Robinson Kim Stanley - Czerwony Mars

Szczegóły
Tytuł Robinson Kim Stanley - Czerwony Mars
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robinson Kim Stanley - Czerwony Mars PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Kim Stanley - Czerwony Mars PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robinson Kim Stanley - Czerwony Mars - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kim Stanley Robinson Czerwony Mars Część pierwsza Świąteczna noc Przed naszym przybyciem Mars był tylko wielką, jałową pustką. Co oczywiście nie oznacza, że pozostawał w całko- witym bezruchu i martwocie. Przez miliony lat skały tworzące powierzch- nię globu wrzały w ogniu gwałtownych reakcji chemicznych i elektroma- gnetycznych burz, potem zaś zaczęły stopniowo stygnąć. Ten długotrwa- ły proces odcisnął niezatarte piętno na powierzchni planety, gęsto poznaczonej ogromnymi kraterami, kanionami i wulkanami. Wszystkie te przeobrażenia dotyczyły jednak wyłącznie niczego nie- świadomych skał: nie było świadków - z wyjątkiem nas, a i my obserwo- waliśmy Marsa z sąsiedniej planety tylko w ostatnim okresie jego długiej historii. To właśnie my jesteśmy całą świadomością, jaką kiedykolwiek miał. Wszyscy wiemy, że Czerwona Planeta fascynowała ludzkość od za- rania dziejów: już dla naszych prehistorycznych przodków była jednym z najważniejszych ciał świetlnych na nocnym niebie. Zawsze intrygował nas jego charakterystyczny blask, cyklicznie zmieniający intensywność, jego barwa oraz droga, po której wędrował wśród gwiazd tam i z powro- tem. Zdawało nam się, że tą wędrówką próbuje nam coś istotnego powie- dzieć, więc czciliśmy go i przypisywaliśmy mu nadnaturalną moc. Z pew- nością dlatego też wszystkie najstarsze nazwy Marsa - Nirgal, Mangala, Auąakuh, Harmakhis - brzmią tajemniczo i fascynują niezrozumiałym dziś ukrytym znaczeniem, jakby były o wiele starsze niż starożytne języ- ki, w których zostały sformułowane, jakby były prasłowami, pochodzą- cymi z epoki lodowcowej, a może nawet i sprzed niej. Tak, przez tysiące lat Mars był dla ludzkości symbolem świętej siły, jego kolor zaś sprawiał, że moc tę uznawano za niebezpieczną i złowieszczą. Uosabiał dla nas krew i wojnę, szaleństwo i ślepą odwagę. Nieco później pierwsze teleskopy pozwoliły nam dokładniej przyj- rzeć się Marsowi i wtedy naszym oczom ukazał się mały, pomarańczowy dysk z białymi biegunami i ciemnymi obszarami, które rozszerzały się i kurczyły wraz ze zmianami długich pór roku. Mimo że powstawały co- raz doskonalsze teleskopy, długi czas nie udało nam się zobaczyć wiele więcej. Z drugiej strony już na początku naszego wieku odkrywcza pasja i niezwykła potęga naukowej wyobraźni wystarczyły Lowellowi do stwo- rzenia wspaniałej opowieści, opowieści znanej nam wszystkim: o umie- rającym świecie i bohaterskiej rasie, której przedstawiciele rozpaczliwie budowali kanały, chcąc powstrzymać niosącą ostateczną zagładę ekspan- sję piasków pustyni. Była to wspaniała opowieść; jednak jakiś czas później sondy Mariner i Yiking przesłały na Ziemię fotografie Marsa i nagle wszystko się zmie- niło. Nasza wiedza o Marsie niepomiernie wzrosła - dotarły do nas mi- liony nowych informacji, a Czerwona Planeta objawiła nam się jako zu- pełnie nowy świat, całkowicie różny od naszych dotychczasowych wy- obrażeń. Jednak świat ten wydawał się przeraźliwie martwy. Rozpoczęliśmy gorączkowe poszukiwania śladów minionego lub obecnego życia, pragnę- liśmy znaleźć cokolwiek - szczątki cywilizacji nieszczęsnych budowni- czych kanałów, mikroorganizmy albo choćby tylko pozostałości po wizy- cie obcych przybyszów. Jak wiecie, niczego nie znaleźliśmy. Zrozumiałe więc, że aby wypełnić tę pustkę - podobnie jak w prehistorycznych jaski- niach i na sawannach, jak w czasach Homera i Lowella - zaczęliśmy snuć opowieści o mikroskamieniałościach zniszczonych przez ziemskie bio- ogranizmy, o ruinach pojawiających się wśród szalejącej burzy pyłowej, których nigdy nie dało się ponownie odnaleźć, o Wielkim Człowieku i je- go licznych przygodach oraz o małych czerwonych ludzikach na granicy naszego pola widzenia. Wymyślaliśmy te historie, ponieważ nade wszyst- ko pragnęliśmy obdarzyć Marsa życiem albo przynajmniej mu je przy- wrócić. Nadal jesteśmy przecież tymi samymi zwierzętami, które przeży- ły epokę lodowcową, które z lękiem i zdumieniem wpatrywały się w noc- ne niebo i snuły opowieści. Tak naprawdę Mars nigdy nie przestał być dla nas tym, czym był od początku: ważnym znakiem, istotnym symbolem, potężną siłą. I wreszcie tu przybyliśmy. Dotychczas Mars był dla nas symbolem, teraz stał się rzeczywistością. - A więc wreszcie tu przybyliśmy. Nikt jednak nie przypuszczał, że gdy wylądujemy na Marsie, będziemy tak bardzo odmienieni przez lot, że wszystko, co nam kiedyś wpajano, straci wszelkie znaczenie. Ta po- dróż bowiem nie przypominała ani wyprawy podwodnej, ani zdobywania Dzikiego Zachodu - to było całkowicie nowe, fascynujące doświadcze- nie. Ziemia, w miarę trwania lotu Aresa, oddalała się od nas coraz gwał- towniej, aż w końcu stała się już tylko błękitną gwiazdką pośród wielu in- nych migoczących w przestrzeni; głosy z niej docierały tak późno, że zda- wało się, iż pochodzą z poprzedniego stulecia. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, w związku z czym staliśmy się zupełnie innymi istotami. To wszystko stek kłamstw, pomyślał z rozdrażnieniem Frank Chal- mers. Siedział wśród marsjańskich dostojników i obserwował, jak jego stary przyjaciel John Boone wygłasza typową dla siebie „inspirującą mo- wę". Przemówienie straszliwie Chalmersa nużyło. Prawda była taka, że podróż na Marsa okazała się po prostu kosmicznym odpowiednikiem bar- dzo długiej jazdy pociągiem. Jej uczestnicy nie tylko nie stali się „zupeł- nie innymi istotami", ale przeciwnie, teraz byli sobą bardziej niż kiedy- kolwiek: odcięci od znajomego środowiska i zmuszeni do wyzbycia się starych nawyków, musieli się zmierzyć z nagą, surową substancją wła- snych jaźni. A John stał tam i celując palcem w tłum mówił: - Lecieliśmy na Marsa z nadzieją stworzenia nowego świata i kiedy wreszcie tu dotarliśmy, okazało się, że zanikły różnice, które dzieliły nas na Ziemi, znikły bez śladu, ponieważ tutaj nie mają najmniejszego zna- czenia!! Tak, Boone rozumiał to dosłownie. Jego wizja Marsa stanowiła jak- by soczewkę zniekształcającą rzeczywistość, coś w rodzaju religii. Chalmers przestał słuchać i w zamyśleniu wodził wzrokiem po pa- noramie nowego miasta. Postanowili nazwać je Nikozją. Było to pierw- sze miasto zbudowane na powierzchni Marsa; wszystkie budynki umiesz- czono pod ogromną przezroczystą kopułą, wspartą na niemal niewidocz- nej konstrukcji i usytuowaną na wzniesieniu Tharsis, na zachód od Noctis Labyrinthus. Lokalizacja ta sprawiała, że z miasta rozciągał się oszała- miający widok, z szerokim, płaskim wierzchołkiem Pavonis Mons przeci- nającym odległy horyzont. Wszystkich marsjańskich pionierów znajdują- cych się w tłumie widok ten z pewnością przyprawiał o zawrót głowy: na- reszcie byli na powierzchni, porzuciwszy na zawsze rozpadliny, płaskowzgórza i kratery! I tak już będzie zawsze! Hurra! Śmiech, który nagle przeleciał przez tłum, skierował uwagę Franka z powrotem na starego przyjaciela. John Boone przemawiał lekko ochry- płym głosem z przyjemnym dla ucha, środkowozachodnim akcentem i w jakiś sobie tylko właściwy sposób był jednocześnie rozluźniony i skon- centrowany, szczery i autoironiczny, skromny i pewny siebie, poważny i rozbawiony. Krótko mówiąc, stanowił niemal ideał mówcy. Nic więc dziwnego, że słuchacze byli wniebowzięci: przecież przemawiał do nich „pierwszy człowiek na Marsie". Mieli tak zachwycone miny, jakby wi- dzieli przed sobą Jezusa rozmnażającego na wieczerzę chleb i ryby. I John chyba rzeczywiście zasługiwał na ich uwielbienie, gdyż dokonał niemal cudu, choć w nieco innej dziedzinie - dzięki niemu ich pełna wyrzeczeń, męcząca egzystencja przekształcała się w oszałamiające duchowe do- świadczenie. - Na Marsie będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek - oznajmił John. W praktyce oznacza to, pomyślał Chal- mers, przerażające zachowanie obserwowane u szczurów, których popu- lację eksperymentalnie zwiększono, nie stwarzając jednak możliwości ekspansji terytorialnej. - Mars jest miejscem wspaniałym, egzotycznym, ale i niebezpiecznym - kontynuował mówca, opisując w ten sposób zmro- żoną kulę zwietrzałej skały, gdzie ich organizmy przyjmowały dawkę oko- ło piętnastu remów rocznie szkodliwego promieniowania. - A jeśli chodzi o naszą pracę - stwierdził Boone - kształtujemy nowy porządek społecz- ny i stawiamy kolejny olbrzymi krok w historii ludzkości. Jak sobie uświadomił z rozbawieniem Frank, ten „olbrzymi krok" miał znaczenie wyłącznie dla dominacji rzędu naczelnych. Tym szumnym stwierdzeniem John zakończył przemowę, a tłum natychmiast zareagował rykiem aplauzu. Gdy zaległa wreszcie cisza, na podium weszła Maja Toj- towna, aby przedstawić Chalmersa. Frank posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące, że nie jest w na- stroju do jej zwykłych żartów. Z pewnością go zrozumiała. - Nasz następny mówca jest czymś w rodzaju paliwa rakietowego do naszego małego statku kosmicznego. - Wśród zgromadzonych rozległy się stłumione chichoty. - To właśnie dzięki jego śmiałej wizji i niespoży- tej energii dotarliśmy wiele lat temu tu, na Marsa, jeśli więc macie jakieś problemy, on właśnie jest osobą,-której powinniście je przedstawić. Oto mój stary przyjaciel, Frank Chalmers. Gdy wszedł na podium, natychmiast uderzył go rozciągający się stąd widok miasta: wydawało się zaskakująco duże. Zajmowało obszar przypo- minający wydłużony trójkąt, a oni znajdowali się teraz niemal w jego naj- wyższym punkcie, w parku zajmującym zachodni wierzchołek. Park prze- cinało promieniście siedem ścieżek, które na jego obrzeżach zmieniały się w szerokie, trawiaste aleje, obramowane rzędami drzew. Między alejami stały niskie trapezoidalne budynki o ścianach wyłożonych płytami z pole- rowanego kamienia w najrozmaitszych kolorach. Rozmiar i architektura budowli nadawały miastu trochę paryski wygląd, przy czym był to Paryż widziany wiosną oczyma pijanego fowisty, z kawiarenkami na chodni- kach i całą resztą. Cztery czy pięć kilometrów dalej, u stóp wzgórza, gra- nicę miasta wyznaczały trzy smukłe drapacze chmur, a za nimi rozciąga- ła się zieleń położonych na nizinie farm. Wieżowce stanowiły równocze- śnie część wsporników kopuły, która u góry z sieci przewodów w kolorze nieba tworzyła łukowate sklepienie. Samą kopułę wykonano z przezro- czystej materii, co wywoływało u patrzących złudzenie, że znajdują się na otwartej przestrzeni. Było to wspaniałe przeżycie. Nikozja z pewno- ścią będzie przyciągać całe rzesze osadników. Chalmers opowiedział to wszystko zgromadzonym, a ci entuzjastycz- nie przyznali mu rację. Wyglądało na to, że zdobył sobie tłum - te niesta- łe duszyczki, wyczulone na najdrobniejsze nawet potknięcia mówcy - pra- wie tak niezawodnie jak John. Frank był potężnym mężczyzną o ciemnej karnacji i zdawał sobie sprawę, że stanowi fizyczne przeciwieństwo po- godnego, jasnowłosego Johna, który samym wyglądem zdobywał zaufanie ludzi. Wiedział jednak również, że ma własną, szorstką charyzmę, teraz także z niej korzystał, czerpiąc pełnymi garściami z zapasu ulubionych słów i wyrażeń. Nagle chmury przeciął promień słońca, padając na skierowane ku gó- rze twarze i Frank poczuł dziwny ucisk w żołądku. Tylu obcych! Tłum wydał mu się czymś przerażającym - wszystkie te wpatrzone w niego, D15 wilgotne porcelanowe oczy na tle niewyraźnych, różowych plam twarzy... To było prawie nie do zniesienia. Pięć tysięcy osób w jednym jedynym marsjańskim mieście. Po wszystkich tych latach w Underhill trudno to by- ło pojąć. Chalmers nierozsądnie spróbował wyjaśnić swe odczucia zgroma- dzonym. - Kiedy rozglądam się wokół... uderza mnie, jak niesamowita jest nasza obecność tutaj... Wyraźnie tracił przychylność tłumu. Ale w jaki sposób miał im to wyjaśnić? Jak przekazać tym twarzom, jaśniejącym niby papierowe lam- piony, myśl, że są samotni wśród całego morza skał? Jak im powiedzieć, że nawet jeśli żywe istoty nie są niczym więcej, niż tylko nosicielami ge- nów nastawionych wyłącznie na przetrwanie - co przecież w jakiś sposób też oznacza martwotę - to i tak są cenniejsze niż jałowa, nieorganiczna nijakość tej planety? Rzecz jasna, w żadnym wypadku nie może im tego powiedzieć. W każdym razie nie teraz i oczywiście nie przy takiej okazji. Musi się więc wziąć w garść. - Na marsjańskim pustkowiu - oznajmił - ludzka obecność jest... hmm... czymś bardzo szczególnym. - Jakiś głos w jego umyśle powtó- rzył szyderczo: „Będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek". - Ta planeta sama w sobie jest tylko martwym, zamarznię- tym koszmarem („Mars jest egzotycznym i wspaniałym miejscem", za- dźwięczało mu w uszach), ale ponieważ los przeznaczył ją na nasz dom, z konieczności musimy troszeczkę ją... przekształcić. („Tworzymy nowy porządek społeczny".) - No tak, przyłapał się na tym, że wygłasza dokład- nie takie same kłamstwa, jak te, które przed chwilą usłyszeli od Johna! Dzięki temu jednak za swoją przemowę również otrzymał gromkie oklaski. Zirytowany zgryźliwie oświadczył, że czas już się udać na posi- łek, i w ten sposób pozbawił Maję okazji do podsumowania. Chociaż prawdopodobnie przewidziała, że Frank tak postąpi, bo wcale nie wyrazi- ła ochoty na zabranie głosu. Frank Chalmers znany był z tego, że lubi mieć ostatnie słowo. Na prowizorycznej mównicy tłoczyło się mnóstwo osób, aby zbliżyć się do marsjańskich znakomitości. Niezwykle rzadko można było spotkać w jednym miejscu tak wielu przedstawicieli pierwszej setki pionierów. Korzystając z okazji, nowi przybysze gromadnie obiegli Johna, Maję, Sa- manthę Hoyle, Saxa Russella i Chalmersa. Frank wzrokiem odszukał w tłumie Johna i Maję. W otaczającej ich grupie Ziemian nie rozpoznał nikogo, co go trochę zaciekawiło. Ruszył wolno przez podest w ich stronę; zbliżając się, zauważył, że Maja i John wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. - Nie widzę przeszkód, aby to miejsce nie mogło funkcjonować zgodnie z powszechnie przyjętymi prawami - mówił jeden z przybyszów. Maja odpowiedziała mu pytaniem: - A czy Olympus Mons naprawdę przypomina panu hawajską Mau- nę Loa? - Oczywiście - odparł mężczyzna. - Wszystkie tarczowe wulkany wyglądają podobnie. Frank spojrzał na Maję ponad głową tego idioty. Nie odpowiedziała spojrzeniem. John również udawał, że nie zauważa jego obecności. Maja odwrócona była tyłem do Franka, Samantha Hoyle przez chwilę wyjaśnia- ła coś półgłosem innemu przybyszowi, który pokiwał głową, po czym zer- knął niepewnie na Chalmersa. Samantha wciąż stała odwrócona tyłem. Ale ona go nie interesowała, liczył się tylko John, tylko John i Maja, a oboje udawali, że nie dzieje się nic niezwykłego, chociaż niezależnie od tego na jaki temat rozmawiali, gwałtownie przerwali rozmowę. Chalmers opuścił podest. Przybysze grupkami podążali przez park ku umieszczonym w górnych krańcach siedmiu alei stołom. Frank ruszył za gośćmi pod koronami młodych, przeszczepionych platanów; ich liście koloru khaki połyskiwały w popołudniowym świetle, dzięki czemu cały park wyglądał jak dno akwarium. Przy bankietowych stolikach przepijali do siebie wódką robotnicy budowlani. Zachowywali się coraz hałaśliwiej i zapewne niejasno zdawa- li sobie sprawę z faktu, że wraz z ukończeniem budowy zakończył się również pionierski, bohaterski okres Nikozji. Być może dotyczyło to ca- łego Marsa. Powietrze wypełniał gwar rozmów. Frank przebił się przez rozgada- ny tłumek, po czym ruszył w stronę północnego krańca miasta. Zatrzymał się przy sięgającym do pasa betonowym murze - granicy miasta. Z meta- lowego okucia na szczycie muru wyrastała kopuła zbudowana z czterech warstw różnych stopów przezroczystego plastiku. Jakiś Szwajcar fachowo objaśniał grupie zwiedzających szczegóły techniczne: - Zewnętrzna membrana z piezoelektrycznego plastiku przetwarza siłę wiatru w elektryczność. Pod nią znajdują się dwie tafle, a miedzy ni- mi izolacja z aerożelu. Wewnętrzną warstwę stanowi błona pochłaniająca promieniowanie. Gdy staje się purpurowa, wymieniamy ją. Jasne jak słoń- ce, prawda? Zwiedzający przytaknęli. Frank wyciągnął rękę i nacisnął wewnętrz- ną membranę. Rozciągnęła się sprężyście, aż wbił w nią palce po kostki. Była dość chłodna. Na plastiku zauważył wydrukowany wyblakły napis: ISIDIS PLANITIA POLYMERS. Poprzez platany nad swoim ramieniem mógł dostrzec trybunę na wzgórzu. Otoczeni wianuszkiem wielbicieli z Ziemi, John i Maja rozprawiali o czymś z ożywieniem. Zarządzali tą pla- netą, decydowali o losie Marsa. Frank wstrzymał powietrze i podświadomie zacisnął zęby aż do bó- lu. Ze złością rąbnął w kopułę tak mocno, że aż poruszyła się najbardziej zewnętrzna błona, co oznaczało, że jakaś cząstka jego gniewu zostanie schwytana, przetworzona na elektryczność i przekazana do miejskiej sie- ci wysokiego napięcia. To był naprawdę wyjątkowy polimer - atomy węglowe połączono z cząsteczkami wodoru i fluoru w taki sposób, że uzyskana substancja okazała się bardziej piezoelektryczna niż kwarc. Wystarczyło jednak wy- mienić jeden z trzech elementów, by uzyskać zupełnie inny syntetyk: za- stępując na przykład fluor chlorem, otrzymywało się winylowe włókno saranu. Frank popatrzył na swoją dłoń wbitą aż po kłykcie, potem podniósł oczy i dostrzegł, że dwie warstwy kopuły nadal się ze sobą stykają. Uświa- domił sobie, że bez jego siły są niczym! Ruszył gwałtownie w stronę labiryntu wąskich uliczek miasta. Był naprawdę wściekły. W centrum placu, skupiona niczym małże na skale, rozsiadła się grupka popijających kawę Arabów. Przedstawiciele tej nacji przybyli na Marsa zaledwie dziesięć lat temu, ale już stanowili siłę, z którą trzeba się było liczyć. Mieli sporo pieniędzy i to właśnie oni wraz ze Szwajcarami stworzyli projekt budowy szeregu miast. Jednym z nich była właśnie Ni- kozja. Podobało im się na Marsie. „Tu jest jak w chłodny dzień w Rub al-Chali" - mawiali Saudyjczy- cy. Podobieństwo do tamtego miejsca było tak duże, że arabskie wyrazy zaczęły masowo przenikać do angielszczyzny, ponieważ arabski okazał się o wiele bogatszy od angielskiego, jeśli chodzi o opis marsjańskiego krajobrazu: akaba oznaczało strome stoki wulkanów, badia - wielkie piaszczyste wydmy, nefuds - głębokie piaski, seyl - liczące sobie miliard lat wyschnięte koryta rzeczne. Chalmers spędzał sporo czasu z Arabami, więc i teraz siedzący na placu ucieszyli się na jego widok. Salaam aleyk\ - krzyknęli do niego, a on odpowiedział: Marhabba] Pod smolistymi wąsiskami Saudyjczyków błysnęły radośnie białe zęby. Grupa jak zwykle składała się z samych mężczyzn. Kilku młodzieńców poprowadziło Franka do głównego stolika, przy którym skupili się starsi. Był wśród nich również przyjaciel Chal- mersa, Zeyk. On też zagaił rozmowę: - Zamierzamy nazwać ten skwer Hajr el-kra Meshab, czyli „plac miejski z czerwonego granitu". - Wskazał ręką kamień brukowy w kolo- rze rdzy. Frank skinął głową, zwykle z uprzejmości rozmawiał z nimi po arabsku najdłużej jak potrafił, co kosztowało go wprawdzie nieco wysił- ku, ale warto było się pomęczyć, bo zyskiwał sobie w zamian przychyl- ność i sympatię. Usiadł przy stole i rozluźnił się. Nagle poczuł się tak, jak- by znajdował się na ulicy w Damaszku albo Kairze, owiewany przyjem- nym zapachem kosztownych arabskich pachnideł. Z uwagą studiował twarze rozmówców. Nie ulegało wątpliwości, że reprezentują zupełnie obcą kulturę. Najwidoczniej również nie mieli naj- mniejszego zamiaru się zmieniać tylko dlatego, że zamieszkali na Marsie, a to wyraźnie zakłócało harmonijną wizję Johna. Ich światopogląd w za- sadniczych kwestiach bardzo się różnił od zachodniego stylu myślenia. Na przykład za rzecz niewłaściwą uważali rozdział Kościoła od państwa. Problem ten zresztą stanowił jedną z przyczyn, z powodu których, pomi- mo wielu wysiłków rządu, niemożliwe było ich porozumienie z ludźmi Zachodu. Poza tym do tego stopnia kultywowali tradycje patriarchatu, że niektóre ich kobiety podobno w ogóle nie umiały pisać. Analfabetki na Marsie! Był to jakiś znak. I rzeczywiście, ci mężczyźni naprawdę mieli coś groźnego w spojrzeniu, coś, co Frankowi kojarzyło się z określeniem macho. Wyglądali na ludzi, którzy niemiłosiernie maltretują swoje kobie- ty, a te - odgrywając się na mężczyznach w jedyny dostępny im sposób - terroryzują synów, którzy potem terroryzują swoje żony, które terroryzu- ją swych synów i tak w nieskończoność, aż wszyscy pogrążają się coraz bardziej w spirali chorej miłości i wzajemnej nienawiści dwóch płci. W tym względzie wszyscy oni byli szaleńcami. Między innymi zresztą właśnie za to Frank ich lubił. Poza tym oczy- wiście traktował ich jako nowy element w rozgrywce, ponieważ zaczyna- li stanowić sporą siłę. Postępował zgodnie z radą Machiavellego: „Wspie- raj nowego, słabego sąsiada, aby osłabić siły starych i potężnych". Frank dopił kawę, a potem stopniowo, aby nie podrażnić dumy Ara- bów, przeszedł na angielski. - Jak wam się podobały przemówienia? - spytał, wpatrując się w czarne fusy na dnie swojej filiżanki. - John Boone taki sam jak zawsze - odparł stary Zeyk. Pozostali za- śmiali się zgryźliwie. - Kiedy mówi, że stworzy na Marsie całkowicie no- wą kulturę, ma jedynie na myśli, że poprze jedną z ziemskich kultur, a po- zostałe będą prześladowane. Te, które on arbitralnie uzna za zacofane, zo- staną skazane na zagładę. To pewna forma ataturkizmu. - Boone sądzi, że wszyscy mieszkańcy Marsa po prostu staną się Amerykanami - oświadczył mężczyzna imieniem Nejm. - Co w tym dziwnego? - uśmiechnął się Zeyk. - Na Ziemi to się już prawie dokonało. - Nie, nie - wtrącił Frank. - Musieliście go źle zrozumieć. Ludzie mówią, że Boone myśli tylko o własnych korzyściach, a to... - Ależ on naprawdę skupia się jedynie na sobie! — krzyknął gniewnie Nejm. - Żyje w sali pełnej luster! Sądzi, że przybyliśmy na Marsa, aby założyć filię starej, dobrej amerykańskiej superkultury i że wszyscy zgo- dzą się na ten plan, ponieważ stworzył go sam John Boone. - Nie potrafi zrozumieć, że niektórzy ludzie mają całkowicie od- mienną wizję tej planety - dodał Zeyk. - To wcale nie tak. On po prostu z góry wie, że jego wizja jest naj- sensowniejsza ze wszystkich - zażartował Frank. Wybuchnęli śmiechem, ale na twarzach młodych Arabów pojawił się wyraźny grymas goryczy. Niemal wszyscy Saudyjczycy byli przekonani, że przed ich przybyciem na planetę Boone potajemnie sprzeciwiał się udzielonej przez Organizację Narodów Zjednoczonych zgodzie na osad- nictwo arabskie. Frank celowo utwierdzał ich w tej wierze, która była zresztą niedaleka od prawdy, ponieważ John nienawidził wszelkich ide- ologii, które mogły w jakikolwiek sposób przeszkodzić mu w jego pla- nach. Wymagał od wszystkich bezwzględnej akceptacji własnych pomy- słów, uważając je za absolutnie najlepsze. Arabowie jednakże sądzili, że John właśnie ich nację darzy szcze- gólną niechęcią. Młody Selim el-Hayil właśnie zamierzał coś powiedzieć, ale Frank rzucił mu szybkie, ostrzegawcze spojrzenie. Selim zawahał się na moment, po czym z wściekłością zacisnął usta. - Cóż, w gruncie rzeczy on nie jest wcale taki zły - powiedział lek- ko Frank. - Chociaż, prawdę mówiąc, faktycznie wyznał kiedyś, że jego zdaniem byłoby o wiele lepiej, gdyby Amerykanie i Rosjanie po przyby- ciu na planetę ogłosili ją swoją wyłączną posiadłością, jak zwykło się czy- nić w czasach wielkich odkryć geograficznych. Arabowie wybuchnęli krótkim, trochę wymuszonym, gorzkim śmie- chem. Selim przygarbił się, jak po uderzeniu. Frank wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko i uspokajająco rozłożył ręce. - Nie ma sprawy, przecież to tylko słowa! To znaczy... sam już nie wiem. A wy jak myślicie, czy John coś szykuje? Stary Zeyk uniósł z powagą brwi. - Boone'a nie można lekceważyć. Gdy Chalmers zbierał się do odejścia, pochwycił na moment badaw- cze spojrzenie Selima. Zszedł boczną uliczką -jednym z wąskich zauł- ków, które łączyły siedem głównych alei miasta. Większość tych uliczek była brukowana albo obsiana trawą, ale ta akurat została wylana betonem. Minął ukryte w niszy wejście do jednego z budynków, po czym zwolnił kroku i zatrzymał się przed oknem zamkniętego warsztatu szewskiego. Na tle ciężkich butów od walkera za szybą sklepowej witryny dostrzegł nie- wyraźny zarys swojej twarzy. „Boone'a nie można lekceważyć". Bez wątpienia większość osób nie doceniała Johna - nawet Frankowi zdarzyło się to przecież kilkakrotnie. Stanęła mu przed oczami pamiętna scena w Białym Domu, kiedy jego przyjaciel - poczerwieniały z przejęcia - wygłaszał niezwykle przekonu- jacy wykład. Niesforne blond włosy fruwały dziko na wszystkie strony, wpływające przez okna Owalnego Gabinetu słońce przydawało mu jakie- goś nieziemskiego blasku, sam John zaś szaleńczo gestykulując spacero- wał po pokoju tam i z powrotem, rozprawiając z niezwykłą pewnością sie- bie. Prezydent potakująco kiwał głową, a jego doradcy obserwowali mło- dego mężczyznę i zastanawiali się, w jaki sposób pozyskać dla siebie tego charyzmatycznego mówcę. Tak, w tamtych czasach obaj byli gwałtowni: Frank miał nowatorskie, czasem nawet genialne pomysły, John za to był człowiekiem „z pierwszej linii", który potrafił o nich opowiadać. Na do- brą sprawę niemal nic nie było w stanie go powstrzymać. Wśród butów na wystawie pojawiło się odbicie Selima el-Hayila. - Czy to prawda? - zapytał. - Co mianowicie? - odpowiedział pytaniem Frank. - Czy Boone jest nastawiony antyarabsko? - A jak sądzisz? - Czy to on zablokował zezwolenie na budowę meczetu na Fobosie? - Boone jest potężnym człowiekiem. Twarz młodego Saudyjczyka wykrzywił grymas. - Jest najpotężniejszym człowiekiem na Marsie i jeszcze mu mało! Chyba chce zostać królem! - Selim wściekle uderzył się pięścią w dłoń. Był smuklejszy od innych Arabów, a jego pociągłą twarz zdobił gęsty wąs przykrywający wąskie usta. - Już wkrótce mamy odnowić traktat - zadumał się Frank - a koali- cja Boone'a najwyraźniej mnie unika. - Zacisnął wargi. - Nie wiem, jakie snują plany, ale zamierzam się tego dowiedzieć dziś wieczorem. Chociaż właściwie i bez tego można je sobie wyobrazić. Marsjańską społeczno- ścią nadal rządzą ziemskie uprzedzenia. Boone może się sprzeciwić pod- pisaniu nowego porozumienia, jeśli nie znajdzie w nim gwarancji, że na Marsie będą mieli prawo osiedlać się jedynie pierwotni sygnatariusze trak- tatu. - Selim zadrżał z oburzenia, a Frank dodał zimno: - Właśnie tego chce Boone i bardzo możliwe, że uda mu się to osiągnąć, ponieważ dzię- ki tej nowej koalicji czuje się potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem. A nowy układ może oznaczać kres osadnictwa nacji, które nie podpisały tamtego porozumienia. Cóż, wtedy albo zostaniecie na Marsie wyłącznie na prawach pracowników kontraktowych albo będziecie musieli powrócić na Ziemię. Odbita w oknie twarz Selima przypominała zastygłą w grymasie wściekłości teatralną maskę. „Battal, battal", mamrotał młody Arab, „fa- talnie, fatalnie". Splatał i rozplatał nerwowo ręce i mruczał coś o Kora- nie, Camusie, Persepolis i Pawim Tronie. Mieszał fakty i wyciągał dzi- waczne wnioski. Bełkotał. - Słowa nic nie znaczą - przerwał mu cierpko Chalmers. - Teraz, kiedy sprawy zaszły już tak daleko, liczy się tylko działanie. Młody Arab gwałtownie umilkł. - Na pewno nie ma innego wyjścia? - bąknął w końcu. Frank poklepał go przyjacielsko po ramieniu, zauważając, że ciałem mężczyzny wstrząsnął nerwowy dreszcz. - Weź pod uwagę, że mówimy o twoim narodzie. I o przyszłości tej planety. Usta Selima zacisnęły się gniewnie pod wąsem. Po chwili powiedział stanowczo: - Tak, to prawda. Frank milczał wyczekująco. Obaj wpatrzyli się w witrynę, jakby oce- niali wystawione za szybą buty. Wreszcie Frank podniósł rękę. - Jeszcze raz pomówię z Boonem - szepnął. - Dziś wieczorem jest po temu ostatnia okazja, ponieważ jutro wyjeżdża. Spróbuję go przeko- nać, ale... wątpię, czy to coś da. Nigdy przedtem nikomu się to nie uda- ło. .. Ale spróbuję. A później... Hmm... powinniśmy się znów spotkać. - Dobrze. - Więc w parku, na skrajnej południowej ścieżce. Około jedenastej. Selim skinął głową. Chalmers zmierzył go czujnym wzrokiem. - Pamiętaj, że słowa nic nie znaczą - powtórzył szorstko i odszedł. W alei kłębił się tłum. Ludzie tłoczyli się przed otwartymi barami i licznymi kioskami, gdzie sprzedawano kuskus i bratwurst. Arabowie i Szwajcarzy. Z pozoru kombinacja wydawała się dziwna, ale te dwie na- cje potrafiły całkiem dobrze ze sobą współpracować. Wieczorem tego dnia niektórzy Szwajcarzy z progów swoich domów rozdawali maski. Najwyraźniej świętowali „narodziny miasta" w taki spo- sób, jak gdyby było to coś w rodzaju karnawału, Tłusty Czwartek (nazy- wali je Fassnacht): z muzyką i przebierankami, które zawsze mogły prze- mienić żebraka w księcia, tak samo jak to robili niegdyś w burzliwe luto- we noce w Bazylei, Zurychu czy Lucernie... Pod wpływem impulsu Frank wmieszał się w tłum. - Każdego prawdziwego mędrca zawsze powinna skrywać maska - zagadnął stojące przed nim dwie młode kobiety. Uprzejmie skinęły głowa- mi, a potem wróciły do przerwanej rozmowy, którą prowadziły w gardło- wym schwyezerduutch, dialekcie nigdy nie spisanym, sekretnym szyfrze, niezrozumiałym nawet dla Niemców. Szwajcar/y stanowili kolejną, nie- możliwą do zgłębienia kulturę i w jakimś sensie byli nawet bardziej ta- jemniczy niż Arabowie. Te dwa narody tak świetnie umieją ze sobą współ- działać właśnie dlatego, pomyślał Frank, że oba są tak bardzo zamknięte, tak niedostępne dla obcych, iż nigdy nie mogłyby się całkowicie zasymi- lować. Roześmiał się głośno, kiedy otrzymał maskę. Przypadła mu czar- na twarz przyozdobiona czerwonymi sztucznymi klejnocikami. Włożył ją z uśmiechem. Aleją przesuwał się radosny korowód postaci w karnawałowych maskach. Wszyscy byli pijani, swobodni, rozluźnieni. Na skrzyżowaniu aleja rozszerzała się w mały placyk, gdzie strzelała w niebo fontanna wody, mieniąc się kolorami w promieniach słońca. Obok południowo- amerykański zespół perkusyjny wystukiwał rytm calypso, a wokół zgro- madziły się tłumy, tańcząc albo podrygując w takt niskich tonów werbli. Nad głowami ludzi, sto metrów wyżej, tuż pod sklepieniem kopuły wi- rowało świeże powietrze tak lodowate, że unosiły się w nim maleńkie płatki śniegu, migocząc jak odłamki miki. I nagle tam wysoko w górze zaczęły wybuchać sztuczne ognie, a barwne iskry zmieszały się z płatka- mi śniegu. Zachód słońca, bardziej niż jakakolwiek inna pora dnia, uświadamiał im, że znajdują się na obcej planecie. W kącie padania promieni i czer- wieni światła było coś nienaturalnego; w niczym nie przypominało to wi- doku, jaki ludzie od milionów lat znali i oglądali na otwartej przestrzeni. Dzisiejszy wieczór stanowił szczególnie wyraźny przykład tego niepoko- jącego zjawiska. Chalmers szedł w świetle, kierując się znów do muru okalającego miasto. Równina na południe od Nikozji usiana była skała- mi, rzucającymi długie, czarne cienie. Frank zatrzymał się pod betono- wym łukiem południowej bramy miasta. Nie było tu nikogo. Podczas te- go typu festynów bramy zamykano, by pijani nie mogli wyjść na ze- wnątrz, co z pewnością nie skończyłoby się dla nich dobrze. Frank jed- nak rano otrzymał z departamentu pożarnictwa kod bezpieczeństwa prze- widziany na ten dzień, upewniwszy się więc, że nikt go nie widzi, wystukał kod i pospiesznie wszedł do śluzy. Tam nałożył walker, buty i hełm, po czym przeszedł przez środkowe i zewnętrzne drzwi. Na zewnątrz jak zwykle panowało dotkliwe zimno, więc już po chwi- li system grzewczy walkera zaczął go grzać przez ubranie. Chalmers z chrzęstem przeszedł po betonie i wkroczył na twardą skorupę planety. Silny wiatr posuwał na wschód luźne drobiny piasku. Ponuro rozejrzał się na wszystkie strony. Wszędzie dokoła wznosiły się skały. Meteory uderzały w planetę już miliardy razy i spadały nadal. Pewnego dnia jakiś meteor może trafić w któreś z miast. Frank obrócił się i spojrzał za siebie. Nikozja wyglądała jak połyskujące w ciemnościach akwarium. Bez ostrzeżenia, po prostu wszystko nagle się rozpadnie: ścia- ny, pojazdy, drzewa, ludzkie ciała. Aztekowie wierzyli, że koniec świata nastąpi w wyniku jednego z czterech wydarzeń: trzęsienia ziemi, pożaru, powodzi albo jaguarów spadających z nieba. Tutaj nie mogło być mowy ani o ogniu, ani o trzęsieniu ziemi, ani o potopie, tego Frank był pewien. Pozostawały więc tylko jaguary. Wieczorne niebo nad Pavonis Mons miało barwę ciemnego różu. Na wschodzie rozciągała się nikozyjska farma: długa, niska oranżeria usta- wiona na spadzistym wzgórzu obok miasta. Z miejsca, w którym stał Chalmers, wypełniona zieloną roślinnością farma wydawała się nawet większa niż samo miasto. Frank westchnął i ruszył ku jednej z zewnętrz- nych śluz farmy. Wszedł. Wewnątrz było gorąco, o całe sześćdziesiąt stopni cieplej niż na ze- wnątrz i o piętnaście stopni cieplej niż w mieście. Nie mógł jednak zdjąć hełmu, ponieważ powietrze farmy przystosowano do potrzeb roślin, a więc było bogate w dwutlenek węgla, ubogie zaś w tlen. Frank zatrzymał się przy biurku i przeszukał szuflady zapełnione narzędziami ogrodniczymi, Próbkami pestycydowymi, rękawicami i woreczkami. Wybrał trzy maleń- kie próbki, włożył je do plastikowej torebki i delikatnie wsunął do kiesze- ni walkera. Próbki były tak zwanymi pestycydami inteligentnymi, biosty- mulatorami przeznaczonymi do ogólnoustrojowej ochrony roślin. Frank czytał o nich trochę i wiedział, jakie ich połączenie może stać się zabójcze dla ludzkiego organizmu... Do drugiej kieszeni walkera włożył parę nożyc. Wąskie żwirowe ścieżki poprowadziły go pomiędzy rozległymi łanami jęczmienia i pszeni- cy z powrotem ku centrum. Wszedł do śluzy prowadzącej do miasta, zdjął hełm, walker i buty, a potem przełożył zawartość kieszeni do marynarki i ruszył w kierunku dolnej dzielnicy miasta. Właśnie tam Arabowie zbudowali medinę, dzielnicę na wzór swych ziemskich miast. Uparli się na tę właśnie lokalizację twierdząc, że jest nie- zbędna dla estetyki całości. Alejki zwężały się symetrycznie, a między ni- mi przebiegały tuziny krętych pasaży, jakby żywcem przeniesionych z Tu- nisu czy Algieru, ale może też naprędce wymyślonych już na Marsie. Z żadnej alejki nie dało się zobaczyć następnej, a niebo w kolorze śliwy było widoczne tylko w prześwitach między pochylającymi się ku sobie budynkami. Większość alejek była teraz pusta, ponieważ zabawa przeniosła się do północnej części miasta. Pomiędzy budynkami przemknęła para ko- tów; pewnie oceniały swoje nowe mieszkania. Frank wyjął z kieszeni no- życzki i wydrapał na kilku plastykowych oknach arabskimi literami słowa: Żyd, Żyd, Żyd. Potem ruszył dalej, pogwizdując. Mijał narożne kafejki, które wyglądały jak maleńkie rozświetlone jaskinie. Niby kilofy poszuki- waczy złota pobrzękiwały tam butelki. Na małym czarnym podwyższeniu siedział jakiś Arab i grał na gitarze elektrycznej. Frank znalazł główną aleję i wszedł w nią. Chłopcy siedzący w gałę- ziach lip i platanów wykrzykiwali do siebie piosenki w schwyzerdeutsch. Jedna z przyśpiewek była po angielsku: John Boone, człowiek mężny Wybrał się na Księżyc. No i czyż nie farsa - Dotarl aż na Marsa \ * Małe, powstające spontanicznie zespoły muzyczne starały się prze- krzyczeć gęstniejący tłum. Kilku wąsaczy ubranych jak amerykańskie wo- * Przekład Ewy Rojewskiej-Olejarczuk dzirejki wywijało po mistrzowsku nogami w skomplikowanych krokach kankana. Dzieciaki uderzały w małe bębenki z tworzyw sztucznych. By- ło głośno. Materia kopuły tłumiła wprawdzie dźwięk, nie było więc echa, jakie dawało się słyszeć pod kopułami w marsjańskich kraterach, ale i tak panował niesamowity hałas. Gdy Frank znalazł się w miejscu, gdzie aleja wychodziła na park pla- tanów, zobaczył Johna w otoczeniu ludzi. Boone również go dostrzegł, rozpoznał natychmiast mimo maski i pomachał ręką. Jak dobrze znała się nawzajem ta ich pierwsza setka podróżników... - Cześć, Frank - zagaił John. - Wyglądasz, jakbyś się nieźle bawił. - Oczywiście - rzucił Frank przez maskę. - Uwielbiam takie miasta, ty nie? Wielonarodowe stadko. Rozglądasz się i uświadamiasz sobie, ile kultur miesza się tu na Marsie. John uśmiechnął się nieznacznie, po czym odwrócił wzrok i przez chwilę lustrował uliczkę. Frank przerwał ostrym tonem tę kontemplację. - To miejsce stanowi nie lada przeszkodę dla twojego planu, prawda? Boone znów popatrzył na Franka. Otaczający ich tłum rozchodził się pospiesznie, czując wiszącą w powietrzu kłótnię. John odparł spokojnie: - Nie mam żadnego planu. - Och, daj spokój! A co z przemówieniem? Boone wzruszył ramionami. - Maja je napisała. Podwójne kłamstwo: że Maja je napisała i że John nie wierzy w to, co mówił. Po tych wszystkich latach spędzonych razem Frank poczuł się, jak- by rozmawiał z nieznajomym. Z politykiem przy pracy. - Nie żartuj, John - warknął Frank. - Wierzysz w każde słowo tego przemówienia i dobrze o tym wiesz. Powiedz mi lepiej, co zamierzasz zro- bić ze wszystkimi obcymi nacjami? Jak sobie poradzisz z waśniami et- nicznymi i religijnym fanatyzmem? Twoja koalicja nie będzie w stanie wszystkiego kontrolować. Nie możesz zatrzymać Marsa dla siebie, John, to nie jest już stacja badawcza i teraz nie uda ci się wynegocjować trakta- tu, w którym tak będzie zapisane. - Wcale tego nie próbujemy. - Więc dlaczego usiłujesz mnie wyeliminować z rozmów?! - To nieprawda! - John zrobił urażoną minę. - Spokojnie, Frank. Przebrniemy przez to razem, jak zawsze. Nie denerwuj się. Frank z zakłopotaniem popatrzył na starego przyjaciela. W co miał wierzyć? Nigdy nie wiedział, co naprawdę ma myśleć o Johnie, który cza- sem używał go jako trampoliny w rozmaitych rozgrywkach, innym zaś ra- zem był taki przyjazny... Czyż nie zaczynali jako sprzymierzeńcy, jako przyjaciele... Przyszło mu do głowy, że John szuka Mai. - No więc, gdzie ona jest? - Gdzieś tutaj - odrzekł krótko Boone. Minęły lata, zanim byli w stanie zacząć rozmawiać o Mai. Teraz Bo- one rzucił mu szybkie spojrzenie, jakby chciał dać do zrozumienia, że to nie jest sprawa Franka. Jak gdyby wszystko, co stało się dla Boone'a waż- ne w ciągu tych ostatnich lat, nie było już jego sprawą. Dlatego Frank więcej się już nie odezwał. Po prostu odszedł bez słowa. Niebo przybrało teraz barwę głębokiego fioletu, upstrzonego kleksa- mi żółtych pierzastych chmur. Chalmers minął dwie postaci skute razem kajdankami i ubrane w śnieżnobiałe, powłóczyste togi. Uosabiały staro- żytną Komedię i Tragedię. Ulice miasta powoli ciemniały, za to blaskiem zaczynały płonąć okna. Wszędzie widział sylwetki bawiących się ludzi, zauważył jednakże, że spojrzenia rzucane spod wielu dziwacznych, ma- skaradowych masek nie wyrażają wcale spokoju czy beztroskiej radości, lecz nerwowo omiatają okolicę, jakby próbując znaleźć źródło wiszącego w powietrzu napięcia. Ponad falującym tłumem rozległ się nagle niski, rozdzierający uszy dźwięk. W zasadzie nie powinien być zaskoczony, naprawdę nie powinien. Znał przecież Johna tak dobrze, jak tylko można znać drugiego człowie- ka; zresztą wszystko to nigdy nie powinno go było obchodzić. Wszedt między platany w parku i przystanął pod liśćmi wielkości ludzkiej dłoni. Jakże się zmienili! Cały czas razem, ramię w ramię, łączyło ich tyle lat przyjaźni, a teraz to wszystko, co przeżyli, przestało się już liczyć. Pozo- stała tylko polityka. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Zbliżała się pora spotka- nia z Selimem. Następne spotkanie. Jego życie składało się z podzielo- nych na kwadranse dni, kiedy to biegał z jednego spotkania na drugie, przybierał kolejne maski, walczył z kolejnymi kryzysami, zarządzał, ma- nipulował, załatwiał interesy, a wszystko odbywało się w szaleńczym, nie- ustannym pośpiechu. Teraz wszędzie świętowano, trwał karnawał, Fas- snacht, a on wciąż tylko się miotał. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kie- dykolwiek było inaczej. Wszedł na teren budowy. Pośrodku stała szkieletowa konstrukcja z magnezu; otaczały ją stosy cegieł, piasku i kamieni. Jakież to nieostroż- ne z ich strony zostawiać takie rzeczy wszędzie wokoło. Napchał sobie kieszenie kurtki kawałkami cegły. Wyprostował się i spostrzegł, że ktoś z drugiego końca budowy przygląda mu się z uwagą - niewysoki mężczy- zna o pociągłej twarzy i czarnych nastroszonych dredlokach. W jego spoj- rzeniu było coś niepokojącego; Frankowi zdawało się, że mimo maski ten obcy widzi jego twarz i wpatruje się weń z taką uwagą, ponieważ przejrzał jego najskrytsze myśli i plany. Przestraszony, zaczai szybko uciekać, kierując się ku peryferiom par- ku. Kiedy się upewnił, że zgubił mężczyznę i że nikt inny go już nie ob- serwuje, zaczai rzucać kamieniami i cegłami w stronę dolnej części mia- sta. Ciskał je z całych sił, wyładowując wściekłość. Jeszcze jeden, dla te- go nieznajomego, prosto w twarz! Sklepienie kopuły nad jego głową widoczne było jedynie jako blady kontur na tle zimnobarwnych gwiazd; wydawało mu się, że przebywa na otwartej przestrzeni, w mroźnym, noc- nym wietrze Marsa. Wiatr był tego wieczoru bardzo silny. Dobiegł go brzęk tłuczonego szkła i jakieś wrzaski. Czyjś krzyk. Było naprawdę gło- śno, ludzie szaleli. Frank cisnął ostatni kamień poprzez trawę w dużą oświetloną witrynę. Chybił. Wsunął się głębiej między drzewa. Przy południowej ścianie zobaczył kogoś pod platanem - był to krą- żący nerwowo Selim. - Selimie! - zawołał cicho Frank; pocił się. Sięgnął do kieszeni kom- binezonu, ostrożnie pomacał wewnątrz torebki i ukrył w dłoni trzy zabra- ne z farmy próbki gruntu. Działały naprawdę silnie, zarówno na dobre, jak i na złe. Frank podszedł i ostrożnie uściskał młodego Araba. Próbki ze- tknęły się z lekką bawełnianą koszulą i przesiąknęły w ciało Selima. Frank odsunął się nieznacznie. Teraz Selim miał przed sobą około sześciu godzin życia. - Rozmawiałeś z Boonem? - spytał Arab. - Usiłowałem - odparł Chalmers - ale mnie nie słuchał. I kłamał. - Tak łatwo było udawać smutek. - Dwadzieścia pięć lat przyjaźni, a on mnie po prostu okłamuje! - Uderzył pięścią w pień drzewa i próbki ziemi rozsypały się w ciemności. Opanował się. - Jego koalicja będzie optować za tym, aby na Marsie jako osiedleńcy pozostali jedynie przedstawiciele państw, które podpisały pierwotny traktat. - To było przecież całkiem możliwe, a poza tym brzmiało prawdopodobnie. - On nas nienawidzi! - krzyknął Selim. - Nienawidzi wszystkich, którzy wchodzą mu w drogę. I widzi, że islam nadal stanowi prawdziwą siłę przewodnią w życiu wielu ludzi. Kształtuje ich sposób myślenia, a John nie może tego znieść. Selim wzruszył ramionami. Białka jego oczu błyszczały w ciemno- ściach. - Trzeba go powstrzymać. Frank odwrócił się i oparł o drzewo. - No... nie wiem. - Sam to mówiłeś. Słowa nic nie znaczą. Frank obszedł drzewo; kręciło mu się w głowie. Ty głupcze, pomy- ślał, słowa oznaczają wszystko. Bez wymiany informacji jesteśmy niczym, wszystko, co mamy, to słowa! Zbliżył się znowu do Selima i spytał: - W jaki sposób? - Planeta. To jest nasza droga. - Bramy miasta są w nocy zamknięte. Młody Arab zamilkł. Jego ręce poruszały się nerwowo. - Ale wejście na farmę jest stale otwarte - zasugerował Frank. - Tylko że wewnętrzna brama będzie zamknięta. Frank wzruszył ramionami, dając Selimowi czas do namysłu. I rzeczywiście, Arab po chwili zamrugał i powiedziawszy: „Aha", szybko odszedł. Frank siedział wśród drzew, na gołej ziemi. Było to piaszczyste, lek- ko wilgotne, brązowe podłoże, w przeważającej części wytwór ludzkiej techniki. Nic w tym mieście nie było naturalne, zupełnie nic. Po jakimś czasie wstał. Przeszedł przez park, spoglądając na ludzi. „Jeśli znajdę jedno sprawiedliwe miasto, oszczędzę tego człowieka". Na małym placyku splotły się w walce dwie zamaskowane postacie, otoczo- ne przez gapiów, którzy najwyraźniej czekali na krew. Frank ruszył z po- wrotem na teren budowy, aby wziąć więcej cegieł. Gdy je rzucał, zoba- czyli go jacyś ludzie i musiał uciekać. Znowu znalazł się między drzewa- mi, w tej małej, osłoniętej kopułą namiastce dzikiego świata, uciekając przed napastnikami, pobudzony adrenaliną, najmocniejszym ze wszyst- kich narkotyków. Roześmiał się dziko. Nagle napotkał spojrzenie Mai, która stała samotnie przy prowizo- rycznej trybunie na wzgórzu. Przebrała się w jakiś biały kostium, ale to bez wątpienia była ona - sylwetka, włosy, postawa, tak, to z pewnością była Maja Tojtowna. Pierwsza setka kiedyś stanowiła mały zespół; zresz- tą tylko oni byli dla Franka naprawdę prawdziwi, reszta to tylko widma. Pospieszył ku niej, potykając się na nierównej ziemi. Ścisnął w ręce ka- mień zagrzebany głęboko w kieszeni kurtki, myśląc: „Chodź tu, ty suko. No, powiedz coś, aby go uratować. Powiedz coś, co sprawi, że przebie- gnę całe miasto, aby go ocalić". Usłyszała jego kroki i odwróciła się. Jej strój połyskiwał idealną, nie- mal nienaturalną bielą, na której jarzyły się metalicznie niebieskie ceki- ny. Pod maską trudno było dostrzec oczy. - Cześć, Frank - rzuciła, rozpoznając go. Niewiele brakowało, by się obrócił i uciekł. Więc wystarczy tylko na niego spojrzeć... Pozostał jednak i spokojnie odpowiedział: - Witaj, Maju. Piękny zachód słońca, nie uważasz? - Bardzo widowiskowy. Natura chyba nie ma gustu. To jest tylko otwarcie miasta, a wygląda jak Dzień Sądu Ostatecznego. Stali pod latarnią, depcząc cienie. - Dobrze się bawisz? - spytała. - Bardzo dobrze. A ty? - Robi się trochę zbyt... dziko. - To zrozumiałe, nie sądzisz? Wyszliśmy wreszcie z naszych nor, Maju, w końcu jesteśmy na powierzchni! I jaka wspaniała jest ta po- wierzchnia! Tylko na Tharsis są tak rozległe widoki. - Usytuowanie rzeczywiście jest doskonałe - przyznała. - To będzie wspaniałe miasto - zawyrokował Frank. - Gdzie ostat- nio mieszkasz? - W Underhill, Frank, jak zawsze. Przecież o tym wiesz. - Ale wcale tam nie bywasz, co? Nie widziałem cię pewnie od roku albo i dłużej. - Aż tak długo? No cóż, byłam w Hellas. Pewnie słyszałeś? - A kto niby miał mi powiedzieć? Potrząsnęła głową; cekiny zamigotały błękitem. • - Frank, proszę. - Odwróciła się, jakby chciała uciec przed podtek- stem tego pytania. Chalmers obszedł ją gniewnie i stanął przed nią. - Wtedy na Aresie - zaczai. W jego głosie dało się wyczuć napięcie; pokręcił szyją, by rozluźnić mięśnie karku. - Co się zdarzyło, Maju? Co się wtedy stało? Wzruszyła ramionami, unikając jego spojrzenia. Długo się nie odzy- wała. Potem podniosła na niego oczy. - Chwilowy impuls - wyjaśniła. Właśnie wtedy wybiła północ i znaleźli się w marsjańskiej szczeli- nie czasowej, trwającej trzydzieści dziewięć i pół minuty luce między 12:00:00 a 12:00:01, kiedy wszystkie zegary zastygają w bezruchu. W ten