7949

Szczegóły
Tytuł 7949
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7949 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7949 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7949 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Edmund de Amicis SERCE OPOWIADANIA MIESI�CZNE T�umaczy�a: MARIA KONOPNICKA KREW ROMA�SKA Tego wieczora dom Ferruccia cichszy by� jeszcze ni�eli zazwyczaj. Ojciec jego, kt�ry utrzymywa� ma�y sklepik z prowiantami, uda� si� po zakupy do Forti, matka ponios�a tam tak�e ma�� Ludwisi� do doktora, maj�cego jej operowa� chore oko, i ledwie nazajutrz z rana powr�ci� mieli oboje. P�noc by�a ju� blisko. Pos�uguj�ca we dnie kobieta odesz�a jeszcze o zmroku. W domu pozosta� tylko trzynastoletni Ferruccio i stara babka jego, na obie nogi sparali�owana. Ten dom, to by� w�a�ciwie � domek. Ma�y, parterowy domek stoj�cy tu� przy go�ci�cu na dobry strza� z fuzji od wioski, niezbyt dalekiej od Forti, kt�re jest miastem Romanii. Za ca�e za� s�siedztwo mia� on zamieszkan� ruder�, przed dwoma miesi�cami zgorza�a, na kt�rej wida� by�o jeszcze napis: �Ober�a�. Poza domkiem by� ma�y ogr�dek otoczony �ywop�otem, do kt�rego prowadzi�a niska, wiejska bramka; drzwi za� sklepiku b�d�ce drzwiami domu wychodzi�y na go�ciniec prosto. Doko�a za� rozci�ga�a si� okolica pusta, szerokie pola uprawne, zasadzone morw�. Wiecz�r by� wietrzny, d�d�ysty, p�noc dochodzi�a ju� prawie. Ani babka, ani Ferruccio nie spali jeszcze i siedzieli w jadalnej izbie, kt�ra by�a i kuchni� zarazem, przedzielon� od ogrodu ma�� stancyjk�, zastawion� starymi gratami. Ferruccio powr�ci� do domu ledwie o jedenastej po kilkogodzinnej wyprawie, a babka czeka�a na niego nie zmru�ywszy oka, pe�na niepokoju, przykuta do swego obszernego fotela, na kt�rym sp�dza�a dnie ca�e, a cz�sto i kawa� nocy, gdy� ci�ka duszno�� nie zawsze pozwala�a jej w ��ku si� po�o�y�. Deszcz wzmaga� si�, wiatr bi� nim w ma�e szyby okien: noc sta�a si� zupe�nie czarna. Ferruccio powr�ci� zm�czony, zab�ocony, w podartej kurtce i z wielkim siniakiem na czole. Jak zazwyczaj, on i jego towarzysze ciskali na siebie kamieniami, najpierw dla zabawy, a potem przysz�o do bijatyki; co gorsza, przegra� wszystkie swoje groszaki, a czapk� zostawi� gdzie� w rowie. W kuchni o�wietlonej tylko ma�� lampk� stoj�c� w rogu sto�u, tu� blisko fotela � nie by�o zbyt jasno; a przecie� biedna babka dojrza�a natychmiast, w jak n�dznym stanie wnuk wraca, i cz�ci� sama odgad�a, cz�ci� doby�a szczeg�y jego w��cz�gi. Ogromnie babka kocha�a tego ch�opca. Ile razy si� z kim pobi�, zawsze si� sp�aka�a. I teraz tak�e tak by�o. � Ach, nie! � m�wi�a p�niej po d�ugim milczeniu. � Nie masz ty serca dla twej starej babki! Nie masz ty serca, kiedy w taki spos�b korzystasz z tego, �e nie ma w domu ojca ani matki, i tak mnie ci�ko zasmucasz! Przez ca�y prawie dzie� zostawi�e� mnie sam�. Bez �adnego wsp�czucia jeste� dla kaleki! Strze� si�, Ferruccio. Na z�� drog� wchodzisz! Na drog�, co ci� mo�e zaprowadzi� do smutnego ko�ca. Stara ju� jestem... Widzia�am niejednego, co tak zaczyna� jak ty, a bardzo �le ko�czy�. Zaczyna si� od wa��sania poza domem, od ciskania kamieniami, od przegrywania groszy, a potem, powoli, powoli przechodzi si� od kamieni do no�a, od zabawy do hazardu, od gry do innych wyst�pk�w, do nadu�y� a� i... do kradzie�y! Ferruccio sta� i s�ucha�, o trzy kroki od fotela babki, oparty o kredens, z g�ow� spuszczon�, z namarszczonymi brwiami, ca�y jeszcze rozgrzany �wie�o stoczon� b�jk�. Pi�kne jego kasztanowate w�osy spada�y mu na czo�o, b��kitne oczy by�y nieruchome. � Od gry prosta do kradzie�y droga! � powt�rzy�a babka ocieraj�c �zy ze starych oczu. � Pami�taj, dziecko moje, o tym! Przypomnij sobie t� zaka�� ca�ej okolicy, tego Witka Mozzoni, kt�ry teraz po mie�cie si� wa��sa; nie mia� ci on dwudziestu czterech lat jeszcze, kiedy ju� dwa razy w wi�zieniu siedzia�; a� jego biedne matczysko prze�y� tego nie mog�o i serce jej p�k�o... Zna�am j�! A jak�e! A ojciec to a� gdzie� za morze wyw�drowa� z tego wstydu i z tej desperacji! Pomy�l tylko o tym hultaju, kt�rego ojciec tw�j pozdrawia� si� wstydzi, cho� go zna dobrze! Nie zobaczysz go inaczej, tylko w kompanii takich samych jak i on �otrzyk�w albo i gorszych jeszcze, a� do tego niechybnego dnia i terminu, w kt�rym na galery p�jdzie! Ot� znam go od dziecka, patrzy�am na niego. I tak samo zaczyna�, jako ty zaczynasz! Bacz, ch�opcze, aby� nie doprowadzi� ojca i matki do tego, do czego on doprowadzi� swoich rodzic�w. Ferruccio milcza�. Nie by� to ch�opiec z�y. Przeciwnie, owszem. Ca�e te� to jego urwisostwo wynika�o raczej z nadmiaru �ycia, z dzikiej jakiej� fantazji, z odwagi nieokie�zanej � a nie ze z�ych sk�onno�ci. Czu� ojciec jego, �e syn w g��bi serca zdolny jest do uczu� zacnych, a w danym razie do m�skiego, szlachetnego czynu, i nie hamowa� go zbytnio, czekaj�c, a� sam os�dzi przekroczenia swoje. Jako� by� to ch�opiec dobry, ale uparty, samowolny strasznie, a cho� mu si� serce �ciska�o od �alu, nigdy s�owo przyznania si� do winy i pro�by o przebaczenie przez usta mu nie przesz�o. Nieraz mia� dusz� pe�n� najtkliwszych wyraz�w, ale duma i zaci�to�� trzyma�y je jakby na uwi�zi. Tymczasem staruszka widz�c go tak milcz�cym znowu zacz�a wyrzeka�: � Ach, Ferruccio! �eby� te� cho� jedno s��wko �alu przem�wi�! Jedno s��wko skruchy! Widzisz przecie moje ci�kie kalectwo i �e mi ju� ma�o do �mierci brakuje! I ty masz serce zasmuci� do �ez matk� twojej matki, star� babk� twoj�, dla kt�rej dzie� ostatni ju� bliski. A jam ci� ko�ysa�a, kiedy� by� male�ki, i m�wi�am zawsze: to b�dzie moja pociecha! A teraz � �mier� mi przy�pieszasz! Nie �al mi �ycia. Odda�abym ch�tnie reszt� dni moich, byle� by� znowu tak dobrym, tak pos�usznym dzieckiem jak w�wczas, kiedym ci� zaprowadzi�a po raz pierwszy do ko�cio�a, pami�tasz, Ferruccio, a ty� mi kwiateczk�w i trawy do kieszeni nak�ad�, a jam ci� �pi�cego do domu na r�ku przynios�a. Wtedy kocha�e� jeszcze swoj� babk�. A teraz, kiedy mi to kalectwo nogi odj�o, kiedy mi tak przywi�zania twego trzeba jak w�a�nie powietrza do oddechu, kiedy ju� nikogo nie mam na ziemi, przez p� nie�ywa... teraz... Bo�e m�j! Ju�, ju� mia� si� Ferruccio rzuci� do kolan babki, tak go zwyci�y�o wzruszenie, kiedy wtem wyda�o mu si�, �e s�yszy jaki� szmer w owej zastawionej rupieciami stancyjce, kt�ra wychodzi�a na ogr�d. Nie m�g� jednak pomiarkowa�, czy to okiennic� wiatr porusza, czy te� co innego. Nastawi� ucha... Deszcz ustawa�. Szmer si� powt�rzy�. Babka go s�ysza�a nawet. � Co to? � spyta�a zaniepokojona. � To deszcz � zamrucza� ch�opak. � A wi�c jak�e, Ferruccio � przem�wi�a po chwili ocieraj�c �zy � przyrzekasz mi, �e b�dziesz dobry? �e ju� te stare oczy nie b�d� przez ciebie p�aka�y? Wtem nowy szmer da� si� s�ysze�. � To nie deszcz chyba?!... � zawo�a�a staruszka bledn�c. � Id� no i zobacz! Natychmiast jednak chwyci�a go za r�k�: � Nie! Nie! Zosta� tutaj... I zostali tak wstrzymuj�c oddech. Ale nie by�o s�ycha� nic, tylko krople spadaj�cej wody. Wtem dreszcz przeszy� serce obojga. I babce, i wnukowi wyda�o si�, �e pod�oga w stancyjce skrzypn�a pod czyimi� krokami. � Kto tam? � zapyta� ch�opiec z trudno�ci� odzyskuj�c oddech. Nikt nie odpowiedzia�. � Kto tam? � powt�rzy� Ferruccio na wp� zmartwia�y z przestrachu. Zaledwie wszak�e s�owa te wym�wi�, kiedy oboje z babk� wydali okrzyk przera�enia. Dw�ch ludzi wpad�o do izby, jeden pochwyci� ch�opca i usta mu r�k� zatkn��, drugi za� gard�o staruszce zacisn��. Pierwszy rzek�: � Ani pi�nij, je�li ci �ycie mi�e! A drugi: � Milcz! � i podni�s� n� nad kalek�. Jeden i drugi mieli twarze obwi�zane ciemnymi chustkami, �e tylko oczy b�yszcza�y z�owrogo. Przez chwil� s�ycha� by�o tylko przyspieszony oddech wszystkich czworga, zmieszany ze szmerem s�abn�cego deszczu. Staruszka dysza�a chrapliwie, oczy jej by�y wysadzone z g�owy. W tem z�oczy�ca trzymaj�cy ch�opca zaszepta� mu do ucha: � Gdzie ojciec pieni�dze chowa? Ch�opiec szcz�kaj�c z�bami odpowiedzia� cicho: � Tam... w skrzyni... � P�jd�, prowad�! � rzek� cz�owiek. I powl�k� go do stancyjki trzymaj�c mu r�k� na gardle. W stancyjce sta�a �lepa latarka na pod�odze. � Gdzie skrzynia? � zapyta�. Ch�opak pokaza� skrzyni�. Wtedy, �eby by� pewnym ch�opca, rabu� rzuci� go na kl�czki przed skrzyni�, �cisn�� mu kolanami szyj� tak, �e gdyby krzykn��, m�g�by by� zduszony, i trzymaj�c n� w z�bach, a latark� w jednej r�ce, wydoby� drug� z kieszeni zakrzywione �elazo, podwa�y� zamek, zakr�ci�, wy�ama�, oderwa� wieko, zacz�� gwa�townie wszystko przewraca�, na�adowa� kieszenie, skrzyni� zatrzasn��, a �cisn�wszy zn�w ch�opca za gard�o powl�k� go tam, gdzie drugi trzyma� w gar�ci staruszk� na wp� zduszon�, z twarz� posinia�� i otwartymi ustami. � Znalezione? � zapyta� z cicha. � Znalezione! � odrzek� tak samo towarzysz. I zaraz doda�: � Pilnuj teraz wyj�cia. Pu�ci� na to zb�j staruszk� i pobieg� do drzwi od ogrodu, nas�uchuj�c, czy nikt nie nadchodzi, po chwili cichym, podobnym do gwizdni�cia g�osem zawo�a� ze stancyjki: � P�jd�! Wtedy �w, kt�ry jeszcze trzyma� ch�opca, pokaza� mu n�, potrz�sn�� nim przed staruszk� zwolna otwieraj�c� oczy i rzek�: � Je�eli kt�re pi�nie, wr�c� i zabij�! � I patrzy� na oboje strasznymi oczyma. W tej chwili wszak�e da�o si� na go�ci�cu s�ysze� �piewanie wielu g�os�w. Rabu� zwr�ci� si� gwa�townie ku drzwiom, a w ruchu tym chustka opad�a mu z twarzy. � Mozzoni! � krzykn�a babka. � A przekl�ta! � rykn�� poznany z�oczy�ca. � Musisz umrze�! I rzuci� si� z podniesionym no�em do staruszki, kt�ra opad�a zemdlona. Zb�j cios wymierzy�. Zanim jednak ostrze no�a jej dotkn�o, Ferruccio krzykn�� przera�liwie i b�yskawicznym rzutem zas�oni� babk� swym cia�em. Morderca umkn�� potr�ciwszy st� tak, �e lampka spad�a i zgas�a. Ch�opiec osun�� si� zwolna z �ona babki, upad� na kl�czki i tak pozosta�, z r�koma obejmuj�cymi j� wp�, z g�ow� o jej kolana opart�. Przesz�o chwil kilka. Ciemno�� zalega�a izb�. �piew id�cych wie�niak�w rozp�yn�� si� zwolna po dalekich polach. Staruszka zbudzi�a si� z omdlenia. � Ferruccio! � zawo�a�a ledwo zrozumia�ym g�osem szcz�kaj�c z�bami. � Babciu! � odpowiedzia� ch�opiec. Staruszka usi�owa�a przem�wi�, ale zgroza parali�owa�a jej j�zyk. Trz�s�a si� wi�c tylko przez chwil� w milczeniu. Nareszcie zapyta�a z wysi�kiem: � Czy... ju�... ich... nie ma? � Nie. � Nie... zabili mnie? � zaszepta�a jeszcze st�umionym g�osem. � Nie, babciu! Babcia jest... ocalona! � odpar� Ferruccio s�abym g�osem. � Babcia �yje... Droga babciu... Tylko pieni�dze zabrali. Ale... niedu�o. Tata prawie wszystko z sob� wzi��. Staruszka zacz�a l�ej oddycha�. � Babciu! � przem�wi� Ferruccio, ci�gle jeszcze na kl�czkach �ciskaj�c j� wp� r�koma. � Droga babciu! Babcia mnie kocha, prawda? � Och, Ferruccio, biedny m�j ch�opczyna! � odpowiedzia�a kaleka k�ad�c mu r�ce na g�owie. � Jak�e si� musia�e� przerazi�! O Bo�e mi�osierny! Zapal no �wiat�o, dziecko! Albo nie! Zosta�my tak jeszcze po ciemku. Jeszcze si� boj�. � Babciu � rzek� ch�opiec. � Babcia tyle zawsze mia�a zmartwienia ze mn�. � Nie, dziecko! Nie! Kto by tam o tym my�la� teraz! Zapomnia�am ju� o wszystkim, drogie dziecko moje. Moje ukochanie! � Tyle zmartwienia mia�a babcia ze mn� � m�wi� dalej Ferruccio g�osem, kt�ry dr�a� � ale... ja przecie� babci� zawsze kocha�em. Zawsze... Babcia mi przebaczy? Niech babcia mi przebaczy! � Ale tak, dziecko drogie! Przebaczam! Przebaczam ci z serca! Jak�ebym ja si� na ciebie gniewa� mog�a? Podnie� si� z kolan, drogi ch�opczyno, podnie�! Ty� dobry! Ty� bardzo dobry i kochany! Zapalmy �wiat�o! Nabierzmy odwagi! Wsta�, Ferruccio, wsta�! � Dzi�kuj� ci, babciu! � m�wi� ch�opiec coraz s�abszym g�osem. � I jestem teraz taki szcz�liwy! Babcia zawsze pami�ta� o mnie b�dzie... Nieprawda�? Zawsze... pami�ta� b�dzie babcia o swoim... Ferruccio... � Ferruccio! Dziecko! Co tobie?! � zawo�a�a niespokojnie staruszka i k�ad�c mu na ramionach r�ce pochyli�a si� nad g�ow� jego, jakby mu chcia�a w twarz spojrze�. � Niech babcia pami�ta... � zaszepta� jeszcze ch�opiec gasn�cym g�osem. � I u�ciska... mam� i... ojca... i Ludwisi�... B�d� zdrowa... Babciu! � Na imi� boskie, co ci jest?! � zawo�a�a babka podnosz�c z trudem g�ow� ch�opca, kt�ra jej na kolana opad�a, a potem z nag�ym przenikliwym krzykiem: � Ferruccio! Ferruccio! Ferruccio! Dziecko moje!... Kochanie moje... O, ratujcie mnie, wy rajscy anieli!... Ale Ferruccio ju� nie odpowiedzia�. Ma�y bohater, zbawca matki swej matki, uderzony w krzy� no�em mordercy, odda� ju� Bogu pi�kn� i gor�c� dusz�. MA�A WIDETA LOMBARDZKA W 1859 roku, podczas wojny o oswobodzenie Lombardii, wkr�tce po bitwie pod Solferino i San Martino, w kt�rej Francuzi i W�osi zwyci�yli Austriak�w, w pi�kny poranek czerwcowy ma�y oddzia� konnicy z Saluzzo jecha� st�pa samotn� �cie�yn� w kierunku pozycji nieprzyjacielskich, bacznie rozgl�daj�c si� po okolicy. Oddzia� prowadzi� oficer i wachmistrz, a wszyscy je�d�cy patrzyli daleko przed siebie wyt�onym wzrokiem w zupe�nym milczeniu, spodziewaj�c si� lada chwila ujrze� poprzez zaro�la bielej�ce mundury austriackie. Tak przybyli do ma�ego wiejskiego domku otoczonego wierzbami; przed nim sta� dwunastoletni mo�e ch�opczyna strugaj�c no�em ga��zk�, z kt�rej sobie widocznie chcia� g�adki kij zrobi�. Z otwartego okna domku powiewa� szeroki tr�jkolorowy sztandar, ale wewn�trz nie by�o nikogo. Zapewne mieszka�cy wywiesiwszy chor�giew uciekli w obawie przed Austriakami. Ujrzawszy kawalerzyst�w, ch�opiec odrzuci� ga��� i zdj�� czapk�. By� to pi�kny ch�opczyna z ogorza�� twarz�, z du�ymi, niebieskimi oczyma, z jasnymi, d�ugimi w�osami, a przez otwart� koszul� wida� by�o nagie jego piersi. � Co ty tu robisz? � zapyta� oficer zatrzymuj�c konia. � Dlaczego nie uciek�e� razem z rodzicami? � Ja nie mam rodzic�w � odrzek� ch�opczyna. � Jestem podrzutkiem, sierot�, co mi kto ka�e, to robi�, a zosta�em tutaj, �eby widzie� wojn�. � A nie widzia�e� ty Austriak�w? � Nie. Od trzech dni nie widzia�em. Oficer pomy�la� chwil�, zeskoczy� z konia i zostawiaj�c swoich �o�nierzy jak byli, zwr�conych w stron� nieprzyjaciela, wszed� do domu, a stamt�d wydrapa� si� na dach. Dom by� niski. Z dachu wida� by�o tylko ma�y kawa�ek najbli�szej okolicy. Oficer zn�w my�la� przez chwil�, patrz�c to na otaczaj�ce domek drzewa, to na swoich �o�nierzy, po czym nagle zapyta� ch�opca: � S�uchaj, b�ku! Masz ty dobre oczy? � Ja? � odrzek� malec. � Ja o wiorst� wr�bla dojrz�... � A potrafi�by� wyle�� na czubek tego drzewa? � Na czubek tego drzewa? Ja?... Za p� minuty wylez�! � A umia��eby� mi powiedzie�, co stamt�d wida�? O tam! Chmury kurzawy, b�yszcz�ce bagnety, konie?... � Co bym za� nie mia� umie�. � A co chcesz za t� us�ug�? � Co ja chc�? � powt�rzy� ch�opiec i u�miechn�� si�. � Nic nie chc�. Co mam chcie�! A zreszt�, dla Szwab�w to bym tego za �adne skarby nie zrobi�. Ale dla naszych! Przecie ja jestem Lombardczyk. � Dobrze. W�a��e pr�dko! � Zaraz, tylko trzewiki zdejm�... Zdj�� trzewiki, �cisn�� pasek od spodni, rzuci� czapk� w traw� i obj�� pie� wierzby. � Uwa�aj!... � krzykn�� oficer chc�c go powstrzyma�, jak gdyby zdj�ty nag�ym jakim� strachem. Ch�opiec obr�ci� si� i spojrza� pytaj�co swymi pi�knymi, niebieskimi oczyma. � Nic ju�, nic � rzek� oficer.� Wy�a� dalej. Ch�opak wdrapywa� si� jak kot na drzewo. � Patrze� przed siebie! � krzykn�� wtedy oficer na swoich �o�nierzy. W par� minut by� ju� malec na samym wierzcho�ku. Uczepiony u samego czuba, sta� po�r�d g�stwiny li�ci, lecz z piersi� odkryt�, a s�o�ce tak promiennie bi�o w jego jasn� g�ow�, �e by�a jak gdyby z�ota. Oficer zaledwie m�g� go dojrze�, tak si� na tej wy�ynie male�ki wydawa�. � Prosto przed siebie patrz i daleko! Jak najdalej mo�esz! � krzykn�� ku niemu. Dos�ysza� ch�opak i �eby lepiej widzie�, pu�ci� si� praw� r�k� drzewa i do czo�a j� od s�o�ca przystawi�. � Co tam widzisz? � zapyta� oficer. Pochyli� si� ch�opak nieco ku niemu i os�oniwszy r�k� usta z jednej strony, �eby g�os �atwiej szed�, odpowiedzia�: � Dw�ch ludzi konnych na wielkim go�ci�cu. � Daleko? � B�dzie z p� mili. � Ruszaj� si�? � Nie, stoj�. � I co jeszcze widzisz? � Zapyta� oficer po chwili milczenia. � Patrz teraz w prawo! Ch�opiec odwr�ci� si� w prawo, po czym rzek�: � Niedaleko cmentarza, pomi�dzy drzewami, co� b�yszczy... Co� jakby bagnety... � A ludzi widzisz? � Nie. Pewno si� w zbo�u skryli. Wtem da� si� s�ysze� �wist kuli, kt�ry przeszywszy wysoko powietrze, daleko gdzie�, poza domem, skona�. � Z�a�, ch�opcze! � krzykn�� oficer. � Dojrzeli ci�! Nie chc� ju� nic wi�cej! Z�a� zaraz! � Kiedy ja si� nie boj�!... � odkrzykn�� malec. � Z�a�! � powt�rzy� oficer. � A co widzisz na lewo? � Na lewo? � Tak, na lewo! Ch�opiec obr�ci� g�ow� w lew� stron�, w tej�e chwili drugi �wist, ostrzejszy i ni�ej, przeszy� powietrze. Ch�opak wstrz�sn�� si� ca�y. � Do kaduka! � zawo�a�. � Mierz� we mnie jak w drozda... Kulka przelecia�a tu�, tu�... � Z�a�! � krzykn�� rozkazuj�co zirytowany oficer. � Zaraz zlez�! � odrzek� ch�opiec. � Tylko �em si� o ga��� zahaczy�, prosz� pana. Na lewo, chcia� pan wiedzie�?... � Na lewo, ale z�a�! � krzykn�� oficer. � Na lewo � zawo�a� ch�opiec odwracaj�c si� piersi� W t� stron� � tam gdzie kaplica, zdaje mi si�, �e widz�... Trzeci �wist w�ciekle zatarga� powietrzem i nagle ch�opak pocz�� na d� lecie� chwytaj�c si� ga��zi, po czym spad� g�ow� na d� i z otwartymi ramiony. � Przekle�stwo! � krzykn�� oficer skoczywszy ku niemu. Ch�opiec le�a� na wznak, z szeroko odrzuconymi r�kami, nieprzytomny. Krew cienkim pasemkiem s�czy�a si� po lewej stronie piersi. A ju� wachmistrz i dwaj �o�nierze skoczyli z koni. Schyli� si� oficer, rozerwa� ch�opcu koszul� � kula karabinowa przeszy�a mu lewe p�uco. � Nie �yje! � krzykn�� oficer. � Owszem, �yje! � odrzek� stary wachmistrz. � Ach biedny, dzielny ch�opcze! � wo�a� oficer. � Odwagi! Odwagi! Ale gdy tak m�wi�: �Odwagi!� i przyciska� mu swoj� chustk� ran�, ch�opczyna przymkn�� oczy i opu�ci� g�ow�. Umar�. Zblad� oficer i patrzy� na niego przez chwil�, potem mu g�ow� mi�kko na trawie po�o�y�, podni�s� si�, stan�� nad nim i zn�w patrzy�. Wachmistrz i dwaj �o�nierze patrzyli tak�e na ch�opca stoj�c nieruchomo. Inni za� zwr�ceni byli ku nieprzyjacielowi. � Biedny ch�opczyna! Biedne, dzielne dziecko! � powtarza� oficer smutnie. Po czym zbli�y� si� do domu, wzi�� z okna tr�jkolorow� chor�giew i okry� ni� jak ca�unem ma�e, nie�ywe cia�ko, zostawiaj�c ods�onion� twarz tylko. Wachmistrz po�o�y� przy zmar�ym jego trzewiki, czapk�, kijek na p� ostrugany i no�yk. Stali tak jeszcze nad nim przez chwil� w milczeniu, po czym oficer zwr�ci� si� do wachmistrza i rzek�: � Przy�lemy po niego ambulans wojskowy. Zgin�� jak �o�nierz. Pochowaj� go �o�nierze. B�dzie mia� pogrzeb wojskowy. To powiedziawszy przes�a� r�k� poca�unek od ust umar�emu i krzykn��: � Na ko�! Skoczyli wszyscy na siod�a, oddzia� si� po��czy� i ruszy� drog�. A w kilka godzin p�niej ma�y poleg�y odbiera� honory wojskowe. O zachodzie s�o�ca posun�y si� przednie stra�e w�oskie szeroko rozwini�tym frontem ku nieprzyjacielowi, a na drodze, kt�r� przebie�a� z rana oddzia� kawalerii, posuwa� si� dwoma szeregami wielki batalion bersalier�w, kt�rzy kilka dni przedtem m�nie zdobyli Wzg�rze �w. Marcina. Wiadomo�� o �mierci ch�opca dosz�a ju� tych walecznych �o�nierzy, zanim opu�cili sw�j ob�z. �cie�yna biegn�ca wzd�u� jasnego strumienia o kilka tylko krok�w oddalon� by�a od ma�ego domku. Wi�c kiedy pierwsi oficerowie tego batalionu zobaczyli ma�ego trupka, jak le�a� u st�p drzewa przykryty tr�jkolorowym sztandarem, oddali mu pok�on szpadami; jeden za� z nich schyli� si� nad brzeg strumyka, zerwa� par� kwiat�w, kt�rych tam by�o pe�no, i rzuci� zmar�emu. Tak zaraz inni bersalierzy, jak szli, tak si� schylali, rwali kwiaty i rzucali je tak samo. W kilka minut cia�o ch�opczyny by�o nimi zupe�nie pokryte, a oficerowie i �o�nierze id�c, tak m�wili: � Brawo, ma�y Lombardczyku!... � �egnaj, ch�opczyno! � Niech �yje s�awa! � �egnaj, ma�y �o�nierzu!... Wtem jeden z oficer�w rzuci� mu sw�j medal zas�ugi. Inny zn�w pochyli� si� i uca�owa� zimne czo�o ch�opca. A kwiaty pada�y ci�gle na bose no�yny, na piersi skrwawione, na jasn� g��wk� jego. A on jak gdyby spa� na trawie, otulony w sztandar, z t� bia�� twarz�, cichy, u�miechni�ty... w�a�nie jak gdyby czu� biedny ch�opczyna t� po�miertn� s�aw� i jak gdyby by� rad, �e �ycie odda� za Lombardi� swoj�. MA�Y PATRIOTA Z PADWY Pewnego razu parostatek francuski p�yn�� z Barcelony, miasta hiszpa�skiego, do Genui; a znajdowali si� na pok�adzie Francuzi, W�osi, Hiszpanie i Szwajcarowie. I by� tam mi�dzy innymi ch�opiec jedenastoletni, biednie odziany, sam, kt�ry si� trzyma� ci�gle na uboczu jak le�ne zwierz�tko, pogl�daj�c na ludzi spode �ba! Bo to by�o tak: przed dwoma laty jego ojciec i jego matka, wie�niacy z okolic Padwy, sprzedali tego ch�opca bandzie linoskok�w, kt�rzy nauczywszy go przer�nych sztuk to pi�ci�, to kopaniem, to g�odem, w�drowali z nim przez Francj� i Hiszpani�, bij�c go bez lito�ci i je�� mu nie daj�c. Wi�c kiedy przyw�drowali do Barcelony, �w ch�opiec, nie mog�c wytrzyma� tego bicia i tego g�odzenia i wyniszczony do ostatka si�, uciek� od swego dozorcy i odda� si� w opiek� konsula w�oskiego, kt�ry ulitowawszy si� nad nim umie�ci� go na tym parostatku i da� mu list do kwestora w Genui, �eby tego biedaka do rodzic�w odes�a�. Do tych rodzic�w, co go to sprzedali, jak gdyby by� bydl�ciem, nie cz�owiekiem. Biedny ch�opiec by� ca�y poraniony i ledwo si� na nogach trzyma�. Dali mu kajut� drugiej klasy. Patrzyli na niego ludzie, niejeden i zapyta� o co, ale on nie odpowiada�. I tak si� zdawa�o, �e wszystkich nienawidzi i wszystkimi gardzi, tak mu dojad�y i stru�y serce te razy i te g�odzenia. Wszak�e uda�o si� trzem podr�nym przez uporczywe pytania rozwi�za� mu jako� j�zyk, tak �e w kilku szorstkich s�owach na p�l w�oskich, na p� hiszpa�skich, a na p� francuskich opowiedzia� im swoj� histori�. Ci trzej podr�ni to nie byli W�osi, ale zrozumieli, co ten ch�opiec m�wi�, i troch� z lito�ci, a troch� z tego, �e im wino szumia�o w g�owie, dali mu pieni�dzy �artuj�c i namawiaj�c, �eby im jeszcze co wi�cej opowiedzia�. A �e do sali wesz�o w owej chwili kilka pa�, wszyscy trzej chcieli si� pokaza� i rzucali mu pieni�dze wo�aj�c: � Trzymaj, ch�opcze! Trzymaj jeszcze! � i pobrz�kuj�c lirami po stole. Ch�opiec nape�ni� kieszenie, podzi�kowa� p�g�osem, zawsze jednako dziki, ale ze spojrzeniem pierwszy raz u�miechni�tym i wdzi�cznym; po czym zaraz poszed� do swojej kajuty, zaci�gn�� firank� i siedzia� cicho, rozmy�laj�c o swym dziwnym losie. M�g� teraz za te pieni�dze nakupi� sobie r�nych �akotek, on, kt�ry przez dwa lata �akn�� suchego chleba; m�g� te� kupi� sobie w Genui ubranie, on, co od dw�ch lat w �achmanach chodzi�; i tak�e m�g� przynie�� je z sob� rodzicom, kt�rzy pewnie inaczej by go wtedy przyj�li, ni� gdyby przyszed� z pr�nymi r�kami. Przecie� te pieni�dze to by�y dla niego jakby ma�y maj�tek. Tak to on sobie rozmy�la� pocieszony, poza firank� kajuty, podczas kiedy trzej podr�ni rozmawiali z sob� siedz�c przy obiadowym stole w po�rodku sali drugiej klasy. Pili i rozmawiali o podr�ach swoich, o krajach, jakie poznali, i od s�owa do s�owa zacz�li m�wi� o W�ochach. Zacz�� jeden skar�y� si� na ober�e, drugi na koleje �elazne, a potem wszyscy wpadli w zapa� i wygadywali na wszystko, co w�oskie. Ten wola�by podr�owa� po Laponii, tamten opowiada�, jako w ca�ych W�oszech s� sami oszu�ci i z�odzieje, trzeci prze�miewa� si�, �e urz�dnicy w�oscy nie umiej� czyta�. � Nar�d nieuk�w! � rzek� pierwszy. � Brudas�w! � rzek� drugi. � Z�o... � zacz�� trzeci i chcia� powiedzie� �z�odziei�, ale nie doko�czy� s�owa. Grad sold�w i p�lir�wek spad� im nagle na g�owy, na plecy, potoczy� si� po stole, po pok�adzie z piekielnym ha�asem. Wszyscy trzej skoczyli w�ciekli patrz�c w g�r�, a tu im jeszcze na twarze run�a gar�� miedziak�w. � Macie tu swoje pieni�dze! Trzymajcie swoje grosze! � krzykn�� z pogard� ch�opiec zerwawszy firank� swej kajuty. � Nie przyjmuj� wsparcia od tych, kt�rzy moj� ojczyzn� zniewa�aj�! MA�Y PISARCZYK Z FLORENCJI Przechodzi� kurs czwartej klasy w szkole elementarnej. �liczny to by� Florentczyk, z czarnymi w�osami, a bia�� twarz�, najstarszy syn pewnego urz�dnika kolei �elaznych, kt�ry maj�c liczn� rodzin�, a ma�� pensje, �y� w niedostatku. Ojciec kocha� go bardzo. Pob�a�liwy by� dla niego i dobry. Pob�a�liwy we wszystkim, tylko nie w tym, co dotyczy�o szko�y. Na tym punkcie by� surowym i wymagaj�cym, bo ch�opiec musia� nauki ko�czy� jak najpr�dzej i jak najpr�dzej obj�� jaki� urz�d, �eby pomaga� rodzinie. A wiadomo, �e kto chce pr�dko cos znaczy�, musi t�go pracowa� i nie traci� czasu, lipiec cho� si� ch�opiec uczy� dobrze, ojciec jeszcze go i tak do nauki zap�dza�. Bo sam ju� nie bardzo by� m�ody, a w ci�kiej pracy czu� si� postarza�ym przedwcze�nie. Niemniej jednak, cho� ni� tak obarczony w swym urz�dzie, bra� jeszcze to st�d, to zow�d jak�� poboczn� prac�, �eby tylko nastarczy� potrzebom domowym. Najcz�ciej by�o to przepisywanie, na kt�rym mu cz�� nocy schodzi�a codziennie, a nieraz i �wit zastawa� go przy nim. W ostatnich czasach podj�� si� u jednego wydawcy dziennik�w i ksi��ek zapisywania na opaskach nazwisk i adres�w abonent�w; a za ka�de pi��set takich opasek, zaadresowanych du�ymi literami i czytelnie, dostawa� trzy liry. Ale robota owa bardzo go m�czy�a i cz�sto si� na ni� skar�y� przed swoj� rodzin�. � Trac� oczy � mawia� � dobija mnie ta praca po nocach. A� jednego razu powiada do niego �w najstarszy synek: � Tato, daj mi to robi� za siebie! Wiesz przecie, jak ja �adnie pisz� i zupe�nie podobnie do ciebie. Ale ojciec odpowiedzia�: � Nie, synu! Przede wszystkim nauka. Twoja szko�a daleko wa�niejsza ni�li te opaski; wyrzuca�bym sobie, gdybym ukr�ci� cho� godzin�. Dzi�kuj� ci, ale nie chc� i nie ma o czym gada�. A syn wiedzia�, �e w tych rzeczach nie ma co si� z ojcem upiera� i nie upiera� si�. Ale oto, jak sobie poradzi�. Wiedzia� dobrze, �e ojciec jego ko�czy pisanie o p�nocy i idzie do sypialni ze swojej izdebki. Tego by� pewny. Kiedy na wielkim zegarze wybi�a dwunasta, s�ysza� zawsze odsuwanie krzes�a od sto�u i powolne kroki ojca. Wi�c jednej nocy przeczekawszy, a� si� ojciec do ��ka po�o�y, wsta� cicho, ubra� si� i po omacku poszed�szy do izdebki owej zapali� lamp�, usiad� przy biurku, na kt�rym bieli� si� stos opasek wraz z list� adresow�, i niewiele my�l�c zacz�� pisa�, na�laduj�c zupe�nie pismo swego ojca. I mi�o mu by�o pisa�, i rad by�, cho� si� i ba� troch�, a opaski zapisane pi�trzy�y si� przed nim. Od czasu do czasu k�ad� pi�ro, zaciera� r�ce, zn�w zaczyna� pisa� z zapa�em, nastawiaj�c ucha i u�miechaj�c si� z lekka. Zapisa� sto sze��dziesi�t. Zarobi� lira. Przesta�, po�o�y� pi�ro, sk�d je wzi��, zagasi� �wiat�o i na palcach do ��ka powr�ci�. Tego dnia w po�udnie siad� ojciec do sto�u w wybornym humorze. Nic a nic nie pomiarkowa�. Bo t� robot� wykonywa� mechanicznie, na godziny j� mierz�c, i cz�sto przy niej my�l�c o czym innym, a dopiero nazajutrz liczy� zapisane opaski. Siedz�c tak wes� przy stole, poklepa� syna po ramieniu i rzek�: � Ech, Julku, jeszcze z twego ojca lepszy pracownik, ni�e� my�la�! W dwie godzin machn��em wczoraj wiecz�r o trzeci� cz�� wi�cej roboty ni� zwykle! Jeszcze moja r�ka sprawna, a i oczy pe�ni� swoj� s�u�b�. A Julek milcza�, szcz�liwy, i tylko w duchu tak m�wi�; �Biedny tato! Nie tylko mu u�atwiam robot�, ale przyczyniam mu rado�ci, �e si� m�odszym i silniejszym czuje. Dobra nasza! Nie tra�my odwagi!� Tak zach�cony powodzeniem czeka� nocy, a gdy dwunasta wybi�a, znowu wsta� cicho i dalej do roboty. I tak przez wiele nocy wci��, jedna po drugiej. A ojciec ci�gle jeszcze nic nie miarkowa�. Raz tylko wychodz�c po kolacji rzek�: � Nie do uwierzenia, co nafty w domu wychodzi od jakiego� czasu! Julek drgn��, ale rozmowa na tym si� sko�czy�a, a nocna robota sz�a dalej. Jednak�e, przerywaj�c tak sen ka�dej nocy, ch�opiec nie wypoczywa� dostatecznie; tote� rankiem wstawa� zm�czony, a wieczorem przy odrabianiu lekcji ledwo �e otwiera� oczy. A� jednego dnia, pierwszy raz w �yciu, usn�� nad kajetem. � Ch�opak! Co ty!... � krzykn�� jego ojciec. � Do roboty! Dalej, �piochu! Wstrz�sn�� si� i do lekcji zabra�. Ale nast�pnego wieczora i p�niej by�o zn�w to samo. A nawet by�o gorzej jeszcze. Drzema� nad ksi��kami, wstawa� p�no, lekcje odbywa�, aby zby�, zdawa� si� zniech�cony do nauk. Ojciec zacz�� na niego uwa�a�, potem zamy�la� si�, wreszcie wyrzuca� mu lenistwo. � Julku! � rzek� pewnego rana. � Co si� z tob� sta�o? Ju� ty nie ten, co dawniej. Bardzo mi si� to nie podoba. Bardzo mi� to martwi! Zwa�, �e ca�a nadzieja rodziny na tobie spoczywa. Jestem z ciebie nierad! Rozumiesz? Ten wyrzut, pierwszy raz tak ostrym wypowiedziany g�osem, zmartwi� nieboraka ogromnie. �Prawda � pomy�la�. � Nie mo�e tak by� dalej. Trzeba zako�czy� t� pomoc i to z�udzenie...� Ale tego� wieczora, jakby naumy�lnie, ojciec wychodz�c z domu rzek� bardzo weso�o: � Wiecie ? W tym miesi�cu zarobi�em tymi adresami o trzydzie�ci dwa liry wi�cej ni�eli w zesz�ym! � Co rzek�szy doby� z szuflady paczk� cukierk�w, kt�re kupi�, �eby dzieciom sprawi� uciech� z powodu tak powi�kszonego zarobku. Julek zn�w nabra� otuchy i rzek� sobie: �Nie, drogi ojcze! B�d� ci� jeszcze �udzi�, jeszcze ci pomaga�! Dob�d� ostatnich si�, �eby lekcjami przez dzie� nastarczy�, a nocami b�d� jeszcze pracowa� dla ciebie, dla mamy, dla braci...� A ojciec tak m�wi� dalej: � Trzydzie�ci dwa liry wi�cej, to nie bagatela! Cieszmy si�, dzieci. Jedno z was tylko � tu wskaza� r�k� Julka � martwi mnie i smuci. A Julek wys�ucha� wyrzutu tego w milczeniu, po�ykaj�c �zy, kt�re mu si� do oczu cisn�y, a jednocze�nie uczul w sercu wielk�, wielk� s�odycz. I zapami�tale pracowa� zacz��. Ale nowe znu�enie, do dawnego znu�enia dodane, coraz by�o trudniejszym do przezwyci�enia. Tak trwa�y rzeczy co� przez dwa miesi�ce. Ojciec strofowa� Julka prawie co dzie� i patrzy� na niego coraz niech�tniejszym wzrokiem. A� dnia pewnego poszed� do nauczyciela, �eby z nim pom�wi� o tym, a nauczyciel rzek�: � Owszem, lekcje odrabia, bo to inteligentne dziecko, ale tego dawnego zapa�u do nauki nie ma. Drzemie w klasie, nie uwa�a, jest roztargniony. �wiczenia pisze coraz kr�tsze, aby zby�, i bazgrze je po prostu. O, jestem pewny, �e m�g�by przy dobrej woli zupe�nie inaczej si� uczy�! Tego wieczora wzi�� ojciec ch�opca na stron� i tak do niego m�wi�, z niebywa�� u niego powag�: � Julku! Wszak widzisz, jak ja pracuj�, jak sobie �ycie skracam dla rodziny. Ty jednak nie chcesz mi u�atwi� tego. Nie masz serca ani dla mnie, ani dla matki, ani dla braci! � Ach nie! Nie m�w tak, tato! � zawo�a� Julek wybuchaj�c p�aczem i ju� otwiera� usta, �eby wyzna� wszystko, ale ojciec przerwa� mu i rzek�: � Wiesz, w jak ci�kich warunkach �yjemy. Wiesz, �e aby wy�y�, trzeba dobrej woli i po�wi�cenia wszystkich w rodzinie. Wiesz, �e ja sam musia�em podwoi� prac�. Tego miesi�ca liczy�em na sto lir�w gratyfikacji z kolei, a dowiedzia�em si�, �e nie daj� �adnej. Us�yszawszy to Julek cofn�� wyznanie, kt�re ju� mu si� na usta cisn�o z duszy, i w mgnieniu oka odzyskuj�c si�� woli rzek� sam sobie: �Nie, tato! Nic ci nie powiem! B�d� jeszcze pracowa� tajemnie dla ciebie. Za to strapienie, jakie ci sprawiam, wynagrodz� ci pomoc� w twych trudach. W szkole i tak promocj� dostan�. Pierwsza rzecz i najpilniejsza, pomaga� ci w utrzymaniu nas wszystkich i ul�y� ci w tej pracy, kt�ra ci� zabija!� Od tej rozmowy przesz�o znowu dwa miesi�ce. Dwa miesi�ce nocnej pracy i dziennego wyczerpania, rozpaczliwych wysi�k�w dziecka i gorzkich wym�wek ojca. Gorsze jednak od wym�wek by�o to, �e ojciec stawa� si� dla syna coraz ozi�blejszy, �e rzadko tylko odzywa� si� do niego, jakby to by�o dziecko stracone dla jego serca, po kt�rym nic dobrego spodziewa� si� nie mo�na, tak �e unika� nawet spojrzenia na niego. Widzia� to Julek i cierpia�; a kiedy ojciec odwr�ci� si� od niego, przesy�a� mu r�k� poca�unek nie�mia�y podnosz�c ku niemu wzrok smutny i pe�en mi�o�ci. Chud� przy tym i coraz by� bledszy z powodu tej pracy i tego cierpienia, a w miar� ubytku si� coraz bardziej zaniedbywa� si� musia� w nauce. Zrozumia� wreszcie nieszcz�sny ch�opczyna, �e trzeba mu si� zrzec tej pracy tajemnej, i co dzie� wiecz�r m�wi� sobie: �Tej nocy ju� b�d� spa�. Nie wstan�. Zaledwie jednak wybi�a dwunasta, zamiast powzi�� odwa�nie to postanowienie, uczuwa� wyrzuty. Zdawa�o mu si�, �e le��c tak w ��ku uchybia jakiemu� wa�nemu obowi�zkowi, �e wprost wydziera tego lira ojcu i rodzinie. I wstawa� cicho, i my�la�, �e przecie� kt�rejkolwiek nocy ojciec obudzi si� i na pisaniu go zastanie; �e spostrze�e si� przecie kiedy� przeliczywszy z wieczora napisane przez siebie opaski, a tak wyda si� i sko�czy naturalnie wszystko, samo przez si�, bez jego przyczynienia, bez tego aktu woli, do kt�rego nie mia� dosy� si�y. I tak ci�gn�o si� dalej. A� pewnego dnia ojciec wyrzek�, jakby naumy�lnie, s�owa, kt�re zdecydowa�y ch�opca ostatecznie. By�o to tak: matka popatrzy�a na Julka, a �e jej si� zdawa� jeszcze bledszy, jeszcze mizerniejszy ni� zwykle, rzek�a: � Julku, ty� chory, dziecko... � I zwr�ciwszy si� do ojca doda�a: � Julek musi by� chory. Zobacz tylko, jaki blady! Julku m�j drogi, co tobie? Ale ojciec rzuci� tylko raz okiem na niego i rzek�: � Kto ma z�e sumienie, ten nie mo�e by� zdr�w. Nie by�o tak dawnymi czasy, kiedy by� pilnym uczniem i kochaj�cym synem. � Ale� on chory! � zawo�a�a matka. � Nic mnie to ju� nie obchodzi � odpowiedzia� ojciec. A biednemu ch�opczynie, gdy us�ysza� te s�owa, zdawa�o si�, �e mu utkwi� n� w sercu. Ach, nie zniesie tego ju� d�u�ej. Nie mo�e! Ojciec jego... ten ojciec, kt�ry dr�a� dawniej, kiedy ch�opak zakaszla� tylko... Nie kocha go ju� wi�c... Nie ma si� co �udzi�. Umar� wi�c w sercu swego ojca... � �Ach nie, ojcze! � rzek� sobie ch�opiec ze �ci�ni�tym jak�� �mierteln� boja�ni� sercem � teraz ju� naprawd� wszystko sko�czone, bo �y� nie mog� bez twojej mi�o�ci. Zdob�d� si� na si��, powiem ci wszystko, nie b�d� ci� d�u�ej oszukiwa�, b�d� si� uczy� jak pierwej! Niech si� dzieje co chce, byle� mnie kocha� po dawnemu, drogi m�j, najdro�szy ojcze! Ach, teraz ju� jestem zdecydowany na wszystko!� Ale jeszcze tej�e nocy, z nawyknienia po prostu, wsta�; a gdy wsta�, poszed� raz jeszcze popatrze� w�r�d ciszy nocnej na t� ma�� izdebk�, gdzie tak d�ugo skrycie czuwa� i pracowa�, z sercem pe�nym rado�ci najtkliwszej. A gdy przyst�pi� do stolika i zapali� �wiat�o, i zobaczy� te czyste opaski bia�e, na kt�rych ju� nigdy nie mia� pisa� nazwisk ludzi i miast, tych nazwisk, kt�re ju� na pami�� umia�, zrobi�o mu si� okropnie smutno i chwyci� nagle za pi�ro, �eby zwyk�� sw� prac� rozpocz��. Ale w ruchu tym potr�ci� ksi��k�, a ksi��ka spad�a na ziemi�. Krew uderzy�a mu do g�owy. Ojciec m�g� si� obudzi�!... Nie zaszed�by go, prawda, na �adnym z�ym uczynku; owszem, on sam postanowi� powiedzie� mu wszystko. A przecie� us�ysze� kroki jego w ciemno�ci... by� tak przydybanym w tej ciszy, o tej godzinie... Zbudzi� i przestraszy� matk�... i mo�e jeszcze widzie�, po raz pierwszy, upokorzenie ojca wobec siebie, gdy wszystko si� wyda... Na t� my�l skamienia� po prostu. Ale nie pos�ysza� nic. Nas�uchiwa� przez chwil� u drzwi, kt�re mia� za sob� � nic! Ca�y dom by� g��boko u�piony. Zacz�� wi�c pisa� z po�piechem, a opaski pi�trzy�y si� przed nim. Tak pisz�c s�ysza� miarowy krok stra�y miejskiej w pobliskiej pustej uliczce, potem turkot powozu, kt�ry nagle usta�; w chwil� p�niej ci�ki turkot woz�w posuwaj�cych si� jeden za drugim, a potem jeszcze g��bok� cisz�, przerywan� od czasu do czasu dalekim szczekaniem psa. I pisa�, pisa�... A tymczasem ojciec jego sta� za nim. Zbudzony stukiem upadaj�cej ksi��ki, przeczeka� on czas jaki�, wszed� do izdebki w chwili, kiedy turkot woz�w t�umi� jego kroki, i sta� tam, z swoj� siw� g�ow� ponad ciemn� g��wk� syna i widzia�, jak pi�ro jego biega po opaskach, i w jednej chwili odgad� wszystko, wszystko przypomnia�, zrozumia�, a niezmierna �a�o�� i tkliwo�� zala�a mu dusz� przykuwaj�c go, bez tchu, za plecami syna. A� naraz Julek krzykn�� przera�liwie. Dwoje ramion obj�o mu g�ow� w gwa�townym u�cisku. � O tato, tato, przebacz mi! � zawo�a� ch�opiec poznaj�c ojca po p�aczu. � To ty mi przebacz! � odrzek� ojciec �kaj�c i pokrywaj�c poca�unkami jego czo�o. � Zrozumia�em, wszystko wiem, wszystko, i to ja, ja ��dam przebaczenia twego, �wi�te moje dziecko! P�jd�, p�jd� w moje ramiona. I d�wign�� go, i w ramionach zani�s� do ��ka zbudzonej matki, rzuci� go w jej obj�cia i rzek�: � Uca�uj to anielskie dziecko, kt�re od wielu miesi�cy nie sypia i pracuje po nocach za mnie, a jam zasmuca� jego serce, jego, co na chleb zarabia� dla nas... Matka przycisn�a go do piersi nie mog�c s�owa przem�wi� z wielkiego wzruszenia, po czym rzek�a: � Spa�, droga dziecino, spa�!... Zanie� go do ��eczka jego... Ojciec wzi�� go w ramiona, zani�s� do izdebki jego, po�o�y� go w ��ko ca�uj�c go i pieszcz�c, poprawi� mu poduszk� i otuli� ko�dr�. � Dzi�kuj�, tato, dzi�kuj�! � powtarza� Julek. � Id� ju� sam spa�! Id�, tato! Dobranoc! Ale ojciec pragn�� go widzie� u�pionym; usiad� wi�c przy jego pos�aniu? wzi�� r�k� jego i rzek�: � spij synu, �pij! A Julek, zm�czony, usn�� wreszcie i spa� d�ugo, pierwszym od tylu miesi�cy snem cichym, spokojnym... A sny mia� mi�e, radosne, �miej�ce. A kiedy oczy otworzy�, a s�o�ce do�� ju� wysoko by�o na niebie, najpierw uczu�, a potem zobaczy�, tu� przy piersiach swoich, na brzegu ��eczka siw� g�ow� ojca, kt�ry tak noc ca�� sp�dzi� i spa� jeszcze, czo�em o serce syna oparty. O SARDY�SKIM DOBOSZYKU W pierwszym dniu bitwy pod Custozz�, 24 lipca 1848 roku, sze��dziesi�ciu �o�nierzy jednego regimentu naszej piechoty, wys�anych dla zaj�cia samotnego domu na wzg�rzu, zosta�o napadni�tych znienacka przez dwie kompanie armii austriackiej, kt�re razi�y ich strza�ami karabinowymi z r�nych stron tak, �e zaledwie mieli czas w domu owym si� schroni� i zabarykadowa� zostawiaj�c po drodze kilku rannych i kilku zabitych. Zapar�szy drzwi jak by�o mo�na, rzucili si� nasi gwa�townie do okien tak na dole, jak na pierwszym pi�trze i rozpocz�li �ywy ogie� przeciw napastnikom. Ci jednak zbli�ali si� w porz�dku, zachodz�c p�kolem i odpowiadaj�c ogniem r�wnie silnym. �W�oskim oddzia�em dowodzi�o dw�ch ni�szych oficer�w i kapitan, wysoki starzec, suchy i surowy, z siwym w�sem i z siw� czupryn�. A by� z nimi doboszyk, z Sardynii rodem, ch�opak niedu�y, ma�o co wi�cej nad lat czterna�cie maj�cy, a tak drobny, �e wygl�da� ledwo na dwana�cie, ze smag��, prawie oliwkow� twarz� i czarnymi, skrz�cymi oczyma. Kapitan kierowa� obron� z izby na pierwszym pi�trze, rzucaj�c kr�tkie rozkazy jak pistoletowe strza�y, a w jego marsowym obliczu nie wida� by�o �adnego wzruszenia. Doboszyk, troch� poblad�y, ale zwinny w ruchach, skoczy� na st�, wyci�gn�� szyj� i chwyci� za parapet okna, �eby zobaczy�, co si� za nim dzieje. Jako� zobaczy� skr� dymu bia�e mundury austriackie zbli�aj�ce si� zwolna przez pola. A dom sta� na urwistym wzg�rzu, na samym wierzcho�ku, po stronie za� najbardziej stromej wzg�rza tego mia� tylko jedno ma�e okienko w izdebce pod samym dachem. Mo�e te� i dlatego Austriacy nie grozili tej stronie domu, pra��c ogniem front jego i oba boki. A by� te� to ogie� prawdziwie piekielny: grad o�owiu, kt�ry dziurawi� mury i str�ca� dach�wki zewn�trz, wewn�trz za� gruchota� sufity, sprz�ty, drzwi i okna, ciskaj�c w powietrze kawa�y drzewa, chmury wapna, u�amki cegie� i szk�a, �wiszcz�c, skacz�c, rw�c w sztuki, co na drodze, �e g�owa p�ka�a od trzasku. Od czasu do czasu kt�ry� z �o�nierzy strzelaj�cych z okien upada� w ty� na posadzk�, a wtedy przenoszono go na stron�. Wielu z nich d�wiga�o si� znowu i chwiej�c przechodzi�o z izby do izby r�koma przyciskaj�c rany. W kuchni le�a� ju� jeden zabity, z roztrzaskanym czo�em. Nieprzyjaciel �ciska� swe p�kole. A� naraz kapitan, kt�ry dotychczas by� niewzruszony, zaniepokoi� si� i wyszed� po�piesznie z izby, prowadz�c za sob� sier�anta. Za chwil� przybieg� sier�ant i zawo�awszy ma�ego dobosza da� mu znak, �eby szed� za nim. Ch�opak poprzedzony przez sier�anta skoczy� na drewniane schody i wszed� na puste poddasze, gdzie kapitan pisa� co� o��wkiem na arkuszu papieru, oparty przy owym ma�ym okienku, a przy nim sznur od studni. Sko�czywszy pisa� kapitan z�o�y� papier i przejmuj�c ch�opca na wylot swymi szarymi, zimnymi oczyma, przed kt�rymi dr�eli wszyscy jego �o�nierze, zawo�a�: � Doboszu! Dobosz przy�o�y� palce do skroni. � Masz odwag�? � zapyta� kapitan nie zdejmuj�c z niego wzroku. Oczy ch�opcu rozb�ys�y. � Mam, kapitanie! � Patrz tam! � rzek� kapitan poci�gn�wszy go do okienka. � Widzisz, tam w dole, blisko pierwszych dom�w w Villa Franca, te b�yski bagnet�w? Tam stoj� nasi. Bierz papier, chwy� si� sznura, spu�� si� okienkiem, przele� zbocze wzg�rza, pole, dobiegnij do naszych i daj t� �wiartk� pierwszemu oficerowi, jakiego zobaczysz. Rzucaj pas i tornister! Doboszyk w mgnieniu oka odpi�� pas i tornister, wsun�� papier za pazuch�, sier�ant przerzuci� sznur na zewn�trz i obu r�kami trzyma� g�rny jego koniec, a kapitan pom�g� malcowi przele�� przez okienko. � S�uchaj � rzek�. � Ocalenie ca�ego oddzia�u zale�y od twych n�g i od twej odwagi! � Licz na mnie, kapitanie! � odpowiedzia� ch�opak zawieszaj�c si� u sznura. � A przychyl si� w biegu! � zawo�a� jeszcze kapitan podtrzymuj�c sznur z sier�antem razem. � Ojej! Czemu nie? � odkrzykn�� malec. � Niech�e ci� B�g prowadzi! Za chwil� doboszyk by� ju� na ziemi, sier�ant sznur �ci�gn��, a kapitan przylgn�wszy niemal w�sami do szyby okienka ujrza� ch�opca, jak zbiega� ze wzg�rza. Ju� pewien by�, �e si� uda, �e ch�opca nikt nie spostrze�e, kiedy kilka bia�ych ob�oczk�w dymu, wznosz�cych si� z ziemi przed biegn�cym i poza nim, przekona�o go, �e Austriacy spostrzegli ma�ego dobosza i �e strzelaj� do niego. Ale ch�opiec p�dzi� na skr�cenie karku. Nagle pad�. � Zabity! � rykn�� kapitan �ciskaj�c pi�cie. Nie dom�wi� jednak jeszcze tego s�owa, kiedy ch�opiec zerwa� si� i pobieg� znowu. � Ach, upad� tylko! � szepn�� kapitan i odetchn�� wolno. A ch�opak lecia� co si�y, lecz utyka� nieco. �St�uk� nog�...� � pomy�la� kapitan. Jeszcze kilka ob�oczk�w dymu podnios�o si� za ch�opcem tu, to tam, ale ju� w oddali. By� ocalony. Kapitan wyda� okrzyk triumfu. Nie ustawa� wszak�e patrze� za nim i dr�a�, bo ka�da chwila by�a droga. Je�li nie dobiegnie jak najpr�dzej z wezwaniem o natychmiastow� pomoc, dzielni jego �o�nierze padn� jeden po drugim albo te� b�dzie musia� wraz z nimi odda� si� w niewol�. A ch�opiec bieg�. Bieg� czas jaki� jak wiatr, potem wolniej i kulej�c mocno. I zn�w si� zebra� i bieg�, ale zna� by�o, �e mu si� ubywa i zatrzymywa� si� coraz, coraz cz�ciej. �Musia�a go drasn�� jaka� kula� � pomy�la� kapitan, z dr�eniem prawie siedz�c wszystkie jego ruchy, i pobudza� go, m�wi� do niego, przynagla�, jak gdyby ch�opiec m�g� by� go dos�ysze�, mierz�c rozognionym okiem przestrze� mi�dzy biegn�cym ch�opcem a tymi b�yskami bagnet�w, kt�re dostrzeg� w dolinie w�r�d p�l pszenicznych oz�oconych s�o�cem. A tymczasem �wist kul i huk strza��w wstrz�sa� izbami pod nimi; a rozkazy oficer�w gwa�townie �ciera�y si� z ostrymi j�kami ranionych i trzaskiem sprz�t�w, i �omotem cegie�. � Dalej! Pr�dzej! � krzycza� stary dow�dca �cigaj�c wzrokiem biegn�cego dobosza. � Le�! �piesz! Przekle�stwo! Zn�w si� zatrzyma�... Ach! Biegnie znowu!... Pr�dzej!... Wtem wszed� oficer donosz�c, �e nieprzyjaciel nie przerywaj�c ognia wywiesi� bia�� chor�giew i do poddania si� wzywa obl�onych. � Nie odpowiada�! � wrzasn�� kapitan w�ciekle, nie odrywaj�c oczu od biegn�cego ch�opca, kt�ry by� ju� w dolinie, lecz nie bieg�, owszem, zdawa� si� wlec ledwie. � Ale� spiesz!... Ale� le�, nieszcz�sny! � krzycza� kapitan �ciskaj�c z�by i pi�ci. � Zgi�, trupem padnij, �otrze, ale dole�! Ach, tch�rz niegodny!... Ach, tch�rz!... Siad� znowu!... A ch�opiec, kt�rego g�ow� wzniesion� widzia� ci�gle ponad pszennym �anem, rzeczywi�cie z oczu mu znikn��, jakby pad� na ziemi�. W tej chwili przecie� zobaczy� j� znowu, t� g�ow� wzniesion�, a� p�ki jej w oddaleniu nie zakry�y zbo�a. Wtedy zbieg� gwa�townie ze schod�w. A tam, na pi�trze, kule grzmia�y, izby pe�ne by�y rannych; niekt�rzy z nich kr�cili si� w k�ko jak pijani czepiaj�c si� sprz�t�w kurczowo; �ciany i pod�ogi zbryzgane by�y krwi�; trupy zawala�y przej�cia; m�odszy porucznik mia� prawe rami� zdruzgotane strza�em, a dym i proch grub� chmur� zakrywa�y wszystko. � Odwagi! � krzykn�� kapitan. � Nie ust�powa�! Sta� w miejscu! Posi�ki id�! Odwagi... Tymczasem Austriacy jeszcze si� przysun�li bli�ej. Wyra�nie teraz poprzez ob�ok dymu wida� by�o ich z�owrogie twarze, skr� huku strza��w dawa�y si� s�ysze� dzikie ich okrzyki, ur�gaj�ce ma�ej za�odze i gro��ce rzezi�. Kilku przera�onych �o�nierzy cofn�o si� od okna, ale sier�ant zast�pi� im drog� i zawr�ci� z miejsca. Powoli ogie� obl�onych s�ab�, a zniech�cenie malowa�o si� na wszystkich twarzach. Niespos�b by�o przeci�ga� obron�. Wtem kanonada austriacka zwolnia�a, a jaki� g�os grzmi�cy krzykn�� zrazu po niemiecku, a potem po w�osku: � Poddajcie si�! � Nigdy! � zarycza� kapitan z kt�rego� okna. I na nowo zacz�a si� palba, w�cieklejsza i bardziej zab�jcza ni� przedtem. Kilku naszych �o�nierzy zn�w pad�o. Niejednemu ju� oknu zabrak�o obro�c�w, a kapitan wo�a� zduszonym rozpacz� g�osem: � Nie przyjd�! Nie przyjd�! I biega� jak szalony �ciskaj�c konwulsyjnie r�koje�� szabli, got�w umrze� raczej ni� si� podda�. Wtem zbieg� sier�ant z poddasza krzycz�c co mia� si�y: � Id�! Id�... � Id�! � powt�rzy� krzyk ten w�dz stary, nieprzytomnym od rado�ci g�osem. Na krzyk ten wszystko, co jeszcze reszt� ducha mia�o w sobie, zdrowi, ranni, oficerowie, �o�nierze, rzucili si� do okien, a ogie� morderczy zagrzmia� raz jeszcze. I oto w kilka chwil mo�na by�o dostrzec niepok�j, a potem zamieszanie pomi�dzy oblegaj�cymi. Natychmiast kapitan zebra� gar�� ochotnik�w w dalszej izbie, �eby zrobi� wycieczk� i bagnetami odeprze� Austriak�w od wzg�rza, po czym zn�w na schody skoczy�. Zaledwie wpad� do izby, kiedy us�yszano gwa�towny t�tent, kt�remu towarzyszy�o przera�liwe... hurra! a z okien ujrzano skr� dymu dwuro�ne czapki karabinier�w w�oskich, szwadron kawalerii p�dz�cej co pary w koniach i piorunowe b�yski szabel kr�c�cych w powietrzu m�y�ce i spadaj�cych na karki, na g�owy... W tej�e chwili ochotnicy wypadli z pochylonymi bagnetami, a nieprzyjacielskie szeregi zachwia�y si�, zmiesza�y i zacz�y ucieka� w pop�ochu. Wkr�tce potem plac boju zosta� oczyszczony, dom wolny, a dwa bataliony w�oskiej piechoty i dwa dzia�a zaj�y wzg�rze. Ale stary kapitan z��czywszy si� ze swoim regimentem walczy� jeszcze wraz z t� garstk� m�nych, jaka mu zosta�a; a nawet jaka� zb��kana kula zrani�a go lekko w lew� r�k�, w czasie starcia na bagnety. Dzie� sko�czy� si� triumfem naszych. Ale nazajutrz rozpocz�wszy b�j na nowo, W�osi, pomimo nadludzkich wysi�k�w odwagi, zwyci�eni zostali przez przewa�aj�ce si�y austriackie, za� rankiem 27 zacz�li smutny odwr�t ku Mincio. Dzielny kapitan, lubo ranny, szed� pieszo razem z �o�nierzami swymi, znu�ony i milcz�cy, a przybywszy pod wiecz�r do Quito, nad Mincio, natychmiast zacz�� szuka� swego porucznika, kt�ry, zabrany przez nasz ambulans jako ranny w r�k�, wpierw od niego nadci�gn�� tam ju� musia�. Jako� wskazano mu ko�ci�, w kt�rym by� urz�dzony napr�dce lazaret wojenny. Poszed�. Ko�ci� przepe�niony by� rannymi, kt�rych u�o�ono w dwa szeregi, ju� to na ��kach, ju� na materacach le��cych wprost na posadzce. Dw�ch lekarzy i kilku pos�ugaczy uwija�o si� tutaj, a z r�nych stron s�ycha� by�o st�umione krzyki i j�ki. Zaledwie wszed�szy zatrzyma� si� kapitan u progu i patrz�c doko�a szuka� porucznika swego, gdy wtem jaki� g�os cienki i s�aby zawo�a� tu� przy nim: � Panie kapitanie! Obr�ci� si� � by� to ma�y dobosz. Le�a� on wyci�gni�ty na tapczanie koz�ami podpartym, okryty po pier� czerwon� firank� z ko�cielnego okna, r�ce i ramiona mia� odkryte, twarz zblad�� i wychud��, ale oczy zawsze b�yszcz�ce jako per�y czarne. � Ty�e� tu, ch�opcze? � zawo�a� kapitan zdumiony. I zaraz doda� surowym swoim g�osem: � Brawo! Spe�ni�e� powinno��. � Com m�g�, tom zrobi�. Nic wielkiego... � odrzek� ma�y dobosz. � By�e� ranny? � rzek� kapitan szukaj�c wzrokiem swego oficera na bliskich tapczanach. � A c� robi�! � odpowiedzia� ch�opiec, kt�remu dodawa�a odwagi do m�wienia ta ogromna rado��, �e dosta� pierwsz�, i to prawdziw� ran�, bez czego nie �mia�by oczywi�cie ust otworzy� wobec kapitana. � Chocia� przychyla�em si� jak mog�em, i tak mnie zobaczyli zaraz. By�bym o dwadzie�cia minut wcze�niej dolecia�, �eby mi nie wpakowali kulki. Szcz�cie jeszcze, �em zaraz znalaz� adiutanta ze sztabu i �e mog�em mu odda� t� kartk�. Ale niech licho porwie, jak� mia�em drog�! W gardle mi zasch�o, umiera�em z pragnienia, ba�em si�, �e ju� nie dolec�; p�aka�em z w�ciek�o�ci, my�l�c, �e ka�da minuta op�nienia dla tych tam, co walcz� na wzg�rzu... No i jako� si� dowlok�em. Chwa�a Bogu! Ale, za przeproszeniem pana kapitana! Pan kapitan ma r�k� skrwawion�... Istotnie, ze skaleczonej r�ki kapitana, spod zrobionego napr�dce opatrunku s�czy�o si� kilka kropel krwi po jego palcach. � Ja panu kapitanowi mocniej obwi���! Pan kapitan pozwoli... Kapitan poda� r�k� lew� ch�opcu, a praw� wyci�gn��, aby mu pom�c odwi�za� zbyt lu�ny w�ze� banda�a i poprawi� go. Ale ch�opiec zaledwie g�ow� uni�s� od poduszki, zblad� mocno i opad� zn�w na ni�. � Do�� ju�, do��! � rzek� kapitan widz�c to i usuwa� zawi�zan� r�k�, kt�r� ma�y dobosz chcia� przytrzyma�. � Pami�taj ty o sobie, zamiast o innych, bo nawet i ma�e dra�ni�cie mo�e mie� z�e skutki, kiedy je zaniedbasz. Ch�opiec wstrz�sn�� g�ow�. � O musia�e� ty, biedaku, niema�o krwi straci� � doda� kapitan spojrzawszy na niego uwa�nie � kiedy� taki s�aby! � Czym straci� du�o krwi?... Ech, panie kapitanie, �eby tylko tyle! Niech no pan kapitan spojrzy! I �ci�gn�� owo pokrycie. Kapitan cofn�� si� krokiem w ty�, przej�ty zgroz�. Ma�y dobosz mia� ju� tylko jedn� nog�, praw�. Lew� amputowali mu a� do kolana; krwawe szmaty owija�y t� straszliw� ran�... W tej chwili przechodzi� mimo lekarz wojskowy, ma�y cz�owieczek, opas�y, b