie zdenerwowany. - Nie, Lusa, dobrze jest, boję się. Było dobrze, było mi tak dobrze jak, nie przymierzając, uczniakom, co spłatały psikusa stulecia i teraz stuliły pośladki na twardych ławkach szkoły gminnej, i czekają, aż stulecie się pokapuje. - Przecież zrozumiałbym, że ta szemrana komedia może ci nosem wychodzić, wiesz, ja też wolałbym już powrócić do mojej chińskiej literatury... - Lusa, błagam, nie mów nic, kiedy prowadzisz. Właśnie cudem nie zabił matki z dzieckiem w wózku. - Musisz czuć mniej więcej to samo, co ja czułem w twoim wieku. Tym razem dzieci wychodzące ze szkoły... Czerwona maszyna wykonała objazd przez chodnik po przeciwnej stronie ulicy. - Nie będę opowiadać ci moich bitew, ale w czterdziestym czwartym, jeszcze przed Monte Cassino, Anglicy często wysyłali mnie na tyły niemieckich linii, od strony miejscowości Medżez-el-Bab, w tunezyjskich górach. Już wtedy byłem czarny, zlewałem się z nocą, miałem pełną torbę materiału wybuchowego i czułem to samo co ty dzisiaj: nieprzyjemny ciężar konspiracji. - Widzisz, Lusa, ty chociaż konspirowałeś w blasku chwały... - Nie widzę nic chwalebnego w sraniu w gacie i słuchaniu, jak całe krzaki szwargoczą po niemiecku... A poza tym powiem ci jedną mądrą rzecz: „chwała”, „honor” i tym podobne, to wszystko kwestia perspektywy historycznej. Ciężarówka zatrzymała się niespodzianie. Władcy waluty pospadali nam na pysk. Poszliśmy strzelić sobie dziobka w barze na rogu. Lusa za wszelką cenę chciał mnie przekonać, że zmierzam prosto ku chwalebnemu dziełu w perspektywie historycznej. - Zgoda, wariatku, J.L.B. to gówno, jasna sprawa! Ale to nasze jedyne gówno. I Wydawnictwo Talion trzyma się tylko dzięki J.L.B. Nosząc chwilowo barwy tego łajna, bronisz, koniec końców, honoru Literatury Pięknej, tej najlepszej z naszej produkcji, godnej najszlachetniejszych bibliotek! Z tymi słowy wskazał Taras Gutenberga jedną ręką, drugą zaś wzniósł kielich. - No, odwagi, wariatku, hao bu li ji, jak mawiają Chińczycy: ,,całkowite zapomnienie o sobie”, i zhuan men li ren: „poświęcenie się dla innych”... Malaussene albo śmierć literatury pięknej, no tak. Dzięki, Lusa. Julii nie ma. Łóżko zimne. Dzieciaki pogrążone w głupim śnie sprawiedliwych. Komisarz okręgowy Coudrier spokojnie prowadzi śledztwo. Mamusia szybuje po siódmym niebie z inspektorem Pastorem. Stożilković tłumaczy Wergiliusza. A Saint-Hiver walczył o resocjalizację potępionych wespół ze swoim druhem, Panem Bogiem. I tak płynie życie. Z przystankami. Gdyby przynajmniej można było spać! Ale nic z tego. Nie, zdrajcy nie zaznają spokoju. Ledwie zmrużyłem jedno oko, a już sędziwa mama ministra Chabotte’a, pani Nazare Quissapaolo Chabotte (Portugalka? Brazylijka?) lądowała na dachu mego snu. Ta twarz mumii zabalsamowana nienawiścią i dziecięcy wrzask jej podstarzałego synalka: „Ona nigdy nie pozwalała mi pisać!” A potem mój ekran zalewało pogrążone w żałobie oblicze królowej Zabo. Ani jednej wymówki. Ani jednej łzy. Poprzestała na wypełnianiu mi nocy. Sobą! Ze złowieszczym miesięcznikiem w dłoni. Cały tydzień. Cały tydzień bezsenności. I miesięcznik wyszedł, a dlaczegóż by miał nie wyjść? Ja nawet dowiedziałem się o tym jako jeden z pierwszych. Dzyń, dzyń, dzyń, ósma rano. Podnoszę słuchawkę. Królowa Zabo. - Malaussene? Tak, to ona, no bo któż by? - Wasza Wysokość? - Pański wywiad jest we wszystkich kioskach. Kioski i wywiady zawsze kiedyś nieuchronnie się spotykają, niestety! - Jest pan zadowolony z siebie? - ... - Przed chwilą dzwonił do mnie Chabotte. - ... - Jest zachwycony. - Słucham? - Jest zachwycony, uradowany jak smarkacz, trzymał mnie przy telefonie pół godziny. - Chabotte? - Chabotte! Minister! J.L.B.! A pan myśli, że o kim niby mówię? Dopiero się pan obudził, mój chłopcze? Pewnie chce pan zrobić sobie kawę? Może zadzwonić za dziesięć minut? - Nie, nie. A pani? - Co ja? - Pani to czytała? - Mam to przed oczami. - No i co? - No i nic, cacuszko, dokładnie to, czego od pana oczekiwałam, a zdjęcia z Saint- Tropez są rozkoszne. Ale co panu jest, mój mały? Już nie wiem, ale chyba na golasa zleciałem do Jusufa, kioskarza z rogu, bo zapytał mnie: - Co jest, Ben, pali się u ciebie, czy co? - „Playboya”! Daj „Playboya”! - Achaaaa! Julia nie wróciła? Ale aż tak cię przypiliło? Nie mogłem znaleźć strony. Trząsłem się jak ćpun na odwyku. Nie śmiałem uwierzyć. Nie śmiałem uwierzyć, że ludzkość jest taka piękna, ze sam Chabotte, wynalazca motoru kija- samobija, rozgramiacza niewiniątek, mógł pochwalić tę niespodziewaną wewnętrzną przemianę J.L.B.! Wszystko jest dozwolone, mój Boże! Po człowieku można spodziewać się wszystkiego dobrego. - Nie szukaj - mówi Jusuf - na sześćdziesiątej trzeciej jest jedna, palce lizać, Dorotka z Glasgow. Jak chcesz, to możesz wstąpić do mnie na zaplecze. Bywają takie ranki, kiedy nienawidzę mego pesymizmu. Uśmiechnij się, trzeci świecie! Odzyskaj nadzieję, skacz do góry z radości! Skoro takie Chabotty zgadzają się, by głodni zajęli stanowiska na strzelnicy! Rozbrój się, trzeci świecie, podzielimy się z tobą! Nic z tego. Dziewczyna wszystko ułożyła po bożemu. W końcu miała pytania, miała odpowiedzi, miała redaktora naczelnego, więc załatwili sprawę tak, jak powinna być załatwiona. Żadnych wątpliwości. Przed oczami miałem ten sam wywiad, z którego Jeremiasz i inni przepytywali mnie przez kilka tygodni. Słowo w słowo. Ekipa z Talionu przywitała mnie ucztą. Szampan musował w kieliszkach, a radość w spojrzeniach. Dzień zleciał na skrzydłach ulgi. Wieczorem Thian przeczytał rozdział czternasty Władcy waluty, ten, w którym rodzi się pierwsze dziecko Filipa Ahoueltene’a i jego młodej szwedzkiej połowicy. Poród odbywa się w sercu Amazonii i w oku cyklonu, który wyrywa drzewa z korzeniami i wysyła je na okołoziemską orbitę. Wysłuchałem tego prawie do końca. A potem poszliśmy na nasz spacer, Juliusz i ja. Szedłem lekko i bez celu, jak ktoś, kto za jednym zamachem utracił i obawy, i złudzenia. Masakrowana nowoczesnymi budynkami Belleville wydawała mi się mniej zeszpecona niż zazwyczaj... a to już coś! Tak, odniosłem wrażenie, że nowym architektom zależy wręcz na uszanowaniu „charakteru” dzielnicy. Weźmy na przykład ten różowy wieżowiec na skrzyżowaniu ulicy de Belleville i bulwaru de la Villette, to tam wysoko, na samej górze, jak dobrze wytężyć wzrok, nad ostatnimi oknami, jest coś na kształt łuku w stylu hiszpańsko-mauretańskim, tak, tak. Oczywiście, zanim skonstruowano to cudo, parter przybrał styl chiński... Ale nic nie szkodzi, jak już cała Belleville będzie chińska, to tam wysoko, na samej górze, doda się jeszcze ostre, wygięte ku niebu naroża pagod... Architektura jest sztuką sugestii. Zachciało mi się spać, tak nagle. W tej dziedzinie miałem sporo do nadrobienia. Zostawiłem Juliusza Psa w kuchni Amara („Widziałeś, jaki z ciebie przystojniak w gazecie, synku Beniaminku, co?”) i ruszyłem w drogę powrotną, sam jak duży chłopiec. Przydybali mnie o dwadzieścia metrów od domu. Było ich trzech. Chudy dryblas, z wyjątkowo szpiczastym kolanem rozgniótł mi jaja, drugi, szerszy niż dłuższy, złapał mnie za gardło i podniósł do pionu, gdy tymczasem trzeci rozpruwał mi bebechy serią haków, w których czuć było jego zawodowstwo. Ponieważ łapsko tłuściocha podtrzymywało mnie przygwożdżonego do muru, ból nie zdołał nawet złamać mnie wpół. Za to moje nogi poderwały się instynktownie i ugrzęzły w klatce piersiowej boksera, który wygiął się w pałąk. On wypluł całe powietrze, a ja wywaliłem język. Dłoń jego koleżki zaczęła ściskać mnie za szyję i myślałem, że za chwilę głowa mi wyskoczy jak korek z butelki. - No co, Malaussene, zachciało ci się wyjechać ze swoimi mądrościami w gazecie? Chudy dryblas młócił pałką jak cepem. Po piszczelach, kolanach i udach. Jako żywo żywcem łamał mnie kołem na placu publicznym. Krzyczałbym, ale język wypełnił mi całe usta. - To nieostrożność, Malaussene, nie grać swojej roli jak należy. Tłuścioch mówił cicho z rosyjskim akcentem. Czułość w osobliwym wydaniu. - Zwłaszcza jak się ma rodzinkę, którą trzeba chronić. Zablokował swą naddźwiękową pięść boksera o dwa milimetry od mojego nosa. - Gębę nie, Selim, jeszcze się przyda. Bokser posłusznie zajął się moimi żebrami. - W Bercy musisz być grzeczny, Malaussene, będziesz gadał to, co masz gadać, i nic więcej. Odwrócił mnie, zręcznie wykręcając mi nadgarstek, i oto znalazłem się z pyskiem rozpłaszczonym na murze, a pałka chudego dryblasa wzięła w obroty moje lędźwie. - Będziemy na sali. Niedaleko. My umiemy czytać, a co żeś myślał! Uwielbiamy J.L.B. Stara Belleville, moja ukochana Belleville ma smak saletry. - Nie chciałbyś chyba, żeby coś przydarzyło się Klarze? Teraz jego obie graby rozdrabniały mi trójgłowe mięśnie ramienia. Przy tym też bym zawył, ale już miałem w buzi całą Belleville. - Albo Jeremiemu. Dzieciaki w tym wieku są takie nieostrożne... 18 Książka jest świętem, wszystkie Salony Książki to wam obwieszczą. Książka może nawet przypominać konwent demokratów w zacnym miasteczku Atlancie. Książka może zafundować sobie własnych fanów, własne proporczyki, parady licealistek w mundurkach i z bębenkami, własną kapelę i piosenki, tak jak pierwszy lepszy kandydat do pierwszego lepszego merostwa w Paryżu. Dwaj gliniarze na motorach mogą torować drogę rollsowi Książki, a dwa szeregi gwardii republikańskiej zaprezentują przed nią szable. Książka jest czcigodna, przeto należy czcić ją w majestacie prawa. Tak, tak, w dwa tygodnie po otrzymaniu monumentalnego lania król Książki jeszcze nie może doliczyć się wszystkich żeber i drży o braciszków i siostrzyczki, niemniej jednak pozostaje bohaterem święta! Tamtego pamiętnego wieczora Paryż otworzył się dla mnie, Paryż rozstępował się przed dziobem mego wynajętego rollsa, a to mimo wszystko - no, nie da się ukryć - robi wrażenie. I zrozumiałem, że ci, co czegoś takiego posmakowali, z trudem by się tego wyrzekli. Siedzisz sobie człowieku rozwalony na siedzeniu, podnosisz zblazowany nos i zerkasz na zewnątrz, i co? Co defiluje nad twoimi kuloodpornymi szybami? Twoje afisze, skandujące twoje nazwisko, a obok twoja promieniejąca gęba, dalej cała wytapetowana ściana objawia twoją myśl, wpaja twoje przekonania. J.L.B. CZYLI REALIZM WOLNORYNKOWY: CZŁOWIEK, PEWNOŚĆ, DZIEŁO! - J.L.B W BERCY! - 225 MILIONÓW SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY! Nie obyło się bez drobnego pałowania przy wyjeździe, przed bramą „Crillonu” - by przebić się przez tłum wielbicieli - i bez solidnego pałowania przy triumfalnym wjeździe - by wcisnąć się do Bercy - ale w sferze sławy pała jest dodatkiem do miłości. Ręce wyciągały się, przylepiały do szyb zdjęcia idola. Miłośnie rozczochrane dziewczęta, tępe spojrzenia, poważne miny, adresy, numery telefonów, na przedniej szybie otwierające się książki, czekające na dedykację, błysk ładniutkiego biustu (ciach go pałą), rozgadane buzie biegnące przy samochodzie, ktoś się przewraca, chorągiewki trzepoczą, a fe, brzydki zgrzyt: kałamarz rozpryskuje się na tylnej szybie (ciach go pałą), trzyczęściowe garnitury i szacowne towarzystwa, matki z córkami, ojcowie z synami, czerwone światła ignorowane za przyzwoleniem prefektury, dwa gwizdki z przodu, dwa gwizdki z tyłu, obok mnie mały Gauthier, mój „sekretarz”, który przemierza wszystkie stadia przerażenia i zachwytu, Gauthier po raz pierwszy i ostatni w życiu na morderczyni wirażu sławy, i cała armada autobusów wokół Bercy, wszystkie przyjechały z prowincji, ze wszystkich regionów, spod Nicei i spod Brestu, jechały przez cały dzień i całą noc, kierowcy też ściskają swoje egzemplarze pod pachą, Ostatni pocałunek na Wall Street, Złota żyła, Dolar, Dziecko, co umiało liczyć, Córa jena, Mieć i oczywiście Władca waluty, wszystkie tytuły wznoszą się w nieprawdopodobnej nadziei otrzymania dedykacji. Scena migotała szmaragdową zielenią w zatłoczonym półmroku Pałacu Sportu. Nad sceną rozpościerał się, niby widmo bez granic, ekran taki, że przy nim ekran w kinie „Grand Rex” mógłby uchodzić za znaczek pocztowy. „Tędy”, „tędy”, poczciwy Calignac zasłonił mnie przy wejściu swą naturalną tarczą z muskułów. Calignac skrzyknął koleżków rugbistów: Chaize, twardy zawodnik, Lamaison, łącznik młyna, który wkręci się w każdą lukę, Rist, obrońca, co przebije każdą linię defensywną przeciwnika, Bonnot, niepowstrzymany skrzydłowy i jeszcze dziesięciu mistrzów owalnej piłki utworzyli mur, który wessał J.L.B. i zamknął się szczelnie, powstrzymując entuzjazm tłumu... zakręty, korytarze i wreszcie schronienie - garderoba. Garderoba! Poczułem się tak jak żołnierz, który rzuca się głową w dół do leja po pocisku. - A co, czyż nie przyrzekłam ci całej miłości świata, mój kałandasku? Wesołkowaty głos królowej Zabo w ciszy garderoby. - No jak, wszystko dobrze? Mam pokruszone żebra, rozjuszone flaki, giczoły jak składany metr stolarski... bębenki mi wychodzą z uszu nosem, świadomość mojej nieświadomości zaślepia mnie, ale przypuszczam, że tak w ogóle to jest dobrze. Dobrze... jak zawsze. - To nie do wiary - bełkocze Gauthier - nie do wiary... - Sukces nieco przerasta nasze najśmielsze nadzieje, przyznaję, ale to nie powód, żeby doprowadzać się do takiego stanu, Gauthier. Królowa Zabo... panuje nad sobą tak jak nad moim światem. A jednak wstaje, podchodzi do mnie i robi coś, czego nikt jeszcze nie widział w jej wykonaniu: dotyka mnie. Kładzie swoją ogromną dłoń na mojej głowie. Spokojnie głaszcze mnie po szyi. I mówi: - To już ostatnie sto metrów, Beniaminie, a potem dam panu królewski spokój, słowo królowej! - Niech Wasza Wysokość nie zabiera ręki. Pytanie: Czy mógłby pan nam wyjaśnić, jak dokładnie należy rozumieć pojęcie: „literatura realistyczna wolnorynkowa”? (Gdyby nie trzej oprawcy, co czekają na mnie za winklem w cieniu, chętnie bym ci powiedział, jak należy rozumieć podobne brednie.) Odpowiedź: To literatura ku chwale ludzi przedsiębiorczych. (Literackie to jak kursy giełdowe, realistyczne jak marzenie głodującego, a wolnorynkowe jak krzesło elektryczne.) Pytanie: A czy siebie uważa pan za człowieka przedsiębiorczego? (Ja uważam się za nieboraka, co się władował w szalbierstwo bez wyjścia awaryjnego i który w tejże chwili przynosi wstyd wszystkim ludziom pióra.) Odpowiedź: Moim przedsiębiorstwem jest Literatura. Pytania stawiane są we wszystkich językach świata, tłumaczone, każde przez jednego ze stu dwudziestu siedmiu tłumaczy, których gigantyczny wachlarz rozpościera się za moimi plecami. A moje odpowiedzi rozmnożone w tłumaczeniach ulatują i unoszą za sobą owacje aż do najdalszych zakątków Pałacu Sportu. Literackie Zielone Świątki. A wszystko jest wstydliwie zapięte na ostatni guzik i jeśli się zdarzy, że jakieś nieprzewidziane pytanie wyskoczy na ustalonym zgodnie firmamencie, migiem zostanie przyduszone następnym, kolejnym z mego katalogu, takim, na które mam rozkaz odpowiedzieć. Gdzieś w tłumie wielbicieli trzej niegodziwcy czuwają, bym przestrzegał instrukcji: chudy dryblas ze skuteczną pałką, zawodowy bokser i Herkules z ruskim akcentem, którego odciski palców nosi jeszcze moja szyja. Pytanie: Po konferencji prasowej wyświetlimy film nakręcony według pańskiej pierwszej powieści, zatytułowany Ostatni pocałunek na Wall Street, czy mógłby pan przypomnieć nam, w jakich warunkach napisał pan tę książkę? Mogę, jasne, że mogę, i gdy ja tu nawijam dyrdymały J.L.B., słyszę przesłodzony głos Chabotte’a, który po raz kolejny gratuluje mi „cudownego wywiadu w «Playboyu»”. „Jest pan urodzonym aktorem, panie Malaussene, z pańskich odpowiedzi, choć były one ustalone, przebija nuta wstrząsającej szczerości. Niech pan będzie taki sam w Pałacu Sportu, a spłatamy najgigantyczniejszego figla w całej historii literatury. Przy nas najbardziej rozhukani surrealiści będą mogli uchodzić za grzecznych chłopaczków wracających od pierwszej komunii.” Nie ma żadnych wątpliwości, wpadłem w szpony doktora Caligari, który przerzucił się na literaturę, i jeśli nie będę tańczył, jak mi zagra, to każe pokroić moje dzieci w plasterki. Nie ma najmniejszych złudzeń po laniu, co mi spuściły jego zbiry. „Jak pan dziś ładnie wygląda.” Tak, Chabotte nawet jeszcze coś takiego dorzucił nazajutrz rano, serwując filiżankę kawy, obdarowując uśmiechem. Królowa Zabo i kumple z Talionu byli oczywiście poza wszelkimi podejrzeniami, a biorąc pod uwagę radosne podniecenie, w jaki wprawiły ich przygotowania do uroczystości, nie miałem sumienia im o tym mówić. Jak zawsze w ważnych momentach życia, udałem się po pomoc do Belleville. - Duży pałownik, mały bokser wagi piórkowej, swojaki, i osiłek, co zaciąga z ruska? Jeśli to ci, o których myślimy, to można powiedzieć, że wygrałeś wielki los na loterii, bracie Beniaminie! Akta ulicy to odbitki akt policyjnych, siłą rzeczy. W środowisku wszyscy się jako tako znają, bo się spotykają. - Zrobili ci krzywdę? Hadusz podszedł i usiadł między Szymonem i Mo. Postawił przede mną filiżankę mięty. - Co złe, już się skończyło, Ben, jesteśmy z tobą. Pij. Wypiłem. Szymon powiedział: - Widzisz, teraz już się nie boisz. Pytanie: Temat woli bezustannie powraca w pańskich dziełach. Czy mógłby pan podać nam pańską definicję woli? Mam w głowie odpowiedź z katalogu: „Chcieć, to znaczy chcieć tego, czego się chce”, i już mam ją z siebie wydalić, niby sprawny magnetofon, którym zostałem, gdy nagle widzę: tuż przede mną bucha płomień. Czupryna Szymona. Piękny rudy pocisk rozświetlający noc, w której się pogrążyłem. Gwiazda Kabyla na firmamencie Pałacu Sportu! Jestem uratowany, moje dzieci! Jest Szymon, tu, dokładnie naprzeciw mnie, stoi za moim tłuściochem-dusicielem. Tłuścioch ma jedną rękę wykręconą do tyłu, a na twarzy taki wyraz, który pozwala zrozumieć, co musi odczuwać saska porcelana w kowalskich obcęgach. Wolną ręką Szymon daje mi znać, że wszystko w porządku: jego kciuk wzbija się triumfalnie w górę. To znaczy, że Hadusz i Mo namierzyli moich dwóch pozostałych aniołów stróżów i że moje słowa są odtąd równie wolne jak pióro poety w krainie bezinteresowności. I, daję słowo, skoro pytają mnie o opinię na temat woli, to wolę sam udzielić odpowiedzi. O, przyjaciele z Talionu, teraz to już moja zdrada będzie absolutna, publiczna i nieodwołalna, ale jak się dowiecie, to mi przebaczycie, bo przecież nie jesteście Chabotte’ami, wy nie uprawiacie literatury pałą, wy, wy wszyscy, Zabo Jej Książkowa Wysokość, Lusa z Casamance, pocieszny komiwojażer marzeń, Calignac, pokorny inspicjent utopii, i Gauthier, pilny paź nad paziami, wy handlujecie gwiazdami! Otworzyłem więc usta, żeby rozkurzyć ten cały cyrk, wsypać Chabotte’a i za jednym zamachem walnąć hymn ku czci Sprawiedliwości i Literatury... ale zamknąłem gębę. No bo dwa rzędy za Szymonem Kabylem siedzi Julia! Julia, tak, moja! Dobrze widoczna w kole wielbicieli. Patrzy tylko na mnie. Uśmiecha się do mnie. Jej dłoń leży na ramieniu Klary. Więc pal sześć zemstę, olewam sprawiedliwość, niech diabli porwą literaturę! Znowu jak chorągiewka na wietrze zmieniam zdanie: będę mówił o miłości! J.L.B. z powrotem przedzierzgnięty w Beniamina Malaussene’a zasunie wam wielką improwizację takiego publicznego wyznania miłości, które doleje oliwy do przyduszonego ognia waszych uczuć! Bo miłość Julii, mówię wam szczerze, jest z tych miłości, co potrafią rozżarzyć poniewierające się gdzieś najbardziej zapomniane szczapy miłości! Tak, kiedy wam opowiem o pocałunkach Julii, o piersiach Julii, o biodrach Julii, o cieple Julii, o jej palcach i jej oddechu, to ani jeden, ani jedna z was nie spojrzy na swego sąsiada czy sąsiadkę innymi oczami niż moje oczy wpatrzone w Julię, i przepowiadam wam święto, które tym razem będzie świętem całą gębą i co się zowie, a Pałac Sportu w Bercy znajdzie w końcu uzasadnienie swego roziskrzenia zielonością! Pytanie: Czy mam powtórzyć pytanie, proszę pana? Uśmiechnąłem się do Julii. Otworzyłem na oścież ramiona, słowa miłości wezbrały we mnie lawiną... i ujrzałem kulę przebijającą moje pole widzenia. To była kula kalibru 22. Ostatni krzyk. Inni podobno widzą w takich chwilach migawkowy film z całego życia. Ja zaś zobaczyłem tylko tę kulę. Wleciała w trzydziestocentymetrowe pole mego widzenia, a mam dobry wzrok czytelnika. Miała wysmukłe miedziane ciało. Kręciła się wokół własnej osi. Śmierć to proces prostoliniowy... Gdzież, u diabła, mogłem to wyczytać? I ten miedziany świderek, którego ostrze lśniło w świetle reflektorów, wbił się w moją czaszkę, wydłubał starannie dziurkę w kości czołowej, przeorał zagony mojej myśli, pchnął mnie do tyłu i zaklinował się w kości potylicznej, a ja uświadomiłem sobie, że to koniec - tak jasno, jak człowiek uświadamia sobie, wedle Bergsona, chwilę początku. IV JULIA COUDRIER: Niech mi pan powie, Thian, jak daleko może się posunąć kobieta, która pragnie pomścić ukochanego mężczyznę? VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: Tak, w najlepszym razie. 19 Natura przydzieliła Julii rolę pięknej kobiety. Najpierw ślicznego niemowlęcia, następnie zachwycającego dzieciaka, niepowtarzalnej nastolatki i wreszcie pięknej kobiety. To powodowało pustkę wokół niej: cofanie się z podziwu. Wszyscy, gdy tylko ją ujrzeli, zachowywali dystans, wszyscy jak jeden mąż. Ale dystans o zmiennej długości, którą skracało pragnienie zbliżenia się, wdychania woni jej ciała, wniknięcia w świetlisty krąg jej ciepła, dotknięcia... no też. Byli więc przyciągani i utrzymywani na dystans. Julia miała od zawsze poczucie, ze żyje w sercu przestrzeni niebezpiecznie elastycznej, nieustannie napiętej. Nieliczni ośmielali się wedrzeć na ten obszar. A przecież nie była kobietą wyniosłą. Tylko bardzo wcześnie posiadła spojrzenie ludzi bardzo pięknych: spojrzenie bez preferencji. - Są tylko dwie rasy na tym naszym ziemskim padole - mawiał gubernator kolonialny Correncon, ojciec Julii. - Są bardzo piękni i bardzo brzydcy. Bo skóra i te wszystkie kwestie kolorów to kaprysy geografii i nic więcej. To był jeden z ulubionych tematów gubernatora Correncona, bardzo ładni i bardzo szpetni... „A poza tym jesteśmy my” - dodawał wskazując na siebie tak, jakby on sam był estetycznym wzorcem zwyczajnej ludzkości. - Nikt nie śmie patrzeć na bardzo brzydkich z obawy, by ich nie zranić, więc bardzo brzydcy umierają z samotności na skutek taktu bliźnich. Dzieciństwo Julii sprowadzało się do słuchania oracji ojca gubernatora. Nie mogła sobie wymyślić bardziej podniecającej zabawy. - Z bardzo pięknymi zaś jest inna sprawa, wszyscy na nich patrzą, ale oni nie śmią spojrzeć na nikogo z obawy, by na nich zaraz nie naskoczono. I bardzo piękni umierają z samotności na skutek podziwu bliźnich. Swe słowa ilustrował pantomimą. Wzmacniał je patosem. Ona śmiała się. - Dorobię ci, córeńko, nos jak ziemniak i uszy jak kalafiory, i będziesz wyglądała jak pierwszy lepszy warzywnik, wyprodukujesz potulne małe jarzynki, a one zamiast naskakiwać na pięknych, wskoczą mi na kolana. W Pałacu Sportu w Bercy przestrzeń wokół Julii rozstąpiła się więc jak zwykle. A Bóg świadkiem, tłum był zwarty, że szpilki nie można by wetknąć. Ale wszyscy zachowywali dystans, tak jakby ona wyrosła przy nich spod ziemi. Wszyscy mieli jedno oko wycelowane na scenę, drugie na nią. Zafascynowani pisarzem, który odpowiadał na pytania w oszałamiającej aureoli swych tłumaczy, i zafascynowani tą kobietą, która wyglądała tak, jakby ożyła i wyszła z jego książek. A mówią, że literatura to wierutne kłamstwo. I nagle niektórzy wyobrazili sobie, że spotykają tę kobietę, bardzo wysoko, między dwoma kontynentami, w jednym z owych samolotów, w których ich fortuny dziergają się same. Rzeczywistość potwierdziła ich czytelnicze wzruszenie: piękność istnieje i wszystko jest możliwe. I tak oto w entuzjazmie Pałacu Sportu, spryskani rzęsistym światłem ze sceny, obezwładnieni maksymami pisarza - och, te jego porażające odpowiedzi, ten jego spokój mocarzy - sami poczuli się piękniejsi, pełniejsi niezłomnej woli. Śmielej spozierali na piękną kobietę. Już nie uważali jej za nieosiągalną. No, w każdym razie nie bezwzględnie nieosiągalną. Krąg wszakże nie zawężał się. Ona nieodmiennie stała tam pośrodku, sama. Patrzyła na estradę, tak jak oni. Oni przesyłali jej porozumiewawcze uśmiechy: co za facet z tego J.L.B.! I przyszła Klara, i przytuliła się do Julii. - Jesteś! Puste koło wokół Julii przynajmniej do czegoś służyło: przyjaciele łatwiej wyławiali ją w tłumie. - Jestem, Klaro. W uścisku Klary pomieszały się podniecenie z zatroskaniem. Klara weszła całą sobą w tę niewiarygodną farsę, cała w swej ciąży i cała jeszcze w śmierci Saint- Hivera. „Rodzina pomyleńców” - pomyślała sobie Julia przygarniając ramieniem małą. I uśmiechnęła się. A tam, na scenie, Beniamin poszukiwał odpowiedzi na drażliwe pytanie o „siłę woli”. Pytanie: Temat woli nieustannie powraca w pańskim dziele, czy mógłby pan podać nam pańską definicję woli? Julia uśmiecha się: „Zdaje się, że wola to coś, z czym akurat masz problemy, Beniaminku”. Julia uśmiecha się na przekór faktom. Wie, że trwa niebezpieczna rozgrywka. Zna Laurę Kneppel, dziennikarkę, która podpisała swoim nazwiskiem wywiad z J.L.B. w „Playboyu”. Free-lance, specjalistka od plotek z kroniki towarzyskiej artystycznego światka, ale dawna korespondentka wojenna, która wyrwała się z Libanu. „Samochody- pułapki, strzępy ciał zwisające z balkonów, mordowane dzieci i dzieci mordujące... to za wiele, Julio, teraz robię w brązownictwie akademików.” Julia, która zaszyła się na te wszystkie tygodnie w swoich rodzinnych górach Vercors, nie miała w ręce epokowego numeru „Playboya”. Ale prawo autorskie umożliwiło przerzuty myśli J.L.B. do całej prasy i Julia przeczytała spore fragmenty wywiadu w „Le Dauphine libere”. Usłyszała w nim wołanie Beniamina. Nie była ani trochę przesądna, ale coś ją tknęło: skoro Beniamin dotarł do jej najtajniejszej kryjówki, to znaczy, że daje jej jakiś znak. Julia postanowiła wrócić do Paryża. A przecież w wywiadzie nie było nic szczególnego. Ot, gotowiec tego gatunku, mechaniczny sznureczek pytań i odpowiedzi doskonale idiotycznych, które układały się w doskonale idiotycznego dziennikarskiego gniotą. Julia zamknęła stary wiejski dom „Rochas”. Podwórze było opanowane przez malausseniczne malwy, których Julia nie pościnała. Jechała całą noc. Całą noc powtarzała sobie: „Nie, Beniamin nie mógł udzielić tak gładkiego wywiadu”. „A dlaczegóż by nie? Przecież jego poczucie humoru nie zna żadnych granic.” Jednym rzutem oka na mury Paryża Julia oszacowała rozmach kampanii J.L.B. Wszędzie pełno Beniamina. Jedyne, co rozpoznała jako jego «v tej wykolejonej twarzy, była sama faktura zdjęć: zakochane oko Klary. Julia miała trudności z dostaniem się do domu. Miłość dopadła ją pod drzwiami. Czterdzieści listów od Beniamina w ciągu dwóch miesięcy nieobecności. Znowu inwazja malwy... Beniamin mówił jej pisemnie to, co mówił jej ustnie, plus kilka formułek, kilka zabawnych porównań, wygibasy stylistyczne, mające zakamuflować potoki płynące z serca. Ten chłopak jest przebiegły jak nikt. Opowiedział jej całego J.L.B. Miary u Chabotte’a, kurację kuskusem, przepytywanie Jeremiego, niemą dezaprobatę Teresy, wszystko. Ale ani słowa o wywiadzie. Wywnioskowała z tego, że coś przed nią ukrywa. Instynkt nie pozwolił Julii iść do Beniamina. Wylądowaliby w łóżku, w którym postradałaby jasność umysłu. Postanowiła podpytać Laurę Kneppel. Znalazła ją w Domu Pisarzy, na ulicy de Verneuil, zajętą spisywaniem ostatnich słów pewnego poety nad grobem, któremu minister kultury właśnie wpiął in extremis palmy Akademii Francuskiej. „Doczepiają to biedakowi do nóg na przebycie ostatnich sążni w świecie Literatury Pięknej - kpiła Laura w kafejce na rogu. - Ale czemu zawdzięczam zaszczyt wizyty szanownej koleżanki?” Julia powiedziała jej. Laura zmieniła się na twarzy. - Nie wściubiaj nosa w sprawę J.L.B., Julio, to zalatuje prochem. A ja, głupia, myślałam, że z artystami będę miała spokój, jak u Pana Boga za piecem... I nuż jej tłumaczyć, jak to w samym środku wzorowo zgranej rozgrywki ping-ponga (pytania i odpowiedzi zostały jej dostarczone przez niejakiego Gauthiera, sekretarza J.L.B.) ten cały J.L.B. nagle wyskoczył z torów z płomienną tyradą ku chwale niemowlęctwa, trzeciego świata i zgrzybiałego wieku. Laura usiłowała naprowadzić go z powrotem na tory, ale szkoda było słów. - Rozsypał się, Julio. Przeszedł kryzys uczciwej świadomości, był jak chory żołnierz, do niczego, rozumiesz? Julia rozumiała. Wychodząc z „Crillonu” Laura pomyślała sobie, że w gruncie rzeczy to nawet lepiej, bo przeżyła ładną „godzinę prawdy”. To nie było zbył częste w jej zawodzie. A skoro temu poczciwinie tak na tym zależy, to opublikuje prawdę poczciwiny. Tylko że... - Tylko że co? Laurę zaczepiło trzech drabów, którzy zażądali taśmy i notatek. - Jak wyglądali? - Jeden wielkolud z rosyjskim akcentem, jeden szczapowaty dryblas i mały nerwowy Arab. Laura najpierw poprosiła, żeby się odwalili, ale wielkolud miał głos słodki i nader przekonujący: - Wszystko o mnie wiedzieli, Julio, z adresem mojej matki, obwodem mego biustu, numerem karty kredytowej włącznie... Szczapowaty dryblas przyłożył jej tylko raz leciutko pałką po plecach. Nisko. W ostatnie dolne kręgi. Podziałało niby elektrowstrząs. Opublikowała wywiad taki, jaki był przewidziany. - J.L.B. będzie ci wdzięczny, mała. Istotnie, po ukazaniu się tego gniota Laura otrzymała imponującą wiąchę kwiatów. - Tak ogromną, że nie mogłam nawet jej wypieprzyć, bo nie mieściła się w pojemniku na śmieci przed domem. Julia uśmiechała się. Otoczyła ramieniem Klarę i uśmiechała się. „Rodzina pomyleńców...” Beniamin ujrzał ją. I rozpromienił się. Tak jasno, jakby Julia nacisnęła guzik i zapaliła światło. Ujrzała Beniamina. Ujrzała, jak rozpala się, jak otwiera ramiona. Porwana przez falę wzruszenia, zdążyła jeszcze pomyśleć: „Dobry Boże, żeby on tylko nie wyznał mi publicznie miłości!” A potem zobaczyła, jak głowa Beniamina odskakuje, jak ciało Beniamina zostaje wyrwane z trybuny i wyrzucone na najbliższych tłumaczy, którzy padają wraz z nim. 20 I piękna kobieta wylała z siebie wszystko. Z tego, co jej wielbiciele widzieli tamtego wieczora: zabójstwo J.L.B., przejściowe odrętwienie, potem panika, młoda kobieta w ciąży wyrywa się z objęć pięknej kobiety i z krzykiem rzuca się na scenę, ciało wynoszone pośpiesznie w mroki kulis, mały chłopaczek w różowych okularkach czepiający się zwłok i drugi chłopiec (ileż on może mieć lat? trzynaście, czternaście?) zwrócony ku sali wrzeszczy: „Kto to zrobił?” - z tego, co zobaczyli, zachowają w pamięci jeden obraz: podczas gdy sami przepychali się do wyjść (spodziewano się następnych strzałów, wybuchu granatów, może zamachu), ujrzeli w przelocie piękną kobietę; stała sama, ani drgnęła pośród ogólnej paniki, zajęta wylewaniem z siebie wszystkiego, wymiotująca w bezruchu gejzerami, które ochlapywały tłum, rozpryskiwały się wrzącymi kaskadami, brunatne zacieki poplamiły jej cudowne nogi, to obraz, który daremnie będą starali się wymazać z pamięci, o którym nigdy nikomu nie powiedzą, podczas gdy samo wydarzenie - i to świtało im w głowach, już wtedy gdy pracowali gorliwie łokciami i kolanami w drodze ku drzwiom - będzie stanowiło sławetny temat konwersacji: pisarz J.L.B. dał się zdmuchnąć tuż przed ich nosami... Byłem tam, wiesz, stary, jak Boga kocham! Wyleciał w powietrze! Nigdy nie myślałem, że kula może wyrzucić chłopa w powietrze... Stopy oderwały mu się od ziemi, jak pragnę zdrowia! Bywają takie, co rzucają się na zwłoki, bywają takie, co mdleją, bywają takie, co chowają się, co usiłują wyskoczyć na czas z wozu, żeby nie zginąć... A ja - myślała Julia - a ja jestem z tych, co rzygają w bezruchu. Ci, którzy potrącali ją uciekając, coś niecoś o tym wiedzieli. Wymiotowała na nich bez żenady. Nie powstrzymywała się. I wiedziała, że nie powstrzyma już niczego. Wylewała z siebie wszystko jak wulkan. Rzygała jak smok. Była w żałobie; przystąpiła do wojny. Nie pognała na scenę. Nie pośpieszyła za ciałem Beniamina. Wyszła z innymi. Tyle że spokojnie. Jako jedna z ostatnich opuściła Pałac Sportu. Nie wsiadła do swojego samochodu. Zeszła do metra. Wokół niej utworzyła się pustka. Jak zwykle. Ale niezupełnie z tych samych powodów co zwykle. To wprawiło ją w mroczną radość. W domu pogasiła światła, wyłączyła telefon, usiadła po turecku na środku pokoju, zwiesiła ręce, dłonie oparła na podłodze i znieruchomiała. Nie rozebrała się, nie umyła; a niech wyschnie na niej, niech zaschnie, i choćby nawet miało zacząć się wykruszać, to będzie siedziała długo. Tyle czasu, ile trzeba, by zrozumieć. Kto? Dlaczego? Myślała. Nie było jej łatwo. Musiała powstrzymywać przypływy smutku, ataki pamięci, obrazy z przeszłości. Na przykład, Beniamin budzący się w jej ramionach po zabójstwie Saint-Hivera, w nocy, wrzeszczący, że to była „zdrada”, słowo ją zaskoczyło, dziecięcy krzyk z komiksu: „zdrada!”, co jest zdradą, Beniaminku? - i on je wyczerpująco tłumaczył, co jest przerażającego w zbrodni: „To zdrada gatunku. Nie może być nic straszliwszego niż samotność ofiary w tym momencie... To nie tylko to, że człowiek umiera, ale że jest zabijany przez kogoś, kto jest równie śmiertelny... To tak jakby ryba topiła się sama... rozumiesz?” A wszystko wtedy, gdy Klara wywoływała zdjęcie zmasakrowanego Klarentego... Klara w czerwonym świetle swej ciemni, towarzysząca Klarentemu w jego męce, „rodzina pomyleńców”... Następnego ranka Julia wyszła bardzo wcześnie, przejrzała całą prasę: DYREKTOR WZOROWEGO WIĘZIENIA ZMASAKROWANY PRZEZ SWYCH PODOPIECZNYCH... OFIARA WŁASNEJ TOLERANCJI?... WIĘZIENIE - PRZYBYTEK SZCZĘŚCIA BYŁO SIEDLISKIEM NIENAWIŚCI... i odruchowo zadecydowała, ze nic już do tego nie doda, że zostawi zwłoki swym kolegom po łachu - takie było zresztą życzenie Saint-Hivera, by nie pisała o więźniach z Champrond - a poza tym była jeszcze nazbyt zmęczona, by rzucać się w śledztwo, ciągle bolała ją noga i przede wszystkim nie oddychała jeszcze swobodnie, każdy wdech pozostawiał niedosyt, „nie jechała jeszcze pełną parą”, jak mawiał Beniamin. Pierwszy raz w życiu zaniechała pisania artykułu, choć miała temat. Stąd jej wściekłość tego wieczora, kiedy Beniamin wyjechał z tyradą na temat eleganckiego dziennikarstwa i „wypadków pieczołowicie wybranych”. Złość nie opuściła jej przez sześćset kilometrów, które dzieliły ją od Vercors. Dopiero ujrzawszy malwy wokół „Rochas”, przyznała się do nieuczciwości: nigdy nie miała zamiaru puścić kantem tego chłopaka! Tak, przedzierając się przez malwy Julia odkryła ku swemu głębokiemu osłupieniu, że oto upozorowała rozstanie jak zbyt pewna swych wdzięków gówniara, która udaje, że rzuca swoją miłość w diabły, i przyznała się, zupełnie szczerze: „Coś takiego, a to ze mnie idiotka!” Nie, nie miała najmniejszej ochoty porzucić Beniamina, ale już od jakiegoś czasu planowała wypad do „Rochas”, żeby odetchnąć wreszcie pełną piersią, napić się mleka prosto od krowy i najeść kaczych jaj, świeżutkich, z wielkimi żółtkami... i dlatego przebrała potrzebę organizmu w rozgadane rozstanie... „Coś takiego, a to ze mnie idiotka!” To odkrycie uchroniło malwy przed masakrą. Ale, jak mawiał ojciec gubernator: „Ze wszystkich bojów, jakie dane mi było stoczyć, najbardziej daremnym jest pojedynek z malwami”. Pewnego letniego wieczora ojciec gubernator poprosił Julię, by sfotografowała go wśród tych nieustępliwie rozpanoszonych kwiatów, które były wyższe od niego i o których mówił jeszcze, że są „roślinnym wyobrażeniem mitu Syzyfa”. Gubernator mógł tak prawić godzinami na temat malw, „panów Hyde’ów osieroconych przez doktora Jekylla”. Julia zrobiła to zdjęcie na kilka dni przed jego śmiercią; był tak wychudzony, że biały mundur powiewał na nim, i gdyby pomalowano mu dłonie na zielono, a włosy na czerwono, sam mógłby uchodzić za malwę, „w trochę mniej trwałym wydaniu, córeńko”... Noc mijała. Myśli Julii przemykały od człowieka do człowieka, z miejsca do miejsca, z czasu w czas, od wydarzenia do wydarzenia. Nie mogła się skupić. Kto? Dlaczego? Pytanie, dlaczego zabito jej Beniamina, pytanie, które domagało się odpowiedzi, zmusiło ją do przesuwania paciorków różańca pytań wybornie zbędnych, które zadawała sobie nieustannie przez te dwa miesiące w Vercors: „Czemu aż tak zależy mi na tym chłopaku?”, „Nie owijajmy w bawełnę: dlaczego tak go kocham?” Rozważając kwestię obiektywnie, to przecież Malaussene nie miał w sobie nic, co mogłoby jej się podobać, kpił sobie ze wszystkiego, nigdy nie słuchał muzyki, nienawidził telewizji, perorował jak tępak o szkodach wyrządzanych przez prasę, natrząsał się z psychoanalizy, a gdyby kiedykolwiek miał świadomość polityczną, to musiałaby ona przypominać filigranowy kaprys, co nic nie znaczy, „filigranowy kaprys”, ale co w języku malausseńskim miało swoje znaczenie. Pod każdym względem Beniamin był dokładnym zaprzeczeniem gubernatora kolonialnego Correncona, ojca Julii, który poświęcił życie dekolonizacji. Historię uczynił swym chlebem codziennym. Geografię swym ogródkiem i który umarłby z braku wiadomości ze świata. Malaussene miał duszę równie rodzinną i domatorską jak tamten koczowniczą i zapominalską (gubernator podrzucał Julię do różnych internatów i przypominał sobie o niej tylko wtedy, gdy przypominał sobie o krótkich wakacjach) i - by zamknąć już rozdział porównawczy - gubernator zaczął od opium jako młodzieniec, a skończył na heroinie, podczas gdy Malaussene na sam widok skręta wpadał w gniew inkwizytora. Malaussene, który skończył z kulą w głowie. Wstawał dzień i Julia wiedziała to, co zawsze wiedziała: jaka jest jedyna przyczyna, dla której kocha tych dwóch mężczyzn, i tylko tych dwóch: oni są komentarzem świata. To było idiotyczne zdanie, lecz Julia nie potrafiłaby ująć tego inaczej: Karol Emil Correncon, były gubernator kolonialny, jej ojciec, i Beniamin Malaussene, kozioł ofiarny, jej mężczyzna, mieli coś wspólnego: oni byli komentarzem świata. Beniamin sam był muzyką, radiem, prasą i telewizją. Beniamin, który nigdy nie wychodził z domu, Beniamin tak wyłączony, nie goniący za nowinami, Beniamin dmuchał wiatrem swych czasów, zamknięta w pokoju podczas rekonwalescencji Julia spędziła u boku Beniamina długie miesiące i wtedy wdychała świat tak samo skutecznie, jak gdyby maszerowała grzęznąc w piachu gdzieś na polu rozstrzygającej bitwy. Można by to inaczej powiedzieć, można by na przykład powiedzieć, że gubernator i kozioł byli żywym sumieniem swych epok, że kozioł, po swojemu, był żyjącą pamięcią gubernatora: „Marzę o ludzkości, której celem byłoby tylko szczęście sąsiada” - głosił gubernator. Beniamin był tym marzeniem. Plotę głupoty, myślała Julia, plotę, nie pora na odprawianie nabożeństwa, teraz trzeba odpowiedzieć na pytania: „Kto? Dlaczego?” Bo, na dobrą sprawę, niezależnie od tego, czym byli gubernator i Beniamin, to teraz są już niczym. - Julio! To był głos dziecka za drzwiami. - Julio! Julia ani drgnęła. - Julio, to ja, Jeremi... (Och! Jeremi stojący na estradzie, rozszalały Jeremi miotający się w ciemnościach Pałacu Sportu, Jeremi wyjący: „Kto to zrobił?”) - Julio, wiem, że tam jesteś! Okładał drzwi pięściami. - Otwórz! Jeszcze i to, dzieci pani Malaussene, dzieci mamuśki... „rodzina pomyleńców”... - Julia! Ale Julia ani drgnęła, bezruchem otoczyła swe poruszone serce: „Przykro mi, Jeremiaszu, nie mogę się ruszyć, jestem w lukrze z gówna”. - Julio, musisz mi pomóc! Teraz darł się. A stopy łomotały. - Julia! Potem się zmęczył. - Julio, chcę ci pomóc, nie dasz rady sama... Odgadł jej intencje. - Mam pewien pomysł, wiesz. W to nie wątpiła. - Wiem, kto to zrobił, i wiem dlaczego... Masz szczęście, Remek. Bo ja nie. Jeszcze nie... Uderzenia w drzwi wzmogły się w dwójnasób. Stopy i dłonie samowtór. Potem nastąpiła cisza. - Trudno - powiedział Jeremiasz. - Zrobię to sam. „Nic nie zrobisz, nic a nic, Jeremi - pomyślała Julia. - Jest ktoś, kto czeka na ciebie przed bramą, Hadusz albo Szymon, albo stary Thian, albo Mosi, albo wszyscy razem. Musieli przyrzec na pamięć Beniamina, że już drugi raz w swoim życiu nie podłożysz ognia pod liceum. Nic nie zrobisz, Jeremi, Belleville czuwa nad tobą.” 21 - Domyślam się, że przysyła was Wydawnictwo Talion? Minister Chabotte mierzył wzrokiem komisarza okręgowego Coudriera. Od dołu do góry. - Faktem jest, że dyrektorka Talionu wskazała pana, panie ministrze, jako prawdziwego J.L.B., jednemu z moich inspektorów. - A wyście uznali, że taktowniej będzie przyjść osobiście, niż poddawać mnie pytaniom jednego z waszych inspektorów, dziękuję wam za to, Coudrier, szczerze dziękuję. - Głupstwo... - Przeżywamy taką sytuację, w której najmniejsze z najmniejszych głupstw nabiera pewnej wartości. Siadajcie. Whisky? Porto? Herbaty? Coś innego? - Dziękuję. Jestem tu tylko przelotem. - Ja też, wyobraźcie sobie. Mój samolot odlatuje za godzinę. - ... - No, niech tam, owszem, chwytam za pióro w wolnych chwilach i nie zależy mi, żeby to się rozniosło. Nie pasuje do mojej funkcji, przynajmniej póki nie przejdę na emeryturę. Wtedy zobaczymy, czy wypada, żebym się ujawnił. Na razie oddelegowaliśmy młodego człowieka do odegrania roli J.L.B. w świetle reflektorów sławy. Strategia wydawnicza, nic więcej. „Nie licząc kuli w głowie Malaussene’a...” - pomyślał komisarz Coudrier, ale nie podzielił się swoim spostrzeżeniem. Wolał trzymać się rutynowych pytań. - Czy ma pan jakieś podejrzenie dotyczące powodów, dla których strzelano do Malaussene’a? - Nie mam najmniejszego pojęcia. (Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.) - Chyba że... - ... - Chyba że chciano zabić obraz. - Wybaczy pan, ale nie rozumiem. Przed ministrem zawsze trzeba się pomniejszyć. Nigdy nie dać mu odczuć, że można coś zrozumieć szybciej niż on, być ministrem zamiast niego. - Znany wam jest rozmach kampanii reklamowej, która poprzedziła promocję mojej ostatniej powieści w Bercy. Wydawnictwo Talion musiało panu również ujawnić liczby moich sprzedanych egzemplarzy... Cóż więcej trzeba, by pierwszy lepszy nawiedzony szaleniec zapragnął dokonać wielkiego dzieła strącając z piedestału mit! Idąc tym tropem, mamy szeroki wybór: pierwszy lepszy międzynarodowy terrorysta pokonuje bożyszcze tłumów, autora realizmu wolnorynkowego, zbyt fanatyczny wielbiciel pożera swoje bóstwo na oczach wszystkich, tak jak pożarto tego nieszczęśnika Johna Lennona, czy ja wiem... miałoby się kłopoty z wyborem, mówię wam, i żal mi was, mój poczciwy Coudrier... A wszystko to obojętnym tonem, w bibliotece, której rozmiary i liczba woluminów istotnie zobowiązują do niejakiej mądrości. - Od jak dawna pan pisze? - Szesnaście lat. Siedem tytułów w szesnaście lat i dwieście dwadzieścia pięć milionów czytelników. I pomyśleć, że nigdy nie miałem najmniejszego zamiaru tego publikować. - Nie? - Nie. Jestem wysokim urzędnikiem państwowym, Coudrier, a nie linoskoczkiem. Zawsze mówiłem sobie, że jeśli kiedyś miałbym pisać, to robiłbym raczej w pamiętnikarstwie, a byłoby czym wypełnić polityczną emeryturę, polityk na emeryturze nigdy bowiem nie przyzna się do porażki. Lecz los zadecydował inaczej. (Jakże można wypowiadać takie zdania?) - Los, panie ministrze? Krótkie wahanie. Po czym, z wyraźnym zniecierpliwieniem: - Mam matkę, tam na górze, panią Nazare Quissapaolo Chabotte. Kciukiem były minister Chabotte wskazuje sufit biblioteki. Niewątpliwie pokój starej matki. - Niema i głucha od szesnastu lat. I na twarzy ma całe nieszczęście świata. Chce pan ją zobaczyć? - To nie będzie konieczne. - Rzeczywiście. Zresztą w ten sposób oszczędzi pan sobie przykrego widoku. Pan będzie uprzejmy wybaczyć. Oliwier! Oliwier! Ponieważ rzeczony Oliwier nie zjawia się błyskawicznie, były minister Chabotte sunie z zaciśniętymi pięściami ku drzwiom biblioteki. Ten, który właśnie wspomniał o swej starej matce, nagle faktycznie przybiera wygląd rozkapryszonego dzieciaka. Naturalnie drzwi otworzą się, zanim do nich dotrze. Wkracza Oliwier. - Co z tym samochodem, na Boga, jest przygotowany? - Mercedes? Jest przygotowany, proszę pana. Antoni właśnie dzwonił z garażu. Będzie tu lada chwila. - Dziękuję. Niech Oliwier zniesie walizki do hallu. Drzwi zamykają się. - O czym to ja mówiłem? - O pańskiej matce, panie ministrze. - Ach tak! Zawsze chciała, żebym pisał, wyobraża pan sobie? Kobiety... zawsze wyimaginują sobie jakiś obraz swego potomstwa... a, szkoda gadać... Jednym słowem, zabrałem się do tej pisaniny, kiedy ona zachorowała. Czytałem jej kolejne stronice co wieczór. Bóg raczy wiedzieć, czemu to jej dobrze robiło. Czytałem, mimo postępującej głuchoty... szesnaście lat czytania, z którego ona nie usłyszała złamanego słowa... ale to był jej jedyny promień uśmiechu przez cały dzień. Jesteście w stanie pojąć takie rzeczy, Coudrier? (Nasrywa mi pan, panie ministrze... Prawdopodobnie pan kłamie, ale za to z całą pewnością nasrywa mi pan, zresztą zawsze mi pan nasrywał, zwłaszcza wtedy, kiedy był pan moim zwierzchnikiem...) - Bezwzględnie, panie ministrze. Czy mogę spytać, co skłoniło pana do publikowania pańskich utworów? - Partyjka brydża z dyrektorką Talionu. Chciała mnie przeczytać, przeczytała... - Czy mógłby pan powierzyć mi jeden z pańskich rękopisów? Pytanie, jak każde inne, nie wywołuje wszakże takiego skutku jak inne. Zdziwienie, najeżenie się i w końcu pogarda, w rzeczy samej, strużka uśmieszku tak lekceważącego, że już bardziej nie można... - Rękopis? O czym to wy mówicie, Coudrier? Z choinki żeś się urwał, człowieku? Czyżbyście byli ostatnim w tym kraju osobnikiem piszącym piórem? Proszę za mną. Krótka wędrówka do sąsiedniego gabinetu. - Proszę, oto mój „rękopis”. I minister wręcza komisarzowi płaską dyskietkę komputerową, którą komisarz wkłada do kieszeni z podziękowaniami. - A oto produkt końcowy, poczytacie sobie, jak wam będzie doskwierać bezczynność. To nowiutki egzemplarz Władcy waluty. Okładka niebieściutka, tytuł ogromny. Nazwisko autora J.L.B. wielkimi literami na samej górze i nazwisko wydawcy j.l.b. małymi literkami na samym dole. - Chce pan dedykację? Zbyt wiele ironii w pytaniu, by odpowiadać. - Czy mogę wiedzieć, jaki rodzaj umowy wiąże pana z Wydawnictwem Talion, którego nazwa, jak widzę, nie figuruje na okładce? - Królewska umowa, mój stary, siedemdziesiąt-trzydzieści. Siedemdziesiąt procent ogólnego zysku dla mnie. Ale i tak, to, co im zostawiam, śmiało wystarcza, żeby się zdrowo nachapali. To wszystko? (To wszystko.) - To już by było wszystko, dziękuję panu. - A ja wam nie, Coudrier. Jeszcze jedno pytanie, a samolot by mi przez was odfrunął sprzed nosa. Spieszno mi dać stąd dyla, bo, wyobraźcie sobie, mam pietra. Skoro żyjemy w kraju, w którym spokojnie można zakatrupić faceta na oczach setek ludzi, cóż miałoby przeszkodzić mordercy, by odkrył tożsamość prawdziwego J.L.B., dopadł mnie i sprzątnął choćby tu. - Zadbaliśmy o pańskie bezpieczeństwo, panie ministrze. Moi ludzie czuwają. - Wasi ludzie czuwają... Dłoń ministra myk pod łokieć komisarza. Pląsający kroczek ministra pilotującego komisarza ku wyjściu. - Powiedzcie mi no, Coudrier, a to zabójstwo w więzieniu w Champrtmd, to zmasakrowanie dyrektora, pana de Saint-Hiver, wy się tym zajmujecie, prawda? - Istotnie, panie ministrze. - Zatrzymaliście winnych? - Nie. - Wpadliście na trop? - Nie ma żadnego poważnego tropu. - No widzicie, i dlatego ja odlatuje, mój poczciwy Coudrier, nie satysfakcjonuje mnie policja, która zadowala się chronieniem przyszłych trupów. Wrócę dopiero wtedy, gdy zaaresztujecie mordercę Malaussene’a. Nie wcześniej. Pomyślnych wiatrów, Coudrier. I życzcie mi szczęśliwej podróży. - Szczęśliwej podróży, panie ministrze. 22 Włoszka Seweryna Boccaldi zjawiła się na ulicy de la Pompe koło osiemnastej. Dzięki lisiej przebiegłości i sokolemu wzrokowi potrafiła wypatrzeć kamerę-maszynę i kamery- ludzi. Były minister Chabotte był dobrze strzeżony. Elektronika w służbie pałacowej rezydencji (kamera na osi obrotowej, wideofon) i oko ludzkie na zewnątrz (przemierzający chodnik tajniak, którego na odległość czuć było gliną, tak bardzo bowiem wysilał się, by wyglądać jak wszyscy, oraz furgonetka na cywilnych numerach u wlotu ulicy - stary citroen, buda na kółkach z kiełbaskami, widok równie prawdopodobny na ulicy de la Pompe jak sanie zaprzężone w psy na piaskach Sahary). Ale policja to administracja, pomyślała sobie życzliwie Seweryna Boccaldi, pewnie nie mieli dziś wolnego innego pojazdu, więc taki przydzielili do ochrony Chabotte’a. Zaparkowała BMW o kilka metrów od posiadłości ministra, na chodniku naprzeciwko, wysiadła i ruszyła śmiałym krokiem. Przed ministerialną bramą Seweryna Boccaldi spytała o drogę tajniaka, utwierdzając się w przekonaniu, że to tajniak: nie mógł jej udzielić żadnych informacji, nie znał dzielnicy, a tym bardziej Paryża. Nie mówiąc już o Rzymie, za co nerwowo przeprosił, i omal nie kazał jej rozejść się. Seweryna Boccaldi wykorzystała minutę, którą trwało wyjaśnianie: zauważyła czarną karoserię z trójkolorową chorągiewką; limuzyna grzecznie stała na bielutkim żwirze, na wprost marmurowych schodów w kształcie litery delta. Obliczyła czas obrotu kamery. Namierzyła też martwe punkty i stwierdziła z ulgą, że jej samochód jest zaparkowany poza zasięgiem obiektywu. Przechodząc przed frytkowo-kiełbaskową furgonetką z zamkniętą klapą i zardzewiałymi progami, która wyglądała na porzuconą tu przypadkiem, dziewczyna wyraźnie usłyszała okrzyk: - Chcesz zobaczyć mojego asika! Dobra, to go wyciągam! Seweryna Boccaldi pomyślała sobie, że furgonetka jest zakonspirowaną szulernią bądź kryjówką zakochanych, zależnie od tego, w jakim znaczeniu użyto wyrazu „asik”. Z tą refleksją wróciła do samochodu i odjechała zwalniając miejsce, niebawem zajęte przez giuliettę, którą wynajęła tego ranka pewna obywatelka grecka, Miranda Skoulatou, od niejakiego Padovaniego. - Greczynka, co? - zagruchał Padovani przeglądając jej paszport. - No to jesteśmy dwa bratanki. I puścił do niej uprzejmie oko, co zresztą nie pociągnęło za sobą żadnych następstw. Kiedy limuzyna z chorągiewką wyjechała z wrót pałacowej rezydencji, Miranda Skoulatou chwyciła za kluczyk w stacyjce. Ale jej dłoń opadła. To nie był wóz ministra, tylko komisarza. Coudrier minął ją nie zauważywszy, choć miał opuszczoną szybę. Sam prowadził. Odniosła wrażenie, że z jego chmurnego, iście napoleońskiego profilu biła wściekłość. Miranda Skoulatou znowu wślizgnęła się pod kierownicę, nogi podkuliła na siedzeniu, nie spuszczając oczu z prawego bocznego lusterka, które odbijało ulicę aż do citroena handlarzy-gliniarzy. Wojskowy rewolwer ciążył jej w kieszeni płaszcza. Czy aby ten gnat kiedykolwiek wystrzelił choć jedną kulę? Miranda miała wątpliwości. Nasmarowała go olejem do silnika samochodowego, sprawdziła działanie kilka razy pod rząd, po czym włożyła naboje. To niekoniecznie rewolwer dla dam, no, nie da się ukryć. Ostrożność nakazywała, by Miranda Skoulatou, tak jak i Seweryna Boccaldi, nie tkwiła bez końca w tym samym miejscu. Odczekała, aż tajniaka zmieni kolega, i zaraz po tym odjechała. W dwanaście minut później audi 80, wynajęte przez panią profesor historii, znerwicowaną Austriaczkę, posiadającą dokumenty na nazwisko Almut Bernhardt, znalazło nowe miejsce na ulicy de la Pompe, bliżej pałacu Chabotte’a, miejsce w zasięgu ruchomej kamery. Almut wysiadła spokojnie, wiedząc, że jest filmowana. Weszła do budynku, przed którym zaparkowała audi, ale natychmiast stamtąd wyszła i usiadła w samochodzie, gdy tymczasem kamera omiatała dalszy odcinek ulicy. Położyła się na przednich siedzeniach, czekała. Kamera przy każdym obrocie filmowała pozornie puste auto, którego lusterko wsteczne doskonale obejmowało posiadłość ministra Chabotte’a. Wtem ulica de la Pompe została oblężona przez siły policyjne. Wycie syren z jednej strony, wycie syren z drugiej, Almut odruchowo rzuciła rewolwer pod tylne siedzenie. „Nie udało się” - pomyślała. Przyczajona pod tablicą rozdzielczą, z głową wtuloną w ramiona, zastanawiała się, gdzie popełniła błąd, czy ktoś ją rozpoznał i śledził od rana, a jeśli tak, to dlaczego mundurowi nie pojawili się wcześniej. Przy tych pytaniach syreny nadjeżdżające z góry minęły ją, by połączyć się z syrenami podjeżdżającymi z dołu. „To nie po mnie” - pomyślała Almut Bernhardt. Błyskawiczne zerknięcie w lusterko wsteczne potwierdziło, że to po furgonetkę zaparkowaną poniżej. Jeden z radiowozów wykonał wzorowy poślizg i znieruchomiał w poprzek ulicy. Wysypało się z niego czterech inspektorów z bronią wycelowaną w półciężarówkę. Pozostali zajęli stanowiska za własnymi pojazdami na rogu alei Paul-Doumer. Policjant, który teraz podchodził do citroena, wyróżniał się spokojem i całkowitym brakiem stylu. Był to osiłek o grubym karku, patrzący spode łba, ubrany w kurtkę z futrzanym kołnierzem, taką jakie wylansowali piloci sił sprzymierzonych podczas ostatniej wojny. Nie groził bronią. Sunął ku furgonetce tak spokojnie, jakby istotnie miał zamiar kupić sobie frytki. Grzecznie zapukał w szybę przednich lewych drzwi. Drzwi nie otworzyły się. Wypowiedział kilka słów. Drzwi otworzyły się. I Almut Bernhardt ujrzała wysiadającego z szoferki Kabyla o płomiennej czuprynie; tuż za nim wynurzył się przez klapę długi Mosi. Ośmiu gliniarzy dopadło ich od tyłu. Kajdanki. Rude włosy Kabyla zgasły w samochodzie, który zapalił koguta. Tajniak, który trzymał straż przed domem Chabotte’a, usiadł za kierownicą citroena. Syreny, odjazd: dwa radiowozy konwojowały dowód winy. Zapewne Mosi i Kabyl mieli ten sam zamiar co Austriaczka. - Ale numer z handlem kiełbaskami to nie najlepszy pomysł, chłopaki. Almut Bernhardt współczułaby im serdecznie jeszcze dłużej, gdyby czarny mercedes nie stanął przed drzwiami Chabotte’a. W tej samej chwili służący załadował doń dwie walizy, podczas gdy szofer przytrzymywał drzwi podrygującemu Chabotte’owi, który rzucił się do środka, zupełnie jakby nurkował do wielkiego łoża. Służący powrócił do swych penatów, szofer za kierownicę. Almut Bernhardt podniosła broń i przekręciła kluczyk w stacyjce. Kolizja nie była poważna, ale wystarczająca, by zatrzymać mercedesa i by Austriaczka wyskoczyła z audi wrzeszcząc: - Mein Gott! Mein Gott! Schauen Sie doch mal! (Mój Boże, mój Boże! No, niech pan patrzy!) Pokazywała palcem swój zgnieciony błotnik, ale szofer, który dopadł do niej, wyciągnął ogromny rewolwer i obcesowo celował w nią. - Hilfe! - ryczała pani profesor historii. - Hilfe! (Na pomoc! Na pomoc!) Aż pojawił się minister Chabotte. - Niech Antoni to schowa i nie będzie groteskowy! Po czym do damy: - Entschuldigen Sie, Madame. (Przepraszam panią.) I znowu do szofera: - Niech Antoni weźmie jej wóz i zaparkuje, samolot nie będzie na mnie czekał w nieskończoność. Szofer skoczył za kierownicę audi 80. Gdy cofał wśród zgrzytliwych protestów pogruchotanej blachy, Chabotte wręczył swą wizytówkę nieszczęsnej Austriaczce. - Ich habe es eilig, Madame. (Śpieszę się, proszę pani.) - Ich auch (Ja również) - odparła Almut Bernhardt. Ale ona zamiast wizytówki pokazała gigantyczny rewolwer. Potężna broń, naprawdę. I bez uśmiechu: - Steigen Sie hinein oder Sie sind tot. (Pan wsiada albo umiera.) Jedyne, cc przyszło na myśl szoferowi Antoniemu, gdy wysiadł z audi 80 i ujrzał oddalającego się mercedesa, to to, że jego chlebodawca po raz kolejny dał dowód szybkości działania. Szofer Antoni poczuł z tego powodu słuszną dumę: kobiety, ach, w tej materii nikt nie doścignie ministra. 23 Matka protestowała: - To bezsensowne, mógłby pan przecież coś zrobić! Młodszy z dwóch gliniarzy patrzył na dziecko. Dziecko, mała dziewczynka, szeroko otwierała przerażone oczy. U ich stóp nieżywy człowiek leżał jak nieżywy. Matka mogła sobie protestować do woli, nie było już wiele do zrobienia. - W tych naszych czasach ludzi zabija się już naprawdę wszędzie! Matka ziała parą. - Przecież to nie jest stosowne miejsce na zabójstwo! Młodszy z dwóch gliniarzy, choć nowicjusz, w dziedzinie morderstw widział już prawie wszystko. Ale nie wszystko jeszcze słyszał: został przeniesiony służbowo do Passy dopiero trzy tygodnie temu. - To nie do pomyślenia - mówiła matka - człowiek spokojnie uprawia sobie rodzinny jogging, a tu masz, dziewięcioletnie dziecko potyka się o tru-upa. (Matka dobitnie akcentowała, nawet trupy.) - Cóż to za ekstrawagancja! Matka była bardzo ładna, a dziewczyneczka, mimo grozy w oczach, urocza. Obie miały na sobie takie same dresy. Z odblaskowymi lamówkami. Jogging robaczków świętojańskich. Lub raczej - biorąc pod uwagę okoliczności - błędnych ogników. Ale młodszy z dwóch gliniarzy nie był cynicznym rutyniarzem. Matka mu się podobała, i tyle. Wokół Lasek pachniał brzaskiem. - Już od trzech pokoleń mieszkamy w tej dzielnicy i ni-igdy nie widzieliśmy czegoś podobnego. Dopiero trzy lata jestem gliniarzem - myślał młodszy z dwóch gliniarzy - a już pięćdziesiąt cztery razy widziałem „coś podobnego”. Drzewa rosły sobie dalej w najlepsze. Trawa lśniła. Kolega młodego gliniarza przeszukiwał kieszenie ofiary. Portfel, etui na wizytówki, dokumenty. O, kurwa! Wyprostował się z dowodem tożsamości denata w dłoni. - O, kurwa! Tak jakby wszystkie kłopoty, pieczołowicie omijane w ciągu całej długiej kariery mundurowego policjanta, zebrały się i wyznaczyły mu spotkanie w tym uroczym Lasku. - Co, co jeszcze? - spytała matka. Stary gliniarz popatrzył na nią nie widząc jej lub tak jakby widział ją po raz pierwszy, lub tak jakby miał prosić ją o radę, lub tak jakby ocknął się ze snu. Wreszcie powiedział: - Nie ruszamy się stąd i nie ruszamy niczego, muszę zawiadomić Dom. Tak nazywał Prefekturę Policji na Quai des Orfevres. To był bardzo stary gliniarz, stara szkoła, a zbliżająca się emerytura dodała mu energii jak zdrożonemu koniowi zapach stajni. Chętnie by się obył bez tru-upa. Do radiowozu wracał ciężkim krokiem. - Nie macie chyba zamiaru trzymać mnie tu cały dzień! Chodź, koteńko, idziemy... Ale koteńka nie ruszała się. Koteńka nie mogła oderwać oczu od martwego człowieka. Koteńka była zafascynowana fioletową dziurką na karku - włosy, zrudziałe od ognia pocisku, wieńczyły go ufryzowaną koroną. Młody gliniarz zadał sam sobie pytanie: „Kto jest bardziej zszokowany (tego słowa użyła matka): dziecko, które odkrywa nieżywego dorosłego, czy dorosły, który natknie się na zwłoki dziecka?” Ponieważ odpowiedź wymykała mu się między palcami, młody gliniarz przyjrzał się raz jeszcze fioletowawej dziurce, malusieńkiej aureoli przypieczonych włosów, i powiedział głośno, lecz do siebie: - Porachunki. Dodał: - Bezbłędna robota. - Proszę pana... - zaczęła matka. Mówiła kursywą, tak starannie, jakby sama siebie tłumaczyła z języka swojego na język innych. Gdy zadzwonił telefon w gabinecie komisarza Coudriera, przewracał on właśnie trzysta dwudziestą stronę Władcy waluty. Była to historia emigranta w trzecim pokoleniu, Filipa Ahoueltene’a, klasowo skazanego na wywożenie śmieci, a który wpadł na pomysł kolekcjonowania i skomercjalizowania cennych odpadków z Paryża, potem ze wszystkich stolic świata. Filip Ahoueltene na początku jeździł uczepiony śmieciarki, ale już w połowie powieści zapanował niepodzielnie nad rynkiem wymiany i ustalał bezwzględnie kursy walut - stąd tytuł utworu. Poślubił z marszu pewną Szwedkę o gwiezdnej urodzie i porażającej kulturze (piękność była zamężna, Filip bezlitośnie zrujnował jej męża) i zrobił jej dziecko, które urodziło się w sercu Amazonii w nocy wśród rozszalałego tajfunu, mającego oznajmić miejscowym Indianom zstąpienie bóstwa... Komisarz okręgowy Coudrier był skonsternowany. Poprzedniego dnia Elżbieta przed wyjściem przygotowała mu trzy termosy kawy. „Dziękuję, moja droga Elżbieto, bardzo mi się przyda” - i komisarz okręgowy Coudrier, odłożywszy swoją lekturę (spór Bossuet-Fenelon podsycany kwietyzmem pani Guyon), zanurzył się we Władcy waluty z entuzjazmem iluminatora mszałów, oddelegowanego do odnawiania domów w miasteczku La Courneuve. Komisarz wszak był abnegatem o umyśle metodycznym, ścisłym, podszytym, w obecnej chwili, rozjuszonym gliniarzem. Komisarz okręgowy Coudrier miał prywatne wyrzuty sumienia za kulę, która przeszyła czaszkę Malaussene’a. Czyż nie on posłał Malaussene’a naprzeciw tej kuli pod pretekstem, by mieć swobodę działania w swym śledztwie dotyczącym śmierci Saint- Hivera? W śledztwie, które nie posunęło się ani o milimetr, tak jak wyznał poprzedniego dnia Chabotte’owi. Raczej cofnęło się: za nowej dyrekcji więźniowie się kłócą, miało miejsce drugie zabójstwo, tym razem wśród przestępców, winny uciekł. Fiasko totalne. Malaussene nie narobiłby więcej szkód, gdyby się w to wmieszał. Obraz Malaussene’a- męczennika przesłaniał niedorzeczne stronice J.L.B. Coudrier doceniał tego chłopaka. Przypominał sobie słowo w słowo ich pierwszą rozmowę. To już trzy lata. Od tamtego wieczora, kiedy inspektor Caregga wkroczył do jego gabinetu w swej nieśmiertelnej kurtce pilota i rzucił na kanapę Malaussene’a, na wpół zlinczowanego przez kolegów z pracy. Gdy chłopiec obudził się, jego pierwsze pytanie dotyczyło leżanki. - Dlaczego rekamiery są takie twarde? - Ponieważ zwycięzcy tracą imperia, kiedy zasypiają na sofach, panie Malaussene - odpowiedział komisarz Coudrier. - Tak czy tak je tracą - zareplikował Malaussene. Po czym dodał krzywiąc się prawie całym ciałem: - Na sofie czasu. I Coudrier polubił tego chłopca. Na chwilę ujrzał własnego zięcia, skrupulatnego studenta politechniki, który coniedzielny rodzinny obiad wykorzystywał na notowanie swoich egzaminacyjnych odpowiedzi na brudno... Nie to, że komisarz Coudrier życzyłby sobie mieć Malaussene’a za zięcia, nie... chyba że... nie, mimo wszystko nie, ale żeby od czasu do czasu jego zięć był odrobinkę malausseniczny... A tu niestety! Zięć kujon... zięć z brudnopisem. Malaussene, ten to nigdy nie robił niczego na brudno. Stąd ta kula między oczami. Komisarz okręgowy Coudrier ślęczał więc nad Władcą waluty, kiedy zadzwonił telefon: oficer z komisariatu w Passy zawiadomił go o śmierci Chabotte’a. - To wykonanie wyroku, panie komisarzu. „Zaczyna się” - pomyślał komisarz Coudrier. - W Lasku Bulońskim, na drodze okalającej mniejsze jeziorko, panie komisarzu. „Tuż obok jego domu” - pomyślał komisarz Coudrier. - Ciało znalazł jakiś dzieciak podczas porannego joggingu z matką. „Żeby dzieciakowi kazać uprawiać jogging” - pomyślał komisarz i nieprzychylnie nastawił się wobec matki. - Niczego nie ruszaliśmy i otoczyliśmy cały teren - wyrecytował oficer. „Zawiadomić zwierzchnika... - pomyślał komisarz odkładając słuchawkę. - Niedobra sprawa ta hierarchia... Bossuet złamał karierę Fenelonowi, a ta cała Maintenon wysłała panią Guyon do Bastylii...” - Nieprędko nastanie spokój - mruknął komisarz okręgowy Coudrier. I nakręcił numer swego resortowego ministra. Inspektorów było pięciu; należeli do najsolidniej zbudowanych i najcierpliwszych w całym Domu. Słońce już dawno poszło spać, ich żony również. Przesłuchiwanych było tylko dwóch, wielki Murzyn, który odpowiadał na przezwisko Mo Mosi, oraz Kabyl, szerszy niż dłuższy, z rudą czupryną, której jaskrawa płomienistość usprawiedliwiała słoneczne okulary na nosach czterech inspektorów. Nazywali no Szymon. Piąty gliniarz trzymał się z tyłu i nie puszczał pary z gęby. Był to miniaturowy Wietnamczyk, wypisz wymaluj portret Ho Szi Mina. Nosił w skórzanym worze niemowlę o porażającym spojrzeniu. Gliniarze i łobuziaki starali się nie patrzeć na Wietnamczyka i dziecko. - Dobra, chłopaki, zaczynamy wszystko od nowa - obwieścił pierwszy inspektor. - My tam mamy czas - uściślił drugi, którego koszula przypominała zużytą chustkę do nosa, i to jednorazowego użytku. - Nam to wisi - przytaknął ślamazarnie trzeci. - No to jazda - dał sygnał czwarty, rzucając pusty plastykowy kubek obok pełnego kosza. Mo i Szymon powtórzyli po raz ósmy dane dotyczące tożsamości ich oraz ich przodków aż do któregoś tam (liczba była pokaźna) pokolenia. Kabyl odpowiadał z uśmiechem. A może to tylko złudzenie z powodu tej przestrzeni między dwoma siekaczami. Wielki Mosi był raczej ponury. - No więc po co był ten citroen? - Na pieczone kiełbaski - odparł Mosi. - Chcieliście sprzedawać arabskie kiełbaski? Na ulicy de la Pompe? W szesnastce? W eleganckiej dzielnicy? - Skoro sprzedaje się nowalijki na ulicy de Belleville - zauważył Kabyl. - Bez zezwolenia nic się nigdzie nie sprzedaje - uciął jeden z gliniarzy. - A dlaczego nie otworzyliście klapy w wozie? - To nie była pora otwarcia - odparł Kabyl. - Ci, co mają szmal, zasuwają do późna - wyjaśnił Mosi. - Nie dłużej niż my - nie mógł powstrzymać się jeden z inspektorów. - To nasza wina - rzekł Kabyl - przepraszamy. - Stul pysk. - Arabskie cuchnące kiełbaski na ulicy de la Pompe, co? - A jak - potwierdził Mosi. - A Selima Pieszczotkę to wy znacie? - Nie. Była to konwersacja na różne tematy. Gawędzono sobie o tym i owym. - Mały bokser marokański, waga piórkowa, nie znacie go? - Nie. Selim Pieszczotka został znaleziony martwy po tragicznym występie Malaussene’a w Pałacu Sportu w Bercy. Paskudna śmierć. Zwinięty w kłębek niby pająk na kratkach nieczynnego prysznica. - Gibona też nie znacie? - Nie. - Wielki chudy, co pałą trafia muchę w locie. - My tam nie znamy facetów tego pokroju. - A Ruska? - Jakiego Ruska? - Kumpla tamtych dwóch, baryłę. - My tam znamy tylko naszych własnych kumpli. - A w Bercy to wy byliście? - Tak jakby! Tam był nasz kumpel Malaussene... biedak. - Gibon, Pieszczotka i Rusek też tam byli. I ponieśli tam śmierć. Taką samą śmierć, jak pająki. - My nie znamy tych chłopaków. Strażacy myśleli najpierw, że ci trzej padli ofiarami paniki. Uduszeni przez tłum. Ale mimo wszystko to konanie w konwulsjach, te sine twarze, prawie czarne... nie. - Słuchajcie - powiedział spokojnie jeden z inspektorów - to wy z Tajebem zakatrupiliście tych oprychów. Chcielibyśmy wiedzieć dlaczego. - My tam nigdy nikogo nie zakatrupiliśmy, panie inspektorze. Lekarz medycyny sądowej szukał dosyć długo. Aż wykrył malusieńki ślad po zastrzyku, u nasady trzech szyj. A sekcja dopowiedziała resztę: wstrzyknięcie sody kaustycznej do móżdżka. - Mo, Szymon... Wszyscy się odwrócili. To był mały Wietnamczyk. Nie ruszył się z miejsca. Nadal stał oparty o ścianę w głębi. Zawieszone na jego plecach niemowlę przykrywało służbową broń. Mieli czworo oczu i głos Gabina. - Co też ci trzej skurwiele zrobili Beniaminowi, żeście ich załatwili? - Malaussene nie zadawał się z facetami tego pokroju - odparł Mosi. Powiedział to szybko. Trochę za szybko. Czyżby z powodu wzroku dzidziusia? Tylko Thian to spostrzegł. Pozostali stawiali kolejne pytania. - Dlaczego sterczeliście w tym rzęchu na ulicy de la Pompe? - Przez kiełbaski - odparł Kabyl. - To ja wam powiem, co się wydarzyło - oznajmił jeden z gliniarzy. - Mieliście odwrócić uwagę tym waszym pieprzonym śmierdziuchem, a przez ten czas, jak myśmy was zdejmowali, ktoś porwał Chabotte’a i go sprzątnął. - Chabotte’a? - To was będzie kosztowało czapę. - Widzisz, jak to jest - odezwał się smutno Mosi do Kabyla - człowiek rżnie sobie w trzy karty przez całe lata i akurat w dniu, w którym zechce się ustatkować, zaczynają się afery... A nie mówiłem, że tak będzie, Szymon? - Zaczynamy wszystko od początku - powiedział ktoś. 24 Urządziłam mu scenę i opuściłam go! Julia obudziła się zlana zimnym potem. Właśnie ujrzała siebie pochyloną nad Beniaminem: uświadamiała mu z wyrzutami, czym jest, nakłaniała, by stał się sobą... Matka przełożona klęcząca nad ciałem opętanego przez szatana! A on, w dybach jej ud, z niedowierzaniem i wściekłością w oczach, nie do poznania, niby ufne zwierzę podstępnie schwytane w sidła. Przed chwilą się kochali. Zacisnęła kleszcze: „Nigdy nie byłeś sobą!” Tożsamość... Była z tego właśnie pokolenia... Jego credo to Tożsamość, święty obowiązek zachowania przytomności umysłu. Broń Boże, nie dać się nabrać! Wszystko, byle nie naiwność! Grzech główny: frajerstwo! „Zawsze w służbie rzeczywistości, zawsze!”... „straszna ze mnie pierdoła”... „i na dodatek kłamczucha”... Zasłaniała się dogmatem profesjonalizmu. A w rzeczywistości wypominając Beniaminowi jego życie kozła, dzieci jego matki, kupczenie twarzą, wykrzykiwała mu coś zupełnie innego: że chce go dla siebie, tylko dla siebie, i chce dzieci, ale ich własnych, ot, czym był ten cały wybuch złości: pęknięciem nabrzmiałego wrzodu tęsknoty za małżeństwem. „Dziennikarka w służbie rzeczywistości, dobre sobie... akurat...” Rozszalała się jak awanturnica recydywistka, pyskująca gębą i piórem, która oto obudziła się mocno po trzydziestce i padła ofiarą nieokiełznanej paniki... samotność poszukiwacza skarbów, który za późno powrócił do rodzinnej wioski i chciałby odkupić wszystkie domy. To było tylko to, nic innego: zażądała, by lotniskowiec Malaussene przeistoczył się w rodzinny dom, jej własny dom, i tyle. Teraz kiedy odebrano jej Beniamina, wątpliwości nie są już dozwolone. No tak. Nie ma już mowy o spaniu. Julia wstaje, ciężko oddycha. Kran w małej służbówce, jednej z jej pięciu paryskich kryjówek, pluje żelazistą lodowatą wodą. - Ja to już mam talent do zrywania, nie ma co... Julia polewa się wodą. Przez moment stoi z opuszczoną głową, opierając się rękami o umywalkę. Czuje ciężar swych piersi. Podnosi głowę. Przegląda się w lustrze. Obcięła włosy, przedwczoraj. Upchnęła je do plastykowej torby na śmieci, potem wrzuciła do Sekwany. Po wizycie Jeremiasza znowu pukano do jej drzwi. Usłyszała: „Policja!”; dalej w milczeniu obcinała włosy. Zastukano powtórnie, ale już bez większego przekonania. Usłyszała szelest papieru wsuwanego przez szparę. Wezwanie do komisariatu, na które się nie stawi. Z lamusa swego życia zawodowego (dziennikarka w służbie rzeczywistości) wydobyła podrobiony włoski paszport i dwa fałszywe dowody tożsamości. Peruki. Charakteryzacje. Miała być kolejno Włoszką, Austriaczką i Greczynką. Niegdyś ta niby karnawałowa przebieranka setnie ją bawiła. Julia doprowadziła kobiecy przywilej przeistaczania się do szczytów doskonałości. Umiała stawać się brzydką, taką przeciętną brzydotą. (Ależ nie, na piękność nie jest się skazanym nieuchronnie...) W wieku, gdy mamusie dobrze wychowujące swe ładne córeczki uczą je sztuki uśmiechania się tak, żeby nie nabawiły się zmarszczek, ojciec gubernator wtajemniczał Julię w technikę robienia najszkaradniejszych min. To był błazen, człowiek kameleon, w ten oto sposób współodczuwający i bratający się z całym światem. Naśladując przemówienie, jakie wygłosił Ben Barka, stawał się Ben Barką. A jeśli trzeba było, żeby Ben Barka rozmawiał z Norodomem Sihanoukiem, stawał się i Ben Barką, i Norodomem Sihanoukiem. Na spacerze odgrywał dla niej wszystkie sceny uliczne. Z zadziwiającą prędkością imitował to psa, to jego panią i minę pomidorów, na które pies był uprzejmy nasiusiać. Tak, jej ojciec gubernator mógł grać jarzyny albo przedmioty. Ustawiał się przed nią bokiem, eksponując swój kameleonowaty profil, ręce splatał w doskonałe koło nad głową, wspinał się jak primabalerina na pointy, lewą nogę zginał pod kątem prostym, tak że stopa była prostopadła do łydki. - Co to jest, Julio? - Klucz! - Brawo, kochanie, no to teraz ty robisz klucz. Silnik giulietty pracuje cicho. Miranda Skoulatou, Greczynks, odnalazła sekretarza Gauthiera. Tego, który figurował w tle na fotografiach J.L.B. Malaussene’a. To on przekazał Laurze Kneppel spreparowany wywiad doskonały. To on dopilnował, by tekst został odtworzony w pierwotnej wersji. To on kazał ostro skarcić Beniamina. - To Gauthier, owszem - wyznał minister Chabotte, z lufą rewolweru przyłożoną do karku. Dodał: - Obrotny chłopak, choć nie robi takiego wrażenia. Gauthier mieszka przy ulicy Henri-Barbusse, w piątym arrondissement, naprzeciw liceum Lavoisiera. Ma stały rozkład dnia. Wychodzi z domu i wraca jak kukułka do zegara. Wygląda na studenta marzyciela w paltku trzy czwarte z kapturem. Greczynka Miranda ostatni raz sprawdza bębenek rewolweru. W lusterku wstecznym spostrzega zbliżającego się Gauthiera. Ma pucołowatą buzię. Niesie szkolną teczkę. Miranda Skoulatou spuszcza kurek. Silnik samochodu jest cichy jak tchnienie poranka. 25 - Seweryna Boccaldi. Włoszka. - Miała perukę? - Że co? - Według pana miała naturalne włosy czy perukę? - Ja tam widziałem tylko zęby. - Może mógłby mi pan podać kolor jej włosów? - Nie, widziałem tylko zęby. Nawet w paszporcie były tylko zęby. Boussier, właściciel wypożyczalni samochodów, był dowcipnisiem. Caregga, inspektor policji, inspektorem cierpliwym. Wręcz upierdliwym. - Blondynka czy brunetka? - Nie umiem panu powiedzieć, poważnie. Jedno tylko zapamiętałem: ruszyła tak, że sprzęgło zawyło. - Czyli nie za bardzo blondynka i nie za bardzo brunetka, tak? - Tak jakby, a może nie... Człowiek nigdy nie powinien wynajmować aut babom. A tym bardziej makaroniarom. - Ruda? - O, w żadnym wypadku! Te to wywącham z zamkniętymi oczami. - Bardzo długie włosy? - Nie! - Bardzo krótkie? - Też nie. Była uczesana, wydaje mi się, wie pan, co mam na myśli? Miała fryzurę, no, jak to baby... „Peruka” - wysunął przypuszczenie inspektor Caregga. Druga klientka była Austriaczką. Zwróciła się do agencji przy placu Gambetty, na północy Paryża, w dwudziestce. - Jej nazwisko? - Almut Bernhardt. - Helmut? - Almut. - Almut? - Almut, z „A” na początku, to żeńskie imię, jak mi się wydaje. Inspektor Caregga notował. Mrukliwy był z niego gliniarz. A może nieśmiały. Okrągły rok chodził w kurtce lotnika z futrzanym kołnierzem. - Była wysoka? - Trudno powiedzieć. - Jak to? - Wydawała się stłamszona. Tak samo jak i twarz... - Twarz? - Z paszportu wynikało, że urodziła się w pięćdziesiątym czwartym, to nie jest znowu taka stara, ale jej twarz jest naznaczona piętnem... - Jakieś blizny? - Nie, życie, naznaczona piętnem życia... bliznami życia. „Ten facet nie zbije majątku na samochodach” - przemknęło przez głowę inspektorowi. - Zawód? - Profesorka. Uczy historii. Trzeba przyznać, że Austriacy mają sporo kłopotów ze swoją historią - wyjaśnił właściciel - na początek rozpad ich cesarstwa, potem faszyzm, a dziś groźba finlandyzacji... „Stanowczo powinien zmienić robotę” - pomyślał inspektor Caregga. - No, co jest? - spytał na dzień dobry właściciel trzeciej wypożyczalni samochodów. Był to kurdupel, w którym wielkie chłopy zawsze budziły agresję, ale Caregga był wielkim chłopem, który zawsze wykazywał cierpliwość wobec kurdupli - co jeszcze wzmagało ich agresję. - Audi na numerach 246 FM 75, zdaje się, że to pański wóz? - Możliwe. No i co z tego? - Czy byłby pan uprzejmy sprawdzić, z łaski swojej? - A bo co, co z nim? - Pragnęlibyśmy wiedzieć, komu pan go wynajął. - To nie interes szpiclów, to tajemnica zawodowa. - Znaleźliśmy go na miejscu zbrodni. - Obskoczył? - Przepraszam, nie rozumiem? - No wóz, czy w coś przyładował? - Nie, jest sprawny. - No to mogę go odebrać? - Jak tylko laboratorium zakończy analizy. - I ile mi to zeżre czasu, te wasze pierduły? - Komu wypożyczył pan ten samochód? - Wie pan, ile mnie to będzie kosztować, każdy dzień? - Chodzi o morderstwo, więc szybko się uwiną. - Szybko, szybko... - Komu wynajął pan ten samochód? - Szybko to wy umiecie tylko człowiekowi dopieprzyć. Inspektor Caregga zmienił temat rozmowy: - Aleksander Padovani, handel tablicami rejestracyjnymi, ukrywanie kradzionych samochodów, nielegalne posiadanie broni, trzy lata więzienia we Fresnes, zakaz pobytu we Francji przez dwa lata. Był to skrócony życiorys właściciela. - Grzeszki młodości, przecież sporządniałem. - Być może, Padovani, ale jeśli nadal będziesz mi grał na nerwach, to ja osobiście przywołam cię do porządku. Inspektor Caregga umiał czasami znaleźć celne słowa. - Skoulatou - powiedział właściciel. - Miranda Skoulatou. Greczynka. COUDRIER: Jeśli dobrze liczę, to odkąd strzelano do Malaussene’a, mamy już pięć ofiar na karku. VAN THIAN: Malaussene miał wielu przyjaciół... COUDRIER: Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa trzy trupy w Bercy są sprawką chłopaków z Belleville. VAN THIAN: Soda kaustyczna... Owszem, to prawdopodobne. COUDRIER: A minister Chabotte i młody Gauthier? VAN THIAN: ... COUDRIER: Czy mogę prosić pana o przysługę, Thian? VAN THIAN: ... COUDRIER: Niech pan będzie tak dobry i wyceluje to niemowlę w innym kierunku. VAN THIAN: To dziewczynka, panie komisarzu, na imię ma Verdun. COUDRIER: Tym bardziej! (Stary Thian odwraca małą Verdun na swych kolanach. Oczy dziecka odrywają się od oczu komisarza Coudriera i wczepiają w Napoleona z brązu, stojącego na kominku, za plecami Thiana.) COUDRIER: Serdecznie panu dziękuję. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Nadal nie pija pan kawy? VAN THIAN: W ogóle nic nie pijam, odkąd zajmuję się Verdun. COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Trzeba przyznać... ona jest raczej grzeczna. VAN THIAN: Jest bezbłędna. COUDRIER: Od startu bez złudzeń... Może to i atut w życiu. VAN THIAN: Jedyny. COUDRIER: Ale nie wezwałem pana na rozmowę o pediatrii... Niech mi pan powie, Thian, jak daleko może się posunąć kobieta, która pragnie pomścić ukochanego mężczyznę? VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: W najlepszym razie. COUDRIER: Wynajęła trzy samochody na trzy nazwiska jako obywatelka trzech różnych państw. Na wozach nie zostawiła żadnych śladów, ale zostawiła na kwitach. Zdjęła rękawiczki, żeby się podpisać. Dałem do analizy wszystkie trzy, dla pewności, okazało się, że to ta sama ręka. Jeśli zaś chodzi o jej wygląd, to za każdym razem jest nie do poznania. Włoszka z końskimi zębami, roztrzęsiona Austriaczka, piękna płomienna Greczynka. VAN THIAN: Profesjonalistka... COUDRIER: Podejrzewam, że nie wyczerpała jeszcze arsenału kostiumów. VAN THIAN: Ani kryjówek... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Jaki widzi pan logiczny dalszy ciąg? VAN THIAN: Wyeliminowanie pozostałych pracowników Talionu. COUDRIER: Tego właśnie się obawiałem. - Kochałam go. Julia po raz kolejny zmieniła metę. Tym razem była to służbówka na ulicy Saint- Honore. - Kochałam go. Julia leżała na zbutwiałym materacu i mówiła to na głos. - Kochałam go. Dała upust łzom. Nie płakała, pozwalała płynąć łzom. Ta oczywistość wtrąciła ją w próżnię i wydrążyła ją całą: - Kochałam go. To był wniosek końcowy. To nie miało nic wspólnego ani z gubernatorem, ani z faktem, że Beniamin był „komentarzem świata”, ani z jej wiekiem, jej domniemanym strachem przed samotnością... Bzdury, alibi. - Kochałam go. Wymyślała sobie wszelkie możliwe uzasadnienia. Na początku był on tylko tematem artykułu. Bulwersujący zawód, taki kozioł ofiarny. Nie mogła tego przepuścić. Napisała artykuł. Ale temat się wyczerpał, a Beniamin został. Nienaruszony. Krótko mówiąc, to jej własny temat: Beniamin Malaussene. - Kochałam go. Używała go jako miejsca postoju. Znikała na całe miesiące i wracała jak do dobrej przystani. Aż do chwili, gdy poczuła, że u niego jest u siebie. Że on nie jest jej lotniskowcem. Jest jej macierzystym portem. Jest nią. - Kochałam go. Teraz Beniamin był już tylko brakującym tematem, tą oczywistością, która wydrążyła ją, wypełniła pustką. - Kochałam go! Ktoś walnął w ścianę. - Dobra, będziem już wiedzieć, żeś go kochała! 26 Za życia Gauthier był dobrym katolikiem. I jako dobry katolik Gauthier umarł. Z kulą w karku, ale jako dobry katolik - mimo długich studiów i stałego obcowania z książkami. Ksiądz uznał taką wierność za chwalebną. I nosowy głos księdza podawał to do wiadomości przyjaciołom zebranym w kościele Świętego Rocha wokół trumny, która patrzyła na główny ołtarz. Rodzina płakała. Przyjaciele spuścili głowy. Komisarz okręgowy Coudrier zastanawiał się, czemu księża zawieszają tak wysoko głos, kiedy tylko wdrapią się na ambonę. Czy to możliwe, żeby Duch Święty mówił przez nos? W innych rejonach myśli komisarz okręgowy Coudrier był kategorycznie przeciwny idei zagłady pracowników Talionu. Ta oficyna wydaje po kryjomu J.L.B., no fakt, ale wznawia również polemikę Bossuet-Fenelon wokół fundamentalnego zagadnienia „czystej miłości” głoszonej przez panią Guyon. Nie godzi się, by taki wydawca przepadł. Ale komisarz Coudrier wątpił, czy Julia Correncon rozważała problem pod tym kątem. Kościół Świętego Rocha nabity był krewnymi, przyjaciółmi, wydawcami i gliniarzami. Niektóre serca były złamane, inne ciężkie od brzemienia służbowej broni. Mężczyźni przyglądali się kobietom, nie bacząc na okoliczności. Kobiety płoniły się. Nie wiedziały, że palce mężczyzn są tak blisko spustów. Julia Correncon mogła śmiało być jedną z płaczek albo przebrana za dziecko w wianuszku i z kwiatkami, albo zasadzona na czatach w konfesjonale. Może nawet wyfrunie z witraża wyposażona w parę nieskazitelnie białych skrzydeł i kuszę i uczyni zadość swemu kanonicznemu prawu. Inspektorów świerzbiły palce, to tryskało im z oczu. Niektórzy mieli już w swojej karierze do czynienia z zakochanymi kobietami i ci założyli kuloodporne kamizelki. Ta dziewczyna nie zatrzyma się, dopóki nie przeorze dokładnie pola swej zemsty. Nie znajdzie w sobie litości. Będzie działać na całego. Kula kalibru 22 zgładziła jej mężczyznę. Kobiety, jeśli nie dziękują za takie rzeczy, to niełatwo je wybaczają. Dać obstawę personelowi Wydawnictwa Talion, takie były rozkazy szefa. I mieć na oku wszystko, co mogłoby przypominać kobietę. Inni obrońcy spontanicznie przyłączyli się do gliniarzy: czternastu koleżków rugbisty Calignaca obwarowało go wędrującym wałem fortecznym. Młyn spojony na amen przez jakiegoś celtyckiego czarodzieja. Numer piętnasty przemieszczał się więc niczym nieufny krab. To wprawiało Calignaca w minorowy nastrój. Jego modlitwy wzbijały się ku niebu mniej żwawo. Potrzebował pomocy łącznika młyna, by wysłać Gauthierowi najlepsze życzenia na wieczność. Calignac otaczał Gauthiera opiekuńczą tkliwością. Calignac lubił też Malaussene’a. Wszystko, co nie łączyło się z rugby, wydawało mu się zadziwiająco kruche. Ani Malaussene, ani Gauthier nigdy nie grali w rugby... no i proszę. Calignac nie był idiotą, wiedział dobrze, że to nie ma nic wspólnego, ale jednak... no jednak. Chowano małego Gauthiera. Ułożono bladego jak opłatek chłopaczynę w trumnie: kropidło. Polała się woda święcona: kropidło. W imię Świętej Trójcy: kropidło. Lusa z Casamance wszakże nie zaopatrzył się w broń, do noszenia której uprawniały go bohaterskie czyny w Ruchu Oporu, niby do zatrutego orderu. Ocalał spod Monte Cassino. Paść od kul zakochanej kobiety, choćby niezasłużenie, to wydawało mu się śmiercią, której nie mógłby nawet sobie wymarzyć. Lusa z Casamance nie chlubił się, jakoby położył wielkie zasługi dla Ojczyzny. Ojczyzna, w osobie świętej pamięci marszałka Juina, wysłała go do jatki na malowniczy włoski pagórek, na którym wznosiła się twierdza nie do zdobycia. Murzyni szli w pierwszych szeregach. Strzelcy czarnuchy, na których, gdy nastał pokój, Ojczyzna oburzyła się, że zażądali niepodległości. A tych, co zeszli żywi z tego wzgórza, Ojczyzna pochowała pewnego pięknego ranka w tumanach kurzu w algierskim miasteczku Setif: karabiny maszynowe. Tego samego dnia dzieci z Cassino bawiły się trupimi czaszkami, które co rusz odkrywały w jeszcze ciepłych ruinach cytadeli będącej przybytkiem modłów, dopóki wojna nie uwiła tam sobie gniazdka. Lusa nie chciał położyć wielkich zasług dla Ojczyzny, Lusa chciał położyć wielkie zasługi tylko dla kobiet. Kochał kilka. Wszystkie namiętnie. Wszystkie były cudowne. Kula Julii Correncon to drobiazg w porównaniu z tym, co - jak sądził - im zawdzięcza. A to dopiero ubawiłoby Malaussene’a. Lusa i Malaussene dobrze się razem bawili. Ten chłopak pojawił się o dwadzieścia lat za późno w życiu Lusy, i masz, teraz wyszedł z niego za wcześnie. Ale przez ten czas, co razem pracowali, dobrze się bawili, naprawdę. A przecież Lusa nie przekroczył progu zażyłości. Nigdy nie odwiedził Malaussene’a w domu. Spotykali się tylko na korytarzach w Talionie. To wystarczało, by się pośmiać. Na czym opierała się ta ich komitywa w wygłupach? Może na miłości do książek, miłości osobliwej, miłości niepoprawnej. Kochali książki niepoprawnie. Nigdy nie myśleli, że książka zdoła poprawić kanalię. A widząc, jak książki utwierdzają innych w złudzeniu o własnym człowieczeństwie, to dopiero zrywali boki. Ale kochali książki. Kochali pracę dla tego złudzenia. Mimo wszystko było to bardziej zabawne niż, nie przymierzając, harówa mająca na celu zapewnienie pocisków 22 do pistoletu z długą lufą... A poza tym w chwilach załamania zawsze można było się pocieszyć, że najświetniejsze biblioteki królują zazwyczaj u najświetniejszych handlarzy armatami. Lusa i Malaussene często to roztrząsali przy swoich własnych lufkach: sidi-brahim, kaliber 13,5%: Młody Gauthier zaczął lewitować. Cztery pary nóg kroczyły pod jego trumną. Wracał przeto główną nawą z horyzontalną godnością, pod której wrażeniem kłoniły się głowy zgromadzonych. Porywał za sobą tłum niczym grajek na zaczarowanym flecie. Najpierw rodzice, potem przyjaciele, wszyscy wynurzali się z rzędów, szli za małym Gauthierem, który za życia tak niewiele miał wspólnego z wodzirejem. Lusa zadbał o to, by ustawić się przed Izabelą. Nie chciał, żeby Correncon zabiła mu jego Izabelę. Izabelę, którą pracownicy Talionu nazywali królową Zabo (Malaussene w oczy), ale która dla Lusy, Murzyna z Casamance, zawsze była tylko Izabelą, tą małą handlarką prozą, która od niepamiętnych czasów ich dzieciństwa traktowała książkę jako niezbędny siennik dla duszy. Pewnego czerwcowego popołudnia pięćdziesiątego czwartego roku, niedługo po przegranej bitwie pod Dien Bien Phu (Lusa opowiedział tę anegdotkę Malaussene’owi), Izabela wezwała go do swego gabinetu i powiedziała: „Lusa, straciliśmy Indochiny, według moich przewidywań nie minie nawet dwadzieścia lat, a chińska diaspora ruszy, opuści południowo- wschodnią Azję i osiedli się tu, w Paryżu. Więc nauczysz mi się migiem chińskiego i przetłumaczysz mi wszystko, co się liczy w ich literaturze. Kiedy tu zawitają, zobaczą, że wyprzedziły ich książki, że już położono fundamenty pod ich dom”. (I Lusa podsumował, wznosząc toast za zdrowie Beniamina: „Oto czemu dziś słyszysz, jak płynnie szwargoczę po chińsku, wariatku. Ganbei! Na zdrowie!”) Nie, przyjaźń z Malaussene’em przyjaźnią, jakkolwiek jest wielka, to Lusa nie pozwoli jego Julii kropnąć swojej Izabeli. Od początku masakry Lusa nie powąchał ani jednej lufki sidi-brahima. Zregenerowawszy tym sposobem swój szybki refleks, zamierzał rzucić się między Izabelę i zabójczynię, kiedy nadejdzie ta chwila... zginąć tak, jak zawsze sobie życzył: dla kobiety i - o, toż to byłby szczyt szczęścia! - z ręki kobiety! Atak zaskoczył wszystkich, ilu ich tam było. Nie nadszedł od kobiety, nadszedł z nieba. W chwili gdy ładowano Gauthiera do jego ostatniej taksówki, Calignac poczuł, że rozpada mu się lewe ramię. Pozostali usłyszeli detonację. Calignac był obstawiony niczym twierdza. Nie zdołano by wcelować w niego z normalnej ludzkiej wysokości, przydybano go więc z poddasza. Czternastu rugbistów zwaliło się błyskawicznie na niego i przy dusiło do ziemi. - Puśćcie mnie, palanty, chcę zobaczyć, skąd to przyleciało. - Jak tylko się ruszysz, to zerżniemy ci dupsko. Zanim został dokładnie przykryty, druga kula przebiła mu łydkę. Jednym susem łącznik młyna Lamaison rzucił się na broczącą krwią goleń. - Dobrze strzela, skubana! Ani śladu Calignaca. Nikogo na stopniach Świętego Rocha. Wszyscy padli. Jedni na drugich. Lusa na Izabelę. - Pięćdziesiąt lat miałeś na to piekielną chętkę... no, przyznaj się. - Nie ruszaj się. Wszyscy leżą. Oprócz zmarłego. Zostawiony samemu sobie, mały Gauthier ześlizgnął się z karawanu. Wypręża się buńczucznie w swym futerale nad rozpłaszczonymi żywymi. Niebo zawahało się przez moment. Wahanie to było dlań zgubne. Spośród leżących wyrósł dwoisty stwór. Miał spokojną twarz Ho Szi Mina, zza której wystawała główka rozwścieczonego niemowlęcia. Stał pewnie na szeroko rozstawionych nogach, mierzył z ogromnego rewolweru, metodycznie opróżniał magazynek celując w okno służbówki: budynek naprzeciwko, szóste piętro, trzecie okno od prawej. Spojrzenie przyczepionego do jego pleców dziecka zdawało się wskazywać mu cel. Dzidzia miała na uszach filcowe nauszniki, takie jakie chronią bębenki zawodowców od huku wystrzału. Szyby pękały, futryny rozpryskiwały się w drzazgi. Thian strzelał niczym batalion Meksykanów do skazańca. - Wybacz mi, Julio. Thian strzelał przemawiając do Julii. - Potem lepiej się poczujesz. Thian zaznał wdowiego bólu. Swego czasu stracił żonę, dużą Janinę, a Gerwazja, córka Janiny, którą Thian nosił tak jak teraz Verdun w skórzanym worze, porzuciła Thiana dla Boga: zakonnica. Wtedy Thian pragnął, by batalion Meksykanów skrócił jego mękę. - Po śmierci miłości życie jest długim konaniem. Thian strzelał do Julii miłosiernie. Gliniarze jeden po drugim przyłączali się do niego. Lecz nimi powodowały zgoła inne uczucia. Thian najchętniej powybijałby ich wszystkich, ale magazynek był pusty. Jakiś krzepki chłop przemknął spokojnie na drugą stronę ulicy. Miał na sobie kurtkę pilota z futrzanym kołnierzem. Dostał się do budynku. Wbiegł po kuchennych schodach. Na zewnątrz zaś komisarz okręgowy Coudrier - niby młody Bonaparte 13 vendemiaire’a 1795 roku na stopniach tego samego kościoła - wydał rozkaz zaprzestania ognia. V CENA NITKI Kiedy życie zawiśnie na nitce, to ta nitka ma zawrotną cenę. 27 - Tak powiedział! Słyszałem! Jeremiasz przystawił skalpel do grdyki doktora Bertholda. - Zostaw to, Jeremi. Ale tym razem słodycz Klary okazała się nieskuteczna. - Pocałuj mnie w dupę, niczego nie zostawię. On powiedział, że odłączy Beniamina! Przygwożdżony do muru doktor Berthold najwyraźniej żałował, że to powiedział. - On tego nie zrobi. - Nie, jak mu poderżnę gardło, to nie zrobi! - Przestań, Jeremi. - Powiedział: „Odłączymy go, jak tylko ten wał Marty wyjedzie na to swoje tournee po Japonii”. To była szczera prawda. Doktor Berthold oczekiwał wyjazdu doktora Marty’ego, by odłączyć respirator Malaussene’a, najstarszego brata Jeremiasza. Motywy doktora Bertholda były proste: nie lubił doktora Marty’ego. - Jeremi, błagam... - On tak powiedział jej i temu tłustemu zasrańcowi. Nieznacznym ruchem głowy Jeremiasz wskazał pielęgniarkę bielszą niż jej fartuch oraz tłustego zasrańca jeszcze bielszego niż pielęgniarka. - Tylko się ruszcie, tylko spróbujcie kogoś zawiadomić, to go kroję! Byli asystentami Bertholda. Nie ruszali się. Zapamiętale poszukiwali w myślach zawodu, w którym nie trzeba być niczyim asystentem. - Jeremi... Klara zaryzykowała i zbliżyła się pół kroku. - Ty też się nie ruszaj. Stopa zawisła jej nad podłogą. - Zamknij drzwi. Zostali sami. Toż to była wiekopomna awantura między Bertholdem i Martym, cała afera wokół Malaussene’a. - Ten gość to trup, klinicznie trup! - ujadał Berthold. Marty był nieprzejednany. - Odłączę go dopiero wtedy, kiedy będzie takim samym trupem jak pan, doktorze Berthold, nie wcześniej. Marty też nie lubił Bertholda, ale nie uczynił z tego uczucia swej pasji. - O co jeszcze panu chodzi, Marty, do cholery?! Nieodwracalne uszkodzenia centralnego systemu nerwowego, oddychanie całkowicie sztuczne, brak jakichkolwiek odruchów, płaski zapis w elektroencefalogramie, czego panu jeszcze trzeba? „Niczego - myślał Marty - mamy już wszystkie dowody, istotnie Malaussene nie żyje.” - Ciszy, kolego Berthold, trzeba mi ciszy. - Nie licz zbytnio, stary, że będę siedział cicho: wszyscy się dowiedzą, że używamy naszych łóżek do hodowania jarzyn, wszyscy będą wiedzieli! Berthold taki już był. - To znaczy, że pierwszy raz w życiu uda się koledze przekazać komuś jakąś wiedzę. Berthold był chirurgiem cudotwórcą. Ale jako profesor był jak epidemia tyfusu: z jego wykładów studenci zwiewali w popłochu. - Nienawidzę pana, doktorze Marty. Stali twarzą w twarz. Wielki wściekły i mały spokojny. - Kocham pana, doktorze Berthold. Za to Marty potrafił wsączyć wiedzę w najszczelniej zamknięte głowy. Aule pękały w szwach, sypały się zaproszenia na wykłady do najznamienitszych uczelni, wezwania z prośbą o pomoc z czterech stron świata. Słuchając go, człowiek stawał się lekarzem. Pacjenci mieli szansę. - Śmierć mózgowa, Marty! Rozbiegany paluch Bertholda wskazywał Malaussene’a pod respiratorem. - Śpiączka nieodwracalna! Berthold stukał w wykres encefalogramu: horyzont, a pod spodem pusto. - Trocki i Kennedy lepiej się mieli niż on! W duchu Marty zgadzał się z nim. A jednak nie ustępował. - Śpiączka przedłużona, Berthold, stan wegetatywny chroniczny, cały organizm żyje. - Ach tak? A niby jak zamierza to doktor udowodnić? W tym właśnie tkwił szkopuł. Wszystkie objawy kliniczne składały się na oczywiste stwierdzenie: uszkodzenia nieodwracalne. Malaussene jest skończony. By udowodnić, że to nieprawda, należałoby wskrzesić Łazarza po raz wtóry. - Czy kolega aby wie, co kolega teraz robi, doktorze Marty? - Aktualnie łapię katar kolegi, niechże się pan wysmarcze i mówi do mnie z większej odległości, jeśli łaska, niech pan się cofnie regulaminowe trzy kroki. - Co za pazerność terapeuty! Pańska megalomania zamroczyła pana! Żeby wentylować ten ochłap, podczas gdy łóżko przydałoby się innemu choremu, który może teraz zdycha gdzieś przez pana! - Słuchaj, Berthold, niebawem ty sam zajmiesz ten barłóg, jak dalej będziesz tak pieprzył. - Co? Pogróżki? Użycie siły? Pan? Pan mi grozi? - Nazwijmy to raczej diagnozą antycypującą. Niech doktor nie waży się tknąć mojego pacjenta. Zrozumiano? Na tym stanęło. Na razie zgoda. Pierwsza runda: obserwacja przeciwnika. To nie potrwa długo. Berthold gotów odłączyć mu Malaussene’a, mimo wszystko. I Marty nie będzie miał już nic do gadania. Trzeba czuwać. Zająć się nie tylko medycyną, jak już nieraz bywało. Profesor Marty przeciskał się na skuterze między paryskimi rajdowcami. Może Berthold się jednak nie ośmieli. Przypominali zapaśników splecionych w nieprzyzwoitym uścisku. Marty trzymał Bertholda za prawe jajo, a Berthold Marty’ego za lewe, zębami. Bertholda dręczył jak zwykle kompleks, a Marty jak zwykle cierpiał za pacjenta. Pacjent jest skończony z kretesem, tylko rzecz w tym, że to nie byle jaki pacjent. To Malaussene. Czerwone światło, zielone światło. Żaden pacjent nie jest byle jakim pacjentem, jasna sprawa, ale Malaussene to Malaussene. Marty ugrzązł w tej tautologii niczym jego skuter w korkach. Dwa lata temu uratował Jeremiasza Malaussene’a, upieczonego jak przepiórka w płonącym liceum. W rok później uratował Julie Correncon, nafaszerowaną narkotykami jak gołąbki ryżem. A teraz przywożą mu Malaussene’a we własnej osobie z wydrążonym w mózgu tunelem. Człowiek choćby nie wiem jak się opancerzał, to nieuchronnie przywiązuje się do niektórych pacjentów. Marty nie mógł zarzucić tej rodzince, że niepokoi go z powodu jęczmienia bądź niestrawności. Gdyby na przykład któremuś braciszkowi albo którejś siostrzyczce dokuczył wyrostek, toby go sobie sami zoperowali, ale teraz przywieźli mu Malaussene’a. Pochód otwierał Jeremiasz. - Doktorze, niech mi pan ratuje brata. Cała rodzina. Oprócz matki, oczywiście. Zamiast niej gruba Arabka, którą nazywają Jasminą. I stary siwowłosy Ben Tajeb. - To mój syn Beniamin. Oblegli szpital. Zaanonsowały ich wszystkie syreny policyjne Paryża. - Może pan coś zrobić? Pytanie postawił młody Arab o jastrzębim profilu i we wciętym w pasie garniturze. - Mój syn Hadusz - wyjaśnił stary. A wszystko to w trakcie galopu przez korytarze ku blokowi operacyjnemu na oddziale intensywnej terapii. Szczęśliwym trafem Berthold był na miejscu. Bez słowa zabrał się z Martym do roboty. Berthold to parszywy troglodyta, ale drugiego takiego skalpela nie ma w całym Paryżu. Istny geniusz w dziedzinie składania ludzi. Marty, choć nie jest wybitnym chirurgiem, nigdy nie przepuści okazji do sekundowania Bertholdowi. Grzecznie trzyma się z boku. Podaje narzędzia. Nie dowierza własnym oczom. W palcach tego typa skupia się cała ludzka inteligencja. Dwaj mężczyźni operowali sami. Pod maskami mieli miny zachłannych smakoszy, którzy nie mogą znieść żadnego towarzystwa przy stole. Pokój między sprawiedliwymi, na pozór. W rzeczywistości to, co w tych wyjątkowych momentach działo się w ich głowach, dalekie było od sympatii. „Zerżnąłbym go na sucho” - myślał Berthold i czując na sobie zachwycony wzrok Marty’ego. Berthold brał podziw Marty’ego za pożądanie, co dodawało skrzydeł jego skalpelowi. Ot, prostak. Natomiast podziw Marty’ego był prospektywny, tak jak większość stanów jego duszy dotyczących medycyny. Przypadek Bertholda pasjonował go. Fakt, że tak bezdenny imbecyl, istny debil, mógł wykazywać tak fantastyczną sprawność manualną, tak niezawodną intuicję co do reakcji organizmu operowanego pacjenta, pogrążał Marty’ego w otchłaniach ciekawości naukowej. Jakże to możliwe! Był w tym jakiś sekret ludzkiego gatunku. Marty tropił ten sekret od zawsze. Od najwcześniejszej młodości kolekcjonował genialnych kretynów, tak jak niektórzy biegają po antykwariatach w poszukiwaniu wyjątkowych okropieństw. Natrafił na pierwszego skrzypka z filharmonii berlińskiej, wielkiego mistrza szachów, dwukrotnego finalistę w mistrzostwach świata, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki jądrowej, trzech nie kwestionowanych geniuszy, przy których wszakże najbardziej niedorozwinięta ostryga mogłaby uchodzić za wzór inteligencji. A dziś Berthold! Takie spotkania radowały Marty’ego. Trzeba przyznać, że natura, żonglując neuronami, płata nie lada figle, by obronić się przed sobą samą. Więc wszelkie nadzieje są dozwolone. Tym właśnie przeświadczeniem Marty w chwilach zwątpień ładował akumulator swego zawodowego optymizmu. Berthold był jokerem Marty’ego. Koniec końców Berthold i Marty otworzyli czaszkę Malaussene’a. Popatrzyli do środka. Popatrzyli na siebie. Zamknęli ją. Berthold uniósł dłoń, by odłączyć respirator. Marty powstrzymał go. - No i co? Koczująca w poczekalni świta zadała pytanie głosem Jeremiasza. - Wolę ci to od razu powiedzieć, Jeremi, nie ma żadnej nadziei. Marty uznał, że lepiej będzie powiedzieć prawdę bez ogródek. - Odłączy go pan? Sakramentalne pytanie. - Tylko za waszą zgodą. Luna, siostra Malaussene’a, pielęgniarka, żądała kropki nad i. - Czy stan jest naprawdę beznadziejny? Marty zerknął przelotnie na Klarę, po czym, mimo jej bladości, wyrzucił z siebie: - Śmierć mózgowa. - Co to znaczy? - zapytał ktoś. - Śmierć całego organizmu, jeśli odłączy się respirator - wytłumaczyła Luna. - Absurd! Teresa. Lodowy pancerz. Stała z tyłu. Nie ruszyła się z miejsca. Tylko powiedziała: - Absurd. Ani śladu najmniejszego poruszenia. I dodała: - Beniamin umrze we własnym łóżku, w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat. Czerwone światło, zielone światło. Profesor Marty nacisnął sprzęgło, skuter podskoczył. Teresa... Gdyby nie Teresa, wszystko byłoby takie proste. Marty nie był zagorzałym sympatykiem teorii okultystycznych. Wirujące stoliki, permanentna rewolucja w sferze gwiazd, bieg życia na dłoni, od tych wszystkich bzdur jeżył mu się racjonalistyczny włos. Kryształowe kule tolerował wyłącznie wtedy, gdy były solidnie wkręcone w poręcz schodów. Takie to przynajmniej chronią dzieciaki, żeby nie spadały na tyłki. A jednak kiedy odpowiadał Bertholdowi, że Malaussene jest w stanie przedłużonej śpiączki, że to chroniczny stan wegetatywny, i kiedy zaliczył te zwłoki do „żywych organizmów”, myślał o Teresie. „Ach tak! A niby jak zamierza to doktor udowodnić?” Jedynym dowodem Marty’ego była Teresa. Jedyną możliwą odpowiedzią: Teresa. Nie odezwał się więc i Berthold zdobył jeden punkt przewagi. A wszystko dlatego, że Marty widział Teresę w akcji. Trzy razy. Słyszał, jak przed trzema laty przepowiadała zamach, którego istotnie dokonano w wyznaczonym dniu, punktualnie nieomal co do sekundy. I widział ją przed rokiem, jak podprowadzała ku śmierci pewnego starca tak, jakby wiodła go w bujną przyszłość. Czerwone światło. Teresa też wskrzesiła nafaszerowanego ołowiem Thiana, który przecież bardzo pragnął umrzeć. Znowu korki. Teresa działała na Marty’ego niczym posąg Komandora na Don Juana. „Jest w tym coś, czego nie pojmuję, niemniej bardziej niż kiedykolwiek czuję się lekarzem.” Nagle skuter skoczył na lewo i umknął z korków. Marty jechał w kierunku Belleville, Marty jechał do Malaussene’ów, Marty chciał porozmawiać z tą dziewczyną w cztery oczy i wyłożyć jej, że tym razem to nie przejdzie, że jej brat jest skończony, skończony z kretesem i na amen, że gwiazdy mogą się wypchać, a ona, ta zimna Teresa, też lepiej zrobi, jeśli zejdzie na ziemię i tu zainwestuje swoje siły twórcze. Kula wydrążyła mózg niczym łyżeczka pancerz jeżowca i na nic tu się zda wstawiennictwo Teresy Malaussene, nie ma żadnej szansy, absolutnie żadnej, by posiekane mięso złożyło się z powrotem w kawał polędwicy. - Cześć, doktorze, zje pan z nami? Otworzył Jeremiasz. Chłopak promieniał radością, a dawny sklep z artykułami żelaznymi pachniał treściwym kuskusem. Marty w mig zrozumiał, że dzięki Teresie wszyscy żyją tu tak, jakby ich brat Beniamin kurował lekkie zapalenie oskrzeli w szpitalu Świętego Ludwika. - Zresztą Juliusz nie dostał ataku epilepsji. - A ja nie miałem koszmarnych snów - dodał chłopczyk w różowych okularkach. Czepiali się znaków. Nawet Klara uśmiechała się do Marty’ego. „Nie ma obawy o jej ciążę” - pomyślał sobie. Marty zaniechał wszczynania potyczki z Teresą, przełknął swój kuskus, strącił zaśliniony pysk psa z kolan i postanowił przyśpieszyć wyjazd do Japonii. Nazajutrz spróbował jeszcze pojednać się z Bertholdem. Zaprosił go do „La Closerie des lilas” i jął przekonywać, by nie odłączał Malaussene’a. Siedzieli przy stoliku Lenina, któremu przecież udawało się wygrywać nie mniej drażliwe zakłady. - Niech pan posłucha, doktorze Berthold, proszę nie odłączać Malaussene’a, on może z tego się wylizać. Na talerzach foie de Gascogne, a w kieliszkach złocisty sauternes. - A dowód? - zapytał Berthold z pełnymi ustami. - Pan jest moim dowodem, doktorze Berthold. - Co pan powie? Berthold pił sauternes’a tak jak wodę sodową z saturatora. - Pan jest genialnym chirurgiem, doktorze Berthold. - To prawda. Niech no mi pan poda jeszcze tego pasztetu. „Mój Boże, pasztet - pomyślał Marty. - Autentyczne wątróbki z gęsi tuczonych w Condom.” - Jest pan najwybitniejszym chirurgiem. Berthold przytaknął napełniając sobie kieliszek i machnął pustą butelką w kierunku przechodzącego kelnera. - Po pańskiej trepanacji czaszki - ciągnął swoje Marty - słup telegraficzny mógłby uzyskać inteligencje Edisona. - Jaki to ma związek z Malaussene’em? - Prosty: jeśli mistrz pańskiego pokroju może dokonać takich wyczynów, to znaczy, że w naturze wszystko jest możliwe i Malaussene może wyzdrowieć. Zawartość kieliszka przeleciała tuż nad głową Marty’ego i wylądowała na jakimś emerytowanym surrealiście, który urządził awanturę stulecia. Walizka Marty’ego była spakowana. Wszystkie jego najnowsze wnioski z badań, prowadzonych w dziedzinie hematologii, starannie ułożone w głowie. Nie miał zbyt wiele czasu, ale mimo wszystko postanowił nadłożyć drogi i wstąpić do szpitala. Zastał tam Bertholda przypartego do ściany przez Jeremiasza, który groził mu skalpelem. Marty przeszedł przez salę, wyjął skalpel z rąk chłopca, wymierzył mu dwa siarczyste policzki. Po czym zwrócił się do Bertholda: - Cóż, może właśnie taki argument zdoła do pana przemówić. Uspokojony wyjechał na swoje wykłady do Japonii. Berthold nie odłączy Malaussene’a. 28 Inspektor Caregga dotarł na szóste piętro i znalazł się przed właściwymi drzwiami dokładnie w momencie, gdy komisarz okręgowy Coudrier wydawał rozkaz zaprzestania ognia na schodach kościoła Świętego Rocha. Inspektor Caregga zrobił minę wyrażającą podziw: szef zawierzył więc sprawności jego nóg. Caregga przebiegł bowiem na drugą stronę ulicy Saint-Honore i wspiął się na szóste piętro z jednostajną prędkością. Rzęsisty ogień przerwano w chwili, gdy stanął przed właściwymi drzwiami. Brawo! Caregga nie chciałby pracować dla innego szefa. Teraz z bronią w garści przywarł do drzwi i czekał, aż się otworzą. Caregga nie pragnął uśmiercić Julii Correncon... Po pierwsze to kobieta. Po drugie to kobieta Malaussene’a. Caregga podzielał sympatię szefa dla Malaussene’a. Trzy lata temu uratował go przed linczem. W zeszłym roku pomógł inspektorowi Pastorowi udowodnić jego niewinność. Zawsze gdy miał do czynienia z Malaussene’em, bardziej niż zwykle chciało mu się być dobrym gliniarzem. Nie, Caregga nie zakatrupi jego kobiety. Przecież ta Correncon tylko usiłowała pomścić swego mężczyznę. Caregga był zakochany w młodej kosmetyczce Karolinie. Czy Karolina byłaby zdolna skąpać Paryż w ogniu i we krwi, gdyby kropnięto jej faceta? (Być może, ale na pewno nie przed jedenastą. Karolina późno wstaje.) Caregga nasłuchiwał odgłosów z mieszkania. Jeśli ta Correncon nie została zabita, to teoretycznie powinna skorzystać z chwili spokoju, otworzyć drzwi i wymknąć się na korytarz. Temu zazwyczaj służyły takie strzelaniny. Przydybany w swej kryjówce napastnik musiał w końcu paść na podłogę. Nie mógł ani pokazać się w oknie, ani podejść do drzwi z obawy przed kulami, które odbijały się rykoszetem od sufitu; przez ten czas druga ekipa blokowała drzwi. Caregga lubił sam być całą ekipą. Ekipa to on. Sam więc blokował drzwi. Skoro tylko ta Correncon się wynurzy, to on postara się jej nie ubić. Rzuci się jej na nogi jak w rugby albo zastosuje manszetę jak w szermierce, zależnie od tego, na jakiej wysokości będzie trzymała broń. Ale inspektor Thian prawdopodobnie ją zabił. Caregga widział, jak strzelał. Ostatnimi czasy Thian znów zaczął trenować. To stało się atrakcją Domu. Z powodu tego oseska, co go sobie przyczepił niby małpkę, ale również z powodu jego mistrzostwa. I bez oseska trenujący Thian przyciągał publiczność ze wszystkich biur Domu. Nikt nie strzelał tak jak on. Po akcji starego Thiana tarcza przypominała lej po bombie obramowany kartonem. Zupełnie jakby ktoś łączył niewidzialną nitką strzelca z bronią, broń z kulą, kulę z tarczą. Od tego aż ciarki przechodziły po plecach. A co za szybkość! Patrzysz, ma puste ręce, ani się obejrzysz, a już celuje, i magazynek opróżniony. No i jakie potężne kalibry. Trzysta pięćdziesiątki cięższe niż on. Ręka mu nigdy nie drgnęła. Jakaś tajemna moc przejmowała na siebie odrzut broni. Jasne, że z tym bachorem, wessanym w niego niczym kleszcz, robiło to jeszcze większe wrażenie. Thian zmajstrował dzidzi ochraniacze na uszy, w których miała głowę ogromnej muchy. Taszczył ją w skórzanym futerale zakrywającym jego kaburę. Więc zdawało się, że dziewuszka o wściekłym spojrzeniu strzeże broni Thiana. By wydobyć pukawkę, odrzucał dziecko do tyłu błyskawicznym ruchem lewej dłoni. Gdy druga dłoń wyciągała rewolwer i celowała, dziecko szybowało wokół Thiana i jego główka wyskakiwała nad lewym ramieniem Wietnamczyka, a spojrzenie pruło w linii prostej do celu. Wszyscy obecni gliniarze myśleli, że główny specjalista od pediatrii w Ministerstwie Zdrowia nie pochwalałby takiego postępowania. Na myśleniu wszakże poprzestawali. Patrzyli, jak Thian strzela. W większości byli zbyt młodzi, by móc pamiętać Dien Bien Phu, ale wyobrażali sobie, że to musiał być straszliwy koszmar. Najmniejszego szmeru w mieszkaniu. Caregga oderwał się od drzwi. „Na trzy wyważam.” Odliczywszy do trzech Caregga mocnym kopniakiem wybił zamek i znalazł się na środku pokoju, nim drzwi same się zamknęły z impetem. Pokój był pusty. Podziurawiony niby budynek w Bejrucie, ale pusty. Pusty i pokrwawiony. Krople krwi perliły się na odłamkach szyb. Ze ściany wystawały dwa palce. Tak, kula Thiana wyrwała środek dłoni i przylepiła dwa palce do muru. A te palce zdawały się ironicznie układać w „V”, znak zwycięstwa. Niemniej pokój był pusty. Nie licząc trzech kobiecych peruk, które walały się po podłodze („Peruki - pomyślał inspektor Caregga - a nie mówiłem!”), i szczątków karabinu z celownikiem optycznym. Karabin o wysokiej celności przełamany na pół. Swinley 22. Palce należały zapewne do dłoni, która trzymała łoże karabinu. - Ni Hao, wariatku. (Dzień dobry, wariatku.) Lusa z Casamance wiernie odwiedzał Malaussene’a. - Wo shi. (To ja.) Codziennie punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści. - Zhenre! haore! w tej twojej klitce... (Ale upał w tej twojej klitce...) Pocił się jak mysz. - Tidnqui hen men na dworze też. (Na dworze też jest parno.) Dla spokoju sumienia pytał: - Nin shenti hao ma dzisiaj? (Jak się czujesz dzisiaj?) Podłączona do mózgu maszyna odpowiadała mu zieloną kreską bez początku i bez końca, przygnębiającą definicją linii prostej. - Nieważne - mówił Lusa - wo hen gaoxing jiandao nin. (Bardzo się cieszę, że cię widzę.) No fakt, wolałby nie zastać pustego łóżka. - Wo toutong, mnie też (Mnie też boli głowa), co za potworna migrena! Mówił do niego po chińsku, ale dokładnie tłumaczył. Ubzdurał sobie, że nauczy go chińskiego. („Belleville staje się chińska, wariatku, a człowiek podobno najlepiej się uczy przez sen... Jeśli kiedyś wyleziesz z tej drzemki, to okaże się, że na coś ci się chociaż zdała.”) - Wyobraź sobie, że twoja przyjaciółeczka postanowiła wystrzelać nas wszystkich, wykombinowała sobie, że jesteśmy odpowiedzialni za twoją śmierć. Przemawiał do niego jak do żywego mózgu i ani przez chwilę nie pomyślał, że zwraca się do nieboszczyka. - Zauważ, że w pewnym sensie ma ona swoją rację. Ale jest to odpowiedzialność raczej pośrednia, chyba przyznasz. Lusa z Casamance był zabobonny. Nie lekceważył zmarłych. Podzielał przekonanie Hugo (Wiktora), że zmarli są dobrze poinformowanymi słuchaczami. - Kobieta chce ciebie pomścić, masz pojęcie? Mnie w życiu nie przypadłby taki zaszczyt. Malaussene był jedynie zieloną linią. - Ja należę raczej do facetów, dla których popełnia się samobójstwo. Nie jestem typem, którego trzeba by pomścić, już prędzej ukarać, rozumiesz? Medycyna oddychała za Malaussene’a. - Twoja Julia ma już na swoim koncie Chabotte’a, Gauthiera, a dziś rano dopadła Calignaca. Właściwie tylko ramię Calignaca i nogę. Resztę zostawiła sobie na później. Twój przyjaciel Thian strzelał do niej, ale ustrzelił jej ledwie dwa palce. Medycyna karmiła Malaussene’a skąpo, kropelka po kropelce. - O siebie się nie boję, przecież mnie znasz, no, tak Bogiem a prawdą, to boję się, powiedzmy, w granicach rozsądku, ale bardzo nie chciałbym, żeby zabiła Izabelę. Medycyna była podłączona do ziejącej pustką czaszki Malaussene’a. Żebrała o jakiś odzew. - Słuchaj, a nie mógłbyś tak wstawić się za Izabelą? Wpadłbyś na chwilę do głowy swojej Julii... co? Faktem jest, że zmarli, którzy stają się niczym, wydają nam się zdolni do wszystkiego. - Bo Izabela, widzisz, wariatku, Izabela... Bóg jeden wie, ile ty się z nią napiekliłeś... Lusa szukał słów. Słów chińskich i ich francuskich kuzynów. - Izabela... Izabela to sama niewinność... przysięgam ci... Niewiniątko wa wa, yng’er, dzieciątko, malutka dziewczyneczka, która grozi nam paluszkiem. Lusa mówił, serce mu łzawiło, słowa drżały. - Tak, to jedyna zbrodnia, jaką kiedykolwiek popełniła, przysięgam ci na jej własną głowę: pogroziła światu śmiesznym koniuszkiem małego paluszka. To dziecko, mówię ci... I tego wieczora, kilka minut po dziewiętnastej, Lusa z Casamance postanowił wystąpić w charakterze obrońcy królowej Zabo przed Malaussene’em, który wydawał mu się uplasowany w peletonie na najlepszej pozycji, dającej mu szansę rychłego przekazania akt sprawy kompetentnej osobie. - Chcesz, żebym ci opowiedział jej historię? Naszą historię? - (...) - Co? - (...) - Dobra, to słuchaj uważnie. Historia królowej Zabo opowiedziana przez jej Murzyna z Casamance. 29 MAŁA HANDLARKA PROZĄ Historia królowej Zabo opowiedziana przez jej Murzyna z Casamance (Dygresja) Królowa Zabo jest księżniczką z bajki - tylko takie księżniczki są prawdziwe, wariatku. Wynurzyła się ze strumyka, by panować nad królestwem papieru. Nie odziedziczyła tego po przodkach, namiętność do książek zaszczepiły jej śmietniki. Nie biblioteki, lecz szmaty nauczyły ją czytać. Jest jedynym wydawcą paryskim, który wdrapał się na tron po materii, nie po słowach. Trzeba było widzieć, jak zamykała oczy, nadymała nozdrza, wdychała całą bibliotekę i krótkimi niuchnięciami wyniuchiwała pięć imiennych egzemplarzy z japońskiego papieru na półkach załadowanych tomami, które wyszły ze sławnych starych holendrów z Holandii oraz ze skromniejszych młynów rodzimych. Nigdy się nie myliła. Rozpoznawała po zapachu wszystkie składniki papieru czerpanego, płótno, jutę, włókno bawełniane, manilowe... Lusa bawił się z nią w te zgadywanki. To były ich sekretne zabawy. Spotykali się sami, we dwoje, u Izabeli, Lusa zawiązywał jej oczy, nakładał jej rękawiczki z jednym palcem, a w garść wciskał książkę, Izabela nic nie widziała i nic nie czuła przez dotyk. Mówił tylko nos: - To bardzo piękna rzecz, Lusa, to nie zwykły śmiertelny papier, (o papier czerpany z Holandii... klej: Excellence-Tessier... a farba, jeśli się nie mylę, farba... czekaj... Wychwytywała ulotny zapach farby mimo mocnej zwierzęcej woni kleju, po czym wymieniała jej składniki, jeden po drugim, i wreszcie podawała nazwisko rzemieślnika, który niegdyś produkował taką cudowną farbę, oraz dokładną datę wynalazku. Czasami wybuchała swym śmiechem przypominającym ziarnowanie metalu. - Próbowałeś mnie wykołować, draniu, oprawa nie jest z tej samej epoki... Skóra starsza o dwadzieścia lat. Niezła zagrywka, Lusa, ale chyba mnie nie doceniasz. I zaraz serwowała nazwę młyna, z którego pochodził papier, nazwisko jedynego drukarza, który używał takiego zestawu składników, oraz tytuł książki, nazwisko autora i datę wydania. Czasami Lusa dawał dojść do głosu samym palcom Izabeli. Zdejmował jej rękawiczki, a dziurki w nosie zatykał wchłaniającymi wodę tamponikami. Patrzył, jak dłonie Izabeli głaszczą papier. - Papier gąbczasty, zduszony, zbyt porowaty, zżółknie, zobaczysz, mówię ci, za osiemdziesiąt lat wnuki dzieci, których sobie nie machnęliśmy, znajdą tę książkę żółtą jak cytryna, już teraz drąży ją żółtaczka. Nie zwalczała bynajmniej nietrwałego, drzewnego papieru. Była z niej osoba uczona, owszem, ale w żadnym wypadku snobka. Wzruszało ją to, że książki też są śmiertelne. Starzała się wraz z nimi. Nigdy nie zniszczyła, nigdy nie wyrzuciła ani jednego egzemplarza. Pozwalała umierać temu, co żyło. Lusa dygotał z przejęcia u wezgłowia Malaussene’a. - Jak możesz przypuszczać, że kobieta, która nie ma sumienia pyrgnąć do śmieci najmarniejszej książki w wydaniu kieszonkowym, mogłaby ciebie wysłać na śmierć? To właśnie trzeba będzie wytłumaczyć tej twojej Julii. Ale Julii trzeba było powiedzieć coś jeszcze, o wiele więcej, po to, by zrozumiała Izabelę. Trzeba było powrócić do nocy, w której Lusa ją spotkał. Trzeba było zanurzyć się w owym kryzysie lat trzydziestych, w czasach, gdy cała Europa zdychała z głodu, a potentaci przemysłu włókienniczego oraz maniacy papieru, dyktatorzy mody i książęta bibliofilów żywili swe pasje tak, jakby nic się nie działo po dwóch stronach łańcucha, którego najbardziej zakamuflowane ogniwa przechodziły ciemną nocą przez kubły na śmieci. Wszelako kubły rzadko bywały pełne w owych czasach głodu. Wrzucano w nie mało, wyciągano z nich dużo, walczono nad nimi na śmierć i życie. Wszystkie wojny wywodzą się z tej samej prawidłowości: śmietniki panicznie boją się pustki. Wzięto szturmem śmietnik w Levallois: cała Europa stanęła w ogniu. A chciałoby się, by wojny były czyste... Pierwsze armie drugiej wojny światowej stanowiły bataliony śmieciarzy brodzących w odpadkach, z wytężonym wzrokiem, z hakami w dłoniach. („A jakie blizny zostawały po tych hakach, nie masz pojęcia, wariatku...”) Zastępy robotników kanałowych wyskakiwały spod chodnika, a świt zastawał ich kolegów śmieciarzy z roztrzaskanymi głowami, wepchniętych do pustych kubłów. Te potyczki to było jeszcze nic w porównaniu z bataliami, które rozgrywały się na polach oczyszczania ścieków na przedmieściach Saint-Denis, Bicetre czy Aubervilliers. Te walki to istna prefiguracja Stalingradu; umorusańcy brali się za łby, żeby zdobyć jakiś ściek, kontrolę nad kanałem, wejście do fabryki, gdzie odbywał się przemiał, czy trzydzieści metrów torów, gdzie wyładowywano śmieciarki. Owa wojna sprzed wojny miała swoje armie, swoich strategów, generałów, służby wywiadowcze, swoją intendenturę, organizację. I swoich samotników. Jednym z nich był Łysol. Łysol był Polakiem. Wybuch w kopalni wyrzucił go na powierzchnię. Łysol był ojcem Izabeli. Polskim bezrobotnym, który postanowił nigdy już nie pójść na dno. Pod ziemią Łysol zostawił najpiękniejszą polską czuprynę. Błąkał się więc po ulicach bez jednego włoska na makówce. Z zawodowego obrzydzenia do czerni szpanował białym garniturem. Tylko Łysol wiedział, że wyszedł z węgla. Inni brali go za zrujnowanego polskiego księcia, jednego z tych typów, co przybywali ze Wschodu, żeby zbić fortunę na naszych taksówkach. Ale Łysol nie chciał być taksówkarzem... Taksówka przypominała mu kopalnię, tyle ze nie trzeba było zjeżdżać w dół. Nie, Łysol żył z cudzych pieniędzy. Nie żebrał, grzmocił klienta i wymuszał. Grzmocił, inkasował należność, wydawał, a potem znowu grzmocił. Wiedział, że to nie może trwać wiecznie. Na razie grzmocił, czekając, aż wpadnie na lepszy pomysł. Wierzył w „pomysł” równie ślepo jak karciarz w podwojenie stawki. Nie było powodu, by nie wpadł na lepszy pomysł, skoro nawet jego żona wpadła na swój pomysł. Łysol i jego małżonka rozstali się w wyniku niezgodności stanowisk. Ona zaczęła robić na drutach, to był właśnie jej „pomysł” na życie, robiła ładne swetry, odebrała więc chleb kilku biednym dziewczątkom, niewinnym aniołkom. A ponieważ Łysol był katolikiem, rozstali się. Zostawił jej trzech synków, a sam odszedł z córeczką. Izabela martwiła go. Jadła tak, jakby obawiała się życia: tyle co kot napłakał. Musiał mnóstwo wydawać, próbował podtykać jej wszystko po trochu, najwykwintniejsze dania. Wyrzucał kawior do śmieci i znowu wychodził na ulicę. Myślał sobie, że Izabela je tak mało, bo za dużo czyta. Za każdym razem, gdy walił jakiegoś przechodnia, by zdobyć forsę na frykasy, przyrzekał sobie, że zrobi z tym czytaniem porządek. Ale po drodze łamał się; wracał z ulubionymi ilustrowanymi magazynami małej. Uwielbiał patrzeć na olbrzymią głowę Izabeli, jakże podobną do jego własnej, pochyloną nad „Modes et Travaux”, „La femme chic”, „Formes et couleurs”, „Silhouette”, „Vogue”... Czyżby Izabela miała zostać projektantką mody, taką dajmy na to Claude Saint- Cyr, Jeanne Blanchot? Ale żeby zostać projektantką, to trzeba jeść. Nawet modelki jedzą. Izabela zaś pożerała pisma, papier... I powieści, zwłaszcza te z tygodników. Odcinki defilowały w głowie Izabeli w nie kończących się pochodach. Cięła stronice, zszywała je w zeszyty, robiła książki. Pomiędzy piątym a dziesiątym rokiem życia przeczytała wszystko, co wpadło jej w ręce, nie wybierając. A tymczasem jej talerz zawsze pozostawał nie tknięty. Łysol wpadł na swój „pomysł” pewnej nocy, gdy szykował się do skoku na Faubourg Saint-Honore. Szedł za grubasem w tweedowym garniturze, sześćdziesięcioletnim beztroskim dżentelmenem. Już zaciskał pięść. Aż tu nagle pod arkadami przy ogrodzie Tuileries konkurencja zdmuchnęła mu łup sprzed nosa. Z cienia wynurzyły się dwa cienie. Wbrew wszelkim oczekiwaniom grubas w tweedzie nie chciał puścić portfela. Dał się skatować. Twarz rozprysnęła mu się pod kopniakiem, zebra trzasnęły. Dławiony bólem nie mógł krzyczeć. Łysol uznał, że delikwenci partaczą robotę. Zamienił się w wybawiciela. Złapał obu łajdaków, walnął jednym o drugiego, aż się rozpłaszczyli. Ot, dwóch smarkaczy lekkich niczym puste menażki. Następnie pomógł grubasowi wstać. Fontanna krwi. Łysol zatamował, opatrzył, ale tamten tylko w kółko powtarzał: - Mój Loti, mój Loti... Z ust wypadały mu zęby, a z nimi te dwa słowa: - Mój Loti... Płakał z innego bólu: - Oryginalne wydanie, proszę pana... Łysol niczego nie rozumiał. Grubas w tweedzie zgubił okulary. Rzucił się na chodnik. A cóż to za okaz, co tarza się we własnej krwi? Szukał czegoś po omacku jak zagubiony rozbitek. - Japoński cesarski... Łysol jako wychowanek kopalni, przekwalifikowany na nocnego zbója, widział w nocy jak kot. Znalazł to, czego tamten szukał. Małą książeczkę, która wylądowała kilka metrów dalej. - Och! proszę pana... proszę pana... gdyby pan wiedział... Grubas w tweedzie histerycznie przyciskał małą książeczkę do serca. - Proszę, niech pan weźmie, bardzo proszę.... Otworzył portfel, wręczał Łysolowi majątek. Łysol wahał się. Dla kogoś, kto zawodowo grzmoci i wymusza, ofiarowane pieniądze są nieuczciwe. Ale tamten wcisnął mu plik banknotów do kieszeni. Kiedy Łysol opowiedział swoją przygodę Izabeli, dziewczynka uśmiechnęła się jednym ze swych rzadkich uśmiechów: - To był bibliofil. - Bibliofil? - zapytał Łysol. - Facet, który woli książki od literatury - wyjaśniła dziewczynka. Łysol nic nie pojmował. - Dla takich ludzi liczy się tylko papier - powiedziała Izabela. - Nawet jak nic tam nie jest napisane? - Nawet jak są tam same głupstwa. Oni ustawiają książki z dala od światła, nie rozcinają stron. Głaszczą je przez cienkie rękawiczki, nie czytają ich: oni na nie patrzą. Następnie smarkula wybuchnęła szaleńczym śmiechem. Łysol długo brał szaleńcze śmiechy małej za napady dziedzicznej astmy, spowodowanej przez pyły unoszące się w jego rodzinnej górniczej osadzie. Ale nie, to był nie kończący się śmiech, dla Łysola zawsze niepojęty. Tym razem jednak mała wyjaśniła: - Wpadłam na pomysł bardzo w stylu „Faubourg Saint-Honore”. Łysol odczekał, aż atak minie. - Fajnie by było robić białe kruki z tkanin od Hermesa, Jeanne Lafaurie, Wortha... Wymieniała nazwiska wielkich projektantów z okolicy Faubourg Saint-Honore. - Szczyt „szyku”, co? Pomysł Izabeli stał się pomysłem Łysola. Dziewczynka miała rację. Do Łysola dotarło jedno: esteci nigdy nie mają dość. Cokolwiek się przydarzy światu, wielcy dyktatorzy mody będą robili swoje pnąc się ku wyżynom elegancji, gastronomia zawsze będzie karmić książęta, amatorzy koncertów zawsze będą porozumiewać się poprzez muzykę i wśród najpotworniejszych konwulsji planety zawsze uchowa się jakiś mały grubas w tweedzie, gotów oddać życie za białego kruka. Łysol skaptował wielkich projektantów mody. Wielcy projektanci mody uznali pomysł za istotnie „szykowny”. Łysol zbierał ich ścinki, Izabela grzebała w koszach na śmieci, wyciągała tkaniny, odrzucając wełnę i pierwsze syntetyki, zostawiając len, bawełnę, konopie i płótno. Łysol dostarczał to do najznamienitszych młynów, a najlepsi drukarze wypuścili niebawem Barresa w płótnie od Balenciagi, Paula Bourgeta w oprawie od Hermesa, Anouilha na stronicach od Chanel czy Ostrze miecza młodego de Gaulle’a w czystym jedwabiu od Wortha. Po kilka tylko imiennych egzemplarzy podpisanych przez autora, ale których ceny śmiało wystarczyły, by napełnić talerz Izabeli. Łysol powinien był na tym poprzestać. Uznał swój „pomysł” za hardziej chrześcijański niż pomysł żony, zaczął nosić nieskazitelnie białe garnitury, a jego mała córeczka jadła do syta, bo nareszcie świat jej zasmakował. Niestety, Łysol był nienasycony. Miał znaczny dochód z cennych białych kruków, ale chciał zostać papieżem bibliofilów, bogiem papieru czerpanego, który daje książkom nieśmiertelność. Mało mu było ścinków z najsławniejszych pracowni krawieckich. Zapragnął wszystkich szmat z całej stolicy, marzył mu się monopol. Ale Łysol był przecież Polakiem i bardzo dobrym katolikiem. Nie chciał wchodzić w układy z Żydami z Sentier czy z Marais. A tam właśnie był materiał. I skóry na okładki. Łysol zwerbował całą armię gałganiarzy, którą puścił na żydowskie śmietniki. Jego oddziały powróciły z guzami i z pustymi rękami. Łysol zdumiał się. Ktoś mu psuł szyki. Po raz pierwszy. Uzbroił więc swoich łapserdaków w zatrute haki. Dwóch spośród nich powróciło na tarczach. Ci, co przeżyli, byli tak przerażeni że nie potrafili niczego wytłumaczyć. Nie, nie wiedzieli, co im przydarzyło, nie, niczego nie widzieli. Było tak, jakby noc nagle stężała, jakby odbili się od muru nocy. Do odwrotu zmusiły ich duch ze śmietników. Na tych żydowskich ulicach nigdy już ich noga nie postanie. Armia Łysola rozsypała się w popłochu, nie bacząc ani na jego obietnice łatwych fortun, ani na wygrażające pięści. Łysolowi śniły się prawdziwe koszmary. Izabela słyszała, jak krzyczał przez sen: „Noc to Żydówka!” Jego przerażenie rozbrzmiewało echem po całym Faubourg Saint-Honore: „Noc to Żydówka!” I nastała noc, gdy Łysol postanowił się nie kłaść. Wdział swój alpagowy najbielszy garnitur, zawiązał biały krawat, wpiął biały goździk, wziął Izabelę za rękę i ruszył na pogrom. Potrzebował małej, żeby wywąchiwała tkaniny. A co do reszty, to potrzebował tylko swojej wiary, swoich pięści i swego traktora z trzema przyczepami i z napędem na cztery koła. Izabela na odległość wyniuchiwała najlepsze szmaty. Łysol łapał kosze i wsypywał ich zawartość do przyczep. Niebezpieczeństwo poczuł dopiero przy piątym pojemniku. A przecież na ulicy du Pont-aux-Choux nie było żywego ducha. Ale - jak mawiała jego babka - ”Żydzi tak wierzą w duchy, że sami gotowi stać się niewidzialni. Wszędzie ich pełno, choć nigdzie ich nie widać”. Łysol wystartował z pięścią w kierunku, z którego nadchodził atak. Pięść napotkała twarz i Łysol usłyszał upadek ciała, bardzo daleko od miejsca uderzenia. Nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, kogo unieszkodliwił, opróżnił kosz i poszedł dalej swoją drogą niczym anioł zagłady. - To był mój starszy brat, ten, którego zabił wtedy ten pieprzony antysemita. W jakieś pięćdziesiąt lat po tym zajściu Lusa, Murzyn z Casamance, zwiesił smętnie głowę przy łóżku swego przyjaciela Malaussene’a. - Rozumiem, że nie masz specjalnie nastroju do współczucia, ale ja, jak sobie o tym przypomnę, to się rozklejam i nic na to nie poradzę. Malaussene był poziomą kreską. - Masz pojęcie? Jeden cios pięścią i twarz mego brata rozgnieciona jak mucha na kredensie. Malaussene mógł wszystko słyszeć. - Ale tej samej nocy spotkałem po raz pierwszy Izabelę. Głos Lusy rozrzewnił się. - Gdy moi braciszkowie buszowali po śmietnikach, to ja się chowałem. Znajdowałem sobie jakiś spokojny kąt, wygodne miejsce nie opodal latarni, i wyciągałem książkę z kieszeni. Kiedy owej nocy ogromna twarz Izabeli pochyliła się nad koszem Lusy, Lusa w pierwszej chwili pomyślał, że to zaćmienie księżyca. Albo że ktoś gwizdnął mu jego latarnię. Ale usłyszał głos: - Co czytasz? Był to głos bez tchu, ochrypły, głos małej astmatycznej dziewczynki. Lusa odpowiedział: - Dostojewskiego. Biesy. Niewyobrażalnie pulchna dłoń wdarła się do jego pojemnika. - Pożycz. Lusa próbował się bronić. - Nic z tego nie zrozumiesz. - Szybko! Przecież ci oddam. Dwie prośby w tym głosie: żeby pożyczyć i żeby szybko. Izabela była pierwszą kobietą, której Lusa uległ. I jedyną, która nie zadbała, by potem tego żałował. - Tylko się nie ruszaj. Zakryła pojemnik kartonem, który się tam poniewierał, pokręciła przecząco głową w stronę zbliżającego się Łysola, i przeszła do następnego kosza. Kiedy bracia przynieśli ciało najstarszego do domu, nie potrafili podać ojcu więcej szczegółów, niż gałganiarze dostarczyli onegdaj Łysolowi. - Zostaliśmy zaatakowani przez ducha. - Białego ducha na traktorze. - Duchy nie prowadzą traktorów - wyjaśnił ojciec. - To murzyńskie przesądy. - Więcej już tam nie pójdziemy - odparli synowie. Łysol zaś nie miał pojęcia, komu wypowiedział wojnę. Powrócił do domu jako zwycięzca nad nocą-Żydówką, i tyle. Postanowił, że wybierze się tam również nazajutrz. Ale po drugiej wyprawie zastał własne składy w płomieniach. Ogień został podłożony przez afrykańskiego kolosa tak kędzierzawego, jak on był łysy, tak czarnego, jak on był biały, i którego ci z jego rasy też mianowali królem, królem z wioski Casamance, królem z buszu, który przybył tu i, jak jego pobratymcy, chciał załapać się na nasze taksówki; był wtedy tylko majordomusem pewnego handlarza orzeszków arachidowych, ale go zakatrupił, gdy tamten przebrał miarę i kolejny raz, o raz za dużo, nazwał go wielgachną pokraczną małpą. Teraz król znad rzeki Casamance nie poniżyłby się już do prowadzenia taksówki. Panował nad śmietnikami w dzielnicy Marais, ale po to, by utrzymać rodzinę, a nie po to, by dzielić się z Łysolem. Pominę szczegóły, ale krótko mówiąc, ci dwaj nie mogli unikać się w nieskończoność. Zapętlił się splot konieczności i legendarny pojedynek musiał się odbyć. I odbył się pewnej nocy przy poblasku księżyca w pełni. I to był koniec mojego dzieciństwa. Obu znaleziono martwych na śmietniku, leżeli pośród krwawych strzępów ciała, obdarci ze skóry hakami. Oddychanie Malaussene’a było do tego stopnia sztuczne, że i on sam wydawał się cokolwiek nierzeczywisty. - A co z Izabelą, zapytasz? Niewątpliwie właśnie to pytanie postawiłby teraz Malaussene, tak, na pewno. - Otóż przez ten czas, gdy obaj dżentelmeni wyprawiali się wzajemnie do nieba, Izabela odnalazła mnie w moim ulubionym pojemniku. Przeczytała Dostojewskiego, zwracała go, tak jak przyrzekła. „Coś z tego zrozumiałaś? - zapytałem. - Nie, nic. - No widzisz... - Ale to nie dlatego, że książka jest skomplikowana. - Co ty powiesz? - Nie, to co innego.” (Przypominam ci, wariatku, że o dwie ulice dalej nasi tatusiowie wypruwali sobie nawzajem flaki.) „Co takiego? - Stawrogin” - odparła Izabela. Wyglądała tak samo jak teraz. Nie sposób byłoby określić jej wieku. „Stawrogin? - Tak, Stawrogin, główna postać, on coś ukrywa, nie mówi prawdy, i przez to książka jest tak niejasna. - Jak masz na imię? - Izabela. - A ja Lusa. - Lusa? - Lusa z Casamance.” (Słychać było sapanie tatusiów-kolosów, słychać było brzęk haków.) „Wiesz, Lusa, musimy się spotkać, jak to się skończy. - Tak, musimy się spotkać. - Będziemy musieli spotykać się zawsze.” Po tym można byłe poznać, że to mała dziewczynka. Ale na dobrą sprawę to „nigdy” i „zawsze” istnieją również w jej dzisiejszym słownictwie. Po obu pogrzebach wsadzono nas do internatów. Naturalnie do dwóch różnych internatów, ale dzielnie przetrzymaliśmy ten cios. Widywaliśmy się tak często, jak to tylko było możliwe. Mury są wznoszone po to, by je przeskakiwać. A teraz posłuchaj uważnie, wariatku. Dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku zwiedzałem z Izabelą Pałac Kolonialny. Kolonie, to była jakby cząstka mnie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Więc zaliczyliśmy Pałac Kolonialny i wychodząc wpadliśmy prosto na pierwszy bibliobus. Dwa tysiące pięćset książek na dziesięciu koniach mechanicznych. Kultura na kółkach. Może po to, by Trzej Muszkieterowie mogli zwiedzić choćby i Casamance... Wyobrażasz sobie nasz entuzjazm! Objechaliśmy cały Paryż ze zgrają dzieciaków, z otwartymi książkami na kolanach. Zapamiętaj tę datę, dziewiąty lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku, to dzień Izabeli. Wygrzebała z półek malutką broszurkę, powiedziała : „Patrz. To jest Spowiedź Stawrogina, ostatnia część Biesów Dostojewskiego, wydana oddzielnie przez Plon, jeśli się nie mylę”. Izabela zaczęła czytać tak, jakby to był do niej adresowany list. I od razu zapłakała. Mówię ci, żywa ilustracja do słów: „Cóż piękniejszego na świecie, niż dzieweczka płacząca nad powieścią...” Płakała, póki czytała, i to doprawdy nie miało w sobie nic pięknego. Kompletne odwodnienie. Myślałem, że zwiędnie na miejscu, że uschnie i padnie. Po drodze zostaliśmy wyproszeni z autobusu. W dniu inauguracji przedsiębiorstwa utopione we łzach dziecko nie byłoby dobrą reklamą. Gdy staliśmy pod lwem belforckim na placu imienia pułkownika Denfert-Rocherau, Izabela popatrzyła na mnie: - Wiem, dlaczego Stawrogin zachowywał się jak wariat w Biesach. Jej oczy były już suche niczym krzesiwo. A mnie jedno tylko chodziło po głowie: jak tu napełnić ją wodą, żeby jeszcze choć raz w życiu mogła zapłakać. - On zgwałcił małą dziewczynkę. Cóż mogłem na to odpowiedzieć? - A wiesz, Lusa, co zrobiła mała dziewczynka? - Nie. - Pogroziła mu piąstką... paluszkiem. - I to wszystko? - A cóż więcej może zrobić mała dziewczynka, jak myślisz? - Nie wiem. - Powiesiła się. Tu znowu trysnęła strumieniem suchych łkań. To było straszne, już wtedy miała taką rozdętą, jakby miękką głowę, a ciało przypominało kość, więc bałem się, że sama się na siebie nadzieje. - Ja, jak będę duża... Dusiła się. - Jak będę duża, to będę nie do zgwałcenia. I nagle ryknęła swoim zwycięskim śmiechem, wiesz, tym jej pohukującym śmiechem... Dłońmi naszkicowała w przestrzeni zarys swej olbrzymiej głowy, wbitej na pal z własnego ciała, i powtórzyła radośnie: - Tak jak teraz: nie do zgwałcenia! Lusa był już jedną nogą na korytarzu szpitala, miał rękę na klamce, a w duszy mgliste pragnienie, by przy wyjściu zostać zgładzonym. Odwrócił się do swego pogrążonego w śpiączce przyjaciela: - To właśnie trzeba wytłumaczyć tej twojej Julii, wariatku, nie strzela się do kobiety, która ma w głowie małą powieszoną dziewczynkę. 30 Święta prawda, Julio, na litość boską, skończ już tę masakrę, zaprzestań ognia, złóż broń, opanuj się! A cóż to za historia z tą zemstą? Postępujesz tak jak wszyscy, szukasz odpowiedzialnych! Chabotte kazał mnie kropnąć, Gauthier pracował dla Chabotte’a, Calignac płacił Gauthierowi, Zabo zatrudniała Calignaca, Lusa kocha Zabo... Więc wszyscy są odpowiedzialni, tak? Na kim się zatrzymasz, Julio? Gdzie wyznaczysz granice niewinności na rozległym kontynencie winy? A ponieważ nie ma żadnego powodu, byś w ogóle gdziekolwiek się zatrzymała, zastanów się choć przez dwie sekundy, do cholery! Zaknebluj to swoje cholerne babskie serce! Chabotte tronował na szczycie góry hierarchii, czy powystrzelasz całą Chabottową hierarchię? Zakatrupisz Coudriera, Careggę, Thiana, całą prefekturę? A gdy skończysz porządki w tamtej okolicy, może w magazynku zostanie ci jeszcze trochę kul i wtedy natrzesz na wszystkich pozostałych? Zemsta to bezkresny obszar przyległości, Julio. Czyżby twój ojciec gubernator ci tego dostatecznie jasno nie wyłożył? Traktat wersalski naprodukował rozgoryczonych Niemców, którzy naprodukowali Żydów tułaczy, którzy produkują Palestyńczyków tułaczy, którzy produkują tułające się wdowy, noszące w łonach dzieci wyprodukowane przez jutrzejszych mścicieli... Czy naprawdę wykonasz egzekucję na wszystkich pracownikach Talionu, co do jednego, Julio? A czemu, jak już się rozkręcisz, nie rozstrzelasz rodzinki Tajeba albo moich pociech? Klara na przykład robiła takie ładne zdjęcia J.L.B., Jeremiasz i Malec przepytywali mnie z wywiadów J.L.B., wszyscy są więc odpowiedzialni, nie? Nie w takim samym stopniu! Ale na obszarach zemsty nie ma żadnych stopni, Julio! To ziemia bez klimatu! Kraina istniejąca tylko w myślach! Bez najmniejszych zmian atmosferycznych! Planeta bez nastroju, makro-klimat pewności! Nic tu nie naruszy łańcucha reakcji łańcuchowych: ukarany odpowiedzialny, zanim padnie martwy, wskazuje odpowiedzialnego sąsiada, winny odbija kulę do winnego, a Pani Zemsta zbiera swoje żniwo, ślepa, jak wszystkie kosiarki. Przestań, Julio! zrobisz sobie odciski na tych palcach, których ci Thian jeszcze nie odstrzelił, a kiedy już powybijasz wszystko, co się rusza, przyjdziesz dobić mnie, w myśl logiki zemsty! Pamiętasz scenę, którą mi urządziłaś, zanim odeszłaś? Tak? Nie? Jesteś winny, mówiłaś, bo nie jesteś sobą, a to zbrodnia nad zbrodniami, tak mówiłaś! Naprawdę, Julio, mówię ci, tak będzie, skończy się na tym, że przyjdziesz i odłączysz ode mnie tego drugiego, co cię mnie pozbawił. To zdarzy się pewnego zimowego wieczora - nie, raczej o świcie, egzekucje zawsze odbywają się o świcie, chodzi o to, żeby nam ukraść życie plus jeden dzień - więc pewnego zimowego poranka będę tu sobie leżał, moja skóra będzie w pogotowiu, wszystkie włoski staną dęba, nastroszone w oczekiwaniu Bertholda, tego zapaleńca, co chce mnie wyłączyć. A moje receptory będą wychwytywały wibrację twoich kroków, bo powietrze pulsuje wokół nas, wiedziałaś o tym? A nasza skóra przez całe życie zajmuje się odszyfrowywaniem kodu tych drgnięć, wiedziałaś o tym? „To nie Berthold - powie mi moja skóra - broń się, Malaussene, to twoja Julia”, i to będziesz rzeczywiście ty, i ja poznam cię bez pudła, tak samo jak wyłapuję wybuchy Jeremiasza, spokojny głos mojej Klary, podwójne bicie jej brzemiennego serca, krótkie serie z głosu - karabinu Teresy, trele Malca, który mówi jeszcze radosnym ptasim świergotem, zachwycony dźwiękiem słów... Poznam cię, Julio, po pierwszym kroku na korytarzu, nie usłyszę cię, nie, ale powietrze, które rozstępuje się przed twoim długim zawadiackim krokiem, doleci do mnie i obije się o moją skórę, i poznam cię, bo na całym naszym padole nie ma takiego drugiego chodu, tak tętniącego życiem, gnanego niezachwianą pewnością, że dokądś dojdzie. Tak dumał sobie Malaussene w swej nieodwracalnej śpiączce. Jeśli kiedyś wyjdzie z tunelu, który ta kula w nim wyryła, to nie poleci opowiadać przed kamerami tych pociesznych historyjek z zaświatów, jak to czynią niektórzy, co stamtąd wrócili (boskie niespodzianki w kolorach zorzy polarnej, odpoczynek umysłu, spokój serca, orgazm duszy), nie, on opowie tylko o swoim strachu przed Bertholdem odłączaczem, o swoich troskach z tej sali, które bardzo przypominają troski żywych. Nie myślał poważnie, że Julia przyjdzie go dobić. Myślał o niej, żeby nie myśleć o Bertholdzie, ot, chytry wybieg. Przywoływał Julię. Droczył się z ich miłością. Mknął ku niej, z otwartymi ramionami, wzdłuż biegnącej po ekranie zielonej linii. Uciekał przed wizją Bertholda, szukając schronienia w wizji Julii. Jeremiasz raz go uratował, ale dranie szlachetnieją tylko wtedy, gdy się boją, a Berthold nie będzie w nieskończoność bał się skalpela Jeremiasza, Berthold boi się jedynie Marty’ego. A Marty krąży sobie po Japonii z wykładami, dla dobra japońskiego zdrowia. Marty, Marty, czemuś mnie opuścił? Kiedy życie zawiśnie na nitce, to ta nitka ma zawrotną cenę! Tylko trzeba ustalić, czy on, Malaussene, żyje! Śpiączka nieodwracalna... śmierć mózgowa... pustka... nie był skłonny podważać diagnozy... „Ten facet umarł! Śmierć kliniczna!” Berthold wbijał pale pewności... „Uszkodzenia nieodwracalne centralnego systemu nerwowego!”... „Trocki i Kennedy lepiej się mieli niż on!” Głos Marty’ego odpowiadał stanowczo, acz bez przekonania: „Śpiączka przedłużona, doktorze Berthold... cały organizm żyje!” To brzmiało fałszywie, to brzmiało afektowanie, żałośnie, ale przynajmniej nie naukowo. Marty odpowiadał wbrew sobie. Naukowość Bertholda należało przebić mocniejszą naukowością. A tu Teresa wyłożyła swoją naukową tezę prosto z mostu: „Absurd!” Trzeba jeszcze słyszeć wykrzykniki Teresy! „Beniamin umrze we własnym łóżku, w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat!” Dobre mi pocieszenie... Taki szmat czasu wylegiwać się w wyrze... Nieruchome lata... toż to się wszystko zacznie rozłazić, ślimaczyć, cieknąć, aż zakończy swoją karierę na wibracyjnym materacu w specjalistycznym zakładzie... Malaussene miewał również wizje lepkich fig usychających na prażącym słońcu... Dziewięćdziesiąt trzy lata... Serdeczne dzięki. Tereso! „Wszyscy się dowiedzą, że używamy naszych łóżek do hodowania jarzyn!”... Ale, ale, mój Boże, jakże ja to robię, że słyszę - przecież wedle Akademii już nic nie słyszał - i jak to robię, że myślę - przecież jego mózg rozwijał na oślep motek myśli i czynił z nich jedną nie zbaczającą z drogi nitkę bez końca, płaski zapis w encefalogramie, włos martwego anioła - jakim cudem jestem tak dobrze poinformowany i właściwie kogo informuje się we mnie, skoro mnie już nie ma?... No ale nie było cienia wątpliwości, że on wszystko wiedział, wszystko zrozumiał, zapamiętał wszystko od najpierwszych chwil, gdy ta kula zrobiła z niego linię prostą, wszystko: kawalkadę na oddział intensywnej terapii, otwarcie i zamknięcie jego puszki z myślami, nieprzerwane odwiedziny rodzinki w szpitalu (rzadko przychodzili całą bandą, dzielili się godzinami, tak żeby nigdy nie był sam ani w nadmiernym tłoku, mówili do niego, tak jakby nadal był całym sobą, to kategoryczny nakaz Teresy - która jako jedyna nie odezwała się do niego ani słowem)... Skąd mu się to brało, że ich rozpoznawał, wszystkich swoich, swoich własnych: Jeremiasza wrzeszczącego, że dostał celującą ocenę - dwadzieścia na dwadzieścia z chemii (uwaga, wszyscy są w niebezpieczeństwie, kiedy ten dzieciak zaczyna nadmiernie brylować w chemii), Klarę oznajmiającą mu wyczyny swego przenośnego Klarentego juniora: „On się rusza, Beniaminku, kopie” (dobra zapowiedź...), Malca relacjonującego szaleńcze miłości Juliusza Psa, Lusę i lekcje chińskiego Lusy, i strach Lusy o Zabo, i seanse czytania, które mu urządzał: „To wyszło w tym tygodniu, wariatku, i już jest w księgarniach, mimo wszystko lepsze niż J.L.B., co?” Więc może jeszcze żyje, skoro Lusa pozwala sobie na podrwiwanie z niego? A może to jest właśnie śmierć, kiedy człowiek tak pławi się w czułości najbliższych, sam nie zaangażowany w ich sprawy, pozbawiony własnego ciężaru, a zarazem uwolniony od ciężaru obowiązku odpowiedzi, radujący się dożywotnio z bliskiej więzi z żywymi, więc niech żyje śmierć, jeśli to takie życie!... Ale nie... to zbyt piękne... w końcu wychodzili z pokoju wszyscy kochani z Lusą włącznie, który przybywał ostatni, a Malaussene obrócony w myśl nie umiał za nimi podążyć. Myśl, bynajmniej nie uwolniona od przyciągania ziemskiego, była przygnieciona tu, na łóżku, ciałem, i Malaussene zostawał sam ze szpitalem. Wtedy powracał lęk przed Bertholdem odłączaczem. A wraz z lękiem dowód, że Beniamin jak najbardziej żyje, ponieważ boi się śmierci. Może ten lęk jest przyczyną jego milczenia elektroencefalograficznego. Jego mózg, zakneblowany przerażeniem, stał się płaski. Płynął zrezygnowaną linią pod Bertholdowym okiem-sekatorem. Był bez wyrazu, taki, jakim się bywa pedałując na końcu peletonu. Oczywiście, jego mózg nie powinien był tak... oczywiście, powinien był się zbuntować, wyrysować ostre wierzchołki jego paniki, zamazać ekran szczytami i przepaściami, ale czy kto kiedy widział skazańca reagującego na karabiny? Rozstrzeliwuje się zawsze worek ziemniaków, unicestwiony jeszcze przed salwą, niewiele mniej martwy niż po dobiciu. To ostatnie wyrazy szacunku wobec władzy, ta pokorna uległość początkującego nieboszczyka, ostatni ukłon w stronę matki Kompetencji: „No, skoro mnie skazali...” I może właśnie tak w gruncie rzeczy myślał sobie jego mózg: „Śmierć mózgowa? No, skoro tak mówią...” Ale w takim razie cóż jeszcze wierzgało w nim, naukowo bezwzględnie nieżywym?... Co też oczekiwało przyjścia Bertholda? Skąd brała się ta czujność, kiedy sam mózg rozłożył się płasko i definitywnie? W jego organizmie nastąpiło jakieś odstępstwo, dłużej nie sposób tego ukrywać. Przeciwko mózgowi, który bez oporu zgodził się grać nieaktualną już trzecią osobę (ON umarł, będzie nam GO bardzo brakowało, ON był wspaniały), występowała pierwsza osoba absolutnie pewna swego: JA jestem, jak najbardziej żywy! JA cię wkurwiam, tłusty zasrańcu, ciebie i twoje obie durne półkule i twoje dziewięć miliardów piramidalnych komórek! JA nie pozwolę, żeby Berthold przeciął moją nitkę i rozkurzył mnie na cztery wiatry! JA ISTNIEJĘ i, co więcej, JA CHCĘ ISTNIEĆ! Można było pomyśleć, że to głos przemawiający z wysokości do niezliczonych rzesz komórek niemózgowych. Protest życia, przybierający zawrotne rozmiary. On, facet, który nigdy nigdzie nie wojował, czuł, że stał się miejscem bezprecedensowej mobilizacji, amfiteatrem zbiórki pospolitego ruszenia, że to, co wypowiadało się w jego pierwszej osobie, mówiło w imieniu jego mnogości komórkowej. I te wszystkie komórki były w gotowości bojowej aż po najskrytsze zakamarki jego ciała. Panowała tam atmosfera nieskończenie podzielnej świadomości, takiej, z której zwykle wytryskują historyczne słowa, magiczne formuły naruszające porządek świata, zdanie zmieniające człowieka, wyraz, co staje się wiekopomny. Malaussene czuł dojrzewającą w nim prawdę. Rosła. Lada moment miała się rozwinąć. Wszystkie jego komórki, wyczulone aż do samozapomnienia, wznosiły katedrę z ciszy, w której owa prawda miała wybuchnąć i wpisać się na wieczność... co najmniej na wieczność! I wreszcie wybuchła. Wybuchła pod postacią błyskawicznie mobilizującego hasła: WSZYSTKIE KOMÓRKI ŻYJĄ SAME PRZEZ SIĘ! DOŚĆ MÓZGOCENTRYZMU! - DOŚĆ MÓZGOCENTRYZMU! - powtórzyły jego komórki zgodnym rykiem. - DOŚĆ MÓZGOCENTRYZMU! - pyskował jednomyślny organizm. - DOŚĆ MÓZGOCENTRYZMU! - niemo krzyczała leżąca powłoka Beniamina Malaussene’a w półmroku rozmigotanej sali. Na bladym ekranie zielona i ciągła linia encefalograficzna ani drgnęła, bodaj najlżej, by uczcić tę rewolucję. A kiedy Berthold w całej swej pokraczności wślizgnął się do pokoju, nawet nie raczył rzucić okiem na to, co leżało pod respiratorem. - Jazda - powiedział do towarzyszącej mu pielęgniarki - już i tak dość czasu straciliśmy. 31 Tej samej nocy ani Klara, ani Teresa, ani Jeremiasz nie wiedzieli, co właściwie ich obudziło, wrzask Malca czy długie, przeszywające wycie Juliusza. Thian w pierwszym odruchu rzucił się do Verdun. Z zaciśniętymi piąstkami, z otwartymi oczami dziecinka lustrowała noc. Razem z nią trzęsła się kołyska, gotowa zaraz się rozpaść. Jeszcze sekunda - Thian to wiedział - i nastąpiłaby eksplozja. Malec miał swój zły sen. Pies miał swój atak. Thian nurkował w kołysce Verdun, a Teresa wydawała rozkazy, krótkie, rzeczowe, niczym kapitan wyrzucony na mostek nagłym podmuchem niespodziewanej nawałnicy. - Jeremi, załóż małemu okulary! Klara, język Juliusza! Trzymaj, żeby go nie połknął! - A gdzież on wtrynił te swoje okulary? - Są na stole w jadalni, obok książki. - Pomóż mi, Teresa, nie dam rady rozewrzeć mu szczęk! - Zostaw, ja to zrobię, ty dzwoń do Luny, niech przyśle Laurenta. Wujku Thian, co z Verdun? - Uspokaja się. - Na stole nie ma tych cholernych okularów! - No to są w kieszeni spodni. - Luna? Halo, Luna? To ja, Klara. Juliusz ma napad epilepsji. Nie dość na tym: obudziła się cała kamienica, posypały się lawiną uderzenia w sufit sklepu z artykułami żelaznymi, przekleństwa odbijające się echem od podwórka, wołania o ciszę, protesty tych, co wstają wcześnie, przypominanie o właściwym rytmie produkcji, o znieważonym honorze Pracy, o skandalu, groźby wniesienia skarg do związku, do strażaków, do policji, do domu wariatów, wyliczanki poprzednich występków i przyszłych przewidywanych wykroczeń, zmasowany atak! Zmasowany atak! Imponujące tło dźwiękowe, ale w całej swej różnorodności przeszyte krzykiem Malca, chór powszechnej nienawiści, ale zakłócony lamentami Juliusza Psa, które przypominały skowyt obłąkanej kobiety, w stylu z początku stulecia, kiedy to histeria działała jeszcze równie skutecznie jak straszak. Po czym nagle wszystko milknie. Milknie Malec, któremu Jeremiasz włożył okulary, co zawsze błyskawicznie go budziło. Milknie Juliusz, któremu Teresa wydobyła język z mrocznej otchłani paszczy. Milknie kamienica, lekko zawstydzona, że już sama wrzeszczy. Światła gasną, jedno po drugim. Okiennice zamykają się. Po czym, crescendo, pytania Jeremiasza do Malca: - Śniło ci się coś, Mały, co ci się śniło? - Był jakiś pan... - Tak... - Był jakiś pan. - Jaki pan? Jaki on był? - Biały pan. - No, spróbuj przypomnieć sobie, choć raz. Co robił ten biały pan? - To był biały pan. - W porządku, to już powiedziałeś, ale co on robił w twoim śnie? - Był cały biały, biały płaszcz, biały kapelusz, biała maska. - Miał maskę? - Tak. Maskę na nosie i na buzi. Jeremiasz do Teresy: - Słyszysz, Teresa? Teresa słyszała. - Jaki był jego kapelusz, powiedz nam jaki? - Nie miał ronda. Był jak czapka. - Biała czapka, Teresa. Dalej, Malutki, nie przerywaj... - Trzymał miecz. Miecz nadal tkwił w głowie Malca i może też w oszalałym oku psa, który leżał obok, nastroszony i spuchnięty, czterema łapami oskarżając niebiosa. - No i co? - On wszedł do pokoju Beniamina. Malec skulił się. - Wszedł do pokoju, Teresa, słyszysz? Berthold wszedł do pokoju Beniamina! Beniamin umrze we własnym łóżku, w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat! Kretynka, tak przecież mówiłaś, może nie? Beniamin umrze we własnym łóżku w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat... Dobre sobie! I może jeszcze taki gość jak Berthold miałby mu to łóżko posłać, co? Dlaczego obie z Klarą nie pozwoliłyście mi spać w jego pokoju, zostać w szpitalu, czuwać nad nim? Dlaczego, Teresa? No odpowiedz, do jasnej cholery! Bo Teresa wie wszystko! Bo Teresa ma zawsze rację! Bo Teresa jest lepsza niż sam Pan Bóg! Może nie? No, powiedz, nie? Słuchaj, Teresa, ja dopadnę tego bydlaka Bertholda, obrobię go skalpelem, spuszczę mu całą krew, wtedy będziesz miała jednego brata odłączonego, a drugiego rozpruwacza, wygrasz wielki los na loterii, u Klara będzie mogła zrobić ładne zdjęcia! Jesteście dwie idiotki, wszyscy jesteście pieprznięci, a jak to wszystko się skończy, to puszczę z dymem Wydawnictwo Talion, ucieknę z domu, przyłączę się do Julii i wszystko rozniesiemy. Tylko Julia jest w porządku i dlatego Beniamin ją kochał! A co wy robicie, kiedy ona mści się za niego, za waszego kochanego braciszka, może mi powiesz? Zostawiacie go w łapach Bertholda! Tyle robicie! Taplacie się w waszym rozmemłanym ciepełku, maluczkim i błogim, a jego zostawiacie Bertholdowi. Matka Klara kokosi się wokół swego brzucha, a ty, Teresa, w tych zidiociałych gwiazdach, co ci mówią, że Beniamin umrze w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat! Czy jest na świecie coś bardziej zidiociałego niż gwiazda? Jest Teresa! Bardziej zidiociała i skretyniała niż wszystkie gwiazdy razem wzięte! One jedno tylko piszą na tym ich firmamencie, te całe gwiazdy: chwała kretyństwu Teresy! Nie posiadają się ze szczęścia, te twoje gwiazdy, że znalazły większą kretynkę niż one, a szukały od milionów lat świetlnych! I wreszcie wyszperały taką na planecie Ziemia, która roi się od zidiociałych kretynów, która najbardziej śmierdzi, na najnędzniejszej planecie, gdzie wysiewają się takie Teresy, Bertholdy i Chabotty! Masz szczęście, że jesteś moją siostrą, Teresa, mówię ci, bo gdybyś nie była, to byłabyś dla mnie tym samym co Berthold i Chabotte. Słuchasz mnie? Słuchasz mnie, co? Mówię zamiast gwiazd! To spytaj je, te twoje gwiazdy, spytaj oficjalnie, co ja, twój brat Jeremi, mam zamiar zrobić, spytaj je, co mam w głowie i co w kieszeni, a przy okazji spytaj je też, ile ma przed sobą czasu Berthold, to mogłoby mu się przydać, żeby zdążył uporządkować swoje zasrane sprawki... Mówił to Jeremiasz mknąc do szpitala w samochodzie Thiana, na sygnale, mówił to (i jeszcze więcej) ściskając w kieszeni nóż do przecinania mokietu, z krótkim ostrzem, trójkątny (postanowili odnowić sklep z artykułami żelaznymi na powrót Beniamina, ale nie przebrnęli jeszcze przez początkowe stadium kłótni), mówił to w lśniących korytarzach wiodących do pokoju Beniamina, który odnaleźliby z zamkniętymi oczami, gdyby nawet nie wiedzieli, gdzie się znajduje. Ale teraz byli już przed drzwiami. Po takim pędzie zadziwił ich własny bezruch. I zdumiało własne milczenie. Stali przed tymi drzwiami. Za drzwiami była prawda. To zawsze powstrzymuje. Podwójne ciało Thiana i Verdun stanowiło ekran między drzwiami i Jeremiaszem. - Otwórz, wujku Thian. Powiedziane to było bez przekonania. Trzeba było głosu Teresy, tak uparcie dotąd milczącej: - Wujku Thian, niech wujek otworzy te drzwi. Nie, Beniamin był. Leżał wśród migotania swoich maszyn. Coś w rodzaju Beniamina przemiennego niczym obietnica neonu. Ale to był jak najbardziej on. Skrupulatnie podłączony. Trochę bardziej nieruchomy, no może, w tym pulsującym blasku. I w śpiącym szpitalu. I w mieście, też nagle uśpionym. Było tak, że mogliby zacząć się zastanawiać, co też robią we czwórkę, jedyni, którzy pozostali w pozycji pionowej na tej połowie planety. Thian, Jeremiasz i Verdun zamarli. Tylko Teresa kładzie dłoń na piersi Beniamina - oddech, tak - podnosi powieki Beniamina - to samo oko, ta sama źrenica, ta sama pustka - końcami swych zimnych palców bada tętno - ani szybsze, ani wolniejsze - pyta maszyny swym wybitnie nie przystosowanym do spraw techniki wzrokiem, ale wykrywającym kłamstwa, i to jak! Maszyny nie kłamały. Nadal utrzymywały Beniamina w jego życiu wewnętrznym z całym komfortem, jaki ten nasz fin de siecle dawał mu do dyspozycji. To jadło, to oddychało, to wydalało za niego. Beniamin sobie odpoczywał. Technika przejęła jego rolę. Dwudziestowieczny fin de siecle żył zamiast Beniamina. Biedak bardzo tego potrzebował, bo jego obecność na tym świecie już od dawna była na wyczerpaniu. Zasłużył na taki odpoczynek. Taka była opinia Teresy. - Wracamy - powiedziała. 32 Jak to „wracamy”? Jakże to możliwe? Miliardy komórek niemózgowych wyją pośród nocy, a istoty, które są im najbliższe, odwracają się i idą do domu, jakby ich nie słyszały! Komórki wylewają z siebie rozpacz gromkimi rykami, a ci, którzy są u stóp łóżka, nic nie słyszą! A już, gdy weszli do pokoju, wstąpiła w nie nadzieja! I przekazują sobie dobrą nowinę! Wreszcie przyszli! „To Jeremiasz, to Teresa, to stary Thian, a to Verdun!” Ciałka dotykowe odgrywają tak, że nie można by lepiej, rolę wartowników skórnych, przekazują informację do tkanki łącznej podskórnej, napominają komórki tłuszczowe: „Ruszcie się, przekazujcie bezpośrednio, nie przechodźcie przez mózg, on zdradził!” A całe ciało powiadomione za pomocą przewodzenia bocznego, wszystkie komórki poinformowane o obecności kochanych stworzeń, wszystkie jądra komórkowe zespolone, wydzierają się w pierwszej osobie: „Ratujcie mnie! Zabierzcie mnie! Nie zostawiajcie mnie w szponach Bertholda! Nie macie pojęcia, do czego ten typ jest zdolny!” A tu masz, Teresa maca, mierzy, myśli... I mówi: - Wracamy. VI ŚMIERĆ TO PROCES PROSTOLINIOWY Gdzie też mogłem to przeczytać? 33 Komisarz Coudrier nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy laboratorium oznajmiło mu nowinę, ani oczom, gdy goniec z laboratorium złożył przed nim dowód rzeczowy. Komisarz okręgowy Coudrier nie padł jednak z wrażenia, no nie przesadzajmy. Zaczął po prostu słuchać innymi uszami i nałożył służbowe oczy gliniarza. Aczkolwiek leżąca na safianie, w nieskazitelnym pudełeczku chirurgicznym, prawda wydała mu się dosyć zdumiewająca. Zdumiewająca, ale z zawodowego punktu widzenia do przyjęcia. Wszyscy się pomylili, i już, ale on pierwszy. Zaślepienie samouwielbieniem. - Elżbieto, niech pani będzie tak miła i zaparzy mi dobrą kawę. Takie niedopatrzenie po tylu latach pracy... Trzeba przyznać, że człowiek niczego się nie uczy. Lekkim ruchem stopy komisarz okręgowy Coudrier zmniejszył moc światła w lampie z reostatem. - I poprosi pani inspektora Van Thiana, żeby wpadł do mnie... bez oseska na brzuchu, jeśli to możliwe. Ale to nie było możliwe. Kiedy inspektor Van Thian usiadł naprzeciwko zwierzchnika, spojrzenie Verdun skoczyło na komisarza. Milczenie. Milczenie, póki inspektor Van Thian nie zgodził się zwrócić głowy dziecka w stronę Napoleona z brązu. - Dziękuję. Znowu milczenie. Ale tym razem takie, jakie zazwyczaj poprzedza fundamentalne pytania. - Niech mi pan powie, Thian, dlaczego pan wstąpił do policji? „Z powodu świadectwa szkolnego i powojennej sytuacji” - odpowiedziałby inspektor Thian, gdyby jego szef rzeczywiście życzył sobie odpowiedzi. Lecz komisarz ciągnął dalej swój monolog. Komisarz odbywał podróż wewnętrzną. Thian towarzyszył mu w tych podróżach już od wielu lat. - A wie pan, dlaczego ja zostałem gliniarzem? „Tego typu pytania zadają sobie młodzieńcy u progu kariery i starcy - pomyślał inspektor Van Thian - albo Coudrier, za każdym razem gdy trafi mu się jakieś śmierdzące jajo.” - Ja wstąpiłem do policji po to, by wyjść naprzeciw niespodziankom, Thian, z przerażenia wszystkim, co nieprzewidziane. „Z tych samych powodów Klara fotografuje” - pomyślał inspektor Van Thian. I skoro już nadarzyła się okazja, inspektor Van Thian też wyruszył na wyprawę w głąb siebie. Świadectwo szkolne, owszem, czasy powojenne, też prawda, ale wstąpił do policji również dlatego, że chciał, by mundur oprawił go w tożsamość, by służbowy rower wyznaczył granice jego terytorium. W młodości cierpiał na pewne niedookreślenie, na wpół biały, na wpół żółty, kurdupelek z Tonkinu, Ho Szi Min z głosem Gabina. Luiza, jego paryska matka, handlowała cienkim winem, a jego annamicki ojciec Thian z wioski Monkai uprawiał mak. Więc on został gliniarzem. Z sercem bijącym po francusku. - Równie dobrze mogłem skończyć nad mikroskopem i tropić wirusy przyszłości, mój drogi Thianie, zresztą od tego zaczynałem, od pracy naukowej jako medyk. Natomiast inspektor Van Thian zaczynał od sprzedawania gazet na ulicy... tak, tak... to był jego pierwszy zawód, handlarz niespodziankami: Kupujcie „Ce soir”! Ramadier wyklucza komunistów z rządu!, Rewelacyjna „L’Equipe”! Robic wygrywa pierwszy powojenny Tour de France! Czytajcie „Combat”: Indie niepodległe! Jeszcze ciepłe „Le Figaro”, jeszcze ciepłe! Samolot Leclerca rozbił się w Algierii! Mały żółty człowieczek zbierający konfetti osypujące się ze świata... - Ale istnieje coś gorszego niż to, co nieprzewidziane, Thian... gorsza jest pewność! Komisarz okręgowy Coudrier monologował w zielonym świetle swej lampy. Thian skorzystał z tego, by odrobinę pomalaussenować. Po strzale oddanym do Beniamina nie było już oczywiście mowy o przeczytaniu dzieciom choć jednej linijki J.L.B. Wielki popłoch w domu. Co robić po zmierzchu? Chłopaki popadły w stan głodu narkotycznego. Wtedy Klara wysunęła pewną sugestię: „A gdyby tak wujek Thian opowiedział nam swoje życie, co wujku?” Moje życie? Poczuł się, jakby nagle stanął przed nimi na golasa. Tak jakby w tym momencie dowiedział się, że w ogóle żył. „To dobra myśl” - rzuciła Teresa. „No, twoje śledztwa...” - Jeremi dał susa do wyrka. „I jaki byłeś, jak byłeś mały!...” Wskoczyli w piżamy. Moje życie? Posadzili go na taborecie bajarza. Czekali, aż zacznie żyć. - Tak - monologował komisarz okręgowy Coudrier - najgorsze niespodzianki sprawia nam to, czego jesteśmy pewni! Trafne spostrzeżenie, istotnie nie ma niespodzianki bez uprzedniej pewności, przyznał inspektor Van Thian. Moje życie? Poczuł się zagoniony w kozi róg, zupełnie tak jakby Teresa poprosiła, by przepowiedział przyszłość. „Pierwsza miłość wujka...” - szepnęła Klara. „Tak, opowiedz nam o twojej pierwszej miłości, wujku Thianie!” „Pier-wsza-mi-łość! pier-wsza- mi-łość!” Poczuł się jak na wiecu. Thian nie miał pierwszej miłości, Thian miał tylko Janinę, od zawsze, przedtem były domy schadzek, które odwiedzał jako nastolatek, a potem już tylko Janina olbrzymka, która sprzedawała miłość w pewnym tulońskim burdelu. Janina była więc właściwie od zawsze i aż do końca Janiny, tak jakby Thian przyznał sobie monopol na miłość. Porywając Janinę wielu mężczyzn uczynił wdowcami! Wszystkich marynarzy z przystani. No ale czy to można opowiedzieć dzieciom? Wciąż się zastanawiał, choć już ze dwie godziny opowiadał im o Janinie... - Paskudny zawód, Thian... Komisarz okręgowy Coudrier powoli wyłaniał się na powierzchnię, jeszcze chwila, a jego lampa rozjarzy się całym blaskiem i inspektor Thian dowie się, dlaczego szef go wezwał. Thian opowiedział dzieciakom, jaki raban powstał po porwaniu Janiny. Skandal był większy, niż gdyby wyciągnął ją z klasztoru. Napadła go zgraja jej korsykańskich kuzynów. Nie przeszkadzało im to, że kuzynka dorabia sobie na boku (kwestia tradycji), ale ubodło ich to, że pokochała żółtego faceta (kwestia zasad). Piekielny pościg. Istny Tour de France rodzinnego wymiaru sprawiedliwości. Rozszalałych spluw, które chciały przemienić ich miłość w sito. Thian zmajstrował ten skórzany wór, w którym teraz taszczył Verdun, dla córeczki Janiny, Gerwazji. W czasie potyczek przerzucał ją na plecy wznosząc wał obronny z własnego ciała. Kule świstały w lokach Gerwazji. Thian był jedynym człowiekiem na świecie, który nauczył się strzelać z miłości. A miał do tego smykałkę. Duża Janina też sobie nieźle radziła. Niejeden kuzyn pozostał na placu boju. „I mając takie życie, mówisz, że nie żyłeś!” „Zamilcz, Jeremi, pozwól wujkowi Thianowi opowiadać dalej.” - Jaka jest, pana zdaniem, najważniejsza zaleta i największa wada gliniarza, co, Thian? - To, że jest gliniarzem, panie komisarzu. - Niepewność, stary, niepewność. Komisarz okręgowy Coudrier właśnie wynurzył się na powierzchnię. W pełnym świetle prezentował twarz bardziej cesarską niż kiedykolwiek, twarz otoczoną nimbem rozważnej furii. - Niech mi pan powie, tylko dokładnie, Thian, do czego pan strzelał wtedy na ulicy Saint-Honore? COUDRIER: Niech mi pan powie, tylko dokładnie, Thian, do czego strzelał pan wtedy na ulicy Saint-Honore? VAN THIAN: Do Julii Correncon. COUDRIER: Nie pytam pana, do kogo, pytam, do czego? VAN THIAN: Do kawałka lunety, do włosów kobiety i do dłoni zaciśniętej na snajperskim karabinie. COUDRIER: Do czego najpierw? Do lunety, do włosów czy do dłoni? VAN THIAN: Nie wiem. Chyba do dłoni. COUDRIER: Do dłoni? A czemu nie do włosów? VAN THIAN: ... COUDRIER: Ja panu powiem, Thian. Bo tak w głębi duszy pan wcale nie chciał zabić Julii Correncon. VAN THIAN: Tak? No, wie pan, z tej odległości... COUDRIER: Dla takiego strzelca jak pan odległość nie istnieje, nieraz pan tego dowiódł. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Prawda jest taka, że świadomie albo i nie, ale strzelił pan, zanim koledzy się ruszyli, bo chciał pan oszczędzić Correncon. VAN THIAN: Ja tego akurat tak nie pamiętam. COUDRIER: Jakiego koloru były te włosy? VAN THIAN: Wydaje mi się, że rude. COUDRIER: Bardzo rude czy rudawe? VAN THIAN: Bardzo rude. COUDRIER: Kasztanowe, Thian... kasztanowa peruka. Więc ta pańska pamięć... VAN THIAN: ... COUDRIER: Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie podaję w wątpliwość pańskiej uczciwości, nie pozwoliłbym sobie na takie urojenia, za długo się znamy. Załóżmy, że postanowił pan zabić Correncon, choćby po to, by oszczędzić jej dalszego ciągu wydarzeń, to by było nawet w pańskim stylu. Dobrze. Powiedzmy, że coś, jakiś wewnętrzny głos kazał panu oszczędzić tę dziewczynę. Fakt, że to kobieta Malaussene’a, może... VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: To uczucie przynosi panu zaszczyt, Thian... VAN THIAN: ... COUDRIER: A nas wpakowało w najbardziej cuchnące gówno... VAN THIAN: Słucham? COUDRIER: Niech no pan spojrzy na to. „To” było chirurgicznym pudełkiem, jednym z tych, których lśniąca sterylność nieodparcie przywodziła Thianowi na myśl penicylinę, gęstą piekącą ciecz, którą od początku lat pięćdziesiątych wstrzykiwano w pośladki gruźlikom, zamiast wysyłać ich, by użyźniali alpejskie pastwiska resztkami swych płuc. Thianowi na chwilę zamajaczyła przed oczami Luiza, jego matka, i duża Janina, jego żona; pierwsza przytrzymywała go, rozciągniętego na podłodze, druga celowała w jego skamieniałą ze strachu pupę, i usłyszał penicylinowy śmiech dwóch najukochańszych kobiet: „Za naszych czasów, Thianeczku, już nie musicie jeździć do sanatorium, teraz sanatorium się wam wstrzykuje”. Właśnie, może wieczorem opowie dzieciom o swojej gruźlicy, o jedynym lęku swego życia, o panicznym strachu przed zastrzykami... - Niechże się pan pozbiera, Thian, nie będę pana kłuć w pośladki. Niech pan otworzy to pudełko, proszę. Trochę ślizga się między palcami, trochę trudno uchwycić. - Niech pan to da. I komisarz okręgowy Coudrier otwiera bez trudu i wręcza otwarte pudełko Thianowi, jakby częstował go cygarem. Tyle że oczom Thiana ukazują się wetknięte w pożółkłą miazgę waty, bynajmniej nie cygara, lecz dwa palce. Dwa obcięte palce. Całkowicie nierzeczywiste, ale w rzeczywistości istniejące. Dwa palce. Matowa żółć, która była różowawym ciałem. - Pańska tarcza strzelnicza, Thian. Dwa połączone skrawkiem ciała palce, u dołu obramowane aureolą postrzępionej skóry. Dwa widma palców. Ale czyż inspektor Van Thian mógł wiedzieć, z jakiego powodu komisarz Coudrier dręczy go, i to bez znieczulenia, widokiem dwóch palców, które wyrwał Julii? - Bo to nie są palce Correncon, Thian. (Coś podobnego!) - Nie, to są palce mężczyzny. (Chyba pianisty, jakiegoś... delikatnisia...) - Zwrócił mi na to uwagę pewien student na stażu z medycyny sądowej. Zupełnie przypadkowo... Byliśmy tak przekonani, że mamy do czynienia z Julią Correncon, że nawet nie pofatygowaliśmy się, by obejrzeć te palce. Niezły wyczyn, jak na chłopaków w naszym wieku... Po czym, jakby „i” bezwzględnie domagało się kropki: - Tak więc wtedy z okna na górze strzelał do nas mężczyzna. I jakby gwóźdź nie mógł obyć się bez młotka: - Tak więc oszczędził pan mężczyznę, Thian. I dobił: - Mordercę. 34 W tego rodzaju okolicznościach Julia niewiele różniła się od pozostałych śmiertelników. Te same instynkty, te same odruchy. Kiedy tamten zaczął strzelać z jej własnego okna na górze, padła jak wszyscy, z nadzieją, że asfalt ją pochłonie. Nawet nie zdążyła dostrzec rozpryskującego się ramienia Calignaca. Zanim rozległy się strzały, Julia nie spuszczała z oczu królowej Zabo i tego małego Murzyna, który z tak wzruszającą determinacją odgrywał goryla. To niewątpliwie Lusa z Casamance, Beniamin często mówił o nim. Przyjaciel Lusa wypinał chudą pierś przed szkieletem swej przyjaciółki Zabo. (Komizm chwalebnych przedsięwzięć - pomyślała Julia, cytując wyrażenie swego ojca gubernatora.) Słusznie Lusa krył swą królową. Julia wiedziała, że właśnie ją morderca chciał dosięgnąć. I miałby ją, gdyby choć jedno gliniarskie spojrzenie pobłądziło. Julia zbliżyła się do Królowej. Julia liczyła na swój refleks, myślała, że pierwsza strzeli do zabójcy. Rewolwer demonstracyjnie wybrzuszał jej kurtkę. Julia była gliniarzem w tłumie gliniarzy poszukujących Julii. Nie gliniarzem w mundurze - nie miała bynajmniej upodobania do operetkowości - lecz gliniarzem nowoczesnym: kurtka, bransoletka, tenisówki, opinające się dżinsy wystawiały dobre świadectwo męskiemu honorowi młodzieńca. Julia była gliniarzem niedbale ogolonym, o trochę nazbyt pokaźnych biodrach, to fakt, ale zachowującym się z naturalną nonszalancją. Jednym z gliniarzy obecnych na pogrzebie Gauthiera, wypatrujących wszystkiego, co nie jest gliniarzem. Byli tam policjanci z dzielnicy i inspektorzy z wydziału śledczego; Julia postawiła właśnie na pomieszanie formacji, na fakt, że oni sami się nie znali, a jednak się rozpoznawali, niby członki jednego ciała. Do ucha sąsiada, tego samego osiłka w kurtce pilota, który wyłuskał Mo i Szymona z frytkowej furgonetki, Julia szepnęła: - Nie masz, bracie, większej kary bożej niż baba, co chce pomścić swego chłopa. Chrzęst kamieni w jej z natury chropowatym niczym piasek głosie, „pomruk sawanny” - jak mawiał Beniamin - osiłek więc ufnie przytaknął. Julia była rozwiązaniem zagadki w poszukiwaniu zagadki. Tak jak jej koledzy, nie miała pojęcia, jak mógł wyglądać czatujący w kryjówce morderca. Kiedy usłyszała pierwszy huk, zdążyła tylko zauważyć, że Lusa przewraca swą królową na ziemię, i natychmiast sama przywarła twarzą do asfaltu. Zaklinowany pod jej lewą piersią rewolwer na nic się nie zdał. (Gdy przebierając się za chłopaka ugniatała biust, przypomniała sobie zdanie wypowiedziane przez lodowatą Teresę podczas ich pierwszego spotkania: „Jak pani może spać na brzuchu mając takie wielkie piersi?” Piersi... to była fiksacja klanu Malaussene’ów, od zawsze pozbawionych matki. „Fiksacja, dobre sobie - parskał szyderczo Beniamin - zachowaj dla siebie tę twoją psychoanalizę, Julio, i użycz mi twoich cycuszków.” Beniamin wysysał siły życiowe wyłącznie z piersi Julii.) Nastąpił drugi strzał, a po nim krzyk, który Julia przyjęła jako wyraz uznania: - Dobrze celuje, kurwa! Po czym krótka cisza i nagle tuż przy Julii ogień z jednej tylko broni, broni ręcznej, dużego kalibru. Julia pierwsza skoczyła na równe nogi obok Thiana i zaczęła mierzyć do tego samego celu, jej własne okno rozpryskiwało się w przestworza. Zaraz przyłączyli się do nich koledzy. Julia strzelała z nie znaną sobie dotąd wściekłością, zaparła się całym ciałem i dzielnie odbierała potężne kopnięcia pukawki. Była tak nabuzowana, że wytrzymałaby odrzut nawet pancernego działa. Odstrzeliłaby dach tej kamienicy. Jej koledzy również, ale oni chcieli zatuszować strach, który powalił ich na ziemię. Julia miała poważniejsze powody. Julia od początku wiedziała, że nie powróci do życia, póki nie będzie miała tego drania na muszce. Julia zdawała sobie sprawę z wściekłości malującej się na jej twarzy, gdy poczuła na sobie ciężar wzroku starego Thiana. Thian strzelił do tego okna przeżuwając niesłyszalne słowa. Thian patrzył na Julię błyszczącymi oczami i nie poznawał jej. Julia była pewna, że Thian ubiłby ją jak psa, ją i kilku innych gliniarzy, tylko że już opróżnił magazynek. Więc schował broń i opuścił strzelnicę przebijając tłum za pomocą spojrzenia Verdun. - Jej już nie ma w tej melinie. - Co ty tam trujesz? - Jest ranna, zmyła się, zostawiła dwa palce przyklejone do ściany. - Co? - Żółtek odciął jej dwa paluchy. - Zwiała z dwoma odciętymi paluchami? - Żółtek nie odciął jej nóg! - Wszystko jedno... - Piekielna baba, co? - Lepiej by mieć ją w łóżku niż w obozie wroga. - Jedna przeciw wszystkim, Rambo samica... Ocierając się o takie rozmowy prześlizgiwała się przez tłum, by wyślizgnąć się z hermetycznie zamkniętej dzielnicy: każdy budynek przeczesany, przybywają posiłki policji, koncert syren, wszyscy Japończycy z okolic żałują, że przejęli ten odcinek Saint-Honore- Pyramides-Saint-Roch, który uważali za najmniej gościnny dla nagłych śmierci. Julia skierowała się w stronę ulicy Rivoli, gdzie zostawiła samochód, wetknąwszy kartę policyjną za przednią przydymioną szybę. Julia pożyczyła peugeota 205 GTI od młodego gliniarza. Była w takim nastroju, że najchętniej wyjechałaby na obwodnicę, przycisnęła gaz do dechy i krążyła tak w kółko, póki by nie zrozumiała. Póki by nie pojęła, co dzieje się w głowie tego drania. Julia na wszelki wypadek zachowała jedną kulę w magazynku. Właśnie dla tej głowy. Dla tej głowy, której nie znała. Choć wiedziała o niej więcej niż cały gliniarski sztab i cała armia, która urządziła obławę. Co Julia wiedziała? Próbowała to sobie wyliczyć: Po pierwsze, Julia wiedziała, że ten drań zabił Chabotte’a po tym, jak ona go przesłuchała - bo ona poprzestała na przesłuchaniu Chabotte’a. Po drugie, Julia wiedziała, że ten drań zabił Gauthiera po tym, jak ona go przesłuchała - bo ona poprzestała na przesłuchaniu Gauthiera. Po trzecie, Julia wiedziała, że ten drań pozostawiał na miejscu każdej zbrodni elegancki ślad niby podpis Julii: BMW, które ona wypożyczyła i porzuciła przy wjeździe do Lasku, tam gdzie znaleziono zwłoki Chabotte’a, oraz audi, które ona wypożyczyła i porzuciła na skraju parku Montsouris, tam gdzie znaleziono zwłoki Gauthiera. Julia wiedziała, że ten drań śledził ją krok w krok, przed każdą zbrodnią kradł samochód, którego ona już nie potrzebowała. Julia wiedziała, że ten drań zna wszystkie jej wcielenia: włoskie, greckie, austriackie oraz najświeższe: inspektora po cywilnemu. Ten drań zna jej meliny, jej przebrania, jej sztuczki, jej marszruty i jej samochody. Ten drań zna ją, Julię, osobiście, i nie ma na to rady. Zna ją i chce obciążyć masakrą, której sensu nie zdołała pojąć. Może nie chce dopuścić, by o czymś się dowiedziała, skoro mordował tych, których przesłuchiwała? Absurd, skoro właśnie mordował ich po tym, jak ona ich przesłuchała. Tak myślała Julia idąc w stronę samochodu. Kto to jest? Czego chce? Jak daleko się posunie? Czy w tej chwili jest nadal wdową, czy znowu dziennikarką na łowach? To pytanie - pomyślała Julia - pasjonowałoby Beniamina. Dlaczego nie zwróci się do pierwszego lepszego gliniarza i nie wytłumaczy mu całej sprawy? Cała francuska policja depcze jej po piętach za przestępstwa, których nie popełniła. Wystarczyłoby rozłożyć nie tkniętą kolekcję dziesięciu palców na safianie u komisarza Coudriera, a jej niewinność zostałaby udowodniona. Dwa brakujące palce - proszę uprzejmie. Ale Julia woli występować w roli żywego celu w mieście, które roi się od facetów mających zabić ją w majestacie prawa. Gorzej, upierając się przy tropieniu mordercy, myli ogary Coudriera. Prawdziwy zabójca Beniamina pędzi sobie błogi żywot, chroniony fałszywym śladem Correncon, Więc wdowa czy dziennikarka? To bicie serca to tłumiony szloch czy rozkoszne podniecenie pościgiem? Puść mnie, Beniaminie, no puść! Pozwól mi wykonywać moją robotę... Twoją robotę? Moją robotę, Beniaminie, a moja robota polega na tym, że muszę być wszędzie pierwsza! „Dziennikarze - pierwsi? Gdzie? Kiedy? Chyba żartujesz? Śledztwa prywatne? Akurat - parskał Beniamin - jedno, co dziś umiecie, szanowne gryzipiórki, to podtykać notesy pod pióra gliniarzy! To są wasi informatorzy! Można zrozumieć, że zależy wam, by ich nie ujawniać! Jesteście tylko pomocnikami policji, Julio, przepisujecie bruliony sędziów śledczych w imię wolności informacji!” Beniamin i Julia... i jedyne źródło ich kłótni. Ale rwące jak wszystkie górskie potoki razem wzięte. Wyszła na ulicę Rivoli, cała pochłonięta awanturą z Beniaminem. Była biała ze złości. Teraz wie, dlaczego gna za tym zabójcą. Jedyny powód: udowodnić Beniaminowi, że jeśli dziennikarstwo zachowało jeszcze bodaj krztynę honoru, to ona, Julia, podtrzymuje ów dziennikarski honor! Mieć ostatnie słowo, raz na zawsze. To też swoisty sposób bycia wdową. Nie, nie pójdzie do Coudriera, nie, nie jest pomocnikiem policji. Przyskrzyni tego zbója, sama. Wykryje prawdę, sama. Wpakuje mu swoją ostatnią kulę w głowę. Sama. Tylko najpierw musiała odnaleźć swój wóz. Ale na ulicy Rivoli ani śladu samochodu. Miejsce było puste. Rozumiem - pomyślała Julia. Zrozumiała. Tym bardziej że dokładnie w miejscu, gdzie zaparkowała 205 GTI kapała dyskretną strużką, z chodnika do ścieku, kałuża krwi. 35 COUDRIER: Jaki stąd wniosek, Thian? VAN THIAN: Skoro to nie Julia Correncon, to musi być ktoś inny. COUDRIER: Thian, jest pan zbyt dobrym fachowcem, żeby ograniczać się do takich wniosków. VAN THIAN: ... COUDRIER: Co by pan zrobił, gdyby cała francuska policja siedziała panu na tyłku, a pan miałby dowody własnej niewinności? VAN THIAN: Poszedłbym i przedstawił je w najbliższym komisariacie. COUDRIER: Rychło w czas. Tylko że Julia Correncon nigdzie się nie zameldowała. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: Może nie żyje? COUDRIER: Ta dziewczyna relacjonowała najstraszliwsze wojny od Libanu po Afganistan, zdymisjonowała tureckiego ministra spraw wewnętrznych za handel narkotykami, wyszła cało z tajlandzkich zdziesiątkowanych przez tyfus więzień, sama sobie zoperowała wyrostek na łajbie na Morzu Chińskim, w zeszłym roku wrzucona została do Sekwany z ołowianymi obręczami na kostkach... Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Ta dziewczyna jest mniej więcej tak samo śmiertelna jak bohater belgijskiego komiksu. VAN THIAN: Belgijskiego? COUDRIER: Belgijskiego. Podobno są najlepsze, tak twierdzą moi wnukowie. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Jakże się miewa pański klan Malaussene’ów? VAN THIAN: Malec miał zły sen, pies atak epilepsji, Klara weszła w ósmy miesiąc, Teresa chciałaby otworzyć sobie gabinet wróżki, Jeremi przygotowuje bombę zapalającą, a Verdun raczej boleśnie znosi wyrzynanie się trzonowego zęba. COUDRIER: Bombę zapalającą? VAN THIAN: Aktualnie doskonali system zapłonu ładunku. COUDRIER: Cel? VAN THIAN: Magazyny Talionu w Villejuif, z tego, co mi mówił. COUDRIER: Mówił panu o tym? VAN THIAN: Pod warunkiem, że nie powtórzę. COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Książki źle się palą. Zwłaszcza w magazynie. Nadmiernie zbita masa. VAN THIAN: ... COUDRIER: A co z Malaussene’em? VAN THIAN: Ma problemy z nerkami. Poddano go dializie. Ale Teresa nadal jest przekonana, że on się z tego wygrzebie. COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Na litość boską, dlaczego Correncon nie stawiła się u nas ze swoimi dziesięcioma palcami? VAN THIAN: Może nie wie, że obciąłem dwa palce tamtemu osobnikowi. COUDRIER: A to bym się zdziwił. VAN THIAN: Ja też. COUDRIER: Pańskie wnioski mają niebywałą zaletę: są absolutnie bezużyteczne, mój drogi Thianie. VAN THIAN: Nam obu brakuje Pastora. To on był mistrzem od dedukowania. COUDRIER: Pastor... ma pan od niego jakieś wiadomości? VAN THIAN: Żadnych. COUDRIER: Ja też nie. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Jest tylko jedno możliwe wytłumaczenie, Thian. VAN THIAN: Mianowicie? COUDRIER: Ona kogoś kryje. VAN THIAN: Wspólnika? COUDRIER: Oczywiście, że wspólnika! A kogo miałaby, pana zdaniem, kryć? Rany boskie, niechże się pan pozbiera! VAN THIAN: Jestem doskonale pozbierany, panie komisarzu okręgowy, ale gość, który zwalił panu trzy morderstwa na kark, nie wydaje mi się idealnym materiałem na wspólnika. COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: ... COUDRIER: Chyba, żeby chcieli nas trochę przegonić. Skierować na jej trop po to, by on mógł spokojnie działać. VAN THIAN: Niewykluczone. COUDRIER: Kto spośród przyjaciół Malaussene’a byłby, pana zdaniem, na tyle sprytny, by upichcić taki pasztet? VAN THIAN: Mo Mosi i Szymon Kabyl siedzą w pudle, Hadusz Ben Tajeb jest pilniej strzeżony niż cała Belleville... COUDRIER: No więc? VAN THIAN: Poza mną nie widzę nikogo. COUDRIER: A ja widzę. VAN THIAN: ... COUDRIER: Zabójca, Thian. Prawdziwy zabójca. Wśród naszych przyjaciół. Zabójca zabijający w myśl etyki. VAN THIAN: ... COUDRIER: ... VAN THIAN: Pastor? COUDRIER: Pastor. VAN THIAN: Pastor jest w Wenecji. Upaja się idealną miłością z matką Malaussene’ów. COUDRIER: To właśnie mam zamiar sprawdzić, Thian. I to w tej sekundzie. (Tors komisarza skłania się nad interkomem.) COUDRIER: Elżbieto! Niech pani będzie tak miła i połączy mnie z hotelem „Danieli” w Wenecji. Tak. Poprosi pani inspektora Pastora. Pastor... Na to wpadła i sama Julia. To była jedyna możliwa hipoteza. Pastor w Wenecji kochał wielką miłością matkę Beniamina, jakimś cudem wiadomość dotarła do Pastora. Pastor nabrał poczucia więzi rodzinnej na tyle, by zająć się mordercą Beniamina. Pastor jest tu. Pastor robi porządki. W jemu właściwy sposób: nie znając skrupułów. Pastor zabija złych. Pastor zna Julię. Pastor wie, że jest kobietą zdolną pomścić kochanego mężczyznę. Pastor śledził ją, korzystał z jej dochodzenia, przesłuchał Chabotte’a i uzyskał zeznania, których ona nie zdołała wyciągnąć. Exit Chabotte. Następnie Pastor przesłuchał Gauthiera. I już nie ma Gauthiera. Pastor krył się za nią, i o prawda. Nie mógł dopuścić, by choć przez chwilę ktoś pomyślał, że to on. Musiał działać incognito. A teraz Pastor poświęcił dwa palce w tej sprawie. Pastor po raz kolejny podpieprzył jej samochód. Pastor wykrwawia się gdzieś w Paryżu, cierpliwie czekając nadejścia Julii. Julia wiedziała, gdzie go znaleźć. Mógł być tylko u niej, nigdzie indziej, po prostu w jednej z jej melin, które ostatnio odwiedziła. Pastor... To nie ma już mowy o kuli w łeb, jasna sprawa. Julia udała się w obchód swoich służbówek. Nie ma Pastora na ulicy Maubeuge w dziesiątym arrondissement. Nikogo na ulicy Georges-de-Porto-Riche w czternastce. Ale na ulicy du Four, pod czterdziestym dziewiątym, w wąskim przejściu na szóstym piętrze, za drzwiami, lewej stronie korytarza... Julia dość nasłuchała się oddechów rannych w swoim barwnym życiu zabijaki, by zorientować się, że facet, który znajduje się w jej pokoju, nie jest w najlepszej formie. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyła je. I choć prawa dłoń była zakutana w krwawiącą szmatę, jej właściciel, duży blady i sztywny chłopiec, który z rewolwerem w garści stał przed nią, nie był Janem Baptystą Pastorem. Julia nigdy przedtem go niej widziała. Co nie przeszkodziło nieznajomemu rozjaśnić się bezkrwistym uśmiechem: - No nareszcie. I zemdleć tak, jakby znał ją od zawsze. VAN THIAN: Nie ma sensu zamawiać Wenecji, panie komisarzu. Nie ma szans, żeby to był Pastor. COUDRIER: Dlaczego? VAN THIAN: Pastor był nogą w strzelaniu. Celując do Calignaca z takiej wysokości, prędzej trafiłby pana bądź Najświętszy Sakrament. 36 - Wanshang hao, wariatku. (Dobry wieczór, wariatku.) Cokolwiek by mówić - myślał Lusa z Casamance - nie ma nic bardziej nużącego niż odwiedzanie przyjaciela w stanie śpiączki nieodwracalnej. - Duibuqi, wo lai wan le. (Przepraszam, spóźniłem się.) Nie chodzi nawet o to, że tamten człowiekowi nie odpowiada, tylko że człowiek traci nadzieję, że tamten go słyszy. - Wo leile... (Jestem zmęczony...) Lusa nigdy sobie nie wyobrażał, że przyjaźń może do tego stopnia przypominać związek małżeński. Pogrążony w swoich myślach, dopiero po kilku sekundach zauważył nowy przyrząd, który zdawał się wyrastać z ciała Malaussene’a. - Ta men gei ni fang de zhe ge xin ji henpiao liang! (Ładna ta nowa maszyna, co ci podłączyli!) To było coś w rodzaju zawieszonej pod łóżkiem Beniamina autostrady, całej z zaworów, wymienników, delikatnych błon, pajęczych rurek, w których krew jego przyjaciela malowała enigmatyczne arabeski. - Zhe shi shenme właściwie? (Co to właściwie jest?) Nowy sposób uzewnętrzniania ciebie? Na wszelki wypadek Lusa zwrócił się z tym pytaniem do encefalogramu. Nic, Beniamin nadal nie odpowiadał. - W porządku. Nie szkodzi, mam dla ciebie dobrą nowinę, wariatku, choć raz. Dobra nowina zawierała się w niewielu słowach: Lusa skończył tłumaczyć na chiński jedną z powieści J.L.B. Dziecko, co umiało liczyć. (Hen hui suan de xiao haizi.) - Wiem, że to cię guzik obchodzi i że nawet nie raczyłeś tego przeczytać, ale nie zapominaj, że nadal dostajesz od tego jeden procent, niezależnie od śpiączki. Otóż Talion wydał tę powieść dla Chińczyków stąd, ale również dla Chińczyków stamtąd, którzy są dość liczni, jak ci wiadomo. Chcesz, żebym ci opowiedział fabułę? Nie? W dwóch słowach... No... zgódź się... To historia małej handlarki zupą z Hongkongu, która szybciej liczy na liczydłach niż wszystkie dzieci świata, szybciej niż dorośli, nawet szybciej niż jej ojciec, który jest z niej dumny, który wychował ją jak chłopca i dał jej imię Xiao Bao („Skarbek”). Domyślasz się dalszego ciągu? Nie? Więc na pierwszych stronach ojciec daje się zabić miejscowym mafiosom, którzy pretendują do przejęcia monopolu na chińską zupę, na następnych pięciuset stronach dziewczynka zbija fortunę, a na ostatnich trzydziestu pomści ojca, uprzednio przejąwszy kontrolę nad wszystkimi multinarodówkami, mającymi swe siedziby w Hongkongu, a wszystko to przy użyciu wyłącznie jednego narzędzia pracy - liczydeł z dzieciństwa. I tyle. J.L.B. w najczystszym wydaniu, jak widzisz. Realizm wolnorynkowy udostępniony budzącym się Chinom. Malaussene przepływał wokół samego siebie. Nie sposób było dowiedzieć się, co myślał. Lusa z Casamance wykorzystał to i przybrał minę łakomczucha przed suto zastawionym stołem: - Może miałbyś dobrą zabawę, gdybym ci pokazał, jak przetłumaczyłem... powiedzmy, pięćdziesiąt pierwszych stron? Co? Tym razem nie czekając na odpowiedź Lusa wydobył z kieszeni płaszcza plik zabazgranych na brudno kartek i zaczął: - Si wang shi zhe xian de xin cheng... Westchnienie. - A to się usrałem przy tym pierwszym zdaniu. Bo Chabott zaczął od opisu śmierci ojca, gardło przedziurawione strzałą z mandżurskiej kuszy, zatrutą, taką, jakich tubylcy używali do polowań na tygrysy, wiesz? I po to, by oddać jednocześnie ideę przeznaczenia i napięcie strzału, Chabotte napisał: Śmierć to proces prostoliniowy. Lusa kilka razy pokręcił głową z powątpiewaniem. - Śmierć to proces prostoliniowy... tak... wybrałem przekląć literalny: ,,Si wang shi zhe xian de xin cheng”... tak... jednak Chińczyk niewątpliwie użyłby sformułowania bardziej wystylizowanego, pokrętnego... A z drugiej strony jest to zdanie proste jak strzała, prawda? Śmierć to proces prostoliniowy. Tylko że w słowie „proces” jest pewna powolność, złowieszcza powolność, jakby powiew przeznaczenia, przestroga, że wszyscy przez to przejdziemy, nawet ci, co biegną najprędzej, ale ta powolność jest zrównoważona przymiotnikiem „prostoliniowy”, który nadaje zdaniu szybkości... szybka powolność... to idea bardzo w chińskim stylu... Zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, tłumacząc dosłownie... Jak myślisz? 37 Myślę, Lusa, myślę, że gdybyś mi przeczytał to zdanie kilka miesięcy temu, to nigdy nie wszedłbym w skórę J.L.B., że ta pieprzona kula kalibru 22 ugrzęzłaby jak nic w zupełnie innej głowie, ot, co myślę, Lusa, myślę, że gdybyś mi przeczytał to zdanie na przykład wtedy, gdy ten prehistoryczny olbrzym roznosił mi gabinet - pamiętasz? - to Chabotte ostałby się pośród żywych, Gauthier też, Calignac byłby nadal cały, a moja Julia w moim łóżku. O, Lusa, Lusa, dlaczego już tak musi być, że najgorsze ciosy zadają nam najdrożsi przyjaciele? Dlaczego czytasz mi to akurat dzisiaj, w chwili gdy ja z całym spokojem postanowiłem rozpuścić wszystkie moje komórki i zwinąć żagle? Gdybyś przyszedł na samym początku samego początku ze swymi skrupułami tłumacza, które są jak najbardziej chwalebne, coś by mnie tknęło... gdybyś wtedy usiadł przy moim biurku i powiedział: „Śmierć to proces prostoliniowy, wariatku, jak to przetłumaczyć na chiński, dosłownie, czy pozwolić sobie na kilka omówień?” i gdybyś podał mi tytuł książki Dziecko, co umiało liczyć, pseudonim autora, J.L.B., i nazwisko Chabotte’a ukrytego pod tym pseudonimem, odpowiedziałbym ci: „Schowaj swoje rysiki, Lusa, odłóż swoje ideogramy w chińskie szczeliny swego mózgu i nie tłumacz tej książki.” Dotknięty do żywego, jak to piszą w powieściach, zapytałbyś mnie wtedy: „A to czemu, wariatku?” Na co ja bym ci odpowiedział: „Ponieważ tłumacząc tę książkę staniesz się wspólnikiem najobrzydliwszego szalbierstwa literackiego, jakie tylko można sobie wyobrazić.” - „Tak?” Tak byś zareagował, tym swoim piskliwym „tak?”, a twoje zielone oczy zapłonęłyby wśród zmarszczek z ubawienia. (Czy już ci kiedyś mówiłem, że masz cudowne oczy, zielone na czarnym tle, najbardziej wyraziste spojrzenie na tej naszej kolorowej planecie?) ,,Tak?” Tak, Lusa, plugawe czyste szalbierstwo wielkoświatowych rozmiarów, jeśli rozumiesz, o czym mówię, uknute z premedytacją na szczytach, dobrze obmyślane w szczegółach - skrupuły skrzętnie usunięto, gwarancje prawne uzyskano na wszystkich płaszczyznach - szalbierstwo opancerzone, numer stulecia, i w którym myśmy wszyscy zanurzyli się po uszy, w którym myśmy tak się umoczyli, że już nigdy się nie wysuszymy, zatopieni z całą naszą niewinnością, Zabo, Calignac, ty, ja, Talion... Zachowałbyś spokój, spokojnie zaprowadziłbyś mnie do Amara, spokojnie posadziłbyś nas nad lufkami sidi-brahima i tam, wśród swoich, spokojnie byś zapytał: - Wypchaj się ze swoimi wygibasami stylistycznymi, wariatku, wal kawę na ławę, co to za historia z tym szalbierstwem? A ja odpowiedziałbym ci najprawdziwszą prawdę: - Chabotte nie jest J.L.B. - Nie? - Nie. Tu przez chwilę zachowałbyś stosowne okolicznościowe milczenie. - Chabotte nie jest J.L.B.? Na moment zagłębiłbyś się w głośnych rozważaniach. - Chcesz powiedzieć, że Chabotte nie jest autorem Dziecka, co umiało liczyć? - Właśnie, Lusa, ani Władcy waluty, ani Ostatniego pocałunku na Wall Street, Złotej żyły, Dolara, Córy jena, Mieć... - Chabotte nie napisał ani jednej z tych książek? - Ani jednej linijki. - Ma murzyna? - Nie. Tu rozkwitająca prawda wyrysowałaby na twej gębie całkiem nowy krajobraz, niczym słońce, które wstaje nad nie znanym sobie ugorem. - Podprowadził komuś te wszystkie książki? - Tak. - Jakiemuś nieboszczykowi? - Nie, jak najbardziej żywemu. I wreszcie usłyszałbym z twoich ust nieuniknione pytanie: - Znasz tego osobnika, wariatku? - Tak. - Któż to taki? To osobnik, który wpakował mi kulę między oczy, Lusa. Wysoki blondyn, rzadkiej urody, w nieokreślonym wieku, taki niby Dorian Gray dość podobny do bohaterów J.L.B., których wrodzona wybitność konserwuje w nieprzemijającej młodości. Rozwijają się do dziesiątego roku życia; gdy dobiją do trzydziestki, są u szczytu sławy, a wyglądają na piętnastolatków; gdy stuknie im sześćdziesiątka, uchodzą za kochanków własnych córek, a jako osiemdziesięciolatkowie chlubią się taką prezencją, którą mogą zawojować jeszcze niejedną panienkę. Istny bohater J.L.B., mówię ci. Wiecznie młody, wiecznie piękny bojownik realizmu wolnorynkowego. Tak oto wygląda facet, który mnie zamordował. Nie bez przyczyny zresztą, biedak był przecież autorem książek, do których ja rościłem sobie prawa, utrzymując, jakobym je napisał, pusząc się przy tym niby opasły kogut. Tak, Lusa, kropnął mnie zamiast Chabotte’a, Chabotte’a, który stworzył mnie właśnie po to. Tamten myślał, że to ja gwizdnąłem mu jego dzieło, scentrował moją głowę w swej lunecie snajperskiej, nacisnął spust. No i proszę. Przydałem się. Co zaś się tyczy kwestii, dlaczego akurat zdanie: „Śmierć to proces prostoliniowy”, pozwoliło mi przejrzeć na oczy, dlaczego natychmiast, jak tylko mi je przeczytałeś, ujrzałem twarz autora - a tak go szukałem tego dnia, kiedy olbrzym demolował mój gabinet - to wybacz, Lusa, za długo musiałbym tłumaczyć, za bardzo bym się zmęczył. Bo widzisz, teraz już na dobre jestem zajęty umieraniem. Wiem, że to, powiedziane w pierwszej osobie liczby pojedynczej, jest mało przekonujące, a przecież, jak się tak dobrze zastanowić, na dobre umiera się zawsze w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Dość trudno się z tym pogodzić, trzeba przyznać. Młodzieńcy, którzy bez lęku wyruszają na wojenne wyprawy, na pole bitwy wysyłają siebie tylko w trzeciej osobie. Na Berlin! Nach Paris! Allah Akhbar! Oddelegowują - by umierał zamiast nich - swój entuzjazm, tego „trzeciego” obleczonego w ciało; zapominając, że to ich własne ciało i ich krew. Umierają w nieświadomości siebie, bo pierwszą osobę usidliły im pokrętne idee o twarzy Chabotte’a. Umieram, Lusa, mówię ci prosto z mostu, umieram. Ta maszyna, co się nią tak zachwycałeś, to ni mniej, ni więcej, tylko nowość, którą właśnie na mnie wypróbowują, ostatni krzyk mody, czyli dializator, co zastępuje moje obie nerki, zrabowane przez Bertholda. (A wszystko przez jakiś wypadek na motorze; chłopak jechał z dziewczyną, grzmotnął plecami o krawężnik i nerki poszły. Pogotowie. Pilna sprawa. Potrzeba było nerek i Berthold wziął moje.) Umieram, jak umarło wielu innych, dlatego że natrafili na dobroczyńcę ludzkości: Bertholda! Ale gdyby podprowadził mi tylko nerki, no to jeszcze... Lusa, nie masz pojęcia, co w ciągu paru tygodni można wydrzeć ciału, tak by nikt się nie zorientował! Najbliżsi nadal cię odwiedzają, twoje arcybystrzaki, takie Teresy, Malcy, nie zwietrzą pisma nosem. Stoją przed worem, który opróżnia się na ich oczach, ale ten wór nadal jest ich bratem. „Beniamin będzie żył dziewięćdziesiąt trzy lata...” Biorąc pod uwagę tempo, w jakim Berthold mnie łupi, to zastanawiam się, co ze mnie zostanie, jak skończę dziewięćdziesiąt trzy lata. Może paznokieć? A Klara, Teresa, Jeremiasz i Luna, Verdun i Malec nadal będą odwiedzali paznokieć. Wcale nie żartuję, sam zobaczysz, Lusa, i ty będziesz składał wizyty paznokciowi, uparcie będziesz uczył go chińskiego, będziesz mu prawił o swojej Izabeli i będziesz mu czytał, bo wy wszyscy, co do jednego, moja rodzina i ty, już teraz nie odwiedzacie brata, tylko braterstwo, ty przychodzisz już nie do przyjaciela (przyjaciel, pengyuo po chińsku), tylko do przyjaźni (yóuyi), już nie osoba przyciąga was do tego szpitala, tylko chęć czczenia pewnego uczucia; więc siłą rzeczy czujność opada, nie stawiacie już sobie pytań natury medycznej, zapychacie się wyjaśnieniami konowałów („tak, przyplątała się niewydolność nerek, musieliśmy zastosować dializę otrzewnową”), a przyjaciel zachwyca się pięknym aparacikiem: „Wiesz, ładna ta nowa maszyna, co ci podłączyli!” A skowyt moich nerek, kiedy Berthold mi je wyrywał, też był ładny, na litość boską? Dobra, Lusa, przyrzekłem sobie, że umrę tryskając pogodą ducha, uradowany, że zostaję rozproszony z korzyścią dla mego gatunku, a tu, patrz, denerwuję się, ale, do kurwy nędzy, czy uważasz za normalne to, że ograbia się mnie z obu nerek po to, by jakiś buc, maminsynek, co chciał zaszpanować przed panienką, puszczając na pełen gaz swoje warczące pierdzikółko, mógł nadal spokojnie sikać? Uważasz to za sprawiedliwe! Przecież ja nigdy nie starałem się o prawo jazdy, ja nie cierpię motocyklistów, tych motomaniaków w kaskach, zapalonych samobójców, którzy stanowią groźbę dla życia moich dzieciaków. A uważasz za normalne to, że wycina mi się płuca? Tak, płuca są następne na liście Bertholda! Żeby je przeszczepić jakiemuś cwaniakowi, spekulantowi giełdowemu, który zafundował sobie raka nad rakami, bo kopcił jak komin odpalając peta od peta, żeby lepiej się skupić i skuteczniej nabierać bliźnich? A ja nie palę! A ja nabieram tylko siebie!... Żeby przynajmniej poratowano moim fiutem jakiegoś idealnego kochanka, który postradałby swojego w nazbyt rozkochanych ustach, no, tego akurat nie miałbym tak bardzo za złe, albo ostatecznie, żeby użyto skóry z moich pośladków przy restaurowaniu płótna Botticellego, ale, wiesz, Lusa, przypadek sprawia, że się mnie rabuje dla rabusiów... Jestem rozgrabiany, Lusa, jestem rozgrabiany żywcem, po kawałku, przeistoczony w maszyny, które podają się za mnie, które odwiedzacie zamiast mnie, ja umieram, Lusa, i choć każda z moich komórek ma kilka miliardów lat ewolucji za sobą, to ona także umiera, przestaje wierzyć i umiera, a za każdym razem jest to osobna śmierć, gaśnie pierwsza osoba liczby pojedynczej, odchodzi kawałek poezji... 38 „Nie dowierzam milczącym kobietom” - powtarzał sobie inspektor Van Thian siedząc już dobrą godzinę u kobiety, która milczała. - Pani nie mówi od szesnastu lat, proszę pana. Pani nie słyszy i nie mówi od szesnastu lat. - Nie dowierzam milczącym kobietom - odparł inspektor Van Thian nader dyskretnemu Antoniemu, majordomusowi w posiadłości świętej pamięci ministra Chabotte’a. - Przyszedłem do pani Nazare Quissapaolo Chabotte. - Pani nie przyjmuje, proszę pana, pani nie mówi, pani nie słyszy i nie mówi od szesnastu lat. - A kto panu powiedział, że przyszedłem jej słuchać? Inspektor Van Thian przeprowadził sobie proste rozumowanie. Jeśli nie Julia Correncon zabiła Chabotte’a, musiał to zrobić ktoś inny. Jeśli to ktoś inny, trzeba zacząć śledztwo od zera. A zero w śledztwie to otoczenie ofiary. Zwłaszcza otoczenie rodzinne: punkt wyjścia i meta, prawie zawsze. Osiemdziesiąt procent krwawych zbrodni stanowią porachunki rodzinne. A jakże! Rodzina ma na sumieniu trzykrotnie więcej ofiar niż przestępcy, tak to już jest. - A kto panu powiedział, że przyszedłem do niej mówić? Otóż cała pozostała przy życiu rodzina Chabotte’a to dziewięćdziesięcioletnia głuchoniema matka, pani Nazare Quissapaolo Chabotte, której nikt nie widział od prawie dwudziestu lat. - Przyszedłem ją zobaczyć. No i ujrzał ją, skoro chciał! Zrazu ukazała mu się jako spory stos kurzu piętrzący się pod żyrandolem w rogu monumentalnej komnaty. Stosowny półmrok, mdłe światło i w rogu, tam, pod oknem, ten stos kurzu, który był kobietą. Rozsypałaby się, gdyby Thian trzasnął drzwiami. Przemierzył pokój na palcach. Z bliska to już nie był stos kurzu, lecz sterta wyleniałych koców, jakimi zazwyczaj otula się kruche przedmioty lub przykrywa meble. Niemniej pierwsze wrażenie utrzymało się: coś, co pozostawiono tu przez zapomnienie podczas przeprowadzki. Tym bardziej że komnata była prawie pusta. Łoże z baldachimem, u stóp łoża filigranowe krzesło, i ta kupa koców przy oknie. Thian podniósł krzesło - czarne oparcie przetykane złotem - i postawił je bezgłośnie między oknem a tym, co pozostało z pani Nazare Quissapaolo Chabotte. Thian przyjął spojrzenie starej kobiety jako potwierdzenie jego najbardziej pesymistycznych statystyk dotyczących przestępczości rodzinnej. W tych oczach było tyle nagromadzonej nienawiści, że starczyłoby do zagłady najliczniejszej rodziny. Wzrok, który przebiłby na wylot synową w połogu, spaliłby żywcem wnuka w jej łonie. Thian nabrał pewności, że nie pofatygował się tu na próżno. Pałający wzrok nagle ześlizgnął się z niego i skrzyżował swe ostrze ze wzrokiem małej Verdun. A Thian, który nigdy niczego nie oszczędzał oczom dzieciny, który co rano golił się przy niej nago, który codziennie spacerował z nią wśród posągów na cmentarzu Pere- Lachaise (marmurowe palce wystające z grobowców, twarze częściowo pochłonięte przez granit...), Thian, który naraził dziecko na kule mordercy, Thian po raz pierwszy zaznał skrupułów wychowawcy. Już miał wstać, ale poczuł, że Verdun wypręża się, i usłyszał krzyk: „Nie!”, i siadł tak, jakby nigdy nie miał zamiaru stąd wychodzić. Chciał uczcić pojawienie się mowy w ustach dziecka. „Nie...”: pierwsze słowo Verdun... (Nic w tym zresztą dziwnego.) Nie? Nie to nie. Thian uzbroił się w cierpliwość. Te odwiedziny mogą potrwać całą wieczność. Zależy to już wyłącznie od tych dwóch kobiet: zabytkowej, która chce zwęglić wzrokiem całkiem nową, i całkiem nowej, która korzysta z przywileju sieroty. I trwało to równą godzinę. - Ma pan szczęście. Zrazu Thian sądził, że te słowa zostały wypowiedziane w nim. Jakie znowu szczęście, dobry Boże? Zaczął się sposobić do dyskusji z samym sobą. - Być tak kochanym... To nie on mówił. To sterta koców, tam, naprzeciwko, w fotelu. Chrobotliwe słowa wydobywały się ze sterty koców. - ...ale to nie potrwa długo. Słowa chrobotliwe i złe. Para oczu na nowo utkwiła w jego oczach. - To nigdy nie trwa długo. O czymże mówi ta kobieta, która przecież nie mówi? - Mówię o tej małej, co pan nosi na brzuchu. Wargi niby spękany gips z grobowców. - Ja tak samo nosiłam mojego. To znaczy kogo? Chabotte’a? Nosiła ministra Chabotte’a na brzuchu? - Aż wreszcie postawiłam go na ziemi. Każde słowo otwierało bruzdę. - Człowiek stawia je na ziemi, a kiedy wracają, kłamią! Każda bruzda rozpadała się w jamę. - Nie ma wyjątków. Aż do krwi. - Pan wybaczy, ale odzwyczaiłam się od mówienia. Żółwi język zlizał tę kroplę krwi. Znowu zamilkła. Ale Thian już wiedział swoje. „Nie dowierzam milczącym kobietom.” To nie było zdanie Thiana. Tylko Pastora. Inspektor Pastor uwielbiał przesłuchiwać głuchych, niemych, śpiących. „Prawda rzadko wypływa z odpowiedzi, które otrzymujesz, Thian, prawda rodzi się z logicznego ciągu pytań, które zadajesz.” Thian odczuwał coś w rodzaju smutnej radości: „Ulepszyłem twoją metodę, Pastorze. Ja przychodzę, siadam na krześle przed staruchą niemą jak koszmarny sen, sam trzymam gębę na kłódkę, a niemowa przemawia”. I przemówiła, I powiedziała mu wszystko, co należało wiedzieć o życiu ministra Chabotte’a i o jego śmierci. O życiu i śmierci pewnego kłamstwa. Początkowo fakt, że powiła takiego kłamczucha, nie martwił jej. Kładła tę skłonność umysłu na karb dziedziczności, za którą nie musiała się rumienić. Z domu nazywała się Nazare Quissapaolo, pochodziła z pomysłowego kraju, Brazylii, i była córką Paola Pereiry Quissapaolo, pisarza najbardziej brazylijskiego w całym państwie. Kłamstewka jej dziecka można było uznać za zapowiedzi najchwalebniejszych zalet przodka. Wnuk bajarza, czyli mały Chabotte, nie był kłamcą, był żywą baśnią. To właśnie tłumaczyła wyniośle nauczycielom, którzy ją wzywali, dyrektorom, którzy odsyłali jej dziecko, dyrektorom kolejnych szkół, do których je zapisywała. Na początku mały Chabotte uczył się wzorowo. Miał nienasyconą pamięć i zdumiewające zdolności syntetyzowania, przeskakiwał więc klasy. Był jej chlubą. Jakkolwiek jego pobyty w ośrodkach nauczania były krótkie, to zawsze zbierał najlepsze stopnie i odchodził, zostawiając osłupiałych wykładowców. Nie przejmowała się tym, że wszędzie, gdzie tylko się pojawił, wywoływał zamęt. Nie zrozumiany geniusz dziecka mści się nad miernotą świata, ot i wszystko. Nie posiadała się z radości, gdy został przyjęty jednocześnie do L’Ecole Normale i do X; i tu, i tu jako prymus, wściekała się i złorzeczyła, gdy wyrzucono go z X już po trzech miesiącach. Ale wojna, która właśnie wybuchła, przesłoniła ten splot niesprawiedliwości. Młody Chabotte, zaufany Marszałka. Był równocześnie pierwszym informatorem Generała. Dyrektorem gabinetu w rządzie Vichy i bohaterem w Londynie. Wyszedł z wojny dokonawszy wprost cudu: wspierał instytucje Republiki nie sprzeniewierzając się honorowi Francji. Kwadratura koła, w której zaplątała się większość jego oskarżycieli. Od czterdziestego piątego roku Chabotte był we wszystkich rządach. Wszak nie polityka była jego powołaniem. Tak mówił. To tylko haracz, który jego inteligencja spłacała przywilejowi życia w demokracji. Jego powołanie było inne. Jego powołanie wyrastało z korzeni jego matki. „Z twoich korzeni, mateczko.” Tak mówił. Urodził się bajarzem. Miał pisać. Ale pisanie - mówił - pisanie nie jest sposobem działania. „Pisanie jest sposobem istnienia.” Tak właśnie mówił. I wreszcie poczuł, że nadszedł czas, by zaistnieć. Tak mówił. A ona mu uwierzyła. Gdy tak ktoś opowiada swoje życie, to ani się obejrzysz, a minie dzień. Na dworze zapaliły się światła, Thian nie widział już twarzy kobiety ani nawet błysku w jej oczach. Pozostał tylko jej głos. A ona już nie była stertą koców. Była pniem wyrzuconym tu przez jakąś pradawną rzekę. Szesnaście lat milczenia wylewało się gładkim nurtem kłębiącym się wirami bliżej dna. Byle nie przerwać - myślał Thian - nie zanurzyć w to nawet stopy, bo porwie mnie jak nic. - Pół wieku kłamstwa! Wzięła oddech. Opowiadanie grzmiało w niej. Słowa popędzały. - Prawie pięćdziesiąt lat dałam się zwodzić kłamcy. Ja! Tylko dlatego, że był moim synem. Thianowi przemknęła przez głowę myśl, czy to szesnastoletnie milczenie nie było aby niemym wyrazem zdumienia. - Gdybym nie była wdową, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale jej mąż, Chabotte, młody ambasador Francji w Brazylii, który wyrwał ją spod czułych ojcowskich skrzydeł, zachował się nader niestosownie i umarł, kiedy była w ciąży. Głupią śmiercią. Na idiotyczną grypę. - Gdyby żył, otworzyłby mi na to wszystko oczy. Prawda to męska sprawa. Prawda to sprawa kłamcy. Policjanci, adwokaci, sędziowie, komornicy sądowi, to wszystko męskie zawody. A czymże jest wygrany proces, jeśli nie przebraną prawdą? A czym przegrany proces, jak nie triumfem kłamstwa? „Bez dygresji, proszę pani, bez dygresji” - błagał Thian w duchu. Wróciłaby do Brazylii, gdyby ten sam rok - rok ciąży, rok śmierci jej męża - nie przyniósł jej również utraty ojca. - Popełnił samobójstwo, zaszczuty przez intelektualną elitę kłamców. Opowiem panu, jak to było. Zerwała z Brazylią. Poświęciła się wychowaniu i kształceniu swego syna Chabotte’a. Tu, we Francji. I oto pewnego wieczora, przed szesnastu laty, rzeczony syn wpadł do tego właśnie pokoju, tym swoim kroczkiem, skocznym, wesołym, z tą niezmordowaną sprężystością, niby kula życia, która przeleciała pół stulecia śmigając od dyplomów do zaszczytów, od deputacji do ministerstw, tak jakby, nie przymierzając, grał w berka, ileż w nim było beztroski! Jakimż rozkosznym dzieciakiem był nadal! Wszedł tu, schwycił w dwa palce krzesło, na którym aktualnie siedział Thian, i ustawił je przed nią, tak jak uczynił Thian. To była wieczorna pora jego zwierzeń, pora niecierpliwie wyczekiwana, bo wtedy opowiadał swoje wyczyny dnia; pora, w której punktualnie o tej samej godzinie od pięćdziesięciu lat kłamał, ale ona jeszcze o tym nie wiedziała. Usiadł więc z ogromnym manuskryptem na kolanach i bez słowa popatrzył na nią radośnie, spodziewając się, że zrozumie. Ona zaś powstrzymywała wzbierającą w niej radość. Nie starała się zrozumieć przed czasem. Pozwalała sekundom upływać. Tak jakby przyglądała się wychodzącemu z jajka pisklęciu. W końcu nie wytrzymała, szepnęła: „Napisałeś książkę? - Dokonałem czegoś ważniejszego, mateczko. - A cóż ważniejszego można zrobić, niż napisać książkę? - Stworzyłem nowy gatunek!” To wykrzyczał: „Stworzyłem nowy gatunek!” Po czym wystąpił z oszałamiającym wykładem na temat niebywałej odkrywczości tego, co nazywał swoim realizmem wolnorynkowym; on pierwszy dał Handlowi prawa miejskie w królestwie powieści, pierwszy wyniósł handlowca do godności bohatera literackiego, pierwszy bez ogródek sławił epopeję handlową... Przerwała mu, powiedziała: „Przeczytaj mi.” Otworzył rękopis. Przeczytał tytuł. Dzieło nazywało się Ostatni pocałunek na Wall Street. Nie był to tytuł wybitnie wytworny, ale jak zrozumiała z teorii realizmu wolnorynkowego, ambicje ustawiały jej syna ponad wszelkimi przesądami estetycznymi. Jeśli ktoś chce zapewnić dobrą lekturę połowie planety, to nie wyszukuje skomplikowanych tytułów. „Przeczytaj mi.” Drżała z niecierpliwości. Czekała na tę chwilę od tamtej odległej zimy, kiedy to telegram z Brazylii obwieścił młodej oczekującej dziecka wdowie śmierć jej ojca, Paola Pereiry Quissapaolo. - Muszę panu wyjaśnić, kim był mój ojciec. „Nie, proszę pani - myślał Thian - błagam, do rzeczy! Do rzeczy!” - Był założycielem „tożsamościowości”, mówi to panu coś? Absolutnie nic. Inspektorowi Van Thianowi nie mówiło to nic. - To zrozumiałe. A jednak wyjaśniła. Historia niesamowicie zagmatwana. Kłótnie pisarzy w latach 1923- 1928 w Brazylii. - W tamtych czasach poza moim ojcem, Paolem Pereirą Quissapaolo, nie było ani jednego pisarza autentycznie brazylijskiego! (Tak, ale mnie interesuje pani syn, Chabotte, minister...) - Literatura brazylijska to dopiero ponury dowcip! Romantyzm, symbolizm, parnasizm, dekadentyzm, impresjonizm, surrealizm, nasi pisarze jak wściekli budowali egzotyczne Muzeum Grevin literatury francuskiej! Małpiszony! Figury woskowe! Pisarze brazylijscy nie mieli nic własnego, czego by nie ukradli! I nie zamienili w martwe pomniki! „Cha-bo-tte! Cha-bo-tte!” - skandował w duchu inspektor Van Thian. - Mój ojciec sam jeden wystąpił przeciwko tej frankomanii. „Dygresja...” - myślał inspektor Van Thian. - Wypowiedział wojnę totalną alienacji kulturowej, w której pogrążył się jego kraj tak obłąkańczo spragniony utraty duszy. (Dygresja to bluszcz, co oplata i dusi przesłuchania, stan zapalny, egzema, nie sposób z tym walczyć...) - A ponieważ w owych czasach nie istniało życie literackie bez szkoły, mój ojciec założył własną, tożsamościowość. „Tożsamościowość...” - pomyślał inspektor Van Thian. - Szkołę, której był jedynym członkiem, bezpotomnym, nieprzeszczepialnym, nieprzenośnym, nie do naśladowania! (Dobrze...) - Jego poezja wyrażała tylko jego i jego tożsamość... a jego tożsamością była Brazylia! (Jednym słowem świrek. Niegroźny bzik. Zwariowany poeta. No i dobrze.) - Jego sztuka poetycka streszczała się w trzech wersach, tylko w trzech wersach. A jednak wyrecytowała je. Era da hera a errar Cobra cobrando a obra... Mondemos este mundo! (Co to znaczy?) Era wędrującego bluszczu Wąż kładzie się na każdym dziele... Obetnijmy pnącza temu światu! „Co to znaczy?” - dopytywał się bezgłośnie inspektor Van Thian. Jednym słowem... Jest już głęboka noc. Chłód szczypie. Paryż jest jedną świetlną aureolą. Thian idzie, mała Verdun spoczywa na jego broni, a broń na sercu. Jednym słowem... - podsumowuje inspektor Van Thian - ten gość, brazylijski poeta, dziadek od strony matki świętej pamięci Chabotte’a, nigdy nie został wydany. Ani za życia, ani po śmierci. Roztrwonił cały majątek na publikowanie własnym sumptem swoich dzieł, którymi zasypywał gratis wszystkich, co umieli czytać w tym kraju. Świrus. Nieczytelny. Pośmiewisko środowiska w tamtych czasach. Nawet jego córka się śmiała. I poślubiła ambasadora Francji w Rio! Najmniej stosownego konkurenta, jakiego tylko mogła ojcu przedstawić. A potem wygnanie. I ciąża. I wdowieństwo. I wyrzuty sumienia. Chce wracać do kraju. Za późno. Poeta przeklęty wpakował sobie kulę w łeb. Rodzi syna: Chabotte’a. Ponownie czyta ojcowskie dzieło: genialne! Uznaje je za genialne. „Niepowtarzalne.” „Autentyczność zawsze wyprzedza wszystko o cały wiek.” Przysięga sobie, że pomści ojca. Wróci do kraju. Tak, ale z dziełem syna! Stara historia... Daleka jest droga od ulicy de la Pompe do wzgórz Belleville, ale czas biegnie szybko człowiekowi, który przedtem przez kilka godzin wysłuchiwał relacji z całego życia. Verdun usnęła. Thian idzie ulicami Paryża. Stara historia... Matka Chabotte’a zawsze myślała, że jej syn kiedyś zacznie pisać. Nigdy go nie nakłaniała, Boże, broń („nie należę do tego typu matek...”), ale tak bardzo chciała, by został pisarzem, że kiedy Chabotte, biedaczysko, przeglądał się w matczynych oczach, musiał w nich widzieć faceta w todze członka Akademii Francuskiej. Coś w tym stylu... I oto pewnego wieczora ów syn wpada do mauzoleum, które służy za sypialnię jego starej matce. Czyta jej pierwsze linijki swej książki, swego „dzieła”, jakże wytęsknionego! A matka na to rzecze: - Przestań! A syn Chabotte pyta: - Nie podoba ci się? A matka rzecze: - Wynoś się! A syn otwiera usta, lecz matka przerywa mu: - I nigdy tu nie przychodź! Uściśla po portugalsku: - Nunca mais! Nigdy więcej! I Chabotte wychodzi. Otóż skapowała się od razu, że powieść nie jest jego. Thian, który nigdy nie przeczytał żadnej książki poza podręcznikami szkolnymi i skryptami z policyjnej szkoły (czytanie na głos J.L.B. uważa za miłą gratkę), zachodzi w głowę, że też takie rzeczy są w ogóle możliwe. Wygląda na to, że są. „Zrobił coś gorszego niż wszyscy wrogowie mojego ojca razem wzięci, proszę pana: on przywłaszczył sobie cudze dzieło! Mój syn został złodziejem tożsamości!” Najlepszy, mimo wszystko, jest ciąg dalszy. Thian rozgrzewa sobie dłonie we włosach śpiącej Verdun. Trzeba przyznać, że maleństwu wyrósł niezły kołtun ostatnimi czasy. Ciąg dalszy... Chabotte nie zważał na matczyny zakaz. Nadal przychodził co wieczór o tej samej porze i siadał przed nią na krześle. Nadal codziennie jej się zwierzał. Ale już jej nie kłamał. Już nie zwracał się do niej w drugiej osobie liczby pojedynczej. „Niech plus trzecia osoba bardziej pasuje do arktycznych uczuć, jakie mateczka zawsze we mnie wzbudzała.” Zaśmiewał się: „Niezłe, co: arktyczne uczucia, czy to mateczce wydaje się dość «literackie», wystarczająco tożsamościowe!” Takie niewinne tortury. Ale ona znalazła sobie broń: milczenie. Szesnaście lat milczenia! Chabotte stał się takim samym szaleńcem jak jego dziadek szalony poeta. Jak wszyscy szaleńcy dokonywał wyznań totalnych i walił prawdę absolutną: „Czy mama pamięta tego młodego dyrektora więzienia, który mamie wydawał się taki ujmujący, taki dystyngowany, taki autentyczny, Klarentego de Saint-Hiver? Otóż to jeden z jego pensjonariuszy pisze moje dzieło. Skazany na dożywocie. I diabelnie płodny! Mamy w perspektywie prawdziwe kokosy, droga mateczko. Wszyscy przy tym coś tam skubną, Saint- Hiver, ja i kilku pomniejszych pośredników. Więzień nic nie wie, to chyba jasne, pracuje w imię miłości do sztuki, jego powinna była mateczka machnąć mojemu dziadkowi; Paolo Quissapaolo zasługiwał na takiego wnuka...” Pewnego dnia Chabotte wpadł do pokoju matki z jednym z owych ,,pomniejszych pośredników”, niejakim Beniaminem Malaussene’em, niedużym poczciwcem ze sterczącym brzuszkiem, w trzyczęściowym garniturze, „sztucznie upasiony tłuścioch ufryzowany jak na reklamie kosmetyków”. Chabotte wskazał palcem matkę temu Malaussene’owi i wrzasnął: - Moja matka! Pani Nazare Quissapaolo Chabotte! I dodał: - Ona nigdy nie pozwalała mi pisać! Tego samego wieczora, siedząc okrakiem na krzesełku, wyjaśnił starszej pani: - Ten Malaussene zagra moją rolę na scenie, w blasku reflektorów. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, za wszystko beknie tylko on. Bo widzi mateczka, nieborak Saint-Hiver został zamordowany, mój autor uciekł, śmierć krąży, droga mateczko, chyba przyznasz, że to nader podniecające? Najpierw zabito Malaussene’a. Potem jej syna. I tyle. - I dobrze im tak. Thian zadał tylko jedno pytanie. W pięć minut po wymówionym przez nią ostatnim słowie. - A dlaczego powiedziała pani o tym właśnie mnie? Zrazu myślał, że mu nie odpowie. Nie była już nawet pniem na brzegu rzeki. Była tylko skałą w ciemnej nocy. Rzeka pewnie już tędy przepłynęła. Dawno temu. W końcu usłyszał jej szept: - Bo pan zabije mordercę mojego syna. I co jeszcze? Gliniarz z dzieckiem szedł przez noc. „Pan zabije mordercę mojego syna...” Gliniarz z dzieckiem monologował pośród paryskiej nocy. - Ładne wyobrażenie mają ci ludzie o policji... Płatny morderca, nie przymierzając... Ten stary babsztyl, któremu w głowie pomieszały się słowa ojca i syna, brał Thiana za Ducha Świętego do wynajęcia. „Zabije pan mordercę mojego syna...” Trzeba przyznać, że mam nawet na to ochotę... Ten typ wpakował kulę w głowę Beniamina... chętnie bym go kropnął... ale zemsta te danie zakazane funkcjonariuszowi policji, droga pani... Nam nie wolno tego nawet skosztować... nigdy... nawet o tym pomyśleć... bo wtedy nie byłoby sprawiedliwości, droga pani... Każdy ma swego hopla, pani - honor Literatury, ja - etykę pałownika... Każdy orze, czym może... Dwugłowy gliniarz mówił do siebie pośród nocy. Choć zwracał się też do tej drugiej głowy, która uwiła sobie gniazdko na jego ramieniu i spała. - Więc podobno jak cię postawię na ziemi, wszystko weźmie w łeb?... Opuścisz mnie, powiedz?... Myślisz, że to prawda?... Zostawisz mnie? Ty też? Słowa, jak pistolety, czasami mogą wypalić same. Gliniarza z dzieckiem trafiły one prosto w żołądek. Całkowicie nieoczekiwanie. Igrał z nimi i strzał padł. Thian zatrzymał się jak wryty. Bardzo wyraźnie ujrzał przed sobą biegnącą po chodniku małą dziewczynkę. Zabrakło mu tchu. Mnogie wizje: duża Janina na łożu śmierci; ( Gerwazja, córka Janiny - w pewnym sensie i jego - w habicie nowicjuszki, porzucająca go dla Pana Boga: „Wolałbyś, żebym została kurwą, Thianeczku, jak mamusia?” A dlaczego nie? Bo nie! I już. „Bóg jest chorobą objawioną, Thianeczku, nieuleczalną.” Gerwazja zniknęła w Bogu. Nie ma też Pastora, ostatniej ojcowskiej miłości starego gliniarza. Śmiertelnie zakochał się w matce Malaussene’a.! „Milcząca kobieta, Thian, to zjawisko nadprzyrodzone...” Pastor w Wenecji miłośnie rozpracowuje milczenie tej zjawy. A Thian tu. Na tym chodniku. - Ta stara sfiksowana baba przyprawiła mnie o chandrę. Zmiana trasy. - Wiesz co? Wstąpimy do Domu. Złożymy raport szefowi. Są rzeczy, których nie należy zbyt długo trzymać na wątrobie. Zgoda? Nowy wystrzał. Nowe obrazy: mina Coudriera, gdy odkryje rolę Malaussene’a w tej sprawie! To niebywałe, jak się tak zastanowić... Coudrier wzywa Beniamina, każe mu pilnować swego nosa i zająć się czymś, byle jak najdalej od sprawy Saint-Hivera, a tamten posłusznie; wpada do kotła z wrzącą smołą. Malaussene... Bumerang komisarza okręgowego Coudriera... Beniamin... - Całe szczęście, że ten twój duży braciszek jest w malignie, jeśli chcesz znać moje zdanie... To niesłychane! - Bo gdyby znał rolę, jaką mu wlepiono w tym gównie, to ze złości jeszcze gorzej by nam się rozłożył... 39 Ciekawe, że też ludzie mają takie wypaczone pojęcie o śpiączce nieodwracalnej... nawet najbardziej światłe umysły... komfort, a jak, przynajmniej komfort moralny... dobra strona sumienia... strona marzeń... oderwanie się... obiekt szybujący na czarnym welurze zapomnienia... i tym podobne wyobrażenia... bo niby mózg zamilkł... przesądy... mózgocentryzm... tak jakby te sześćdziesiąt tysięcy miliardów pozostałych komórek to był pryszcz... sześćdziesiąt tysięcy miliardów małych fabryczek komórkowych, tak... zlepionych w jedno ciało... arcywieża Babel... wieża Babel arcydzieło... i człowiek by chciał, żeby to umierało w milczeniu... wszystko za jednym zamachem... ale to umiera powoli, sześćdziesiąt tysięcy miliardów komórek... klepsydra, której piasek przesypuje się tak wolno, że człowiek zdąży zrobić bilans całego świata... zanim stanie się stosem martwych komórek... martwymi komórkami na stosie, tak jak stara zapomniana kobieta w oknie... to obraz, który przemykał teraz w Beniaminowej nocy, właśnie ta okropna starucha o okropnym spojrzeniu... Ale Beniaminowi ukazywało się również więzienie Saint-Hivera, a zwłaszcza jedna cela w tym śliczniutkim więzieniu, wysoka cela, głęboka niczym wiedza mnicha, cała zapchana książkami... och! to nie żaden powód do dumy taka biblioteka, bezduszny warsztat pracy: same słowniki, encyklopedie, skompletowana popularnonaukowa seria „Que sais- je?”, National Geographic, Larousse, Britannica, Przewodnik z życia towarzyskiego wyższych sfer, Robert, Littre, Alpha, Who is who, ani jednej powieści, ani jednej gazety, podstawowe podręczniki do ekonomii, socjologii, etologii, biologii, historii religii, nauk technicznych, ani jednego marzenia, tylko materiał na marzenia... a na samym dnie tej studni nauki marzyciel we własnej osobie: buńczuczna młodość, choć wiek nieokreślony, uroda nie nadszarpnięta zębem czasu, płochliwy uśmiech do obiektywu Klary-fotografa, niecierpliwość, by co prędzej powrócić do roboty, zanurzyć się w tych kartkach, oddać się całą duszą temu równemu, wzbudzającemu zaufanie pismu, tak drobnemu, jakby słowa miały nie zapełnić stronice, lecz je przykryć (recto verso, brak marginesu, skreślenia przy linijce)... i głos Saint-Hivera od uchylonych drzwi: „Chodźmy, Klaro, daj pracować Aleksandrowi”... i ostatnie klatki na kliszy Klary uwieczniające kosz z papierzyskami pisarza, wypełniony nie zgniecionymi kartkami... a na jednym z powiększeń Klary to jakże poszukiwane zdanie, ciągle umykające: Śmierć te proces prostoliniowy... jedyne pośród zdań współzawodniczących, starannie przekreślonych, zdanie wybrane: Śmierć to proces prostoliniowy... zawieszone w pracowni fotograficznej Klary. A więc, Aleksandrze, to sławetne zdanie było twoje? I skradziono ci je? I wszystkie pozostałe również? I mnie w nie przebrano? I ty mnie skreśliłeś idealnie prostą kulą, wystrzeloną przy linijce? Tak było? Tak, to tkwiło w Beniaminie, przywleczone przez falę wspomnień... Pierwsza wizyta we wzorowym więzieniu w Champrond, pierwsze spojrzenie Klary i Klarentego... „nie chcę, żeby Klara wychodziła za mąż”... Klarenty przy stole rozprawia o swoich pupilkach: „ja tylko próbuję doprowadzić do tego, by mogli sami siebie znieść, i myślę, przynajmniej to mi się udało”... Klarenty... biały kosmyk Klarentego... tak przekonujący... zabiłeś Klarentego, Aleksandrze? masakra Saint-Hivera to była twoja sprawka?... i Chabotte... i Gauthier... i rana Calignaca... dlatego że gwizdnęli ci twoją prozę... rozumiem... „oni zabijają - mówił Saint- Hiver - ale zabijają nie po to, by, jak większość zbrodniarzy, unicestwić siebie, lecz po to, by dowieść własnego istnienia, to prawie tak, jakby każdy z nas chciał powalić mur...” t-a-a-a... albo tak, jakby się chciało napisać książkę, co?... większość z nich posiada to, co zwykło się nazywać temperamentem twórczym... „co zwykło się nazywać temperamentem twórczym”, więc jasna sprawa, że jeśli ukradnie im się bodaj jedno słowo... jedną linijkę... jedno dzieło... A cóż by zrobił Dostojewski, gdyby znalazł Idiotę w okładce z nazwiskiem Turgieniewa?... A Flaubert, gdyby jego przyjaciółka Collet podwędziła mu Emmę?... ci faceci byli w stanie dokonać rzezi... pisali tak, jak zabójcy zabijają... Tak oto umykały komórki Beniamina... malutkie wątpliwe opinie rozpadały się, by już nigdy nie zostały podane w wątpliwość... rozsypujące się w proszek obrazy... z nagłymi postojami... coś nie przechodzi... coś jakby skrzep świadomości... na przykład to zdanie Klary: „Mam małą tajemnicę przed Klarentym... - Tajemnicę, Klaruniu? - Mój pierwszy sekret... pożyczyłam książkę Aleksandrowi... - Jakiemu znowu Aleksandrowi?... - Wiesz, temu, co cały czas pisze... zaniosłam mu powieść J.L.B...” Co takiego?... co?... CO?... Klara?... To wszystko stało się przez Klarę?... ta kula w mojej głowie... ta lawina trupów?... na litość litości boskiej... i jeszcze głos Klarentego: „Jedyny przejaw świata zewnętrznego, jaki oni tolerują, to obecność Klary w naszych murach...” Klara w naszych murach... Klara wręczająca w świętej naiwności powieść J.L.B. prawdziwemu J.L.B... „Myślisz, że źle zrobiłam, Beniaminku?...” Wilki są święcie naiwne... to wcale nie głód, to wcale nie chytrość i nie mordercze zapędy gnają wilki do najłagodniejszych owieczek, to ich święta naiwność... Klara wśród owieczek... Tak oto umykały komórki Beniamina Malaussene’a... kroplami... taki to był szok, że aż linia encefalografu pokusiła się o błysk na sinym ekranie... ale błysk nie widziany przez nikogo, nigdy dla nikogo nie będzie błyskiem... a śmierć wraca swoją prostą nitką... litości dla pisarzy - mówią komórki Beniamina w ich szmerze przesypującego się piasku... - litości dla pisarzy... nie pokazujcie im lustra... nie zamieniajcie ich w obraz... nie nadawajcie im imienia... bo zwariują... 40 - Kramer. - Kramer? - Kramer. Nazywa się Aleksander Kramer. Milczenie inspektora Van Thiana. Szept komisarza Coudriera. Byle nie obudzić Verdun. Byle tylko nie rozwarły się te oczy. - Przemówić mogą nie tylko staruchy-niemowy, odcięte palce również, Thian. - Zostało wystarczająco dużo skóry, żeby odtworzyć odciski palców? - Owszem. - A skąd się wziął ten Kramer? - To powiedzą panu pańscy koledzy. Komisarz Coudrier udziela głosu trzem pozostałym inspektorom. Trzy aresztowania Kramera, trzy teczki z aktami, trzech gliniarzy. Pierwszy, stary wyga z fajką, odzywa się ostrożnie, by nie przerwać snu Verdun. - Za pierwszym razem to była pestka, Thian. Małe szachrajstwo, proste jak w mordę strzelił. Kramer dał nogę z chaty. Miał osiemnaście lat. Zapisał się na kurs do Blancheta, kurs sztuki dramatycznej, wiesz, takie studia dla dzieciaków, co nie chcą studiować. No i dobrze. Był z niego kiepski aktor, tak twierdzą nauczyciele... ładna gęba, ale brak prezencji. Sęk w tym, że to facet, co się przyczepia jak rzep. Chce wysmażyć dowód swego talentu i podać go jak na tacy dyrektorowi kursu. Korzysta z faktu, że jest akurat lipiec i Blanchet z rodzinką bawią poza Paryżem, zakrada się do ich mieszkania, daje ogłoszenie w „Le Particulier” i sprzedaje chatę pewnemu dentyście, tak było, Thian, jak pragnę zdrowia, sprzedaż została należycie zarejestrowana, notariusz nie wyniuchał fałszerstwa tytułów własności. No i dyro wraca i zastaje dentystę rozpanoszonego na jego śmieciach. Ale miał głupią minę, nie masz pojęcia... A tu mu jeszcze wyrasta jak spod ziemi Kramer: „I co, panie dyrektorze, taki ze mnie zły aktor, naprawdę?” Mnie tam wydawało się to raczej śmieszne, próbowałem ukręcić łeb sprawie, dentysta wycofał skargę, ale że z dyra był kawał sukinkota, to podtrzymał drań skargę. Notariusz również. W sumie: pół roku pierdla dla małego Kramera, który jak popełniał przestępstwo, był już od miesiąca pełnoletni. - A rodzina? - Handlarze win z Bernheim, w Alzacji, którzy uczciwie przemycają sylvanera pędzonego na szczepach nantejskich. Wydziedziczyli Kramera na korzyść dwóch starszych synów. Naturalnie musieli zostawić mu legitymę, małą, rozpadającą się ruderę. Porządni ludzie... - Twoje zdanie na temat Kramera? - Ujmujący. Szczerze mówię, wtedy to był ujmujący chłopak. Bóg raczy wiedzieć, ilu ich od tamtej pory widziałem, ale jego jeszcze pamiętam, a to już coś! Chłopak trochę nieśmiały, gadał jak z książki, poprawnie, zdania złożone i takie różne... Powiedział mi, że po raz pierwszy poczuł się sobą dopiero w chwili, gdy wykręcał ten numer. - Czyli można wnosić, że był gotów posmakować tego samego, jak tylko wyszedł z pudła. - I tak, i nie, bo była Karolina. - Karolina? - Jego dziewczyna, poznał ją na kursie aktorstwa; przyszła po niego, jak stąd wychodził. Taka panienka, co to ma dobry wpływ, no, wiesz, jak to jest. Przedstawił ją rodzinie, poślubił, razem doprowadzili do stanu używalności rozwalającą się ruderę. Faktem jest, że młody Kramer miał to już we krwi, tę fascynację szachrajstwem, oszołomienie podwójnością bycia. Skutki tej pasji zapełniły całą drugą niecienką teczkę. Oszustwo z polisą ubezpieczeniową na życie, fałszywe oświadczenie podatkowe, szachrajstwo z ekspertyzą wina, lipne sprzedaże nieruchomości... tym razem pięć lat mamra. Kiedy sędzia poprosił go o umotywowanie tych czynów, „trudno wytłumaczalnych u dziecka, któremu nigdy niczego nie brakowało”, Kramer bardzo grzecznie odpowiedział: „Właśnie, Wysoki Sądzie, to jest kwestia wychowania, pochodzę ze środowiska bez zarzutu, nie można mi więc zarzucić, że zastosowałem wpojone mi nauki.” Milczenie. Dziwna błogość ogarnia człowieka, jak tak posłucha tych trzech policjantów omawiających pośród nocy zamierzchłe sprawki Aleksandra Kramera głosami przytłumionymi troską, by nie zbudzić dziecka śpiącego na brzuchu wietnamskiego kolegi. Wydawać by się mogło, że życie płynie tu niczym czuły szept... Tylko że jest jeszcze trzecia teczka. Teczka opasła. Odwieczny głaz, który recydywiści wieszają sobie u szyi, by utopić na amen swoje życie. - Po wyjściu z więzienia Kramer udał się prosto do domu, gdzie zabił Karolinę i dwóch braci: Bernarda i Wolfganga Kramerów. - Swoich braci? - Bliźniaków. Ona ułożyła sobie życie na nowo z obydwoma. Kramer kropnął wszystkich troje, podpalił dom i wrócił do więzienia. Zmarnował tylko czas na podróż w obie strony. I to by było na tyle. Nocny oddech miasta u stóp tych trzech szepczących mężczyzn... I to by było na tyle. - I w pudle przyuważył go Saint-Hiver? - Tak. Kramer zabrał się do pisania: wyimaginowane autobiografie geniuszów wielkiej finansjery. Został przeniesiony do więzienia w Champrond i siedział tam przykładnie piętnaście lat. Póki nie zamordował Saint-Hivera. - A dlaczego nie zrobił skandalu, kiedy się zorientował, że kradziono jego książki? Zamiast tak od razu zakatrupiać Saint-Hivera... Ktoś zadał to pytanie. I wszyscy się nad tym zadumali. Odpowiedź inspektora Van Thiana: - A niby gdzie miałby zrobić ten skandal? Rozwinięcie odpowiedzi: - Postawcie się w sytuacji tego faceta... Pierwszy pobyt w ciupie: rodzice ograbiają go ze spadku... Drugi pobyt: bracia obłupiają go z żony... Trzeci pobyt: cały jego dorobek literacki idzie w diabły. Piętnastoletni dorobek zrabowany przez jego dobroczyńcę!... Komu, waszym zdaniem, taki facet może się poskarżyć? Na kogo właściwie może postawić? Milczenie. - Taki facet ma tylko jedno w głowie: powystrzelać wszystko, co się rusza. Zemsta... Zresztą to za to kiblował dożywocie, nie? - A propos wystrzelania, mój drogi Thianie, to ten Kramer ma z panem jedną wspólną cechę... Komisarz okręgowy Coudrier marszczy brwi, przeglądając trzecią teczkę z aktami... - To strzelec wyborowy, jak pan. Jego teść, ojciec Karoliny, był rusznikarzem na ulicy Reaumura. Chciał, by Kramer wziął udział w mistrzostwach Francji. Czekajcie, przeczytałem coś ciekawego na ten temat... Lecz rezygnuje z szukania właściwej strony w stosie ekspertyz psychiatrycznych... - Jednym słowem, pewien psychiatra, który zajmował się przypadkiem Kramera, wysnuł ciekawą teorię dotyczącą strzelców wyborowych... że niby najlepsi z nich doznają czegoś w rodzaju rozdwojenia osobowości w chwili oddawania strzału, są wówczas jakby jednocześnie i strzelcem, i celem, są i tu, i tam, stąd ich najwyższa precyzja, której nie można wytłumaczyć samym tylko sokolim wzrokiem... Co pan o tym sądzi, Thian? „Tak samo jest z marnymi strzelcami - myśli inspektor Van Thian - tylko że oni chybiają.” - Coś w tym jest. Wniosek należy do komisarza: - Teraz już wiecie, z kim macie do czynienia, panowie, ze strzelcem tej miary co Thian, ale który nabrał nawyku zabijania: w sumie ma na swym koncie siedem zabójstw, jeśli wliczyć współwięźnia, którego zadusił, zanim uciekł. Koniec zebrania. Wszyscy wstają, inspektor Van Thian przytula do piersi główkę śpiącego dziecka. - Thian, pan przyszedł już po obwieszczeniu nowiny, ale wszystko wskazuje, że mamy ósmego trupa na karku. - Julia Correncon? - Nie, dyrektorka Talionu. - Królowa Zabo? - W rzeczy samej, królowa Zabo. Zaginęła. Trzy dni temu. 41 - Trzy dni i trzy noce, wariatku. (...) - Nie mówiłem ci o tym wcześniej, żeby cię nie martwić... (...) - Masz i tak dość zmartwień z tymi wszystkimi maszynami, co ci wyrastają z całego ciała. (...) - Ale dziś to już się załamałem. W ogóle nie śpię. Wybacz mi. (...) - Twoja Julia znowu w natarciu. (Bushi Julie, Loussa! To nie Julia, Lusa!) - Porwała moją Izabelę. (Bushi Julie, na litość boską!) - Wyobraź sobie, że we środę Izabela wzywa mnie do gabinetu i między dwoma pytaniami o sprawy służbowe obwieszcza mi, że gliniarze mylą się co do twojej Julii. (Ta shuó de dui! I ma rację!) - Że miała od niej telefon i że umówiła się z nią. (Nar? Weishenme? Gdzie? Po co?) - Nie chciała mi powiedzieć ani gdzie, ani po co. (Made! Cholera!) - Nie chciała też, żebym z nią poszedł. (...) - Była rozochocona jak pchła. Zaklinała mi się na wszystkie świętości, że nic jej nie grozi oprócz tego, że będzie śledzona przez dwóch inspektorów przydzielonych jej jako obstawa. „Ale już ja ich zgubię, Lusa, przecież mnie znasz!” Oczy jej iskrzyły się jak za konspiracji. (Hóulai! Dalej!) - Czy już ci mówiłem, jaka była wspaniała w Ruchu Oporu? (Hóulai! Hóulai!) - Podziemne młyny, podziemne drukarnie, sieci podziemnych dystrybucji, podziemne księgarnie, powieści, gazety, bo wiesz, ona drukowała wszystko, czego szkopy zabronili. (...) - Dwudziestego piątego sierpnia czterdziestego czwartego wieczorem, w dniu oswobodzenia Paryża, sam Wielki Charles we własnej osobie powiedział jej: „Jest pani chlubą francuskiego ruchu wydawniczego”... (...) - I wiesz, co ona mu odpowiedziała? (...) - Odpowiedziała: „A co pan teraz czyta?” (...) - ... (...) - ... (...) - Powiem ci tylko jedno: Izabela... Izabela to duch czasu zamieniony w książki... magiczna transmutacja... kamień filozoficzny... (...) - To jest to, wariatku, prawdziwy wydawca! Izabela to jest Wydawca co się zowie. (...) - ... (...) - Więc to się chyba samo przez się rozumie, że nie chciałbym, żeby ta twoja Julia mi ją zakatrupiła. (BUSHI JULIE, DO SIELKI ANIELKI! Nie rozumiesz, jak się do ciebie mówi po ludzku, Lusa! To nie Julia! To wysoki blondyn, który był więźniem u Świętej Zimy, to prawdziwy J.L.B., KEKAODE J.L.B., JAK RANY! Oszalały grafoman, który szczelnie wypełniał stronice nie zostawiając najmniejszego marginesu, zabójca furiat, który wszystko zwala na Julię! No, na co jeszcze czekasz? Leć zawiadom policję, zamiast sterczeć tu i wspominać! Policja, Lusa: Jingchaju! JINGCHAJU! POLICJA!) VII KRÓLOWA I SŁOWIK Królowa zdołałaby osłonić zabójcę. 42 Wszystkie chmury Vercors zebrały się nad dachem jednego domu. Niebo czarne i noc czarna. Ale chmury wyprzedziła burza. Rozszalała się w głosie Królowej. Serdelkowaty paluch Królowej wybija rytm jej wściekłości siekąc rękopis, który przed chwilą rzuciła na stół pod nos Kramerowi. - To przecież o panu, panie Kramer, to pana autobiografia, a nie żadnego z tych pańskich bohaterów, to nie jakaś tam papierowa postać! Będzie pan tak uprzejmy i zechce przepisać to wszystko w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Nie jest pan tu po to, żeby mi wypisywać farmazony J.L.B.! - Nigdy nie pisałem w pierwszej osobie. - No i co z tego? Jakby człowiek miał się bać wszystkiego, czego nigdy w życiu nie robił... - Nie potrafię. - Co to znaczy: „nie potrafię”? Dziś są już maszyny, co bardzo dobrze to robią, zastępuje się zaimek ON zaimkiem JA, wsadza się to do pamięci, naciska na guzik i po sprawie. Nie powie mi pan chyba, że jest pan głupszy od jakiejś tam maszyny, Kramer, wszystko ma swoje granice! Odłamki tego głosu dolatują do Julii. Głos Królowej jest cierpki, a słowa pordzewiałe. Królowa jest taka jak w opisie Beniamina. Niczego się nie boi. Julia, ukryta w sypialni ojca gubernatora, śledzi, słowo po słowie, pracę kobiety, która w kuchni na dole poddaje zabójcę torturom. - A co się pan tak nadyma jak jakiś bohater? Co to za tony przy opowiadaniu o własnych zbrodniach? Taki pan dumny, że wpakował pan kulę w łeb małemu Gauthierowi? Słowa dochodzą do Julii z rury dużego wyciągu kuchennego, który zimą ogrzewał sypialnię gubernatora. - No, Kramer, a dlaczego zabił pan Gauthiera? Kramer milczy. A wokół tylko las poskrzypuje na wietrze. - Za to pański bohater, jeśli dobrze pojęłam to, co przeczytałam przed chwilą, bardzo dobrze wie, dlaczego zabił Gauthiera. To taki krzyżowiec, który wyrusza na wojnę przeciwko rajfurom z wydawnictw, takiego faceta pan odmalował. I pan to nazywa spowiedzią? Widzisz, Kramer, w rzeczywistości nie ma krzyżowców, są tylko zabójcy. I pan jest jednym z nich. Dlaczego zabił pan Gauthiera? Stary ogromny rewolwer czuwa pod poduszką Julii. - Bo podejrzewał pan, że był zamieszany w świństwa Chabotte’a? - Nie. - Nie? - Nie, to już było nieważne. - Jak to, już nieważne? Czyli nie zabił go pan dlatego, że podejrzewał go pan o kradzież pańskich książek? - Nie. I Chabotte’a też nie dlatego. Głos Kramera to głos ucznia przyłapanego na gorącym uczynku, kłamstwa... milczenia... i nagłe przypływy prawdy. Niebo pęka. Nagle spada deszcz. Z bardzo wysoka. - W porządku, Kramer, niech mnie pan uważnie posłucha: odbyłam długą podróż, a nie cierpię na krok ruszać się z miejsca, więc albo, albo: wytęża pan swoją mózgownicę i podaje czarno na białym prawdziwy powód pańskich zbrodni, albo ja zabieram swoje manatki i wracam do Paryża. Natychmiast! W tę burzę! - Ja chciałem... (Ale, jak mawiał Beniamin, królowa Zabo zna również rozbrajający jęk rodzących.) - Żeby nie było niedomówień, Aleksandrze, jest pan znakomitym pisarzem. Jeśli zawistnicy powiedzą panu kiedyś coś wręcz przeciwnego, to niech pan ich od razu nie zabija, niech pan pozwoli im pastwić się nad pańskimi stereotypami, niech pan im da tę żałosną przyjemność mądrzenia się, a sam spokojnie dalej pisze. Pan należy do tych pisarzy, którzy porządkują świat, tak jak sprząta się pokój. Realizm nie jest pana mocną stroną, i tyle. Dobrze wysprzątany pokój, oto co pańskie powieści rzucają na żer marzeniom czytelników. A oni bardzo tego potrzebują, jak można wnosić z pańskiego sukcesu. Głos Królowej to teraz spokój nieba, szmer kropelek. Beniamin miał rację, Królowa miewa czasami głos Jasminy. Królowa mogłaby wykąpać Kramera, wypucować, co by było do wypucowania, otulić ciepłym ręcznikiem. Królowa zdołałaby osłonić zabójcę. - Tylko że okoliczności wyprowadziły pana z pańskiego pokoju, Aleksandrze. Teraz jest pan na normalnym świecie. Musi pan spojrzeć temu całemu chaosowi prosto w oczy i powiedzieć mi, dlaczego zabił pan Chabotte’a. I Gauthiera. Duży morderca, blady blondyn, trochę sztywny (ileż on może mieć lat?), mówi w końcu: - Chciałem pomścić Saint-Hivera. Królowa odpowiada ostrożnie jak nauczycielka, która chce coś wyperswadować uczniowi: - Pomścić Saint-Hivera? Ale przecież to pan zabił Saint-Hivera, Aleksandrze... Aleksander milknie. Po czym mówi: - To nie taka prosta sprawa. 43 Zaczął pisać szesnaście lat temu po potrójnym zabójstwie, Karoliny i bliźniaków. Żadnej autobiografii. ON - postać, która sama wyszła mu spod pióra, ów wieczny zwycięzca w westernie międzynarodowej finansjery - był jego skrajnym przeciwieństwem: cudzoziemiec, nowy człowiek, niewyczerpana skarbnica inspiracji, doskonały towarzysz w celi. Aleksander był skazany na dożywocie. Pisał w kontrolowanym roztargnieniu, tak jak człowiek maże po notesie: przestaje słuchać, bo całą uwagę skupia na rysunku. Tak właśnie pisał Aleksander, szukając schronienia w kreskach i krągłościach swego grzecznego pisma, w tym swoim pilnym kaligrafowaniu. Saint-Hivera ujęła ta pilność. Te piętrzące się stronice. Saint-Hiver udzielił mu gościny w więzieniu w Champrond. Miejsce jak każde inne... Aleksander pisał. Bogiem a prawdą, to ci golden boys, którzy wykwitali mu spod pióra, nie byli tylko czystym wytworem jego wyobraźni, lecz ulubionym tematem konwersacji Kramera- ojca. Dzieci wybitne, nadzwyczajne już w kołysce... Stary Kramer zawsze marzył o cudzych dzieciach. Cudowne cudze dzieci... „Syn Lhermitierów nie miał nawet trzydziestu lat, jak został dyrektorem Charbonnages de France.” „Muller wysyła swojego najmłodszego syna do Harvardu, ledwie chłopak skończył siedemnaście lat, nieźle, co?” „A pamiętacie małego Metressie? Wyobraźcie sobie, że ma większość akcji w najpotężniejszym na świecie koncernie produkującym drożdże... I tylko dwadzieścia trzy lata!” Ani jeden obiad nie obył się bez honorowego przeglądu legionu synów doskonałych. Kramer-ojciec sączył porównania taktownie, nie dopowiadając niczego do końca, a nad stołem bliźniaki ledwie zipały przytłoczone fakultetami i karierami, Aleksander zaś dawał za wygraną już przy trzecim przykładzie przykładnego potomka. Stary Kramer pocieszał się po swojemu: „No, ale to jeszcze o niczym nie świadczy; mały Perrin, ten, co się tak obijał w szkole, też niezgorzej ląduje na tych swoich łożyskach kulkowych, a teraz to się nawet wkręcił na japoński rynek...” Aleksander pisał. Aleksander odrysowywał przez kalkę motywy wytłoczone na latającym dywanie ambicji papy. To nie były normalne wspomnienia. To były raczej bujające w obłokach reminiscencje, z których wyfruwała metodyczna i nie skażona ironią fantazja. Aleksander fantazjował mądrze. Nie buntował się przeciwko stanowi rzeczy, opisywał rzeczy w takim stanie, w jakim się jawiły. Porządkowanie świata, tak by wszystko udawało się wymyślonemu bohaterowi, uspokajało Aleksandra. Jeśli skreślał jakieś zdanie - a skreślał zawsze przy linijce - to zwykle nie po to, żeby zmienić jego treść, lecz udoskonalić kaligrafię. Stronice piętrzyły się w prostokątne równoległościany, które wieczorami wyrównywał dopóty, dopóki ich krawędzie nie ułożyły się w jedną linię. Aleksander był jednym z pionierów eksperymentu Saint-Hivera. - Bez pana - mawiał mu Saint-Hiver - Champrond w ogóle by nie zaistniało. - Może pan się uważać za członka założyciela więzienia. Ta uwaga pochodziła od Chabotte’a, podrygującego dyrektora gabinetu, chlubiącego się żywą inteligencją i zawsze trafnym osądem, i którego inspekcja przesądziła o uruchomieniu kapitału koniecznego do funkcjonowania placówki w Champrond. Aleksander pisał. Jego cela była okrągła; okno kazał zabić zostawiając tylko lukarnę, która nadawała pomieszczeniu wygląd świetlnej studni wyłożonej książkami. Szesnaście lat szczęścia. Aż do owego ranka, kiedy to młodziutka narzeczona Saint-Hivera najniewinniej w świecie położyła powieść J.L.B. na jego stole. Minęły ze dwa tygodnie, zanim Kramer otworzył książkę. Gdyby nie przypomniał sobie, że nazajutrz ma być ślub Saint-Hivera, nie otworzyłby jej prawdopodobnie nigdy. Aleksander nie czytał powieści. Aleksander czytał tylko materiały źródłowe do własnych powieści. Teksty popularnonaukowe, encyklopedie, pożywki dla swoich marzeń. Nie poznał siebie w pierwszych linijkach tego J.L.B. Nie poznał własnej pracy. Przejrzystość drukowanych liter, rytm akapitów, biel marginesów, sama materialność książki, kontakt z błyszczącą okładką spowodowały, że się zatracił. Tytuł Ostatni pocałunek na Wall Street nic mu nie mówił. (On pisał nie troszcząc się o końcową kropkę i nigdy nie dawał tytułu. Równowaga między wszystkimi elementami pozwalała mu zakończyć jeden tom, sekretna więź z bohaterami zastępowała tytuł. Aleksander przechodził bezpośrednio do początku następnej opowieści.) Tak więc czytał siebie nie poznając siebie, bo przecież nigdy sam siebie nie czytał. Zmieniono imiona postaci i niektóre nazwy miejscowości. Poszatkowano całość na rozdziały nie zważając na rytm. Wreszcie się rozpoznał: Aleksander Kramer w cudacznym kostiumie. Nie padł z zaskoczenia ani nie zapłonął wściekłością. Tamtej nocy, kiedy wyszedł z celi i skierował się ku apartamentom Saint-Hivera, w głowie miał tylko listę pytań. Bardzo konkretnych pytań. Chciał zaspokoić ciekawość, i tyle. Czy to aby rzeczywiście Saint-Hiver ukradł mu tę powieść? I pozostałe również? Ale dlaczego? Czy to możliwe, żeby zarabiać pieniądze na publikowaniu takich dziecinnych bredni? Bo Aleksander nie był naiwny, te dziecinne epopeje nie miały w jego mniemaniu większej wartości handlowej niż fresk nabazgrany na murze przedszkola. Marzycielski wyraz jego więziennego szczęścia, nic ponad to. Ani przez sekundę nie widział siebie jako pisarza na wygnaniu. Już prędzej w fotelu hafciarki, która z lubością wyszywa w kółko jeden i ten sam szlaczek. Takie było to jego szczęście, jego i innych więźniów Saint-Hivera. Wszyscy: malarze, rzeźbiarze, muzycy, żyli tu tą samą wiecznością co Aleksander. Był nawet jeden Jugosłowianin, niejaki Stożilković, który, pochłonięty przekładem Wergiliusza na serbsko- chorwacki, myślał o złożeniu apelacji, by podwojono mu karę. Na co Saint-Hiver odpowiadał ze śmiechem: „Nie przejmuj się pan takim drobiazgiem, Stoźil, po zwolnieniu potrzymamy pana jako honorowego członka.” O nie, to nie zabójca szedł owej nocy ku apartamentom Saint-Hivera. - Jednakowoż nie za bardzo można zrozumieć, dlaczego zabił pan Saint-Hivera - powiedziała Królowa w kipiącym wściekłością domu w Vercors. - Idzie pan do jego gabinetu bez jakichkolwiek zbrodniczych zamiarów, po drodze ulega pan metamorfozie, no i masz, do drzwi Świętej Zimy stuka taki Rimbaud-Rambo. Tak jakby ON z pańskich poprzednich książek przyszedł dopominać się o swoje prawa. W takie coś nikt nie uwierzy, nawet na ułamek sekundy, Aleksandrze. No więc, co zdarzyło się naprawdę! Naprawdę? - Aleksander jak zwykle wszedł bez pukania. Książkę trzymał w dłoni. Saint-Hiver w czarnych spodniach i w białej koszuli mierzył przed lustrem swój ślubny strój. Kręcił głową. Szczupły mężczyzna, o figurze nawykłej do swobodnych ubiorów, do starego tweedu i welurowych spodni. W tym smokingu nie był do siebie podobny. Sceptyczny pingwin posadzony na lodowej ławicy weselnego tortu. A kiedy odwrócił się i ujrzał książkę w dłoniach Kramera, stał się jeszcze czymś innym. Odpicowanym draniem przyłapanym na gorącym uczynku. - Co pan tu robi, Kramer? Gwałtowna reakcja, słowa, bladość - nic, absolutnie nic nie pasowało do Saint- Hivera. Jako żywo, dyrektor więzienia drży, znalazłszy się w środku nocy w swoim gabinecie, przyparty do muru przez uzbrojonego więźnia. I Kramer doznał olśnienia, że zawsze, ale to zawsze, był takim właśnie więźniem, nikim innym. Obrabowany został tu tak samo jak na wolności. I zdarzyło się dokładnie to samo co tamtej nocy, kiedy przyłapał Karolinę i bliźniaki w jednym łóżku. Podstawka lampy trafiła Saint-Hivera w skroń i zabiła go na miejscu. Potem Kramer zmasakrował go. Metodycznie. By uwierzono, że to była zbrodnia zbiorowa. I policja uwierzyła. Nazajutrz na więziennym dziedzińcu Kramer wraz z innymi opłakiwał śmierć Saint- Hivera. Przez całe tygodnie znosił wraz z innymi przesłuchania podczas bezsilnego śledztwa. A potem życie odzyskało właściwy rytm. Nowa dyrekcja. Nowe dyrektywy. Żadnych zmian w statucie więzienia. Aleksander powrócił do pracy. Odnalazł przyjemność w swym kaligrafowaniu, schronienie w tych swojskich stronicach, nigdy nie numerowanych i zapisanych równo od samej góry do samego dołu, recto verso. Akurat wtedy postanowił opowiedzieć swoje życie, koleje losu istoty, która wedle wszelkich danych została poczęta tylko po to, by była systematycznie obrabowywana. Zamordował dwóch braci, zabił Saint-Hivera, uśmiercił własną żonę, czyli ograniczał się do wykonywania wyroków na rabusiach. Zdecydował napisać swoją spowiedź. (Ale Królowa miała rację, „spowiedź” to nie było właściwe słowo, ponieważ napisał ją w beztroskiej nie zobowiązującej trzeciej osobie.) Zaczął od opisu operacji. Chirurgiczne barbarzyństwo, tak, to był początek i koniec wszystkiego. Do dnia operacji Aleksander był dzieckiem wesołym, doskonałym towarzyszem zabaw bliźniaków, ale czasami napadały go duszności, straszliwe i rozkoszne zarazem, bo niedobór powietrza w płucach powodował, że chłopiec trzepotał rękami niby tonący, ale jednocześnie doznawał upojenia przy wyostrzonej świadomości, miał tak przejrzystą wizję istot i rzeczy, że przez resztę życia chętnie młóciłby powietrze jak obłąkany wiatrak. Stary Kramer i chirurgia zadecydowały jednak inaczej. Pewnego dnia, kiedy taki szaleńczy atak śmiechu przeszedł w rzężenie konającego, przewieziono małego Aleksandra do kliniki, a tam seria zdjęć rentgenowskich wykryła dziwnego lokatora w jego piersi. Kula z ciała i włosów, którą wydobyli chirurdzy, okazała się obumarłym embrionem brata bliźniaka, który owinął się wokół jego serca. Podobne przypadki antropofagii embrionalnej nie były znowu aż tak rzadkie, ale wystarczająco sensacyjne, by cała banda lekarzy i studentów wpadła w zachwyt nad łóżkiem chłopca: - Klasyczny przypadek - odezwał się jakiś głos. - Zeżarł swego braciszka, świntuch. Aleksandrowi wydawało się, że w słoiku, który przy nim obejrzano, a potem wyniesiono, dojrzał błysk zęba, niczym ostatnie wołanie zamierającego śmiechu. Aleksander powrócił do domu z brutalną blizną, jak rozkrojony sekatorem krab. Miał wtedy dziesięć lat. Dziesięcioletni dzieciak po amputacji połowy siebie. 44 Królowa mało je. Z własnych słów Królowej wynika, że pielęgnuje ona swoją chudość, tak jak hoduje się karłowate drzewko bonsai. Maciupeńkie kęsy, które wciska między swoje ogromne policzki, mają za zadanie li tylko utrzymać ją przy życiu. Nic ponadto. Kiedy Królowa przełknie o jeden kęs za dużo, to bez zbędnych ceregieli udaje się do toalety i zwraca ów nadmiar. Julia za dobrze gotuje. Julia ma wyrzuty sumienia z powodu każdego nadliczbowego kęsa. Obiecuje sobie, że jakoś temu zaradzi. Jutro wieczorem nie będzie ciasta. Ale i bez ciasta wszystko na nic: kiedy nazajutrz wieczorem Julia zmienia opatrunek Kramerowi, słyszy, jak Królowa poskramia swoje kształty skłonne rozrastać się niby bonsai. Rana Kramera się zagoiła. Dwa brakujące palce przywodzą na myśl obcięte gałęzie japońskiego drzewka. Dłoń pokrywa się wokół blizny pączkami. Istne nagniotki starego drzewa. Tylko dłoń ujawnia wiek Kramera, dojrzałego mężczyzny. Cała reszta należy do niezniszczalnego nastolatka. - Odstawiamy antybiotyki - mówi Julia. Królowa schodzi ostrożnie po schodach, jej niewyobrażalnie pulchna dłoń zaciska się na drewnianej poręczy. - A propos - rzecze - Jeremiasz Malaussene, brat tego pani Beniamina, postanowił puścić z dymem nasze magazyny. Królowa siada. - Chętnie napiłabym się kwiatu lipy. Julia parzy ziółka. - Powiem panu, Kramer, co to takiego wydawnictwo i jak to w ogóle działa. Przynajmniej moje wydawnictwo... Chciał nie chciał, jestem pańskim wydawcą... Wstają wcześnie. Kiedy pogoda dopisuje, zaczynają od spaceru. Nie ma obawy, o tej porze roku w Vercors nie spotka się nikogo. Królowa oparta na ramieniu Kramera idzie przodem, Julia podąża z tyłu, a rewolwer gubernatora obciąga jej płaszcz swym ciężarem. Nad doliną Loscence budzi się dzień. - Dlaczego nie uciekł pan od razu, Aleksandrze? - Chciałem w spokoju napisać moją spowiedź. - No to dlaczego uciekł pan potem? - Oni nasłali kogoś, żeby mnie zabił. Pianistę. Pianistę, który zaskarbił sobie sympatię całego Champrondu. Dawał koncerty. Grał bez partytury i wesoło nucił pod nosem a la Glenn Gould. Więźniowie to lubili. Ale Kramer poprzysiągł sobie, że będzie miał się na baczności przed każdym nowym. Tej nocy, gdy pianista zamierzał go udusić, Kramer wbił mu dwadzieścia centymetrów stali w gardło. Następnie uciekł zabierając tyle pieniędzy, ile się dało, oraz już napisane stronice swej spowiedzi w trzeciej osobie. Uciec z więzienia, z którego jeszcze żaden więzień nie chciał wyjść, to żaden problem. Za to życie na wolności, to był dopiero problem. Miasta rozmnażają się przez dzieworództwo. W ciągu szesnastu lat Paryż rozrósł się w miasto, którego narodzin Kramer nie widział. Stroje, samochody, budynki zmieniły kształty. Powietrze wydawało już nie ten pomruk co dawniej. Bilety do metra pozostały takie same, ale trzeba było wkładać je do dziurek, których tajników Kramer nie znał. Linie lotnicze, biura podróży oferowały tanią ucieczkę przez wszystkie kontynenty, ale ludzie niechętnie podnosili wzrok na afisze. Kramer przyłapał się na wymyślaniu historii młodego speca od reklamy, któremu przyszło do głowy, że mury zostawi konkurencji, a sam przywłaszczy sobie ziemię, i to całą ziemię: chodniki, jezdnie, perony, pasy startowe pokryte hasłami reklamowymi, marzenie dotykalne, osiągalne dla wszystkich zelówek. On to opisze, koniecznie, jak tylko skończy opowiadać własną historię. A tymczasem mury Paryża opowiadały historię Kramera. Zadzierał głowę i patrzył na plakaty. Większość wychwalała zalety przedmiotów, którymi nie umiałby się posługiwać. Ale niektóre mówiły mu o nim samym. J.L.B. CZYLI REALIZM WOLNORYNKOWY - CZŁOWIEK, PEWNOŚĆ, DZIEŁO! - 225 MILIONÓW SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY. I gęba faceta. Czyli niby jego własna gęba. Tak więc Saint-Hiver był tylko pośrednikiem... Plakaty mnożyły się wokół Kramera. Paryż mówił mu już tylko o nim. Kramer nie był już samotny. Jego sobowtór puszczał do niego oko na rogu każdej ulicy. Po raz drugi doznał nieomal rozbawionego osłupienia, tak jak wtedy, gdy odkrył książkę podarowaną mu przez Klarę. Powinien był pęknąć ze złości, przemienić się w dziką bestię ziejącą żądzą zemsty. To przyszło dopiero potem. Pierwszy odruch podyktowała mu ciekawość. Ta historia zainteresowała go. Podpytał księgarzy. „Jak to, pan nie zna J.L.B.?” Zdumieli się jak jeden mąż. Skąd się urwał taki gość, co nie zna J.L.B.? Dwieście dwadzieścia pięć milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie w ciągu piętnastu lat! Czy aby ma pojęcie, co to jest dwieście dwadzieścia pięć milionów egzemplarzy? Nie, nie ma pojęcia. Obliczono mu nawet honoraria z praw autorskich. Dodano przybliżone zyski z ekranizacji powieści. J.L.B. to potęga. Kto go wydaje? A właśnie, cały dowcip na tym polega: ani nazwiska, ani twarzy, ani wydawcy. Książki stulecia, które spadły z nieba. A równie dobrze mógł je spłodzić pierwszy lepszy czytelnik. Zresztą coś takiego pojawiało się nawet jako motyw zakupu. Klienci często mawiali: „On dobrze pisze, dokładnie tak jak ja myślę”. Tak, tak, wspaniała zagrywka reklamowa! Niemniej jednak sprzedaż trochę spada, stąd decyzja o ujawnieniu osoby J.L.B. Kampania promocyjna jego ostatniej powieści ma być hucznym świętem! W korytarzu metra jakiś dzieciak przylepił gumę do żucia w kąciku ust J.L.B. Kramera zmroziło. To było jak błysk zęba wyrwanego razem z kulą ciała i włosów przez chirurgów z jego dzieciństwa. Kramer musiał oprzeć się o ścianę. I gdy tylko jego serce odzyskało normalny rytm, skrupulatnie zdrapał gumę. Zaczął przyglądać się tej twarzy. Godzinami przesiadywał na ławce przed słupem z afiszami. Była to twarz mężczyzny o nadętych policzkach, niszczycielskim spojrzeniu spod zamaszyście wyrysowanych łuków brwiowych, o ustach ironicznych i zmysłowych, mięsistym podbródku, o włosach ulizanych od czuba, który nadawał całości wyraz nie przymierzając demoniczny, jednym słowem gość wyglądał niczym Faust przykrojony do naszych czasów. Ale w innych momentach dnia, w innych oświetleniach Kramer dostrzegał w głębi tych oczu, które nacierały nań zewsząd, jakby niewinne rozbawienie. Już nie dawał się zaskakiwać plakatom. Przewidywał ich ataki. To stało się grą między nim a jego sobowtórem. „A mam cię” - mamrotał przydybawszy go zza słupa. „Dobry numer wykręciłeś!” - wykrzykiwał do mijającego go autobusu, na którym oddalał się uśmiechnięty wizerunek jego sobowtóra. Robili sobie kawały. Wieczorem w hotelowym pokoju - występował tam jako Krusmayer, niemiecki handlowiec dość marnie mówiący po francusku - notował pośpiesznie wrażenia z dnia, które w odpowiednim momencie, gdy przyjdzie na to czas, znajdą właściwe miejsce w jego spowiedzi. Przed zaśnięciem czytał po kilka stron swego dzieła. Tego, które można było znaleźć w księgarniach. Prawdziwe książki. Okładki lakierowane, ogromne tytuły, inicjały autora na górze: J.L.B., wielkie litery, tajemnicze i zwycięskie, i te same inicjały na dole: j.l.b., kursywa mała i skromna, cóż za dyskrecja wydawcy, który niczym rzeźbiarz składa swoje inicjały na piedestale własnego geniuszu. W ten to sposób Kramer odkrywał siebie pisarza. Znalazł moc w tym, co czytał. Siłę prostą, pierwotną, telluryczną, która produkowała książki niby niewzruszone bloki skalne. W których dwieście dwadzieścia pięć milionów czytelników znalazło swoje korzenie, właściwy sens życia. Nic w tym zresztą dziwnego, jego nazwisko Kramer po niemiecku znaczy „kramarz”, a imię jest imieniem zwycięzcy: Aleksander! Aleksander Kramer! A co, może nie napisał epopei zwycięskiego handlu? Toż to historia ludzkości naszego wieku. Zachodził w głowę, jak przez te wszystkie lata więzienia mógł brać swoją pracę za dziecinadę. Odpowiedź sama mu się nasunęła: to Saint- Hiver utrzymywał go w zdziecinnieniu. Jego i wszystkich kolegów z Champrondu. Kolegów... jeszcze teraz mówi jak uczniak. Powrócił do stronic swej spowiedzi dotyczących zabójstwa Saint-Hivera. Napisał drugą wersję. Metamorfoza dokonała się na korytarzu, Kramer stał się dorosły na przestrzeni kilku metrów: Saint-Hivera zabił Faust. Faust porachował się z diabłem. Aleksander zabije też tego J.L.B., który, kradnąc jego dzieło, znowu rozkroił mu pierś jak kraba, ale tym razem miara się przebrała. Aleksander nie oglądał już plakatów. Aleksander przygotowywał egzekucję. Aleksander chciał, żeby była publiczna. Aleksander zabije tego J.L.B. wieczorem, kiedy pojawi się w Pałacu Sportu w Bercy. Zresztą J.L.B. wyznaczył mu spotkanie za pośrednictwem kampanii reklamowej, która wskazała mu dzień, godzinę i miejsce. Wywiad udzielony przez J.L.B. w „Playboyu” utwierdził go w tym zamiarze. Już sama idiotyczna arogancja jego odpowiedzi domagała się przykładnej kary. W broń zaopatrzył się u swego teścia rusznikarza na ulicy Reaumura. Znał ten dom. Nie mógł jednak wejść jako zwykły klient. Ale mieszkanie właściciela łączyło się z pracownią. Zakradł się więc w jedną z owych słonecznych niedziel, kiedy to cały Paryż rozjeżdża się po okolicznych wsiach. Wybrał swinleya 22 z celownikiem optycznym i dwa rewolwery, na wszelki wypadek, gdyby został zmuszony do obrony. W mieszkaniu znalazł gotówkę (matka Karoliny nie ufała bankom i chowała między pościelą pieniądze, z których Karolina jako nastolatka otrzymywała tygodniową pensję). Pieniążki spadły jak z nieba, bo niewiele już mu zostało z tego, co zabrał z Champrond. I wtedy zaczął przygotowania. W Pałacu Sportu wybrał sobie jako pozycję strzelniczą metalowy mostek zawieszony między dwoma reflektorami: ich światło oślepiłoby każdego, kto by spróbował spojrzeć w górę. Tam znajdował się w wieczór egzekucji; na mostku między dwoma reflektorami leżał on, a przed nim jego karabin. Za pasek od spodni Kramer wsunął Smitha & Wessona. Drugi, zawinięty w plastykową torbę, rewolwer zakopał w Ogrodzie Luksemburskim, jako że kryjówka publiczna jest nieskończenie bardziej bezpieczna niż hotelowy pokój. Pałac Sportu zaczął się pod nim zapełniać. I wtedy właśnie Kramer ujrzał piękną kobietę po raz pierwszy. 45 Doznał szoku, gdy piękna kobieta pojawiła się w jego celowniku optycznym. Zobaczył, że jest piękna i że otaczają ją mężczyźni. Niemniej żaden z nich nie ośmielał się wkroczyć do tego koła, które utworzył ich podziw. Kramer rozpoznał w tym paradoks piękności: piękny panuje samotnie nad królestwem zamkniętym na cztery spusty przez pożądanie poddanych. Sam doświadczył tego w dzieciństwie. Był zbyt piękny, by pozyskać przyjaciół. Bardzo piękni ludzie to osobna rasa. Piękna kobieta należała do tej rasy. Tyle razy opisywał ją w swoich powieściach! I oto ona stoi tu teraz, w kręgu mężczyzn, ona w jego celowniku optycznym! Kiedy zabił J.L.B., a piękna kobieta wyrzuciła z siebie wszystko w sam środek tłumu, to eksplozję jej ciała przyjął jako najwspanialsze wyznanie miłości. Myślała, że to on nie żyje. Składała mu najszczodrobliwszy hołd niczym wulkan w żałobie. Nie wiedziała, że na scenie to nie on, tylko jego żałosna karykatura. Wyobrażała sobie, że straciła ukochanego autora, gdy tymczasem, o ironio losu, jej ukochany autor właśnie ją odnalazł! Powyższe zdania - słowo w słowo - przelał tamtego wieczora na papier w swym notatniku. Odczekał, aż Pałac Sportu opustoszeje, i wyszedł trzymając się kilka kroków za piękną kobietą. Wsiadł do tego samego wagonu metra. Śledził ją do domu, odszukał drzwi jej mieszkania. Zmienił hotel i wynajął pokój naprzeciwko jej okien. A przez całą noc pisał, jak przez wszystkie poprzednie noce. Był przy opisie pianisty, zabójstwa pianisty. ON, jego bohater, doskonale wie, co robi. ON odzyska swą tożsamość, odnajdzie wydawcę, zmusi go, by wszystko wyśpiewał, i wyegzekwuje swoje prawa. Dopiero wówczas przedstawi się pięknej kobiecie. I taki był również zamiar Kramera. Ale przed wyruszeniem na polowanie chciał ją jeszcze raz zobaczyć. Poznał ją mimo peruki. Poznał po chodzie: nadzwyczajna determinacja. A potem nie miał już siły rozstać się z nią. Chciał też zrozumieć, po co ta peruka, chciał dowiedzieć się, dokąd ją zaprowadzi taka determinacja. Podglądał, jak wynajmowała samochody, szedł za nią do drzwi kolejnych służbówek, oswoił się z całą kolekcją peruk. Sam jeździł małym renault wypożyczonym na nazwisko Krusmayer. Obserwował, jak realizuje tajemniczy plan, punkt po punkcie, przy rezydencji na ulicy de la Pompe. Trzy wynajęte samochody tworzyły trójkąt wokół celu. Ona przemykała od jednego do drugiego i z jednego wcielenia w drugie, trzymając w ten sposób nieprzerwanie straż przed posesją. Zostawiała kluczyki w stacyjkach, niewątpliwie po to, by w razie potrzeby prędzej ruszyć. Nie pojmował celu tej obławy. Pojął, gdy rozpoznał ministra Chabotte’a, gdy ujrzał, jak piękna kobieta przystawia rewolwer do brzucha ministra Chabotte’a i razem z nim ładuje się do mercedesa, na który najechała. Wszystko odbyło się tak szybko, że aż go zamurowało na środku chodnika. Po chwili dopadł do BMW, które zostawiła na sąsiednim skrzyżowaniu, i sporo się nabiedził, zanim dogonił mercedesa. Mercedes na szczęście sunął powoli i majestatycznie. Gdy zatrzymał się na skraju Lasku Bulońskiego, Kramer zaparkował nie opodal, przedarł się przez krzaki i podszedł blisko. Tak, to był Chabotte, dyrektor gabinetu, wesołek, który siedemnaście lat temu podniecał się jego pracą. Chabotte należał do takich kościstych typów, którym życie nie daje szans, by obrośli w tłuszcz. Doskonale rozpoznawalny. Ale skąd piękna kobieta mogła znać Chabotte’a? To pytanie miał zadać ministrowi, gdyby ona go nie zabiła. Nie zabiła go. Kazała mu wysiąść w ciemną noc i odjechała. Kramer rozpłaszczył Chabotte’a na ziemi, w paprociach, z nosem w mchu, i przystawił mu rewolwer do karku. - Dwa razy w ciągu pięciu minut, to co najmniej o raz za dużo - zaprotestował spokojnie minister. Kramer odwrócił go. - To pan, Kramer? I to pan był też w Bercy? Moje gratulacje... Lepiej się pan sprawdza jako wspólnik w roli mordercy niż w roli ofiary. Ani cienia strachu. I karty na stół, od razu. Tak, Chabotte ukradł mu jego dzieło, tak, teraz przyznaje się, jak już nie ma wyjścia. Wszakże część jego intencji zasługuje na pochwałę: niebagatelny procent od zysków umożliwił istnienie i funkcjonowanie więzienia w Champrond. - Niesłusznie pan postąpił masakrując Saint-Hivera, pozwolę sobie nadmienić przy okazji. Biedny starzec był Bogu ducha winny, nie wziął ani złamanego grosza na swój osobisty rachunek, autentyczny święty. Ale żyjemy w świecie, w którym nawet święci muszą być realistami: albo to, albo zwyczajne, niczym nie różniące się od innych więzienie dla ulubionych podopiecznych. Chabotte nie zrozumiał wymowy milczenia Kramera. - To pana dziwi, Kramer? Co pan sobie wyobraża, że więzienie w Champrond jechało na dotacjach państwowych? Widział pan takie państwo, co otwiera kiesę po to, by mordercy mogli zabawiać się w artystów? A zwłaszcza państwo francuskie? Kramer zapytał go, kim jest piękna kobieta. - Nie mam zielonego pojęcia. Chciała wiedzieć, dlaczego kazałem utrupić pajaca, co grał na scenie pańską rolę. To już szczyt, nie? Dobra, Kramer, teraz przejdźmy do spraw poważnych. Mam dla pana następującą propozycję... Odwrócił Chabotte’a twarzą do ziemi i zabił go. - Żeby pomścić Saint-Hivera? Siedzący obok zasmuconej Królowej Kramer przytaknął głową. - O, mój biedny chłopcze, liczba powodów, które pan sobie wymyśla, żeby zabijać ludzi, jest doprawdy zatrważająca... Mówią półgłosem. Długi brunatnożółty zaskroniec prześlizguje się między malwami ku spodkowi mleka, który Julia postawiła dla niego za płaskim kamieniem. - A Gauthiera? - Chciałem zgładzić wszystkich pracowników wydawnictwa. - Dlaczego? - Może dlatego, że od śmierci Saint-Hivera stałem się prawdziwym mordercą... - A cóż to znowu takiego prawdziwy morderca? Uważa pan, że przedtem nie poczynał pan sobie wystarczająco prawdziwie! Zaskroniec posuwa się wolno, ale każdy jego pierścień przemyka w nim z prędkością bicza. To siła wpisana w węża. Tak jak decyzja wpisana jest w sytuację. - Taki sam zaskroniec miał dziuplę w tym miejscu, za czasów mojego ojca - powiedziała do nich Julia. Zabił Gauthiera, bo Gauthier figurował na zdjęciu w „Playboyu” jako sekretarz J.L.B. Gdy tylko piękna kobieta (tym razem w peruce brunetki) zostawiła Gauthiera przy wejściu do parku Montsouris, zabił go raz-dwa, nie zadawszy mu nawet żadnych pytań. Zgładziłby tak samo wszystkich, którzy, kradnąc mu jego dzieło, zniszczyli dzieło Saint-Hivera. Takie było jego nowe postanowienie. Już nie mścił się za siebie, teraz musiał pomścić Saint-Hivera. Wszakże z przyczyn dlań niepojętych piękna kobieta wiodła go do kolejnych celów, wskazywała mu winnych. Tworzyli zgraną ekipę. Szedł o zakład, że niebawem dzięki niej dotrze do tego olbrzyma o posturze rugbisty, który na innym zdjęciu w „Playboyu” stał sobie beztrosko obok J.L.B. Piękna kobieta była jego pilotem. Prowadziła własne śledztwo, które pokrywało się z jego śledztwem. Oszczędziła Chabotte’a i Gauthiera, którzy niewątpliwie skierowali ją na trop prawdziwego mózgu całej sprawy. Wspinała się do źródła drogą, na której Kramer miał nie darować nikomu. Genialny pomysł przyszedł mu do głowy w podnieceniu, w jakie wprawiła go egzekucja Chabotte’a: skompromitować piękną kobietę! Puścić śledczych w pościg za nią. Miał do tego dwa powody. Wyliczył je sobie: 1° - mieć swobodę działania, by bezkarnie wykonywać wyroki, 2° - uratować ją, kiedy w końcu wpadnie. Żył oczekiwaniem na tę chwilę. Chwilę, w której ujawni się. Chwilę, w której uniewinni ją oddając siebie w ręce sprawiedliwości. Ta perspektywa zapewniała mu przytomność umysłu, utrzymywała go w stanie radosnego podniecenia i czyniła zeń wesołego zabójcę, nadzwyczaj czujnego, nie do ujęcia. Rzeczywistość jawiła mu się z taką samą ostrością, jak niegdyś w atakach duszności jawili mu się ludzie i rzeczy. Wiedział, co powie pięknej kobiecie, gdy ją uratuje. Może będą się widzieli bardzo krótko, podczas konfrontacji, ale zdąży jej to powiedzieć. Uśmiechnie się, wskaże ją palcem i powie: - To pani... ja panią, panią kocham dokumentnie. Nie wyobrażał sobie piękniejszego wyznania miłości. - Kocham panią dokumentnie. Może zrobi pauzę między rzeczownikiem i przysłówkiem: - Kocham panią... dokumentnie. A może nie zrobi. - Zresztą to były jego pierwsze słowa do mnie, powiedział to, jak tylko się ocknął z omdlenia. - Co takiego? - No to: „Kocham panią dokumentnie”. - Poważnie? - Słowo w słowo. Królowa i Julia rozmawiają półgłosem. Kramer śpi w pokoju przylegającym do kuchni. Królowa skutecznie usidliła zabójcę. Dlatego muszą wstawać o świcie. Czeka ich ogromna praca: przerobić całą spowiedź Kramera, zwrócić mu pierwszą osobę liczby pojedynczej, napisać od nowa te partie, gdzie jego pióro zatraciło się w mirażach epiki. „Nadal nie ma pan nic przeciwko temu, Aleksandrze?” Przytaknął głową. „To dobrze, niech pan sobie teraz pośpi.” Królowa położyła swoją pulchną dłoń na czole zabójcy. Ostatnim mężczyzną, którego w ten sposób dotknęła, był Malaussene, na kilka minut przedtem, zanim zabójca go powalił. Kramer usnął pod pulchną dłonią Królowej. - Mimo wszystko to dziwaczna sytuacja - mówi Królowa do Julii popijając swoje wieczorne ziółka z kwiatu lipy. Dwie kobiety zagubione gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, w Vercors, zaaferowane wdrażaniem mordercy do życia... wdrażaniem jego szarych komórek. Tak postanowiły: dopracować spowiedź Kramera i przekazać komisarzowi okręgowemu Coudrierowi, żeby rozbroił te swoje gliniarskie warty. Bo inaczej Kramer będzie zgładzony, gdy tylko jego noga postanie w Paryżu. Królowa i dziennikarka pracują nad ponownym wdrożeniem do życia słowika, który wyfrunął z klatki. Niech odzyska swe spokojne terytorium, niech znowu wtuli się w swoje gniazdko, w swoją pisaninę. Królową interesuje wszelka pisanina. - A więc to tu spędziła pani dzieciństwo z pańskim ojcem gubernatorem? - Tak, to mój dom rodzinny - odpowiada Julia. - Urodziłam się w tej kuchni. - Niebywała postać... Kilka małych parzących łyczków i Królowa mówi dalej: - Gubernator kolonialny, który dekolonizuje... Julia przyznaje rację. Jej też ojciec wydawał się dość „niebywały”, owszem. - Nigdy panią nie korciło, żeby napisać o nim książkę? - To w ogóle nie wchodzi w rachubę. - Jeszcze o tym porozmawiamy. Kobiety milkną. Słychać, jak polne myszy wiodą na paluszkach swe nocne harce w neokolonialnej rupieciarni na strychu. - I co mu pani odpowiedziała? - Co komu odpowiedziałam? - No, Kramerowi, jak wyznał pani miłość... Zemdlał na widok pięknej kobiety. Upływ krwi, oczywiście, ale przede wszystkim emocje. Zemdlał tak, jak kobieta oddaje się mężczyźnie. Upadając pociągnął za sobą komódkę, wokół rozsypały się stronice jego spowiedzi w trzeciej osobie. Kiedy się obudził, był nagi, wyciągnięty na łóżku w służbówce, zabandażowany i podłączony do kroplówki. Piękna kobieta siedziała w biurowym fotelu, z którego przez podziurawiony skaj wyglądały omszałe druty, i czytała jego spowiedź. - To pani... - powiedział. Podniosła oczy. - To pani... Ja panią kocham dokumentnie. W oka mgnieniu znalazła się przy nim. Klęczała przyciskając lufę rewolweru do jego skroni. - Jeszcze jedno słowo, a rozwalę ci ten zakuty łeb, gnoju. Ani przez chwilę nie wątpił, że wprowadzi w czyn swoją groźbę. Zamilkł. Nie przejął się tą reakcją, która wedle wszelkiej miłosnej logiki powinna go była dobić. Jeszcze raz dał się ponieść ciekawości. Dlaczego kobieta, która dopiero co uratowała mu życie, teraz zamierza wpakować mu kulę w łeb? To pytanie zaintrygowało go. Zadał je trochę później, kiedy się uspokoiła i kiedy kazała opowiadać dalszy ciąg jego historii. - W Bercy zabił pan mężczyznę, którego kochałam. Ten gość na scenie Pałacu Sportu, odstawiony jak cięć w Boże Ciało, miałby być mężczyzną, którego kochała? Odpowiedź pięknej kobiety potęgowała tylko tajemnicę. Kramer usiłował dowiedzieć się, jaki to mógł być rodzaj człowieka, gdy nie grał cudzej roli podczas żenującej błazenady pseudoliterackiego odpustu. Piękna kobieta okazała się oględna: - Taki rodzaj, jaki kocham. Mimo wszystko jednak dodała: - Jedyny w swoim rodzaju. A kiedy zapytał ją, dlaczego tak miły człowiek przyjął tak niegodną rolę - jak można tak włazić w skórę pisarza, którym się nie jest? - odparowała jednym tchem: - Żeby pocieszyć siostrę, żeby uskładać posag dla dziecka siostry, żeby dostarczyć rozrywki rodzinie i samemu się trochę rozbawić, bo to temperament tragiczny, który bawi się w rozbawianie siebie, sam nigdy nie rozbawi się na serio, ale choć porządnie się uśmieje... frajer, który dał się w końcu zabić, dlatego że sam nie umiał zabijać! - On mi ukradł moje dzieło. - On nic panu nie ukradł. On święcie wierzył, że to Chabotte był J.L.B. „Obraz - pomyślał Kramer w roztargnieniu - tamtej nocy strzeliłem do obrazu...” - I wszyscy pracownicy Talionu też tak myśleli, z Gauthierem włącznie! Trzęsła się z wściekłości. Kramer tylko czekał, że znowu złapie rewolwer. Zamiast tego jednak usłyszał jej ryk: - A teraz niech pan zamknie gębę, muszę zmienić panu opatrunek. Pracowała z brutalną zręcznością chirurga. Opuścili Paryż, gdy tylko mógł utrzymać się na nogach. Wyjechali nocą. Przyczepiła niebieskiego koguta na dachu białego renault, a jego zmusiła, by wdział fartuch sanitariusza. - Szukają rannego, więc nie będą podejrzewać sanitariusza. O świcie przybyli na farmę w Vercors. Chmury, świerki, wzgórza i malwy. - Pan będzie spał tu. Wskazała mu składaną kanapę w pokoju wyłożonym świerkową kremową boazerią. Z sufitu zwisała chińska lampa. - Pisać będzie pan mógł na tym stole, przy oknie. Okno otwierało się na las młodych dębów. - Wezwę dyrektorkę Talionu, kiedy już pan będzie dostatecznie zaawansowany. To był jej plan: żeby wydobył na jaw swoją spowiedź. Te stronice są tak nafaszerowane okolicznościami łagodzącymi, że mogą tylko świadczyć w jego obronie. Nie wrócą do Paryża, póki nie przeczyta ich komisarz Coudrier. - Dlaczego pani to robi? No właściwie dlaczego? Przecież w końcu zabił jej ukochanego mężczyznę... - Ja nie jestem mordercą - odparła. - Nie rozwiązuję problemów likwidując je. Chciał również wiedzieć, dlaczego tak jej zależało, by jego spowiedź została opublikowana, rozprowadzona po księgarniach. - Bo wtedy stanie się prawdą publiczną. Nie będą mogli rzucić pana do lochu ani nasłać kogoś, żeby kropnął pana w więzieniu. Może nawet uratujemy pudło w Champrond. Przez cały ten czas spędzony w towarzystwie pięknej kobiety Kramer nie doznał jakiejkolwiek emocji. Jej precyzja znieczulała go. Pozwalał jej decydować o swoim losie w takim zakresie, w jakim jego los był mu obojętny. Ciekawiło go jak zawsze to, co miało mu się przydarzyć, ale skutki zdarzeń były mu obojętne. Czy uratuje się Champrond, czy nie, już go nie obchodziło. Był na przedstawieniu. Piękna kobieta odgrywała przedstawienie. Nie była dla niego bardziej rzeczywista niż postacie, które rodziły się same z siebie pod jego piórem. Z jakiej to wyobraźni wyłoniła się ta kobieta, której wszystko się udawało? Wszystko umiała zrobić: zamaskować samochód, obchodzić się z rewolwerem, przebrać się Bóg wie za kogo, wyleczyć dłoń pozbawioną dwóch palców... Wszystko potrafiła: podawać antybiotyki bez recepty, zdobyć trzy litry krwi do pokątnej transfuzji, zmieniać do woli samochody, wytrzasnąć zakamuflowaną chatę gdzieś na końcu świata w Vercors... Była piękna, no jasne, ale pięknością nazbyt oczywistą... Piękna kobieta była stereotypem. Ale stereotypem swoich czasów, przekonana, że jest jedyna w swoim rodzaju. - A pani, co pani sądzi o moich powieściach? - zapytał ją Kramer między dwoma nieskończenie długimi milczeniami. - Kupa głupot. A do Królowej przywiązał się, i to już od pierwszych chwil. Królowa była szorstka, ale mówiła prawdziwym językiem książek. Pracował z zapałem, poddawszy się absolutnej władzy Królowej. Ukręcił łeb trzeciej osobie liczby pojedynczej, by wydobyć JA, które pisało w jego imieniu. W ten sposób odkrył, że nie był mścicielem idealistą, za którego się miał (i którego stany duszy opisał z pobłażaniem), lecz popędliwym mordercą, podporządkowanym jedynie czasowi teraźniejszemu trybu orzekającego. - Aleksandrze, czy nieraz myśli pan jeszcze o Saint-Hiverze? Niech się pan zastanowi, zanim pan odpowie. Czy myśli pan o Saint-Hiverze od czasu do czasu? - Nie. - A o pańskim życiu w więzieniu w Champrond? - Nie, tak naprawdę to o tym nie myślę. - A przecież był pan szczęśliwy w Champrond? - Sądzę, że byłem. - Czy obchodzi pana los pańskich towarzyszy? - Niespecjalnie. - Jak pan to tłumaczy? - Nie wiem. Teraz jestem tu. Jestem z panią. - Czy zdarza się panu myśleć o Karolinie? - O jakiej Karolinie? - O pańskiej żonie Karolinie... - Nie. - Aleksandrze, dlaczego zabił pan Saint-Hivera, ale tak naprawdę? - Nie wiem. Sądzę, że ni stąd, ni zowąd ujrzałem siebie jako więźnia, a jego jako dyrektora więzienia. - A Chabotte’a? - Żeby pomścić Saint-Hivera. - Dyrektora więzienia? - Nie, innego Saint-Hivera, założyciela Champrondu. - Ale, skoro pan o nim nie myślał... - Chabotte mi o nim mówił, kpił sobie z niego, to było okropne. - Okropne? - Okropne, tak, brutalne. Nie mogłem znieść takiej brutalności. - A Gauthiera? - Miałem pomścić człowieka i miałem pomścić marzenie. - To właśnie napisał pan w trzeciej osobie, ale to nie pana słowa, to formułka a la J.L.B. Dlaczego zabił pan Gauthiera? - Poczułem, że znalazłem się tam wtedy właśnie po to. - Mało. - ... - ... - Chciałem... - ... - Chciałem skompromitować Julię. - Żeby samemu odegrać rolę wybawiciela, oddając się w ręce policji zaraz po jej aresztowaniu? - Tak. - Niech pan to napisze. Tylko przerobi pan wszystko, z łaski swojej, na czas teraźniejszy i tryb orzekający. Królowa pomogła mu doprowadzić spowiedź do końca. W czasie teraźniejszym trybu orzekającego, w którym popełniał zbrodnie, i w pierwszej osobie liczby pojedynczej, która była osobą zabójcy. Wyszło ze sto stron, nie więcej, ale były to pierwsze strony naprawdę jego, były nim samym. Królowa nie patroszyła krabów, ona faszerowała je ich własnym ciałem, wygładzała blizny. I nadszedł ranek, kiedy to Królowa i piękna kobieta powróciły do Paryża, by bronić jego sprawy przed policją. Został sam w domu w Vercors. - Niech pan się stąd nie rusza, póki nie przyjedziemy po pana. - Tymczasem niech pan pisze, Aleksandrze. Może pan zacząć tę opowieść o facecie od reklamy, który przerzuca się na jezdnie i chodniki, to dobry pomysł wyjściowy. Ale Vercors natchnęło go innym pomysłem: mały dziesięcioletni drwal, który dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku widział, jak całą jego rodzinę torturowało, a potem zgładziło komando SS wypuszczone na równinę Vassieux, poprzysiągł sobie, że odnajdzie wszystkich zbrodniarzy i ukarze jednego po drugim. Uskuteczniając ten zamiar, mały drwal uratuje amazońskie lasy, które wpadły w ręce tych samych katów, zostanie najpotężniejszym w świecie producentem pulpy do wyrobu papieru, przyjacielem wydawców i pisarzy, tym, który uskrzydla książkę. A królową Zabo, gdy zamykał za nią drzwiczki samochodu, poprosił: - Jak pani po mnie przyjedzie, to niech pani będzie tak miła i przywiezie mi wszystkie dostępne materiały na temat techniki druku i sytuacji na rynku papierniczym. A gdy samochód oddalał się, krzyknął: - A tę to już napiszę w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym trybu orzekającego! VIII TOŻ TO ANIOŁ - Nazwiemy go „Toż To Anioi”. 46 - Tylko bez wybiegów, no jazda, wal pan kawę na ławę, Berthold, wypatroszył mi pan Malaussene’a jak ostrygę! Profesor Marty powrócił z Japonii i szpitalne korytarze już wiedziały o tym co nieco. - Przecież pan chciał tylko jednego, Marty, żeby go nie odłączyć! Berthold z trudem nadążał na swych nieskończenie długich nogach za furią Marty’ego. - No, teraz to ja dopiero zatruję panu życie, Berthold, tak że pozazdrościsz pan życia Malaussene’owi! W to akurat Berthold nie wątpił. - No, ale co się mnie pan tak czepia, do cholery, przecież go nie odłączyłem! Korytarze zamierały po przejściu małego wściekłego i wielkiego żałosnego. - Mam panu za złe to, że jest pan nieuleczalny, Berthold. Pruli do pokoju Malaussene’a. - No co, pobrałem mu tylko kawałeczek wątroby! - Żeby przeszczepić ją klientowi z marskością i rakiem, wiem, wiem, umarł od tego już następnego dnia. - Przeszczep eksperymentalny, Marty, mogło nawet się udać. - To było z góry przechlapane i pan o tym wiedział; bywają eksperymenty, na które nie należy się porywać. - Nawet żeby uratować chorego? Doświadczenia, na które nie należy się porywać? Może taka jest pańska koncepcja medycyny? - Dokładnie taka. A pan sam stanowi eksperyment, na który bym się nigdy nie porwał, Berthold! - Niech pan uważa, co pan mówi! - Najpierw niech pan uważa, co pan robi. - A podwójny przeszczep nerek, a przeszczep serce-płuca, co, może się nie udały? - Za zgodą rodziny? - Rodziny? Rodziny Malaussene’ów? Ładna mi rodzina! Zgraja zaarabionej hołoty, która siedzi nam na głowie od rana do wieczora, rodzina, dobre sobie! A skoro już o tym mówimy, to niech pan patrzy na tę rodzinkę! Niech no pan podziwia, Marty! W triumfalnym geście zwycięzcy Berthold otworzył drzwi pokoju chorego. W pokoju Beniamina byli wszyscy w komplecie. Były Teresa i Klara, byli Jeremiasz, Malec, Thian i Verdun, Luna, jej mąż i bliźniaczki, Amar, Hadusz i Jasmina, byli Nurdin i Leila, Mo Mosi i Szymon Kabyl na specjalnej przepustce, był pies Juliusz i była Julia, był Lusa z Casamance i królowa Zabo, był tam nawet gliniarz w kurtce pilota z futrzanym kołnierzem i komisarz okręgowy Coudrier, jego zwierzchnik. Dwadzieścia troje odwiedzających. Dwadzieścia czworo z Martym. Rodzinka Malaussene’ów. Klan Beniamina. Świętowano jego urodziny. - Pan niech zostanie na korytarzu, Berthold - rozkazał Marty. - Pan nie jest zaproszony na tę uroczystość. Był tort ze świeczkami i szampan dla wszystkich. Była nawet fura prezentów w postaci dobrych wiadomości, które Jeremiasz po kolei przekazywał na ucho Beniaminowi. - Juliusz wyzdrowiał, Ben, to dobry znak, Malcowi nie śnią się już koszmary, Marty wrócił, Julia przyskrzyniła mordercę, ja nie puściłem z dymem magazynów Wydawnictwa Talion, wszystko gra, Ben, już widać koniec kłopotów, masz do mnie zaufanie, co, powiedz? Wierz mi, tylko patrzeć, jak staniesz na nogi! Mam zaufanie, Jeremi, to bardzo ładne urodziny, piękne dzięki, prezenciki palce lizać, piękne dzięki, powrót Julii i Marty’ego, piękne dzięki, co się zaś tyczy wskrzeszenia mnie, to bujasz, ale i tak piękne dzięki, sama intencja się liczy i sprawia przyjemność, a poza tym nie to jest najważniejsze, Jeremi, najpiękniejszy prezent zapowiada się gdzie indziej, jak to się dzieje, że wy wszyscy, co stoicie na waszych ludzkich nogach, macie szeroko otwarte gały i nadstawione uszy, tacy jesteście żywi, tak wrażliwi, jakże więc to możliwe, że przechodzicie obok istoty rzeczy, i to zawsze, w tym pięknym stuleciu mądrości, dlaczego ja muszę kapować wszystko od razu, ja, który jestem już tylko powłoką mnie, bezsilnym faxem do świata, czy ty nie słyszysz bicia podwójnego serca, Jeremi? Klara urodzi dziecko! Julio, Hadusz, Jasmino, Klara urodzi dziecko! Marty! Doktorze! Moja siostra Klara już prawie rodzi! A jej mały lokator ma niemiłosiernego stracha, gdybyście tylko słyszeli jego serce, tak jak ja je słyszę! Miał wikt, chatę, spacery, ciepło przez dziewięć miesięcy, aż tu nagle ma być wyrzucony bez pardonu ani spadochronu na pole minowe! To tak jakby człowiek zobaczył kulę kalibru 22, wpadającą mu w pole widzenia; Bergson tu miał rację: w ludzkim istnieniu każdy nowy przybysz i każdy wyrzucany za drzwi tak samo słyszą trąby nieuchronności i to napędza im takiego samego cykora, identycznie takiego samego, umrzeć czy urodzić się, to jeden czort dla tego, kto nigdy tego nie robił. Doktorze Marty, wiem, że moja rodzina co nieco przeszkadza, ale gdyby pan tak mógł się z tym pogodzić i przyjąć małego zucha mojej Klary, to będę panu wielce zobowiązany, naprawdę. Bo wydaje mi się, że mniej mu będzie straszno, jak będzie miał gwarancję, że nie urodzi się z trzema nogami i sześcioma uszami, a poza tym fakt, że ludzki człowiek rozłoży przed nim dywan, podbuduje debiutanta, bo przecież tak znowu wielu nie spotka takich ludzkich ludzi po drugiej stronie drzwi... Zaczęło się od dyskretnego omdlenia matki. Biel przeobrażona w śnieg, który sam siebie spowija. Jedno tchnienie. - Klara! Ale Klara znajdowała się już w ramionach gliniarza w kurtce pilota, i „tędy” - mówił doktor i klan dwudziestu trzech sunął już za Martym po korytarzach szpitala (dwudziestu dwóch, ściśle mówiąc, bo Julia została przy Beniaminie), i korytarze tylko migały aż do stołu, na którym wszystko się zaczyna, gdzie Klara się budzi, gdzie doktor zakasawszy rękawy wyruszył na połów życia, a klan skupia się niby młyn w rugby nad piłką, niebywały, pchający, przepychający się i dyszący w rytm Klary, bo oni wszyscy razem z nią ćwiczyli przez ostatnie miesiące, wdychali, zatrzymywali powietrze, wydychali, sapali, wszyscy się włączyli, i najmłodsi, i nie poinformowani, i przygodni, i obcy, i powątpiewający w życie, i postronni, wszyscy przyłapali się oto na wdychaniu całego powietrza świata, królowa Zabo też („a co też ja wyprawiam? kompletnie zidiociałam...”), i wydychają ile pary w płucach, i jakby spomiędzy tych ud miała wyskoczyć książka, wdycha królowa, Mosi zatrzymuje, Kabyl wypuszcza, komisarz okręgowy we własnej osobie („no, trudno, nie dziś dany nam będzie jeszcze spokój...”), Leila, Nurdin, Jeremiasz i Malec krążą wokół młyna, nie bacząc, że wypadną z gry wypatrując, którędy może wylecieć piłka, żeby pierwsi rzucić się na piłkę, wszystko jest tak, że... Ale piłka trzymana w zwycięskich dłoniach Marty’ego wylatuje bardzo wysoko ponad ich głowami.... I oto młyn rozpada się, głowy wyciągają się, odsuwają, by lepiej dojrzeć to, co doktor wprowadzi do wielkiej rozgrywki. To jest kubek w kubek podobne do zwyczajnego noworodka i jak zwykle to nie ma ze zwyczajnym noworodkiem nic a nic wspólnego. Przede wszystkim to nie wrzeszczy. I patrzy. Towarzystwo nawet czuje się trochę skrępowane, no bo to oni są tu po to, żeby oglądać. I to nie okazuje najmniejszego strachu. Raczej jest zamyślone. Jakby zastanawiało się, co też ci wszyscy zawodnicy tu robią. Po czym decyduje się do nich uśmiechnąć. A to nadzwyczajna rzadkość taki uśmiech u noworodka. Z reguły należy trochę poczekać na uśmiech, dać czas, żeby wykluły się pierwsze złudzenia. A tu uśmiech już na wejście do gry. I doskonale przylega do całej reszty. A reszta to Klara Malaussene i Klarenty od Świętej Zimy. To owal twarzy Klary i kosmyk Klarentego, to jasny biały blond Świętej Zimy na malausseńskim Morzu Śródziemnym, matowe to i lśniące, ledwie się urodziło, a już pełne skrupułów, troszczy się, żeby nie urazić nikogo, żeby nie zapomnieć ani ojca, ani matki w rozdziale podobieństw... Ale najlepiej łączy marzycielską spostrzegawczość i zadumany entuzjazm Klarentego właśnie ten uśmiech, z domieszką własnego „ja”, no mimo wszystko jedna warga jest troszkę bardziej wywinięta niż druga, szczypta wesołości w nadmiarze powagi, a mina mówi: nie martwcie się, chłopaki, to nie takie znowu straszne... jakoś z tego się wygrzebiemy... zobaczycie... - Toż to anioł - mówi Jeremiasz. I dodaje po chwili namysłu: - Tak go nazwiemy. - Anioł? Chcesz dać mu na imię Anioł? Jeremiasz zawsze chrzcił. Teresa zawsze protestowała. - Nie - mówi Jeremiasz - nazwiemy go „Toż To Anioł”. - I będzie jeden wyraz? Tożtoanioł? - Będą trzy wyrazy i wszystkie dużą literą. - „Toż To Anioł”? - Toż To Anioł. To, co wydarzyło się później (kiedy po zaśnięciu Klary doktor Marty ułożył Toż To Anioła w łóżeczku), miało odmienić życie inspektora Van Thiana. Jakby dla potwierdzenia imienia, które odtąd nie będzie odstępować go na krok, Toż To Anioł odrzucił wdzięcznie kosmyk a la Saint-Hiver i sam z kolei usnął, tak jak anioł składa skrzydła. „Anioły zasypiają, jak tylko dotkną ziemi” - zauważył Jeremiasz. Zdanie padło w nieruchomą ciszę. To zakrawało na katatoniczne olśnienie bądź na nawiedzone wypominki. Nikomu nie przyszłoby na myśl, by choć kiwnąć palcem. Ten właśnie moment wybrała sobie Verdun, by wierzgnąć w swej skórzanej uprzęży. Stary Thian pomyślał, że małej zaczynało się dłużyć i chciał uspokoić ją pieszczotą. Ale Verdun szorstko odepchnęła dłoń inspektora i, trzymając się kurczowo rogów nosidła, wspięła się na łokciach i wyskoczyła. Thian ledwie zdążył ją złapać, zanim upadła na ziemię. Ale mała wymknęła mu się i ruszyła zdecydowanym krokiem, tylko trochę chwiejnym, ku łóżeczku Toż To Anioła. Kiedy do niego dotarła, obrzuciła długim spojrzeniem śpiące niemowlę i odwróciła się do całego zgromadzenia, dla wszystkich stało się jasne, że żadna siła na świecie nie zdoła wyrwać Verdun z jej posterunku wartowniczki. „Verdun umie chodzić - pomyślał Jeremiasz - trzeba zawiadomić Beniamina, że Verdun umie chodzić.” Tymczasem inspektor Van Thian cofnął się bezszelestnie. Trzy kroki wstecz zaniosły go na szpitalny korytarz. Teraz szedł do wyjścia. Dyskretny poród inspektora Van Thiana odbył się bez bólów. 47 Czas teraźniejszy trybu orzekającego nie posłużył Kramerowi. Wystarczyła jedna samotna noc w domu w Vercors, by się o tym przekonał. Po wyjeździe kobiet usiadł przy swoim warsztacie pracy, ale słowa nie przychodziły. A co gorsza, opuściła go sama ochota do wynajdowania ich. Tkwił z pustką w głowie nad przysłowiową białą kartką. Coś takiego jeszcze nigdy mu się nie przytrafiło. Ten urlopowy stan zrazu nawet mu się spodobał. Zaciekawił go jak wszystko, co go zaskakiwało. „Widać, że czas teraźniejszy trybu orzekającego mi nie służy.” Ale i chęć pisania w czasie przeszłym też jakoś uleciała. „Czas przeszły też odpada.” I tak przesiedział cały dzień, do ciemnej nocy. Kiedy dębowy zagajnik za oknem przeobraził się w czarną ścianę, Kramer się położył. Odniósł wrażenie, że łóżko zapada się pod nim. „A o czasie przyszłym to nawet nie ma co marzyć.” Na myśl, że można by mu było wróżyć jakąkolwiek przyszłość, wybuchnął zwariowanym śmiechem, aż łóżkiem zaczęło kołysać niby okrętem. Wyciągnął ręce do przodu, żeby nie spaść, ale ześlizgiwał się dalej. Wałek, w który wczepił się palcami, okazał się nie bardziej stabilny niż cała reszta. Postanowił więc sturlać się na podłogę. „Jak najszybciej opuścić tę łajbę.” Kiepskie rozwiązanie. Podłoga też uciekała. „Wszystko przez te czasy, ziemia nieustannie umyka spod nóg...” Ujrzał się na ruchomych schodach, po których pędził pod prąd, nie posuwając się ani o stopień. Chwytając się rozkołysanego łóżka, wirującego rogu stołu, rozchwianego oparcia krzesła, w końcu podźwignął się na kolano i wreszcie stanął. Pewnie. „Na nogach.” „Ziemia woli ciała prostopadłe.” Opatulił się pierzyną i wyszedł, usiadł przy drzwiach do kuchni na prowizorycznej ławie. Wiązowa decha odbarwiona przez deszcze, umieszczona na paru płaskich kamieniach. „Dobra. W miarę stabilna.” Oparłszy się o nierówną ścianę domu, pomyślał sobie o tej królowej Zabo, która wbiła mu czas teraźniejszy do głowy. Opróżniając ją ze wszystkiego, co w niej było. Ograniczyła go do chwili. „Nie do teraźniejszości, lecz do chwili, a to niezupełnie to samo.” Rogalik księżyca, bardzo biały, wieńczył gąszcz malw. Naszła go ochota, by bliżej zaznajomić się z tym nocnym krajobrazem. Spuścił pierzynę i uzbroiwszy się w kosę, która wisiała przy szopie z drewnem, postanowił obalić ten roślinny wał. Nad łóżkiem pięknej kobiety było zdjęcie mężczyzny w białym mundurze wplątanego w dzikie chaszcze. Nagi Kramer w świetle księżyca nareszcie wyzwalał gubernatora. Piękna kobieta najwidoczniej bardzo kochała gubernatora. I właśnie przy tym metodycznym koszeniu Kramer uzmysłowił sobie, jak bardzo jest czuły na punkcie tej, jakże niemetodycznej miłości, którą piękna kobieta darzyła mężczyzn swojego życia. Pozwalała zielsku zdusić te miłości. (Królowa przecież powiedziała: wokół łóżka Malaussene’a wyrastają poskręcane liany... roślinność medyczna.) Za wałem z malw wznosił się mur z pokrzyw. Kramer kosił do świtu. Słońce zastało go nagiego, w pozycji bezwzględnie horyzontalnej, na ścinaniu ostatnich chwastów; schylał się regularnie i niezmordowanie, a jego stopy nie zważały na ich przedśmiertne parzenie. Ubrał się. Wlał zaskrońcowi świeżego mleka do spodka, wsypując kilka czerwonych zatrutych ziarenek przeznaczonych dla myszy na strychu. Samotność to męka, której należy oszczędzić oswojonym zwierzętom. Zapuścił się w zagajnik młodych dębów aż do granic sąsiedniego gospodarstwa. Gdy listonosz wszedł do budynku, żeby zostawić listy, Kramer wskoczył za kierownicę jego żółtej furgonetki. W Grenoble wjechał na autostradę w kierunku Paryża. W Paryżu wsiadł do metra jadącego w kierunku Ogrodu Luksemburskiego. Trójpalczasty człowiek kopał dół w Ogrodzie Luksemburskim. - Szukasz skarbu? Trójpalczasty człowiek odwrócił się. Dwoje dzieciaczków, cztero-, a może siedmioletnich - nie miał przecież pojęcia, jak rozróżniać wiek dzieci - obserwowało go ze zdziwieniem. - Szukam wielkanocnej pisanki. Chłopczyk pokręcił głową i jego siostrzyczka pokręciła głową. - Wielkanoc była w zeszłe ferie - oznajmił chłopczyk. - Aż kościelnych dzwonów spadają pisanki do ogrodów ludzi, tak mówią rodzice, nie mówią, że do Luksemburskiego - oznajmiła dziewczynka. - Z dzwonów jajka mogą zlatywać, gdzie popadnie - orzekł trójpalczasty człowiek - i dlatego można je znaleźć wszędzie, o każdej porze roku. - Chcesz, żebyśmy ci pomogli? - powiedziała dziewczynka, która była uzbrojona w kubełek i łopatkę. - Pewnie, że chcę - odparł trójpalczasty człowiek. Wskazał cokół posągu oddalony o jakieś dziesięć metrów i kasztan z drugiej strony. - Ty - powiedział do dziewczynki - kop pod tym drzewem, a ty pod posągiem. Dzieciaczki pilnie kopały, ale nie znalazły pisanek. „A nie mówiłem?” - pomyślało sobie każde z osobna. Kiedy chciały poinformować mężczyznę, że coś mu się poplątało, już go nie było. Był za to dół. A w dole plastykowa torebka. - A on jednak znalazł - powiedziała dziewczynka. W taksówce, wiozącej go do szpitala Świętego Ludwika, Kramer ostrożnie, tak by nie został dostrzeżony w lusterku wstecznym, obejrzał rewolwer. Był w doskonałym stanie. Lśnił. Cacuszko, taka broń, jaką lubił ojciec Karoliny. Chromowany Smith & Wesson. Bębenek tak działał, że szczęk był przygłuszony. Przypominał dźwięk drzwiczek zamykanych delikatnie limuzyn. Plastykowa torebka okazała się idealnym zabezpieczeniem. „A wiecie, że plastyk to wymysł Francuzów?” Kramer-ojciec uwielbiał tę historyjkę. Opowiadał im ją często przy stole. „Recepturę wynalazł młody Francuz: Henri Preaux, chłopak z Północy, nie miał jeszcze trzydziestu lat. Tylko że wziął sobie wspólnika kanalię, który sprzedał to po kryjomu Amerykanom. I Preaux przegrał bitwę o patent.” Nie miał jeszcze trzydziestu lat. Syn idealny starego Kramera zawsze był młody. Kramer zastanawiał się, ile lat mógł mieć Malaussene - druga miłość pięknej kobiety - kiedy go ustrzelił w Pałacu Sportu. Ile miał, to miał, w każdym razie od tamtego wieczora nie ma już żadnych lat. Jest więźniem chwili, w której kula zagnieździła mu się w głowie. Śpiączka. Królowa opisała to bardzo smutno. „Teraz będę mogła go zobaczyć” - odparła piękna kobieta. I Kramer nie miał wątpliwości, że i ją tam zastanie. Ona wszystko robiła lepiej niż inni. Była kobietą gotową spędzić resztę czasu u wezgłowia tej zatrzymanej chwili. Ale Kramer oswobodzi Malussene’a i piękną kobietę, tak jak oswobodził gubernatora i zaskrońca. A potem sam wyjdzie z tej wiecznej chwili, w której wyrwana została kula z ciała i z włosów, w której umierali Karolina, bliźniaki, Saint-Hiver, pianista, Chabotte i Gauthier. To doprawdy niesłychane, żeby nie zdołać rozpuścić tej kostki cukru na dnie przecież parzącej filiżanki! - Pan jest lekarzem? - zapytał kierowca taksówki. - Jestem sanitariuszem - odparł Kramer, uzasadniając swój biały fartuch. - A, to co innego... - Wie pan - powiedział Kramer, kiedy taksówkarz zatrzymał wóz i oznajmił mu cenę kursu - wie pan, ja sprzedałem dwieście dwadzieścia pięć milionów egzemplarzy! - A, to co innego... - Bardzo wcześnie zacząłem, jak byłem bardzo młody - wyjaśnił Kramer wręczając dwustufrankowy banknot. I dodał: - Pan będzie uprzejmy zachować resztę dla siebie. Nie pomylił się. Piękna kobieta była tam, przykucnęła u wezgłowia Malaussene’a, trzymała Malaussene’a za rękę, głowę oparła na piersi Malaussene’a, swoją piękną głowę, na której już odrosły włosy, ale sama zaplątana była w gmatwaninę medycznych macek, zatopionych w ciele Malaussene’a. Nie usłyszała, jak Kramer wszedł do pokoju. Była jakby uśpiona, nogi miała podkurczone, a jej wdzięcznie wygięte w łuk plecy mówiły, że cała rwie się do Malaussene’a. Nie chciał jej zbudzić. Nabił rewolwer bacząc, by nie zakłócić ciszy. 48 - Kramer! Thian instynktownie przerzucił wór z małą Verdun na plecy, by wyciągnąć broń. Wór bez dziecka nie stawił oporu. Ułamek zdziwienia Thiana wystarczył, by Kramer odwrócił się i strzelił. Dwa rewolwery parsknęły ogniem jednocześnie. Inspektor Van Thian przeżył ów błysk wieczności wśród zgiełku poplątanych uczuć: złości zawodowej (dobry gliniarz nie powinien wpaść w pułapkę żadnego przyzwyczajenia), niedowierzającego podziwu (nie ma wątpliwości, przepowiednia starej Chabotte’owej sprawdza się co do joty: Verdun opuściła go, a on zabija właśnie zabójcę jej syna), wdzięczności wobec Kramera (który, odpłacając mu pięknym za nadobne, oszczędzi mu nie kończącej się agonii na emeryturze), bezmiernej ulgi (nie będzie musiał nosić żałoby po swojej małej Verdun) i świetlanej nadziei (gdyby Gerwazja nie pomyliła się i nie poszła do klasztoru, Thian niechybnie ocknąłby się w ramionach dużej Janiny, w niebie, na kanapie u Pana Boga). Do tego dołączyła się jeszcze satysfakcja, no, mimo wszystko, że wrócił do pokoju Beniamina w odpowiednim momencie, i pewność, Beniamin jak nic dożyje dziewięćdziesięciu trzech lat, pod warunkiem że on, Thian, zdąży wpakować drugą kulę w głowę Kramera, który pilnie jej potrzebuje. Trzy następujące po sobie strzały odbiły się echem po korytarzach wielkiego szpitala i dotarły aż do uszu rodziny Malaussene’ów, której niezliczone głowy pojawiły się niebawem w drzwiach pokoju. Ciało Kramera spoczywało, prawie całe wsunięte pod łóżko Beniamina, a ciało Thiana, wyrzucone na korytarz, zsunęło się po ścianie i przycupnęło na piętach, w medytacyjnej pozycji syjamskiego wieśniaka. Wszyscy nachylili się. Tętnica szyjna... Życie już uleciało. „Anioły zasypiają, jak tylko dotkną ziemi” - powtórzył sobie Jeremiasz, gdy białe prześcieradło przykryło swymi skrzydłami ciało starego Thiana. I chłopiec rozbeczałby się, gdyby Malec nie wrzasnął: - Patrzcie! Beniamin mówi! Wszystkie głowy przerzuciły wzrok na Malaussene’a. Oczywiście Malaussene milczał, zgodnie ze swym obyczajem, rozciągnięty w godnej pozazdroszczenia obojętności pod ochronnym ciałem Julii. - Nie tu! Julia, patrz! Julia podniosła wreszcie głowę w kierunku wskazywanym przez Malca i ujrzała to, czego wszyscy szukali. Tam, za plątaniną niezliczonych przezroczystych rurek, w które sama się wplątała, zapis elektroencefalogramu falował wolniutko, jak słońce między drzewami w lesie. Mózg Beniamina pędził przez tę przesiekę w rozszalałych podskokach. - Jezus Maria - powiedział ktoś. - Spięcie i tyle! Berthold przemierzył pokój w trzech susach i pochylił się nad maszyną. - Też trzeba mieć pojęcie, żeby walić się na podłączonego chorego. Badanie, przekręcanie guziczków w prawo, w lewo, mruganie światełek... nic z tego: Beniamin nadal sączył się po ekranie. - Co on mówi? - zapytał Jeremiasz. A skoro nikt mu nie odpowiadał: - No, co mówi? - powtórzył. Teraz Berthold okładał maszynę, najpierw dłonią, potem pięścią, bardziej nieufny wobec tych znaków regeneracji mózgowej niż ekspert kurii rzymskiej wobec kolekcji stygmatów. - Nie raczy pan nam powiedzieć, co on mówi? Jeremiasz zwracał się bezpośrednio do Marty’ego. Marty właśnie napotkał wzrok Teresy. Nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc z jej strony. Teresa to Teresa. Żadnej niespodzianki. - Mówi czy nie mówi? - nalegał Jeremiasz. Berthold potrząsał maszyną obiema rękami. - Rodzina Malaussene’ów... Wskrzeszony Beniamin, ustawiony głową do dołu, był w nie lepszym humorze. A ekran czarny z wściekłości. - No co, kurczę, co gada ten pieprzony ekran - pyskował Jeremiasz. - Nie raczy pan nam wytłumaczyć, co? Beniamin wyzdrowiał, tak? To znaczy murowanie, że wyzdrowiał? Że można mu zdjąć te rury, że wróci do domu... Doktorze Marty, do pana mówię! Może nam pan powiedzieć, czy Beniamin wyzdrowiał, tak czy nie? Czy jest na świecie choćby jeden konował, który potrafiłby powiedzieć „tak” czy „nie”? Głos Jeremiasza osiągnął tony wystarczająco wysokie, by wyrwać Marty’ego z obłoku odrętwienia. Marty ogarnął chłopca spojrzeniem, które Jeremiasz dobrze znał, i spytał: - Jeremi, koniecznie chcesz dostać w dziób, czy obejdzie się bez tego? Po czym dodał: - Wyjdźcie wszyscy. I ciszej: - Proszę. I oblizując się łakomie: - Zostawcie mnie samego z doktorem Bertholdem... IX JA/ON „Łazarzu wstań!” I cały świat wychodzi z grobu. 49 - Karafka pusta, a mnie suszy! Co, nie znajdzie się żaden fagas, żeby napełnić tę zasraną karafkę? Fagas się nie znalazł, ale za to pół tuzina studentów rzuciło się i wzięło szturmem katedrę profesora Bertholda, pnąc się na pierwsze stopnie przyszłej kariery i wyrywając sobie naczynie. - Doktorze! - wrzasnął do mikrofonu jeden z dziennikarzy. - Profesorze! - poprawił go Berthold. - Nie przyszedłem tu po to, żeby mnie lekceważono! - Profesorze, ile godzin trwała operacja? - Kto inny to by się z tym babrał aż do twojej emerytury, synu, ale chirurgia to taki fach, w którym trzeba zasuwać szybciej niż u was. Przy okazji wielkiego jarmarku, jaki co roku funduje sobie medycyna, pod nazwą Spotkania Bichat, Uniwersytecki Ośrodek Szpitalny Pitie-Salpetriere świętował niepojęty wyczyn profesora Bertholda, poczwórny przeszczep nerki-trzustka-serce-płuca przeprowadzony u pacjenta będącego od miesięcy w stanie śpiączki, i udało się koncertowo, wszystko się przyjęło tak, że już w dziesięć dni po operacji pacjent odzyskał i swoje funkcje życiowe, i swoją rodzinę, i podobno mógł podjąć działalność zawodową. Istne zmartwychwstanie! - Dzięki osiągnięciom techniki i mojej wszechstronnej wiedzy - popisywał się - mogłem operować przez osiem godzin bez przerwy pod strumieniem laminarnym, żeby uniknąć jakichkolwiek zakażeń, i bez wahania zrobiłem laparotomię podmostkową, co zapewniło mi wystarczająco szerokie pole operacyjne, bym mógł wygrać wszystkie bitwy! - Czy operował pan z całym zespołem? - zaszczebiotała rozpromieniona dziennikarka, która najwyraźniej nie mogła się uporać z jednoczesnym manewrowaniem mikrofonem, notatnikiem, ołówkiem i entuzjazmem. - W takich sprawach pomocnicy się nie liczą - uciął profesor Berthold. - To tylko kilka rąk w służbie jednej głowy, wybitny chirurg to jak wielki projektant mody, proszę pani! - Jaka była kolejność pańskich działań? - Zacząłem od bloku serce-płuca, ale trzeba było się uwijać, bo trzustka musi być przeszczepiona najpóźniej w pięć godzin po pobraniu. - Na koniec zostawił więc pan nerki? - Kaszka z mlekiem takie nerki, bzdet!... Reszta to też małe piwo... no, przynajmniej dla mnie... dopilnowałem, żeby większość zespoleń była robiona szczypcami automatycznymi... trzeba iść z duchem czasu. - Jak pan wytłumaczy to wyjątkowe zjawisko, że u pańskiego biorcy wszystko się tak idealnie przyjęło? - A to już moja sprawa. O urokach rekonwalescencji powiedziano już wszystko: ciało budzi się jakby w świeżej pościeli życia, cudowna niespodzianka takie odzyskanie siebie, człowiek jest coraz bardziej sobą każdego dnia i taki nowy, że obchodzi się ze sobą jak z jajkiem... Och! ten pierwszy kęs, niebo w gębie, i drobinka szynki pod onieśmielonym siekaczem... och! te pierwsze kroki włóczęgi po centymetrach życia... i nagle Belleville zaczerpnięta w płuca, tak że można by odfrunąć, gdyby nie ten dawny ciężar chorego... och! to słodkie ciepełko łóżeczka, w którym nabiera się sił... i te oblegające uśmiechy... brzdęk kaczki i basenu... cień spuszczony na sen... długi sen rekonwalescenta... i to poranne słońce, och! O urokach rekonwalescencji powiedziano już wszystko. Ale zmartwychwstanie... Berthold mnie wskrzesił, no fakt. Zachęcony groźbą Marty’ego, jasne, ale to Berthold mnie wskrzesił. Ciął i wyjmował z ciała Kramera, przeszczepiał i zaszywał w moje, Berthold mnie wskrzesił. Z zabójcy i z zabitego Berthold zrobił jednego... który będzie mógł dorzucić swoje trzy grosze na temat wskrzeszania. Po pierwsze to, że najzagorzalsi spośród wierzących wierzą w zmartwychwstanie nie wierząc w nie. Różne takie Klary, Jeremiasze, jak na mnie spojrzeli, kiedy otworzyłem oczy! Nawet Teresa! Nie mogę co prawda przysiąc, ale wydawało mi się, że we wzroku Teresy ujrzałem coś niby trzepoczące skrzydło zdumienia, gdy po raz pierwszy stanąłem na własnych nogach. Patrzyli na mnie zupełnie nowymi oczami... Jakby to oni zostali wskrzeszeni! O, Łazarzu, stary bracie z Betanii, czyż to nie niespodzianka nad niespodziankami? Sprowadzając nas z powrotem do życia oni wskrzeszają życie. Cała Judea powraca do życia! „Łazarzu, wstań!” I cały świat wychodzi z grobu, całkiem stary i całkiem nowy, toż to prawdziwy cud! Ci, o których myślałeś, że już nigdy ich nie ujrzysz, stoją przed tobą jak nowi, ale ze starymi uczuciami: Julia, Klara, Teresa, Juliusz, Jeremiasz i Malec, Luna, Verdun, Hadusz, Amar i Jasmina... och! co za rozkoszny łańcuszek imion... Lusa, Calignac, Zabo, Marty i Coudrier... och! słodka kiść imion wskrzeszonych... a ci wskrzeszeni powtarzają twoje imię, Beniamin! Beniamin!, tak jak człowiek, który musi się uszczypnąć, by przekonać się, że żyje... Tak, i jeszcze w dwa tygodnie po moim wyjściu ze szpitala ta sama atmosfera zmartwychwstania panuje i w Wydawnictwie Talion, i w wielkim gabinecie Calignaca. Delektują się dalej moją rekonwalescencją, świętują mój powrót z zaświatów: szampan, przyjaźń na wszystkich twarzach i spotkanie naszych spojrzeń na drgającym ekranie telewizora, tam, między oknami, gdzie Berthold, krawiec z czarodziejskim nożem, króluje samopas w południowych wiadomościach. Berthold gestykuluje jak wszyscy kandydaci we wszystkich kampaniach prezydenckich razem wziętych, Berthold odpowiada na wszystkie pytania naraz, Berthold łapczywie pije prosto z beczki sławy. Pytanie: Jakiego rodzaju trudności napotyka się najczęściej przy tego rodzaju operacjach? Berthold: Tępotę kolegów, szturm rodziny, złą wolę dawców, zużycie materiału, przynależność personelu pomocniczego do związków zawodowych i zajadłą nienawiść pewnego lekarza, gorszego ode mnie, którego nazwisko przemilczę. Wszelako chirurgia to apostolstwo, które wymaga bezgranicznego poświęcenia od swego kochanka! - Kopnięty facet... - klnie Jeremiasz, a dalszy ciąg wściekłości więźnie mu w gardle. - „Kochankowie apostolstwa”, związek frazeologiczny nader śmiały - ironizuje królowa Zabo, jak zawsze skupiona na tekście. A Marty, z kielichem bąbelków w dłoni, dyskretnie rozbawiony: - Jak pan to robi, Beniaminie, żeby tak uszczęśliwiać ludzi? Pytanie: Profesorze, czy mógłby pan nam podać kilka szczegółów na temat osobowości dawcy? Berthold: Czterdziestoletni kryminalista z długotrwałą odsiadką, ale dobrze odżywiony, w doskonałym stanie, idealnie nadający się do użytku, nerki jak u chłopaka, najmniejszego śladu miażdżycy w żyłach... i pomyśleć, że są ludzie, co krytykują zasady żywienia we francuskich więzieniach! To dla wszystkich pora wiadomości telewizyjnych. Gdy kamery oraz satelity obwieszczają całemu światu wyczyn profesora Bertholda - przy którym Bóg Ojciec może uchodzić za wiejskiego znachora - wsuwam rękę pod rękę Marty’ego: - Mogę zadać panu pytanie, doktorze? I nie dając mu wyboru: - Sprawa odrzucenia organu... Dlaczego mój organizm tak dobrze przyjmuje podarunki Kramera? Marty zastanawia się przez chwilę obserwując, jak Malec częstuje szampanem Juliusza Psa. - Chce pan fachowej odpowiedzi? - Takiej, żebym mógł przynajmniej udać, że rozumiem. Gwałtowne drgawki pyska Juliusza pod działaniem szampańskich bąbelków. - Tkanki pana i Kramera wykazywały zgodność. - To znaczy, że co? I mlask, mlask, ostrożna degustacja. - Że antygeny tkankowe Kramera były identyczne jak pańskie. - To często się zdarza? - Nigdy, chyba że u bliźniaków. - I to pana zbytnio nie dziwi? No, Juliusz przekonał się. Jeden obrót języka i kielich jest pusty w dłoni Malca, który zasuwa po drugi. - Po panu i po pańskiej rodzince - odpowiada wreszcie lekarz - spodziewam się wyłącznie osobliwych niespodzianek, więc nie tracę czasu na dziwienie się. Ale, ale, jakoś dziwnie wygląda ten pański pies... To szampan doprowadza go do takiego stanu? - To pozostałości po napadach epilepsji, trochę sztywna szyja i przednie łapy... A mój mózg, doktorze, skąd ta nagła regeneracja? - No, przypatrzmy się temu bliżej - mówi Marty podchodząc do psa. - Podaj łapkę, Juliusz, z łaski swojej. Ujęty taką uprzejmością Juliusz podaje łapiduchowi łapsko sztywne jak baczność służbisty. - Rzeczywiście - mruczy doktor klękając - a teraz bądź łaskaw usiąść. I Juliusz opada na swoje tłuste dupsko, a jego obie łapy w skurczach tężcowych podrywają się z ziemi i obejmują twarz Marty’ego. - Ta-a-a... - mówi doktor. - Ta-a-a-a... ta-a-a.... - Weterynarz mówi, że nic się na to nie poradzi - wtrąca Jeremiasz, który nie spuszcza Marty’ego z oczu, Marty to jego bohater, jego bóstwo, źródło jego najnowszego powołania lekarskiego. (Jak będę duży, to będę lekarzem jak Marty! - Co ty powiesz, Remek, konowałem? - Tak, po to, żeby pogrążyć takich Bertholdów!) - Słuchajcie - mówi Marty prostując się - powierzymy Juliusza temu gościowi z ekranu, to wyśmienity lancet, który żadnej roboty się nie boi. „Wyśmienity lancet” nadal wypełnia ekran i w przypływie poczucia boskiej sprawiedliwości pomstuje na niewdzięczność swego wskrzeszonego, „który powinien być teraz tu, przy mnie, i oddać medycynie należny jej hołd!” Taka już jest dola bogów, zrozum to, Berthold, wszyscy są rogaczami: wszelkie stworzenie, które jest ich dziełem, dzieli potem z kim innym łoże, to zazwyczaj nieuniknione... - Jeśli zaś chodzi o pański mózg... - pomrukuje w zamyśleniu Marty - to przy aktualnym stanie naszej wiedzy... Puszcza oko: - Lepiej niech pan zapyta o to Teresę. 50 Sugestia ta pogrąża mnie w stan medytacji, z którego wydobywają mnie głosy Lusy i Calignaca. - Jakiś typ czeka na ciebie w twoim gabinecie, wariatku - mówi pierwszy. - Jaki typ typa? - Typ tego typu, co to zwykle czekają na ciebie w twoim gabinecie - wygłupia się drugi - niepowtarzalny i niecierpliwy. No, wskrzeszenie, to też to: powrót do roboty. Powinienem się zastanowić... - Dzień dobry, panie Malaussene! Nie od razu go poznałem. Dziwne wrażenie dla moich wskrzeszonych zmysłów: już widziałem tego poczciwca, to na pewno, już widziałem jego garnitur, to na pewno, ale jednego w drugim, nigdy. Ani jego neseseru godnego biznesmena z Teksasu. Mąci mi się w głowie. - Mąci się panu w głowie, co? - stwierdza mój gość miażdżąc mi palce w entuzjastycznym uścisku. Kolos czerwony na twarzy, baobab wystrojony jak na odpust, który gada wesołymi zagadkami: - Że też można do tego stopnia się zmienić, ale pana zatkało, co! Niech pan nie zaprzecza, czytam to w pańskich oczach. Uciekam przed całusami i chronię się za biurkiem. Do mojej norki! Tu bezpiecznie! Życie uczy mądrości - śmierć to potwierdza. - A teraz poznaje mnie pan? Jednym susem przemierza cały mokiet, który nas dzieli, pochyla swoje ogromne cielsko nad moim warsztatem pracy, łapie poręcze fotela i stawia nas obu, mnie i mój fotel, na wprost siebie, na biurku, zapalając ogarek wspomnienia: toż to mój szalony olbrzym! Rany boskie, mój zrozpaczony olbrzym! Ten, który rozniósł mi pokój! Ale radosny jak nażarty smok, nadęty jak ropucha, ani śladu dawnego głodomora, nadmuchany kolos, który na dodatek wybucha śmiechem tak gromkim, że spadają wszystkie książki Królowej. A cóż on zrobił z tą swoją czupryną dzika? Gdzież on złowił taki dobry humor? I czemu jego garniturek, ciasny niby sumienie sutenera, jest mi tak dziwnie znajomy? - Przyszedłem powiedzieć panu dwie rzeczy, panie Malaussene. Śmiech ustał jak na zawołanie. - Dwie rzeczy. Co potwierdzają dwa ogromne paluchy wymierzone w mój skromny nos. - Primo... Otwiera neseser, wyciąga zeń rękopis, który mu wtedy dałem, i ciska mi go na kolana. - Przeczytałem pańską prozę, stary. Widzisz, biedaku, nie możesz wiązać z tym żadnych nadziei, rzuć natychmiast pisanie, bo inaczej czekają cię okrutne rozczarowania. (Brawo! Powinienem nauczyć się wykonywać mój zawód właśnie tak, odrzucać prosto z mostu, kawa na ławę i już.) - Secundo... Jego dłonie złożone na moich ramionach, jego oczy utkwione w moich, niezbędna minuta ciszy. A potem: - Pan interesował się sprawą J.L.B., panie Malaussene? (No, jakby to powiedzieć...) - Trochę. - To za mało. Ja się tym szalenie interesowałem. Czy pan już czytał jakąś powieść J.L.B.? („Czytał”, prawdę mówiąc, to nie można tego tak określić...) - Nie, prawda? Ja też nie, aż do tych ostatnich wydarzeń... Zbyt prostacki jak na nasze dystyngowane umysły, nieprawdaż? Milknie. Milknie, żeby dać mi do zrozumienia, że najważniejszy jest ciąg dalszy. Można przerwać każdą mowę, ale nie takie milczenie. - Dzieci z nas, panie Malaussene, obaj jesteśmy duże małe dzieci... Ostatnia runda namysłu. Ostatnia rozgrzewka mistrza przed wyskoczeniem na ring. - Jak człowiek daje się zabić przed zgrają publiczności podczas prezentacji swojej ostatniej powieści, to chyba samo przez się rozumie, że trzeba przeczytać tę powieść. Tak też zrobiłem, panie Malaussene. Przeczytałem Władcę waluty i wszystko zrozumiałem. Ja też, niestety! sądzę, że zaczynam rozumieć... Nieposkromiony pożar buzuje w podtekstach mojego kolosa. No, nieźle tam się muszą zwijać w tej jego kotłowni. Ostatnie szufle entuzjazmu powodują wzrost ciśnienia w całych jego nerwach. Kocioł jego serca wrze. Mięśnie mu się napinają, związują, pięści zaciskają, policzki przybierają barwę rozpalonej blachy i nagle poznaję jego garnitur, to garnitur J.L.B., ten sam, który nosiłem w Pałacu Sportu, tyle że pięć czy sześć numerów mniejszy, i jego fryzurę, to przecież fryzura J.L.B., włosy ostrzyżone, wymodelowane i ulizane na jego głowie tworzą gigantyczny Concorde z buńczucznym czubem! I wiem, co on mi powie, i on mi to mówi: ogłasza zmianę warty, on jest nowym J.L.B., pojął wszystkie recepty starego J.L.B. i postanawia, że będzie je stosował, póki nie wysadzi gniazda międzynarodowego rynku literatury, tak będzie, nie inaczej, głosi realizm wolnorynkowy, tępi „pępkowy subiektywizm naszej literatury heksagonalnej” (sic), walczy o powieść notowaną na giełdzie i nic nie zdoła go powstrzymać, bo chcieć, panie Malaussene, to chcieć tego, czego się chce! Tak rzecze spuszczając swoją monstrualną pięść na telefon, który właśnie zadzwonił. Jak sobie tak siedzisz człowieku w fotelu, który stoi na twoim biurku, to możesz jeszcze powstrzymać fale strapienia, które wylewają się z autora odrzuconego, to jest do zrobienia, to kiedyś zrobiłem. Lecz jak masz huragan, w którym wiruje pisarz przekonany o swojej przyszłej fortunie... to kryj się! Żadna siła w świecie nie zdoła przeszkodzić wysadzeniu tamy, na którą nacierają złudzenia - a złudzenia są naszymi jedynymi potrzebami. Nie przeciwstawiaj się temu potokowi, siedź na pupie, bądź mądry, oszczędzaj siły... czekaj, aż powrócą czasy pocieszania. Tak też uczyniłem. Dałem mojemu olbrzymowi wywrzeszczeć wniebogłosy przykazania realizmu wolnorynkowego. Jedyna zaleta: przedsiębiorczość! Jedyna wada: że nie wszystko się udaje! Co za wstyd, on znał na pamięć wywiady J.L.B.: Przegrywałem bitwy, panie Malaussene, ale zawsze wyciągałem z nich nauki, które wiodą do końcowego zwycięstwa! Przy każdej kwestii odskakiwał jeden guzik od kamizelki, zbyt dopasowanej jak na taką radość. - Pisać to liczyć, panie Malaussene, z akcentem na „ć”! Zerwał ze ściany portret Talleyranda-Perigorda (wielkie bogactwo w nieruchomościach), dał mu bezwstydnie namiętnego całusa, po czym trzymając z całej siły: - Mój drogi książę, zbijemy kolosalną, kolosalną, kolosalną... fortunę! Włosy stanęły mu na głowie, a poły koszuli podfrunęły pod brodę. - Ludzie, którzy nie czytają, czytają tylko jednego autora, panie Malaussene, a tym autorem będę ja. Płakał z radości. Znowu stał się dzikiem odartym ze swego pochodzenia. A ja... Na moim tronie... Niby zawstydzony król... Byłem świadkiem tonięcia statku, który mniemał, że wypływa. 51 - Haizimen ye an, manman shui. (Dobranoc dzieciaki, śpijcie dobrze.) - Manman shuiba, Beniaminku. (Ty też, Beniaminku.) No i pięknie! Dzieciaki wskakują do łóżek po codziennej lekcji chińskiego. Pomysł Jeremiasza: „Nie opowiadaj nam już żadnych historyjek, Ben, lepiej ucz nas chińskiego Lusy”. I ta głęboka myśl Klary: „Wszystkie historie świata zawarte są w języku, którego się nie zna”. Apetyt lingwistyczny jest bardzo pożądany w Belleville, zwłaszcza teraz, gdy restauracje, które jeszcze wczoraj proponowały kuskusa i baraninę, zapraszają na ryż i kurczaki. Lusa miał rację, Belleville staje się chińska, królowa Zabo nie pomyliła się, Chińczycy przyszli, a ich książki wymościły gniazda dla ich żółtych dusz w księgarni „Les Herbes Sauvages”. Belleville to Geografia podbita przez Historię: manufaktura tęsknot... I Beniamin Malaussene siedzi na stołku starego Thiana i uczy swoje dzieci trzech tonów tej nowej muzyki wygnania. Dzieci słuchają, dzieci powtarzają, dzieci zapamiętują. Jedno tylko zakłócenie nastąpiło tego wieczora: ni stąd, ni zowąd wzniosła się nad nami Teresa. Nie podniosła się, tylko wzniosła tak jak obelisk, zachwiała się niebezpiecznie na cokole, wywróciła trzy razy oczami i gdy tylko odzyskała równowagę, powiedziała tym swoim bezbarwnym głosem, jaki zwykle wydawała z siebie w takich momentach: - Wujek Thian każe wam powiedzieć, że już pomyślnie dotarł na miejsce. Na co Jeremiasz zauważył: - A to się guzdrał! Teresa odparła: - Musiał spotkać się z wieloma ludźmi. I podsumowała: - Wujek Thian i duża Janina mocno was całują. No i pięknie! Toż To Anioł śpi jak anioł. Ma zapewnioną przyszłość i nie ma czego się obawiać ze strony nocy: mała Verdun trzyma wartę nad jego snem, a Juliusz Pies jak zawsze śpi pod kołyską. Julia i ja zamknęliśmy drzwi od dzieci i zostaliśmy z naszym pragnieniem siebie. Jak co wieczór od dwóch tygodni nie mogliśmy unieść się na ostatnie piętro naszego nieba sprzed rozstania. (Skutek uboczny wskrzeszenia.) - Ban bian tian! - wrzasnął Malec przez swój pierwszy sen. „BAN BIAN TIAN!” Jego krzyk zawirował po podwórzu. „BAN BIAN TIAN! Kobieta niesie połowę nieba!” Bóg raczy wiedzieć, dlaczego pomyślałem o królowej Zabo, no, nieźle zgarnęła mojego olbrzyma („Pan jest nowym J.L.B., naprawdę? Niech no mi pan wszystko opowie...”), gigantyczny króliczek pod puchatymi skrzydłami Królowej (,,A ma pan temat? Dużo tematów? Dziesięć? Pysznie!”), kierunek: wysokości („Porozmawiamy sobie spokojniej w moim gabinecie...”), cztery nagie ściany („Czuję, że spędzimy upojne chwile!”), wylęgarnia wszelkich marzeń... A do mnie w drzwiach: - Tamto się już skończyło, Malaussene, w życiu już nie zmarnuję żadnego powołania; gdyby Hitlerowi przyznano Nagrodę Rzymu, nigdy by się nie zajął polityką... No i pięknie. Julia też usnęła. Cała jest krągłym ciepłem. Nigdy nie widziałem tak cudownego mieszkanka w kształcie zwiniętego kłębka o liniach idealnie przylegających do mnie. To tak jakbym co wieczór wślizgiwał się w futerał od wiolonczeli. I właśnie tam, wtulony w parzący aksamit jej skóry, z dziewiczym sercem mojego zabójcy bijącym w mojej piersi, szepnąłem do ucha Julii najpiękniejsze wyznanie miłości. Powiedziałem: - Julio... - ... - Julio, kocham cię dokumentnie. Postscriptum Życie to nie bajka, no wiem... wiem. Ale tylko baśniowość może sprawić, że życie da się przeżyć. Mój przyjaciel Dinko Stambak zmarł, kiedy opowiadałem tę historię. Był starym Stozilem w moim klanie Malaussene’ów. A tak naprawdę to był poezją, eliksirem baśniowości. Był uśmiechniętą racją życia. I pisania. Pisania o nim. Chcę, by te stronice dofrunęły do niego; gdyż zostały napisane w niecierpliwym pragnieniu, by je przeczytał. D.P.