7177

Szczegóły
Tytuł 7177
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7177 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7177 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7177 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Clifford Simak Ludojad (Prze�o�y� Andrzej Leszczy�ski) Z�ote Chrz�szcze Ten dzie� zacz�� si� ha�a�liwie. Arthur Belsen, mieszkaj�cy po drugiej stronie ulicy, uruchomi� swoj� orkiestr� o sz�stej rano, co natychmiast poderwa�o mnie z ��ka. Belsen pracuje jako in�ynier, ale jego prawdziw� pasj� jest muzyka. A w�a�nie dlatego, i� jest in�ynierem, nie mo�e zostawi� niczego w istniej�cej postaci. Musi bez przerwy co� udoskonala�. Jaki� rok czy dwa lata temu wpad� na pomys� skomponowania symfonii robotycznej, a trzeba przyzna�, �e facet ma talent. Prac� nad realizacj� pomys�u zacz�� od skonstruowania maszyny potrafi�cej czyta� - nie tylko odtwarza�, ale odczytywa� - muzyk� z ta�my, a nast�pnie stworzy� maszyn� do przetwarzania tej muzyki. Od tamtej pory w jego pracowni mieszcz�cej si� w piwnicy powsta�o wiele tego typu urz�dze�. A wszystkie musia� wypr�bowa�! Co zrozumia�e, konstrukcje te mia�y charakter eksperymentalny, trzeba wi�c by�o robi� poprawki i dokonywa� regulacji, a Belsen niezwykle drobiazgowo dobiera� brzmienie ka�dej ze swoich maszyn. Wypr�bowywa� je wi�c bardzo cz�sto - i bardzo g�o�no. Nie spocz��, dop�ki nie uzyska� dok�adnie takiego d�wi�ku, o jaki mu chodzi�o. W s�siedztwie wiele si� m�wi�o o projekcie dokonania samos�du, ale w efekcie do niczego nie dosz�o. W�a�nie na tym polega k�opot, a raczej jeden z k�opot�w, ze wszystkimi naszymi s�siadami - pomys��w jest pod dostatkiem, nie mo�na si� tylko spodziewa� ich realizacji. W dodatku zakrojony na gigantyczn� skal� projekt Belsena jako� nie m�g� si� doczeka� ko�ca. Ponad rok trwa�a praca nad sekcj� perkusyjn� i s�dzili�my, �e nikt tego nie przetrzyma. Obecnie za� s�siad pracowa� nad smyczkami, a to okaza�o si� jeszcze gorsze. Helen usiad�a w ��ku obok mnie i zas�oni�a uszy d�o�mi, ja jednak wiedzia�em, �e to nie skutkuje. Belsen wypr�bowywa� wszystko przy maksymalnej g�o�no�ci, gdy�, jak sam mawia�, musi si� wczu� w brzmienie. Tym razem, jak mi si� zdawa�o, poderwa� na nogi ca�� dzielnic�. - No, to koniec spania - mrukn��em, zwlekaj�c si� z ��ka. - Chcesz, �ebym przygotowa�a �niadanie? - Czemu nie - odpar�em. - Chyba nie wyobra�asz sobie, �e ktokolwiek m�g�by jeszcze zasn�� przy takim ha�asie. Kiedy Helen posz�a do kuchni szykowa� �niadanie, ja ruszy�em do ogr�dka na ty�ach gara�u, �eby zobaczy�, jak si� miewaj� moje dalie. Nie chc� si� chwali�, ale bardzo by�em dumny z tych dalii. Zbli�a�a si� doroczna wystawa, a niekt�re z nich wypuszcza�y w�a�nie p�czki, jakby precyzyjnie wyczu�y ten moment, kiedy powinienem je zaprezentowa� komisji. Ruszy�em do ogrodu, jednak wcale tam nie doszed�em. To zupe�nie normalne w naszym s�siedztwie. Cz�owiek co� sobie zaplanuje, ale nie ma mo�liwo�ci tego wykona�, poniewa� zawsze znajdzie si� kto�, kto akurat ma ochot� na kr�tk� pogaw�dk�. Tym razem by� to Dobby, czyli doktor Darby Wells - s�dziwy, stary dziwak, z siwymi w�sami i brod�, kt�ry mieszka tu� obok nas. Wszyscy nazywamy go po prostu Dobbym, a on wcale si� za to nie gniewa, uwa�a widocznie, �e jest to oznaka uznania dla jego osoby. Swego czasu cieszy� si� pewnym autorytetem w kr�gach uniwersyteckich, w�r�d specjalist�w z entomologii. To w�a�nie jego studenci nadali mu takie przezwisko, przy czym nie chodzi�o wcale o przekr�canie jego prawdziwego imienia, ale mia�o to jaki� zwi�zek z zainteresowaniami doktora: fascynowa�o go �ycie os b�otnych. Dobby by� ju� na emeryturze i nie mia� absolutnie nic do roboty poza d�ugimi, bezproduktywnymi dyskusjami z ka�dym, kto mu si� akurat nawin�� pod r�k�. Kiedy tylko go spostrzeg�em, pomy�la�em, �e wpad�em jak �liwka w kompot. - Uwa�am, �e to cudowne, kiedy cz�owiek ma jak�� pasj� - rzek�, przewieszaj�c si� przez p�ot i startuj�c do pe�nometra�owej dyskusji, kiedy tylko znalaz�em si� w zasi�gu jego g�osu. - Musz� jednak przyzna�, �e tak ha�a�liwe zaj�cie tu� po wschodzie s�o�ca mo�na uzna� za nietakt z jego strony. - Masz na my�li ten jazgot? - zapyta�em, wskazuj�c kciukiem dom Belsena, sk�d nap�ywa�y wci�� nowe, nie s�abn�ce fale miaucz�cych zgrzyt�w i skrzeczenia. - Dok�adnie - odpar� Dobby, przeczesuj�c siw� brod� palcami w ge�cie �miertelnie powa�nej zadumy. - Niech wolno mi b�dzie stwierdzi�, �e ani przez chwil� nie potrafi� odm�wi� mego najwy�szego uznania... - Uznania? - zdziwi�em si�. Czasami mia�em spore k�opoty ze zrozumieniem Dobby'ego. Nie chodzi�o ju� nawet o jego napuszony spos�b wys�awiania si�, ale o sam tok my�li. - W�a�nie! - powiedzia� Dobby. - Nie dla jego urz�dze�, chocia� s� to elektroniczne cude�ka, ale dla sposobu, w jaki przetwarza on muzyk� zapisan� na ta�mie. Maszyna, kt�r� skonstruowa� tylko do tego celu, jest chyba najbardziej wszechstronnym urz�dzeniem. Czasami odnosz� wra�enie, �e ona pos�uguje si� ca�kowicie ludzkim wyczuciem. - Kiedy by�em ma�ym ch�opcem, istnia�y odtwarzaj�ce muzyk� pianole sterowane za pomoc� ta�m. - Tak, Randall, masz racj� - przyzna� Dobby. - Zasada by�a podobna, ale wykonanie... Pomy�l o wykonaniu! Owe stare pianole z ledwo�ci� potrafi�y odtworzy� podstawow� lini� melodyczn�, Belsen natomiast wydobywa z zapisu na ta�mie najdelikatniejsze niuanse brzmieniowe. - Zdaje si�, �e te niuanse umkn�y mojej uwagi - odpar�em, nie bawi�c si� w kurtuazj�. - Jedyne, co do mnie dociera, to jazgot. Rozmawiali�my w ten spos�b o Belsenie i jego orkiestrze, dop�ki Helen nie zawo�a�a mnie na �niadanie. Nie zd��y�em jeszcze usi��� przy stole, kiedy zacz�a ju� recytowa� swoj� list� �ycze� i za�ale�. - Randall, w ca�ej kuchni znowu pe�no jest tych wstr�tnych ma�ych mr�wek - stwierdzi�a z determinacj�. - S� tak ma�e, �e z trudem mo�na je dostrzec, a potrafi� wle�� do wszystkiego. - S�dzi�em, �e si� ju� z nimi rozprawi�a� - rzek�em. - Bo i tak by�o. Wytropi�am, kt�r�dy si� przedostaj�, i zala�am szpar� wrz�tkiem. Ale tym razem musisz si� nimi zaj�� na dobre. - Oczywi�cie - obieca�em. - Wkr�tce zrobi� z nimi porz�dek. - Tak samo m�wi�e� poprzednim razem. - Ja by�em ju� got�w, ale ty mnie uprzedzi�a� - powiedzia�em. - To jeszcze nie wszystko - doda�a. - Jest gniazdo os pod dachem werandy. Wczoraj po��dli�y ma�� c�reczk� Montgomerych. Szykowa�a si�, �eby recytowa� dalej, ale w�a�nie wtedy z hukiem zbieg� po schodach Billy, nasz jedenastoletni skarb. - Popatrz, tato! - wykrzykn�� podniecony, wyci�gaj�c w moj� stron� niewielkie plastikowe pude�eczko. - Mam tutaj jednego, jakiego jeszcze do tej pory nie widzia�em. Nie musia�em pyta�, o jakiego .jednego" mu chodzi. Wiedzia�em, �e by� to nast�pny owad. Rok temu zbiera� znaczki, teraz przerzuci� si� na owady - w oczywisty spos�b wi�za�o si� to z faktem, i� naszym s�siadem jest bezrobotny entomolog. Bez entuzjazmu wzi��em pude�ko do r�ki. - Biedronka - stwierdzi�em. - Nie, to nie biedronka - rzek� Billy. - Jest za du�y jak na biedronk�. Plamki ma zupe�nie inne i kolor nie ten. On jest z�oty, a biedronka pomara�czowa. - No c�, sprawd� to dok�adnie - odpar�em zniecierpliwiony. Wiedzia�em, �e ch�opak zrobi wszystko, byle tylko nie si�gn�� po ksi��k�. - Ju� to zrobi�em - rzek�. - Przejrza�em ca�y atlas, ale nie znalaz�em niczego podobnego. - Och, na mi�o�� bosk� - sykn�a Helen. - Usi�d� wreszcie i zjedz �niadanie. Mam ju� dosy� uganiania si� za mr�wkami i osami, a ty sp�dzasz ca�e dnie na wynajdywaniu jakich� nowych pluskiew. - Ale�, mamo, to bardzo pouczaj�ce zaj�cie - zaprotestowa� Bili. - Tak twierdzi doktor Wells. On m�wi, �e istnieje a� siedemset tysi�cy r�nych rodzin owad�w... - Gdzie go znalaz�e�, synu? - spyta�em, zawstydzony nieco, �e oboje naskoczyli�my na niego ch�rem. - W moim pokoju - odpowiedzia� Billy. - W domu?! - pisn�a Helen. - Jakby nie do�� jeszcze by�o mr�wek!... - Zaraz po �niadaniu poka�� go doktorowi Wellsowi. - Mo�e lepiej by� przesta� zawraca� g�ow� Dobby'emu. - Mam nadziej�, �e zadr�czy go do reszty - powiedzia�a Helen, zaciskaj�c wargi. - To przecie� Dobby zaszczepi� w nim to g�upie zami�owanie do robactwa. Odda�em mu pude�ko, a Billy postawi� je obok talerza, zabieraj�c si� do jedzenia. - Randall - zacz�a Helen, przechodz�c do trzeciej pozycji swojej listy skarg. - Nie wiem, co mam pocz�� z Nor�. Nora to nasza gosposia. Przychodzi dwa razy w tygodniu. - Co zrobi�a tym razem? - Chodzi o to, czego nie zrobi�a. Wcale nie odkurza. Pomacha tylko �ciereczk� dooko�a, ale nie przesunie ani lampki, ani wazy. - We�my w takim razie kogo� innego - stwierdzi�em. - Sam nie wiesz, co m�wisz, Randall. Bardzo trudno jest znale�� gosposi�, a szczeg�lnie tak�, na kt�rej mo�na by polega�. Rozmawia�am ju� z Amy... S�ucha�em i w odpowiednich momentach robi�em stosowne uwagi. Zna�em to wszystko na pami��. Jak tylko sko�czy�em �niadanie, wyszed�em do biura. By�o jeszcze zbyt rano na klient�w, mia�em jednak kilka polis do wypisania oraz troch� innej roboty, chcia�em wi�c zacz�� jak najwcze�niej. Helen zadzwoni�a do mnie kr�tko po po�udniu. By�a wyra�nie poirytowana. - Randall - rzek�a bez wst�pu. - Kto� wrzuci� g�az w sam �rodek naszego ogrodu. - Jaki znowu g�az? - zapyta�em. - No wiesz, olbrzymi kawa� ska�y. Zniszczy� wszystkie dalie. - Dalie?! - wrzasn��em. - A najdziwniejsze jest to, �e nie zosta�y �adne �lady k�. Kto� musia�by u�y� ci�ar�wki, �eby przewie�� taki ogromny... - Powoli, spokojnie. Powiedz mi dok�adnie, jak wielki jest ten g�az. - Prawie tak wysoki jak ja. - Niemo�liwe! - parskn��em. Stara�em si� za wszelk� cen� opanowa� my�li. - To musi by� jaki� �art. Kto� nam zrobi� g�upi kawa�. Przerzuca�em w g�owie nazwiska wszystkich ludzi, kt�rzy byliby zdolni do czego� podobnego, ale nie kojarzy�em nikogo, kto potrafi�by sobie zada� a� tyle trudu tylko dla �artu. Pomy�la�em o George'u Montgomerym, ale George by� niezwykle statecznym obywatelem. Potem przyszed� mi do g�owy Belsen, lecz tego z kolei zbyt poch�ania�a muzyka, by jeszcze my�la� o g�upich kawa�ach. By� ponadto Dobby, ale wydawa�o si� nie do pomy�lenia, �eby on m�g� zrobi� co� podobnego. - Dobry kawa�! - wycedzi�a Helen. Nikt z s�siedztwa nie zdoby�by si� na co� takiego, my�la�em dalej. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo licz� na to, i� moje dalie na tegorocznej wystawie r�wnie� zdob�d� nagrod�. - Wyjd� wcze�niej z pracy - powiedzia�em. - Zobacz�, co si� da zrobi� z tym g�azem. Wiedzia�em jednak dobrze, �e mo�na zrobi� tylko jedno - wytoczy� go w jaki� spos�b z ogrodu. - B�d� u Amy - odpar�a Helen. - Postaram si� szybko wr�ci�. Wyszed�em z biura i uda�em si� na um�wione spotkanie z klientem, ale nic mi nie sz�o. Moje my�li nieustannie zaprz�ta�y dalie. Wczesnym popo�udniem sko�czy�em prac�, poszed�em do sklepu i kupi�em pojemnik insektycydu w aerozolu. Nalepka g�osi�a, �e jest to �rodek skuteczny w walce z mr�wkami, karaluchami, osami, mszycami i ca�� plejad� innych szkodnik�w. W domu zasta�em Billa siedz�cego na schodkach. - Cze��, synu. Nie masz nic do roboty? - Bawili�my si� przez jaki� czas z Tomem Hendersonem w wojn�, ale szybko nam si� znudzi�o. Postawi�em �rodek owadob�jczy na stole w kuchni i poszed�em do ogrodu. Billy apatycznie podrepta� za mn�. G�az le�a� w ogr�dku, na samym �rodku grz�dki z daliami i by� dok�adnie tak wielki, jak opisa�a go Helen. Wygl�da� dosy� dziwnie, w niczym nie przypomina� surowego kawa�ka ska�y o poszarpanych kraw�dziach. Stanowi� niemal idealn� kul� o wyblak�ej, czerwonej powierzchni, pokrytej jak gdyby piegami. Obszed�em go dooko�a, oceniaj�c straty. Kilka dalii ocala�o, ale wszystkie najlepsze egzemplarze znikn�y. Faktycznie, nie by�o �adnych �lad�w k�, nie by�o w og�le �adnych �lad�w, mog�cych powiedzie�, w jaki spos�b g�az znalaz� si� w ogrodzie. Le�a� dobre dziesi�� metr�w od ulicy i kto� musia�by pos�u�y� si� d�wigiem, �eby przenie�� tu g�az przywieziony ci�ar�wk�. Brzmia�o to zupe�nie nieprawdopodobnie, tym bardziej �e nisko wzd�u� ulicy rozpi�ta by�a na s�upach gruba wi�zka przewod�w elektrycznych. Podszed�em do ska�y i przyjrza�em jej si� z bliska. Ca�a powierzchnia pokryta by�a drobnymi, nieregularnymi do�kami o g��boko�ci nie przekraczaj�cej centymetra, a gdzieniegdzie widnia�y g�adkie, ciemniejsze i jak gdyby lustrzane pasy - wygl�da�y tak, jakby w tych miejscach zdj�to cienk� warstw� materia�u, wypolerowano kamie� i pokryto go woskiem. Przypomnia�em sobie w�wczas, �e jeden z moich przyjaci� sprzed wielu lat amatorsko kolekcjonowa� minera�y. Zbli�y�em oczy do jednej z tych ciemniejszych, po�yskliwych powierzchni i przez chwil� zdawa�o mi si�, i� dostrzegam delikatny falisty rysunek struktury kamienia. - Billy, czy potrafi�by� rozpozna� agat? - zapyta�em. - O rany, tato. Nie mam poj�cia. Tommy na pewno by pozna�, on zbiera kamienie. Ci�gle szwenda si� w poszukiwaniu jakich� okaz�w. Podszed� bli�ej i popatrzy� za mn� na fragment wypolerowanej ska�y. Po�lini� nast�pnie kciuk i przeci�gn�� nim wzd�u� po�yskuj�cej strefy, �eby zetrze� nalot. - No, nie wiem - mrukn��. - Ale my�l�, �e to mo�e by� agat. Cofn�� si� o kilka krok�w i zmierzy� g�az wzrokiem pe�nym respektu. - Wiesz, tato? Gdyby to rzeczywi�cie by� agat... jeden wielki agat, to pewnie by�by wart kup� forsy. Jak uwa�asz? - Nie mam poj�cia. Przypuszczam, �e tak. - Mo�e z milion dolar�w? Pokr�ci�em g�ow�. - Nie, chyba nie a� tyle. - P�jd� i zaraz przyprowadz� Tommy'ego - rzuci�. Jak b�yskawica skr�ci� za r�g gara�u i po chwili s�ysza�em jego szybkie kroki na �wirowanym podje�dzie, kiedy p�dzi� w stron� domu kolegi. Obszed�em g�az kilka razy dooko�a, pr�buj�c oszacowa� jego wag�, ale brak mi by�o pewnych podstawowych wiadomo�ci. Wr�ci�em wi�c do domu i zacz��em czyta� przepis u�ytkowania insektycydu. Odkr�ci�em pojemnik i spr�bowa�em, jak rozpyla; wszystko by�o w porz�dku. Ukl�kn��em na pod�odze i zacz��em inspekcj� progu pod drzwiami kuchennymi w poszukiwaniu szczeliny, przez kt�r� mr�wki dostawa�y si� do �rodka. Nie zauwa�y�em w pobli�u ani jednego owada, wiedzia�em jednak z poprzednich do�wiadcze�, �e s� one niewiele wi�ksze od kropki, a w dodatku prawie przezroczyste i do�� trudno je dostrzec. K�tem oka z�owi�em jakie� poruszenie w rogu kuchni i odwr�ci�em si� w tamt� stron�. Po pod�odze sun�a male�ka p�kula o z�otawym po�ysku, zmierzaj�c wzd�u� listwy przy pod�odze w stron� szafki pod zlewem. By�a to kolejna nietypowa biedronka. Skierowa�em na ni� wylot rozpylacza i pu�ci�em strumie� p�ynu, ale chrz�szczyk poszed� dalej i po chwili znikn�� pod szafk�. Kiedy straci�em go z oczu, ponownie zaj��em si� poszukiwaniem mr�wek, lecz nie znalaz�em ani jednej. Widocznie nie przechodzi�y pod progiem drzwi kuchennych. Przynajmniej nie w tej chwili. W zlewie i na stole tak�e nie by�o �adnych mr�wek. Wyszed�em w�wczas z domu, �eby dokona� rozpoznania przed operacj� �Osa". Czeka�o mnie parszywe zadanie. Gniazdo znajdowa�o si� mi�dzy listwami sufitu werandy i dost�p do niego by� utrudniony. Kiedy przyjrza�em si� dok�adnie, stwierdzi�em, �e najrozs�dniej b�dzie poczeka� do wieczora, kiedy wszystkie osy na pewno wr�c� ju� do gniazda. Musia�em tylko przystawi� drabin�, wej�� na g�r�, da� im porz�dnie �ykn�� z rozpylacza, po czym ewakuowa� si� jak najszybciej, nie skr�caj�c sobie przy tym karku. Przyznam, �e by�o to zaj�cie, na kt�re zupe�nie nie mia�em ochoty, wiedzia�em jednak po tonie g�osu Helen, �e nie mog� odwleka� sprawy. Wok� gniazda kr�ci�o si� kilka os, a w tym czasie, kiedy im si� przygl�da�em, par� owad�w wypad�o z niego na ziemi�. Zafrapowany podszed�em bli�ej i wtedy zauwa�y�em, �e ziemia pod spodem us�ana jest martwymi b�d� kr�c�cymi si� nieprzytomnie owadami. Na moich oczach kolejna osa spad�a na ziemi� i zacz�a kr�ci� si� w k�ko, g�o�no brz�cz�c. Patrzy�em to z tej, to z tamtej strony, pr�buj�c odgadn�� przyczyn� dziwnego zjawiska. Nie odkry�em jednak niczego niezwyk�ego, poza tym, �e od czasu do czasu spada�a nast�pna osa. Doszed�em do wniosku, �e oto zachodzi bardzo po��dane zjawisko. Niezale�nie od tego, co zabija�o osy, oszcz�dza�o mi nieprzyjemnej pracy wykurzania ich z gniazda. Odwraca�em si� ju�, �eby zanie�� z powrotem aerozol do kuchni, kiedy tyln� furtk� wpad� na podw�rze podekscytowany Billy. Za nim p�dzi� Tommy Henderson. - Panie Marsden! - krzykn�� Tommy. - Ten kamie� to agat! Pi�kny pasiasty agat! - No c�, to wspaniale - odpar�em. - Czy pan tego nie rozumie? - wyrzuci� z siebie Tommy. - Nie ma tak wielkich agat�w, a ju� na pewno nie agat�w pasiastych. Ten rodzaj nazywany jest odmian� �Jeziora Superior" i nigdy nie znajdywano okaz�w wi�kszych ni� pa�ska pi��. Zadzia�a�o. Odwr�ci�em si� na pi�cie i ruszy�em szybkim krokiem, �eby jeszcze raz popatrze� na g�az le��cy w ogr�dku. Ch�opcy podreptali za mn�. Wygl�da� wspaniale. Wyci�gn��em r�k� i pog�aska�em go. Pomy�la�em, �e mieli�my szcz�cie, i� kto� wpakowa� t� ska�� do naszego ogrodu. Zapomnia�em nawet o daliach. - Przysi�gam - odezwa� si� Tommy. Oczy mia� wielkie jak spodki. - Mo�e pan dosta� za niego kup� forsy. Nie b�d� zaprzecza�, �e niemal dok�adnie taka sama my�l zaprz�ta�a moj� g�ow�. Opar�em obie d�onie o g�az i nacisn��em lekko, �eby utrwali� w pami�ci wra�enie dotyku tej solidnej, twardej ska�y. Ale kiedy lekko popchn��em, g�az pod naciskiem wyra�nie si� zako�ysa�! Os�upia�y, popchn��em go jeszcze raz i ten sam efekt si� powt�rzy�. Tommy zamar� z otwartymi ustami. - To niemo�liwe, panie Marsden. Wed�ug wszelkich prawide� on nie powinien nawet drgn��. Musi wa�y� kilka ton, a to by znaczy�o, �e ma pan nadludzk� si��. - Nie jestem a� tak silny - odpar�em. - A ju� na pewno nie do tego stopnia. Na chwiejnych nogach poszed�em do domu, odstawi�em pojemnik z aerozolem, po czym wyszed�em znowu i usiad�em na schodkach, �eby przemy�le� spraw�. Ch�opak�w nie by�o ju� nigdzie w pobli�u. Prawdopodobnie pobiegli, �eby roznie�� nowin� po ca�ej okolicy. Je�li ten kamie� by� agatem, jak utrzymywa� Tommy - je�li faktycznie by� olbrzymim agatem, przedstawia� sob� unikatowy, wr�cz muzealny egzemplarz i musia� by� sporo wart. Z drugiej strony agat na pewno nie by�by taki lekki. G�azu tej wielko�ci nawet dziesi�ciu ch�opa nie da�oby rady ruszy� z miejsca. Zastanawia�em si� tak�e, jakie mam do niego prawa, je�li faktycznie jest to agat. Znajdowa� si� na mojej dzia�ce i prawnie powinien by� moj� w�asno�ci�. A gdyby kto� w tej chwili zaczaj si� domaga� jego zwrotu? Przede wszystkim zaprz�ta�o mnie jednak pytanie, w jaki spos�b ten g�az znalaz� si� w ogrodzie. Siedzia�em tak, pogr��ony w rozwa�aniach, kiedy zza rogu domu wy�oni� si� Dobby i usiad� na schodkach obok mnie. - Dzieje si� wiele niewyja�nionych rzeczy - powiedzia�. - S�ysza�em, �e masz ogromny agat w swoim ogr�dku. - Tak twierdzi Tommy Henderson. Przypuszczam, �e si� na tym zna. Billy m�wi, i� on zbiera okazy minera��w. Dobby zanurzy� palce w brodzie. - Tak, pasja to wspania�a rzecz - mrukn��. - Zw�aszcza u dzieci. Mog� si� w ten spos�b wiele nauczy�. - Owszem - odpar�em bez entuzjazmu. - Dzi� rano po �niadaniu tw�j syn przyni�s� mi do identyfikacji owada. - Prosi�em go, �eby ci nie przeszkadza�. - Bardzo si� ciesz�, �e przyszed� do mnie - wyja�ni� Dobby. - Ale nigdy przedtem nie widzia�em podobnego okazu. - Wygl�da� jak biedronka. - Faktycznie - przyzna� Dobby. - Zauwa�y�em pewne podobie�stwa, ale mam mn�stwo w�tpliwo�ci... C�, m�wi�c szczerze, w og�le nie jestem pewien, czy to owad. W gruncie rzeczy budow� o wiele bardziej przypomina ��wia. Ca�kowity brak segmentacji cia�a, a przecie� wszystkie insekty maj� cia�a zbudowane z segment�w. Szkielet zewn�trzny jest niezwykle twardy, g�owa i odn�a mog� by� wci�gane do �rodka, a ponadto nie ma �adnych czu�k�w. Pokr�ci� g�ow� w zdumieniu. - Jeszcze niczego nie mog� powiedzie� na pewno. Musz� przeprowadzi� wiele szczeg�owych bada�, zanim podejm� pr�b� sklasyfikowania go. Czy nie zdarzy�o ci si� widzie� innych takich samych okaz�w? - Nie tak dawno zauwa�y�em jednego w�druj�cego po pod�odze. - Czy by�by� tak uprzejmy i z�apa� go dla mnie, kiedy nast�pnym razem wpadnie ci w oko? - Nie ma sprawy - odrzek�em. - Spr�buj� go z�apa�. Dotrzyma�em s�owa. Jak tylko sko�czyli�my rozmow�, poszed�em do piwnicy, �eby rozejrze� si� za tymi niezwyk�ymi chrz�szczami. Dostrzeg�em kilka sztuk, ale nie uda�o mi si� z�apa� ani jednego. W ko�cu zrezygnowa�em z dalszych pr�b. Po kolacji wpad� do nas Arthur Belsen. By� rozgor�czkowany, ale u niego to normalne. U tak niestabilnego emocjonalnie, znerwicowanego typa wystarczy byle pow�d, aby go wyprowadzi� z r�wnowagi. - S�ysza�em, �e ten g�az w twoim ogrodzie to agat - powiedzia�. - Co masz zamiar z nim zrobi�? - Nie wiem. Chyba go sprzedam, je�li tylko znajd? nabywc�. - Musi by� wart kup� forsy. Nie mo�esz go tak po prostu zostawi� przed domem. Kto� m�g�by go ukra��. - Nie wyobra�ani sobie, co m�g�bym zrobi� innego - odpar�em. - Nie jestem w stanie go przesun��, a nie b�d� przecie� siedzia� ca�� noc na stra�y. - Nie musisz czuwa� przez ca�� noc. Mog� ci pom�c. Otoczymy go czujnikiem z drutu i zainstalujemy alarm. Nie by�em zachwycony tym pomys�em i pr�bowa�em odwie�� Belsena od tych plan�w, ale on przypomina� ju� ogara, kt�ry poczu� �wie�y trop kr�lika. Poszed� do swojej piwnicy i po jakim� czasie wr�ci� ze zwojem drutu oraz pud�em r�nych cz�ci, zabrali�my si� wi�c do pracy. Do�� d�ugo to trwa�o. Otoczyli�my ca�y teren naci�gni�tym drutem, a dzwonek alarmowy zainstalowali�my obok drzwi kuchennych. Helen spogl�da�a na nas surowym wzrokiem. Nie podoba� jej si� pomys� robienia czegokolwiek w kuchni, bez wzgl�du na to, czy chodzi�o o drogocenny agat, czy nie. W �rodku nocy poderwa� mnie z ��ka jazgot dzwonka, przez d�u�sz� chwil� nie wiedzia�em jednak, co si� dzieje. Kiedy sobie przypomnia�em, pobieg�em na d� schodami. Na trzecim stopniu od podestu stan��em na czym�, co uciek�o mi spod nogi i w tempie przyspieszonym znalaz�em si� w salonie. Potoczy�em si� po pod�odze, zahaczy�em o stoj�c� lamp�, kt�ra padaj�c uderzy�a mnie w g�ow�. Zatrzyma�em si� na krze�le, zapl�tany w sznur od lampy. Kula do gry, pomy�la�em. Ten niezno�ny ch�opak znowu porozrzuca� po ca�ym domu swoje kule do gry! Jest ju� za du�y na takie dzieci�ce zabawy. W ka�dym razie powinien wiedzie�, �e nie zostawia si� czego� takiego na schodach. W jasnym blasku ksi�yca, wpadaj�cym przez du�e okno werandy, dostrzeg�em kulk� poruszaj�c� si� szybko po pod�odze - nie tocz�c� si�, ale przesuwaj�c�! Wsz�dzie pe�no by�o kulek, w�druj�cych po ca�ym pokoju. A wszystkie w �wietle ksi�yca z�otawo pob�yskiwa�y. Jakby nie do�� tego, na samym �rodku salonu sta�a lod�wka! Dzwonek alarmowy wci�� dono�nie jazgota�. Zerwa�em si� na nogi, uwolni�em z obj�� lampy i pobieg�em do drzwi kuchennych. S�ysza�em za plecami, jak Helen wo�a co� ze szczytu schod�w. Otworzy�em drzwi i cz�api�c bosymi stopami po mokrej od rosy trawie pobieg�em za r�g domu. Obok g�azu sta� jaki� zdumiony pies. Jedn� �ap� uda�o mu si� tak skutecznie zapl�ta� w krety�ski drut alarmowy Belsena, �e teraz sta� chwiejnie na trzech nogach, pr�buj�c si� uwolni�. Krzykn��em na niego, po czym schyli�em si�, usi�uj�c znale�� w trawie co�, czym m�g�bym w niego cisn��. Pies szarpn�� si� raz i drugi, a� wreszcie wyswobodzi� �ap� i pomkn�� ulic� ze spuszczonymi nisko uszami. Za mn� umilk� wreszcie przenikliwy terkot dzwonka. Odwr�ci�em si� i pocz�apa�em z powrotem do domu, czuj�c si� jak g�upiec. Nagle przypomnia�em sobie, �e widzia�em lod�wk� stoj�c� na �rodku salonu. Pomy�la�em, �e musia�o mi si� przywidzie�. Lod�wka sta�a w kuchni i nikt nie powinien jej stamt�d rusza�. Przede wszystkim nie rozumia�em powodu, dla kt�rego mia�aby si� znale�� w salonie - jej miejsce by�o w kuchni. Nie wiem, po co ktokolwiek mia�by j� przesuwa�, a nawet gdyby kto� to zrobi�, uczyni�by tyle ha�asu, �e poderwa�by na nogi ca�y dom. Stwierdzi�em, �e mam ju� przywidzenia. G�az w ogrodzie i z�ote chrz�szcze nadszarpn�y moje nerwy. Nie pomyli�em si� jednak. Lod�wka naprawd� sta�a po�rodku salonu. Wtyczka by�a wyci�gni�ta z gniazdka, a sznur wi� si� rozpostarty na pod�odze. Na dywanie sta�a ka�u�a wody wyciekaj�cej z topniej�cego powoli zamra�alnika. - Zniszczysz mi ca�y dywan! - wrzasn�a Helen, kt�ra stan�a w drzwiach i ze zdumieniem spogl�da�a na t� zwariowan� lod�wk�. - A poza tym ca�y zapas �ywno�ci si� zepsuje i... Na schodach zadudni�y kroki na wp� jeszcze �pi�cego Billa. - Co tu si� dzieje? - zapyta�. - Nie mam poj�cia - odpar�em. Chcia�em ju� opowiedzie� im o chrz�szczach w�druj�cych po ca�ym domu, ale w por� ugryz�em si� w j�zyk. Nie mia�o sensu bardziej denerwowa� Helen, kt�ra i bez tego sprawia�a wra�enie doprowadzonej do ostateczno�ci. - Przesu�my to pud�o z powrotem na swoje miejsce - zaproponowa�em na tyle rzeczowym g�osem, na ile mnie by�o sta�. - W tr�jk� chyba damy rad�. Pchali�my wi�c, przesuwali�my, ci�gn�li�my i holowali�my, a� wreszcie lod�wka stan�a na poprzednim miejscu w kuchni i zosta�a z powrotem pod��czona do pr�du. Helen wyci�gn�a jakie� szmaty i zacz�a wyciera� zmoczony dywan. - Czy kto� si� zakrada� do kamienia, tato? - zapyta� Bili. - Pies - odpar�em. - Tylko zab��kany pies. - By�am przeciwna temu od samego pocz�tku - stwierdzi�a Helen, na czworakach energicznie wycieraj�c dywan. - To czysta g�upota. Kto by pr�bowa� ukra�� taki kawa� ska�y? Nie mo�na go po prostu wzi�� w kiesze� i wynie��. Arthur Belsen to szaleniec. - Zgadzam si� z tob� - rzek�em ponurym g�osem. - Ale jest to typ cz�owieka tak skrupulatnego, osobnika tak zdecydowanego, my�l�cego tylko w kategoriach urz�dze�... - Nie zmru�ymy oka przez ca�� noc - powiedzia�a. - Do �witu b�dziemy zrywani z ��ek dziesi�tki razy, tylko po to, �eby przegania� zab��kane koty i psy. Poza tym nie wierz�, �e ten kamie� to agat. Na razie musimy polega� jedynie na zdaniu Tommy'ego Hendersona. - Tommy zna si� na kamieniach - wtr�ci� Billy, zaciekle broni�c swego przyjaciela. - Bez trudu rozpoznaje agaty. Ma w domu pude�ko od but�w pe�ne okaz�w, kt�re sam znalaz�. A wi�c sta�o si�, pomy�la�em. Zacz�li�my si� spiera� na temat g�azu, zamiast zwr�ci� uwag� na co� innego - co�, z czego wynika�y szokuj�ce wnioski - to znaczy na lod�wk�. Nagle przysz�a mi do g�owy pewna my�l - jedno z tych nieoczekiwanych, przypadkowych skojarze�, kt�re czasami pojawiaj� si� znik�d i nie daj� cz�owiekowi spokoju. Odegna�em j� od siebie, ale powr�ci�a, nachalna, zapu�ci�a korzenie i zmrozi�a mnie do ko�ca: a je�li istnia� jaki� zwi�zek mi�dzy lod�wk� i chrz�szczami? Helen podnios�a si� z pod�ogi. - W porz�dku - mrukn�a. - Zrobi�am wszystko co w mojej mocy. Mam nadziej�, �e dywan jako� to prze�yje. Ale �aden chrz�szcz, przekonywa�em siebie w duchu, nie da�by rady przesun�� lod�wki. Nie dokona�yby tego, nawet gdyby by�o ich tysi�c. Poza tym ca�kowicie przes�dza� spraw� fakt, i� �adnemu chrz�szczowi nie powinno zale�e� na przesuwaniu lod�wki. W ko�cu co go obchodzi, czy lod�wka stoi w salonie, czy w kuchni. Helen krz�ta�a si� dalej. Rozwiesi�a mokr� �cierk� nad zlewem, wr�ci�a do salonu i pogasi�a �wiat�a. - Chyba mo�emy wraca� do ��ek - powiedzia�a. - Je�li b�dziemy mieli szcz�cie, uda nam si� troch� zdrzemn��. Podszed�em do dzwonka wisz�cego przy drzwiach kuchennych i oderwa�em przewody. - Teraz b�dziemy mieli spok�j - rzek�em. Prawd� m�wi�c, mia�em przeczucie, �e nie zmru�� oka a� do rana, zaprz�tni�ty spraw� lod�wki. A jednak uda�o mi si� zasn��, chocia� nie na d�ugo. O sz�stej trzydzie�ci Belsen w��czy� swoj� orkiestr� i poderwa� mnie z po�cieli. Helen usiad�a, przyciskaj�c d�onie do uszu. - Och nie! - j�kn�a. - Znowu! Wsta�em i pozamyka�em okna. Jazgot przycich� nieco. - Wsad� g�ow� pod poduszk� - poradzi�em jej. Ubra�em si� i zszed�em na d�. Lod�wka sta�a w kuchni i wszystko wygl�da�o tak jak zawsze. Dostrzeg�em kilka chrz�szczy, ale niczego nie taszczy�y. Zrobi�em sobie �niadanie i poszed�em do pracy. By� to ju� drugi dzie� z kolei, kiedy zjawia�em si� w biurze wcze�niej. Je�li tak dalej p�jdzie, stwierdzi�em, wszyscy s�siedzi Belsena b�d� musieli si� zebra� i zrobi� co� z nim i jego symfoni�. By� to do�� udany dzie�. Rano zdo�a�em sprzeda� dwie polisy i uzyska� wst�pn� umow� do trzeciej. Kiedy wr�ci�em do biura wczesnym popo�udniem, czeka�o na mnie jakie� indywiduum o rozbieganym spojrzeniu. - Czy to pan jest Marsden? - wyskoczy�. - Czy jest pan w�a�cicielem ogromnego agatu? - Tak. Przynajmniej tak mi powiedziano - odpar�em. Facet wygl�da� niezbyt normalnie. Mia� poplamione spodnie w kolorze khaki i traperskie buty. Do jego paska wisia� przypi�ty m�otek geologiczny, a w ka�dym razie podobne narz�dzie, kt�re z jednej strony mia�o g��wk� m�otka, z drugiej za� ma�ego kilofu. - S�ysza�em o tym - rzek� podekscytowany, jakby szykowa� si� do walki. - Nie mog� uwierzy�. Nie znaleziono nigdy agatu, kt�ry by�by a� tak wielki! Nie podoba�a mi si� jego napastliwo��. - Je�li przyszed� pan dyskutowa� ze mn�... - Nie, nie o to chodzi - wtr�ci�. - Nazywam si� Christian Barr. Jestem geologiem amatorem, rozumie pan. Zajmuj� si� zbieraniem kamieni ju� od dzieci�stwa, posiadam wspania�� kolekcj�. Jestem prezesem klubu geologicznego. Zdobywam nagrody na prawie wszystkich wystawach. Pomy�la�em, �e je�li naprawd� posiada pan taki kamie�... - Tak? - Je�li naprawd� posiada pan taki kamie�, mo�e m�g�bym odkupi� go od pana. Ale najpierw musia�bym go obejrze�. W�o�y�em z powrotem kapelusz na g�ow�. - Chod�my - rzek�em. W ogr�dku Barr zacz�� kr��y� dooko�a kamienia. �lini� kciuk i przeci�ga� nim po g�adkich pasmach na skale. Tu i tam zbli�a� twarz i dokonywa� szczeg�owych ogl�dzin. Przesuwa� ostro�nie d�oni� po jego powierzchni. Mrucza� co� sam do siebie. - No i co? - zapyta�em. - To agat - odpar� Barr z zapartym tchem. - Jeden wielki, kompletny agat. Prosz� spojrze� tutaj, na t� chropowat�, falist� powierzchni�. To negatywowy odcisk wewn�trznej strony skorupy wulkanicznej, w �rodku kt�rej powstawa�. Ca�a jego zewn�trzna powierzchnia jest charakterystycznie poc�tkowana, nie ma �adnych w�tpliwo�ci. W tych miejscach, gdzie wskutek sp�kania skorupy powsta�y szczeliny, mo�na zaobserwowa�, �e �upie si� on w taki sam spos�b jak muszla. Ponadto wszystko wskazuje, i� w przekroju, co oczywiste, jest on pasiasty. Odpi�� od paska m�otek geologiczny i ostro�nie stukn�� nim w kamie�. Agat zarezonowa� niczym monstrualny dzwon. Barr zamar� z otwartymi szeroko ustami. - On nie powinien w ten spos�b rezonowa� - wyja�ni�, jak tylko odzyska� nieco zimnej krwi. - Wygl�da na to, �e jest w �rodku wydr��ony. Uderzy� raz jeszcze i kamie� zn�w odpowiedzia� echem. - Agaty to bardzo dziwne twory - powiedzia�. - S� twardsze od najlepszych gatunk�w stali. My�l�, �e mo�na by go wykorzystywa� jako dzwon, gdyby by�o to technicznie mo�liwe. Przypi�� z powrotem m�otek do paska i zacz�� w�szy� dooko�a kamienia. - Mog�aby to by� kompletna geoda - mrukn�� sam do siebie. - Nie, to niemo�liwe. Agaty krystalizuj� si� wewn�trz geody, a nie na zewn�trz. Poza tym jest to agat pasiasty, a te nie wyst�puj� nigdy w geodach. - Co to jest geoda? - zapyta�em, lecz nie otrzyma�em odpowiedzi. Przykucn�� obok kamienia i zacz�� dok�adnie ogl�da� jego dolne rejony. - Ile pan by chcia� za niego dosta�, Marsden? - spyta�. - Prosz� wymieni� jak�� sum� - odrzek�em. - Ja nie mam poj�cia, ile on mo�e by� wart. - Dam panu od r�ki tysi�c dolar�w. - Za ma�o - odpar�em. Wcale nie uwa�a�em, �e zaproponowa� zbyt nisk� cen�. Po prostu ho�duj� zasadzie nie zgadzania si� na pierwsz� propozycj�. - Gdyby nie by� wydr��ony w �rodku, by�by wart wielokrotnie wi�cej - odezwa� si� Barr. - A sk�d ma pan pewno��, �e jest wydr��ony? - Sam pan s�ysza�, jak rezonowa� po uderzeniu. - Mo�e to jego unikatowa cecha. Barr pokr�ci� g�ow�. - Niemo�liwe - zawyrokowa�. - Nie istniej� tak olbrzymie agaty pasiaste, a w dodatku �aden agat nie jest w �rodku pusty. Co gorsza, nie ma pan poj�cia, sk�d on si� tutaj wzi��. Nie odpowiedzia�em. Te zagadki mnie nie interesowa�y. - Prosz� spojrze� - odezwa� si� po chwili. - Tutaj jest otw�r. Tu, na dole, u samej podstawy. Pochyli�em si� i spojrza�em w to miejsce, gdzie wskazywa� palcem. Znajdowa� si� tam otw�r, idealnie okr�g�a dziurka o �rednicy mniej wi�cej centymetra. I nie by� to otw�r naturalny, lecz idealnie okr�g�y, o wyr�wnanych brzegach, jak gdyby wykonany za pomoc� wiertarki. Barr rozejrza� si� dooko�a, znalaz� grub� �odyg� jakiego� zielska i oczy�ci� j� z li�ci. Ponad p�metrowej d�ugo�ci p�d bez przeszk�d wsun�� si� w g��b otworu. M�czyzna podni�s� si� na nogi, zmarszczy� brwi i popatrzy� srogo na kamie�. - Jest pusty w �rodku - rzek�. - To jasne jak s�o�ce. Ale ja nie zwraca�em ju� na niego zbytniej uwagi. Na czo�o wyst�pi� mi pot, kt�rego powodem by�a kolejna zwariowana my�l, nie daj�ca mi spokoju. Otw�r by� na tyle du�y, by owe niezwyk�e chrz�szcze mog�y przedosta� si� do wewn�trz. - Powiem panu co� - powiedzia� Barr. - Zwi�ksz� moj� ofert� do dw�ch tysi�cy i jak najszybciej pozbawi� pana k�opotu. Pokr�ci�em g�ow�. By�em zbyt poch�oni�ty my�lami, kt�re jak szalone przelatywa�y od dziwnych chrz�szczy do g�azu - nie dawa� mi spokoju �w otw�r w kamieniu, dok�adnie pasuj�cy do rozmiaru chrz�szcza. Przypomnia�em sobie, �e w identyczny spos�b skojarzy�y mi si� w my�lach chrz�szcze z lod�wk�, a przecie� dla ka�dego zdrowo my�l�cego cz�owieka musia�o by� ca�kiem oczywiste, �e chrz�szcze nie mog� mie� nic wsp�lnego ani z moj� lod�wk�, ani z tym cholernym kamieniem. By�y to zwyk�e chrz�szcze - no, mo�e niezupe�nie zwyk�e, ale w ka�dym razie tylko insekty. Co prawda wprowadzi�y Dobby'ego w os�upienie, ale wiedzia�em dobrze, i� Dobby sam m�g�by przyzna�, �e istnieje jeszcze wiele gatunk�w nie sklasyfikowanych do tej pory owad�w. M�g� to by� na przyk�ad jaki� gatunek, kt�ry dziwnym zrz�dzeniem ekologii dopiero teraz znienacka pojawi� si� na scenie, umykaj�c przez lata uwagi specjalist�w. - Chce pan powiedzie�, �e to r�wnie� zbyt niska cena? - zapyta� zdumiony Barr. - Co? - ockn��em si�, sprowadzony nagle na ziemi�. - Zaoferowa�em panu w�a�nie dwa tysi�ce za ten kamie�. Popatrzy�em na niego gro�nym wzrokiem. Nie wygl�da� na cz�owieka, kt�ry zdolny by�by wyda� dwa tysi�ce na swoje hobby. Najpewniej oszacowa� agat jak tylko go zobaczy�, ale kr�ci� si� doko�a i wydziwia� jedynie po to, �eby zbi� mnie z tropu. Chcia� dosta� kamie� w swoje r�ce, nim zyskam sposobno�� poznania jego prawdziwej warto�ci. - B�d� musia� to przemy�le� - powiedzia�em ostro�nie. - Jak m�g�bym si� z panem skontaktowa�, gdybym zdecydowa� si� na pa�sk� propozycj�? Poda� swoje dane i oschle po�egna� si� ze mn�. Nie ukrywa� rozczarowania z powodu odrzucenia jego oferty. Sztywnym krokiem min�� r�g gara�u, a w chwil� p�niej us�ysza�em, jak uruchamia silnik i odje�d�a. Kuca�em dalej, rozmy�laj�c, czy nie pope�ni�em b��du, nie zgadzaj�c si� na cen� dw�ch tysi�cy dolar�w. Dwa tysi�ce to sporo pieni�dzy i na pewno by mi si� przyda�y. Ale jemu za bardzo zale�a�o na kamieniu, z oczu wyziera�a mu zach�anno��. Jedna rzecz sta�a si� teraz dla mnie oczywista. Nie mog�em pozostawi� kamienia w ogrodzie. Mia� zbyt du�� warto��, by mo�na go tu zostawi� bez nadzoru. W taki czy inny spos�b musia�em wtoczy� g�az do gara�u i zamkn�� go na klucz. George Montgomery mia� bloczek i wyci�gark�, mo�e przy jego pomocy uda�oby mi si� przetoczy� kamie�. Ruszy�em do domu, �eby przekaza� Helen dobre nowiny, chocia� by�em przekonany, �e zaraz wynajdzie sto powod�w, dla kt�rych nie powinienem sprzedawa� agatu za dwa tysi�ce. Natkn��em si� na ni� w drzwiach kuchennych. Zarzuci�a mi r�ce na szyj� i poca�owa�a mnie. - Randall - powiedzia�a uszcz�liwiona. - To jest po prostu zbyt pi�kne. - Ja te� tak uwa�am - odpar�em, zachodz�c w g�ow�, w jaki spos�b, u diab�a, ona si� o wszystkim dowiedzia�a. - Chod� tylko i sam popatrz! - wykrzykn�a. - Te �uczki czyszcz� nam ca�y dom! - Co robi�?! - wrzasn��em. - Chod� i popatrz - nalega�a, ci�gn�c mnie za r�k�. - Czy widzia�e� kiedykolwiek co� podobnego? Wszystko po prostu b�yszczy! Poszed�em za ni� do salonu i stan��em jak wmurowany, spogl�daj�c z niedowierzaniem, kt�re w tym wypadku graniczy�o z przera�eniem. Chrz�szcze pracowa�y ca�ymi batalionami i robi�y to z absolutn� rozmy�lno�ci�. Jeden oddzia� posuwa� si� wzd�u� por�czy fotela w zwartym szyku, po cztery owady w rz�dzie, produkuj�c obrazek w rodzaju: �tak by�o, a tak powinno by�". Dolna cz�� por�czy l�ni�a czysto�ci�, wygl�da�a ca�kiem jak nowa, za to w por�wnaniu z ni� g�rna przedstawia�a si� wr�cz obskurnie. Inna grupa odkurza�a odleg�y kraniec sto�u, jeszcze inna pracowa�a na pod�odze w rogu pokoju, a kolejny oddzia� zajmowa� si� doprowadzaniem do po�ysku telewizora. - Zobacz, dywan jest ju� w ca�o�ci odkurzony! - pisn�a Helen. - Ca�a ta cz�� salonu zosta�a wyczyszczona, a tam zabieraj� si� do pucowania kominka. Nigdy nie mog�am nak�oni� Nory, �eby chocia� dotkn�a si� do kominka. Teraz nie b�d� ju� jej potrzebowa�a. Czy ty rozumiesz, Randall, �e te �uczki zaoszcz�dz� nam dwadzie�cia dolar�w tygodniowo, kt�re do tej pory p�acili�my Norze? Przysz�o mi na my�l, �e mog�abym wykorzysta� te pieni�dze na swoje w�asne potrzeby. Jest tak wiele rzeczy, kt�rych potrzebuj�. Od wiek�w nie mia�am ju� porz�dnej garsonki, powinnam sprawi� sobie nowy kapelusz, a wczoraj widzia�am w sklepie par� cudownych bucik�w... - A co z chrz�szczami?! - krzykn��em. - Przecie� ty si� boisz robactwa. Brzydzisz si� nim. Poza tym chrz�szcze wcale nie czyszcz� dywanu, one go po prostu zjadaj�! - Nieprawda! S� takie milutkie - zaprotestowa�a, uszcz�liwiona. - Tych si� nie boj�. W niczym nie przypominaj� mr�wek czy paj�k�w. Nie czuj� do nich obrzydzenia. To s� czyste zwierz�tka, poza tym przyjazne i weso�e. Mog�abym nawet powiedzie�, �e s� �adne. Po prostu uwielbiam patrze�, jak one pracuj�. Czy to nie fascynuj�ce, jak zbieraj� si� razem, �eby wsp�lnie wykona� jak�� prac�? Dzia�aj� jak odkurzacz. Przechodz� tylko nad czym�, a kurz i brud znikaj�. Sta�em tak, przygl�daj�c si�, jak wytrwale pracuj�, ale wci�� czu�em na karku lodowaty dotyk przera�enia. Niezale�nie od tego, jak bardzo moje przypuszczenia rozmija�y si� ze zdrowym rozs�dkiem, teraz by�em ju� zupe�nie przekonany, �e poprzednie wnioski ��cz�ce chrz�szcze z lod�wk� i g�azem nie by�y nawet w po�owie tak zwariowane, jak si� pierwotnie wydawa�o. - Zaraz zadzwoni� do Amy - rzek�a Helen, ruszaj�c w stron� kuchni. - To jest zbyt pi�kne, by zatrzyma� to wy��cznie dla siebie. Mo�e daliby�my jej troch� tych �uczk�w? Jak my�lisz, Randall? Tylko tyle, �eby mog�y co� zdzia�a� w jej domu. - Zaczekaj chwil�! - hukn��em. - Te stworzenia wcale nie s� chrz�szczami. - Niewiele mnie to obchodzi, czym one s� - oznajmi�a beztrosko, wykr�caj�c ju� numer Amy. - Liczy si� tylko to, �e czyszcz� dom. - Ale�, Helen, gdyby� tylko chcia�a mnie wys�ucha�... - Cicho - rzuci�a z wdzi�kiem. - Jak mog� rozmawia� z Amy, kiedy ty... Och, cze��! Czy to ty, Amy?... Zrozumia�em, �e to zupe�nie beznadziejne. Sta�em na straconej pozycji. Wyszed�em z domu i uda�em si� do gara�u, maj�c zamiar poprzesuwa� troch� rzeczy, �eby zrobi� przy tylnej �cianie miejsce dla kamienia. Kiedy otworzy�em drzwi, w �rodku zasta�em Billa majstruj�cego co� przy warsztacie. - Cze��, synu - odezwa�em si� na tyle pogodnie, na ile mnie by�o sta�. - Co tu robisz? - Szykuj� pu�apk� na chrz�szcze, tato. Chc� z�apa� kilka z tych, kt�re czyszcz� dom. Tommy pracuje razem ze mn�. Poszed� do domu po co� na przyn�t�. - Przyn�t�? - Jasne. Odkryli�my, �e one lubi� agaty. Wyci�gn��em r�k� i opar�em si� o kowad�o, �eby przypadkiem nie upa��. Na m�j gust sprawy nabiera�y zbyt du�ego tempa. - Wypr�bowali�my kilka pu�apek w piwnicy - kontynuowa� Bili. - Tam jest pe�no tych chrz�szczy. Pr�bowali�my r�nych przyn�t, rozk�adali�my ser, kawa�ki jab�ek, martwe muchy i wiele innych rzeczy, ale one wcale si� tym nie interesowa�y. Tommy mia� w kieszeni agat, taki zwyk�y piaskowy agat, kt�ry sam znalaz�. Spr�bowali�my wi�c i tego. - Ale dlaczego agat, synu? Nie potrafi� sobie wyobrazi� niczego mniej pon�tnego... - No c�, tato. Po prostu pr�bowali�my wszystkiego... - Ach tak - rzek�em. - Dostrzegam w tym pewn� logik�. - Problem polega na tym, �e musimy u�y� plastikowych pu�apek - ci�gn�� Billy. - To jedyny materia�, kt�ry zatrzymuje chrz�szcze. Wydostaj� si� z ka�dej pu�apki zrobionej z czego� innego. - Zaraz, chwileczk� - zatrzyma�em go. - Co macie zamiar zrobi� z tymi owadami, kt�re uda si� wam schwyta�? - B�dziemy je sprzedawa�, oczywi�cie - wypali� Billy. - Tommy i ja doszli�my do wniosku, �e to znakomity towar. Kiedy tylko ludzie przekonaj� si�, �e chrz�szcze potrafi� oczy�ci� ca�y dom, wszyscy b�d� chcieli mie� kilka na w�asno��. Ustalili�my cen� pi�ciu dolar�w za sze�� sztuk. To i tak du�o mniej, ni� potrzeba na porz�dny odkurzacz. - Ale sze�� chrz�szczy... - B�d� si� rozmna�a� - stwierdzi� Billy. - A przecie� rozmna�aj� si� naprawd� szybko. Wczoraj czy przedwczoraj mieli�my tu zaledwie kilka sztuk, a teraz roi si� od nich ca�y dom. Billy wr�ci� do pracy nad swoj� pu�apk�. Po chwili doda� jeszcze: - Mo�e chcia�by�, tato, przyst�pi� do sp�ki z nami? Potrzebujemy troch� kapita�u. Musimy kupi� plastikowe pojemniki i przerobi� je na pu�apki. Mo�e wsp�lnie uda�oby si� nam zrobi� niez�y interes. - Pos�uchaj, synu. Czy sprzedali�cie ju� jakie� chrz�szcze? - Pr�bowali�my, ale nikt nie chcia� nam wierzy�. Doszli�my wi�c do wniosku, �e musimy zaczeka�, a� mama rozpu�ci plotk� na lewo i prawo. - A co zrobili�cie z tymi owadami, kt�re uda�o wam si� z�apa�? - Zanie�li�my je doktorowi Wellsowi. Pami�ta�em, �e on prosi� o kilka sztuk. Ale jemu dali�my za darmo. - Czy mog� mie� do ciebie jedn� pro�b�, Billy? - Jasne, tato. O co chodzi? - Nie sprzedawajcie tych chrz�szczy. Przynajmniej na razie, dop�ki nie powiem, �e wszystko jest w porz�dku. - Ale�, tato... - Mam z�e przeczucia, synku. Wydaje mi si�, �e te owady przyby�y do nas z kosmosu. - My z Tommym te� doszli�my do takiego wniosku. - Co takiego?! - To by�o tak, tato. Na pocz�tku chcieli�my sprzedawa� je jako unikatowe okazy. Bo wtedy jeszcze nie wiedzieli�my, �e one potrafi� sprz�ta� mieszkania. My�leli�my, �e niekt�rzy ludzie mogliby je kupi� tylko dlatego, �e s� inne ni� reszta owad�w. Pr�bowali�my nawet zorganizowa� sprzeda�. Wtedy Tommy wpad� na pomys�, �eby reklamowa� je jako chrz�szcze z kosmosu, przybyszy z Marsa albo co� podobnego. Ale p�niej, kiedy dobrze si� nad tym zastanowili�my, doszli�my do wniosku, �e one naprawd� mog�y przylecie� z Marsa. Nie s� przecie� owadami, nie przypominaj� �adnych stworze�, jakie do tej pory poznali�my. Nie s� podobne do niczego na Ziemi... - Dobrze, ju� dobrze - wtr�ci�em szybko. Tak to jest z dzieciakami w dzisiejszych czasach. Nie mo�na z nimi wytrzyma�. Wydaje ci si�, �e wszystko masz u�o�one, zapi�te na ostatni guzik, a tu nagle ca�a konstrukcja wali si� w gruzy. Dzieje si� tak na ka�dym kroku. M�wi� wam z r�k� na sercu, �e czasem trudno to znie��. - Przypuszczam, �e je�li tak dok�adnie wszystko rozpracowali�cie, to wiecie r�wnie�, w jaki spos�b one dosta�y si� na Ziemi�. - To nie jest jeszcze ca�kiem jasne - odpar� Billy. - Ale mamy ju� teori�. W tym kamieniu, kt�ry le�y za naszym domem, znale�li�my dziurk� dok�adnie takiej wielko�ci jak te chrz�szcze. Przypuszczamy wi�c, �e jakim� sposobem dosta�y si� na Ziemi� w tym kamieniu. - Nie uwierzysz mi, synu, ale doszed�em do identycznego wniosku - powiedzia�em. - Jedyny zagadkowy punkt tej teorii stanowi rodzaj nap�du, jakiego u�y�y. Co spowodowa�o, �e kamie� lecia� w przestrzeni kosmicznej? - W�a�nie, tato. My te� tego nie wiemy. Ale jest co� jeszcze. One mog�y wykorzystywa� kamie� jako �r�d�o po�ywienia w czasie podr�y. Prawdopodobnie by�o ich tylko kilka sztuk, mog�y wi�c siedzie� w �rodku kamienia, maj�c doko�a �ywno�� w ilo�ci wystarczaj�cej chyba na wieloletni� wypraw�. Kiedy po�era�y agat, dr��y�y go od wewn�trz, a g�az stawa� si� coraz l�ejszy i m�g� lecie� coraz szybciej, a je�li nie szybciej, to w ka�dym razie �atwiej. Musia�y jednak bardzo uwa�a�, �eby w �adnym miejscu nie wygry�� go na wylot, dop�ki nie wyl�dowa�y; wtedy mog�y opu�ci� kamie�. - Ale agat jest przecie� minera�em... - Nie s�ucha�e� mnie uwa�nie, tato - odpar� cierpliwie Billy. - M�wi�em ci ju�, �e agat jest jedyn� przyn�t�, kt�ra na nie dzia�a. - Randall! zawo�a�a Helen, wychodz�c przed dom. - Je�li nie masz nic przeciwko temu, chcia�abym wzi�� samoch�d i pojecha� na spotkanie z Amy. Prosi�a, �ebym opowiedzia�a jej wszystko o naszych �uczkach. - Prosz�, jed� - odrzek�em. - I tak spisa�em ju� ten dzie� na straty. R�wnie dobrze mog� zosta� w domu. Ruszy�a szybkim krokiem w kierunku ulicy. - Prosz�, od�� na razie t� robot�, dop�ki nie wr�c� - poprosi�em Billa. - A dok�d si� wybierasz, tato? - Chc� si� zobaczy� z Dobbym. S�siada zasta�em na �awce pod jab�onk�, a jego mina z daleka m�wi�a, �e ma zmartwienie. Nie powstrzyma�o go to jednak od potoku s��w. - Randall - zacz��, kiedy tylko mnie spostrzeg�. - To m�j pechowy dzie�. Przez ca�e �ycie by�em niezwykle dumny z mojej profesjonalnej dok�adno�ci w wybranych zagadnieniach. Ale dzisiaj, w przyp�ywie z�o�ci, lecz w pe�ni �wiadomie i z premedytacj�, pogwa�ci�em wszelkie zasady prowadzenia eksperymentalnych obserwacji i do�wiadcze� laboratoryjnych. - To bardzo �le - odpar�em, zastanawiaj�c si�, o czym on m�wi. Nie by�o w tym nic niezwyk�ego. Cz�sto zdarza�o si�, �e nikt nie wiedzia�, co on ma na my�li. - A wszystko przez te twoje cholerne chrz�szcze! - Dobby naskoczy� na mnie. - Przecie� sam m�wi�e�, �e chcia�by� kilka sztuk. Billy o tym pami�ta� i schwyta� je dla ciebie. - Zgadza si�. Chcia�em dokona� dalszych bada�, zamierza�em przeprowadzi� sekq� jednego owada i zbada� jego narz�dy ruchu. Chyba pami�tasz, jak m�wi�em ci o niezwyk�ej twardo�ci pancerzyk�w? - Tak, oczywi�cie, �e pami�tam. - Czy mi uwierzysz, Randall, kiedy powiem, �e ich szkielet zewn�trzny jest tak twardy, �e nie by�em w stanie nic z nimi zrobi�? - rzek� smutno Dobby. - Nie mog�em go rozci�� ani nie mog�em go oddzieli� od cia�a. I wiesz, do czego si� posun��em? - Nie mam poj�cia - odpar�em nieco zirytowany. Mia�em nadziej�, �e wkr�tce dotrze do sedna sprawy, wiedzia�em bowiem, �e pop�dzanie go nie ma najmniejszego sensu. On zawsze musia� opowiada� od pocz�tku �wiata. - A wi�c ci powiem - mrukn��, wzdychaj�c ci�ko. - Wzi��em jedno z tych ma�ych niewiadomo co i po�o�y�em je na kowadle. Potem si�gn��em po m�otek i rozprawi�em si� z nim. Musz� przyzna� szczerze, �e wcale nie jestem z tego dumny. By�o to, z ca�ym respektem, zastosowanie najbardziej niew�a�ciwej techniki laboratoryjnej. - Na twoim miejscu wcale bym si� tym nie przejmowa� - wtr�ci�em. - Musia�e� zrobi� co� takiego, poniewa� zaistnia�y nadzwyczajne okoliczno�ci. Wydaje mi si�, �e wa�niejsz� rzecz� jest to, czego w ten spos�b zdo�a�e� si� dowiedzie� o tych chrz�szczach... W tej samej chwili porazi�a mnie straszliwa my�l. - Nie chcesz chyba powiedzie�, �e rozbi�e� m�otek?! - Nie, sk�d�e - odpar� Dobby z pewn� doz� satysfakcji. - Uda�o mi si� znakomicie. Owad zosta� rozbity w drobny py�. Usiad�em obok niego na �awce i postanowi�em spokojnie zaczeka�. Domy�la�em si�, �e w odpowiednim czasie dowiem si� wszystkiego. - To bardzo zabawne - mrukn��. - Tak, niezwykle zabawne. �w chrz�szcz by� zbudowany z kryszta��w, z czego�, co wygl�da�o jak drobno zmielony kwarc. Nie mia� w sobie �adnej protoplazmy. W ka�dym razie mnie nie uda�o si� jej wykry� - przyzna� bezstronnie. - Kryszta�owy chrz�szcz! To niemo�liwe! - Niemo�liwe... No tak, jasne, wed�ug wszelkich ziemskich standard�w. To przeczy wszystkiemu, co do tej pory poznali�my. Rodzi si� jednak pytanie, czy nasze ziemskie standardy, nawet przez analogi�, mog� uchodzi� za uniwersalne. Siedzia�em usztywniony, zachowuj�c milczenie. W g��bi duszy czu�em ogromn� wdzi�czno�� za to, �e kto� jeszcze my�la� podobnie jak ja. Stopniowo si� upewnia�em, �e jednak nie postrada�em zmys��w. - Oczywi�cie, to si� musia�o kiedy� wydarzy� - ci�gn�� Dobby. - Wcze�niej czy p�niej. Z pewno�ci� by�o to nieuniknione, �e jaka� obce inteligentne istoty odnajd� nas w kosmosie. Zdaj�c sobie z tego spraw�, spekulowali�my na temat potwor�w i ich potworno�ci, ale nie starczy�o nam wyobra�ni... - Na razie jednak nie widz� �adnych powod�w, aby�my musieli si� obawia� tych chrz�szczy - przerwa�em mu pospiesznie. - W rzeczy samej, mog� si� okaza� bardzo u�ytecznymi sprzymierze�cami. Nawet ju� teraz z nami wsp�dzia�aj�. Zdaje si�, �e podj�y jak�� pr�b� nawi�zania kontaktu. Je�li my stworzymy im warunki do �ycia, one w zamian... - Jeste� w b��dzie, Randall - ostrzeg� Dobby z powa�n� min�. - Te stworzenia to obce istoty. Nie wyobra�aj sobie nawet przez chwil�, �e ludzko�� b�dzie umia�a znale�� co�, co nas ��czy, cho�by jedno wsp�lne poj�cie. Ich procesy �yciowe, cho� na razie nic o nich nie wiemy, s� dla nas ca�kowicie niezrozumia�