7177
Szczegóły |
Tytuł |
7177 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7177 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7177 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7177 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clifford Simak
Ludojad
(Prze�o�y� Andrzej Leszczy�ski)
Z�ote Chrz�szcze
Ten dzie� zacz�� si� ha�a�liwie.
Arthur Belsen, mieszkaj�cy po drugiej stronie ulicy, uruchomi� swoj� orkiestr� o
sz�stej
rano, co natychmiast poderwa�o mnie z ��ka. Belsen pracuje jako in�ynier, ale
jego prawdziw�
pasj� jest muzyka. A w�a�nie dlatego, i� jest in�ynierem, nie mo�e zostawi�
niczego w istniej�cej
postaci. Musi bez przerwy co� udoskonala�.
Jaki� rok czy dwa lata temu wpad� na pomys� skomponowania symfonii robotycznej,
a
trzeba przyzna�, �e facet ma talent. Prac� nad realizacj� pomys�u zacz�� od
skonstruowania
maszyny potrafi�cej czyta� - nie tylko odtwarza�, ale odczytywa� - muzyk� z
ta�my, a nast�pnie
stworzy� maszyn� do przetwarzania tej muzyki. Od tamtej pory w jego pracowni
mieszcz�cej si� w
piwnicy powsta�o wiele tego typu urz�dze�.
A wszystkie musia� wypr�bowa�!
Co zrozumia�e, konstrukcje te mia�y charakter eksperymentalny, trzeba wi�c by�o
robi�
poprawki i dokonywa� regulacji, a Belsen niezwykle drobiazgowo dobiera�
brzmienie ka�dej ze
swoich maszyn. Wypr�bowywa� je wi�c bardzo cz�sto - i bardzo g�o�no. Nie
spocz��, dop�ki nie
uzyska� dok�adnie takiego d�wi�ku, o jaki mu chodzi�o.
W s�siedztwie wiele si� m�wi�o o projekcie dokonania samos�du, ale w efekcie do
niczego
nie dosz�o. W�a�nie na tym polega k�opot, a raczej jeden z k�opot�w, ze
wszystkimi naszymi
s�siadami - pomys��w jest pod dostatkiem, nie mo�na si� tylko spodziewa� ich
realizacji.
W dodatku zakrojony na gigantyczn� skal� projekt Belsena jako� nie m�g� si�
doczeka�
ko�ca. Ponad rok trwa�a praca nad sekcj� perkusyjn� i s�dzili�my, �e nikt tego
nie przetrzyma.
Obecnie za� s�siad pracowa� nad smyczkami, a to okaza�o si� jeszcze gorsze.
Helen usiad�a w ��ku obok mnie i zas�oni�a uszy d�o�mi, ja jednak wiedzia�em,
�e to nie
skutkuje. Belsen wypr�bowywa� wszystko przy maksymalnej g�o�no�ci, gdy�, jak sam
mawia�,
musi si� wczu� w brzmienie.
Tym razem, jak mi si� zdawa�o, poderwa� na nogi ca�� dzielnic�.
- No, to koniec spania - mrukn��em, zwlekaj�c si� z ��ka.
- Chcesz, �ebym przygotowa�a �niadanie?
- Czemu nie - odpar�em. - Chyba nie wyobra�asz sobie, �e ktokolwiek m�g�by
jeszcze
zasn�� przy takim ha�asie.
Kiedy Helen posz�a do kuchni szykowa� �niadanie, ja ruszy�em do ogr�dka na
ty�ach
gara�u, �eby zobaczy�, jak si� miewaj� moje dalie. Nie chc� si� chwali�, ale
bardzo by�em dumny
z tych dalii. Zbli�a�a si� doroczna wystawa, a niekt�re z nich wypuszcza�y
w�a�nie p�czki, jakby
precyzyjnie wyczu�y ten moment, kiedy powinienem je zaprezentowa� komisji.
Ruszy�em do ogrodu, jednak wcale tam nie doszed�em. To zupe�nie normalne w
naszym
s�siedztwie. Cz�owiek co� sobie zaplanuje, ale nie ma mo�liwo�ci tego wykona�,
poniewa� zawsze
znajdzie si� kto�, kto akurat ma ochot� na kr�tk� pogaw�dk�.
Tym razem by� to Dobby, czyli doktor Darby Wells - s�dziwy, stary dziwak, z
siwymi
w�sami i brod�, kt�ry mieszka tu� obok nas. Wszyscy nazywamy go po prostu
Dobbym, a on
wcale si� za to nie gniewa, uwa�a widocznie, �e jest to oznaka uznania dla jego
osoby. Swego
czasu cieszy� si� pewnym autorytetem w kr�gach uniwersyteckich, w�r�d
specjalist�w z
entomologii. To w�a�nie jego studenci nadali mu takie przezwisko, przy czym nie
chodzi�o wcale o
przekr�canie jego prawdziwego imienia, ale mia�o to jaki� zwi�zek z
zainteresowaniami doktora:
fascynowa�o go �ycie os b�otnych.
Dobby by� ju� na emeryturze i nie mia� absolutnie nic do roboty poza d�ugimi,
bezproduktywnymi dyskusjami z ka�dym, kto mu si� akurat nawin�� pod r�k�.
Kiedy tylko go spostrzeg�em, pomy�la�em, �e wpad�em jak �liwka w kompot.
- Uwa�am, �e to cudowne, kiedy cz�owiek ma jak�� pasj� - rzek�, przewieszaj�c
si� przez
p�ot i startuj�c do pe�nometra�owej dyskusji, kiedy tylko znalaz�em si� w
zasi�gu jego g�osu. -
Musz� jednak przyzna�, �e tak ha�a�liwe zaj�cie tu� po wschodzie s�o�ca mo�na
uzna� za nietakt z
jego strony.
- Masz na my�li ten jazgot? - zapyta�em, wskazuj�c kciukiem dom Belsena, sk�d
nap�ywa�y
wci�� nowe, nie s�abn�ce fale miaucz�cych zgrzyt�w i skrzeczenia.
- Dok�adnie - odpar� Dobby, przeczesuj�c siw� brod� palcami w ge�cie �miertelnie
powa�nej zadumy. - Niech wolno mi b�dzie stwierdzi�, �e ani przez chwil� nie
potrafi� odm�wi�
mego najwy�szego uznania...
- Uznania? - zdziwi�em si�. Czasami mia�em spore k�opoty ze zrozumieniem
Dobby'ego.
Nie chodzi�o ju� nawet o jego napuszony spos�b wys�awiania si�, ale o sam tok
my�li.
- W�a�nie! - powiedzia� Dobby. - Nie dla jego urz�dze�, chocia� s� to
elektroniczne
cude�ka, ale dla sposobu, w jaki przetwarza on muzyk� zapisan� na ta�mie.
Maszyna, kt�r�
skonstruowa� tylko do tego celu, jest chyba najbardziej wszechstronnym
urz�dzeniem. Czasami
odnosz� wra�enie, �e ona pos�uguje si� ca�kowicie ludzkim wyczuciem.
- Kiedy by�em ma�ym ch�opcem, istnia�y odtwarzaj�ce muzyk� pianole sterowane za
pomoc� ta�m.
- Tak, Randall, masz racj� - przyzna� Dobby. - Zasada by�a podobna, ale
wykonanie...
Pomy�l o wykonaniu! Owe stare pianole z ledwo�ci� potrafi�y odtworzy� podstawow�
lini�
melodyczn�, Belsen natomiast wydobywa z zapisu na ta�mie najdelikatniejsze
niuanse
brzmieniowe.
- Zdaje si�, �e te niuanse umkn�y mojej uwagi - odpar�em, nie bawi�c si� w
kurtuazj�. -
Jedyne, co do mnie dociera, to jazgot.
Rozmawiali�my w ten spos�b o Belsenie i jego orkiestrze, dop�ki Helen nie
zawo�a�a mnie
na �niadanie.
Nie zd��y�em jeszcze usi��� przy stole, kiedy zacz�a ju� recytowa� swoj� list�
�ycze� i
za�ale�.
- Randall, w ca�ej kuchni znowu pe�no jest tych wstr�tnych ma�ych mr�wek -
stwierdzi�a z
determinacj�. - S� tak ma�e, �e z trudem mo�na je dostrzec, a potrafi� wle�� do
wszystkiego.
- S�dzi�em, �e si� ju� z nimi rozprawi�a� - rzek�em.
- Bo i tak by�o. Wytropi�am, kt�r�dy si� przedostaj�, i zala�am szpar�
wrz�tkiem. Ale tym
razem musisz si� nimi zaj�� na dobre.
- Oczywi�cie - obieca�em. - Wkr�tce zrobi� z nimi porz�dek.
- Tak samo m�wi�e� poprzednim razem.
- Ja by�em ju� got�w, ale ty mnie uprzedzi�a� - powiedzia�em.
- To jeszcze nie wszystko - doda�a. - Jest gniazdo os pod dachem werandy.
Wczoraj
po��dli�y ma�� c�reczk� Montgomerych.
Szykowa�a si�, �eby recytowa� dalej, ale w�a�nie wtedy z hukiem zbieg� po
schodach Billy,
nasz jedenastoletni skarb.
- Popatrz, tato! - wykrzykn�� podniecony, wyci�gaj�c w moj� stron� niewielkie
plastikowe
pude�eczko. - Mam tutaj jednego, jakiego jeszcze do tej pory nie widzia�em.
Nie musia�em pyta�, o jakiego .jednego" mu chodzi. Wiedzia�em, �e by� to
nast�pny owad.
Rok temu zbiera� znaczki, teraz przerzuci� si� na owady - w oczywisty spos�b
wi�za�o si� to z
faktem, i� naszym s�siadem jest bezrobotny entomolog.
Bez entuzjazmu wzi��em pude�ko do r�ki.
- Biedronka - stwierdzi�em.
- Nie, to nie biedronka - rzek� Billy. - Jest za du�y jak na biedronk�. Plamki
ma zupe�nie
inne i kolor nie ten. On jest z�oty, a biedronka pomara�czowa.
- No c�, sprawd� to dok�adnie - odpar�em zniecierpliwiony. Wiedzia�em, �e
ch�opak zrobi
wszystko, byle tylko nie si�gn�� po ksi��k�.
- Ju� to zrobi�em - rzek�. - Przejrza�em ca�y atlas, ale nie znalaz�em niczego
podobnego.
- Och, na mi�o�� bosk� - sykn�a Helen. - Usi�d� wreszcie i zjedz �niadanie. Mam
ju� dosy�
uganiania si� za mr�wkami i osami, a ty sp�dzasz ca�e dnie na wynajdywaniu
jakich� nowych
pluskiew.
- Ale�, mamo, to bardzo pouczaj�ce zaj�cie - zaprotestowa� Bili. - Tak twierdzi
doktor
Wells. On m�wi, �e istnieje a� siedemset tysi�cy r�nych rodzin owad�w...
- Gdzie go znalaz�e�, synu? - spyta�em, zawstydzony nieco, �e oboje
naskoczyli�my na
niego ch�rem.
- W moim pokoju - odpowiedzia� Billy.
- W domu?! - pisn�a Helen. - Jakby nie do�� jeszcze by�o mr�wek!...
- Zaraz po �niadaniu poka�� go doktorowi Wellsowi.
- Mo�e lepiej by� przesta� zawraca� g�ow� Dobby'emu.
- Mam nadziej�, �e zadr�czy go do reszty - powiedzia�a Helen, zaciskaj�c wargi.
- To
przecie� Dobby zaszczepi� w nim to g�upie zami�owanie do robactwa.
Odda�em mu pude�ko, a Billy postawi� je obok talerza, zabieraj�c si� do
jedzenia.
- Randall - zacz�a Helen, przechodz�c do trzeciej pozycji swojej listy skarg. -
Nie wiem, co
mam pocz�� z Nor�.
Nora to nasza gosposia. Przychodzi dwa razy w tygodniu.
- Co zrobi�a tym razem?
- Chodzi o to, czego nie zrobi�a. Wcale nie odkurza. Pomacha tylko �ciereczk�
dooko�a, ale
nie przesunie ani lampki, ani wazy.
- We�my w takim razie kogo� innego - stwierdzi�em.
- Sam nie wiesz, co m�wisz, Randall. Bardzo trudno jest znale�� gosposi�, a
szczeg�lnie
tak�, na kt�rej mo�na by polega�. Rozmawia�am ju� z Amy...
S�ucha�em i w odpowiednich momentach robi�em stosowne uwagi. Zna�em to wszystko
na
pami��.
Jak tylko sko�czy�em �niadanie, wyszed�em do biura. By�o jeszcze zbyt rano na
klient�w,
mia�em jednak kilka polis do wypisania oraz troch� innej roboty, chcia�em wi�c
zacz�� jak
najwcze�niej.
Helen zadzwoni�a do mnie kr�tko po po�udniu. By�a wyra�nie poirytowana.
- Randall - rzek�a bez wst�pu. - Kto� wrzuci� g�az w sam �rodek naszego ogrodu.
- Jaki znowu g�az? - zapyta�em.
- No wiesz, olbrzymi kawa� ska�y. Zniszczy� wszystkie dalie.
- Dalie?! - wrzasn��em.
- A najdziwniejsze jest to, �e nie zosta�y �adne �lady k�. Kto� musia�by u�y�
ci�ar�wki,
�eby przewie�� taki ogromny...
- Powoli, spokojnie. Powiedz mi dok�adnie, jak wielki jest ten g�az.
- Prawie tak wysoki jak ja.
- Niemo�liwe! - parskn��em. Stara�em si� za wszelk� cen� opanowa� my�li. - To
musi by�
jaki� �art. Kto� nam zrobi� g�upi kawa�.
Przerzuca�em w g�owie nazwiska wszystkich ludzi, kt�rzy byliby zdolni do czego�
podobnego, ale nie kojarzy�em nikogo, kto potrafi�by sobie zada� a� tyle trudu
tylko dla �artu.
Pomy�la�em o George'u Montgomerym, ale George by� niezwykle statecznym
obywatelem. Potem
przyszed� mi do g�owy Belsen, lecz tego z kolei zbyt poch�ania�a muzyka, by
jeszcze my�la� o
g�upich kawa�ach. By� ponadto Dobby, ale wydawa�o si� nie do pomy�lenia, �eby on
m�g� zrobi�
co� podobnego.
- Dobry kawa�! - wycedzi�a Helen.
Nikt z s�siedztwa nie zdoby�by si� na co� takiego, my�la�em dalej. Wszyscy
wiedzieli, jak
bardzo licz� na to, i� moje dalie na tegorocznej wystawie r�wnie� zdob�d�
nagrod�.
- Wyjd� wcze�niej z pracy - powiedzia�em. - Zobacz�, co si� da zrobi� z tym
g�azem.
Wiedzia�em jednak dobrze, �e mo�na zrobi� tylko jedno - wytoczy� go w jaki�
spos�b z
ogrodu.
- B�d� u Amy - odpar�a Helen. - Postaram si� szybko wr�ci�.
Wyszed�em z biura i uda�em si� na um�wione spotkanie z klientem, ale nic mi nie
sz�o.
Moje my�li nieustannie zaprz�ta�y dalie.
Wczesnym popo�udniem sko�czy�em prac�, poszed�em do sklepu i kupi�em pojemnik
insektycydu w aerozolu. Nalepka g�osi�a, �e jest to �rodek skuteczny w walce z
mr�wkami,
karaluchami, osami, mszycami i ca�� plejad� innych szkodnik�w.
W domu zasta�em Billa siedz�cego na schodkach.
- Cze��, synu. Nie masz nic do roboty?
- Bawili�my si� przez jaki� czas z Tomem Hendersonem w wojn�, ale szybko nam si�
znudzi�o.
Postawi�em �rodek owadob�jczy na stole w kuchni i poszed�em do ogrodu. Billy
apatycznie
podrepta� za mn�.
G�az le�a� w ogr�dku, na samym �rodku grz�dki z daliami i by� dok�adnie tak
wielki, jak
opisa�a go Helen. Wygl�da� dosy� dziwnie, w niczym nie przypomina� surowego
kawa�ka ska�y o
poszarpanych kraw�dziach. Stanowi� niemal idealn� kul� o wyblak�ej, czerwonej
powierzchni,
pokrytej jak gdyby piegami.
Obszed�em go dooko�a, oceniaj�c straty. Kilka dalii ocala�o, ale wszystkie
najlepsze
egzemplarze znikn�y. Faktycznie, nie by�o �adnych �lad�w k�, nie by�o w og�le
�adnych �lad�w,
mog�cych powiedzie�, w jaki spos�b g�az znalaz� si� w ogrodzie. Le�a� dobre
dziesi�� metr�w od
ulicy i kto� musia�by pos�u�y� si� d�wigiem, �eby przenie�� tu g�az przywieziony
ci�ar�wk�.
Brzmia�o to zupe�nie nieprawdopodobnie, tym bardziej �e nisko wzd�u� ulicy
rozpi�ta by�a na
s�upach gruba wi�zka przewod�w elektrycznych.
Podszed�em do ska�y i przyjrza�em jej si� z bliska. Ca�a powierzchnia pokryta
by�a
drobnymi, nieregularnymi do�kami o g��boko�ci nie przekraczaj�cej centymetra, a
gdzieniegdzie
widnia�y g�adkie, ciemniejsze i jak gdyby lustrzane pasy - wygl�da�y tak, jakby
w tych miejscach
zdj�to cienk� warstw� materia�u, wypolerowano kamie� i pokryto go woskiem.
Przypomnia�em
sobie w�wczas, �e jeden z moich przyjaci� sprzed wielu lat amatorsko
kolekcjonowa� minera�y.
Zbli�y�em oczy do jednej z tych ciemniejszych, po�yskliwych powierzchni i przez
chwil�
zdawa�o mi si�, i� dostrzegam delikatny falisty rysunek struktury kamienia.
- Billy, czy potrafi�by� rozpozna� agat? - zapyta�em.
- O rany, tato. Nie mam poj�cia. Tommy na pewno by pozna�, on zbiera kamienie.
Ci�gle
szwenda si� w poszukiwaniu jakich� okaz�w.
Podszed� bli�ej i popatrzy� za mn� na fragment wypolerowanej ska�y. Po�lini�
nast�pnie
kciuk i przeci�gn�� nim wzd�u� po�yskuj�cej strefy, �eby zetrze� nalot.
- No, nie wiem - mrukn��. - Ale my�l�, �e to mo�e by� agat.
Cofn�� si� o kilka krok�w i zmierzy� g�az wzrokiem pe�nym respektu.
- Wiesz, tato? Gdyby to rzeczywi�cie by� agat... jeden wielki agat, to pewnie
by�by wart
kup� forsy. Jak uwa�asz?
- Nie mam poj�cia. Przypuszczam, �e tak.
- Mo�e z milion dolar�w?
Pokr�ci�em g�ow�.
- Nie, chyba nie a� tyle.
- P�jd� i zaraz przyprowadz� Tommy'ego - rzuci�.
Jak b�yskawica skr�ci� za r�g gara�u i po chwili s�ysza�em jego szybkie kroki na
�wirowanym podje�dzie, kiedy p�dzi� w stron� domu kolegi.
Obszed�em g�az kilka razy dooko�a, pr�buj�c oszacowa� jego wag�, ale brak mi
by�o
pewnych podstawowych wiadomo�ci.
Wr�ci�em wi�c do domu i zacz��em czyta� przepis u�ytkowania insektycydu.
Odkr�ci�em
pojemnik i spr�bowa�em, jak rozpyla; wszystko by�o w porz�dku.
Ukl�kn��em na pod�odze i zacz��em inspekcj� progu pod drzwiami kuchennymi w
poszukiwaniu szczeliny, przez kt�r� mr�wki dostawa�y si� do �rodka. Nie
zauwa�y�em w pobli�u
ani jednego owada, wiedzia�em jednak z poprzednich do�wiadcze�, �e s� one
niewiele wi�ksze od
kropki, a w dodatku prawie przezroczyste i do�� trudno je dostrzec.
K�tem oka z�owi�em jakie� poruszenie w rogu kuchni i odwr�ci�em si� w tamt�
stron�. Po
pod�odze sun�a male�ka p�kula o z�otawym po�ysku, zmierzaj�c wzd�u� listwy
przy pod�odze w
stron� szafki pod zlewem.
By�a to kolejna nietypowa biedronka.
Skierowa�em na ni� wylot rozpylacza i pu�ci�em strumie� p�ynu, ale chrz�szczyk
poszed�
dalej i po chwili znikn�� pod szafk�.
Kiedy straci�em go z oczu, ponownie zaj��em si� poszukiwaniem mr�wek, lecz nie
znalaz�em ani jednej. Widocznie nie przechodzi�y pod progiem drzwi kuchennych.
Przynajmniej
nie w tej chwili. W zlewie i na stole tak�e nie by�o �adnych mr�wek.
Wyszed�em w�wczas z domu, �eby dokona� rozpoznania przed operacj� �Osa". Czeka�o
mnie parszywe zadanie. Gniazdo znajdowa�o si� mi�dzy listwami sufitu werandy i
dost�p do niego
by� utrudniony. Kiedy przyjrza�em si� dok�adnie, stwierdzi�em, �e najrozs�dniej
b�dzie poczeka�
do wieczora, kiedy wszystkie osy na pewno wr�c� ju� do gniazda. Musia�em tylko
przystawi�
drabin�, wej�� na g�r�, da� im porz�dnie �ykn�� z rozpylacza, po czym ewakuowa�
si� jak
najszybciej, nie skr�caj�c sobie przy tym karku.
Przyznam, �e by�o to zaj�cie, na kt�re zupe�nie nie mia�em ochoty, wiedzia�em
jednak po
tonie g�osu Helen, �e nie mog� odwleka� sprawy.
Wok� gniazda kr�ci�o si� kilka os, a w tym czasie, kiedy im si� przygl�da�em,
par�
owad�w wypad�o z niego na ziemi�.
Zafrapowany podszed�em bli�ej i wtedy zauwa�y�em, �e ziemia pod spodem us�ana
jest
martwymi b�d� kr�c�cymi si� nieprzytomnie owadami. Na moich oczach kolejna osa
spad�a na
ziemi� i zacz�a kr�ci� si� w k�ko, g�o�no brz�cz�c.
Patrzy�em to z tej, to z tamtej strony, pr�buj�c odgadn�� przyczyn� dziwnego
zjawiska. Nie
odkry�em jednak niczego niezwyk�ego, poza tym, �e od czasu do czasu spada�a
nast�pna osa.
Doszed�em do wniosku, �e oto zachodzi bardzo po��dane zjawisko. Niezale�nie od
tego, co
zabija�o osy, oszcz�dza�o mi nieprzyjemnej pracy wykurzania ich z gniazda.
Odwraca�em si� ju�, �eby zanie�� z powrotem aerozol do kuchni, kiedy tyln�
furtk� wpad�
na podw�rze podekscytowany Billy. Za nim p�dzi� Tommy Henderson.
- Panie Marsden! - krzykn�� Tommy. - Ten kamie� to agat! Pi�kny pasiasty agat!
- No c�, to wspaniale - odpar�em.
- Czy pan tego nie rozumie? - wyrzuci� z siebie Tommy. - Nie ma tak wielkich
agat�w, a ju�
na pewno nie agat�w pasiastych. Ten rodzaj nazywany jest odmian� �Jeziora
Superior" i nigdy nie
znajdywano okaz�w wi�kszych ni� pa�ska pi��.
Zadzia�a�o. Odwr�ci�em si� na pi�cie i ruszy�em szybkim krokiem, �eby jeszcze
raz
popatrze� na g�az le��cy w ogr�dku. Ch�opcy podreptali za mn�.
Wygl�da� wspaniale. Wyci�gn��em r�k� i pog�aska�em go. Pomy�la�em, �e mieli�my
szcz�cie, i� kto� wpakowa� t� ska�� do naszego ogrodu. Zapomnia�em nawet o
daliach.
- Przysi�gam - odezwa� si� Tommy. Oczy mia� wielkie jak spodki. - Mo�e pan
dosta� za
niego kup� forsy.
Nie b�d� zaprzecza�, �e niemal dok�adnie taka sama my�l zaprz�ta�a moj� g�ow�.
Opar�em obie d�onie o g�az i nacisn��em lekko, �eby utrwali� w pami�ci wra�enie
dotyku
tej solidnej, twardej ska�y.
Ale kiedy lekko popchn��em, g�az pod naciskiem wyra�nie si� zako�ysa�!
Os�upia�y, popchn��em go jeszcze raz i ten sam efekt si� powt�rzy�.
Tommy zamar� z otwartymi ustami.
- To niemo�liwe, panie Marsden. Wed�ug wszelkich prawide� on nie powinien nawet
drgn��. Musi wa�y� kilka ton, a to by znaczy�o, �e ma pan nadludzk� si��.
- Nie jestem a� tak silny - odpar�em. - A ju� na pewno nie do tego stopnia.
Na chwiejnych nogach poszed�em do domu, odstawi�em pojemnik z aerozolem, po czym
wyszed�em znowu i usiad�em na schodkach, �eby przemy�le� spraw�.
Ch�opak�w nie by�o ju� nigdzie w pobli�u. Prawdopodobnie pobiegli, �eby roznie��
nowin�
po ca�ej okolicy.
Je�li ten kamie� by� agatem, jak utrzymywa� Tommy - je�li faktycznie by�
olbrzymim
agatem, przedstawia� sob� unikatowy, wr�cz muzealny egzemplarz i musia� by�
sporo wart. Z
drugiej strony agat na pewno nie by�by taki lekki. G�azu tej wielko�ci nawet
dziesi�ciu ch�opa nie
da�oby rady ruszy� z miejsca.
Zastanawia�em si� tak�e, jakie mam do niego prawa, je�li faktycznie jest to
agat. Znajdowa�
si� na mojej dzia�ce i prawnie powinien by� moj� w�asno�ci�. A gdyby kto� w tej
chwili zaczaj si�
domaga� jego zwrotu?
Przede wszystkim zaprz�ta�o mnie jednak pytanie, w jaki spos�b ten g�az znalaz�
si� w
ogrodzie.
Siedzia�em tak, pogr��ony w rozwa�aniach, kiedy zza rogu domu wy�oni� si� Dobby
i
usiad� na schodkach obok mnie.
- Dzieje si� wiele niewyja�nionych rzeczy - powiedzia�. - S�ysza�em, �e masz
ogromny agat
w swoim ogr�dku.
- Tak twierdzi Tommy Henderson. Przypuszczam, �e si� na tym zna. Billy m�wi, i�
on
zbiera okazy minera��w.
Dobby zanurzy� palce w brodzie.
- Tak, pasja to wspania�a rzecz - mrukn��. - Zw�aszcza u dzieci. Mog� si� w ten
spos�b
wiele nauczy�.
- Owszem - odpar�em bez entuzjazmu.
- Dzi� rano po �niadaniu tw�j syn przyni�s� mi do identyfikacji owada.
- Prosi�em go, �eby ci nie przeszkadza�.
- Bardzo si� ciesz�, �e przyszed� do mnie - wyja�ni� Dobby. - Ale nigdy przedtem
nie
widzia�em podobnego okazu.
- Wygl�da� jak biedronka.
- Faktycznie - przyzna� Dobby. - Zauwa�y�em pewne podobie�stwa, ale mam mn�stwo
w�tpliwo�ci... C�, m�wi�c szczerze, w og�le nie jestem pewien, czy to owad. W
gruncie rzeczy
budow� o wiele bardziej przypomina ��wia. Ca�kowity brak segmentacji cia�a, a
przecie�
wszystkie insekty maj� cia�a zbudowane z segment�w. Szkielet zewn�trzny jest
niezwykle twardy,
g�owa i odn�a mog� by� wci�gane do �rodka, a ponadto nie ma �adnych czu�k�w.
Pokr�ci� g�ow� w zdumieniu.
- Jeszcze niczego nie mog� powiedzie� na pewno. Musz� przeprowadzi� wiele
szczeg�owych bada�, zanim podejm� pr�b� sklasyfikowania go. Czy nie zdarzy�o ci
si� widzie�
innych takich samych okaz�w?
- Nie tak dawno zauwa�y�em jednego w�druj�cego po pod�odze.
- Czy by�by� tak uprzejmy i z�apa� go dla mnie, kiedy nast�pnym razem wpadnie ci
w oko?
- Nie ma sprawy - odrzek�em. - Spr�buj� go z�apa�.
Dotrzyma�em s�owa. Jak tylko sko�czyli�my rozmow�, poszed�em do piwnicy, �eby
rozejrze� si� za tymi niezwyk�ymi chrz�szczami. Dostrzeg�em kilka sztuk, ale nie
uda�o mi si�
z�apa� ani jednego. W ko�cu zrezygnowa�em z dalszych pr�b.
Po kolacji wpad� do nas Arthur Belsen. By� rozgor�czkowany, ale u niego to
normalne. U
tak niestabilnego emocjonalnie, znerwicowanego typa wystarczy byle pow�d, aby go
wyprowadzi�
z r�wnowagi.
- S�ysza�em, �e ten g�az w twoim ogrodzie to agat - powiedzia�. - Co masz zamiar
z nim
zrobi�?
- Nie wiem. Chyba go sprzedam, je�li tylko znajd? nabywc�.
- Musi by� wart kup� forsy. Nie mo�esz go tak po prostu zostawi� przed domem.
Kto�
m�g�by go ukra��.
- Nie wyobra�ani sobie, co m�g�bym zrobi� innego - odpar�em. - Nie jestem w
stanie go
przesun��, a nie b�d� przecie� siedzia� ca�� noc na stra�y.
- Nie musisz czuwa� przez ca�� noc. Mog� ci pom�c. Otoczymy go czujnikiem z
drutu i
zainstalujemy alarm.
Nie by�em zachwycony tym pomys�em i pr�bowa�em odwie�� Belsena od tych plan�w,
ale
on przypomina� ju� ogara, kt�ry poczu� �wie�y trop kr�lika. Poszed� do swojej
piwnicy i po jakim�
czasie wr�ci� ze zwojem drutu oraz pud�em r�nych cz�ci, zabrali�my si� wi�c do
pracy.
Do�� d�ugo to trwa�o. Otoczyli�my ca�y teren naci�gni�tym drutem, a dzwonek
alarmowy
zainstalowali�my obok drzwi kuchennych. Helen spogl�da�a na nas surowym
wzrokiem. Nie
podoba� jej si� pomys� robienia czegokolwiek w kuchni, bez wzgl�du na to, czy
chodzi�o o
drogocenny agat, czy nie.
W �rodku nocy poderwa� mnie z ��ka jazgot dzwonka, przez d�u�sz� chwil� nie
wiedzia�em jednak, co si� dzieje. Kiedy sobie przypomnia�em, pobieg�em na d�
schodami. Na
trzecim stopniu od podestu stan��em na czym�, co uciek�o mi spod nogi i w tempie
przyspieszonym
znalaz�em si� w salonie. Potoczy�em si� po pod�odze, zahaczy�em o stoj�c� lamp�,
kt�ra padaj�c
uderzy�a mnie w g�ow�. Zatrzyma�em si� na krze�le, zapl�tany w sznur od lampy.
Kula do gry, pomy�la�em. Ten niezno�ny ch�opak znowu porozrzuca� po ca�ym domu
swoje
kule do gry! Jest ju� za du�y na takie dzieci�ce zabawy. W ka�dym razie powinien
wiedzie�, �e nie
zostawia si� czego� takiego na schodach.
W jasnym blasku ksi�yca, wpadaj�cym przez du�e okno werandy, dostrzeg�em kulk�
poruszaj�c� si� szybko po pod�odze - nie tocz�c� si�, ale przesuwaj�c�! Wsz�dzie
pe�no by�o kulek,
w�druj�cych po ca�ym pokoju. A wszystkie w �wietle ksi�yca z�otawo
pob�yskiwa�y.
Jakby nie do�� tego, na samym �rodku salonu sta�a lod�wka!
Dzwonek alarmowy wci�� dono�nie jazgota�. Zerwa�em si� na nogi, uwolni�em z
obj��
lampy i pobieg�em do drzwi kuchennych. S�ysza�em za plecami, jak Helen wo�a co�
ze szczytu
schod�w.
Otworzy�em drzwi i cz�api�c bosymi stopami po mokrej od rosy trawie pobieg�em za
r�g
domu.
Obok g�azu sta� jaki� zdumiony pies. Jedn� �ap� uda�o mu si� tak skutecznie
zapl�ta� w
krety�ski drut alarmowy Belsena, �e teraz sta� chwiejnie na trzech nogach,
pr�buj�c si� uwolni�.
Krzykn��em na niego, po czym schyli�em si�, usi�uj�c znale�� w trawie co�, czym
m�g�bym
w niego cisn��. Pies szarpn�� si� raz i drugi, a� wreszcie wyswobodzi� �ap� i
pomkn�� ulic� ze
spuszczonymi nisko uszami.
Za mn� umilk� wreszcie przenikliwy terkot dzwonka.
Odwr�ci�em si� i pocz�apa�em z powrotem do domu, czuj�c si� jak g�upiec.
Nagle przypomnia�em sobie, �e widzia�em lod�wk� stoj�c� na �rodku salonu.
Pomy�la�em,
�e musia�o mi si� przywidzie�. Lod�wka sta�a w kuchni i nikt nie powinien jej
stamt�d rusza�.
Przede wszystkim nie rozumia�em powodu, dla kt�rego mia�aby si� znale�� w
salonie - jej miejsce
by�o w kuchni. Nie wiem, po co ktokolwiek mia�by j� przesuwa�, a nawet gdyby
kto� to zrobi�,
uczyni�by tyle ha�asu, �e poderwa�by na nogi ca�y dom.
Stwierdzi�em, �e mam ju� przywidzenia. G�az w ogrodzie i z�ote chrz�szcze
nadszarpn�y
moje nerwy.
Nie pomyli�em si� jednak.
Lod�wka naprawd� sta�a po�rodku salonu. Wtyczka by�a wyci�gni�ta z gniazdka, a
sznur
wi� si� rozpostarty na pod�odze. Na dywanie sta�a ka�u�a wody wyciekaj�cej z
topniej�cego powoli
zamra�alnika.
- Zniszczysz mi ca�y dywan! - wrzasn�a Helen, kt�ra stan�a w drzwiach i ze
zdumieniem
spogl�da�a na t� zwariowan� lod�wk�. - A poza tym ca�y zapas �ywno�ci si�
zepsuje i...
Na schodach zadudni�y kroki na wp� jeszcze �pi�cego Billa.
- Co tu si� dzieje? - zapyta�.
- Nie mam poj�cia - odpar�em.
Chcia�em ju� opowiedzie� im o chrz�szczach w�druj�cych po ca�ym domu, ale w por�
ugryz�em si� w j�zyk. Nie mia�o sensu bardziej denerwowa� Helen, kt�ra i bez
tego sprawia�a
wra�enie doprowadzonej do ostateczno�ci.
- Przesu�my to pud�o z powrotem na swoje miejsce - zaproponowa�em na tyle
rzeczowym
g�osem, na ile mnie by�o sta�. - W tr�jk� chyba damy rad�.
Pchali�my wi�c, przesuwali�my, ci�gn�li�my i holowali�my, a� wreszcie lod�wka
stan�a
na poprzednim miejscu w kuchni i zosta�a z powrotem pod��czona do pr�du. Helen
wyci�gn�a
jakie� szmaty i zacz�a wyciera� zmoczony dywan.
- Czy kto� si� zakrada� do kamienia, tato? - zapyta� Bili.
- Pies - odpar�em. - Tylko zab��kany pies.
- By�am przeciwna temu od samego pocz�tku - stwierdzi�a Helen, na czworakach
energicznie wycieraj�c dywan. - To czysta g�upota. Kto by pr�bowa� ukra�� taki
kawa� ska�y? Nie
mo�na go po prostu wzi�� w kiesze� i wynie��. Arthur Belsen to szaleniec.
- Zgadzam si� z tob� - rzek�em ponurym g�osem. - Ale jest to typ cz�owieka tak
skrupulatnego, osobnika tak zdecydowanego, my�l�cego tylko w kategoriach
urz�dze�...
- Nie zmru�ymy oka przez ca�� noc - powiedzia�a. - Do �witu b�dziemy zrywani z
��ek
dziesi�tki razy, tylko po to, �eby przegania� zab��kane koty i psy. Poza tym nie
wierz�, �e ten
kamie� to agat. Na razie musimy polega� jedynie na zdaniu Tommy'ego Hendersona.
- Tommy zna si� na kamieniach - wtr�ci� Billy, zaciekle broni�c swego
przyjaciela. - Bez
trudu rozpoznaje agaty. Ma w domu pude�ko od but�w pe�ne okaz�w, kt�re sam
znalaz�.
A wi�c sta�o si�, pomy�la�em. Zacz�li�my si� spiera� na temat g�azu, zamiast
zwr�ci�
uwag� na co� innego - co�, z czego wynika�y szokuj�ce wnioski - to znaczy na
lod�wk�.
Nagle przysz�a mi do g�owy pewna my�l - jedno z tych nieoczekiwanych,
przypadkowych
skojarze�, kt�re czasami pojawiaj� si� znik�d i nie daj� cz�owiekowi spokoju.
Odegna�em j� od
siebie, ale powr�ci�a, nachalna, zapu�ci�a korzenie i zmrozi�a mnie do ko�ca: a
je�li istnia� jaki�
zwi�zek mi�dzy lod�wk� i chrz�szczami?
Helen podnios�a si� z pod�ogi.
- W porz�dku - mrukn�a. - Zrobi�am wszystko co w mojej mocy. Mam nadziej�, �e
dywan
jako� to prze�yje.
Ale �aden chrz�szcz, przekonywa�em siebie w duchu, nie da�by rady przesun��
lod�wki.
Nie dokona�yby tego, nawet gdyby by�o ich tysi�c. Poza tym ca�kowicie przes�dza�
spraw� fakt, i�
�adnemu chrz�szczowi nie powinno zale�e� na przesuwaniu lod�wki. W ko�cu co go
obchodzi,
czy lod�wka stoi w salonie, czy w kuchni.
Helen krz�ta�a si� dalej. Rozwiesi�a mokr� �cierk� nad zlewem, wr�ci�a do salonu
i pogasi�a
�wiat�a.
- Chyba mo�emy wraca� do ��ek - powiedzia�a. - Je�li b�dziemy mieli szcz�cie,
uda nam
si� troch� zdrzemn��.
Podszed�em do dzwonka wisz�cego przy drzwiach kuchennych i oderwa�em przewody.
- Teraz b�dziemy mieli spok�j - rzek�em.
Prawd� m�wi�c, mia�em przeczucie, �e nie zmru�� oka a� do rana, zaprz�tni�ty
spraw�
lod�wki. A jednak uda�o mi si� zasn��, chocia� nie na d�ugo.
O sz�stej trzydzie�ci Belsen w��czy� swoj� orkiestr� i poderwa� mnie z po�cieli.
Helen usiad�a, przyciskaj�c d�onie do uszu.
- Och nie! - j�kn�a. - Znowu!
Wsta�em i pozamyka�em okna. Jazgot przycich� nieco.
- Wsad� g�ow� pod poduszk� - poradzi�em jej.
Ubra�em si� i zszed�em na d�. Lod�wka sta�a w kuchni i wszystko wygl�da�o tak
jak
zawsze. Dostrzeg�em kilka chrz�szczy, ale niczego nie taszczy�y.
Zrobi�em sobie �niadanie i poszed�em do pracy. By� to ju� drugi dzie� z kolei,
kiedy
zjawia�em si� w biurze wcze�niej. Je�li tak dalej p�jdzie, stwierdzi�em, wszyscy
s�siedzi Belsena
b�d� musieli si� zebra� i zrobi� co� z nim i jego symfoni�.
By� to do�� udany dzie�. Rano zdo�a�em sprzeda� dwie polisy i uzyska� wst�pn�
umow� do
trzeciej.
Kiedy wr�ci�em do biura wczesnym popo�udniem, czeka�o na mnie jakie� indywiduum
o
rozbieganym spojrzeniu.
- Czy to pan jest Marsden? - wyskoczy�. - Czy jest pan w�a�cicielem ogromnego
agatu?
- Tak. Przynajmniej tak mi powiedziano - odpar�em.
Facet wygl�da� niezbyt normalnie. Mia� poplamione spodnie w kolorze khaki i
traperskie
buty. Do jego paska wisia� przypi�ty m�otek geologiczny, a w ka�dym razie
podobne narz�dzie,
kt�re z jednej strony mia�o g��wk� m�otka, z drugiej za� ma�ego kilofu.
- S�ysza�em o tym - rzek� podekscytowany, jakby szykowa� si� do walki. - Nie
mog�
uwierzy�. Nie znaleziono nigdy agatu, kt�ry by�by a� tak wielki!
Nie podoba�a mi si� jego napastliwo��.
- Je�li przyszed� pan dyskutowa� ze mn�...
- Nie, nie o to chodzi - wtr�ci�. - Nazywam si� Christian Barr. Jestem geologiem
amatorem,
rozumie pan. Zajmuj� si� zbieraniem kamieni ju� od dzieci�stwa, posiadam
wspania�� kolekcj�.
Jestem prezesem klubu geologicznego. Zdobywam nagrody na prawie wszystkich
wystawach.
Pomy�la�em, �e je�li naprawd� posiada pan taki kamie�...
- Tak?
- Je�li naprawd� posiada pan taki kamie�, mo�e m�g�bym odkupi� go od pana. Ale
najpierw
musia�bym go obejrze�.
W�o�y�em z powrotem kapelusz na g�ow�.
- Chod�my - rzek�em.
W ogr�dku Barr zacz�� kr��y� dooko�a kamienia. �lini� kciuk i przeci�ga� nim po
g�adkich
pasmach na skale. Tu i tam zbli�a� twarz i dokonywa� szczeg�owych ogl�dzin.
Przesuwa�
ostro�nie d�oni� po jego powierzchni. Mrucza� co� sam do siebie.
- No i co? - zapyta�em.
- To agat - odpar� Barr z zapartym tchem. - Jeden wielki, kompletny agat. Prosz�
spojrze�
tutaj, na t� chropowat�, falist� powierzchni�. To negatywowy odcisk wewn�trznej
strony skorupy
wulkanicznej, w �rodku kt�rej powstawa�. Ca�a jego zewn�trzna powierzchnia jest
charakterystycznie poc�tkowana, nie ma �adnych w�tpliwo�ci. W tych miejscach,
gdzie wskutek
sp�kania skorupy powsta�y szczeliny, mo�na zaobserwowa�, �e �upie si� on w taki
sam spos�b jak
muszla. Ponadto wszystko wskazuje, i� w przekroju, co oczywiste, jest on
pasiasty.
Odpi�� od paska m�otek geologiczny i ostro�nie stukn�� nim w kamie�. Agat
zarezonowa�
niczym monstrualny dzwon.
Barr zamar� z otwartymi szeroko ustami.
- On nie powinien w ten spos�b rezonowa� - wyja�ni�, jak tylko odzyska� nieco
zimnej
krwi. - Wygl�da na to, �e jest w �rodku wydr��ony.
Uderzy� raz jeszcze i kamie� zn�w odpowiedzia� echem.
- Agaty to bardzo dziwne twory - powiedzia�. - S� twardsze od najlepszych
gatunk�w stali.
My�l�, �e mo�na by go wykorzystywa� jako dzwon, gdyby by�o to technicznie
mo�liwe.
Przypi�� z powrotem m�otek do paska i zacz�� w�szy� dooko�a kamienia.
- Mog�aby to by� kompletna geoda - mrukn�� sam do siebie. - Nie, to niemo�liwe.
Agaty
krystalizuj� si� wewn�trz geody, a nie na zewn�trz. Poza tym jest to agat
pasiasty, a te nie
wyst�puj� nigdy w geodach.
- Co to jest geoda? - zapyta�em, lecz nie otrzyma�em odpowiedzi. Przykucn�� obok
kamienia i zacz�� dok�adnie ogl�da� jego dolne rejony.
- Ile pan by chcia� za niego dosta�, Marsden? - spyta�.
- Prosz� wymieni� jak�� sum� - odrzek�em. - Ja nie mam poj�cia, ile on mo�e by�
wart.
- Dam panu od r�ki tysi�c dolar�w.
- Za ma�o - odpar�em. Wcale nie uwa�a�em, �e zaproponowa� zbyt nisk� cen�. Po
prostu
ho�duj� zasadzie nie zgadzania si� na pierwsz� propozycj�.
- Gdyby nie by� wydr��ony w �rodku, by�by wart wielokrotnie wi�cej - odezwa� si�
Barr.
- A sk�d ma pan pewno��, �e jest wydr��ony?
- Sam pan s�ysza�, jak rezonowa� po uderzeniu.
- Mo�e to jego unikatowa cecha.
Barr pokr�ci� g�ow�.
- Niemo�liwe - zawyrokowa�. - Nie istniej� tak olbrzymie agaty pasiaste, a w
dodatku �aden
agat nie jest w �rodku pusty. Co gorsza, nie ma pan poj�cia, sk�d on si� tutaj
wzi��.
Nie odpowiedzia�em. Te zagadki mnie nie interesowa�y.
- Prosz� spojrze� - odezwa� si� po chwili. - Tutaj jest otw�r. Tu, na dole, u
samej podstawy.
Pochyli�em si� i spojrza�em w to miejsce, gdzie wskazywa� palcem. Znajdowa� si�
tam
otw�r, idealnie okr�g�a dziurka o �rednicy mniej wi�cej centymetra. I nie by� to
otw�r naturalny,
lecz idealnie okr�g�y, o wyr�wnanych brzegach, jak gdyby wykonany za pomoc�
wiertarki.
Barr rozejrza� si� dooko�a, znalaz� grub� �odyg� jakiego� zielska i oczy�ci� j�
z li�ci. Ponad
p�metrowej d�ugo�ci p�d bez przeszk�d wsun�� si� w g��b otworu.
M�czyzna podni�s� si� na nogi, zmarszczy� brwi i popatrzy� srogo na kamie�.
- Jest pusty w �rodku - rzek�. - To jasne jak s�o�ce.
Ale ja nie zwraca�em ju� na niego zbytniej uwagi. Na czo�o wyst�pi� mi pot,
kt�rego
powodem by�a kolejna zwariowana my�l, nie daj�ca mi spokoju.
Otw�r by� na tyle du�y, by owe niezwyk�e chrz�szcze mog�y przedosta� si� do
wewn�trz.
- Powiem panu co� - powiedzia� Barr. - Zwi�ksz� moj� ofert� do dw�ch tysi�cy i
jak
najszybciej pozbawi� pana k�opotu.
Pokr�ci�em g�ow�. By�em zbyt poch�oni�ty my�lami, kt�re jak szalone przelatywa�y
od
dziwnych chrz�szczy do g�azu - nie dawa� mi spokoju �w otw�r w kamieniu,
dok�adnie pasuj�cy
do rozmiaru chrz�szcza. Przypomnia�em sobie, �e w identyczny spos�b skojarzy�y
mi si� w
my�lach chrz�szcze z lod�wk�, a przecie� dla ka�dego zdrowo my�l�cego cz�owieka
musia�o by�
ca�kiem oczywiste, �e chrz�szcze nie mog� mie� nic wsp�lnego ani z moj� lod�wk�,
ani z tym
cholernym kamieniem.
By�y to zwyk�e chrz�szcze - no, mo�e niezupe�nie zwyk�e, ale w ka�dym razie
tylko
insekty. Co prawda wprowadzi�y Dobby'ego w os�upienie, ale wiedzia�em dobrze, i�
Dobby sam
m�g�by przyzna�, �e istnieje jeszcze wiele gatunk�w nie sklasyfikowanych do tej
pory owad�w.
M�g� to by� na przyk�ad jaki� gatunek, kt�ry dziwnym zrz�dzeniem ekologii
dopiero teraz
znienacka pojawi� si� na scenie, umykaj�c przez lata uwagi specjalist�w.
- Chce pan powiedzie�, �e to r�wnie� zbyt niska cena? - zapyta� zdumiony Barr.
- Co? - ockn��em si�, sprowadzony nagle na ziemi�.
- Zaoferowa�em panu w�a�nie dwa tysi�ce za ten kamie�.
Popatrzy�em na niego gro�nym wzrokiem. Nie wygl�da� na cz�owieka, kt�ry zdolny
by�by
wyda� dwa tysi�ce na swoje hobby. Najpewniej oszacowa� agat jak tylko go
zobaczy�, ale kr�ci� si�
doko�a i wydziwia� jedynie po to, �eby zbi� mnie z tropu. Chcia� dosta� kamie� w
swoje r�ce, nim
zyskam sposobno�� poznania jego prawdziwej warto�ci.
- B�d� musia� to przemy�le� - powiedzia�em ostro�nie. - Jak m�g�bym si� z panem
skontaktowa�, gdybym zdecydowa� si� na pa�sk� propozycj�?
Poda� swoje dane i oschle po�egna� si� ze mn�. Nie ukrywa� rozczarowania z
powodu
odrzucenia jego oferty. Sztywnym krokiem min�� r�g gara�u, a w chwil� p�niej
us�ysza�em, jak
uruchamia silnik i odje�d�a.
Kuca�em dalej, rozmy�laj�c, czy nie pope�ni�em b��du, nie zgadzaj�c si� na cen�
dw�ch
tysi�cy dolar�w. Dwa tysi�ce to sporo pieni�dzy i na pewno by mi si� przyda�y.
Ale jemu za
bardzo zale�a�o na kamieniu, z oczu wyziera�a mu zach�anno��.
Jedna rzecz sta�a si� teraz dla mnie oczywista. Nie mog�em pozostawi� kamienia w
ogrodzie. Mia� zbyt du�� warto��, by mo�na go tu zostawi� bez nadzoru. W taki
czy inny spos�b
musia�em wtoczy� g�az do gara�u i zamkn�� go na klucz. George Montgomery mia�
bloczek i
wyci�gark�, mo�e przy jego pomocy uda�oby mi si� przetoczy� kamie�.
Ruszy�em do domu, �eby przekaza� Helen dobre nowiny, chocia� by�em przekonany,
�e
zaraz wynajdzie sto powod�w, dla kt�rych nie powinienem sprzedawa� agatu za dwa
tysi�ce.
Natkn��em si� na ni� w drzwiach kuchennych. Zarzuci�a mi r�ce na szyj� i
poca�owa�a
mnie.
- Randall - powiedzia�a uszcz�liwiona. - To jest po prostu zbyt pi�kne.
- Ja te� tak uwa�am - odpar�em, zachodz�c w g�ow�, w jaki spos�b, u diab�a, ona
si� o
wszystkim dowiedzia�a.
- Chod� tylko i sam popatrz! - wykrzykn�a. - Te �uczki czyszcz� nam ca�y dom!
- Co robi�?! - wrzasn��em.
- Chod� i popatrz - nalega�a, ci�gn�c mnie za r�k�. - Czy widzia�e� kiedykolwiek
co�
podobnego? Wszystko po prostu b�yszczy!
Poszed�em za ni� do salonu i stan��em jak wmurowany, spogl�daj�c z
niedowierzaniem,
kt�re w tym wypadku graniczy�o z przera�eniem.
Chrz�szcze pracowa�y ca�ymi batalionami i robi�y to z absolutn� rozmy�lno�ci�.
Jeden
oddzia� posuwa� si� wzd�u� por�czy fotela w zwartym szyku, po cztery owady w
rz�dzie,
produkuj�c obrazek w rodzaju: �tak by�o, a tak powinno by�". Dolna cz�� por�czy
l�ni�a
czysto�ci�, wygl�da�a ca�kiem jak nowa, za to w por�wnaniu z ni� g�rna
przedstawia�a si� wr�cz
obskurnie.
Inna grupa odkurza�a odleg�y kraniec sto�u, jeszcze inna pracowa�a na pod�odze w
rogu
pokoju, a kolejny oddzia� zajmowa� si� doprowadzaniem do po�ysku telewizora.
- Zobacz, dywan jest ju� w ca�o�ci odkurzony! - pisn�a Helen. - Ca�a ta cz��
salonu
zosta�a wyczyszczona, a tam zabieraj� si� do pucowania kominka. Nigdy nie mog�am
nak�oni�
Nory, �eby chocia� dotkn�a si� do kominka. Teraz nie b�d� ju� jej potrzebowa�a.
Czy ty
rozumiesz, Randall, �e te �uczki zaoszcz�dz� nam dwadzie�cia dolar�w tygodniowo,
kt�re do tej
pory p�acili�my Norze? Przysz�o mi na my�l, �e mog�abym wykorzysta� te pieni�dze
na swoje
w�asne potrzeby. Jest tak wiele rzeczy, kt�rych potrzebuj�. Od wiek�w nie mia�am
ju� porz�dnej
garsonki, powinnam sprawi� sobie nowy kapelusz, a wczoraj widzia�am w sklepie
par� cudownych
bucik�w...
- A co z chrz�szczami?! - krzykn��em. - Przecie� ty si� boisz robactwa.
Brzydzisz si� nim.
Poza tym chrz�szcze wcale nie czyszcz� dywanu, one go po prostu zjadaj�!
- Nieprawda! S� takie milutkie - zaprotestowa�a, uszcz�liwiona. - Tych si� nie
boj�. W
niczym nie przypominaj� mr�wek czy paj�k�w. Nie czuj� do nich obrzydzenia. To s�
czyste
zwierz�tka, poza tym przyjazne i weso�e. Mog�abym nawet powiedzie�, �e s� �adne.
Po prostu
uwielbiam patrze�, jak one pracuj�. Czy to nie fascynuj�ce, jak zbieraj� si�
razem, �eby wsp�lnie
wykona� jak�� prac�? Dzia�aj� jak odkurzacz. Przechodz� tylko nad czym�, a kurz
i brud znikaj�.
Sta�em tak, przygl�daj�c si�, jak wytrwale pracuj�, ale wci�� czu�em na karku
lodowaty
dotyk przera�enia. Niezale�nie od tego, jak bardzo moje przypuszczenia rozmija�y
si� ze zdrowym
rozs�dkiem, teraz by�em ju� zupe�nie przekonany, �e poprzednie wnioski ��cz�ce
chrz�szcze z
lod�wk� i g�azem nie by�y nawet w po�owie tak zwariowane, jak si� pierwotnie
wydawa�o.
- Zaraz zadzwoni� do Amy - rzek�a Helen, ruszaj�c w stron� kuchni. - To jest
zbyt pi�kne,
by zatrzyma� to wy��cznie dla siebie. Mo�e daliby�my jej troch� tych �uczk�w?
Jak my�lisz,
Randall? Tylko tyle, �eby mog�y co� zdzia�a� w jej domu.
- Zaczekaj chwil�! - hukn��em. - Te stworzenia wcale nie s� chrz�szczami.
- Niewiele mnie to obchodzi, czym one s� - oznajmi�a beztrosko, wykr�caj�c ju�
numer
Amy. - Liczy si� tylko to, �e czyszcz� dom.
- Ale�, Helen, gdyby� tylko chcia�a mnie wys�ucha�...
- Cicho - rzuci�a z wdzi�kiem. - Jak mog� rozmawia� z Amy, kiedy ty... Och,
cze��! Czy to
ty, Amy?...
Zrozumia�em, �e to zupe�nie beznadziejne. Sta�em na straconej pozycji.
Wyszed�em z domu i uda�em si� do gara�u, maj�c zamiar poprzesuwa� troch� rzeczy,
�eby
zrobi� przy tylnej �cianie miejsce dla kamienia.
Kiedy otworzy�em drzwi, w �rodku zasta�em Billa majstruj�cego co� przy
warsztacie.
- Cze��, synu - odezwa�em si� na tyle pogodnie, na ile mnie by�o sta�. - Co tu
robisz?
- Szykuj� pu�apk� na chrz�szcze, tato. Chc� z�apa� kilka z tych, kt�re czyszcz�
dom.
Tommy pracuje razem ze mn�. Poszed� do domu po co� na przyn�t�.
- Przyn�t�?
- Jasne. Odkryli�my, �e one lubi� agaty.
Wyci�gn��em r�k� i opar�em si� o kowad�o, �eby przypadkiem nie upa��. Na m�j
gust
sprawy nabiera�y zbyt du�ego tempa.
- Wypr�bowali�my kilka pu�apek w piwnicy - kontynuowa� Bili. - Tam jest pe�no
tych
chrz�szczy. Pr�bowali�my r�nych przyn�t, rozk�adali�my ser, kawa�ki jab�ek,
martwe muchy i
wiele innych rzeczy, ale one wcale si� tym nie interesowa�y. Tommy mia� w
kieszeni agat, taki
zwyk�y piaskowy agat, kt�ry sam znalaz�. Spr�bowali�my wi�c i tego.
- Ale dlaczego agat, synu? Nie potrafi� sobie wyobrazi� niczego mniej
pon�tnego...
- No c�, tato. Po prostu pr�bowali�my wszystkiego...
- Ach tak - rzek�em. - Dostrzegam w tym pewn� logik�.
- Problem polega na tym, �e musimy u�y� plastikowych pu�apek - ci�gn�� Billy. -
To jedyny
materia�, kt�ry zatrzymuje chrz�szcze. Wydostaj� si� z ka�dej pu�apki zrobionej
z czego� innego.
- Zaraz, chwileczk� - zatrzyma�em go. - Co macie zamiar zrobi� z tymi owadami,
kt�re uda
si� wam schwyta�?
- B�dziemy je sprzedawa�, oczywi�cie - wypali� Billy. - Tommy i ja doszli�my do
wniosku,
�e to znakomity towar. Kiedy tylko ludzie przekonaj� si�, �e chrz�szcze potrafi�
oczy�ci� ca�y
dom, wszyscy b�d� chcieli mie� kilka na w�asno��. Ustalili�my cen� pi�ciu
dolar�w za sze�� sztuk.
To i tak du�o mniej, ni� potrzeba na porz�dny odkurzacz.
- Ale sze�� chrz�szczy...
- B�d� si� rozmna�a� - stwierdzi� Billy. - A przecie� rozmna�aj� si� naprawd�
szybko.
Wczoraj czy przedwczoraj mieli�my tu zaledwie kilka sztuk, a teraz roi si� od
nich ca�y dom.
Billy wr�ci� do pracy nad swoj� pu�apk�. Po chwili doda� jeszcze:
- Mo�e chcia�by�, tato, przyst�pi� do sp�ki z nami? Potrzebujemy troch�
kapita�u. Musimy
kupi� plastikowe pojemniki i przerobi� je na pu�apki. Mo�e wsp�lnie uda�oby si�
nam zrobi� niez�y
interes.
- Pos�uchaj, synu. Czy sprzedali�cie ju� jakie� chrz�szcze?
- Pr�bowali�my, ale nikt nie chcia� nam wierzy�. Doszli�my wi�c do wniosku, �e
musimy
zaczeka�, a� mama rozpu�ci plotk� na lewo i prawo.
- A co zrobili�cie z tymi owadami, kt�re uda�o wam si� z�apa�?
- Zanie�li�my je doktorowi Wellsowi. Pami�ta�em, �e on prosi� o kilka sztuk. Ale
jemu
dali�my za darmo.
- Czy mog� mie� do ciebie jedn� pro�b�, Billy?
- Jasne, tato. O co chodzi?
- Nie sprzedawajcie tych chrz�szczy. Przynajmniej na razie, dop�ki nie powiem,
�e
wszystko jest w porz�dku.
- Ale�, tato...
- Mam z�e przeczucia, synku. Wydaje mi si�, �e te owady przyby�y do nas z
kosmosu.
- My z Tommym te� doszli�my do takiego wniosku.
- Co takiego?!
- To by�o tak, tato. Na pocz�tku chcieli�my sprzedawa� je jako unikatowe okazy.
Bo wtedy
jeszcze nie wiedzieli�my, �e one potrafi� sprz�ta� mieszkania. My�leli�my, �e
niekt�rzy ludzie
mogliby je kupi� tylko dlatego, �e s� inne ni� reszta owad�w. Pr�bowali�my nawet
zorganizowa�
sprzeda�. Wtedy Tommy wpad� na pomys�, �eby reklamowa� je jako chrz�szcze z
kosmosu,
przybyszy z Marsa albo co� podobnego. Ale p�niej, kiedy dobrze si� nad tym
zastanowili�my,
doszli�my do wniosku, �e one naprawd� mog�y przylecie� z Marsa. Nie s� przecie�
owadami, nie
przypominaj� �adnych stworze�, jakie do tej pory poznali�my. Nie s� podobne do
niczego na
Ziemi...
- Dobrze, ju� dobrze - wtr�ci�em szybko.
Tak to jest z dzieciakami w dzisiejszych czasach. Nie mo�na z nimi wytrzyma�.
Wydaje ci
si�, �e wszystko masz u�o�one, zapi�te na ostatni guzik, a tu nagle ca�a
konstrukcja wali si� w
gruzy. Dzieje si� tak na ka�dym kroku.
M�wi� wam z r�k� na sercu, �e czasem trudno to znie��.
- Przypuszczam, �e je�li tak dok�adnie wszystko rozpracowali�cie, to wiecie
r�wnie�, w jaki
spos�b one dosta�y si� na Ziemi�.
- To nie jest jeszcze ca�kiem jasne - odpar� Billy. - Ale mamy ju� teori�. W tym
kamieniu,
kt�ry le�y za naszym domem, znale�li�my dziurk� dok�adnie takiej wielko�ci jak
te chrz�szcze.
Przypuszczamy wi�c, �e jakim� sposobem dosta�y si� na Ziemi� w tym kamieniu.
- Nie uwierzysz mi, synu, ale doszed�em do identycznego wniosku - powiedzia�em.
- Jedyny
zagadkowy punkt tej teorii stanowi rodzaj nap�du, jakiego u�y�y. Co spowodowa�o,
�e kamie�
lecia� w przestrzeni kosmicznej?
- W�a�nie, tato. My te� tego nie wiemy. Ale jest co� jeszcze. One mog�y
wykorzystywa�
kamie� jako �r�d�o po�ywienia w czasie podr�y. Prawdopodobnie by�o ich tylko
kilka sztuk,
mog�y wi�c siedzie� w �rodku kamienia, maj�c doko�a �ywno�� w ilo�ci
wystarczaj�cej chyba na
wieloletni� wypraw�. Kiedy po�era�y agat, dr��y�y go od wewn�trz, a g�az stawa�
si� coraz l�ejszy
i m�g� lecie� coraz szybciej, a je�li nie szybciej, to w ka�dym razie �atwiej.
Musia�y jednak bardzo
uwa�a�, �eby w �adnym miejscu nie wygry�� go na wylot, dop�ki nie wyl�dowa�y;
wtedy mog�y
opu�ci� kamie�.
- Ale agat jest przecie� minera�em...
- Nie s�ucha�e� mnie uwa�nie, tato - odpar� cierpliwie Billy. - M�wi�em ci ju�,
�e agat jest
jedyn� przyn�t�, kt�ra na nie dzia�a.
- Randall! zawo�a�a Helen, wychodz�c przed dom. - Je�li nie masz nic przeciwko
temu,
chcia�abym wzi�� samoch�d i pojecha� na spotkanie z Amy. Prosi�a, �ebym
opowiedzia�a jej
wszystko o naszych �uczkach.
- Prosz�, jed� - odrzek�em. - I tak spisa�em ju� ten dzie� na straty. R�wnie
dobrze mog�
zosta� w domu.
Ruszy�a szybkim krokiem w kierunku ulicy.
- Prosz�, od�� na razie t� robot�, dop�ki nie wr�c� - poprosi�em Billa.
- A dok�d si� wybierasz, tato?
- Chc� si� zobaczy� z Dobbym.
S�siada zasta�em na �awce pod jab�onk�, a jego mina z daleka m�wi�a, �e ma
zmartwienie.
Nie powstrzyma�o go to jednak od potoku s��w.
- Randall - zacz��, kiedy tylko mnie spostrzeg�. - To m�j pechowy dzie�. Przez
ca�e �ycie
by�em niezwykle dumny z mojej profesjonalnej dok�adno�ci w wybranych
zagadnieniach. Ale
dzisiaj, w przyp�ywie z�o�ci, lecz w pe�ni �wiadomie i z premedytacj�,
pogwa�ci�em wszelkie
zasady prowadzenia eksperymentalnych obserwacji i do�wiadcze� laboratoryjnych.
- To bardzo �le - odpar�em, zastanawiaj�c si�, o czym on m�wi. Nie by�o w tym
nic
niezwyk�ego. Cz�sto zdarza�o si�, �e nikt nie wiedzia�, co on ma na my�li.
- A wszystko przez te twoje cholerne chrz�szcze! - Dobby naskoczy� na mnie.
- Przecie� sam m�wi�e�, �e chcia�by� kilka sztuk. Billy o tym pami�ta� i
schwyta� je dla
ciebie.
- Zgadza si�. Chcia�em dokona� dalszych bada�, zamierza�em przeprowadzi� sekq�
jednego
owada i zbada� jego narz�dy ruchu. Chyba pami�tasz, jak m�wi�em ci o niezwyk�ej
twardo�ci
pancerzyk�w?
- Tak, oczywi�cie, �e pami�tam.
- Czy mi uwierzysz, Randall, kiedy powiem, �e ich szkielet zewn�trzny jest tak
twardy, �e
nie by�em w stanie nic z nimi zrobi�? - rzek� smutno Dobby. - Nie mog�em go
rozci�� ani nie
mog�em go oddzieli� od cia�a. I wiesz, do czego si� posun��em?
- Nie mam poj�cia - odpar�em nieco zirytowany. Mia�em nadziej�, �e wkr�tce
dotrze do
sedna sprawy, wiedzia�em bowiem, �e pop�dzanie go nie ma najmniejszego sensu. On
zawsze
musia� opowiada� od pocz�tku �wiata.
- A wi�c ci powiem - mrukn��, wzdychaj�c ci�ko. - Wzi��em jedno z tych ma�ych
niewiadomo co i po�o�y�em je na kowadle. Potem si�gn��em po m�otek i rozprawi�em
si� z nim.
Musz� przyzna� szczerze, �e wcale nie jestem z tego dumny. By�o to, z ca�ym
respektem,
zastosowanie najbardziej niew�a�ciwej techniki laboratoryjnej.
- Na twoim miejscu wcale bym si� tym nie przejmowa� - wtr�ci�em. - Musia�e�
zrobi� co�
takiego, poniewa� zaistnia�y nadzwyczajne okoliczno�ci. Wydaje mi si�, �e
wa�niejsz� rzecz� jest
to, czego w ten spos�b zdo�a�e� si� dowiedzie� o tych chrz�szczach...
W tej samej chwili porazi�a mnie straszliwa my�l.
- Nie chcesz chyba powiedzie�, �e rozbi�e� m�otek?!
- Nie, sk�d�e - odpar� Dobby z pewn� doz� satysfakcji. - Uda�o mi si�
znakomicie. Owad
zosta� rozbity w drobny py�.
Usiad�em obok niego na �awce i postanowi�em spokojnie zaczeka�. Domy�la�em si�,
�e w
odpowiednim czasie dowiem si� wszystkiego.
- To bardzo zabawne - mrukn��. - Tak, niezwykle zabawne. �w chrz�szcz by�
zbudowany z
kryszta��w, z czego�, co wygl�da�o jak drobno zmielony kwarc. Nie mia� w sobie
�adnej
protoplazmy. W ka�dym razie mnie nie uda�o si� jej wykry� - przyzna�
bezstronnie.
- Kryszta�owy chrz�szcz! To niemo�liwe!
- Niemo�liwe... No tak, jasne, wed�ug wszelkich ziemskich standard�w. To przeczy
wszystkiemu, co do tej pory poznali�my. Rodzi si� jednak pytanie, czy nasze
ziemskie standardy,
nawet przez analogi�, mog� uchodzi� za uniwersalne.
Siedzia�em usztywniony, zachowuj�c milczenie. W g��bi duszy czu�em ogromn�
wdzi�czno�� za to, �e kto� jeszcze my�la� podobnie jak ja. Stopniowo si�
upewnia�em, �e jednak
nie postrada�em zmys��w.
- Oczywi�cie, to si� musia�o kiedy� wydarzy� - ci�gn�� Dobby. - Wcze�niej czy
p�niej. Z
pewno�ci� by�o to nieuniknione, �e jaka� obce inteligentne istoty odnajd� nas w
kosmosie. Zdaj�c
sobie z tego spraw�, spekulowali�my na temat potwor�w i ich potworno�ci, ale nie
starczy�o nam
wyobra�ni...
- Na razie jednak nie widz� �adnych powod�w, aby�my musieli si� obawia� tych
chrz�szczy - przerwa�em mu pospiesznie. - W rzeczy samej, mog� si� okaza� bardzo
u�ytecznymi
sprzymierze�cami. Nawet ju� teraz z nami wsp�dzia�aj�. Zdaje si�, �e podj�y
jak�� pr�b�
nawi�zania kontaktu. Je�li my stworzymy im warunki do �ycia, one w zamian...
- Jeste� w b��dzie, Randall - ostrzeg� Dobby z powa�n� min�. - Te stworzenia to
obce istoty.
Nie wyobra�aj sobie nawet przez chwil�, �e ludzko�� b�dzie umia�a znale�� co�,
co nas ��czy,
cho�by jedno wsp�lne poj�cie. Ich procesy �yciowe, cho� na razie nic o nich nie
wiemy, s� dla nas
ca�kowicie niezrozumia�