Clifford Simak Ludojad (Przełożył Andrzej Leszczyński) Złote Chrząszcze Ten dzień zaczął się hałaśliwie. Arthur Belsen, mieszkający po drugiej stronie ulicy, uruchomił swoją orkiestrę o szóstej rano, co natychmiast poderwało mnie z łóżka. Belsen pracuje jako inżynier, ale jego prawdziwą pasją jest muzyka. A właśnie dlatego, iż jest inżynierem, nie może zostawić niczego w istniejącej postaci. Musi bez przerwy coś udoskonalać. Jakiś rok czy dwa lata temu wpadł na pomysł skomponowania symfonii robotycznej, a trzeba przyznać, że facet ma talent. Pracę nad realizacją pomysłu zaczął od skonstruowania maszyny potrafiącej czytać - nie tylko odtwarzać, ale odczytywać - muzykę z taśmy, a następnie stworzył maszynę do przetwarzania tej muzyki. Od tamtej pory w jego pracowni mieszczącej się w piwnicy powstało wiele tego typu urządzeń. A wszystkie musiał wypróbować! Co zrozumiałe, konstrukcje te miały charakter eksperymentalny, trzeba więc było robić poprawki i dokonywać regulacji, a Belsen niezwykle drobiazgowo dobierał brzmienie każdej ze swoich maszyn. Wypróbowywał je więc bardzo często - i bardzo głośno. Nie spoczął, dopóki nie uzyskał dokładnie takiego dźwięku, o jaki mu chodziło. W sąsiedztwie wiele się mówiło o projekcie dokonania samosądu, ale w efekcie do niczego nie doszło. Właśnie na tym polega kłopot, a raczej jeden z kłopotów, ze wszystkimi naszymi sąsiadami - pomysłów jest pod dostatkiem, nie można się tylko spodziewać ich realizacji. W dodatku zakrojony na gigantyczną skalę projekt Belsena jakoś nie mógł się doczekać końca. Ponad rok trwała praca nad sekcją perkusyjną i sądziliśmy, że nikt tego nie przetrzyma. Obecnie zaś sąsiad pracował nad smyczkami, a to okazało się jeszcze gorsze. Helen usiadła w łóżku obok mnie i zasłoniła uszy dłońmi, ja jednak wiedziałem, że to nie skutkuje. Belsen wypróbowywał wszystko przy maksymalnej głośności, gdyż, jak sam mawiał, musi się wczuć w brzmienie. Tym razem, jak mi się zdawało, poderwał na nogi całą dzielnicę. - No, to koniec spania - mruknąłem, zwlekając się z łóżka. - Chcesz, żebym przygotowała śniadanie? - Czemu nie - odparłem. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że ktokolwiek mógłby jeszcze zasnąć przy takim hałasie. Kiedy Helen poszła do kuchni szykować śniadanie, ja ruszyłem do ogródka na tyłach garażu, żeby zobaczyć, jak się miewają moje dalie. Nie chcę się chwalić, ale bardzo byłem dumny z tych dalii. Zbliżała się doroczna wystawa, a niektóre z nich wypuszczały właśnie pączki, jakby precyzyjnie wyczuły ten moment, kiedy powinienem je zaprezentować komisji. Ruszyłem do ogrodu, jednak wcale tam nie doszedłem. To zupełnie normalne w naszym sąsiedztwie. Człowiek coś sobie zaplanuje, ale nie ma możliwości tego wykonać, ponieważ zawsze znajdzie się ktoś, kto akurat ma ochotę na krótką pogawędkę. Tym razem był to Dobby, czyli doktor Darby Wells - sędziwy, stary dziwak, z siwymi wąsami i brodą, który mieszka tuż obok nas. Wszyscy nazywamy go po prostu Dobbym, a on wcale się za to nie gniewa, uważa widocznie, że jest to oznaka uznania dla jego osoby. Swego czasu cieszył się pewnym autorytetem w kręgach uniwersyteckich, wśród specjalistów z entomologii. To właśnie jego studenci nadali mu takie przezwisko, przy czym nie chodziło wcale o przekręcanie jego prawdziwego imienia, ale miało to jakiś związek z zainteresowaniami doktora: fascynowało go życie os błotnych. Dobby był już na emeryturze i nie miał absolutnie nic do roboty poza długimi, bezproduktywnymi dyskusjami z każdym, kto mu się akurat nawinął pod rękę. Kiedy tylko go spostrzegłem, pomyślałem, że wpadłem jak śliwka w kompot. - Uważam, że to cudowne, kiedy człowiek ma jakąś pasję - rzekł, przewieszając się przez płot i startując do pełnometrażowej dyskusji, kiedy tylko znalazłem się w zasięgu jego głosu. - Muszę jednak przyznać, że tak hałaśliwe zajęcie tuż po wschodzie słońca można uznać za nietakt z jego strony. - Masz na myśli ten jazgot? - zapytałem, wskazując kciukiem dom Belsena, skąd napływały wciąż nowe, nie słabnące fale miauczących zgrzytów i skrzeczenia. - Dokładnie - odparł Dobby, przeczesując siwą brodę palcami w geście śmiertelnie poważnej zadumy. - Niech wolno mi będzie stwierdzić, że ani przez chwilę nie potrafię odmówić mego najwyższego uznania... - Uznania? - zdziwiłem się. Czasami miałem spore kłopoty ze zrozumieniem Dobby'ego. Nie chodziło już nawet o jego napuszony sposób wysławiania się, ale o sam tok myśli. - Właśnie! - powiedział Dobby. - Nie dla jego urządzeń, chociaż są to elektroniczne cudeńka, ale dla sposobu, w jaki przetwarza on muzykę zapisaną na taśmie. Maszyna, którą skonstruował tylko do tego celu, jest chyba najbardziej wszechstronnym urządzeniem. Czasami odnoszę wrażenie, że ona posługuje się całkowicie ludzkim wyczuciem. - Kiedy byłem małym chłopcem, istniały odtwarzające muzykę pianole sterowane za pomocą taśm. - Tak, Randall, masz rację - przyznał Dobby. - Zasada była podobna, ale wykonanie... Pomyśl o wykonaniu! Owe stare pianole z ledwością potrafiły odtworzyć podstawową linię melodyczną, Belsen natomiast wydobywa z zapisu na taśmie najdelikatniejsze niuanse brzmieniowe. - Zdaje się, że te niuanse umknęły mojej uwagi - odparłem, nie bawiąc się w kurtuazję. - Jedyne, co do mnie dociera, to jazgot. Rozmawialiśmy w ten sposób o Belsenie i jego orkiestrze, dopóki Helen nie zawołała mnie na śniadanie. Nie zdążyłem jeszcze usiąść przy stole, kiedy zaczęła już recytować swoją listę życzeń i zażaleń. - Randall, w całej kuchni znowu pełno jest tych wstrętnych małych mrówek - stwierdziła z determinacją. - Są tak małe, że z trudem można je dostrzec, a potrafią wleźć do wszystkiego. - Sądziłem, że się już z nimi rozprawiłaś - rzekłem. - Bo i tak było. Wytropiłam, którędy się przedostają, i zalałam szparę wrzątkiem. Ale tym razem musisz się nimi zająć na dobre. - Oczywiście - obiecałem. - Wkrótce zrobię z nimi porządek. - Tak samo mówiłeś poprzednim razem. - Ja byłem już gotów, ale ty mnie uprzedziłaś - powiedziałem. - To jeszcze nie wszystko - dodała. - Jest gniazdo os pod dachem werandy. Wczoraj pożądliły małą córeczkę Montgomerych. Szykowała się, żeby recytować dalej, ale właśnie wtedy z hukiem zbiegł po schodach Billy, nasz jedenastoletni skarb. - Popatrz, tato! - wykrzyknął podniecony, wyciągając w moją stronę niewielkie plastikowe pudełeczko. - Mam tutaj jednego, jakiego jeszcze do tej pory nie widziałem. Nie musiałem pytać, o jakiego .jednego" mu chodzi. Wiedziałem, że był to następny owad. Rok temu zbierał znaczki, teraz przerzucił się na owady - w oczywisty sposób wiązało się to z faktem, iż naszym sąsiadem jest bezrobotny entomolog. Bez entuzjazmu wziąłem pudełko do ręki. - Biedronka - stwierdziłem. - Nie, to nie biedronka - rzekł Billy. - Jest za duży jak na biedronkę. Plamki ma zupełnie inne i kolor nie ten. On jest złoty, a biedronka pomarańczowa. - No cóż, sprawdź to dokładnie - odparłem zniecierpliwiony. Wiedziałem, że chłopak zrobi wszystko, byle tylko nie sięgnąć po książkę. - Już to zrobiłem - rzekł. - Przejrzałem cały atlas, ale nie znalazłem niczego podobnego. - Och, na miłość boską - syknęła Helen. - Usiądź wreszcie i zjedz śniadanie. Mam już dosyć uganiania się za mrówkami i osami, a ty spędzasz całe dnie na wynajdywaniu jakichś nowych pluskiew. - Ależ, mamo, to bardzo pouczające zajęcie - zaprotestował Bili. - Tak twierdzi doktor Wells. On mówi, że istnieje aż siedemset tysięcy różnych rodzin owadów... - Gdzie go znalazłeś, synu? - spytałem, zawstydzony nieco, że oboje naskoczyliśmy na niego chórem. - W moim pokoju - odpowiedział Billy. - W domu?! - pisnęła Helen. - Jakby nie dość jeszcze było mrówek!... - Zaraz po śniadaniu pokażę go doktorowi Wellsowi. - Może lepiej byś przestał zawracać głowę Dobby'emu. - Mam nadzieję, że zadręczy go do reszty - powiedziała Helen, zaciskając wargi. - To przecież Dobby zaszczepił w nim to głupie zamiłowanie do robactwa. Oddałem mu pudełko, a Billy postawił je obok talerza, zabierając się do jedzenia. - Randall - zaczęła Helen, przechodząc do trzeciej pozycji swojej listy skarg. - Nie wiem, co mam począć z Norą. Nora to nasza gosposia. Przychodzi dwa razy w tygodniu. - Co zrobiła tym razem? - Chodzi o to, czego nie zrobiła. Wcale nie odkurza. Pomacha tylko ściereczką dookoła, ale nie przesunie ani lampki, ani wazy. - Weźmy w takim razie kogoś innego - stwierdziłem. - Sam nie wiesz, co mówisz, Randall. Bardzo trudno jest znaleźć gosposię, a szczególnie taką, na której można by polegać. Rozmawiałam już z Amy... Słuchałem i w odpowiednich momentach robiłem stosowne uwagi. Znałem to wszystko na pamięć. Jak tylko skończyłem śniadanie, wyszedłem do biura. Było jeszcze zbyt rano na klientów, miałem jednak kilka polis do wypisania oraz trochę innej roboty, chciałem więc zacząć jak najwcześniej. Helen zadzwoniła do mnie krótko po południu. Była wyraźnie poirytowana. - Randall - rzekła bez wstępu. - Ktoś wrzucił głaz w sam środek naszego ogrodu. - Jaki znowu głaz? - zapytałem. - No wiesz, olbrzymi kawał skały. Zniszczył wszystkie dalie. - Dalie?! - wrzasnąłem. - A najdziwniejsze jest to, że nie zostały żadne ślady kół. Ktoś musiałby użyć ciężarówki, żeby przewieźć taki ogromny... - Powoli, spokojnie. Powiedz mi dokładnie, jak wielki jest ten głaz. - Prawie tak wysoki jak ja. - Niemożliwe! - parsknąłem. Starałem się za wszelką cenę opanować myśli. - To musi być jakiś żart. Ktoś nam zrobił głupi kawał. Przerzucałem w głowie nazwiska wszystkich ludzi, którzy byliby zdolni do czegoś podobnego, ale nie kojarzyłem nikogo, kto potrafiłby sobie zadać aż tyle trudu tylko dla żartu. Pomyślałem o George'u Montgomerym, ale George był niezwykle statecznym obywatelem. Potem przyszedł mi do głowy Belsen, lecz tego z kolei zbyt pochłaniała muzyka, by jeszcze myślał o głupich kawałach. Był ponadto Dobby, ale wydawało się nie do pomyślenia, żeby on mógł zrobić coś podobnego. - Dobry kawał! - wycedziła Helen. Nikt z sąsiedztwa nie zdobyłby się na coś takiego, myślałem dalej. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo liczę na to, iż moje dalie na tegorocznej wystawie również zdobędą nagrodę. - Wyjdę wcześniej z pracy - powiedziałem. - Zobaczę, co się da zrobić z tym głazem. Wiedziałem jednak dobrze, że można zrobić tylko jedno - wytoczyć go w jakiś sposób z ogrodu. - Będę u Amy - odparła Helen. - Postaram się szybko wrócić. Wyszedłem z biura i udałem się na umówione spotkanie z klientem, ale nic mi nie szło. Moje myśli nieustannie zaprzątały dalie. Wczesnym popołudniem skończyłem pracę, poszedłem do sklepu i kupiłem pojemnik insektycydu w aerozolu. Nalepka głosiła, że jest to środek skuteczny w walce z mrówkami, karaluchami, osami, mszycami i całą plejadą innych szkodników. W domu zastałem Billa siedzącego na schodkach. - Cześć, synu. Nie masz nic do roboty? - Bawiliśmy się przez jakiś czas z Tomem Hendersonem w wojnę, ale szybko nam się znudziło. Postawiłem środek owadobójczy na stole w kuchni i poszedłem do ogrodu. Billy apatycznie podreptał za mną. Głaz leżał w ogródku, na samym środku grządki z daliami i był dokładnie tak wielki, jak opisała go Helen. Wyglądał dosyć dziwnie, w niczym nie przypominał surowego kawałka skały o poszarpanych krawędziach. Stanowił niemal idealną kulę o wyblakłej, czerwonej powierzchni, pokrytej jak gdyby piegami. Obszedłem go dookoła, oceniając straty. Kilka dalii ocalało, ale wszystkie najlepsze egzemplarze zniknęły. Faktycznie, nie było żadnych śladów kół, nie było w ogóle żadnych śladów, mogących powiedzieć, w jaki sposób głaz znalazł się w ogrodzie. Leżał dobre dziesięć metrów od ulicy i ktoś musiałby posłużyć się dźwigiem, żeby przenieść tu głaz przywieziony ciężarówką. Brzmiało to zupełnie nieprawdopodobnie, tym bardziej że nisko wzdłuż ulicy rozpięta była na słupach gruba wiązka przewodów elektrycznych. Podszedłem do skały i przyjrzałem jej się z bliska. Cała powierzchnia pokryta była drobnymi, nieregularnymi dołkami o głębokości nie przekraczającej centymetra, a gdzieniegdzie widniały gładkie, ciemniejsze i jak gdyby lustrzane pasy - wyglądały tak, jakby w tych miejscach zdjęto cienką warstwę materiału, wypolerowano kamień i pokryto go woskiem. Przypomniałem sobie wówczas, że jeden z moich przyjaciół sprzed wielu lat amatorsko kolekcjonował minerały. Zbliżyłem oczy do jednej z tych ciemniejszych, połyskliwych powierzchni i przez chwilę zdawało mi się, iż dostrzegam delikatny falisty rysunek struktury kamienia. - Billy, czy potrafiłbyś rozpoznać agat? - zapytałem. - O rany, tato. Nie mam pojęcia. Tommy na pewno by poznał, on zbiera kamienie. Ciągle szwenda się w poszukiwaniu jakichś okazów. Podszedł bliżej i popatrzył za mną na fragment wypolerowanej skały. Poślinił następnie kciuk i przeciągnął nim wzdłuż połyskującej strefy, żeby zetrzeć nalot. - No, nie wiem - mruknął. - Ale myślę, że to może być agat. Cofnął się o kilka kroków i zmierzył głaz wzrokiem pełnym respektu. - Wiesz, tato? Gdyby to rzeczywiście był agat... jeden wielki agat, to pewnie byłby wart kupę forsy. Jak uważasz? - Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że tak. - Może z milion dolarów? Pokręciłem głową. - Nie, chyba nie aż tyle. - Pójdę i zaraz przyprowadzę Tommy'ego - rzucił. Jak błyskawica skręcił za róg garażu i po chwili słyszałem jego szybkie kroki na żwirowanym podjeździe, kiedy pędził w stronę domu kolegi. Obszedłem głaz kilka razy dookoła, próbując oszacować jego wagę, ale brak mi było pewnych podstawowych wiadomości. Wróciłem więc do domu i zacząłem czytać przepis użytkowania insektycydu. Odkręciłem pojemnik i spróbowałem, jak rozpyla; wszystko było w porządku. Uklęknąłem na podłodze i zacząłem inspekcję progu pod drzwiami kuchennymi w poszukiwaniu szczeliny, przez którą mrówki dostawały się do środka. Nie zauważyłem w pobliżu ani jednego owada, wiedziałem jednak z poprzednich doświadczeń, że są one niewiele większe od kropki, a w dodatku prawie przezroczyste i dość trudno je dostrzec. Kątem oka złowiłem jakieś poruszenie w rogu kuchni i odwróciłem się w tamtą stronę. Po podłodze sunęła maleńka półkula o złotawym połysku, zmierzając wzdłuż listwy przy podłodze w stronę szafki pod zlewem. Była to kolejna nietypowa biedronka. Skierowałem na nią wylot rozpylacza i puściłem strumień płynu, ale chrząszczyk poszedł dalej i po chwili zniknął pod szafką. Kiedy straciłem go z oczu, ponownie zająłem się poszukiwaniem mrówek, lecz nie znalazłem ani jednej. Widocznie nie przechodziły pod progiem drzwi kuchennych. Przynajmniej nie w tej chwili. W zlewie i na stole także nie było żadnych mrówek. Wyszedłem wówczas z domu, żeby dokonać rozpoznania przed operacją „Osa". Czekało mnie parszywe zadanie. Gniazdo znajdowało się między listwami sufitu werandy i dostęp do niego był utrudniony. Kiedy przyjrzałem się dokładnie, stwierdziłem, że najrozsądniej będzie poczekać do wieczora, kiedy wszystkie osy na pewno wrócą już do gniazda. Musiałem tylko przystawić drabinę, wejść na górę, dać im porządnie łyknąć z rozpylacza, po czym ewakuować się jak najszybciej, nie skręcając sobie przy tym karku. Przyznam, że było to zajęcie, na które zupełnie nie miałem ochoty, wiedziałem jednak po tonie głosu Helen, że nie mogę odwlekać sprawy. Wokół gniazda kręciło się kilka os, a w tym czasie, kiedy im się przyglądałem, parę owadów wypadło z niego na ziemię. Zafrapowany podszedłem bliżej i wtedy zauważyłem, że ziemia pod spodem usłana jest martwymi bądź kręcącymi się nieprzytomnie owadami. Na moich oczach kolejna osa spadła na ziemię i zaczęła kręcić się w kółko, głośno brzęcząc. Patrzyłem to z tej, to z tamtej strony, próbując odgadnąć przyczynę dziwnego zjawiska. Nie odkryłem jednak niczego niezwykłego, poza tym, że od czasu do czasu spadała następna osa. Doszedłem do wniosku, że oto zachodzi bardzo pożądane zjawisko. Niezależnie od tego, co zabijało osy, oszczędzało mi nieprzyjemnej pracy wykurzania ich z gniazda. Odwracałem się już, żeby zanieść z powrotem aerozol do kuchni, kiedy tylną furtką wpadł na podwórze podekscytowany Billy. Za nim pędził Tommy Henderson. - Panie Marsden! - krzyknął Tommy. - Ten kamień to agat! Piękny pasiasty agat! - No cóż, to wspaniale - odparłem. - Czy pan tego nie rozumie? - wyrzucił z siebie Tommy. - Nie ma tak wielkich agatów, a już na pewno nie agatów pasiastych. Ten rodzaj nazywany jest odmianą „Jeziora Superior" i nigdy nie znajdywano okazów większych niż pańska pięść. Zadziałało. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem szybkim krokiem, żeby jeszcze raz popatrzeć na głaz leżący w ogródku. Chłopcy podreptali za mną. Wyglądał wspaniale. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go. Pomyślałem, że mieliśmy szczęście, iż ktoś wpakował tę skałę do naszego ogrodu. Zapomniałem nawet o daliach. - Przysięgam - odezwał się Tommy. Oczy miał wielkie jak spodki. - Może pan dostać za niego kupę forsy. Nie będę zaprzeczał, że niemal dokładnie taka sama myśl zaprzątała moją głowę. Oparłem obie dłonie o głaz i nacisnąłem lekko, żeby utrwalić w pamięci wrażenie dotyku tej solidnej, twardej skały. Ale kiedy lekko popchnąłem, głaz pod naciskiem wyraźnie się zakołysał! Osłupiały, popchnąłem go jeszcze raz i ten sam efekt się powtórzył. Tommy zamarł z otwartymi ustami. - To niemożliwe, panie Marsden. Według wszelkich prawideł on nie powinien nawet drgnąć. Musi ważyć kilka ton, a to by znaczyło, że ma pan nadludzką siłę. - Nie jestem aż tak silny - odparłem. - A już na pewno nie do tego stopnia. Na chwiejnych nogach poszedłem do domu, odstawiłem pojemnik z aerozolem, po czym wyszedłem znowu i usiadłem na schodkach, żeby przemyśleć sprawę. Chłopaków nie było już nigdzie w pobliżu. Prawdopodobnie pobiegli, żeby roznieść nowinę po całej okolicy. Jeśli ten kamień był agatem, jak utrzymywał Tommy - jeśli faktycznie był olbrzymim agatem, przedstawiał sobą unikatowy, wręcz muzealny egzemplarz i musiał być sporo wart. Z drugiej strony agat na pewno nie byłby taki lekki. Głazu tej wielkości nawet dziesięciu chłopa nie dałoby rady ruszyć z miejsca. Zastanawiałem się także, jakie mam do niego prawa, jeśli faktycznie jest to agat. Znajdował się na mojej działce i prawnie powinien być moją własnością. A gdyby ktoś w tej chwili zaczaj się domagać jego zwrotu? Przede wszystkim zaprzątało mnie jednak pytanie, w jaki sposób ten głaz znalazł się w ogrodzie. Siedziałem tak, pogrążony w rozważaniach, kiedy zza rogu domu wyłonił się Dobby i usiadł na schodkach obok mnie. - Dzieje się wiele niewyjaśnionych rzeczy - powiedział. - Słyszałem, że masz ogromny agat w swoim ogródku. - Tak twierdzi Tommy Henderson. Przypuszczam, że się na tym zna. Billy mówi, iż on zbiera okazy minerałów. Dobby zanurzył palce w brodzie. - Tak, pasja to wspaniała rzecz - mruknął. - Zwłaszcza u dzieci. Mogą się w ten sposób wiele nauczyć. - Owszem - odparłem bez entuzjazmu. - Dziś rano po śniadaniu twój syn przyniósł mi do identyfikacji owada. - Prosiłem go, żeby ci nie przeszkadzał. - Bardzo się cieszę, że przyszedł do mnie - wyjaśnił Dobby. - Ale nigdy przedtem nie widziałem podobnego okazu. - Wyglądał jak biedronka. - Faktycznie - przyznał Dobby. - Zauważyłem pewne podobieństwa, ale mam mnóstwo wątpliwości... Cóż, mówiąc szczerze, w ogóle nie jestem pewien, czy to owad. W gruncie rzeczy budową o wiele bardziej przypomina żółwia. Całkowity brak segmentacji ciała, a przecież wszystkie insekty mają ciała zbudowane z segmentów. Szkielet zewnętrzny jest niezwykle twardy, głowa i odnóża mogą być wciągane do środka, a ponadto nie ma żadnych czułków. Pokręcił głową w zdumieniu. - Jeszcze niczego nie mogę powiedzieć na pewno. Muszę przeprowadzić wiele szczegółowych badań, zanim podejmę próbę sklasyfikowania go. Czy nie zdarzyło ci się widzieć innych takich samych okazów? - Nie tak dawno zauważyłem jednego wędrującego po podłodze. - Czy byłbyś tak uprzejmy i złapał go dla mnie, kiedy następnym razem wpadnie ci w oko? - Nie ma sprawy - odrzekłem. - Spróbuję go złapać. Dotrzymałem słowa. Jak tylko skończyliśmy rozmowę, poszedłem do piwnicy, żeby rozejrzeć się za tymi niezwykłymi chrząszczami. Dostrzegłem kilka sztuk, ale nie udało mi się złapać ani jednego. W końcu zrezygnowałem z dalszych prób. Po kolacji wpadł do nas Arthur Belsen. Był rozgorączkowany, ale u niego to normalne. U tak niestabilnego emocjonalnie, znerwicowanego typa wystarczy byle powód, aby go wyprowadzić z równowagi. - Słyszałem, że ten głaz w twoim ogrodzie to agat - powiedział. - Co masz zamiar z nim zrobić? - Nie wiem. Chyba go sprzedam, jeśli tylko znajd? nabywcę. - Musi być wart kupę forsy. Nie możesz go tak po prostu zostawić przed domem. Ktoś mógłby go ukraść. - Nie wyobrażani sobie, co mógłbym zrobić innego - odparłem. - Nie jestem w stanie go przesunąć, a nie będę przecież siedział całą noc na straży. - Nie musisz czuwać przez całą noc. Mogę ci pomóc. Otoczymy go czujnikiem z drutu i zainstalujemy alarm. Nie byłem zachwycony tym pomysłem i próbowałem odwieść Belsena od tych planów, ale on przypominał już ogara, który poczuł świeży trop królika. Poszedł do swojej piwnicy i po jakimś czasie wrócił ze zwojem drutu oraz pudłem różnych części, zabraliśmy się więc do pracy. Dość długo to trwało. Otoczyliśmy cały teren naciągniętym drutem, a dzwonek alarmowy zainstalowaliśmy obok drzwi kuchennych. Helen spoglądała na nas surowym wzrokiem. Nie podobał jej się pomysł robienia czegokolwiek w kuchni, bez względu na to, czy chodziło o drogocenny agat, czy nie. W środku nocy poderwał mnie z łóżka jazgot dzwonka, przez dłuższą chwilę nie wiedziałem jednak, co się dzieje. Kiedy sobie przypomniałem, pobiegłem na dół schodami. Na trzecim stopniu od podestu stanąłem na czymś, co uciekło mi spod nogi i w tempie przyspieszonym znalazłem się w salonie. Potoczyłem się po podłodze, zahaczyłem o stojącą lampę, która padając uderzyła mnie w głowę. Zatrzymałem się na krześle, zaplątany w sznur od lampy. Kula do gry, pomyślałem. Ten nieznośny chłopak znowu porozrzucał po całym domu swoje kule do gry! Jest już za duży na takie dziecięce zabawy. W każdym razie powinien wiedzieć, że nie zostawia się czegoś takiego na schodach. W jasnym blasku księżyca, wpadającym przez duże okno werandy, dostrzegłem kulkę poruszającą się szybko po podłodze - nie toczącą się, ale przesuwającą! Wszędzie pełno było kulek, wędrujących po całym pokoju. A wszystkie w świetle księżyca złotawo pobłyskiwały. Jakby nie dość tego, na samym środku salonu stała lodówka! Dzwonek alarmowy wciąż donośnie jazgotał. Zerwałem się na nogi, uwolniłem z objęć lampy i pobiegłem do drzwi kuchennych. Słyszałem za plecami, jak Helen woła coś ze szczytu schodów. Otworzyłem drzwi i człapiąc bosymi stopami po mokrej od rosy trawie pobiegłem za róg domu. Obok głazu stał jakiś zdumiony pies. Jedną łapę udało mu się tak skutecznie zaplątać w kretyński drut alarmowy Belsena, że teraz stał chwiejnie na trzech nogach, próbując się uwolnić. Krzyknąłem na niego, po czym schyliłem się, usiłując znaleźć w trawie coś, czym mógłbym w niego cisnąć. Pies szarpnął się raz i drugi, aż wreszcie wyswobodził łapę i pomknął ulicą ze spuszczonymi nisko uszami. Za mną umilkł wreszcie przenikliwy terkot dzwonka. Odwróciłem się i poczłapałem z powrotem do domu, czując się jak głupiec. Nagle przypomniałem sobie, że widziałem lodówkę stojącą na środku salonu. Pomyślałem, że musiało mi się przywidzieć. Lodówka stała w kuchni i nikt nie powinien jej stamtąd ruszać. Przede wszystkim nie rozumiałem powodu, dla którego miałaby się znaleźć w salonie - jej miejsce było w kuchni. Nie wiem, po co ktokolwiek miałby ją przesuwać, a nawet gdyby ktoś to zrobił, uczyniłby tyle hałasu, że poderwałby na nogi cały dom. Stwierdziłem, że mam już przywidzenia. Głaz w ogrodzie i złote chrząszcze nadszarpnęły moje nerwy. Nie pomyliłem się jednak. Lodówka naprawdę stała pośrodku salonu. Wtyczka była wyciągnięta z gniazdka, a sznur wił się rozpostarty na podłodze. Na dywanie stała kałuża wody wyciekającej z topniejącego powoli zamrażalnika. - Zniszczysz mi cały dywan! - wrzasnęła Helen, która stanęła w drzwiach i ze zdumieniem spoglądała na tę zwariowaną lodówkę. - A poza tym cały zapas żywności się zepsuje i... Na schodach zadudniły kroki na wpół jeszcze śpiącego Billa. - Co tu się dzieje? - zapytał. - Nie mam pojęcia - odparłem. Chciałem już opowiedzieć im o chrząszczach wędrujących po całym domu, ale w porę ugryzłem się w język. Nie miało sensu bardziej denerwować Helen, która i bez tego sprawiała wrażenie doprowadzonej do ostateczności. - Przesuńmy to pudło z powrotem na swoje miejsce - zaproponowałem na tyle rzeczowym głosem, na ile mnie było stać. - W trójkę chyba damy radę. Pchaliśmy więc, przesuwaliśmy, ciągnęliśmy i holowaliśmy, aż wreszcie lodówka stanęła na poprzednim miejscu w kuchni i została z powrotem podłączona do prądu. Helen wyciągnęła jakieś szmaty i zaczęła wycierać zmoczony dywan. - Czy ktoś się zakradał do kamienia, tato? - zapytał Bili. - Pies - odparłem. - Tylko zabłąkany pies. - Byłam przeciwna temu od samego początku - stwierdziła Helen, na czworakach energicznie wycierając dywan. - To czysta głupota. Kto by próbował ukraść taki kawał skały? Nie można go po prostu wziąć w kieszeń i wynieść. Arthur Belsen to szaleniec. - Zgadzam się z tobą - rzekłem ponurym głosem. - Ale jest to typ człowieka tak skrupulatnego, osobnika tak zdecydowanego, myślącego tylko w kategoriach urządzeń... - Nie zmrużymy oka przez całą noc - powiedziała. - Do świtu będziemy zrywani z łóżek dziesiątki razy, tylko po to, żeby przeganiać zabłąkane koty i psy. Poza tym nie wierzę, że ten kamień to agat. Na razie musimy polegać jedynie na zdaniu Tommy'ego Hendersona. - Tommy zna się na kamieniach - wtrącił Billy, zaciekle broniąc swego przyjaciela. - Bez trudu rozpoznaje agaty. Ma w domu pudełko od butów pełne okazów, które sam znalazł. A więc stało się, pomyślałem. Zaczęliśmy się spierać na temat głazu, zamiast zwrócić uwagę na coś innego - coś, z czego wynikały szokujące wnioski - to znaczy na lodówkę. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl - jedno z tych nieoczekiwanych, przypadkowych skojarzeń, które czasami pojawiają się znikąd i nie dają człowiekowi spokoju. Odegnałem ją od siebie, ale powróciła, nachalna, zapuściła korzenie i zmroziła mnie do końca: a jeśli istniał jakiś związek między lodówką i chrząszczami? Helen podniosła się z podłogi. - W porządku - mruknęła. - Zrobiłam wszystko co w mojej mocy. Mam nadzieję, że dywan jakoś to przeżyje. Ale żaden chrząszcz, przekonywałem siebie w duchu, nie dałby rady przesunąć lodówki. Nie dokonałyby tego, nawet gdyby było ich tysiąc. Poza tym całkowicie przesądzał sprawę fakt, iż żadnemu chrząszczowi nie powinno zależeć na przesuwaniu lodówki. W końcu co go obchodzi, czy lodówka stoi w salonie, czy w kuchni. Helen krzątała się dalej. Rozwiesiła mokrą ścierkę nad zlewem, wróciła do salonu i pogasiła światła. - Chyba możemy wracać do łóżek - powiedziała. - Jeśli będziemy mieli szczęście, uda nam się trochę zdrzemnąć. Podszedłem do dzwonka wiszącego przy drzwiach kuchennych i oderwałem przewody. - Teraz będziemy mieli spokój - rzekłem. Prawdę mówiąc, miałem przeczucie, że nie zmrużę oka aż do rana, zaprzątnięty sprawą lodówki. A jednak udało mi się zasnąć, chociaż nie na długo. O szóstej trzydzieści Belsen włączył swoją orkiestrę i poderwał mnie z pościeli. Helen usiadła, przyciskając dłonie do uszu. - Och nie! - jęknęła. - Znowu! Wstałem i pozamykałem okna. Jazgot przycichł nieco. - Wsadź głowę pod poduszkę - poradziłem jej. Ubrałem się i zszedłem na dół. Lodówka stała w kuchni i wszystko wyglądało tak jak zawsze. Dostrzegłem kilka chrząszczy, ale niczego nie taszczyły. Zrobiłem sobie śniadanie i poszedłem do pracy. Był to już drugi dzień z kolei, kiedy zjawiałem się w biurze wcześniej. Jeśli tak dalej pójdzie, stwierdziłem, wszyscy sąsiedzi Belsena będą musieli się zebrać i zrobić coś z nim i jego symfonią. Był to dość udany dzień. Rano zdołałem sprzedać dwie polisy i uzyskać wstępną umowę do trzeciej. Kiedy wróciłem do biura wczesnym popołudniem, czekało na mnie jakieś indywiduum o rozbieganym spojrzeniu. - Czy to pan jest Marsden? - wyskoczył. - Czy jest pan właścicielem ogromnego agatu? - Tak. Przynajmniej tak mi powiedziano - odparłem. Facet wyglądał niezbyt normalnie. Miał poplamione spodnie w kolorze khaki i traperskie buty. Do jego paska wisiał przypięty młotek geologiczny, a w każdym razie podobne narzędzie, które z jednej strony miało główkę młotka, z drugiej zaś małego kilofu. - Słyszałem o tym - rzekł podekscytowany, jakby szykował się do walki. - Nie mogę uwierzyć. Nie znaleziono nigdy agatu, który byłby aż tak wielki! Nie podobała mi się jego napastliwość. - Jeśli przyszedł pan dyskutować ze mną... - Nie, nie o to chodzi - wtrącił. - Nazywam się Christian Barr. Jestem geologiem amatorem, rozumie pan. Zajmuję się zbieraniem kamieni już od dzieciństwa, posiadam wspaniałą kolekcję. Jestem prezesem klubu geologicznego. Zdobywam nagrody na prawie wszystkich wystawach. Pomyślałem, że jeśli naprawdę posiada pan taki kamień... - Tak? - Jeśli naprawdę posiada pan taki kamień, może mógłbym odkupić go od pana. Ale najpierw musiałbym go obejrzeć. Włożyłem z powrotem kapelusz na głowę. - Chodźmy - rzekłem. W ogródku Barr zaczął krążyć dookoła kamienia. Ślinił kciuk i przeciągał nim po gładkich pasmach na skale. Tu i tam zbliżał twarz i dokonywał szczegółowych oględzin. Przesuwał ostrożnie dłonią po jego powierzchni. Mruczał coś sam do siebie. - No i co? - zapytałem. - To agat - odparł Barr z zapartym tchem. - Jeden wielki, kompletny agat. Proszę spojrzeć tutaj, na tę chropowatą, falistą powierzchnię. To negatywowy odcisk wewnętrznej strony skorupy wulkanicznej, w środku której powstawał. Cała jego zewnętrzna powierzchnia jest charakterystycznie pocętkowana, nie ma żadnych wątpliwości. W tych miejscach, gdzie wskutek spękania skorupy powstały szczeliny, można zaobserwować, że łupie się on w taki sam sposób jak muszla. Ponadto wszystko wskazuje, iż w przekroju, co oczywiste, jest on pasiasty. Odpiął od paska młotek geologiczny i ostrożnie stuknął nim w kamień. Agat zarezonował niczym monstrualny dzwon. Barr zamarł z otwartymi szeroko ustami. - On nie powinien w ten sposób rezonować - wyjaśnił, jak tylko odzyskał nieco zimnej krwi. - Wygląda na to, że jest w środku wydrążony. Uderzył raz jeszcze i kamień znów odpowiedział echem. - Agaty to bardzo dziwne twory - powiedział. - Są twardsze od najlepszych gatunków stali. Myślę, że można by go wykorzystywać jako dzwon, gdyby było to technicznie możliwe. Przypiął z powrotem młotek do paska i zaczął węszyć dookoła kamienia. - Mogłaby to być kompletna geoda - mruknął sam do siebie. - Nie, to niemożliwe. Agaty krystalizują się wewnątrz geody, a nie na zewnątrz. Poza tym jest to agat pasiasty, a te nie występują nigdy w geodach. - Co to jest geoda? - zapytałem, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Przykucnął obok kamienia i zaczął dokładnie oglądać jego dolne rejony. - Ile pan by chciał za niego dostać, Marsden? - spytał. - Proszę wymienić jakąś sumę - odrzekłem. - Ja nie mam pojęcia, ile on może być wart. - Dam panu od ręki tysiąc dolarów. - Za mało - odparłem. Wcale nie uważałem, że zaproponował zbyt niską cenę. Po prostu hołduję zasadzie nie zgadzania się na pierwszą propozycję. - Gdyby nie był wydrążony w środku, byłby wart wielokrotnie więcej - odezwał się Barr. - A skąd ma pan pewność, że jest wydrążony? - Sam pan słyszał, jak rezonował po uderzeniu. - Może to jego unikatowa cecha. Barr pokręcił głową. - Niemożliwe - zawyrokował. - Nie istnieją tak olbrzymie agaty pasiaste, a w dodatku żaden agat nie jest w środku pusty. Co gorsza, nie ma pan pojęcia, skąd on się tutaj wziął. Nie odpowiedziałem. Te zagadki mnie nie interesowały. - Proszę spojrzeć - odezwał się po chwili. - Tutaj jest otwór. Tu, na dole, u samej podstawy. Pochyliłem się i spojrzałem w to miejsce, gdzie wskazywał palcem. Znajdował się tam otwór, idealnie okrągła dziurka o średnicy mniej więcej centymetra. I nie był to otwór naturalny, lecz idealnie okrągły, o wyrównanych brzegach, jak gdyby wykonany za pomocą wiertarki. Barr rozejrzał się dookoła, znalazł grubą łodygę jakiegoś zielska i oczyścił ją z liści. Ponad półmetrowej długości pęd bez przeszkód wsunął się w głąb otworu. Mężczyzna podniósł się na nogi, zmarszczył brwi i popatrzył srogo na kamień. - Jest pusty w środku - rzekł. - To jasne jak słońce. Ale ja nie zwracałem już na niego zbytniej uwagi. Na czoło wystąpił mi pot, którego powodem była kolejna zwariowana myśl, nie dająca mi spokoju. Otwór był na tyle duży, by owe niezwykłe chrząszcze mogły przedostać się do wewnątrz. - Powiem panu coś - powiedział Barr. - Zwiększę moją ofertę do dwóch tysięcy i jak najszybciej pozbawię pana kłopotu. Pokręciłem głową. Byłem zbyt pochłonięty myślami, które jak szalone przelatywały od dziwnych chrząszczy do głazu - nie dawał mi spokoju ów otwór w kamieniu, dokładnie pasujący do rozmiaru chrząszcza. Przypomniałem sobie, że w identyczny sposób skojarzyły mi się w myślach chrząszcze z lodówką, a przecież dla każdego zdrowo myślącego człowieka musiało być całkiem oczywiste, że chrząszcze nie mogą mieć nic wspólnego ani z moją lodówką, ani z tym cholernym kamieniem. Były to zwykłe chrząszcze - no, może niezupełnie zwykłe, ale w każdym razie tylko insekty. Co prawda wprowadziły Dobby'ego w osłupienie, ale wiedziałem dobrze, iż Dobby sam mógłby przyznać, że istnieje jeszcze wiele gatunków nie sklasyfikowanych do tej pory owadów. Mógł to być na przykład jakiś gatunek, który dziwnym zrządzeniem ekologii dopiero teraz znienacka pojawił się na scenie, umykając przez lata uwagi specjalistów. - Chce pan powiedzieć, że to również zbyt niska cena? - zapytał zdumiony Barr. - Co? - ocknąłem się, sprowadzony nagle na ziemię. - Zaoferowałem panu właśnie dwa tysiące za ten kamień. Popatrzyłem na niego groźnym wzrokiem. Nie wyglądał na człowieka, który zdolny byłby wydać dwa tysiące na swoje hobby. Najpewniej oszacował agat jak tylko go zobaczył, ale kręcił się dokoła i wydziwiał jedynie po to, żeby zbić mnie z tropu. Chciał dostać kamień w swoje ręce, nim zyskam sposobność poznania jego prawdziwej wartości. - Będę musiał to przemyśleć - powiedziałem ostrożnie. - Jak mógłbym się z panem skontaktować, gdybym zdecydował się na pańską propozycję? Podał swoje dane i oschle pożegnał się ze mną. Nie ukrywał rozczarowania z powodu odrzucenia jego oferty. Sztywnym krokiem minął róg garażu, a w chwilę później usłyszałem, jak uruchamia silnik i odjeżdża. Kucałem dalej, rozmyślając, czy nie popełniłem błędu, nie zgadzając się na cenę dwóch tysięcy dolarów. Dwa tysiące to sporo pieniędzy i na pewno by mi się przydały. Ale jemu za bardzo zależało na kamieniu, z oczu wyzierała mu zachłanność. Jedna rzecz stała się teraz dla mnie oczywista. Nie mogłem pozostawić kamienia w ogrodzie. Miał zbyt dużą wartość, by można go tu zostawić bez nadzoru. W taki czy inny sposób musiałem wtoczyć głaz do garażu i zamknąć go na klucz. George Montgomery miał bloczek i wyciągarkę, może przy jego pomocy udałoby mi się przetoczyć kamień. Ruszyłem do domu, żeby przekazać Helen dobre nowiny, chociaż byłem przekonany, że zaraz wynajdzie sto powodów, dla których nie powinienem sprzedawać agatu za dwa tysiące. Natknąłem się na nią w drzwiach kuchennych. Zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie. - Randall - powiedziała uszczęśliwiona. - To jest po prostu zbyt piękne. - Ja też tak uważam - odparłem, zachodząc w głowę, w jaki sposób, u diabła, ona się o wszystkim dowiedziała. - Chodź tylko i sam popatrz! - wykrzyknęła. - Te żuczki czyszczą nam cały dom! - Co robią?! - wrzasnąłem. - Chodź i popatrz - nalegała, ciągnąc mnie za rękę. - Czy widziałeś kiedykolwiek coś podobnego? Wszystko po prostu błyszczy! Poszedłem za nią do salonu i stanąłem jak wmurowany, spoglądając z niedowierzaniem, które w tym wypadku graniczyło z przerażeniem. Chrząszcze pracowały całymi batalionami i robiły to z absolutną rozmyślnością. Jeden oddział posuwał się wzdłuż poręczy fotela w zwartym szyku, po cztery owady w rzędzie, produkując obrazek w rodzaju: „tak było, a tak powinno być". Dolna część poręczy lśniła czystością, wyglądała całkiem jak nowa, za to w porównaniu z nią górna przedstawiała się wręcz obskurnie. Inna grupa odkurzała odległy kraniec stołu, jeszcze inna pracowała na podłodze w rogu pokoju, a kolejny oddział zajmował się doprowadzaniem do połysku telewizora. - Zobacz, dywan jest już w całości odkurzony! - pisnęła Helen. - Cała ta część salonu została wyczyszczona, a tam zabierają się do pucowania kominka. Nigdy nie mogłam nakłonić Nory, żeby chociaż dotknęła się do kominka. Teraz nie będę już jej potrzebowała. Czy ty rozumiesz, Randall, że te żuczki zaoszczędzą nam dwadzieścia dolarów tygodniowo, które do tej pory płaciliśmy Norze? Przyszło mi na myśl, że mogłabym wykorzystać te pieniądze na swoje własne potrzeby. Jest tak wiele rzeczy, których potrzebuję. Od wieków nie miałam już porządnej garsonki, powinnam sprawić sobie nowy kapelusz, a wczoraj widziałam w sklepie parę cudownych bucików... - A co z chrząszczami?! - krzyknąłem. - Przecież ty się boisz robactwa. Brzydzisz się nim. Poza tym chrząszcze wcale nie czyszczą dywanu, one go po prostu zjadają! - Nieprawda! Są takie milutkie - zaprotestowała, uszczęśliwiona. - Tych się nie boję. W niczym nie przypominają mrówek czy pająków. Nie czuję do nich obrzydzenia. To są czyste zwierzątka, poza tym przyjazne i wesołe. Mogłabym nawet powiedzieć, że są ładne. Po prostu uwielbiam patrzeć, jak one pracują. Czy to nie fascynujące, jak zbierają się razem, żeby wspólnie wykonać jakąś pracę? Działają jak odkurzacz. Przechodzą tylko nad czymś, a kurz i brud znikają. Stałem tak, przyglądając się, jak wytrwale pracują, ale wciąż czułem na karku lodowaty dotyk przerażenia. Niezależnie od tego, jak bardzo moje przypuszczenia rozmijały się ze zdrowym rozsądkiem, teraz byłem już zupełnie przekonany, że poprzednie wnioski łączące chrząszcze z lodówką i głazem nie były nawet w połowie tak zwariowane, jak się pierwotnie wydawało. - Zaraz zadzwonię do Amy - rzekła Helen, ruszając w stronę kuchni. - To jest zbyt piękne, by zatrzymać to wyłącznie dla siebie. Może dalibyśmy jej trochę tych żuczków? Jak myślisz, Randall? Tylko tyle, żeby mogły coś zdziałać w jej domu. - Zaczekaj chwilę! - huknąłem. - Te stworzenia wcale nie są chrząszczami. - Niewiele mnie to obchodzi, czym one są - oznajmiła beztrosko, wykręcając już numer Amy. - Liczy się tylko to, że czyszczą dom. - Ależ, Helen, gdybyś tylko chciała mnie wysłuchać... - Cicho - rzuciła z wdziękiem. - Jak mogę rozmawiać z Amy, kiedy ty... Och, cześć! Czy to ty, Amy?... Zrozumiałem, że to zupełnie beznadziejne. Stałem na straconej pozycji. Wyszedłem z domu i udałem się do garażu, mając zamiar poprzesuwać trochę rzeczy, żeby zrobić przy tylnej ścianie miejsce dla kamienia. Kiedy otworzyłem drzwi, w środku zastałem Billa majstrującego coś przy warsztacie. - Cześć, synu - odezwałem się na tyle pogodnie, na ile mnie było stać. - Co tu robisz? - Szykuję pułapkę na chrząszcze, tato. Chcę złapać kilka z tych, które czyszczą dom. Tommy pracuje razem ze mną. Poszedł do domu po coś na przynętę. - Przynętę? - Jasne. Odkryliśmy, że one lubią agaty. Wyciągnąłem rękę i oparłem się o kowadło, żeby przypadkiem nie upaść. Na mój gust sprawy nabierały zbyt dużego tempa. - Wypróbowaliśmy kilka pułapek w piwnicy - kontynuował Bili. - Tam jest pełno tych chrząszczy. Próbowaliśmy różnych przynęt, rozkładaliśmy ser, kawałki jabłek, martwe muchy i wiele innych rzeczy, ale one wcale się tym nie interesowały. Tommy miał w kieszeni agat, taki zwykły piaskowy agat, który sam znalazł. Spróbowaliśmy więc i tego. - Ale dlaczego agat, synu? Nie potrafię sobie wyobrazić niczego mniej ponętnego... - No cóż, tato. Po prostu próbowaliśmy wszystkiego... - Ach tak - rzekłem. - Dostrzegam w tym pewną logikę. - Problem polega na tym, że musimy użyć plastikowych pułapek - ciągnął Billy. - To jedyny materiał, który zatrzymuje chrząszcze. Wydostają się z każdej pułapki zrobionej z czegoś innego. - Zaraz, chwileczkę - zatrzymałem go. - Co macie zamiar zrobić z tymi owadami, które uda się wam schwytać? - Będziemy je sprzedawać, oczywiście - wypalił Billy. - Tommy i ja doszliśmy do wniosku, że to znakomity towar. Kiedy tylko ludzie przekonają się, że chrząszcze potrafią oczyścić cały dom, wszyscy będą chcieli mieć kilka na własność. Ustaliliśmy cenę pięciu dolarów za sześć sztuk. To i tak dużo mniej, niż potrzeba na porządny odkurzacz. - Ale sześć chrząszczy... - Będą się rozmnażać - stwierdził Billy. - A przecież rozmnażają się naprawdę szybko. Wczoraj czy przedwczoraj mieliśmy tu zaledwie kilka sztuk, a teraz roi się od nich cały dom. Billy wrócił do pracy nad swoją pułapką. Po chwili dodał jeszcze: - Może chciałbyś, tato, przystąpić do spółki z nami? Potrzebujemy trochę kapitału. Musimy kupić plastikowe pojemniki i przerobić je na pułapki. Może wspólnie udałoby się nam zrobić niezły interes. - Posłuchaj, synu. Czy sprzedaliście już jakieś chrząszcze? - Próbowaliśmy, ale nikt nie chciał nam wierzyć. Doszliśmy więc do wniosku, że musimy zaczekać, aż mama rozpuści plotkę na lewo i prawo. - A co zrobiliście z tymi owadami, które udało wam się złapać? - Zanieśliśmy je doktorowi Wellsowi. Pamiętałem, że on prosił o kilka sztuk. Ale jemu daliśmy za darmo. - Czy mogę mieć do ciebie jedną prośbę, Billy? - Jasne, tato. O co chodzi? - Nie sprzedawajcie tych chrząszczy. Przynajmniej na razie, dopóki nie powiem, że wszystko jest w porządku. - Ależ, tato... - Mam złe przeczucia, synku. Wydaje mi się, że te owady przybyły do nas z kosmosu. - My z Tommym też doszliśmy do takiego wniosku. - Co takiego?! - To było tak, tato. Na początku chcieliśmy sprzedawać je jako unikatowe okazy. Bo wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że one potrafią sprzątać mieszkania. Myśleliśmy, że niektórzy ludzie mogliby je kupić tylko dlatego, że są inne niż reszta owadów. Próbowaliśmy nawet zorganizować sprzedaż. Wtedy Tommy wpadł na pomysł, żeby reklamować je jako chrząszcze z kosmosu, przybyszy z Marsa albo coś podobnego. Ale później, kiedy dobrze się nad tym zastanowiliśmy, doszliśmy do wniosku, że one naprawdę mogły przylecieć z Marsa. Nie są przecież owadami, nie przypominają żadnych stworzeń, jakie do tej pory poznaliśmy. Nie są podobne do niczego na Ziemi... - Dobrze, już dobrze - wtrąciłem szybko. Tak to jest z dzieciakami w dzisiejszych czasach. Nie można z nimi wytrzymać. Wydaje ci się, że wszystko masz ułożone, zapięte na ostatni guzik, a tu nagle cała konstrukcja wali się w gruzy. Dzieje się tak na każdym kroku. Mówię wam z ręką na sercu, że czasem trudno to znieść. - Przypuszczam, że jeśli tak dokładnie wszystko rozpracowaliście, to wiecie również, w jaki sposób one dostały się na Ziemię. - To nie jest jeszcze całkiem jasne - odparł Billy. - Ale mamy już teorię. W tym kamieniu, który leży za naszym domem, znaleźliśmy dziurkę dokładnie takiej wielkości jak te chrząszcze. Przypuszczamy więc, że jakimś sposobem dostały się na Ziemię w tym kamieniu. - Nie uwierzysz mi, synu, ale doszedłem do identycznego wniosku - powiedziałem. - Jedyny zagadkowy punkt tej teorii stanowi rodzaj napędu, jakiego użyły. Co spowodowało, że kamień leciał w przestrzeni kosmicznej? - Właśnie, tato. My też tego nie wiemy. Ale jest coś jeszcze. One mogły wykorzystywać kamień jako źródło pożywienia w czasie podróży. Prawdopodobnie było ich tylko kilka sztuk, mogły więc siedzieć w środku kamienia, mając dokoła żywność w ilości wystarczającej chyba na wieloletnią wyprawę. Kiedy pożerały agat, drążyły go od wewnątrz, a głaz stawał się coraz lżejszy i mógł lecieć coraz szybciej, a jeśli nie szybciej, to w każdym razie łatwiej. Musiały jednak bardzo uważać, żeby w żadnym miejscu nie wygryźć go na wylot, dopóki nie wylądowały; wtedy mogły opuścić kamień. - Ale agat jest przecież minerałem... - Nie słuchałeś mnie uważnie, tato - odparł cierpliwie Billy. - Mówiłem ci już, że agat jest jedyną przynętą, która na nie działa. - Randall! zawołała Helen, wychodząc przed dom. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym wziąć samochód i pojechać na spotkanie z Amy. Prosiła, żebym opowiedziała jej wszystko o naszych żuczkach. - Proszę, jedź - odrzekłem. - I tak spisałem już ten dzień na straty. Równie dobrze mogę zostać w domu. Ruszyła szybkim krokiem w kierunku ulicy. - Proszę, odłóż na razie tę robotę, dopóki nie wrócę - poprosiłem Billa. - A dokąd się wybierasz, tato? - Chcę się zobaczyć z Dobbym. Sąsiada zastałem na ławce pod jabłonką, a jego mina z daleka mówiła, że ma zmartwienie. Nie powstrzymało go to jednak od potoku słów. - Randall - zaczął, kiedy tylko mnie spostrzegł. - To mój pechowy dzień. Przez całe życie byłem niezwykle dumny z mojej profesjonalnej dokładności w wybranych zagadnieniach. Ale dzisiaj, w przypływie złości, lecz w pełni świadomie i z premedytacją, pogwałciłem wszelkie zasady prowadzenia eksperymentalnych obserwacji i doświadczeń laboratoryjnych. - To bardzo źle - odparłem, zastanawiając się, o czym on mówi. Nie było w tym nic niezwykłego. Często zdarzało się, że nikt nie wiedział, co on ma na myśli. - A wszystko przez te twoje cholerne chrząszcze! - Dobby naskoczył na mnie. - Przecież sam mówiłeś, że chciałbyś kilka sztuk. Billy o tym pamiętał i schwytał je dla ciebie. - Zgadza się. Chciałem dokonać dalszych badań, zamierzałem przeprowadzić sekqę jednego owada i zbadać jego narządy ruchu. Chyba pamiętasz, jak mówiłem ci o niezwykłej twardości pancerzyków? - Tak, oczywiście, że pamiętam. - Czy mi uwierzysz, Randall, kiedy powiem, że ich szkielet zewnętrzny jest tak twardy, że nie byłem w stanie nic z nimi zrobić? - rzekł smutno Dobby. - Nie mogłem go rozciąć ani nie mogłem go oddzielić od ciała. I wiesz, do czego się posunąłem? - Nie mam pojęcia - odparłem nieco zirytowany. Miałem nadzieję, że wkrótce dotrze do sedna sprawy, wiedziałem bowiem, że popędzanie go nie ma najmniejszego sensu. On zawsze musiał opowiadać od początku świata. - A więc ci powiem - mruknął, wzdychając ciężko. - Wziąłem jedno z tych małych niewiadomo co i położyłem je na kowadle. Potem sięgnąłem po młotek i rozprawiłem się z nim. Muszę przyznać szczerze, że wcale nie jestem z tego dumny. Było to, z całym respektem, zastosowanie najbardziej niewłaściwej techniki laboratoryjnej. - Na twoim miejscu wcale bym się tym nie przejmował - wtrąciłem. - Musiałeś zrobić coś takiego, ponieważ zaistniały nadzwyczajne okoliczności. Wydaje mi się, że ważniejszą rzeczą jest to, czego w ten sposób zdołałeś się dowiedzieć o tych chrząszczach... W tej samej chwili poraziła mnie straszliwa myśl. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że rozbiłeś młotek?! - Nie, skądże - odparł Dobby z pewną dozą satysfakcji. - Udało mi się znakomicie. Owad został rozbity w drobny pył. Usiadłem obok niego na ławce i postanowiłem spokojnie zaczekać. Domyślałem się, że w odpowiednim czasie dowiem się wszystkiego. - To bardzo zabawne - mruknął. - Tak, niezwykle zabawne. Ów chrząszcz był zbudowany z kryształów, z czegoś, co wyglądało jak drobno zmielony kwarc. Nie miał w sobie żadnej protoplazmy. W każdym razie mnie nie udało się jej wykryć - przyznał bezstronnie. - Kryształowy chrząszcz! To niemożliwe! - Niemożliwe... No tak, jasne, według wszelkich ziemskich standardów. To przeczy wszystkiemu, co do tej pory poznaliśmy. Rodzi się jednak pytanie, czy nasze ziemskie standardy, nawet przez analogię, mogą uchodzić za uniwersalne. Siedziałem usztywniony, zachowując milczenie. W głębi duszy czułem ogromną wdzięczność za to, że ktoś jeszcze myślał podobnie jak ja. Stopniowo się upewniałem, że jednak nie postradałem zmysłów. - Oczywiście, to się musiało kiedyś wydarzyć - ciągnął Dobby. - Wcześniej czy później. Z pewnością było to nieuniknione, że jakaś obce inteligentne istoty odnajdą nas w kosmosie. Zdając sobie z tego sprawę, spekulowaliśmy na temat potworów i ich potworności, ale nie starczyło nam wyobraźni... - Na razie jednak nie widzę żadnych powodów, abyśmy musieli się obawiać tych chrząszczy - przerwałem mu pospiesznie. - W rzeczy samej, mogą się okazać bardzo użytecznymi sprzymierzeńcami. Nawet już teraz z nami współdziałają. Zdaje się, że podjęły jakąś próbę nawiązania kontaktu. Jeśli my stworzymy im warunki do życia, one w zamian... - Jesteś w błędzie, Randall - ostrzegł Dobby z poważną miną. - Te stworzenia to obce istoty. Nie wyobrażaj sobie nawet przez chwilę, że ludzkość będzie umiała znaleźć coś, co nas łączy, choćby jedno wspólne pojęcie. Ich procesy życiowe, choć na razie nic o nich nie wiemy, są dla nas całkowicie niezrozumiałe. A więc tak samo niepojęte muszą być ich poglądy. W porównaniu z tymi przybyszami możesz uważać pająka za bardzo blisko ze sobą spokrewnionego. - Mieliśmy w domu mrówki i osy, a one pozbyły się zarówno mrówek, jak i os. - Możliwe, że pozbyły się mrówek i os, jednak jestem przekonany, że w najmniejszym stopniu nie była to próba współpracy. Nie widzę powodu, dla którego miałyby pragnąć przypodobać się ludziom, zamieszkującym planetę, na której znalazły schronienie, założyły obóz, ustanowiły przyczółek, czy jak też jeszcze to nazwiesz. Szczerze wątpię, czy w ogóle zdają sobie sprawę z naszego istnienia, a jeśli tak, to raczej postrzegają nas jako tajemniczych, niewyraźnych gigantów, których jak do tej pory nie muszą się obawiać. Pewnie, że pozabijały insekty w twoim domu, ale nie było to nic innego, jak operowanie na poziomie zbliżonym do ich własnej egzystencji. Insekty mogły im w czymś przeszkadzać albo też przybysze uznali je za potencjalnych wrogów czy rywali. - Wydaje mi się, że mimo wszystko możemy je wykorzystać - rzekłem zniecierpliwiony. - Chociażby do kontroli plag owadów czy zwalczania nosicieli zarazy. - Jesteś tego pewien? - zapytał Dobby. - Masz jakieś podstawy, żeby tak uważać? Poza tym dotyczyłoby to nie tylko plag owadów, ale raczej wszystkich insektów. Czy zdobyłbyś się na to, żeby pozbawić na przykład całą naszą florę roznosicieli zarodników? A jest to tylko jeden powód spośród tysięcy. - Może i masz rację. Nie wmówisz mi jednak, że powinniśmy obawiać się tych chrząszczy, ponieważ są to organizmy krystaliczne. Nawet gdyby okazały się dla nas jakiegoś rodzaju zagrożeniem, z pewnością znajdziemy sposób, żeby się z nimi rozprawić. - Siedziałem tu i rozmyślałem, próbując złożyć wszystkie kawałeczki mozaiki do kupy - oznajmił. - Jedna rzecz stała się dla mnie oczywista. Możliwe, że oto zetknęliśmy się ze strukturą społeczną, jaka nie występuje nigdzie na Ziemi. Jestem przekonany, że te obce istoty operują na zasadzie świadomości zbiorowej. Nie stykamy się z jednym osobnikiem rasy ani też z określoną liczbą jej przedstawicieli. Wszystkie te chrząszcze stanowią wspólną jednostkę społeczną, scaloną świadomość, stąd też przyświeca im tylko jeden cel i wszystkie w jeden tylko sposób do niego dążą. - Jeśli naprawdę uważasz, że są niebezpieczne, to co w takim razie byś radził? - Nadal dysponuję kowadłem i młotkiem. - Przestań się wygłupiać, Dobby. - Masz rację. To nie jest temat do żartów. Ale to nie jest również zadanie do rozwiązania za pomocą młotka i kowadła. Jedyne, co potrafię zaproponować, to ewakuacja miasta i zrzucenie bomby atomowej. W tej samej chwili pojawił się na ścieżce cwałujący Billy. - Tato! - wrzasnął. - Tato! - Tu jestem - powiedziałem, łapiąc go za ramię. - Co się stało? - Ktoś rozbija nasze meble! - wyrzucił z siebie Billy. - I wywala je za drzwi! - Uspokój się! O czym ty mówisz? - Widziałem wszystko! - krzyknął chłopak. - O rany! Ale mama będzie wściekła! Nie czekałem na ciąg dalszy. Pobiegłem w stronę domu tak szybko, jak tylko potrafiłem. Billy ruszył tuż za mną, a tyły zamykał Dobby, który ze zmierzwioną siwą brodą przypominał podekscytowanego kozła. Drzwi kuchenne były otwarte na oścież, jakby ktoś zaklinował je w tej pozycji. U podnóża schodków piętrzył się stos części mebli i wszelakiego rodzaju fragmenty porozbieranych krzeseł. Jednym susem przeskoczyłem schodki i już miałem zanurkować przez drzwi, kiedy dostrzegłem, że potężna masa poskręcanych sprzętów sunie wprost na mnie. Ledwo zdążyłem uskoczyć na bok. Rozebrana i wypatroszona kanapa przeleciała przez drzwi i wylądowała na szczycie stosu. Jeszcze niedawno wartościowy mebel, teraz przedstawiał sobą jakąś groteskową karykaturę. Tego było już nadto. Wydobyłem ze stosu masywną nogę od krzesła, ścisnąłem ją mocno w garści i skoczyłem do środka. Minąłem kuchnię i wpadłem do salonu. Miałem odpowiednią broń i gdybym kogokolwiek tam zastał, źle by się to dla niego skończyło. Ale w salonie nie było nikogo. W każdym razie ja nikogo nie zauważyłem. Lodówka znów stała na środku pokoju, a dookoła niej piętrzyły się sterty naczyń kuchennych. Pogięte sprężyny ze zdemolowanej kanapy tworzyły w kącie zwariowaną piramidę, a na dywanie walały się nakrętki, śruby, podkładki, sworznie, gwoździe oraz najróżniejsze kawałki drutu. Skądś dobiegł dziwny zgrzytliwy odgłos. Rozejrzałem się szybko, żeby zobaczyć, co to może być. Wkrótce odkryłem źródło hałasu. Stojące w rogu salonu moje ulubione krzesło powoli, nieuchronnie, w dziwaczny sposób rozkładało się na części. Z drewnianej ramy stopniowo wyłaziły gwoździe tapicerskie; bez żadnej widocznej przyczyny wysuwały się z drewna i z cichutkim dzwonieniem spadały na podłogę. Na moich oczach brzęknęła o posadzkę duża śruba, jedna noga odpadła, wskutek czego krzesło pochyliło się na bok. A gwoździe tapicerskie cały czas wysuwały się na zewnątrz. Kiedy przyglądałem się tej scenie, nagle opuściła mnie wściekłość, a jej miejsce zajął nieodwracalnie strach. Ciało pokryły mi kropelki zimnego potu i poczułem gęsią skórkę. Zacząłem się wycofywać. Nie miałem odwagi odwrócić się plecami do salonu, posuwałem się więc tyłem, trzymając w pogotowiu nogę od krzesła. Wpadłem na coś, wrzasnąłem przeraźliwie, odwróciłem się błyskawicznie i uniosłem kij w górę. Ale to był Dobby. W ostatniej chwili powstrzymałem się przed zadaniem mu ciosu. - Randall - rzekł spokojnie. - To robota tych twoich chrząszczy. Wskazał ręką na sufit. Uniosłem głowę. Ujrzałem nad sobą jednolitą, połyskującą złotawo płaszczyznę. Na ten widok minął mi nieco strach i znów pojawiła się wściekłość. Podniosłem rękę i zamierzyłem się nogą od krzesła w stronę sufitu. Byłem gotów rozprawić się z tymi małymi śmierdzielami, ale Dobby złapał mnie za ramię. - Lepiej nie zadzieraj z nimi - ostrzegł. - Nie wiadomo, jak zareagują. Chciałem wyrwać ramię z jego uścisku, ale uwiesił się całym swoim ciężarem. - Powtarzam ci to z pełną odpowiedzialnością - zadeklarował, ciągnąc mnie ze wszystkich sił. - Sytuacja przekroczyła już granice, do których mógł ją opanować samotny obywatel. Poddałem się. Było mi głupio, że Dobby musiał tak kurczowo trzymać mnie za rękę. Zresztą pojąłem w końcu, że noga od krzesła faktycznie nie jest odpowiednią bronią przeciwko chrząszczom. - Może i masz rację - powiedziałem. Dostrzegłem, że Billy zagląda przez drzwi. - Zmykaj stąd! - krzyknąłem na niego. - Stoisz na linii ognia. W każdej chwili mogą tedy odsyłać resztki krzesła. Prawie już się z nim uporały. Billy zniknął z przejścia. Poszedłem do kuchni, odsunąłem szufladę kredensu i wyciągnąłem książkę telefoniczną. Znalazłem numer i zadzwoniłem na policję. - Dyżurny, sierżant Andrews - odezwał się nie znany mi głos. - Proszę mnie wysłuchać, sierżancie - rzekłem. - Mam w domu pewne insekty... - A poza tym niczego nie brakuje? - zapytał wyraźnie uradowany gliniarz. - Sierżancie! - powiedziałem, próbując nadać swemu głosowi na tyle poważne brzmienie, na ile to było możliwe. - Wiem, że to może brzmieć śmiesznie. Ale to zupełnie wyjątkowy rodzaj chrząszczy. Właśnie rozwalają moje meble i wyrzucają wszystko przed dom. - Coś panu powiem - odparł, nadal wyraźnie rozbawiony. - Proszę lepiej wrócić do łóżka i spróbować przespać resztę dnia. Jeśli pan tego nie zrobi, będę musiał pana zamknąć. - Sierżancie, jestem absolutnie trzeźwy... W słuchawce rozległ się metaliczny brzęk i połączenie zostało przerwane. Ponownie nakręciłem numer komisariatu. - Sierżant Andrews - usłyszałem. - Pan się rozłączył! - wrzasnąłem. - Co pan chce osiągnąć? Jestem trzeźwym, praworządnym, płacącym podatki obywatelem i wymagam ochrony, a nawet jeśli pan uważa inaczej, to należy mi się przynajmniej odrobina poważania. Jeśli mówię panu, że mam tutaj chrząszcze... - W porządku - rzucił gorzko sierżant. - Sam się pan o to naprasza. Proszę podać mi nazwisko i adres. Podyktowałem mu dane. - A więc, panie Marsden? - zapytał sierżant. - O co jeszcze chodzi? - Może będzie lepiej, jak zostawi pan te chrząszcze. Sam pan wie najlepiej, co jest dla pana dobre. Więc może z tymi chrząszczami... Cisnąłem słuchawką i odwróciłem się. Dobby wybiegł z salonu. - Uwaga! Nadchodzi! - wrzasnął. Moje ulubione krzesło, a raczej tylko to, co z niego zostało, przeleciało w powietrzu. Dotarło do drzwi i utknęło w przejściu. Obróciło się nieco, wreszcie przecisnęło z pewnym trudem i runęło na stertę rupieci. - Zdumiewające - mruknął Dobby. - Naprawdę zdumiewające. Ale to wiele wyjaśnia. - Co takiego? - warknąłem na niego. - Cóż to wyjaśnia? Miałem już dosyć zagadek - Telekineza - odparł. - Teleco? - A może jedynie teleportaga? - przyznał ze skruchą. - To znaczy zdolność przemieszczania przedmiotów wyłącznie za pomocą siły woli. - I wydaje ci się, że ta teleportacja pokrywa się z twoją teorią zbiorowej świadomości? Dobby popatrzył na mnie z niedowierzaniem. - Właśnie dokładnie to miałem na myśli - odparł. - Nie mogę tylko zrozumieć, po co one to robią. - Przecież to jasne. Byłbym bardzo zdziwiony, gdybyś cokolwiek rozumiał. Nikt nie ma prawa twierdzić, że rozumie motywy postępowania obcych istot. Na pierwszy rzut oka wygląda tak, jakby kolekgonowały metale. Może faktycznie to jest celem ich działań. Ale sam fakt zbierania przez nie metali niczego jeszcze nie wyjaśnia. Żeby do końca zrozumieć motywy... Na ulicy przed domem zawyła syrena. - No, wreszcie są - rzekłem i skoczyłem do drzwi. Wóz policyjny zatrzymał się przy krawężniku. Wysiadło z niego dwóch gliniarzy. - Czy to pan jest Marsden? - zapytał pierwszy z nich. Przytaknąłem. - Zabawne - odezwał się drugi. - Sierżant mówił, że on jest zalany. - A cóż tam się dzieje? - zapytał pierwszy, dostrzegłszy stertę połamanych mebli przed kuchennymi drzwiami. Właśnie w tym momencie ze świstem wyleciały przez nie dwie nogi od krzesła i upadły na ziemię. - Kto tam wyrzuca wszystkie rzeczy na zewnątrz? - zapytał drugi z gliniarzy. - Chrząszcze - odparłem. - Są tam tylko chrząszcze i Dobby, bo on chyba jeszcze nie wychodził. - Chodźmy, zajmiemy się tym Dobbym, zanim zrujnuje cały dom - rzucił pierwszy z nich. Zostałem z tyłu. Nie było sensu się wtrącać. Byłem przekonany, że skończy się na zadawaniu mnóstwa głupich pytań, a ja sam miałem ich wystarczająco wiele. Nawet sobie nie umiałem udzielić żadnej sensownej odpowiedzi, toteż nie miałem ochoty się przekonywać, że gliniarze także niczego nie rozumieją. Na ulicy zebrał się już spory tłumek. Dokoła Billa zgromadziło się kilku jego przyjaciół; kobiety z sąsiedztwa biegały od domu do domu, gdacząc jak zdenerwowane kury. Zatrzymało się również kilka samochodów, a wszyscy patrzyli w tę stronę. Wyszedłem na ulicę i usiadłem na krawężniku. Pomyślałem, że teraz sprawy się nieco wyjaśniły. Jeśli Dobby miał rację co do teleportacji, a wszystko wskazywało na to, że się nie myli, to głaz musiał być statkiem, którym chrząszcze przybyły na Ziemię. Jeśli potrafiły wykorzystać potęgę swoich umysłów do tego, by rozbierać sprzęty i wyrzucać je z domu, to za pomocą tej samej siły byłyby zdolne przenieść dowolny obiekt poprzez kosmos. To nie musiał nawet być głaz, mogły się tu dostać choćby w pudełku od zapałek. W swej młodzieńczej, niepohamowanej fantazji Billy chyba najbardziej zbliżył się do prawdy - chrząszcze wykorzystały do podróży agatowy głaz, a po drodze zużywały go jako pożywienie. Obaj policjanci wycofali się z domu, podeszli i stanęli przede mną. - Czy może pan w jakiś sposób wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? - zapytał jeden z nich. Pokręciłem głową. - Proszę lepiej zapytać Dobby'ego. On mógłby odpowiedzieć na kilka pytań. - Ten pan twierdzi, że owe stworzenia pochodzą z Marsa. - Wcale nie z Marsa - wtrącił drugi. - Ty sam podpowiedziałeś, że mogą być z Marsa. On twierdził tylko, że przybyły z kosmosu. - Ten stary dudek w ogóle śmiesznie się wyrażał - podsumował pierwszy. - Większość z tego, co był uprzejmy powiedzieć, jest nie do przełknięcia dla zwykłego śmiertelnika. - Lepiej zajmijmy się coraz większym tłumem gapiów, Jake - odezwał się drugi policjant. - Nie należy pozwolić im za bardzo zbliżać się do domu. - Wezwę przez radio posiłki - zaproponował Jake. Podszedł do wozu patrolowego i wsunął się do środka. - Proszę się nie oddalać - powiedział drugi policjant. - Wcale nie miałem takiego zamiaru - odparłem. Na ulicy zebrał się już spory tłum. Samochody blokowały całą szerokość jezdni, ludzie wysiadali i spoglądali ciekawie w stronę mojego domu. Większość kierowców tkwiła jednak z nosami przylepionymi do szyb. Najwięcej w tłumie było dzieciaków, chociaż nadal schodziły się kobiety, prawdopodobnie z całego osiedla. W naszym sąsiedztwie plotki rozchodziły się lotem błyskawicy. Przez podwórze przemaszerował Dobby. Usiadł obok mnie i zanurzył palce w brodzie. - To nie ma najmniejszego sensu - mruknął. - Chociaż chyba tak właśnie powinno być. - Jednego nie potrafię zrozumieć - powiedziałem. - Po co wcześniej oczyściły cały dom? Dlaczego doprowadziły wszystko do połysku, zanim zaczęły odzysk metali? Musiał istnieć jakiś konkretny powód. Na ulicy z piskiem opon zahamował samochód, dotoczył się powoli do krawężnika i stanął niedaleko miejsca, gdzie siedzieliśmy. Ze środka wyskoczyła Helen. - Nie mogę zostawić was nawet na minutę, żeby nie wydarzyło się coś strasznego - stwierdziła. - To wszystko przez te twoje chrząszcze - odparłem. - Twoje wspaniałe insekty czyszczące mieszkanie. Teraz rujnują cały dom. - Dlaczego więc ich nie powstrzymasz? - Ponieważ nie wiem jak. - To są obce stworzenia - rzekł chłodno Dobby. - Przybyły na Ziemię z przestrzeni kosmicznej. - Dobby Wells! Lepiej trzymaj się od tego z dala! Przez ciebie są tylko same kłopoty! To ty zaraziłeś Billy'ego pomysłem zbierania owadów! W ciągu wakacji zaśmiecił mi cały dom! Jakiś człowiek podszedł do nas szybkim krokiem. Kucnął obok i zacisnął dłoń na moim ramieniu. Odwróciłem się w jego stronę. Był to Barr, zbieracz kamieni. - Zmieniłem zdanie, Marsden - rzekł podniecony. - Dam ci pięć tysięcy za ten głaz. Już teraz mogę wypisać czek. - Jaki głaz? - zapytała Helen. - Ma pan na myśli ten kamień z naszego ogródka? - Tak, właśnie - odpowiedział Barr. - Muszę go mieć. - Sprzedaj mu agat - zarządziła Helen. - Nie, nie sprzedam - odparłem. - Randallu Marsden! - krzyknęła. - Tak łatwo rezygnujesz z pięciu tysięcy dolarów? Czy wiesz, co znaczy... - Stać mnie na to - powiedziałem stanowczo. - Ten kamień jest wart o wiele więcej. To już nie jest zwykły olbrzymi agat. Mówimy o pierwszym statku z kosmosu, który wylądował na Ziemi. Mogę za niego dostać wszystko, o co poproszę. Helen rozdziawiła usta. - Dobby - zapytała słabym głosem. - Czy on mówi prawdę? - Myślę, że tym razem tak - potwierdził Dobby. Policjant wysiadł z samochodu. - Bardzo proszę państwa o przeniesienie się na drugą stronę ulicy - rzekł. - Jak tylko nadciągną posiłki, otoczymy całą tę posesję kordonem. Wstaliśmy i mieliśmy już zamiar przejść na drugą stronę jezdni. - Halo, proszę pani! - zawołał gliniarz. - Będzie pani musiała przesunąć swój samochód. - Jeśli chcecie zostać razem, ja mogę go odstawić - zaproponował Dobby. Helen dała mu kluczyki i we dwójkę poszliśmy na przeciwległy chodnik. Dobby usiadł za kierownicą i odjechał. Policjanci błyskawicznie oczyszczali ulicę. Wkrótce przybyło dwanaście wozów policyjnych. Wysiedli z nich ludzie, którzy zaczęli rozpędzać zgromadzony tłum. Inni utworzyli kordon i szczelnie otoczyli nim naszą posesję. Od czasu do czasu przez drzwi kuchenne wylatywały jeszcze połamane meble, tapicerka, ubrania, skrawki zasłon. Sterta rupieci nieustannie rosła. Staliśmy po drugiej stronie ulicy i patrzyliśmy ze smutkiem, jak nasz dom przemienia się w ruinę. - Ich praca dobiega już chyba końca - zauważyłem z zadziwiającym spokojem. - Ciekaw jestem, co pójdzie na drugi ogień. - Randall, co my teraz poczniemy? - zapytała zdruzgotana Helen, ściskając moje ramię. - One zniszczą cały nasz majątek. Czy... czy dom jest ubezpieczony? - Cóż, sam nie wiem - odparłem. - Nigdy się tym nie interesowałem. Była to najprawdziwsza prawda. Nie przywiązywałem do tego większej wagi, chociaż sam byłem agentem ubezpieczeniowym! Kiedyś wypisałem jakąś polisę dla siebie i teraz próbowałem desperacko przypomnieć sobie, czego dotyczyła, ale coraz bardziej ogarniały mnie najgorsze przeczucia. Nie miałem pojęcia, jak może zostać zaklasyfikowany podobny wypadek. Nie była to z pewnością klęska żywiołowa, której nadejście dałoby się przewidzieć. - No cóż, wciąż jesteśmy właścicielami kamienia - oznajmiłem. - Możemy go dobrze sprzedać. - Nadal mi się wydaje, że powinniśmy przyjąć owe pięć tysięcy - mruknęła Helen. - Co zrobimy, jeśli do sprawy włączy się rząd i po prostu zabierze głaz? Przyznałem w duchu, że miała rację. Agat stanowił jedną z tych rzeczy, którymi nasze władze mogły się niezwłocznie zainteresować. Zacząłem przekonywać siebie w myślach, że chyba faktycznie powinniśmy się zgodzić na sumę pięciu tysięcy dolarów. Trzej policjanci przeszli przez podwórze i wkroczyli do domu. Niemal w tej samej chwili wypadli stamtąd w pośpiechu. Za nimi wypłynął rój połyskujących kropek, który huczał, brzęczał i wirował tak szybko, że wydawało się, iż cały szlak po ich przelocie pełen jest jeszcze złotych rozbłysków. Policjanci biegli zakosami, uskakując to w tę, to w tamtą stronę, i energicznie wymachiwali rękoma nad głową. Tłum na ulicy pierzchnął na boki, ludzie rzucili się do ucieczki. Kordon poszedł w rozsypkę, chociaż policjanci usiłowali zachować godność. Zatrzymałem się po drugiej stronie ulicy, na tyłach naszego domu, kurczowo ściskając ramię Helen. Była wściekła niczym rozjuszony szerszeń. - Nie musiałeś mnie ciągnąć w takim obłąkańczym tempie - wysapała. - Pobiegłabym sama. Przez ciebie pogubiłam buty. - Zapomnij o butach - przerwałem jej gwałtownie. - To zaczyna być poważna sprawa. Idź, odszukaj Billy'ego, i razem wynoście się stąd. Pojedźcie do Amy. - A czy masz pojęcie, gdzie jest Billy? - Jest tu gdzieś z kumplami. Szukaj po prostu grupy chłopaków. - A co z tobą? - Ja tu zostanę - odparłem. - Będziesz ostrożny, Randall? Objąłem ją mocno za ramiona, pochyliłem się i pocałowałem. - Będę uważał. Sama wiesz, że nie należę do najodważniejszych. A teraz idź i zabierz chłopca. Odeszła kilka kroków, ale odwróciła się jeszcze. - Czy my kiedykolwiek wrócimy do naszego domu? - zapytała. - Myślę, że tak - odparłem. - 1 to niedługo. Ktoś znajdzie sposób na to, żeby się ich stąd pozbyć. Spoglądałem za odchodzącą żoną i zrobiło mi się strasznie głupio za to ostatnie kłamstwo. Mówiąc szczerze, nie miałem pojęcia, czy kiedykolwiek wrócimy do domu. Czy cały świat, cała ludzkość miała jeszcze szansę pozostać na miejscu? Czy złote chrząszcze zniszczą całkowicie ów komfort, owo cieplutkie poczucie bezpieczeństwa, pielęgnowane od wieków przez ludzi, uważających się za właścicieli tej planety? Cofnąłem się do furtki prowadzącej na tyły podwórza i odnalazłem buty Helen. Powtykałem je do kieszeni. Podszedłem następnie do domu i ostrożnie wychyliłem się zza rogu. Chrząszcze zrezygnowały z pogoni, lecz teraz bojowa eskadra zataczała powoli błyszczące kręgi nad podwórzem, na wysokości szczytu domu. Nie ulegało wątpliwości, że utworzyły patrol. Skryłem się z powrotem za rogiem i usiadłem na trawie, opierając plecy o ścianę domu. Był ciepły, bezchmurny, letni dzień - niemal wymarzony na strzyżenie trawnika. Przyszło mi do głowy, że mógłbym podjąć próbę zrozumienia i szukania sposobów walki nawet z najohydniejszym, przerażającym, ociekającym śliną krwiożerczym potworem. Ale bezwzględność i wytrwałość, z jaką złote chrząszcze dążyły do wyznaczonego sobie celu, oraz złośliwy egoizm i niezwykła sprawność, które cechowały ich działania, kazały traktować je w zupełnie innych kategoriach. Ponadto ich bezosobowe podejście, owo lekceważenie człowieka stanowiło wyraźny policzek dla ludzkiej godności. Usłyszałem odgłos kroków i zdumiony uniosłem głowę. Nadchodził Arthur Belsen, który wyglądał na całkiem przerażonego. Nie było w tym jednak nic niezwykłego. Belsena często przerażały rzeczy, które później okazywały się czymś zupełnie trywialnym. - Wszędzie ciebie szukałem - zaszczebiotał. - Spotkałem przed chwilą Dobby'ego, który powiedział mi, że te twoje chrząszcze... - To nie są moje chrząszcze! - wtrąciłem gwałtownie. Miałem już dość tego, że wszyscy uważali mnie za właściciela insektów, jak gdybym był w jakiś sposób odpowiedzialny za sprowadzenie ich na Ziemię. - No cóż, tak czy inaczej powiedział mi, że one zbierają wszelkie metale. Skinąłem głową. - Owszem, na to wygląda. Może jest to dla nich coś niezwykle cennego. Może tam, skąd pochodzą, występuje niedostatek metali. Przyszedł mi na myśl agatowy głaz. Przecież gdyby dysponowały metalami, z pewnością by nie podróżowały wewnątrz kamienia. - Ledwie udało mi się dostać do domu - rzekł Belsen. - Myślałem, że gdzieś się pali. Wszystkie ulice są zakorkowane samochodami i zapchane przez tłumy ludzi. Miałem szczęście, że się w końcu przedarłem. - Chodź tu i siadaj - mruknąłem. - Nie ma się czym denerwować. Ale on nie zwrócił na mnie uwagi. - U mnie jest mnóstwo różnych metali - zauważył. - Cała ta maszyneria w piwnicy. Wsadziłem w nią mnóstwo czasu, pracy oraz pieniędzy i nie pozwolę, żeby jej się cokolwiek stało. Czy myślisz, że te chrząszcze zaczną się rozprzestrzeniać? - Rozprzestrzeniać? - No tak. Kiedy uporają się ze wszystkimi sprzętami w twoim domu, to czy zabiorą się za sąsiednie budynki? - Nie myślałem o tym - odparłem. - Ale to chyba dosyć prawdopodobne. Natychmiast w mojej głowie zrodziła się wizja chrząszczy wędrujących od domu do domu, odzyskujących i przerabiających wszelkie metale, przetapiających je w jedną wielką kulę, która wkrótce przygniata całą dzielnicę, a potem nawet całe miasto. - Dobby twierdzi, że one mają budowę krystaliczną. Czy to nie dziwne, żeby istniały krystaliczne chrząszcze? Nie odzywałem się. W zasadzie Belsen mówił głośno sam do siebie. - Czy ktoś kiedyś słyszał o żywych kryształach? - zaprotestował. - Kryształy należą do materiałów, z których się wykonuje inne rzeczy, chociażby lampy elektronowe czy cokolwiek innego. Nie ma w nich za grosz życia. - Nie szukaj zaczepki - mruknąłem. - Nic na to nie poradzę, że one są krystaliczne. Odniosłem wrażenie, że od strony ulicy dobiega jakiś narastający szum. Poderwałem się na nogi i wyjrzałem zza rogu domu. Przez chwilę nie widziałem niczego niezwykłego. Wszędzie panował spokój. Zauważyłem kilku policjantów przemykających chyłkiem po drugiej stronie ulicy, ale nic specjalnego się nie działo. Wszystko wyglądało tak jak poprzednio. Nagle powoli, niemal majestatycznie, oddzieliły się drzwi od jednego z wozów patrolowych stojących przy krawężniku i popłynęły w kierunku kuchennego wejścia do domu. Dotarły do drzwi, przekręciły się w powietrzu i nawet nie zwalniając lotu zniknęły w środku. Zaraz za nimi, rozsiewając odblaski, pożeglowało w powietrzu wsteczne lusterko. Po chwili ruszyła także syrena. Oba przedmioty zniknęły wewnątrz domu. Dobry Boże! - pomyślałem. Chrząszcze dobrały się do samochodów. Dopiero teraz zauważyłem, że już w kilku wozach brakuje to dachów, to błotników, inne zaś stoją pozbawione drzwi. Chrząszcze dobrały się do bogatych zasobów metali! Pewnie nie spoczną, dopóki nie oskubią pojazdów do gołych opon! Dziwnie spokojnie pomyślałem również o tym, że we wnętrzu domu nie wystarczy miejsca na składowanie wszystkich części ze zdemolowanych aut. Ciekaw byłem, co te insekty wymyślą, kiedy zapełnią dom aż pod sufit. Sześciu policjantów ruszyło tyralierą przez ulicę w naszą stronę. Udało im się zaledwie dotrzeć do trawnika, kiedy ich akcja zaniepokoiła patrol chrząszczy krążących ponad dachem i zaczęły obniżać lot złocistym łukiem, wydając przy tym dziwny pisk. Policjanci rozbiegli się w panice. Patrol zaś, po wykonaniu zadania, wrócił do zataczania kół ponad domem. Błotniki, drzwi, reflektory, światła dachowe, anteny radiowe i inne części wozów nadal płynęły strumieniem do wnętrza budynku. Nie wiadomo skąd pojawił się przebiegający przez środek trawnika pies, który wesoło i przyjaźnie merdał ogonem. Część chrząszczy z patrolu runęła w jego kierunku. Pies, przestraszony świstem nurkującej eskadry, zaczął uciekać. Ale było już za późno. Rozległo się obrzydliwe mlaskanie pocisków wbijających się w ciało. Pies skoczył wysoko w górę, po czym spadł bezwładnie na trawę. Chrząszcze ponownie wzbiły się w powietrze. W ich szrankach nie powstała najmniejsza luka. Pies leżał nieruchomo na podwórzu, a wokół niego tworzyła się coraz większa kałuża krwi. Zrobiło mi się niedobrze i zanurkowałem z powrotem za róg domu. Zbierało mi się na wymioty. Objąłem brzuch rękoma i zgięty w pół, próbowałem opanować torsje. Po chwili uspokoiłem nerwy i ponownie wyjrzałem na podwórze. Dokoła panował spokój. Martwy pies leżał rozciągnięty na ziemi. Chrząszcze zajęte były rozbieraniem samochodów na części. W zasięgu wzroku nie było ani jednego policjanta. W ogóle nikogo nie było w pobliżu. Nawet Belsen gdzieś zniknął. Teraz sprawy przybrały inny obrót. Przez tego psa sytuacja uległa zmianie. Przekonaliśmy się wszyscy, że ze strony owych tajemniczych przybyszów grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Każdego z nich można było traktować jak pocisk wyposażony w inteligencję. Przypomniałem sobie, co powiedział Dobby jakąś godzinę temu. Ewakuować teren, po czym zrzucić bombę atomową. Czyżby miało do tego dojść? Czyżby niebezpieczeństwo było aż tak poważne? Nikt, co prawda, nie rozpatrywał jeszcze spraw w tych kategoriach, ale mogło i tak się skończyć. Byliśmy dopiero na samym początku. Zaledwie dzisiaj zostało zaalarmowane miasto i na scenę wkroczyła policja; jutro gubernator mógł przysłać jakieś jednostki specjalne. Później sprawą będzie musiał się zająć rząd federalny. W dalszej kolejności pozostawało już tylko rozwiązanie Dobby'ego. Jak do tej pory chrząszcze nie rozprzestrzeniły się zbytnio, ale obawy Belsena były całkiem uzasadnione. Z czasem rozpoczną ekspansję, przesuwając linię frontu od domu do domu, w miarę jak będzie się zwiększała ich liczebność. Billy miał rację, twierdząc, że one rozmnażają się niezwykle szybko. Próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób te chrząszcze mogą się rozmnażać, ale zabrakło mi konceptu. W pierwszej kolejności rząd będzie chyba próbował nawiązać z nimi kontakt, odnaleźć jakiś sposób porozumienia. Może nawet nie z pojedynczymi stworzeniami, ale raczej z tym zbiorowym umysłem, który tworzyły, według teorii Dobby'ego. Lecz czy w ogóle było możliwe nawiązanie kontaktu z podobnymi stworzeniami? Na jakim poziomie intelektualnym należało go szukać? Cóż dobrego mogłoby wyniknąć z takiego kontaktu, gdyby już został nawiązany? Gdzie znaleźć podstawowe pojęcia dla porozumienia się ludzi z tymi istotami? Dotarło do mnie, że wszystkie te pytania rodzą się w mojej głowie na tle narastającej paniki. Rozwiązanie problemów, które pojawiły się wraz z przybyciem chrząszczy, wymagało absolutnej obiektywności, należało odrzucić nawet cień strachu czy wściekłości. Nadszedł chyba czas, aby ludzkość odrzuciła wszelkie aspekty zaściankowości, myślenia w kategoriach jednej tylko planety. Nie był to, rzecz jasna, mój osobisty problem, dostrzegłem jednak związane z nim realne zagrożenie: odpowiedzialne osobistości, niezależnie od stopnia kompetencji, mogły zbyt długo trwać przy swoim obiektywizmie. Musiał istnieć jakiś sposób na powstrzymanie chrząszczy, musiała istnieć jakaś metoda kontrolowania ich poczynań. Zanim jeszcze nastąpią jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu, trzeba było znaleźć sposób pohamowania zapędów tych przybyszów z kosmosu. Przypomniałem sobie, że Billy mówił, iż jedynie plastikowa pułapka jest w stanie zatrzymać chrząszcze. Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób chłopcy mogli do tego dojść. Możliwe, że działali po prostu metodą prób i błędów. Mimo wszystko musieli razem z Tommym Hendersonem wypróbować kilka różnych pułapek. Plastik mógł być sposobem na wyjście z sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. A raczej byłby sposobem, gdybyśmy go zastosowali, zanim sprawy zaszły aż tak daleko. Myślałem intensywnie, dlaczego właśnie plastik. Jaki składnik w zrobionych z niego przedmiotach powstrzymywał chrząszcze przed wydostaniem się z pułapek? Prawdopodobnie był to jeden z tych czynników, które można poznać dopiero po długich, szczegółowych badaniach. Jednak w chwili obecnej nie miało to chyba większego znaczenia, wystarczyła informacja, że przedmioty z plastiku są w stanie powstrzymać chrząszcze. Stałem tak przez dłuższy czas, przerzucając w myślach różne aspekty sprawy i zastanawiając się głównie, do kogo mam się teraz zwrócić. Mogłem, oczywiście, przedstawić wszystko policji, byłem jednak przekonany, że nie wysłuchają mnie tam z należytą uwagą. Prawdopodobnie to samo spotkałoby mnie w rozmowie z władzami miasta. Możliwe, że w tym wypadku ktoś zainteresowałby się problemem, ktoś zdobyłby się na omówienie go ze mną, może nawet na zwołanie konferencji czy też zasięgnięcie opinii wybranych ekspertów, ale na tym rzecz cała raczej by się zakończyła. Rząd federalny w Waszyngtonie, na obecnym etapie, był chyba poza moim zasięgiem. Problem polegał na tym, że chyba nikt jeszcze tak naprawdę nie rozumiał zagrożenia. Szybkie działanie mogło być spowodowane tylko silnym strachem, a jak do tej pory nikt, oprócz mnie, nie doświadczył tyle, by odczuwać strach. Wtedy właśnie moje myśli zwróciły się ku człowiekowi, który był nie mniej przestraszony ode mnie. Belsen. Przyszło mi do głowy, że tylko on może mi pomóc, ponieważ także się boi. Jako inżynier z pewnością potrafił osądzić, czy mój sposób rozumowania jest prawidłowy, czy też nie. Mógł wymyślić techniczny sposób załatwienia sprawy. Powinien wiedzieć, gdzie należy szukać niezbędnego plastiku, jaki typ tworzywa najlepiej zastosować oraz jak zorganizować samo wykonanie i rozmieszczenie pułapek. Niewykluczone także, że mógł znać kogoś, kto okazałby się nam teraz bardzo pomocny. Podszedłem jeszcze raz do rogu domu i wyjrzałem na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy stało kilku policjantów. Nie robili nic. Po prostu stali i przyglądali się, jak chrząszcze rozbierają ich samochody. Te bowiem całkiem nieźle oporządziły już karoserie i teraz pracowały nad tym, co znajdowało się pod maskami. Na moich oczach silnik jednego z wozów powoli uniósł się w górę i pożeglował w stronę domu. Kapał z niego olej, a od czasu do czasu spadały na ziemię grudy pozlepianego błocka i kurzu. Przez głowę przemknęła mi myśl, że ulubione dywany i zasłony Helen zostaną doszczętnie zniszczone. Tu i tam można było dostrzec niewielkie grupki gapiów, którzy jednak trzymali się w przyzwoitej odległości. Wyglądało na to, że zdołam bez przeszkód dotrzeć do domu Belsena, jeśli szerokim łukiem ominę moje podwórze. Ruszyłem szybko. Naszły mnie obawy, czy zastanę Belsena w domu. Większość posesji w najbliższym sąsiedztwie sprawiała wrażenie wyludnionych. Nie mogłem jednak zaprzepaścić takiej szansy. Postanowiłem, że jeśli nie zastanę go w domu, rozpocznę intensywne poszukiwania. Dotarłem na jego podwórze, wszedłem na werandę i nacisnąłem dzwonek. Nikt nie odpowiadał, więc wśliznąłem się do środka. Rozejrzałem się po pokojach, ale nikogo tu nie było. - Belsen! - zawołałem. Znów nikt nie odpowiedział. Zawołałem jeszcze raz. Po chwili usłyszałem na schodach czyjeś kroki. Uchyliły się drzwi do piwnicy i Belsen wyjrzał na zewnątrz. - Ach, to ty - rzekł. - Cieszę się, że przyszedłeś. Będę potrzebował pomocy, a całą rodzinę wysłałem do znajomych. - Wiem, co możemy zrobić, Belsen - powiedziałem. - Trzeba zdobyć wielką płachtę z plastiku i przykryć nią cały dom. One nie wydostaną się spod folii. Można by tego dokonać za pomocą helikopterów, czterech helikopterów, z których każdy uniósłby jeden róg płachty... - Zejdź na dół - wtrącił Belsen. - Mam tu zajęcie dla nas obydwu. Poszedłem za nim do pracowni. Piwnica wyglądała dokładnie tak, jak można się tego było domyślać na podstawie charakteru gospodarza. Gotowe maszyny muzyczne stały w długim, połyskującym szeregu. Na warsztacie piętrzył się stos różnych części, a wszędzie walały się porozrzucane narzędzia. Urządzenie przetwarzające taśmy stało w samym kącie; wyposażone w dziesiątki świecących lampek, wyglądało jak świąteczna choinka. Tuż przed nim stał duży stół, na którym także trudno byłoby znaleźć kawałek miejsca. Cały założony był książkami, to spiętrzonymi w chwiejne stosy, to znów pootwieranymi. Całą podłogę zaścielały setki zapisanych kartek, a sterty utworzone z powiązanych w paczki notatek tworzyły pod ścianami istne piramidy. - Nie wolno nam się pomylić - rzekł Belsen z pewną dozą tremy. - Muszę trafić za pierwszym razem, gdyż nie będzie już drugiej sposobności. Mam diabelnie mało czasu, ale wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie naszego problemu. - Posłuchaj, Belsen - wtrąciłem, wyraźnie poirytowany. - Nie mam pojęcia, jakie to szalenie skomplikowane zagadnienie pochłania obecnie cały twój wolny czas, ale bez względu na wszystko moja sprawa wydaje mi się ważniejsza i nie cierpiąca zwłoki. - Później - rzucił Belsen, niemal podskakując z wrażenia. - Później opowiesz mi o tym. Teraz muszę skończyć pracę nad tą taśmą. Przeprowadziłem już wszystkie obliczenia i teraz... - Ale mnie chodzi o chrząszcze! - A myślisz, że mnie o co, wariacie? - odparł Belsen. - Spodziewałeś się, że w takiej chwili mógłbym zajmować się czymś innym? Przecież wiesz, że za wszelką cenę muszę ochronić swój sprzęt. Nie mogę dopuścić, by te wszystkie skonstruowane przeze mnie urządzenia wpadły im w łapy. - Ależ, Belsen... - Przymierz się do tego wzmacniacza - rzekł, wskazując jedną z mniejszych skrzyń. - Właśnie z niego chcę skorzystać, bo jest zasilany z baterii. Spróbuj, czy dasz radę przesunąć go pod same drzwi. Odwrócił się, podbiegł do maszyny przetwarzającej taśmy i usiadł przed nią. Zaczął powoli i ostrożnie uderzać w klawisze. Urządzenie zamruczało, zastukało, a światełka na panelu poczęły migotać. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu próbować z nim rozmawiać, dopóki nie skończy swojej roboty. Istniała, co prawda, niewielka szansa na to, że on wie dobrze, do czego zmierza, że wymyślił jakiś sposób, czy to na zabezpieczenie swoich urządzeń, czy też na powstrzymanie chrząszczy. Podszedłem do wskazanego wzmacniacza. Był cięższy, niż przypuszczałem. Jednorazowo mogłem przesunąć go zaledwie o kilka centymetrów. Zacząłem z trudem przemieszczać go w kierunku wyjścia, kiedy nagle dotarło do mnie, co Belsen ma zamiar uczynić. Zdziwiłem się, że sam na to nie wpadłem. A jeszcze bardziej zdumiało mnie to, że Dobby pomyślał od razu o użyciu bomby atomowej, a nie przyszło mu do głowy tak proste rozwiązanie. Stwierdziłem, że coś podobnego mógł wymyślić jedynie Belsen, który nawet w sytuacji zagrożenia rozumował w kategoriach pasji swojego życia. Pomysł był tak stary, sięgający korzeniami wręcz naszej prehistorii, niemalże stanowiący część dawno zapomnianej magii, że wydawał się aż śmieszny. A jednak powinien być skuteczny. Belsen poderwał się na nogi i z cylindrycznego zagłębienia z boku maszyny wyciągnął krążek taśmy. Podbiegł do mnie, po czym padł na kolana przed wzmacniaczem, który udało mi się dotaszczyć prawie do samych drzwi. - Nadal nie jestem pewien budowy tych chrząszczy - rzekł. - Wierzę, że mają strukturę krystaliczną, ale jakiego typu? Musiałem zaprogramować cały szereg tonów o widmie wystrzału i częstotliwościach infradźwiękowych. Mam nadzieję, że któraś z tych fal wprowadzi ich strukturę krystaliczną w rezonans. Otworzył drzwiczki w obudowie urządzenia i począł zakładać taśmę. - Jak te skrzypce, od których dźwięku rozsypał się kryształowy kielich - rzekłem. Uśmiechnął się nerwowo. - Klasyczny przykład. Widzę, że rozumiesz, o co mi chodzi. - Chyba każdy wie, co to jest rezonans. - Posłuchaj mnie teraz uważnie - powiedział Bel - sen. - Jedyne, czego musimy dokonać, to nacisnąć ten wyłącznik, który uruchomi odtwarzanie taśmy. Tą gałką reguluje się głośność, ale ustawiłem ją na maksimum. Otworzymy drzwi, podniesiemy maszynę, ja z tej strony, a ty z tamtej, i przeniesiemy ją tak daleko, jak tylko będzie to możliwe. Chce podejść jak najbliżej. - To będzie niebezpieczne - ostrzegłem. - Właśnie zabiły psa. Dopadło go kilka tych owadów i po prostu przeleciały przez niego na wylot. Przypominają sterowane pociski. Belsen wydął wargi. - Czegoś podobnego należało oczekiwać. Sięgnął ręką do klamki. - Poczekaj chwilę. Czy jesteś pewien, że mamy prawo to zrobić? - Prawo do czego? - zapytał. - Do zabicia tych chrząszczy. Przecież to pierwsze stworzenia z kosmosu, które przybyły do nas z wizytą. Moglibyśmy się wiele od nich dowiedzieć, gdybyśmy tylko potrafili znaleźć sposób porozumienia... - Porozumienia? - No tak. Nawiązać z nimi kontakt. Zrozumieć je. Sam niezbyt wiedziałem, co mi się stało, że zacząłem przemawiać w ten sposób. - Po tym, co zrobiły z psem? Po tym, co uczyniły z twego domu? - Tak - odparłem. - Myślę, że nawet po tym, co mi zrobiły... - Ty zwariowałeś! - krzyknął Belsen. Pchnął i otworzył drzwi na oścież. - Do roboty! - wrzasnął na mnie. Na chwilę się zawahałem, po czym chwyciłem za rączkę. Maszyna była ciężka, ale jakimś sposobem zdołaliśmy ją wytaszczyć na górę i wyszliśmy na podwórze. Potykając się, doholowaliśmy ją prawie do samej ulicy, ale tu opadliśmy z sił i postawiliśmy ją na chodniku. Popatrzyłem w stronę mojego domu. Patrol chrząszczy ciągle zataczał koła na wysokości szczytu dachu, rozsiewając złote odblaski w świetle zachodzącego słońca. - Może powinniśmy podejść jeszcze bliżej - wysapał Belsen. Chciałem już dźwignąć maszynę w górę, kiedy kątem oka dostrzegłem, że patrolujący okrąg się załamuje. - Uważaj! - krzyknąłem. Chrząszcze pikowały w naszą stronę. - Wyłącznik! - wrzasnąłem. - Wyłącznik! Ale Belsen nie drgnął nawet, stał jak skamieniały i wpatrywał się w owady, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Rzuciłem się do urządzenia, znalazłem wyłącznik i wcisnąłem go, po czym padłem na ziemię, chcąc zniknąć im z oczu, zapaść się pod jezdnię i stać się niewidzialnym. Nie rozległ się żaden dźwięk. Jasne, wiedziałem, że tak powinno być, a jednak podświadomie zastanawiałem się, dlaczego nic nie słyszę. Może coś się stało z taśmą? Może urządzenie się zepsuło? Kątem oka dostrzegłem, że patrol obniża lot w naszą stronę. Owady na chwilę zawisły nieruchomo w powietrzu, jakby je zatrzymała jakaś niewidzialna siła. Wiedziałem jednak, że się mylę, że przerażenie zniekształca obserwowany przeze mnie obraz. Nie przeczę, że bałem się jak diabli, ale Belsen naprawdę był przerażony. Stał tam nadal, zesztywniały, niezdolny do poruszenia ręką czy nogą, wpatrując się w nadchodzącą śmierć rozszerzonymi z niedowierzania oczami. Chrząszcze były już prawie nad nami. Znalazły się tak blisko, że mogłem rozróżnić pojedyncze stworzenia jako tańczące złotawe punkciki. Nagle każda z tych kropek zamieniła się w chmurkę roziskrzonego pyłu i rój przestał istnieć. Powoli podniosłem się na nogi i zacząłem otrzepywać ubranie. - Pozbyliśmy się ich - mruknąłem do Belsena, potrząsając go za ramię. Odwrócił się powoli w moją stronę. Widziałem, jak napięcie znika z jego twarzy. - Zadziałało - mruknął słabym głosem. - A nie byłem tego wcale pewien. - Już to mówiłeś. Jesteś bohaterem dnia. W moim głosie brzmiała gorycz, chociaż sam nie umiałem powiedzieć dlaczego. Zostawiłem go stojącego na chodniku i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Dokonaliśmy tego, powtarzałem sobie w duchu. Zacząłem się zastanawiać, co też może nas czekać, gdy wyruszymy kiedyś do gwiazd. Czy także napotkamy tak mało zrozumienia i tak mało cierpliwości? Czy będziemy się zachowywać równie arogancko, jak poczynały sobie owe złote chrząszcze? Czy zawsze będą jacyś Belsenowie wrzeszczący na jakichś Marsdenów? Czy ci Marsdenowie zawsze będą niezdolni, za mało wytrzymali, by stawić czoło przerażeniu? Czy zawsze będą się lękać, że ich postawa, nie do końca jeszcze uformowana, jest sprzeczna z interesem społecznym? Czy poczucie strachu i niemożność zrozumienia będą zawsze towarzyszyć wszystkim wizytom z kosmosu? Stwierdziłem, że to po prostu śmieszne, iż właśnie ja, a nie kto inny boryka się z takimi myślami. Przecież te chrząszcze doprowadziły mój dom do ruiny. Doszedłem jednak do wniosku, że istniała jeszcze szansa wyjścia z opresji obronną ręką. Wciąż miałem możliwość zrobienia na tym pieniędzy. Olbrzymi agat nadal znajdował się w moim posiadaniu, a on był przecież wart fortunę. Rzuciłem szybkie spojrzenie w kierunku ogrodu, ale kamienia tam nie było. Z zapartym tchem ruszyłem biegiem. Stanąłem u wejścia do ogrodu i zapatrzyłem się, zdruzgotany, na kupkę połyskliwego piasku. Tego nie wziąłem pod uwagę: agat, podobnie jak chrząszcze czy jak kielich, miał strukturę krystaliczną. Odwróciłem się i popatrzyłem poprzez podwórze. Byłem doprowadzony do ostateczności. Wszystko przez tego Belsena, pomyślałem. Diabli by wzięli tę jego falę dźwiękową o widmie wystrzału! Powinienem którąś z jego wspaniałych maszyn rozwalić mu na głowie! Szybko uspokoiłem się jednak. Pojąłem, że nie jestem w stanie nic zrobić ani nawet niczego powiedzieć. Przecież Belsen naprawdę był bohaterem, sam go tak wcześniej nazwałem. Ten człowiek w pojedynkę znalazł sposób zażegnania straszliwego niebezpieczeństwa, jakie groziło nam ze strony istot przybyłych z kosmosu. Spodziewałem się, że nazajutrz mniej więcej podobnie brzmiące nagłówki znajdziemy we wszystkich gazetach, w ten sposób będzie myślał cały świat. Może z wyjątkiem kilku naukowców oraz paru innych osób, które niewiele miały do powiedzenia. Belsen był bohaterem i gdybym chciał tknąć go choćby jednym palcem, zostałbym zlinczowany. Tylko to się teraz liczyło: Belsen bohater. Znów zacznie każdego dnia o szóstej rano włączać swoją orkiestrę i nikt w sąsiedztwie nie odważy się powiedzieć mu złego słowa. Czy ktoś z was wie, ile może kosztować wyłożenie całego domu materiałem dźwiękochłonnym? KRUCJATA IDIOTY Przez długi czas byłem miasteczkowym idiotą, ale to już przeszłość, chociaż nadal wołają za mną „stuknięty" albo jeszcze gorzej. Teraz jestem geniuszem, ale oni się o tym nie dowiedzą. W każdym razie na pewno nie wszyscy. Gdyby poznali prawdę, zaczęliby mnie unikać. Nikt się nie domyślił i nikt nie powinien się domyślić. Nadal powłóczę nogami, wzrok mam tak samo nieobecny, a moje mamrotanie jest równie niewyraźne jak do tej pory. Czasami jest mi bardzo ciężko pamiętać ciągle o tym niezdarnym łażeniu, o pustym wzroku i mamrotaniu tak jak przedtem, wtedy gdy z wielkim trudem przychodziło mi tego unikać. Ale teraz najważniejsze jest, żeby nie wywołać żadnych podejrzeń. Wszystko zaczęło się tego ranka, kiedy poszedłem na ryby. Już przy śniadaniu powiedziałem mamie, że wybieram się nad rzekę. Nie sprzeciwiała się, wiedziała bowiem, jak bardzo lubię łowić ryby. Poza tym, gdy siedzę nad rzeką, nie przysparzam żadnych kłopotów. - W porządku, Jim - odparła. - Przyda nam się trochę ryb w domu. - Wiem, gdzie je złowić - powiedziałem. - W tym głęboczku strumienia, zaraz za farmą Alfa Adamsa. - Tylko nie wdawaj się w żadne awantury z Alfem - ostrzegła mama. - Wiem, że go nie lubisz. - On był dla mnie niedobry, nie powinien mnie zmuszać do tak ciężkiej roboty. A potem nie zapłacił mi pieniędzy. I do tego śmiał się ze mnie. Chyba lepiej było tego nie mówić, ponieważ mamę bardzo boli, kiedy opowiadam, że ktoś się ze mnie wyśmiewa. - Nie zwracaj uwagi na to, co robią ludzie - rzekła mama łagodnym i spokojnym głosem. - Pamiętaj, co mówił pastor Martin ostatniej niedzieli. Powiedział... - Wiem, co powiedział, ale ja nadal nie lubię, kiedy się ze mnie wyśmiewają. Ludzie nie powinni się ze mnie śmiać. - No tak - przyznała mama ze smutkiem w głosie. - Nie powinni. Kończyłem śniadanie, myśląc o tym, że pastorowi Martinowi bardzo łatwo jest mówić o cierpliwości i wyrozumiałości. Wiedziałem jednak dobrze, jaki on jest naprawdę, i w jaki sposób odnosił się do lennie Smith, organistki. On w ogóle był dobry tylko w kazaniach. Po śniadaniu poszedłem do drwalki, żeby wyciągnąć mój sprzęt do łowienia ryb, a Bounce przeszedł na naszą stronę ulicy, chcąc mi pomóc. Bounce jest moim najlepszym przyjacielem, oczywiście po mamie. Nie może mi nic powiedzieć, rzecz jasna - przynajmniej na razie - ale również nie śmieje się ze mnie. Pogadałem trochę do niego kopiąc robaki, zapytałem też, czy chce pójść ze mną na ryby. Nie dało się ukryć, że chciał. Przeszedłem więc przez ulicę i powiedziałem pani Lawson, że Bounce idzie ze mną. Należał do niej, lecz większość czasu spędzaliśmy razem. Zatem wyruszyliśmy. Ja niosłem wędkę i całą resztę sprzętu, a Bounce kręcił się koło moich nóg, jak gdyby był dumny z tego, że ludzie mogą go widzieć u mego boku. Przeszliśmy koło banku i przez wielkie frontowe okno widziałem, że bankier Patton pracuje przy swoim biurku; wyglądał na najważniejszego człowieka w całym Mapleton, bo tak było w rzeczywistości. Zwolniłem nieco kroku, żeby dobrze go ponienawidzić. Mama i ja nie musielibyśmy mieszkać w tej starej, rozsypującej się ruderze, gdyby bankier Patton nie pozbawił nas prawa do naszego domu po śmierci taty. Potem minęliśmy farmę Alfa Adamsa, która jest pierwszą farmą za granicami miasta, i jego też trochę ponienawidziłem, ale nie tak bardzo jak bankiera Pattona. Wszystko, co Alf mi zrobił, to zagonił do cięższej roboty niż należało, a potem nie zapłacił mi pieniędzy. Alf był wielkim, hałaśliwym mężczyzną i, jak sądzę, dosyć dobrym farmerem - w każdym razie na pewno stać go było na zapłatę. Wybudował sobie nową wielką stodołę i, czego należało się po nim spodziewać, nie pomalował jej na czerwono, jak powinna wyglądać porządna stodoła, ale na biało z czerwonym deseniem. Czy ktoś kiedyś słyszał o stodole pomalowanej we wzorki? Zaraz za farmą Alfa Bounce i ja skręciliśmy z drogi i poszliśmy przez pastwisko w kierunku głęboczka w strumieniu. Duma Alfa, wielki byk Hereford skubał trawę w odległym kącie pastwiska, razem z całą resztą bydła. Kiedy nas zobaczył, ruszył w naszą stronę, lecz wcale nie był wściekły i nastawiony wojowniczo, ale tylko zaciekawiony, chociaż gotowy do walki, gdyby to okazało się konieczne. Nie bałem się, ponieważ zaprzyjaźniłem się z nim tamtego lata, kiedy pracowałem dla Alfa. Często głaskałem Hereforda po głowie i drapałem za uszami. Alf mówił, że jestem szalonym głupkiem i że któregoś dnia ten byk mnie zabije. - Nigdy nie wierz bykowi - mawiał. Kiedy byk już był na tyle blisko, żeby zobaczyć, kto idzie, zrozumiał, że nie mamy wobec niego wrogich zamiarów, zawrócił więc i zaczął z powrotem skubać trawę. Dotarliśmy do strumienia i zarzuciłem wędkę, Bounce natomiast poszedł nieco dalej i zaczął brodzić w płytkiej wodzie. Złowiłem kilka ryb, były to jednak małe sztuki i nie brały zbyt często, więc powoli zacząłem tracić zainteresowanie. Lubię łowić ryby, ale wciąga mnie to tylko wtedy, gdy dobrze biorą. Pogrążyłem się w marzeniach. Zacząłem się zastanawiać, ile różnych gatunków roślin znalazłoby się na określonym obszarze, dajmy na to w kwadracie trzydzieści na trzydzieści metrów, gdyby tak szczegółowo to zbadać. Przyjrzałem się dokładniej najbliższemu otoczeniu wokół miejsca, na którym siedziałem. Poza zwykłą trawą, jaka rośnie na wszystkich pastwiskach, było tam trochę mniszka, trochę szczawiu, kilka fiołków, a nawet jeden jaskier, który jeszcze nie zakwitł. Nagle, kiedy przyglądałem się mniszkowi, stwierdziłem, że widzę całą roślinę - nie tylko tę część, która wystaje ponad poziom gruntu! Sam nie wiem, od jakiego czasu widziałem już w ten sposób, tylko sobie tego nie uświadamiałem. Zresztą „widziałem" nie było chyba najlepszym określeniem, lepsze byłoby raczej słowo „wiedziałem". Zatem wiedziałem, jak główny korzeń mniszka wnika w głąb ziemi, jak odchodzą od niego mniejsze boczne korzonki, wiedziałem dokładnie, gdzie wszystkie te korzonki się znajdują, w jaki sposób pobierają z gleby wodę i inne związki chemiczne, jak substancje pokarmowe są magazynowane w korzeniach i w jaki sposób mniszek wykorzystuje światło słoneczne, żeby przekształcić ten pokarm w formy dla niego niezbędne. A najśmieszniejsze było to, że nigdy przedtem o niczym takim nawet nie słyszałem. Popatrzyłem na inne rośliny - wszystkie mogłem oglądać w ten sam sposób. Zacząłem się zastanawiać, czy z moimi oczami nie stało się coś złego i czy zawsze już będę widział wszystko łącznie z całym wnętrzem, zamiast tego tylko, co na zewnątrz. Postanowiłem więc sprawdzić, czy potrafię wyłączyć ten nowy sposób widzenia. I udało się! Spróbowałem jeszcze raz ujrzeć korzenie mniszka i zobaczyłem je, tak samo jak poprzednio. Dlaczego nigdy przedtem nie widziałem w ten sposób? Dlaczego właśnie teraz uzyskałem tę zdolność? Kiedy tak siedziałem i myślałem, odwróciłem głowę i popatrzyłem na strumień, starając się wejrzeć w jego głąb. I wtedy zobaczyłem wszystko jak na dłoni. Widziałem w najdrobniejszych szczegółach całe dno i zakamarki pod skarpami, w których stały wielkie płocie, większe niż jakiekolwiek ryby, które dotychczas wyciągnąłem z tego strumienia. Dostrzegłem też, że haczyk mojej wędki jest zanurzony z dala od tego miejsca, zacząłem go więc powoli przesuwać, dopóki nie znalazł się tuż przed nosem jednej z największych sztuk. Ale ryba zdawała się go nie dostrzegać albo po prostu nie była głodna, ponieważ stała spokojnie, leniwie falując płetwami i poruszając skrzelami. Opuściłem haczyk trochę niżej, aż dotknął czubka jej nosa, a ona nadal nie zwracała uwagi na przynętę. Już ja sprawię, żebyś nabrała apetytu! Nie pytajcie mnie, jak tego dokonałem. Nie umiałbym odpowiedzieć. W jednej chwili dotarło do mnie, że mogę i potrafię to zrobić. Tak więc spowodowałem, że poczuła się głodna. Rzuciła się na przynętę jak Bounce na świeżą kość. Korek chlupnął pod wodę, poderwałem wędkę i wyciągnąłem rybę ze strumienia. Zdjąłem ją z haczyka i włożyłem do siatki, gdzie leżało już cztery czy pięć małych sztuk złowionych wcześniej. Potem poszukałem następnej dużej ryby, opuściłem haczyk i znów spowodowałem, żeby poczuła się głodna. Po upływie jakiejś półtorej godziny niemal do cna wyczyściłem cały głęboczek z dużych ryb. Pozostało tam jeszcze sporo drobiazgu, ale ten mnie już nie interesował. Miałem pełną siatkę i nie mogłem jej nieść w ręce, bo ciągnęłaby się po ziemi. Musiałem zarzucić ją sobie na ramię, ale w ten sposób zamoczyłem koszulę. Zawołałem Bounce'a i poszliśmy z powrotem do miasta. Każdy, kogo spotykałem po drodze, zatrzymywał się, spoglądał na moje ryby, po czym chciał wiedzieć, skąd je mam, na co je złowiłem i czy zostało tam coś jeszcze, czy wyłowiłem wszystkie. Kiedy opowiadałem, że wyłapałem wszystkie, jakie tam były, śmiali się do rozpuku. Skręciłem właśnie w ulicę Główną, zmierzając w stronę domu, kiedy z gabinetu fryzjerskiego wyszedł bankier Patton. Pachniało od niego na odległość, ponieważ Jake, nasz fryzjer, zwykł był wylewać całe butelki swoich mikstur na głowy klientów. Zobaczył mnie, idącego z rybami, i zastąpił mi drogę. Spojrzał najpierw na mnie, potem na ryby, po czym skrzyżował swoje tłuste ręce na piersi. Po chwili odezwał się, jakby mówił do dzieciaka: - Och, Jimmy! Skąd masz takie piękne rybki? W jego głosie czuło się coś takiego, jakbym ja nie miał prawa do tych ryb i zdobył je w jakiś nielegalny sposób. - Z głęboczka strumienia, tuż za farmą Alfa - odpowiedziałem. W tej samej chwili, nawet nie starając się o to, zobaczyłem go w ten sam sposób, w jaki widziałem mniszek - dostrzegłem żołądek bankiera, jelita, coś, co było chyba wątrobą, a ponad tym wszystkim, otoczone przez ciastowatą różową masę, pulsowało coś, co, jak się domyśliłem, musiało być jego sercem. Przypuszczam, że po raz pierwszy ktoś naprawdę nienawidził drugiej osoby aż tak dogłębnie. Wyciągnąłem obie ręce - na dobrą sprawę nie zrobiłem tego naprawdę, ponieważ w jednej nadal ściskałem wędkę, a druga zajęta była siatką z rybami - ale tak właśnie to odczuwałem: jakbym wyciągnął obie dłonie, chwycił jego serce i bardzo mocno ścisnął. Bankier sapnął potężnie, potem jęknął i syknął, jak gdyby uchodziło z niego całe powietrze, a ja musiałem odskoczyć na bok, żeby nie przewrócił się na mnie. Upadł na ziemię i więcej się nie poruszył. Z gabinetu fryzjerskiego wybiegł Jake. - Co mu się stało? - zapytał. - Właśnie się przewrócił - odparłem. Jake popatrzył na niego uważnie. - To atak serca. Znam się na tym. Pobiegnę po doktora. Popędził ulicą w stronę domu doktora Masona, a tymczasem dookoła zaczęli gromadzić się ludzie. Podszedł Ben z wytwórni serów, Mikę, właściciel sali bilardowej, i jeszcze kilku farmerów, którzy przyjechali do miasta na zakupy. Wyniosłem się stamtąd i poszedłem do domu. Mama bardzo się ucieszyła. - Będziemy mieli wspaniały obiad - powiedziała, przyglądając się rybom. - Jak ci się udało złowić aż tak dużo, Jim? - Świetnie dzisiaj brały - odpowiedziałem. - Pospiesz się teraz i oczyść je. Zjemy część na obiad, część zaniosę pastorowi Martinowi, a resztę posolę i schowam w piwnicy. Tam jest ciemno i chłodno, przechowają się przez kilka dni. Po chwili do naszego okna podeszła pani Lawson i zaczęła opowiadać mamie o bankierze Pattonie. - Rozmawiał właśnie z Jimem, kiedy to się stało - oświadczyła. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, Jim? - zwróciła się do mnie mama. - Nie pytałaś mnie o to - odparłem. - Rozmawialiśmy o rybach. Zaczęły dalej plotkować o bankierze Pattonie, a ja poszedłem do drwalki, żeby oczyścić płocie. Bounce siedział obok mnie, przyglądał się, jak skrobię łuskę i przysiągłbym, że był nie mniej szczęśliwy ode mnie, jak gdyby udany połów był w jakiejś części jego udziałem. - Mieliśmy dobry dzień, Bounce - rzekłem, a pies odpowiedział, że on również tak uważa. Wspomniał, jak brodził w strumieniu, jak wystraszył żabę i jakie wspaniałe zapachy rozpoznawał, kiedy kręcił się z nosem przy ziemi. Nie myślcie sobie, że próbuję wam wcisnąć, iż Bounce naprawdę mówił, ponieważ tak nie było. Aleja odczuwałem tak, jakby on właśnie to dokładnie powiedział. Ludzie cały czas śmieją się ze mnie, drwią, wytykają mnie palcami, ponieważ jestem miasteczkowym idiotą, ale w niektórych wypadkach taki miasteczkowy idiota bije ich na głowę. Gdyby do nich przemówił pies, z pewnością narobiliby w majtki ze strachu albo wylądowali u czubków, ale dla mnie nie było w tym niczego dziwnego. Pomyślałem wówczas, że to o wiele fajniej, kiedy Bounce może do mnie mówić i nie muszę już zgadywać, o co mu chodzi. Nigdy nie myślałem, że jest w tym coś niezwykłego - zawsze uważałem, że mógłby mówić, gdyby tylko chciał. To bardzo mądry pies. Tak więc Bounce siedział obok mnie i rozmawialiśmy, podczas gdy ja czyściłem ryby. Kiedy wyszedłem z drwalki, pani Lawson już nie było, a mama stała przy kuchni i rozgrzewała patelnię, żeby usmażyć je na obiad. - Jim, ty... - zawahała się na moment. - Jim, ty nie miałeś nic wspólnego z tym, co się przydarzyło bankierowi Pattonowi, prawda? Nie popchnąłeś go, nie uderzyłeś ani nic takiego? - Ja go nigdy nawet nie dotknąłem - odparłem i była to absolutna prawda. W rzeczywistości nie zrobiłem tego przecież. Po południu wyszedłem z domu i pracowałem w ogrodzie. Mama od czasu do czasu dostaje jakąś chałupniczą robotę, co pozwala jej zarobić nieco pieniędzy, ale i tak nie dalibyśmy sobie rady, gdyby nie uprawa ogrodu. Ja także wykonywałem dorywcze prace, ale od czasu kiedy pobiłem się z Alfem po tym, jak nie zapłacił mi ani grosza, mama nie pozwala mi już pracować dla nikogo. Powiada, że jeżeli zajmę się uprawą ogrodu i czasami złowię trochę ryb, to będzie wystarczająca pomoc. Kiedy pracowałem w ogrodzie, znalazłem jeszcze jedno zastosowanie mojego nowego sposobu widzenia. W główkach kapusty siedziały robaki. Widziałem je wszystkie, co do jednego, a więc wybiłem je, ściskając w ten sam sposób, jak ścisnąłem bankiera Pattona. Na jednym z krzaczków pomidorów odkryłem coś dziwnego, co przypominało kłębek kurzu. Przypuszczam, że była to kolonia jakichś wirusów, ponieważ na początku miałem trudności z dojrzeniem tego, takie było małe. Powiększyłem je więc, a kiedy widziałem wszystko dokładnie, spowodowałem, żeby się wyniosły. Nie ściskałem ich tak jak robaki. Po prostu zmusiłem je, żeby zniknęły. Zabawnie jest tak pracować w ogrodzie, kiedy można wejrzeć pod powierzchnię ziemi, zobaczyć, jak rośnie pasternak i rzodkiewka, a także pozbyć się wszystkich szkodników mieszkających pod ziemią, zrobić inspekcję całej warstwy gleby i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Mieliśmy smażone ryby na obiad, potem smażone ryby na kolację, a po kolacji poszedłem na spacer. Zanim się spostrzegłem, dotarłem do domu bankiera Pattona i przechodząc obok, poczułem, jak od tamtej strony napływa fala smutku. Zatrzymałem się przed podjazdem i pozwoliłem temu smutkowi wsączyć się we mnie. Myślę, że przed żadnym domem w mieście nie byłbym w stanie z taką łatwością wyczuć panującego wewnątrz nastroju, nie wiedziałem w ogóle, że coś takiego potrafię i nigdy tego nie próbowałem. Teraz dotarło to do mnie chyba dlatego, że nastrój smutku w domu Pattona był na tyle wyraźny, na tyle silny, że go bez trudu odczułem. Starsza córka bankiera znajdowała się na górze, w swoim pokoju, i wiedziałem, że płacze. Druga córka siedziała przy matce w salonie. Co prawda żadna z nich nie płakała, ale czuły się bardzo samotne i zagubione. W domu przebywali jeszcze inni ludzie - prawdopodobnie znajomi z sąsiedztwa, którzy przyszli dotrzymać towarzystwa wdowie w takiej chwili - ale ci nie byli wcale smutni. Zrobiło mi się przykro z powodu tych trzech kobiet i zapragnąłem im pomóc. Nie dlatego, żebym popełnił coś złego, zabijając bankiera Pattona. Mimo wszystko jednak to nie była ich wina, że bankier miał taki a nie inny charakter. Stałem więc przed tym domem, chcąc im jakoś pomóc. Nagle poczułem, że chyba potrafię to zrobić. Spróbowałem najpierw z tą dziewczyną przebywającą samotnie w pokoju na górze. Sięgnąłem do niej myślami i przesłałem jej trochę radości. Na początku mi się nie udawało, ale szybko pojąłem, jak należy to robić i rzeczywiście zdołałem sprawić, że poczuła się szczęśliwa. Potem tak samo obdarzyłem radością dwie pozostałe kobiety i ruszyłem dalej, czując się znacznie lepiej po tym, co uczyniłem dla całej rodziny. Zacząłem nasłuchiwać przed wszystkimi domami, które mijałem. W większości z nich panował nastrój pogody albo co najmniej zadowolenia, a tylko z kilku dotarło do mnie uczucie smutku. Automatycznie sięgałem tam myślami i zsyłałem radość. Nie czułem się powołany, żeby robić cokolwiek dobrego jakimś określonym osobom. Mówiąc szczerze, nie pamiętam nawet, które domy obdarowałem szczęściem. Sądziłem po prostu, że jeśli posiadam zdolność czynienia czegoś takiego, to powinienem to robić. Chyba nie byłoby w porządku, gdyby ktoś posiadający taką moc nie chciał jej wykorzystać. Kiedy wróciłem do domu, mama siedziała i czekała na mnie. Wyglądała na zmartwioną, podobnie jak zawsze, kiedy znikam z domu na dłuższy czas, a ona nie wie, gdzie się znajduję. Poszedłem do mojego pokoju i położyłem się do łóżka, nie mogłem jednak dość długo zasnąć, zastanawiałem się bowiem, skąd się wzięły we mnie zdolności robienia tych wszystkich niecodziennych rzeczy i dlaczego odkryłem je w sobie właśnie dziś, ponieważ poprzednio niczego podobnego nie potrafiłem. W końcu jednak zasnąłem. Sytuacja, jaką zastałem, nie jest, oczywiście, idealna, ale i tak o wiele lepsza, niż kiedykolwiek się spodziewałem. Nie przypomina niczego, co do tej pory spotykaliśmy na obcych planetach, a żaden z dotychczasowych gospodarzy nie odpowiadał tak bardzo naszym celom jak ten, którego tutaj wykorzystałem. Zaakceptował mnie, nie domyślając się niczego, nie uczynił także nic, by się mnie pozbyć lub przejąć nade mną kontrolę. Jego inteligencja pozwoliła mu szybko i bez trudu znaleźć zastosowanie dla tych spośród moich zdolności, które okazały się dla niego proste do opanowania, co zdaje się największym sukcesem ze wszystkich moich osiągnięć. Jest to osobnik bardzo ruchliwy, łatwo nawiązujący kontakty z innymi przedstawicielami gatunku, wykazujący ponadto wiele ciekawych cech. Uważam siebie za szczęśliwca, że udało mi się znaleźć tak wspaniałego gospodarza niemalże natychmiast po przybyciu. Kiedy wstałem i zjadłem śniadanie, wyszedłem z domu. Bounce czekał już na mnie. Oznajmił, że chce iść ze mną na polowanie na króliki, co bez wahania zaakceptowałem. Powiedział też, iż teraz, kiedy możemy się porozumieć, powinniśmy stanowić zgrany zespół. Ja mogłem wspiąć się na wzniesienie, na wielki głaz albo wejść na drzewo, żeby dokładnie zlustrować teren, dojrzeć króliki i dać mu odpowiednie namiary do polowania, a on już się nimi zajmie. Poszliśmy drogą w stronę farmy Alfa, ale przed nią skręciliśmy w stronę pastwisk, zmierzając ku ugorom wokół wzgórza po drugiej stronie strumienia. Kiedy zeszliśmy z drogi, odwróciłem się, by jak zawsze ponienawidzić trochę Alfa, ale kiedy się zatrzymałem na chwilę, smakując nienawiść, przyszedł mi do głowy pomysł. Nie wiedziałem, czy będę umiał to zrobić, ale ów pomysł tak mi się spodobał, że postanowiłem spróbować. Skupiłem swoje spojrzenie na stodole Alfa, powędrowałem nim tu i tam, aż wylądowałem w samym środku budynku. Ze wszystkich stron otaczało mnie siano, chociaż fizycznie, co zrozumiałe, stałem cały czas obok Bounce'a na pastwisku, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę podczas drogi na polowanie. Chciałbym móc wyjaśnić, co wtedy zrobiłem i jak tego dokonałem, ale bardziej ciekawi mnie, skąd posiadałem niezbędne do tego wiadomości - miałem przecież mętne pojęcie o reakcjach chemicznych i tego typu rzeczach. Zrobiłem coś z sianem, potem zrobiłem coś z tlenem i po chwili pojawił się płomyk, tam, w samym środku sterty. Kiedy rozpalił się nieco, nawiałem stamtąd i znalazłem się znów w sobie, obok Bounce'a. Poszliśmy dalej, przez strumień w kierunku wzgórza. Od czasu do czasu spoglądałem za siebie, obawiając się, że ogień może zostać stłumiony, ale widziałem ciągle powiększający się słup dymu, który wydobywał się przez otwarte wrota stodoły od strony pastwiska. Dotarliśmy w końcu do ugorów. Usiadłem na stoku wzgórza, żeby odpocząć nieco i podelektować się tym, co zrobiłem. Ogień miał znakomite siedlisko, mógł rozpalić się na dobre i nic chyba nie było w stanie uratować stodoły przed całkowitym spłonięciem. Wkrótce pożar stał się widoczny jak na dłoni, podziwiałem najpiękniejszy słup dymu, jaki kiedykolwiek miałem okazję oglądać. Kiedy wracałem do domu, zatrzymałem się przy sklepie. Stał tam Alf, ale wyglądał na uradowanego; w niczym nie przypominał człowieka, któremu niedawno spaliła się stodoła. Bardzo szybko zrozumiałem jednak, dlaczego był taki uradowany. - Ubezpieczyłem ją - mówił do Berta Jonesa, właściciela sklepu. - Ubezpieczyłem ją na kupę forsy. Poza tym to była za duża stodoła, o wiele za duża jak na moje potrzeby. Kiedy ją budowałem, myślałem poważnie o przemysłowej hodowli krów mlecznych, zaplanowałem więc dużo miejsca na siano. Bert chrząknął. - Więc ten ogień był ci bardzo na rękę, prawda, Alf? - To najlepsza rzecz, jaka mi się w ogóle przytrafiła. Będę mógł zbudować sobie nową stodołę i jeszcze zaoszczędzę trochę gotówki. Było mi bardzo przykro z powodu tego, co się stało, gorączkowo myślałem jednak, co robić dalej. Po obiedzie znów poszedłem drogą za miasto, aż na pastwisko Alfa, gdzie nadal pasł się byk. Okazał radość na mój widok, ponieważ pomachał wesoło ogonem i pokiwał głową. Przez całą drogę zastanawiałem się, czy będę umiał rozmawiać z bykiem tak samo, jak rozmawiałem z Bouncem i obawiałem się, że będzie to niemożliwe, ponieważ Bounce był psem, a psy są o wiele mądrzejsze od byków. Miałem, rzecz jasna, rację. Musiałem się nieźle napracować, żeby byk cokolwiek zrozumiał. Zrobiłem błąd, drapiąc go za uszami kiedy próbowałem się z nim dogadać, gdyż prawie usnął. Niemal fizycznie odczuwałem, jaką przyjemność sprawia mu to drapanie. Musiałem więc obejść go i kopnąć w nogę, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Teraz poszło mi już znacznie lepiej, a byk próbował nawet co nieco odpowiadać. Stwierdziłem jednak, że byki są strasznymi mrukami. Byłem prawie pewien, że prawidłowo wszystko zrozumiał, ponieważ ruszył do akcji z takim impetem i determinacją, że aż naszły mnie obawy, czy trochę nie przesadziłem. Chciałem, żeby podszedł do ogrodzenia po drugiej stronie pastwiska i przesadził je, nie dotykając nawet żerdzi. Byk jednak zatrzymał się przed ogrodzeniem, postał tam chwilę, podrapał się o żerdzie, po czym zaczął tak się wściekać, że musiałem uciekać stamtąd najszybciej, jak tylko umiałem. Wracałem do domu bardzo zadowolony z siebie, że wymyśliłem coś aż tak sprytnego. Nie zdziwiło mnie więc wcale, kiedy wieczorem usłyszałem wiadomość, że Alf został stratowany przez własnego byka. Nie była to, co prawda, miła śmierć, ale Alf zasłużył sobie na nią, jeśli pomyśleć, w jaki sposób potraktował mnie ubiegłego lata. Siedziałem właśnie w sali bilardowej, kiedy ktoś przyniósł tę niezwykłą nowinę i wszyscy natychmiast zaczęli o tym rozmawiać. Ktoś przypomniał, jak to Alf zawsze mawiał, że nie wolno wierzyć bykowi. Ktoś inny znowu zauważył, że Alf często mówił, iż ja byłem jedyną osobą, która potrafiła obchodzić się z tym narowistym stworzeniem. Podobno cały czas, kiedy pracowałem u niego, bał się, że w każdej chwili byk może mnie zabić. Kiedy zobaczyli, że jestem w sali, zaczęli mnie o to wypytywać, ale udawałem głupka i skończyło się na chóralnym śmiechu, tyle że mało mnie teraz ich śmiech obchodził. Ja wiedziałem coś, o czym oni nie mieli pojęcia. Wyobrażałem sobie ich miny, gdyby poznali prawdę! Nie mieli jednak szans, rzecz jasna. Jestem na to zbyt sprytny. Kiedy wróciłem do domu, wziąłem kartkę papieru, ołówek i zacząłem wypisywać nazwiska wszystkich moich wrogów - każdego, kto kiedyś wyśmiewał się ze mnie, robił mi coś przykrego albo opowiadał o mnie jakieś brzydkie rzeczy. Lista okazała się dosyć długa, figurowali na niej niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka. Siedziałem nad nią i myślałem; w końcu doszedłem do wniosku, że chyba nie powinienem zabijać wszystkich w miasteczku. Nie dlatego, żebym nie mógł - to było dla mnie tak proste jak splunąć. Ale kiedy pomyślałem o Alfie i o bankierze Pattonie, stwierdziłem, że śmierć człowieka, którego się nienawidzi, daje niewielką satysfakcję. Poza tym było dla mnie całkiem oczywiste, że jeśli zabiję bardzo wielu ludzi, zacznie mi dokuczać samotność. Jeszcze raz uważnie przyjrzałem się sporządzonej liście i kilku osobom udzieliłem dodatkowego kredytu zaufania, skreślając ich nazwiska. Przeczytałem potem wszystkie, jakie pozostały, i musiałem przyznać, że każda z tych osób jest zła. Zdecydowałem, że nawet jeśli ich nie zabiję, będę musiał uczynić coś takiego, by nie pozwolić im dłużej być złymi ludźmi. Zastanawiałem się nad tym przez dłuższy czas i przypomniałem sobie, co mówił pastor Martin, chociaż, jak już wspominałem, był on mocny tylko w gębie. Zdecydowałem jednak odłożyć na bok moją nienawiść i zacząć zamieniać zło w dobro. Jestem zdezorientowany i zakłopotany, chociaż to prawdopodobnie normalna reakcja po połączeniu własnego umysłu z umysłem obcej istoty. Mój gospodarz jest osobnikiem zdradliwym oraz pozbawionym zasad i, chociażby z tego właśnie powodu, stanowi ciekawy obiekt do obserwacji. Nadal jestem zaszokowany łatwością, z jaką gospodarz przyswaja sobie moje umiejętności, a jednocześnie przerażony sposobami ich wykorzystania. Zdumiewa mnie również jego głębokie przekonanie, że jest on mniej inteligentny od innych przedstawicieli swojej rasy. Wszelkie działania od początku naszej asymilacji nie potwierdzają takiego wniosku. Obawiam się, że może być to pogląd irracjonalny, pewien rodzaj kompleksu niedoceniania własnej osobowości, na tyle silny, iż osobnik ten po prostu nie potrafi myśleć o sobie w innych kategoriach. Jestem prawie przekonany, że w jakiś sposób wyczuł mą obecność i może wykorzystać wszelkie moje zdolności do usunięcia mnie ze swego umysłu. Utrzymywanie tego kontaktu byłoby w takim wypadku całkowicie nieetyczne z mojej strony. Okazał się jednak tak znakomitym siedliskiem do prowadzenia obserwacji, że będę odwlekał moment zerwania więzi. Faktem jest, że gnębi mnie poczucie niepewności. Mógłbym, oczywiście, przejąć całkowitą kontrolę nad jego umysłem i dowiedzieć się prawdy, a także zapoznać się z kilkoma sprawami, które mnie nurtują. Obawiam się jednak, że w ten sposób mógłbym zniszczyć jego efektywność jako agenta i zaprzepaścić wszelkie walory siedliska obserwacyjnego. Zdecydowałem się poczekać jeszcze, zanim zdobędę się na ten drastyczny krok. Śniadanie zjadłem w pośpiechu, chcąc jak najszybciej przystąpić do pracy. Mama zapytała, co mam zamiar dzisiaj robić, odpowiedziałem więc, że pójdę się trochę przejść. Najpierw poszedłem na plebanię i usiadłem za płotem oddzielającym ją od terenu kościoła. Wkrótce wyszedł pastor Martin i zaczął spacerować po tym, co nazywał swoim ogrodem; udawał pogrążonego w modlitwach, chociaż mnie się zawsze wydawało, że jest to tylko poza na użytek starszych pań, które mogłyby go obserwować. Uwolniłem swój umysł z niezwykłą łatwością i szybko połączyłem z jego umysłem tak ściśle, iż wydawało mi się, że to ja chodzę po ogrodzie, a nie on. Mówię wam, to było bardzo dziwne uczucie, jako że przez cały czas wiedziałem dobrze, że siedzę z boku, oparty o ogrodzenie. W jego myślach nie było nawet śladu modlitwy. Przerzucał w pamięci wszystkie argumenty, mające nakłonić ludzi z miasteczka do większych datków na rzecz kościoła. Złorzeczył niektórym ludziom najbardziej związanym z parafią, nazywając ich wstrętnymi skąpcami. Musiałem w duchu przyznać, że miał rację. Bardzo ostrożnie, niemalże podkradając się, wszedłem między jego rozważania i przywołałem w jego pamięci Jennie Smith, organistkę, oraz to, w jaki sposób ją traktował. Chciałem, żeby zaczął się wstydzić swojego postępowania. Próbował odpędzić te myśli, ale nie wiedział, że ich źródłem nie jest jego umysł, nie przypuszczał, że mogły być one wywoływane z zewnątrz. Nie pozwoliłem mu odegnać ich od siebie, lecz naciskałem coraz mocniej. Nakierowałem jego rozważania na to, jak bardzo ludzie z miasteczka mu ufają, widząc w nim duchowego przywódcę; przypomniałem także te chwile, kiedy był młodym mężczyzną, zaraz po ukończeniu seminarium, i widział swe powołanie życiowe jako jedną wielką krucjatę. Podsunąłem mu myśl o tym, jak dalece zaprzepaścił te wszystkie idee, w które wówczas wierzył. Doprowadziłem go do takiego przygnębienia, że był bliski płaczu. Wtedy właśnie wywołałem w nim przekonanie, że jedyną drogą wyjścia jest wzięcie się w garść, a kiedy odmieni swoje widzenie świata, będzie mógł zacząć żyć na nowo i stać się przykładem dla siebie i wiernych. Kiedy odchodziłem, miałem wrażenie, że nieźle się nad nim napracowałem, wiedziałem jednak, że będę musiał od czasu do czasu sprawdzać jego postępowanie. Poszedłem potem do sklepu, usiadłem i przyglądałem się, jak Bert Jones robi porządki. Kiedy wreszcie odezwał się do mnie, wniknąłem do jego umysłu i przypomniałem mu, ile razy płacił o wiele niższe od rynkowych ceny za jajka, które skupował od farmerów, jak często dopisywał dodatkowe pozycje na rachunkach wysyłanych do stałych klientów, a także jego drobne oszustwa podatkowe. Szczególnie to ostatnie nieco go wystraszyło, nadal jednak pracowałem nad nim, aż niemal powziął decyzję naprawienia wszystkich wyrządzonych krzywd. Nie doprowadzałem tego toku myśli do końca, wiedziałem bowiem, że będę mógł wrócić tutaj w każdej chwili i dokonać niezbędnych korekt na drodze przemiany Berta w dobrego człowieka. Potem poszedłem do fryzjera i zacząłem się przyglądać, jak Jake układa włosy klientowi. Człowiek siedzący na fotelu nie interesował mnie zbytnio; był to jeden z farmerów, który mieszkał kilka kilometrów za miastem. Poza tym doszedłem do wniosku, że na razie lepiej będzie skoncentrować się wyłącznie na mieszkańcach miasteczka. Zanim stamtąd wyszedłem, stałem się przyczyną kilku zmartwień Jake'a - chodziło przede wszystkim o pieniądze przetrącone na hazard w zakamuflowanym pokoiku na tyłach sali bilardowej. Jego też prawie doprowadziłem do przekonania, że będzie lepiej, jeśli przyzna się do wszystkiego przed żoną. Potem zajrzałem do sali bilardowej. Mikę siedział za barem w kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy i wczytywał się w wyniki ligi baseballowej w porannej gazecie. Sięgnąłem po gazetę z poprzedniego dnia i zacząłem ją przeglądać. Mikę roześmiał się na ten widok i zapytał, gdzież to nauczyłem się czytać. A wtedy zdrowo mu przyłożyłem. Kiedy wychodziłem, miałem absolutną pewność, że gdy tylko zamknę za sobą drzwi, Mikę natychmiast pójdzie do piwnicy i wyleje na podłogę cały zapas pędzonego przez siebie bimbru. Obiecałem sobie, że niedługo tu wrócę i spowoduję, iż w dodatku zabroni wszystkim korzystania z pokoju na zapleczu. W wytwórni serów nie miałem zbytnio szans na to, by popracować nad Benem. Farmerzy stali w kolejce, aby sprzedać mleko, więc Ben był zanadto zajęty, żeby wnikać w jego myśli. Delikatnie mu tylko zasygnalizowałem, że Jake może się dowiedzieć o związku jego żony z Benem. Wiedziałem, że gdy tylko będę mógł nad nim popracować, odniosę niewątpliwy sukces, zauważyłem bowiem, że nielicho się wystraszył. W taki właśnie sposób wędrowałem po mieście. Była to bardzo wyczerpująca praca i czasami zdawało mi się, że wziąłem na swoje barki zbyt wiele. Wówczas siadałem sobie, odpoczywałem nieco i w duchu przekonywałem sam siebie, że jest to mój obowiązek - że z jakichś niewiadomych powodów właśnie ja zostałem obdarowany tą mocą po to, by ją wykorzystywać na wszelkie możliwe sposoby, a co za tym idzie, nie po to, bym ją zużywał dla swoich własnych celów, ale dla dobra wszystkich ludzi. Wydaje mi się, że nie pominąłem nikogo z mieszkańców miasteczka. Czy pamiętasz, jak zastanawialiśmy się nad możliwością istnienia nie branych przez nas pod uwagę aspektów planu? Poświęciliśmy temu problemowi dość dużo czasu, ale nie przewidywaliśmy żadnych zagrożeń, chociaż wszyscy wyrażali obawy, że takowe mogą pojawić się podczas pierwszych eksperymentów. Teraz spieszę donieść, że istnieje niebezpieczeństwo. Dokładne, subiektywne obserwacje nie są możliwe. Kiedy sprzęga się własny umyśl z umysłem gospodarza, tenże uzyskuje dostęp do wszystkich naszych umiejętności, a jest to bardzo poważny czynnik oddziaływujący na normy moralne i obyczajowe badanego społeczeństwa. W rezultacie uzyskałem zniekształcony obraz cywilizacji na tejże planecie. Uprzednio balem się ingerować w bieg wydarzeń, teraz jestem już przekonany, że muszę przejąć całkowitą kontrolę. Teraz, kiedy Bert stał się już prawy, jest chyba najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Nie załamało go nawet to, że po wyłuszczeniu powodów, dla których zwraca wszystkim pewne sumy pieniędzy, sporą część klientów stracił bezpowrotnie. Nie wiem, co się dzieje z Benem - zniknął bez śladu, kiedy Jake rozgłosił, że zabije go jak psa. Swoją drogą wszyscy się dziwią, co podkusiło Bena, żeby pójść i opowiedzieć Jake'owi o swoim związku z jego żoną. Żona Jake'a także zniknęła, a złośliwi twierdzą, że uciekła razem z Benem. Jeśli mam być szczery, jestem bardzo zadowolony ze zmian, jakie zaszły w naszym miasteczku. Wszyscy są teraz uczciwymi ludźmi, nikt nikogo nie oszukuje, całkowicie zniknęły hazard i pijaństwo. Mapleton stało się dla całych Stanów Zjednoczonych wzorem przestrzegania zasad moralnych. Myślę, że przyczynił się do tego fakt, iż na samym początku wypędziłem wszelkie zło ze swoich myśli i zamiast zabić wszystkich, których nienawidziłem, zamieniłem ich w porządnych ludzi. Zaskakuje mnie tylko to, że gdy chodzę nocami po ulicach miasteczka, nie wyczuwam tak wielu radosnych myśli jak przedtem. W rzeczywistości mam nieraz zajęcie na całą noc, żeby zesłać na każdy dom poczucie szczęścia i zadowolenia. Wydawało mi się, że uczciwi ludzie muszą być ludźmi szczęśliwymi, ale chyba się pomyliłem. Myślę, że to właśnie dlatego, iż teraz są dobrymi ludźmi, a nie złymi, że nie oddają się płochym przyjemnościom, lecz poświęcają się solidnym, popłatnym zajęciom - życie stało się nieco nużące. Martwię się także o siebie. Kiedy czyniłem tak wiele dobrego, przynajmniej część mogłem robić z osobistych pobudek. Tak było, w mniejszym czy większym stopniu, w wypadku śmierci Alfa oraz bankiera Pattona. Nie robiłem tego dla wszystkich ludzi, ale z myślą o sobie i moich najbliższych. To chyba nie jest w porządku. Dlaczego mieliby korzystać wyłącznie ludzie, których znam? Na pomoc! Czy mnie słyszysz? Jestem w pułapce! Nie mogę ani przejąć kontroli nad moim gospodarzem, ani zerwać z nim więzi. Niech nikt więcej pod żadnym pozorem nie próbuje użyć przedstawiciela tej rasy jako gospodarza! Na pomoc! Czy mnie słyszysz? Ratunku! Przez całą noc siedziałem i obmyślałem plan. Teraz mam jasność. Kiedy już podjąłem decyzję, poczułem się jednocześnie i bardzo ważny, i upokorzony. Wiem, że zostałem wybrany jako narzędzie czynienia dobra i nie wolno mi zaprzestać mojej działalności. Wiem, że miasteczko było czymś w rodzaju poletka doświadczalnego, było dla mnie szkołą, nauką tego, jak mam postępować. Znając teraz prawdę, jestem zdecydowany wykorzystać ofiarowaną mi potęgę dla dobra całej ludzkości. Mama od dłuższego już czasu odkładała niewielkie sumy pieniędzy na swój pogrzeb. Wiem, gdzie chowa te pieniądze. To wszystko co ma. Ale chyba mi wystarczy, by dotrzeć do ONZ. LEG.JASWIDZ. Kiedy nadeszła pora, o której zazwyczaj przychodził listonosz, stary Clyde Packer zamknął klaser ze znaczkami i poszedł do łazienki, żeby przyczesać siwe włosy oraz brodę. Nigdy nie mógł sobie poradzić z niesforną fryzurą, a domyślał się, że po drodze z pewnością napotka któregoś z sąsiadów. Nie chciał nikomu przysparzać okazji do plotek. I tak był przekonany, że go obgadują, chociaż niewiele sobie z tego robił. Zdecydowanie najgorsza pod tym względem była wdowa Foshay, która mieszkała w drugim końcu korytarza. Przed wyjściem stanął jeszcze pośrodku zagraconego pokoju i wyciągnął z szuflady olbrzymiego biurka - na którym piętrzyły się niewiarygodne wręcz stosy różnorodnych rzeczy - maleńkie pudełeczko pochodzące z Unuk al Hay. Otworzył je, wyjął jeden z niewielkich listków i wsunął go sobie pod język. Przez chwilę stał jeszcze przy otwartej szufladzie, rozkoszując się cudownym smakiem liścia, który w jakimś stopniu przypominał dobrą whisky zaprawioną delikatnie miętą, choć w gruncie rzeczy całkowicie różnił się od smaku zarówno ziemskiej whisky, jak i ziemskiej mięty. Dość ostry, a mimo to przyjemny smak liścia w ogóle nie kojarzył się z niczym spotykanym na Ziemi. Packer miał nawet pewne podejrzenia, że można się od niego uzależnić, chociaż PugAlNash nigdy mu o tym nie wspominał. Stwierdził po raz kolejny, że być może Pug usiłował go w jakiś sposób powiadomić, on jednak nie potrafił tego zrozumieć, gdyż unukiańskie podejście do języka Ziemian, do zasad pisowni oraz gramatyki, było wręcz niewiarygodnie obce, a mógł się o tym przekonać jedynie ten, kto próbował rozszyfrować jeden z ich kwiecistych, zagadkowych tekstów. Dostrzegł teraz, że pudełko jest już prawie puste. Miał nadzieję, iż wierny, wręcz bezgranicznie mu oddany korespondent i tym razem będzie o nim pamiętał. Owo głębokie przekonanie opierało się tylko na jednej przesłance: w ciągu kilkunastu lat wymiany listów PugAlNash nie zawiódł go ani razu. Zawsze przysyłał nowe pudełeczko wonnych liści, kiedy tylko kończył się zapas Packera, w dodatku nieodmiennie do przesyłki dołączony był list oklejony najnowszymi znaczkami z Unuk. Dziwnym sposobem paczka przychodziła dokładnie tego samego dnia, kiedy Clyde wyjmował ostatni liść z poprzedniego pudełka, jak gdyby PugAlNash dysponował jakimś nie znanym wśród ludzi zmysłem i precyzyjnie umiał przewidzieć, kiedy przyjacielowi skończy się zapas. Taki oddany druh to prawdziwy skarb, pomyślał Packer. Co prawda, to nie humanoid, ale niezwykle wierny przyjaciel. Po raz kolejny próbował sobie wyobrazić, jak Pug wygląda. Zawsze w myślach przedstawiał go jako niewielką istotę, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia, czy naprawdę nie jest on gigantycznym stworzeniem. Nie wiedział też, do czego może być podobny. Warunki panujące na Unuk uniemożliwiały Ziemianom przebywanie na tej planecie, dlatego we wszelkich kontaktach oraz wymianie handlowej - podobnie jak w wypadku wielu innych cywilizacji - musieli pośredniczyć inni mieszkańcy Galaktyki. Clyde niejednokrotnie zastanawiał się również, co Fug robi z cygarami, które wysyłał mu w zamian za egzotyczne liście: zjada je? pali? wącha? traktuje jako ozdoby? może wpina sobie we włosy? - o ile, rzecz jasna, w ogóle ma włosy. Pokręcił głową, zasunął szufladę i wyszedł na korytarz, dokładnie sprawdzając, czy dobrze zamknął za sobą drzwi. Wolał nie ryzykować, by jego sąsiedzi, a zwłaszcza wdowa Foshay, myszkowali w jego rzeczach. Ucieszył się, ponieważ na korytarzu nie było nikogo. Wcisnął guzik windy i czekał z nadzieją, że los nadal będzie dla niego łaskawy. Stało się jednak inaczej. Z sąsiedniego mieszkania wyszedł mężczyzna - hałaśliwy, nieprzyjemny typek, który nikogo nie potrafił uszanować. Od razu klepnął Packera po plecach. - Cześć, Clyde! - ryknął uradowany. - Dzień dobry, panie Morton - mruknął ozięble Packer. Morton nie miał żadnego prawa mówić mu po imieniu. Nikt z sąsiedztwa nie zwracał się do niego per Clyde. Wyjątek stanowił tylko jego siostrzeniec, Anton Camper, który i tak mówił do niego: wujku Clyde, a najczęściej po prostu: wujku. Z Tony'ego jest jednak kawał nicponia, przypomniał sobie Packer; bez przerwy w coś się wplątuje, zawsze dużo gada i nic z tego nie wynika. Mówiąc szczerze, Tony był szczwanym jak lis krętaczem. Przynajmniej tę jedną cechę odziedziczył po mnie, pomyślał z dumą Packer. Gdybym był młodszy, oskubałbym ich wszystkich do ostatka, a połapaliby się dopiero wtedy, gdyby ktoś im powiedział, że paradują z gołym tyłkiem. - Jak tam dzisiaj interesy w filatelistyce? - ryknął Morton, nieustannie poklepując go po plecach. - Pozwolę sobie przypomnieć, panie Morton, że nie prowadzę żadnych interesów w filatelistyce - odparł stanowczo Packer. - Ja tylko zbieram znaczki. To moje hobby i mogę je gorąco polecić... - Wcale nie o to mi chodziło - przerwał nieco zdumiony Morton. - Dobrze wiem, że nie zarabiasz na znaczkach... - W zasadzie osiągam pewne korzyści, ale w bardzo ograniczonej wysokości. Nie jest to jednak stały dochód, a już z pewnością nie można tego nazwać interesem. Niektórzy zbieracze wiedzą, że utrzymuję bardzo szerokie kontakty i czasami korzystają... - I właśnie o to chodzi! - ryknął Morton i tak go huknął po przyjacielsku w plecy, że Clyde aż się zatoczył. - Najważniejsze w życiu to mieć odpowiednie znajomości. Na tym się zawsze dobrze wychodzi. Weź mnie, na przykład... Szczęśliwie przybycie windy uratowało go przed zwierzeniami sąsiada. W holu podreptał prosto do recepcji. - Dzień dobry, panie Packer - powitał go dozorca, wręczając kilka listów. - Przyszła też paczka, dość ciężka. Chce pan, żebym pomógł zanieść ją do windy? - Nie, dziękuję. Mam nadzieję, że sobie jakoś poradzę. Dozorca schylił się i postawił na kontuarze sporej wielkości paczkę. Packer chwycił ją i ściągnął z blatu, lecz zaledwie zdołał opuścić na podłogę. Ocenił, że musi ważyć jakieś piętnaście kilogramów. Kiedy zaś spojrzał na kartę adresową, którą od końca do końca pokrywały znaczki pocztowe o bardzo wysokich nominałach, dosłownie zabrakło mu tchu w piersi. Przyjrzał się uważnie nalepce - jego nazwisko i adres zostały pieczołowicie wykaligrafowane, co mogło świadczyć, że nadawcy z dużym trudem przychodziło posługiwanie się ziemskim alfabetem. Zamiast adresu zwrotnego widniał natomiast istny gąszcz kropek, kresek i zawijasów, który dopiero po dłuższej chwili wydał mu się znajomy, chociaż Packer nie mógł sobie przypomnieć, gdzie już widział takie pismo. Jego uwagę przykuły znaczki pochodzące z loty Raka - tylko raz w całym swoim życiu miał sposobność oglądać znaczki z tego odległego układu planetarnego. Stał jeszcze przez jakiś czas, gorączkowo się zastanawiając, ile też mogą być one warte. Wreszcie wetknął listy pod pachę i dźwignął paczkę. Była naprawdę bardzo ciężka; pożałował teraz, że się nie zgodził, by dozorca pomógł mu ją nieść. Powiedział jednak, iż da sobie radę, nie wypadało więc zmienić nagle zdania. Przecież nie jestem jeszcze taki stary i słaby, pomyślał. Dotaszczył z trudem paczkę do windy. Postawił ją na podłodze, wcisnął guzik i zapatrzył się na metalowe okucia drzwi. Niespodziewanie usłyszał za sobą skrzeczący, piskliwy okrzyk. Packera przeszył dreszcz, natychmiast bowiem rozpoznał po głosie wdowę Foshay. - Ach, to pan, panie Packer! Jak to miło, że spotykamy się przy windzie! Odwrócił się powoli. Trudno, nic na to nie poradzę, pomyślał; nie mogę przecież stać do niej tyłem. - Ależ pan obładowany! - pisnęła wdowa. - Pomogę, jeśli pan pozwoli. Zanim zdążył zareagować, wyciągnęła mu listy spod pachy. - Zajmę się tym, zawsze będzie panu lżej. Miał straszną ochotę wyrwać jej z ręki listy, lecz tylko się uśmiechnął. Zdawał sobie sprawę, że mimo jego dobrej woli ten wymuszony uśmiech musi bardziej przypominać grymas szczerzącego kły wampira. - Miałem szczęście, że trafiłem właśnie na panią - powiedział. - Sam z pewnością bym nie dał sobie rady. Kobieta nie zwróciła jednak uwagi na ukrytą aluzję, dalej szczebiotała radośnie: - Kupiłam wspaniałe mięso na befsztyki, a ponieważ zawsze robię więcej, niż sama dam radę zjeść, więc może skusi się pan na wspólny obiad? - Niestety, to niemożliwe - wypalił szybko. - Bardzo mi przykro, ale mam wiele pracy. Widzi pani, ile otrzymałem korespondencji. - Wskazał listy, które trzymała, oraz stojącą na podłodze paczkę. Parsknął przy tym głośno niczym zdenerwowany mors, lecz wdowa nadal nie chciała zauważyć jego irytacji. - Jakież to musi być romantyczne i podniecające - paplała - otrzymywać tak wiele listów, paczek i najróżniejszych przesyłek z całej Galaktyki; z tych wszystkich niezwykłych i tak odległych planet. Któregoś dnia musi mi pan objaśnić dokładniej, na czym polega zbieranie znaczków. - Szanowna pani - rzekł poważnym tonem. - Zajmuję się filatelistyką od dwudziestu lat i sam dopiero zaczynam pojmować, na czym to wszystko polega. Nie podejmuję się zatem wyjaśnić tego komuś nie wtajemniczonemu. Ta uwaga również nie zrobiła na wdowie większego wrażenia. Niech to szlag trafi, pomyślał Packer. Czy istnieje jakikolwiek sposób na uciszenie tej przeklętej baby? Cholerna sklerotyczka, stwierdził i znowu prychnął z pogardą. Chyba przez najbliższe trzy dni będzie łaziła po całym bloku i opowiadała wszystkim o swoim niezwykłym spotkaniu ze starym dziwakiem. Niemalże słyszał jej skrzekliwy głosik, którym powtórzy każdemu: „Otrzymuje całe sterty listów z różnych obcych planet, a do tego paczki i paczuszki. Jestem pewna, że wcale nie chodzi tu o zbieranie znaczków. To bardzo podejrzane. Mogłabym się założyć o ostatniego dolara, że jest zamieszany w jakieś nieczyste sprawki". Kiedy stanęli wreszcie pod drzwiami jego mieszkania, wdowa Foshay z wyraźnym ociąganiem oddała mu listy. - A może ma pan ochotę na rosół? - zapytała. - Wszyscy twierdzą, że mój rosół nie ma sobie równych. Przygotowuję go według specjalnego przepisu. - Dziękuję, ale nie mogę. Otworzył zamek i położył dłoń na klamce. Wdowa nie ruszała się z miejsca. - Chętnie bym panią zaprosił - powiedział, kłamiąc jak z nut - ale byłoby mi wstyd. Mam w pokoju straszny bałagan. Bałagan to bardzo delikatne określenie, dodał w myślach. Wreszcie został sam. Zamknął drzwi i zaczął torować sobie drogę między stosami albumów, klaserów, segregatorów, pudeł i pudełeczek, które zajmowały niemal całą powierzchnię pokoju. Dotarł w końcu do biurka i położył paczkę na podłodze. Pospiesznie przejrzał listy. Pierwszy był z Dahiba, drugi z układu Liry, trzeci z Muphrida, ostatni zaś stanowiła reklamówka jakiejś firmy wysyłkowej z Marsa. Clyde usiadł w głębokim, olbrzymim fotelu za biurkiem i obrzucił krytycznym spojrzeniem cały pokój. Któregoś dnia naprawdę będę musiał tu zrobić porządek, pomyślał. Bez wątpienia znajdzie się mnóstwo rzeczy, które można po prostu wyrzucić, a resztę trzeba posegregować i poukładać w opisanych pudełkach, aby łatwo było cokolwiek znaleźć. Warto by przy okazji zrobić szczegółowy inwentarz - wreszcie byłoby wiadomo, jak wielka oraz ile warta jest ta cała kolekcja. Z drugiej strony jej wartość nie ma przecież aż takiego znaczenia, przekonywał sam siebie. Przyszło mu na myśl, że powinien zacząć zbierać znaczki tematycznie. Większość kolekcjonerów postępowała w ten sposób. Galaktyka była zdecydowanie za duża, by chociaż marzyć o zbieraniu wszystkich wydań. Nawet kilka tysięcy lat temu, kiedy filateliści mogli brać pod uwagę wyłącznie znaczki emitowane na Ziemi, wydawano ich zbyt wiele, aby jeden człowiek zdołał zebrać wszystkie. Już wtedy hobbiści musieli ograniczać zakres swoich zainteresowań. I tu właśnie tkwił problem: decydując się na zbiór tematyczny, trzeba było zapomnieć o pozostałych znaczkach. Jakie należało przyjąć kryteria wyboru? Interesować się wydaniami z jednej tylko planety bądź układu gwiezdnego? A może ograniczyć się do edycji z odległych stron, powiedzmy z systemów oddalonych co najmniej o pięćset lat świetlnych? Albo zbierać wyłącznie koperty? Ten pomysł wydawał się dość ciekawy, różnorodne koperty ze znaczkami, stemplowane w coraz to innym układzie planetarnym, ukazywałyby odmienne drogi, którymi listy wędrują od jednego globu do drugiego. Ów problem nie dawał się rozwiązać: tak wiele było interesujących zagadnień. Z pewnością nie starczyłoby kilku pokoleń na ich zgłębienie, a co dopiero jednego ludzkiego życia. Przez dwadzieścia lat, poświęcając się jedynie swojej pasji, zgromadziłem ogromną kolekcję, pomyślał. Włożyłem w to mnóstwo pracy, ale nie żałuję nawet jednej minuty, a w pewnych dziedzinach, stwierdził z dumą, mogę się chyba uważać za eksperta. Wielokrotnie w specjalistycznych czasopismach ukazywały się moje artykuły i chyba nie ma tygodnia, by do moich drzwi nie zapukał ktoś znany w środowisku, bądź to szukając porady w jakiejś drobnej sprawie, bądź też chcąc zamienić chociażby kilka słów. Tak, zbieranie znaczków mogło być źródłem niewyczerpanej satysfakcji, mogło stanowić radość całego życia. Ale samo ich gromadzenie było jedynie drobną cząstką przyjemności, tylko jej zarodkiem. Przede wszystkim liczyły się kontakty nawiązane z innymi filatelistami. Trzeba było ciągle szukać nowych znajomości, zwłaszcza z mieszkańcami najodleglejszych rejonów Galaktyki. Trudno bowiem polegać na usługach różnych handlarzy, którzy oferowali wyłącznie to, co mogli zdobyć prostymi sposobami, nie zadając sobie trudu sprowadzania rzadkich egzemplarzy. Dlatego największe znaczenie miały listowne kontakty z hobbistami gotowymi wymieniać część swoich zbiorów; przyjazne stosunki z takimi samymi jak on samotnikami mieszkającymi gdzieś na obrzeżach Galaktyki, skąd najczęściej właśnie pochodziły niezwykle cenione, egzotyczne znaczki. Z ludźmi mającymi czas na ich zbieranie, prowadzenie korespondencji i odsprzedaż walorów po przystępnej cenie, albo też z drobnymi firmami, które chwytały się praktycznie każdego zlecenia, pragnąc w jakikolwiek sposób zdobyć fundusze dla biednych, pionierskich kolonii. Packer przypomniał sobie człowieka o nazwisku Marsh mieszkającego w systemie Coonskin, który za przysyłane znaczki prosił tylko o jedno: taśmy z najnowszymi nagraniami ziemskiej muzyki. Odważny ksiądz prowadzący misję na niegościnnym Agustronie zbierał z kolei stare blaszane pudełka po cygarach i puste butelki od whisky, które z niewyjaśnionych powodów bardzo wysoko ceniono na tej zwariowanej planecie. Ale rozmyślając o wszystkich ludziach czy obcych istotach, z którymi utrzymywał kontakty, nigdy nie zapominał o PugAlNashu. Przesunął pod językiem kawałek egzotycznego liścia, próbując wyssać jeszcze z niego resztki cudownego smaku. Po raz kolejny przyszło mu na myśl, że gdyby tylko udało się sprowadzić większy transport tych liści, można by na tym zbić fortunę. Tu, na Ziemi, ów towar w małych porcjach, takich jak na przykład guma do żucia, powinien się sprzedawać na pniu. Kiedyś próbował podsunąć ten pomysł Pugowi, ale Unukianin przyjął propozycję z wyraźnym zdumieniem i wręcz oburzony wyjaśnił - choć Packer do końca nie mógł zrozumieć powodów - że nie wyobraża sobie, jak można traktować upominek wysyłany przyjacielowi jako dowód wdzięczności niczym pospolity produkt, którym dałoby się handlować na dużą skalę. Dzwonek do drzwi wyrwał go z tych rozmyślań. Podszedł do wyjścia. Na korytarzu stał Tony Camper. - Dzień dobry, wujku Clyde - powitał go wesoło. Packer przez dłuższą chwilę tkwił z ręką na klamce. - Jeśli już sobie o mnie przypomniałeś, to chyba powinienem cię wpuścić - mruknął w końcu. Tony wkroczył do środka i wcisnął z powrotem kapelusz na głowę, po czym obrzucił krytycznym spojrzeniem zagracony pokój. - Któregoś dnia będziesz tu musiał zrobić trochę porządku, wujku. Dziwię się, jak możesz mieszkać w takim bałaganie. - Całkiem nieźle daję sobie radę - oznajmił kwaśno Packer. - Ale któregoś dnia posłucham twojej rady i uporządkuję zbiory. - Chciałbym w to wierzyć - odparł Tony. - Mój chłopcze - zaczai mentorskim tonem Clyde. - Chyba mogę śmiało powiedzieć, że mam tutaj jedną z najwspanialszych kolekcji znaczków pocztowych z całego kosmosu. Nadejdzie taki czas, gdy poukładam je wszystkie w klaserach... - Nigdy tego nie zrobisz, wujku. Będziesz nadal wsypywał znaczki do pudełek. Przychodzą w takim tempie, że nigdy nie zdołasz zaprowadzić porządku. Uniósł nogę i lekko trącił czubkiem buta paczkę stojącą przy biurku. - Sam widzisz - dodał. - To zapewne kolejna przesyłka, prawda? - Dopiero co ją odebrałem - przyznał Packer. - Nie zdążyłem jeszcze zajrzeć do środka, udało mi się jedynie ustalić, skąd przyszła. - Chyba powinienem ci pogratulować - rzekł Tony. - Znakomicie się bawisz. W dodatku wygląda na to, że przeżyjesz nas wszystkich. Tego możesz być pewien - wycedził Clyde. - Czy dowiem się wreszcie, czego tym razem chcesz ode mnie? - Niczego, wujku. Wpadłem tylko zapytać, jak się miewasz i przypomnieć, że na weekend zabieramy cię do domku nad Zatoką Hudsona. Ann nalegała, żebym się koniecznie z tobą dokładnie umówił. Dzieciaki nie mogą się doczekać wyjazdu. - Myślicie, że zapomniałem? - spytał Packer, któremu całkowicie wyleciało z głowy, że zgodził się spędzić z nimi ten weekend. - Wolałem jednak się upewnić. Mam wpaść o trzeciej? - Nie, Tony, nie rób sobie kłopotu. Polecę stratosówką. Poza tym nie chcę wyjeżdżać tak wcześnie, naprawdę mam mnóstwo roboty. - Tego nie musisz mi powtarzać - mruknął Tony, ruszając w stronę wyjścia. • - Tylko nie zapomnij - przestrzegł po raz kolejny. - Na pewno nie zapomnę - obiecał. - Ann byłoby strasznie przykro, gdybyś nie przyjechał. Szykuje wszystkie twoje ulubione potrawy. Packer tylko mruknął z udawanym zachwytem. - Zatem umawiamy się na obiad o siódmej. - W porządku, Tony. Na pewno przyjadę. - Do zobaczenia, wujku. Zmiataj, pętaku, pomyślał Packer. Ciekawe, co tym razem wymyślą nowego. Zawsze szykują jakieś wyszukane potrawy, którymi nie można się najeść. Człowiek tylko uszczknie kawałek i od razu ma dosyć. Podreptał z powrotem do swego biurka. Pewnie myśli, że mu zapiszę cały majątek w testamencie, rozważał. Nawet nie przypuszcza, jak mało tego jest. A i tak go wykołuję, wydam przed śmiercią wszystko, do ostatniego centa. Poza tym mam zamiar pożyć jeszcze dość długo. Usiadł i sięgnął po pierwszy z listów. Rozciął kopertę nożykiem do papieru i wysypał znaczki na maleńki skrawek wolnej powierzchni biurka. Włączył lampkę i pochylił ją niżej. Przyjrzał się z bliska znaczkom. Niezły zbiór, pomyślał. Zwłaszcza ten, z Rho Bliźniąt XII... a może XVI... znakomity przykład neoklasycyzmu - delikatny, gustowny deseń, dopracowany w najmniejszych szczegółach, znaczek wydrukowany najnowszą techniką, na pierwszorzędnym papierze... Zaczął się rozglądać za peseta, ale nigdzie nie mógł jej znaleźć. Wysunął szufladę i jął przerzucać stosy szpargałów, lecz tutaj również jej nie było. Wreszcie wstał z fotela i na czworakach sprawdził podłogę pod biurkiem. Peseta po prostu zniknęła. Zasapany usiadł z powrotem i aż zgrzytnął zębami ze złości. Zawsze mi się gdzieś zawieruszy, pomyślał. To już chyba dwudziesta pęsetka, którą zgubiłem. Niech to szlag trafi. Nigdy się nie nauczę kłaść jej na jednym miejscu. Znowu rozległ się dzwonek. - Proszę wejść, otwarte! - wrzasnął rozzłoszczony Packer. Do mieszkania wsunął się niski, przygarbiony mężczyzna i po cichu zamknął za sobą drzwi. Wstydliwie stanął u wejścia do pokoju, mnąc w palcach znoszony kapelusz. - Czy mam przyjemność z panem Packerem? - No jasne! - huknął Clyde. - A kogo spodziewał się pan tu zastać? - Proszę mi wybaczyć - mruknął nieznajomy, bojaźliwie wchodząc nieco głębiej do pokoju. - Nazywam się Jason Pickering. Mam nadzieję, że słyszał pan o mnie. - Pickering? - powtórzył Packer. - Pickering? Ach tak, pewnie, że o panu słyszałem. Ma pan największą kolekcję znaczków z Polaris. - Zgadza się - przyznał tamten, uśmiechając się nieśmiało. - Jestem bardzo wdzięczny, że... - Niech pan da spokój - przerwał mu Packer, podbiegając i ściskając gościowi dłoń. - Cała przyjemność po mojej stronie. Pospiesznie zdjął z krzesła dwa klasery i trzy pudełka po butach. Kiedy zestawiał je na podłogę, jedno z pudeł wysunęło mu się z ręki, otworzyło i ze środka wysypały się setki znaczków. - Proszę, niech pan siada, panie Pickering - rzekł uprzejmie. Mężczyzna, rozglądając się lękliwie na boki, przycupnął ostrożnie na brzeżku krzesła. - O rety... - mruknął, wodząc spojrzeniem po całym pokoju - ależ pan tego zgromadził. Nie mogę wyjść z podziwu, jak pan potrafi się w tym wszystkim połapać. - Bo i nie potrafię - odpowiedział Packer, siadając w swoim fotelu. - Muszę przyznać, że nawet nie wiem dokładnie, co już mam, a czego nie. - Za to częściej ma pan okazję przeżywać miłe zaskoczenie - zauważył z uśmiechem Pickering. - Niestety, nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć - odparł filozoficznie Clyde. - Przejdźmy jednak do rzeczy, nie chcę zabierać pańskiego cennego czasu. Przyszło mi do głowy, że pan może mieć znaczek Polaris 17b na kopercie. Ten egzemplarz spotyka się niezwykle rzadko, nawet luzem, a nie słyszałem, by ktokolwiek miał go na kopercie. Ktoś mi poradził, żebym pana zapytał o ten znaczek. - Zaraz, chwileczkę - mruknął Packer, odchylając się na oparcie fotela. Zamknął oczy i w myślach przerzucał strony katalogu, aż wreszcie sobie przypomniał: Polaris 17b, niewielki, wręcz miniaturowy znaczek ze spiralnym deseniem, prawie cały jasnoniebieski, z małą czerwoną plamką w lewym dolnym rogu. - Tak, wydaje mi się, że go mam - rzekł, otwierając oczy. - O ile dobrze pamiętam, przed laty... Pickering, wyraźnie podekscytowany, pochylił się do przodu. - Mam rozumieć, że faktycznie...? - Tak, owszem. Musi tu gdzieś być. - Packer wskazał ruchem ręki sterty pudeł i klaserów. - Niech go pan poszuka, mogę zapłacić za niego dziesięć tysięcy. - Jeśli mnie pamięć nie myli, mam pięć takich znaczków na jednej kopercie. List został wysłany z Polaris VII na Betelgeuse XIII przez... Cóż, chyba sobie nie przypomnę, jaki tam był jeszcze stempel. - Pięć znaczków na kopercie! - Pickering aż otworzył usta ze zdumienia. - Tak, chyba tak. Mogę się mylić. - Pięćdziesiąt tysięcy - wypalił gość. - Daję panu pięćdziesiąt tysięcy, jeśli okaże się to prawdą. Packer ziewnął ostentacyjnie. - Za jedyne pięćdziesiąt tysięcy, panie Pickering, nawet nie będzie mi się chciało szukać. - Sto tysięcy! - Gotów jestem się nad tym zastanowić. - Bardzo proszę, niech pan odnajdzie tę kopertę. Na pewno pan sobie przypomni, gdzie ona może być. - Panie Pickering, gromadziłem to wszystko, co pan tu widzi, przez dwadzieścia lat, a pamięć już mi nie dopisuje. Mówiąc szczerze, nie mam nawet pojęcia, gdzie należy szukać tej koperty. - Proszę podać swoją cenę - nalegał Pickering. - Ile pan za nią chce? - Jeśli ją znajdę, mogę sobie zażyczyć nawet ćwierć miliona. Ale podkreślam: pod warunkiem że ją znajdę. - Zechce pan jednak poszukać? - Trudno mi to obiecać. Być może któregoś dnia, gdy zdecyduję się zrobić porządek w pokoju, ta koperta wpadnie mi w ręce. Przyrzekam, że będę o panu pamiętał. Pickering uniósł dumnie głowę i wstał z krzesła. - Raczy pan ze mnie żartować. Packer lekceważąco machnął ręką. - Ja nigdy nie żartuję. - Kiedy gość ruszył w stronę drzwi, Clyde ociężale dźwignął się na nogi. - Odprowadzę pana! - zawołał. - Proszę nie robić sobie kłopotu. Bardzo dziękuję i żegnam. Zaledwie Pickering sięgnął do klamki, Packer z powrotem opadł na fotel. Przez jakiś czas się zastanawiał, gdzie też mógł upchnąć tę kopertę ze znaczkami z Polaris, ale szybko dał za wygraną: to było tak dawno temu. Ponownie zaczął się rozglądać za peseta, lecz nigdzie nie mógł jej znaleźć. Z samego rana będę musiał iść do sklepu i kupić nową, pomyślał. Zaraz jednak przypomniał sobie, że rano nie będzie go w mieście - miał spędzić weekend w letnim domku Tony'ego nad Zatoką Hudsona. Niech to cholera weźmie, zaklął w duchu. Jak mogłem znowu zgubić pęsetę? Siedział tak przez dłuższy czas, odrętwiały i zmęczony, na poły drzemiąc, a w jego głowie przewalały się dziesiątki najróżniejszych, oderwanych myśli. Większość z nich dotyczyła jednak znaczków. Nie mógł się nadziwić, jak szybko wywodzący się z Ziemi pomysł ich używania - chyba szybciej od wszelkich innych pomysłów Ziemian, bo w ciągu zaledwie dwóch tysięcy lat - rozprzestrzenił się po najdalsze krańce Galaktyki. Chyba nie sposób było śledzić na bieżąco wszystkie nowe wydania znaczków pocztowych, a emitowała je prawie każda zamieszkana planeta. W dodatku bezustannie dochodziły nowe kolonie, które zaczynały drukować własne serie. Zapalony filatelista musiał poświęcać swojemu hobby cały wolny czas. A przecież istniało tak wiele różnych rodzajów znaczków. Na przykład na Menkalinen ich nominały oznaczano specjalnie dobranymi substancjami zapachowymi. Nikt tam nie kupował znaczka za pięć centów czy nawet za sto dolarów. Te, które pachniały jak dzika róża, stosowano do listów miejscowych; inne, wydzielające woń przejrzałego sera, używane były do korespondenci międzyplanetarnej; jeszcze inne, cuchnące tak, że ludzie musieli je trzymać w hermetycznych opakowaniach, przyklejano na przesyłkach wędrujących miedzy systemami gwiezdnymi. Z kolei znaczki z Algeibana wyróżniały się olbrzymią gamą kolorów, lecz wiele z nich było niewidocznych dla człowieka. Co gorsza, właśnie przesunięcie widmowe zastosowanych barw świadczyło o wartości znaczka. Wielką sławą wśród zbieraczy cieszyła się wydana na poły legalnie przez piratów z Leonidy duża seria, drukowana nie na papierze, lecz na spreparowanych kawałkach ludzkiej skóry pochodzącej z ofiar dawnych wojen. Packer rozmyślał o tym wszystkim, siedząc z głową zwieszoną na piersi. Docierało do niego głośne cykanie budzika zagrzebanego gdzieś miedzy stosami kartonowych pudeł. I w ten oto sposób upływa moje życie, stwierdził, ale czerpię z niego mnóstwo satysfakcji. Dwadzieścia lat temu, gdy zmarła jego żona, Myra, sprzedał swoje udziały w liczącej się firmie handlu zagranicznego i przeszedł na emeryturę; gotów był już zamknąć się w czterech ścianach pokoju i odliczać godziny, kiedy nagle zrodziła się w nim pasja filatelisty. Teraz zaś kolekcjonowanie znaczków absorbowało go o wiele bardziej niż kiedykolwiek przedtem praca zawodowa. Uważał to jednak za prawdziwe błogosławieństwo. Jego myśli ponownie skierowały się w stronę znaczków, które ocaliły go przed jałowym, samotnym oczekiwaniem na śmierć, dzięki którym mógł jeszcze żyć pełnią życia i czuć się tak, jakby był w kwiecie wieku. W końcu zasnął. Obudził go dzwonek do drzwi. Podreptał w stronę wejścia, przecierając oczy. Na progu stała wdowa Foshay z niewielkim rondelkiem w ręku. Wyciągnęła garnuszek w jego kierunku. - Doszłam do wniosku, że na pewno z chęcią zje pan trochę rosołu - powiedziała. - Ugotowałam go z najlepszego kawałka wołowiny. Zawsze robię za dużo, ciągle nie mogę się oswoić, że mam szykować tylko dla jednej osoby. Packer wziął rondelek od sąsiadki. - To bardzo miło z pani strony - mruknął. Kobieta spojrzała mu w oczy i zmarszczyła brwi. - Pan chyba jest chory? Weszła do środka, zmuszając go do tego, by się cofnął w głąb mieszkania. - Nic mi nie dolega - zaprotestował nieśmiało. - Po prostu się zdrzemnąłem, to wszystko. Czuję się zupełnie dobrze. Ale wdowa Foshay bez pytania położyła kościstą dłoń na jego czole. - Wyraźnie ma pan gorączkę - oznajmiła. - Jest pan cały rozpalony. - Skądże, nic mi nie jest - powtórzył. - Mówiłem już pani, że po prostu przysnąłem, nic więcej. Sąsiadka jednak odwróciła się i energicznym krokiem przeszła do pokoju, lawirując między stertami pudełek. Mój Boże, w końcu wdarła się do mego mieszkania! - pomyślał Packer, spoglądając za nią. Jak mógłbym się jej pozbyć? - Proszę tu natychmiast przyjść i usiąść - rozkazała wdowa. - Domyślam się, że nie ma pan termometru. Skruszony, pokręcił głową. - Nigdy go nie potrzebowałem - odparł. - Przez całe życie nawet ani razu się nie zaziębiłem. Kobieta niespodziewanie wrzasnęła, podskoczyła, obróciła się na pięcie i pognała galopem w stronę drzwi. Potknęła się o stertę pudeł i rozciągnęła jak długa na podłodze, ale zaraz krzyknęła jeszcze głośniej, poderwała się na nogi i wypadła na korytarz. Packer spokojnie zamknął za nią drzwi i z wyraźnym niedowierzaniem popatrzył na trzymany w ręku rondel. Pomyślał, że mimo całego tego zamieszania nie wylał ani kropelki. Co jednak sprawiło, że wdowa... Dostrzegł nagle drobniutką myszkę skuloną w rogu pokoju. Uniósł rondelek w górę, jakby chciał nim zasalutować. - Dziękuję ci, mała przyjaciółko - powiedział. Z trudem dotarł do stołu kuchennego, zrobił trochę miejsca i postawił garnek. A jednak są tu myszy, pomyślał. Do tej pory jedynie domyślał się ich obecności, kiedy znajdował okruchy sera na szafce kuchennej bądź łowił po nocy dziwne szuranie. Nie ulegało wątpliwości, że w tych stertach pudeł myszy mogły sobie założyć wygodne gniazdko. Ale obecność myszy, jak zdążył się już przekonać, miała także dobre strony. Spojrzał na zegarek: dochodziła piąta. Miał jeszcze godzinę do wyjścia z domu. Dopiero teraz poczuł głód; uzmysłowił sobie, że jakimś sposobem przegapił porę obiadu. Postanowił zatem zjeść trochę rosołu wdowy Foshay, a zarazem przejrzeć zawartość paczki. Zdjął kilka pudeł z biurka i zrobił trochę więcej wolnego miejsca, żeby móc rozpakować przesyłkę. Wrócił do kuchni i nalał sobie rosołu do filiżanki. Faktycznie był bardzo smaczny, w dodatku nie zdążył jeszcze wystygnąć. Packer pomyślał, że blat stołu kuchennego może się osmalić od gorącego rondelka, ocenił jednak, iż nie warto sobie tym zawracać głowy. Dźwignął paczkę, postawił ją na biurku i po raz kolejny zaczął się głowić nad dziwacznymi znakami widniejącymi w adresie nadawcy. Zaraz jednak sobie przypomniał, że jest to ów nowy alfabet wprowadzony niedawno jako jednolity w całym systemie Wolarza. Natychmiast też przyszedł mu na myśl pewien bardzo delikatny i nieśmiały mieszkaniec Cygnusa, z którym korespondował, a który zwykle prosił go w zamian za znaczki o butelkę najlepszego gatunku szkockiej whisky. Zanotował sobie w pamięci, że tym razem musi mu wysłać co najmniej dwie butelki. Rozciął papier pakowy i gdy tylko otworzył pudło, na blat biurka spłynęła szeroka struga kopert. Przesunął karton na sam róg i zagłębił się w fotelu. Popijając rosół z filiżanki, jął w zamyśleniu przeglądać nadesłane koperty. To wspaniały zbiór, pomyślał. W dodatku nadawca zadał sobie trud i posegregował koperty w zależności od układu, z którego pochodziły - były zebrane cieniutkimi gumowymi opaskami w mniejsze i większe pakieciki. Pierwszy zawierał koperty z Rasalhague, sąsiedni z Cheleba, następne z Nunki i Kaus Borealis. Musiało ich być mnóstwo. Znalazł także pakiet, w którym w ogóle nie potrafił zidentyfikować znaczków. Był to pokaźny plik, zawierał dwadzieścia pięć czy nawet trzydzieści kopert, a na wszystkich widniały identyczne znaczki: małe żółte prostokąciki pozbawione jakichkolwiek oznaczeń; niemalże zwykłe wycinki z żółtego, dość grubego i szorstkiego papieru. Przeciągnął po jednym z nich kciukiem i odniósł wrażenie, jakby coś się z niego osypało. Najbardziej przypominało to miękki, niezbyt starannie pokryty warstwą kredy papier piśmienny. Zafascynowany Packer wyciągnął jedną kopertę spod gumowej opaski i odsunął pozostałe pakiety. Odchylił się do tyłu, otworzył szufladę, przez chwilę grzebał gorączkowo w rupieciach, aż wreszcie znalazł lupę. Dokładnie przyjrzał się znaczkowi przez szkło powiększające. Nawet przy dużym zbliżeniu nie zauważył żadnych oznaczeń. Żółta powierzchnia znaczka była całkowicie jednorodna i pod lupą przypominała papier ścierny: jak gdyby pokryto go warstwą drobniutkich ziarenek piasku. Odłożył szkło, upił jeszcze trochę rosołu i odchyliwszy głowę zaczął w myślach przerzucać strony katalogu, ale nie znalazł niczego podobnego. Przez jakiś czas wytężał pamięć, doszedł jednak do wniosku, że nigdy dotąd ani nie widział takiego niezwykłego znaczka, ani nie słyszał o podobnej edycji. Jeszcze raz sięgnął po lupę i tym razem przyjrzał się stemplom. Wiele z nich rozpoznał od razu, inne wydawały mu się całkowicie obce. Pomyślał, że z tym przynajmniej nie będzie większego problemu, bo na pewno znajdzie je w którymś z opasłych katalogów i spisów placówek pocztowych. Ale już teraz zyskał przeświadczenie, że listy musiały zostać nadane gdzieś z rejonu Lutni, ponieważ wszystkie stemple, jakie udało mu się zidentyfikować, pochodziły właśnie z tamtego obszaru. Odłożył lupę, sięgnął po filiżankę, wypił nieco rosołu i otarł wąsy. Zawsze przykładał szczególną wagę do tego, by na podstawie wyglądu jego wąsów i brody nie można było odgadnąć jadłospisu. Kiedy jednak odstawiał filiżankę, uszko przekręciło mu się w palcach i sporo bulionu pociekło na stół, a co najgorsze, zabrudził się także niezwykły żółty znaczek. Packer pospiesznie wyciągnął chusteczkę i zaczął energicznie wycierać kopertę, ale została duża, tłusta plama. Papier przesiąknął rosołem, a zatłuszczony znaczek utracił jakąkolwiek wartość. Mrucząc pod nosem przekleństwa na swoją nieuwagę, chwycił kopertę za róg i po dłuższej chwili, kiedy zdołał odnaleźć między pudłami kosz na papiery, wrzucił ją do środka. Kiedy wrócił do domu po weekendzie spędzonym nad Zatoką Hudsona, poczuł ogromną radość. Tony jest głupcem, pomyślał, skoro topi pieniądze w tym swoim domku letniskowym. Perspektyw nie ma żadnych, wszystkie jego większe interesy okazują się niewypałami, a on wciąż ładuje forsę w tę beczkę bez dna, jaką jest działka wypoczynkowa. Możliwe, że teraz panuje taka moda, tłumaczył sobie, a może chodzi tylko o to, żeby pokazywać klientom swój ekskluzywny domek, licząc na korzystniejsze warunki umowy. Na dobrą sprawę nie miał przecież pojęcia, jakie zasady obowiązują teraz na rynku. Przystanął w holu, żeby odebrać pocztę; miał nadzieję, że czeka na niego przesyłka od PugA1Nasha. W całym zamieszaniu przed wyjazdem zapomniał zabrać ze sobą pudełeczko wonnych liści, a pozbawiony przez trzy dni ich wspaniałego smaku uzmysłowił sobie, jak silnie się od nich uzależnił. Teraz zaś, przypomniawszy sobie, że prawie skończył mu się już ich zapas, z tym większą werwą zaczął przeglądać korespondencję. Przyszło sporo listów, ale nie było wśród nich paczuszki od PugA1Nasha. Mogłem się tego spodziewać, pomyślał. Do tej pory otrzymywał nową porcję dopiero wtedy, kiedy zużył ostatni liść z poprzedniego pudełka. Na początku dziwiło go niepomiernie, jakim sposobem Pug umiał tak dokładnie przewidzieć termin, kiedy będzie mu potrzebny nowy zapas listków, uwzględniając przy tym czas transportu. Szybko jednak przestał łamać sobie głowę, doszedłszy do wniosku, że nic dobrego mu nie przyjdzie z jałowego roztrząsania tego problemu. - Cieszę się, że znowu pana widzę - powitał go dozorca. - Jak minął weekend, panie Packer? - Znośnie - mruknął Clyde, ruszając w stronę windy. Ale w połowie długości korytarza drogę zagrodził mu Elmer Lang, właściciel budynku. - Chciałbym zamienić z panem parę słów, panie Packer - powiedział. - Proszę, słucham. - Chodzi mi o pańską mysz. - Jaką mysz? - Pani Foshay zawiadomiła mnie, że trzyma pan mysz w mieszkaniu. Packer uniósł głowę i dumnie wyprężył pierś, choć nie dorównywał tamtemu wzrostem. - Przecież to pańska mysz, panie Lang. Niech pan sam się jej pozbędzie. Właściciel skrzyżował ręce na piersi. - Niestety, nie mogę, panie Packer. Ma pan w mieszkaniu strasznie dużo śmieci. Musiałby pan najpierw zrobić porządek. - Pozwolę sobie wyjaśnić, łaskawy panie, że te śmieci to prawdopodobnie najbardziej unikatowa kolekcja znaczków pocztowych w całej Galaktyce. To prawda, że niezbyt nadążam z utrzymaniem jej w należytym porządku, ale nie pozwolę panu nazywać tego śmieciami. - Jeśli pan chce, mogę poprosić Milesa, naszego dozorcę, aby pomógł panu zaprowadzić ład w pokoju. - Przykro mi, ale mógłbym skorzystać z pomocy wyłącznie doświadczonego filatelisty. Czyżby chciał mnie pan przekonać, że nasz dozorca... - Panie Packer - przerwał mu Lang błagalnym tonem. - Przecież te pańskie pudła to wprost wymarzone miejsce dla myszy. Naprawdę nie zdołam ich wytępić, dopóki nie wpuści mnie pan do swego mieszkania i nie usunie choć części zgromadzonych tam rzeczy. - Mam je usunąć?! - wrzasnął Packer. - Czy pan zdaje sobie sprawę, o czym mówimy? Gdzieś w tej olbrzymiej kolekcji znajduje się koperta, a mówiąc ściślej koperta ostemplowana i oklejona znaczkami, za którą oferowano mi ostatnio ćwierć miliona dolarów. A to przecież tylko jedna koperta z gigantycznego zbioru! Pozwoli pan więc, że zapytam, panie Lang, czy pan mógłby się pozbyć takich skarbów? - Nie zgodzę się jednak, panie Packer, żeby taki stan trwał dłużej. Będę nalegał... Nadjechała winda i Clyde pospiesznie wskoczył do środka, zostawiając rozsierdzonego właściciela stojącego w holu i wymachującego rękoma. - Natręt! - parsknął pogardliwie, nie zwracając uwagi na windziarza. - Czy pan mówił o mnie? - Nie, mój chłopcze, o wdowie Foshay. To ona jest natrętem. - Skłonny jestem przyznać panu rację - odparł cicho windziarz. Na szczęście Packer nie napotkał nikogo w korytarzu. Czym prędzej otworzył drzwi mieszkania i wszedł do środka. Głośne bulgotanie osadziło go na miejscu. Zamarł w pół kroku, nasłuchując z niedowierzaniem. Ogarnął go strach. Wyraźnie jednak słyszał dziwne bulgotanie. Ostrożnie zajrzał do pokoju i oniemiał. W stojącym przy biurku koszu na papiery kipiała jakaś półpłynna żółta substancja; w kilku miejscach jej strumyki pociekły na zewnątrz i utworzyły kałuże na podłodze. Packer podszedł na palcach do kosza, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Nic się jednak nie stało. Żółta maź spokojnie bulgotała dalej. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie gęstej i kleistej, nie pieniła się jednak, a ów dziwny odgłos tylko z poboru przypominał bulgot, gdyż na powierzchnię cieczy nie wydobywały się żadne bąbelki. Packer pochylił się i ostrożnie wyciągnął rękę w kierunku kosza. Ale niezwykła substancja nawet nie próbowała go ugryźć; jak gdyby w ogóle nie zwracała na niego uwagi. W końcu dźgnął ją palcem. Okazała się dość sprężysta i wyraźnie ciepła; Packer odniósł wrażenie, że ma przed sobą żywą istotę. Natychmiast przypomniał sobie, że ostatnio wyrzucał do tego kosza zaplamioną rosołem kopertę. Nawet zanadto go nie zdziwiło, że tak szybko odżył w jego pamięci tamten incydent - żółta maź miała dokładnie ten sam kolor co zniszczony znaczek. Packer obszedł biurko i położył na nim przyniesioną korespondencję, po czym opadł ciężko na fotel. A więc znaczek ożył, pomyślał, musiał zatem być całkiem niezwykły. Można się jednak było tego spodziewać, wiele znaczków miało dziwne właściwości, bo choć sam pomysł ich stosowania pochodził z Ziemi, to przecież na różnych planetach wprowadzano modyfikacje. A w tej sytuacji, pomyślał ze zgrozą, będę musiał jak najszybciej pozbyć się tego intruza z kosza, zanim Lang się o nim dowie. Wbrew pozorom zasmuciły go uwagi właściciela budynku o konieczności usunięcia choć części zgromadzonych w pokoju rzeczy. Płacił stosunkowo wysoki czynsz za to mieszkanie, w dodatku nigdy nie zalegał z opłatami i starał się nie przysparzać sąsiadom żadnych kłopotów. Poza tym mieszkał tu już od dwudziestu lat, Lang powinien wziąć to pod uwagę. Po jakimś czasie podniósł się z fotela i ponownie stanął przed biurkiem. Schylił się i delikatnie chwycił brzegi kosza, uważając, żeby nie dotknąć palcami strużek wypływającej na zewnątrz substancji. Próbował go podnieść, ale kosz nawet nie drgnął. Packer zaparł się nogami i ciągnął z całej siły, lecz oporny pojemnik tkwił na miejscu jak wmurowany. W końcu się wyprostował i wymierzył solidnego kopniaka, lecz to również nie przyniosło żadnego efektu. Packer odsunął się na krok i spoglądał na kosz, ciężko dysząc. Tego mi jeszcze brakowało, jakbym nie miał innych problemów, pomyślał. Doszedł do wniosku, że tak czy inaczej musi trochę uporządkować pokój i pozbyć się myszy. Postanowił przy okazji poszukać koperty ze znaczkami z Polaris. Przypomniał sobie też, że zawieruszył ostatnią pęsetkę, musiał więc zmarnować trochę czasu na wyprawę do sklepu. Ale przede wszystkim powinien się pozbyć z pokoju tego przeklętego kosza. Jak to możliwe, żeby przykleił się do podłogi? Pewnie trochę tej żółtej mazi podciekło pod spód i tam zakrzepło. Może udałoby mu się odkleić kosz, gdyby zdobył jakiś łom czy zdołał wsunąć pod jego brzeg coś innego, co dałoby się wykorzystać jako dźwignia. Żółta substancja w koszu bez przerwy bulgotała. Packer włożył z powrotem kapelusz na głowę i wyszedł z mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi. Był piękny letni dzień i Clyde ruszył na spacer, gorączkowo usiłując znaleźć rozwiązanie problemów, jakie zwaliły mu się na głowę. Rozmyślał o wielu rzeczach, ale przed oczami miał bez przerwy kosz na papiery wypełniony bulgoczącą żółtą substancją i w końcu doszedł do wniosku, że niczego nie zdziała, dopóki nie pozbędzie się tego intruza. W napotkanym sklepie metalowym kupił sporych rozmiarów łom i raźnym krokiem ruszył w drogę powrotną. Miał wprawdzie jeszcze obawy, że porysuje trochę podłogę, był jednak pewien, że jeśli tylko zdoła wsunąć łom pod krawędź kosza, odklei go od parkietu. W holu ponownie natknął się na Langa. - Panie Packer... - zająknął się właściciel budynku. - Co pan zamierza robić z tym łomem? - Kupiłem go, żeby zapolować na mysz. - Ależ... panie Packer... - Chce pan, żebym się pozbył tej myszy, czy nie? - Tak, oczywiście, że chcę. - Jeśli znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji, to powinniśmy stosować wyjątkowe środki. - Ale łom...? - Postaram się zrobić to jak najciszej - obiecał Packer. - Nie będę walił z całej siły. Ruszył w stronę windy, ostentacyjnie wymachując łomem. Widok osłupiałego Langa na tyle poprawił mu humor, że zaczął nawet gwizdać pod nosem. Kiedy stanął pod drzwiami mieszkania i sięgnął po klucze, jego uwagę przyciągnęły dobiegające ze środka szelesty; poczuł ciarki na grzbiecie, owo głośne szuranie wydało mu się złowieszcze. Wielkie nieba, pomyślał, to niemożliwe, żeby było tam aż tyle myszy! Zacisnął mocniej palce na łomie, otworzył drzwi i uchylił je szybko. Wewnątrz trwała istna burza papierów. Packer pospiesznie wszedł do mieszkania i zatrzasnął drzwi, żeby fruwające papierzyska nie wyleciały na korytarz. Chyba musiałem zostawić otwarte okno, przemknęło mu przez myśl. Ale zaraz sobie przypomniał, że nie otwierał go przed wyjściem, a poza tym na zewnątrz panowała piękna pogoda, nie było najlżejszego wiatru. A to, co działo się w pokoju, musiałby spowodować prawdziwy huragan. Stał jak skamieniały, przywarłszy plecami do drzwi, i zaciskając z całej siły palce na ciężkim łomie, patrzył na niespotykane zjawisko. Szerokie strugi latających papierów, listów, kopert i całych pakietów przemykały w tę i w tamtą stronę pośród istnej śnieżycy pojedynczych znaczków. Wszędzie na podłodze stały pootwierane pudła i wszystkie te strumienie papierów łagodnie się do nich wlewały. Pod ścianą pokoju dostrzegł inne pudełka, już pozamykane i starannie poustawiane w stosy. To właśnie wydało mu się najbardziej podejrzane, bo kiedy wychodził z mieszkania, niecałe dwie godziny temu, panował w nim zwykły, dobrze mu znany bałagan. Na jego oczach strugi fruwających papierów zaczęły stopniowo rzednąć, z każdą chwilą coraz mniej znaczków unosiło się w powietrzu. Czyjeś niewidzialne dłonie zamykały kolejne pudła, a te, same z siebie, odlatywały pod ścianę i zajmowały miejsce w którymś ze stosów. Krasnoludki! - pomyślał z przerażeniem Packer. Gorączkowo usiłował wydobyć z pamięci choćby strzępy wiadomości na temat uczynnych, pomagających ludziom duszków. Nagle wszystko ustało. Znaczki przestały fruwać w powietrzu. Wszelkie pudełka stały równiutko ustawione pod ścianą. Zapanował spokój. Packer wszedł do pokoju i z otwartymi ze zdumienia ustami zaczął się rozglądać dokoła. Blat biurka i ścianki regałów dosłownie błyszczały; zasłony - czyste i nie pogniecione - wisiały równo; dywanik wyglądał jak nowy. Krzesła, nocny stolik, lampka... wszystkie zapomniane meble, od tylu lat niewidoczne spod stert klaserów i pudełek, połyskiwały czystością, jakby je starannie odkurzono i wypolerowano. A pośrodku tego szokującego ładem pokoju stał bulgoczący radośnie kosz na papiery. Packer odłożył łom i ruszył w stronę biurka. Nagle otworzyło się okno, coś świsnęło i łom przeleciał obok niego. Wyfrunął na zewnątrz i po chwili zniknął w koronie najbliższego drzewa. Okno zamknęło się z powrotem. Clyde zdjął kapelusz i położył go na skraju biurka. Ten jednak natychmiast uniósł się w powietrze i pożeglował w kierunku szafy. Jej drzwi także otworzyły się same, kapelusz wleciał do środka, a szafa zamknęła się po cichu. Packer aż sapnął ze zdumienia. Wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł zroszone potem czoło. - To zabawne - mruknął do siebie. Powoli i ostrożnie zaczął sprawdzać cały pokój. Wzdłuż jednej ze ścian, od podłogi do sufitu, ciągnęły się poustawiane w kolumnach pudełka od butów - cały ten stos był na trzy pudła głęboki. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się trzy segmenty regału. Clyde aż przetarł oczy ze zdziwienia, dotychczas sądził bowiem, że ma tylko dwa. Pozostałe meble, czyste i błyszczące, stały w idealnym porządku. Zajrzał do innych pokoi, lecz wszędzie panował wzorowy ład. W kuchni garnki i patelnie wisiały dokładnie na swoich miejscach, talerze poukładane w szafce były czyste. Kuchnia i lodówka zostały wyszorowane do połysku, a zlew stał pusty, chociaż Packer miał absolutną pewność, że zostawił w nim kupę nie pozmywanych naczyń. Pośrodku kuchennego stołu czekał wymyty i błyszczący rondelek, w którym wdowa Foshay przyniosła mu rosół. Wrócił do pokoju i podszedł do biurka, na którego blacie, w równiutkim szeregu, leżały następujące rzeczy: Zdechła mysz. Osiem pęsetek filatelistycznych. Pakiecik kopert z niezwykłymi żółtymi znaczkami. Dwie - nie jedna, lecz dwie! - koperty ze znaczkami Polaris 17b: na pierwszej widniał pasek czterech znaczków, na drugiej zaś pięciu. Packer opadł ciężko na fotel i zapatrzył się na ułożone na biurku przedmioty. Jak to możliwe? - zastanawiał się. Co tu się właściwie stało? Wyjrzał zza biurka na bulgoczący bezustannie kosz; miał wrażenie, że słyszy ironiczny chichot. Na pewno to wszystko jest sprawką owej substancji w koszu, pomyślał. Przecież nic nowego nie pojawiło się w pokoju, nie mógł tego spowodować żaden inny czynnik. Tylko ten kosz wypełniony żółtą, kipiącą mazią był jedynym obcym elementem, jaki znalazł się w mieszkaniu. Przysunął sobie paczuszkę kopert z żółtymi znaczkami i wyciągnął szufladę, żeby sięgnąć po lupę. Wewnątrz wszystkie przedmioty również były poukładane w idealnym porządku - obok siebie leżało pięć różnych szkieł powiększających. Packer wybrał najsilniejsze. Poprzednio dostrzegł jedynie chropowatą, jakby osypaną ziarenkami piasku powierzchnię znaczka. Teraz, pod silniejszym powiększeniem, owe drobiny rozdzieliły się na pojedyncze kuliste obiekty. Packer pochylił się jeszcze niżej, przytykając lupę do oka. Domyślił się szybko, że ma przed sobą jakieś obce zarodniki. W tych pozornie martwych skorupkach musiało się tlić życie. Kiedy nieuważnie wychlapał na znaczek trochę ciepłego rosołu, zarodniki zakiełkowały i w efekcie narodziła się z nich kolonia jakichś dziwnych organizmów, która obecnie wypełniała cały kosz na papiery. Odłożył lupę do szuflady i wstał z fotela. Ostrożnie wziął zdechłą mysz za ogon i wyrzucił ją w kuchni do zsypu na śmieci. Wrócił do pokoju i stanął przed regałem. Wszystkie książki były równiutko poustawiane tematycznie, a dostrzegł wśród nich również te, które zapodziały mu się przed wieloma laty i których bezskutecznie szukał. Z dumą popatrzył na długie szeregi katalogów filatelistycznych, spisy układów gwiezdnych i zamieszkanych planet, opasłe tomiska wykazów placówek pocztowych, przewodniki turystyczne, masę różnorodnych dwujęzycznych słowników, niezbędnych przy identyfikacji znaczków, oraz zestaw poradników technicznych dotyczących filatelistyki. Przeszedł następnie do poustawianych w stosy kartonowych pudeł i zdjął jedno z nich na podłogę. Wewnątrz znajdowały się koperty oraz foliowe torebki wypełnione luźnymi znaczkami, bloczkami i arkusikami. Zaczął je przeglądać i po chwili ogarnęło go zdumienie. Wszystkie znaczki i koperty pochodziły z układu Thubana. Wyprostował się i przez jakiś czas patrzył z zaciekawieniem, kiedy zaś schylił się ponownie, żeby je zamknąć i odstawić, pokrywka sama wskoczyła, pudło uniosło się w powietrze i wróciło na swoje miejsce. Packer przejrzał kolejno trzy następne pudełka. W jednym znajdował się wyłącznie materiał z Korophorosa, w drugim z Antaresa, a w trzecim z Dschubby. Stwierdził bezspornie, że jego zbiór nie tylko znalazł się w kartonowych pudłach, a w pokoju zapanował porządek - wszystko zostało ponadto sumiennie posegregowane! Podszedł z powrotem do biurka i bezsilnie opadł na fotel. Wydarzyło się zbyt wiele, żebym mógł to znieść, pomyślał. Widocznie z zarodników, które pobrały substancje odżywcze z rozlanego bulionu i obudziły się do życia, rozwinęła się w koszu jakaś żywa istota, a może raczej cała kolonia obcych stworzeń. Wyglądało na to, że odznaczają się one zamiłowaniem do porządku, nie lubią bezczynności, a w dodatku potrafią wykonać bardzo użyteczną pracę. Lecz co najważniejsze, owe dziwaczne stworzenia zrobiły dokładnie to, na czym człowiekowi zależało. Zaprowadziły ład w całym mieszkaniu, posegregowały jego kolekcję, zabiły mysz, wyszukały koperty ze znaczkami z Polaris i odnalazły zagubione pesety. Skąd jednak mogły wiedzieć, że człowiekowi właśnie na tym zależy? Czyżby potrafiły czytać w myślach? Packera przeszył dreszcz. Ale taki wniosek nasuwał się sam; przecież żółta maź w koszu do jego powrotu nie uczyniła faktycznie nic, jeśli nie liczyć radosnego bulgotania. Widocznie wcześniej po prostu nie wiedziała, że jest jakaś praca do wykonania - to on w jakiś sposób musiał jej przekazać swoje życzenia. Dopiero kiedy wrócił do domu, stworzenia pojęły, że czeka pilna robota i zaraz przystąpiły do działania. Rozległ się dzwonek u drzwi i Packer wstał z fotela. Na progu czekał Tony. - Cześć, wujku - powitał go. - Przyniosłem ci piżamę, którą zostawiłeś na działce. Wsunąłeś ją pod poduszkę i zapomniałeś spakować. Tony wyciągnął w jego kierunku plastikową torbę z piżamą i w tej samej chwili dostrzegł porządek w pokoju. - Wujku! - wrzasnął. - Co tu się stało? Posprzątałeś wreszcie mieszkanie? Clyde z rezygnacją pokręcił głową. - Spotkało mnie coś dziwnego, Tony. Tamten wkroczył do pokoju i z niedowierzaniem zaczął się rozglądać dokoła. - Odwaliłeś kawał ciężkiej pracy - rzekł. - To nie ja, Tony. - Ach, rozumiem. Wynająłeś kogoś, żeby posprzątał, kiedy ciebie nie będzie w mieszkaniu. - Nic podobnego. To stało się dziś rano i jest zasługą tego! - wskazał palcem kosz na papiery. - Ty chyba zwariowałeś, wujku - oznajmił rzeczowo Tony. - Z przemęczenia wszystko ci się pomieszało. - Niewykluczone - mruknął Packer - ale całą tę robotę odwalił kosz na śmieci. Camper obszedł kosz dookoła, wreszcie się pochylił i ostrożnie dotknął palcem żółtej substancji. - To mi wygląda na surowe ciasto - oznajmił. Wyprostował się i spojrzał na Packera. - Czy to jakiś żart? - zapytał. - Nie. Sam nie wiem, co to jest - przyznał Packer. Nie mam pojęcia ani jak, ani w jakim celu posprzątało moje mieszkanie. Ale mówię ci szczerą prawdę. - Wujku, to może być coś niesamowitego. - Jestem o tym przekonany. - Nie zrozumiałeś mnie. Miałem na myśli, że może to być najwspanialsza rzecz, jaka ci się kiedykolwiek przytrafiła. Mówisz więc, że to coś naprawdę wykonało za ciebie całą robotę? - W pewnym sensie - odparł Packer. - Powtarzam, że sam nie wiem, jak tego dokonało. Ale pewne jest, że to coś ma wyczucie porządku i potrafiło wykonać pracę, na której mi zależało. Wygląda na to, że mnie rozumie, że odbiera moje pragnienia. Może to jakiś dziwny mózg z rozwiniętymi zdolnościami psi? Tuż przed wyjazdem oglądałem dokładnie jedną z tych kopert z żółtymi znaczkami... Clyde w skrócie zrelacjonował wszystko, co się wydarzyło. Tony słuchał uważnie, w zamyśleniu skubiąc policzek. - Posłuchaj, wujku - odezwał się w końcu. - Nie wiemy, co to jest i jak to działa, ale zastanówmy się, czy nie można tego wykorzystać. Wyobraź sobie, że postawimy taki kosz w sali biurowej: dużej, w której pracuje wiele osób. To coś mogłoby tam utrzymywać wzorowy ład, układałoby papiery, segregowało korespondencję, bez przerwy by strzegło porządku. Już nigdy by nic nie zginęło, wszystkie rzeczy znajdowałyby się na swoim miejscu. Gdyby przyszedł szef i coś sobie zażyczył, proszę bardzo, w jednej chwili byłoby to na jego biurku. Pomyśl tylko, w takim biurze można by całkowicie zrezygnować ze sprzątaczki. Na przykład biblioteka publiczna w ogóle obyłaby się bez obsługi. Ale podejrzewam, że ta substancja najbardziej byłaby pożądana w dużych firmach, w zakładach ubezpieczeniowych, zarządach różnych koncernów czy przedsiębiorstwach transportowych. Nieco zdezorientowany Packer pokręcił głową. - Może i masz rację, Tony; sądzę, że to mogłoby się sprawdzić. Myślisz jednak, że ktokolwiek ci uwierzy i będzie chciał kupić? To zbyt fantastyczne. Wyśmieją cię. - Zostaw to mnie, już ja się postaram załatwić sprawę. Ostatecznie zajmuję się tym na co dzień. - Aha - mruknął Packer. - To znaczy, że od tej pory jesteśmy wspólnikami. - Mam przyjaciela - powiedział Tony, który na każdą okazję miał odpowiedniego przyjaciela. - Spróbujemy u niego w biurze. Zostawimy tam kosz pełen tej substancji i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Rozejrzał się szybko, chcąc natychmiast przystąpić do działania. - Masz jakieś wiadro, wujku? - Jest w kuchni, ale pełne śmieci. - Będzie też potrzebny bulion wołowy. Ten rosół był z wołowiny, prawda? - Tak - przyznał Packer. - Powinienem mieć w szafce całą puszkę bulionu. Tony podrapał się w głowę. - No to chyba możemy się brać do dzieła, wujku. Najpierw musimy sobie zapewnić źródło tej substancji. - Zostało mi jeszcze trochę kopert z tymi żółtymi znaczkami. Możemy wyhodować z nich nową kolonię. Tony niecierpliwie machnął ręką. - Nie, musimy je zostawić. Będą stanowiły żelazną rezerwę. Ukryjemy je gdzieś dokładnie. Mam przeczucie, że zdołamy rozwinąć sporą hodowlę z tego materiału, który już jest w koszu. Trzeba tylko zaczerpnąć pełną garść, polać to ciepłym rosołem... - Skąd możesz wiedzieć...? - Wujku - jęknął Tony. - Czy nie wydało ci się to dziwne, że akurat trafiłeś na odpowiednią liczbę zarodników i właściwą ilość bulionu, żeby otrzymać tyle substancji, aby bez reszty wypełniła kosz na papiery? - No cóż, możliwe... - Ta żółta substancja musi być inteligentna. Dobrze wie, co robi. Sama sobie narzuca ograniczenia. Przestrzega zasad porządku i żyje również według ścisłych reguł. Jeśli jej przestrzeń życiowa została ograniczona do kosza na papiery, przyjęła narzuconą jej objętość. Wypełniła kosz po brzegi, a ta część, która wyciekła na zewnątrz, miała na celu jedynie przyklejenie pojemnika do podłogi. To wszystko. Nie rozpełzła się po całym pokoju, potrafiła się przed tym powstrzymać. - Może i masz rację, lecz nadal nie daje nam to odpowiedzi na pytanie... - Poczekaj chwilę, wujku. Tylko popatrz. Tony szybko zagłębił dłoń w zawartości kosza i oderwał pewną ilość żółtej substancji od macierzystej kolonii powstałej z zarodników. - A teraz obserwuj uważnie - powiedział. Przez pewien czas wytężali wzrok. Zgodnie z przypuszczeniami, maź stopniowo uzupełniła lukę i wkrótce kosz ponownie był pełen. - Teraz już rozumiesz, o czym mówiłem? - zapytał Tony. - Będzie powiększało swoją objętość, jeśli tylko znajdzie więcej przestrzeni do życia. Musimy jedynie dostarczyć odpowiednią ilość substancji pokarmowych oraz zapewnić wolne miejsce. Kupimy mnóstwo wiader, żeby kolonia miała się gdzie rozmnażać, a potem... - Do cholery, Tony! Czy możesz mnie wysłuchać? Od dłuższego czasu próbuję się od ciebie dowiedzieć, w jaki sposób chcesz zapobiec przycementowywaniu tych wiader do podłogi. Jeśli damy jej nowe wiadro czy też kosz, z pewnością będzie chciała przytwierdzić je do podłoża tak samo jak za pierwszym razem. - Cieszę się, że poruszyłeś ten temat - oznajmił Tony. - Wiem, co należy zrobić. Podwiesimy wiadro. Jeśli znajdzie się nad podłogą, nie będzie miała go do czego przymocować. - Aha - mruknął Packer. - To chyba niezły pomysł. W takim razie pójdę przygrzać rosół. Zagotowali bulion w rondelku i przyszykowali małe wiaderko zawieszone na kiju od szczotki ułożonym na dwóch krzesłach. Wrzucili do środka oddzieloną porcję żółtej substancji i przyglądali się jej z uwagą, lecz kolonia wcale nie zwiększała swej objętości. - Widzisz? Miałem rację - zawyrokował Tony. - Musi otrzymać swoją porcję bulionu, żeby zacząć się rozmnażać. Wlali zatem do wiadra niewielką ilość ciepłego rosołu, lecz na ich oczach żółta substancja zmieniła się w czarną, mazistą ciecz. - Coś jest nie w porządku - rzekł zatroskanym głosem Tony. - Sam widzę. - Chyba wiem, o co chodzi, wujku. Musiałeś przedtem mieć inny rosół. Na pewno zabrakło jakiegoś składnika. Prawdopodobnie ona wykorzystuje nie sam bulion, lecz tylko coś, co on zawiera, a co jest jej niezbędne do życia. Wychodzi więc na to, że daliśmy jej zły rosół. Packer prychnął ze złością. - Nie pamiętam, jaki to był bulion, Tony. - Musisz sobie przypomnieć! - wrzasnął Camper. - Zastanów się dobrze! To niemożliwe, żebyś całkiem zapomniał, co wtedy piłeś. Clyde w zakłopotaniu zaczął skubać brodę. - No cóż, jeśli mam być szczery, Tony, to nie był rosół z puszki. Ugotowała go wdowa Foshay. - Aha, jednak pamiętałeś! A kto to jest wdowa Foshay? - Pewna wścibska starsza pani, która mieszka na drugim końcu korytarza. - To się znakomicie składa. Idź więc do niej i poproś, żeby cię jeszcze poczęstowała swoim rosołem. - Nie zrobię tego. - Przecież wystarczy tylko odrobina, wujku! Możemy poddać wywar analizie i odkryjemy, o który składnik chodzi. Potem nie będziemy już musieli korzystać z pomocy tej kobiety. - Na pewno zaraz się zapyta, po co mi jej rosół. W dodatku rozpowie wszystkim sąsiadom, że ją o niego prosiłem. O ile ją znam, natychmiast zacznie podejrzewać, że święci się tu coś niedobrego. - Nie wolno nam do tego dopuścić - oznajmił zaniepokojony Camper. - Trzeba zachować wszystko w sekrecie, wujku. Nikogo nie możemy dopuścić do tajemnicy. Usiadł i zamyślił się głęboko. - Wdowa jest pewnie wściekła na mnie - rzekł Pac - ker. - Chciała zobaczyć moje mieszkanie, wetknęła tu nos, ale śmiertelnie się przeraziła myszy. Zaraz pobiegła ze skargą do właściciela budynku, chciała mi narobić kłopotów. Tony strzelił nagle palcami. - Mam! - wykrzyknął. - Wiem już, jak to załatwić. Rozbieraj się i wskakuj do łóżka... - Nigdy w życiu! - warknął Clyde. - Posłuchaj, wujku. Na pewno ci na tym zależy. Musisz tylko odegrać małą komedię. - Wcale mi się to nie podoba! - oznajmił Packer. - Ani trochę! - Połóż się do łóżka - nalegał Tony - i zrób cierpiętniczą minę. Udawaj chorego. Ja pójdę do pani Foshay, serdecznie ją przeproszę i powiem, że jest ci strasznie przykro z powodu tej myszy. Dodam, że właśnie z tej przyczyny ciężko harowałeś przez cały dzień, żeby doprowadzić mieszkanie do porządku. A ponieważ tak się spociłeś... - Nie zrobisz tego! - jęknął Packer. - Będzie się nade mną rozczulała. Nie mam ochoty, żeby ta kobieta... - Chyba chcesz zarobić kilka miliardów, no nie? - syknął rozzłoszczony Camper. - Nie dbam o to specjalnie. Jakoś nie potrafię myśleć w tych kategoriach. - Powiem tej kobiecie, że jesteś przemęczony i skarżysz się na bóle serca, a jedyne, o czym marzysz, to filiżanka dobrego rosołu. - Nie zgadzam się na to - zaprotestował Clyde. - Nie wolno ci jej wciągać w tę sprawę. - Posłuchaj, wujku - tłumaczył cierpliwie Tony. - Jeżeli sam nie chcesz tego załatwić, to pozwól mnie z nią porozmawiać. Jestem przecież twoim jedynym krewnym, oprócz mnie nie masz nikogo na świecie. To nasza olbrzymia szansa. Mogę dalej prowadzić swoje kiepskie interesy, ale mówię ci szczerze, wujku... - urwał, spostrzegłszy po minie Packer a, że nic to nie da. - No dobra, jeśli nie godzisz się zrobić tego dla mnie, to pomyśl o Ann i o dzieciakach. Chyba nie chcesz, żeby te małe brzdące... - Och, zamknij się! - syknął Clyde. - Tylko patrzeć, jak zaczniesz szlochać. W porządku, załatwmy sprawę tak, jak mówisz. Sprawdziły się jego najgorsze przypuszczenia. Powtarzał sobie, że gdyby wiedział, iż będzie się czuł aż tak paskudnie, nigdy by się na to wszystko nie zgodził. Wdowa Foshay osobiście przyniosła gorący bulion. Usiadła na krawędzi łóżka, przykładała mu dłoń do czoła, narzekała i biadoliła, a co najgorsze, sama nakarmiła go rosołem. Packer był zdruzgotany. Ostatecznie jednak zdobyli to, na czym im zależało. Kiedy przestała go wreszcie karmić łyżką, zostało jeszcze pół rondelka zupy. Wdowa sama zaproponowała, że zostawi rosół na później, bo według niej temu biednemu, schorowanemu człowiekowi będzie on potrzebny. Dochodziła trzecia, zbliżała się pora codziennej wizyty wdowy Foshay z kolejną porcją bulionu. Na myśl o tym Packerowi zrobiło się niedobrze. Któregoś dnia Tony porządnie ode mnie oberwie, powtarzał sobie. Gdyby nie jego pomysł, nigdy bym nie musiał znosić tej udręki. Od prawie sześciu miesięcy wdowa regularnie dokarmiała go rosołem. Siadała przy stole i zabawiała go rozmową, podczas gdy on zmuszał się do przełknięcia znienawidzonego bulionu. A co najgorsze, musiał bez przerwy udawać, że nic na świecie mu tak nie smakuje jak rosół z wołowiny. A jak ta stara kwoka się do niego przymilała! Jak się stroiła i szczebiotała! Toujours gai, pomyślał. Była dokładnie taka sama jak ów wyliniały kocur, którego dawny pisarz scharakteryzował właśnie tymi słowami. W dodatku zaczęła dodawać czosnek do zupy. Na Boga, czy ktoś kiedyś słyszał, żeby przyprawiać wołowy rosół czosnkiem?! Przecież to profanacja! Mój specjalny przepis, powtarzała. Aż trudno było uwierzyć, że to właśnie czosnek dostarczał substancji odżywczych niezbędnych do życia i rozmnażania się niezwykłych kolonii pozaziemskich organizmów. Zresztą Packerowi także chyba wychodził na zdrowie, od lat bowiem nie czuł się aż tak dobrze jak ostatnio. Wyraźnie zauważał, że ma znacznie więcej energii i rzadko bywa przemęczony. Kiedyś regularnie ucinał sobie drzemkę po obiedzie, teraz jej po prostu nie potrzebował. Pracował tak jak poprzednio, a może nawet więcej, i gdyby nie codzienne wizyty wdowy Foshay i konieczność przełknięcia rosołu, byłby bardzo szczęśliwy. Tak, bez wątpienia by się uważał za najszczęśliwszego człowieka na świecie. Dzięki Bogu, że ten krętacz nie wtrąca się w moje sprawy, pomyślał Packer, pozwala mi poświęcać cały czas filatelistyce i bierze na siebie odpowiedzialność zarządzania firmą „Wydajność, sp. z o. o." Sam zresztą na to nalegał. Trzeba jednak przyznać, że znakomicie to zorganizował. Zamówieniom nie było końca, żółtą substancję kupowały zarówno duże kompanie przemysłowe i wielkie spółki ubezpieczeniowe, jak i właściciele budynków mieszkalnych czy drobnych zakładów wytwórczych. Już niedługo, powtarzał Tony, nie będzie na świecie takiej instytucji, która mogłaby się obejść bez usług firmy „Wydajność, sp. z o. o." Rozległ się dzwonek i Packer poszedł otworzyć drzwi. Skrzywił się na myśl o wdowie Foshay i kolejnej porcji gorącego rosołu. Ale to nie była sąsiadka. - Czy pan Clyde Packer? - zapytał nieznajomy mężczyzna. - Tak. Proszę, niech pan wejdzie. - Nazywam się John Griffin - zaczął tamten, kiedy już usiadł na krześle. - Przyjechałem z Genewy. - Z Genewy? Czy mam przez to rozumieć, że reprezentuje pan rząd światowy? Mężczyzna pokazał mu legitymację służbową. - W porządku - mruknął Packer, który nie lubił mieć do czynienia z urzędnikami państwowymi. - Czym mogę panu służyć? - O ile mi wiadomo, jest pan prezesem spółki „Wydajność". - Zdaje się, że tak. - Czyżby nie był pan tego pewien, panie Packer? - No cóż, nie angażuję się bezpośrednio w interesy. Jestem współwłaścicielem firmy, nie wiedziałem jednak, że można mnie nazwać prezesem. Wszystkim zajmuje się Tony, ja nie mam do tego głowy. - Zatem pan i pański siostrzeniec jesteście jedynymi udziałowcami spółki? - Tak, oczywiście. Założyliśmy ją tylko we dwóch. - Chodzi mi o to, panie Packer, że niektóre instytucje rządowe próbowały negocjować z panem Camperem. Czy on nic panu nie mówił na ten temat? - Nie. Ja poświęcam cały mój czas kolekcji znaczków, on sam prowadzi firmę. - Jesteśmy zainteresowani usługami waszej spółki - powiedział Griffin. - Próbowaliśmy podpisać z wami umowę. - Wszyscy tak robią - rzekł Packer. - Wystarczy tylko zapłacić odpowiednią sumę... - Nie zrozumieliśmy się. Problem polega na tym, że pan Camper się upiera na indywidualne umowy z każdym biurem rządowym. W ten sposób cena staje się tak astronomiczna... - Ale proszę mi wierzyć, że warto zapłacić - wtrącił Packer. - Wszystko się wam zwróci, co do grosza. - Lecz tak się nie robi - powiedział z naciskiem Griffin. - Gotowi jesteśmy podpisać oddzielną umowę nawet dla każdego oddziału, choć i to będzie nas bardzo dużo kosztowało, ale nie dla poszczególnych biur. Zgodnie z przepisami wszystkie instytucje rządowe powinny być objęte jedną, wspólną umową. - Nie rozumiem jednak, dlaczego mnie pan o tym mówi. To nie ja prowadzę interesy, lecz Tony. Proszę się zwrócić do niego. Ja mu całkowicie ufam, on ma głowę do interesów. Przyznam się, że nawet nie wiem, ile zleceń realizuje „Wydajność". Zajmuję się wyłącznie moją kolekcją. - I właśnie dlatego chciałem z panem porozmawiać - odparł Griffin. - Poruszył pan właściwy problem. - Nie rozumiem. - Sprawa wygląda w ten sposób. - Tamten ściszył nieco głos. - Instytucje rządowe otrzymują codziennie tony korespondencji. Nie pamiętam dokładnie liczb, ale proszę mi wierzyć, że jest to parę ton samych znaczków każdego dnia. Otrzymujemy przesyłki z każdej zamieszkanej planety w Galaktyce. Do tej pory przekazywaliśmy cały ten materiał różnym firmom zajmującym się filatelistyką, ale według ostatnich wytycznych mamy znaleźć tylko jednego kontrahenta, który będzie odkupywał całość materiału, oraz wybrać jak najkorzystniejszą ofertę. - To brzmi rozsądnie - rzekł Packer. - Tylko co ja bym robił z kilkoma tonami kopert dziennie? - Tego nie wiem - przyznał Griffin - pomyślałem jednak, że skoro pasjonuje się pan filatelistyką, zyskałby pan wyjątkową okazję, żeby zapoznawać się z całym tym materiałem w pierwszej kolejności. Odważę się powiedzieć, że chyba trudno znaleźć lepsze źródło znaczków z całej Galaktyki. - I bylibyście gotowi odsprzedawać mi wszystkie koperty, gdybym nakłonił Tony'ego do podpisania umowy? - Dokładnie odgadł pan moje intencje, panie Packer - odparł z uśmiechem Griffin. - Pańskie intencje! - parsknął pogardliwie Clyde. - Już od początku się tego domyślałem. - Mniejsza z tym - mruknął tamten pojednawczo. - Nie chcę, żeby mnie pan źle zrozumiał. Proponuję całkiem uczciwą transakcję, nic poza tym. - Przypuszczam też, że gotowi jesteście pobierać za cały ten materiał, od którego bym was uwalniał, jedynie cenę makulatury. - Zgadza się - przyznał Griffin. - W porządku, przemyślę waszą propozycję i dam wam znać. Chyba rozumie pan, że w tej chwili nie mogę niczego obiecywać. - Oczywiście, panie Packer. Proszę się dobrze zastanowić. Po wyjściu Griffina Clyde zamyślił się głęboko, ale im dłużej rozważał tę propozycję, tym bardziej wydawała mu się ona korzystna. Mógł przecież kupić jakiś stary magazyn i umieścić wewnątrz „Kosz Wydajności", który natychmiast by sortował przywożone tam koperty. Co prawda nie był pewien, czy w ciągu doby jeden kosz poradzi sobie z taką ilością papierów, może zdoła jedynie pogrupować koperty według systemów gwiezdnych, ale przecież mógł równie dobrze wstawić drugi kosz, który by dokonywał dalszej selekcji i bardziej szczegółowego podziału kopert. Później zaś, po osobistym przejrzeniu walorów filatelistycznych i wybraniu najcenniejszych do własnej kolekcji, mógłby resztę sprzedawać za pośrednictwem specjalnie utworzonej firmy. Co więcej, mógłby narzucać tak niskie ceny, że szybko wyparłby z rynku wszystkich nieuczciwych pośredników. Aż zatarł ręce z radości, kiedy pomyślał, jak zareagują na jego działalność ci wydrwigrosze. To ich wykończy; pokona ich tą samą bronią, którą oni stosują od lat. Jedna rzecz tylko nie dawała mu spokoju: propozycję Griffina można było traktować jako próbę przekupstwa. Powtarzał sobie, że przecież wśród urzędników państwowych łapówkarstwo jest rzeczą powszechną. Cała struktura rządu opiera się na krętaczach i dusigroszach, na różnorodnych układach, znajomościach i klikach. Prawdopodobnie nikt nie będzie miał nic przeciwko takiemu załatwieniu sprawy odsprzedaży kopert - poza handlarzami, rzecz jasna, ale ci i tak nie będą mogli nawet zaprotestować, pozostanie im najwyżej wycofać się z interesu i płakać rzewnymi łzami. Czy jednak mam prawo wtrącać się w sprawy Tony'ego? - myślał. Oczywiście, zawsze mogę z nim porozmawiać i nakłonić go, by wyraził zgodę. Czy jednak mam moralne prawo postąpić w ten sposób? Roztrząsał w kółko to pytanie, ale wciąż nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. W końcu dzwonek do drzwi wyrwał go z tych rozmyślań. Tym razem była to wdowa Foshay, ale przyszła z pustymi rękami - nie przyniosła bulionu. - Dzień dobry - powitał ją uprzejmie. - Spóźniła się pani dzisiaj. - Wychodziłam właśnie na korytarz, kiedy zauważyłam przed pańskimi drzwiami jakiegoś mężczyznę. Czy ten gość jest jeszcze? - Nie, już wyszedł - odparł Packer. Wdowa wkroczyła do pokoju i Clyde zamknął drzwi. - Winna jestem panu przeprosiny, panie Packer. Nie ugotowałam dziś rosołu. Mówiąc szczerze, już mi się znudziło przyrządzanie w kółko tego samego. - W takim razie - powiedział uprzejmie - dzisiaj ja panią ugoszczę. Podszedł do biurka, wysunął szufladę i wyjął pudełeczko wonnych liści od PugAlNasha, które otrzymał poprzedniego dnia. Z pewnym ociąganiem uniósł pokrywkę i podsunął pudełko sąsiadce. Ta jednak cofnęła się o krok. - Proszę się poczęstować - rzekł. - Trzeba to włożyć do ust, ale nie połykać, tylko rozgryźć i ssać. Wdowa ostrożnie sięgnęła do pudełka. - Nie za dużo - ostrzegł Packer. - Wystarczy jeden listek. Nie wolno tego używać zbyt często, poza tym bardzo trudno zdobyć ten towar. Kobieta delikatnie wzięła w palce jeden liść i wsunęła go do ust. Packer przyglądał się jej z uśmiechem na twarzy. Wdowa miała taką minę, jakby właśnie zażyła truciznę. Dopiero po jakimś czasie wyraźnie się rozluźniła i usiadła na krześle. Chyba przekonała się ostatecznie, że nie miał zamiaru jej otruć. - Nie do wiary - mruknęła. - Mam wrażenie, że jeszcze nigdy, w całym moim życiu nie próbowałam czegoś podobnego. - Bo to szczera prawda. Może mi pani wierzyć, że jest jedyną osobą, poza mną, która dotychczas tego próbowała. Te liście przysyła mi dość regularnie pewien dobry znajomy, który mieszka na odległej planecie. Nazywa się PugAlNash. Zawsze dołącza do przesyłki uprzejmy list. Packer zajrzał do szuflady i po chwili wyjął stamtąd kartkę papieru. - Proszę posłuchać. Zaczął czytać, z trudem odcyfrowując słowa: Drogi Pszyjaćelu. Fielką pszyjęmnąść sprafiły mi pszysłane ostatńo pszes ćebie dymy. Proszę o następne takie same. Nafet ńe wiesz, jak prorączo i ufasznie ślecę dla ćebie. Ale tak pyć musi i jestem szczęślify mogąc to robić dla pszyjaćela. Zapefńam ćę jetnak, szefszystko bece tylko to, co najlepsze. Mam naćeję, sze olbszymio syskasz. Tfuj fierny pszyjaćel PugAlNash Packer uniósł głowę i odłożył list na biurko. - Czy pani zrozumiała? - zapytał. - Chodzi mi zwłaszcza o tę uwagę, że „proroczo i uważnie śledzi dla mnie". - Chciał chyba dać do zrozumienia, że wszystko będzie w porządku - odparła wdowa. - Przecież na końcu dopisał, iż ma pan szansę na olbrzymie zyski. - Dla mnie to brzmi jak cygańska, bełkotliwa wróżba z kart. Sporo się nad tym głowiłem. - Czyżby uważał pan, że jest się czym martwić? - Owszem, ponieważ w ogóle nie chcę wiedzieć, co mnie czeka. Obawiam się, iż w kolejnym liście on mi to napisze otwarcie. Proszę tylko pomyśleć. Gdyby człowiek potrafił przewidzieć przyszłość, gdyby wiedział dokładnie, kiedy i w jaki sposób umrze... - Panie Packer - przerwała mu sąsiadka. - Jestem przekonana, że nie może tu być mowy o pańskiej śmierci. Mogłabym przysiąc, że z dnia na dzień wygląda pan coraz młodziej. - Jeśli mam być szczery - powiedział mile podbechtany Packer - od lat już nie czułem się tak wyśmienicie. - Możliwe, że z powodu tych liści, które on panu przysyła. - Nie. Sądzę, że sprawił to głównie pani rosół. W ten oto sposób spędzili całe popołudnie. Było o wiele przyjemniej, niż Packer kiedykolwiek mógł się tego spodziewać. Ale zaraz po wyjściu wdowy w głowie Packera zrodziło się kolejne pytanie, które wywołało jego niepokój. Jak do tego doszło, że właśnie ją poczęstował swoimi drogocennymi liśćmi? Zastanawiając się nad tym, schował pudełko z powrotem do szuflady, a następnie rozprostował list i przeczytał go ponownie. Na widok błędnej pisowni uśmiechnął się lekko, ale zaraz spoważniał, uświadomiwszy sobie, że mimo to PugAlNash i tak ma nad nim sporą przewagę. Tamten bowiem - z trudem, bo z trudem - jakoś sobie radził z językiem Ziemian, Packer natomiast, choć próbował kilkakrotnie, nie potrafił opanować nawet podstaw języka, którym posługiwał się Pug. „...Jak proroczo i uważnie śledzę dla ciebie..." Nic z tego nie wynika, stwierdził. Może to jakiś dowcip? Może PugAlNash chciał zażartować? Odłożył list i zaczął niespokojnym krokiem chodzić tam i z powrotem po pokoju. Zbyt wiele spraw zwaliło mu się naraz na głowę. Jak powinien odpowiedzieć na propozycję Griffina? Co go skłoniło, by poczęstować wdowę Foshay drogocennym liściem? Jak należało odczytać uwagę PugA1Nasha? Podszedł do regału i zaczął wodzić palcem po grzbietach monumentalnych „Abstraktów Galaktycznych", aż w końcu trafił na właściwy tom. Zdjął go z półki. Przerzucał kartki, dopóki nie odnalazł hasła „Unuk al Hay". Pamiętał, że PugA1Nash mieszka na dziesiątej planecie tego systemu. Zmarszczył czoło i wytężył wzrok, starając się odczytać drobniutki druk. Zaskoczyła go olbrzymia liczba skrótów, z jakich składał się tekst informacji. Wiedział jednak, że autorzy nie mieli innego wyjścia - chcąc zawrzeć w almanachu jak najwięcej informacji o wszystkich poznanych układach w Galaktyce, musieli stosować skróty i uproszczenia. Notatka zaczynała się następująco: X - m.zn.; cyw.ist.roz., war.niesprzyj.ludz. (T67), kont.pośr. (T102); zioła lecz., leg.jaswidz., tr.jęz... Zaraz, chwileczkę! Co to może być „leg.jaswidz."? Legenda jasnowidztwa? Przeczytał całość jeszcze raz, rozwijając w myślach skróty: Planeta X - mało znana; cywilizacja istot rozumnych, warunki nie sprzyjające dla ludzi (patrz tabela 67), kontakty przez pośredników (patrz tabela 102); zioła lecznicze, legenda (a może legacja?) jasnowidzenia, trudny język... O tym ostatnim zdążył się już przekonać. Miał okazję zetknąć się z wieloma mniej czy bardziej trudnymi językami, ale ten był rzeczywiście wyjątkowy. Co to jest „leg.jaswidz."? Trudno powiedzieć z całą pewnością, ale pewne fakty wskazywały... Z hukiem zamknął „Abstrakty" i odstawił je na półkę. Zatem on „proroczo i uważnie śledzi dla mnie", pomyślał. Tylko po co? W jakim celu to czyni? - PugA1Nash - mruknął do siebie - któregoś dnia skręcę ci twój kruchy, kosmaty kark. Ale wiedział dobrze, iż nigdy do tego nie dojdzie. PugA1Nash mieszkał bardzo daleko od Ziemi, a w dodatku mógł mieć masywny, wcale nie kruchy kark - zresztą mógł w ogóle nie mieć żadnego karku. Kiedy nadeszła pora, żeby iść spać, Packer przebrał się w swą jaskrawoczerwoną piżamę w żółte papużki i przysiadł na brzegu łóżka, wyciągając przed siebie nogi. Co za dzień, pomyślał. Postanowił, że z samego rana porozmawia z Tonym na temat rządowej oferty. Miał zamiar nalegać na jej przyjęcie, nawet gdyby to oznaczało znaczne zmniejszenie dochodów firmy „Wydajność". Był gotów stanowczo obstawać przy swoim, forsować przyjęcie umowy, korzystając z przysługujących mu teoretycznie uprawnień. Domyślał się, że Tony nie da się tak łatwo przekonać i będzie próbował go wyłączyć z tej sprawy. Liczył jednak na to, iż siostrzeniec ma tak wiele spraw na głowie, że w końcu wyrazi zgodę. Dziwiło go tylko, że Tony dotychczas nie zaakceptował tego typu transakcji wiązanej, zawsze uważał bowiem, że Camper znacznie bardziej ceni każdego nieuczciwie zdobytego dolara od zarobionego ciężką pracą. Przypomniał sobie, że w rozmowie z Griffinem powiedział, iż w pełni ufa Tony'emu. Wcale nie skłamał, naprawdę mu ufał, a oprócz tego był dumny z siostrzeńca. Co prawda nie miał żadnych wątpliwości, iż Tony jest pozbawionym zasad hultajem. Lecz ilekroć o nim myślał, zawsze powtarzał z satysfakcją, że Tony poszedł w jego ślady i prowadzi swoje interesy dokładnie tak samo jak on za młodu. W jego pamięci odżyła przeprowadzona przed laty transakcja, kiedy to wymienił fałszywy obraz Chippendale'a na arcydzieła malarstwa z Antaresa, a te z kolei na duży transport lokalnej odmiany samogonu z systemu Panckrata, który odsprzedał na Ziemi z ogromnym zyskiem. Wykołowałem wówczas wszystkich trzech kontrahentów, pomyślał z odczuciem dumy. Niespodziewanie zadzwonił telefon i Packer, człapiąc na bosaka, przeszedł z sypialni do pokoju. W nocnej ciszy telefon jazgotał przeraźliwie. - Dobra! Już idę! - wrzasnął w wściekłością. Dopadł biurka i chwycił słuchawkę. - Tu mówi Pickering - odezwał się męski głos. - Pickering? Ach tak. Cieszę się, że pan dzwoni. - Rozmawiałem z panem na temat znaczków z Polaris. - Tak, pamiętam, panie Pickering. - Czy znalazł pan tę kopertę? - Owszem, znalazłem. Ale muszę pana przeprosić, są na niej tylko cztery znaczki. Jeśli dobrze pamiętam, mówiłem panu o pięciu. Ale mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Wie pan, jak to jest. Człowiek się starzeje i pamięć zaczyna szwankować. - Czy mógłby mi pan sprzedać tę kopertę? - Oczywiście, przecież obiecałem to panu. Trzeba dotrzymywać raz danego słowa, choć muszę przyznać, że teraz żałuję. - Jest w dobrym stanie? - Panie Pickering - wycedził Packer - biorąc pod uwagę, że jest to jedyna taka koperta... - Czy mógłbym przyjść do pana i ją obejrzeć? - Oczywiście, proszę bardzo. Kiedy pan tylko sobie życzy. - Zatrzyma ją pan dla mnie? - Oczywiście - rzekł Packer. - Poza tym nikt jeszcze nie wie, że mam ją w swojej kolekcji. - A co będzie z ceną? - No cóż. Wymieniłem sumę dwustu pięćdziesięciu tysięcy, ale wówczas braliśmy pod uwagę pięć znaczków. Są tylko cztery, więc będę musiał obniżyć cenę. Jestem rozsądnym człowiekiem, panie Pickering. Jakoś się dogadamy. - Zobaczymy - mruknął tamten wyraźnie rozgoryczony. Pożegnali się uprzejmie i Packer odłożył słuchawkę. Usiadł w fotelu, oparł bose stopy o krawędź biurka i zaczął rytmicznie poruszać palcami, spoglądając na nie z pewnym zdziwieniem, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Postanowił sprzedać Pickeringowi kopertę z czterema znaczkami za dwieście tysięcy, później zaś - żeby zrobić mu na złość - rozpuścić plotkę, że ma jeszcze drugą kopertę z pięcioma znaczkami. Na pewno tamtego ogarnie wściekłość, że to nie on zdobył najcenniejszy obiekt w kolekcji Polaris, potraktuje to jako wyzwanie i zniewagę w oczach kolegów. Packer aż zachichotał z radości. - Tak się dać podpuścić... - mruknął do siebie. Ocenił, że za kopertę z pięcioma znaczkami będzie mógł zażądać nawet pół miliona. Postawi Pickeringa w sytuacji bez wyjścia. A dla pewności wymieni jeszcze wyższą cenę, żeby mieć z czego opuszczać. Spojrzał na budzik stojący na biurku. Była dziesiąta - przedtem zwykle kładł się spać o dziewiątej. Ponownie popatrzył na swoje bose stopy. To zabawne, nawet nie jestem śpiący, pomyślał. Nie chciało mu się iść do łóżka, rozebrał się chyba tylko z przyzwyczajenia. To wręcz nieprzyzwoicie kłaść się spać o dziewiątej, pomyślał. Jeszcze dobrze pamiętał te czasy, kiedy szedł do łóżka nie wcześniej jak o północy, a wielokrotnie zdarzało mu się pracować po całych nocach. Wtedy jednak miał wiele ciekawych zajęć. Sporo podróżował, spotykał się z ciekawymi ludźmi, lubił sobie także dobrze pojeść i popić, zresztą wtedy wszystko smakowało inaczej. Teraz już nie robią takich dobrych trunków, pomyślał. Trudno też znaleźć wykwintne potrawy, nie ma się gdzie zabawić, a wszyscy jego przyjaciele albo umarli, albo wyemigrowali z Ziemi. Nic już nie jest takie jak kiedyś, stwierdził. Siedział tak bezmyślnie gapiąc się na swoje bose stopy, od czasu do czasu spoglądał na budzik i czuł się dziwnie podekscytowany, chociaż nie miał ku temu specjalnych powodów. Ciszę w pokoju zakłócały tylko dwa monotonne odgłosy: rytmiczne cykanie budzika oraz stłumione bulgotanie żółtej kolonii organizmów w plastikowym wiaderku. Wychylił się zza biurka i popatrzył na prostokątny pojemnik wypełniony niezwykłą, półpłynną substancją - niczym wiadro pełne cudów. Któregoś dnia ktoś zapewne odkryje, skąd pochodzą te dziwne zarodniki, pomyślał, z jakiej planety zagubionej w galaktycznej otchłani przybyły na Ziemię. Nawet już teraz dałoby się to sprawdzić, gdyby tylko poświęcił więcej czasu na przeglądanie katalogów bądź też pokazał tajemnicze żółte znaczki jakiemuś ekspertowi. Ale owe koperty stały się pilnie strzeżoną tajemnicą handlową, nabrały takiej wartości, że nie warto było ryzykować i pokazywać ich komukolwiek; spoczywały w bankowym sejfie. Taki inteligentny organizm, pomyślał, stanowi przecież idealny nośnik do przesyłania informacji. Wystarczyło jedynie nakleić znaczek i rozkazać w myślach, dokąd ma być wysłana korespondencja, zostawiając resztę owej żółtej kolonii. Po dostarczeniu przesyłki na miejsce zarodniki przechodziły widocznie w rodzaj letargu i oczekiwały na kolejne rozkazy. W końcu trafiły na Ziemię, gdzie znaleziono dla nich znakomite zastosowanie - pewnie wkrótce kolonie tych organizmów będzie można spotkać w każdej rodzinie. Zajmą się uciążliwym porządkowaniem biur i gospodarstw domowych, sprzątaniem ulic i usuwaniem odpadków, przyczyniając się do narodzin nowej ery ładu i czystości, jakiej dotąd nigdzie nie znano. Ponownie spojrzał na budzik: dochodziło wpół do jedenastej, ale dla niego była to jeszcze dość wczesna pora. Pomyślał, że chyba warto by się ubrać z powrotem i pójść na krótki spacer przy blasku księżyca. Dostrzegł przez okno, że jest właśnie pełnia. Co ci odbiło? - zganił sam siebie, prychając pogardliwie. Zdjął jednak nogi z biurka i poczłapał do sypialni. Znowu pomyślał o tym, jak ma zamiar ośmieszyć Pickeringa w oczach kolegów filatelistów i aż zachichotał z radości. Wiązał krawat przed lustrem, kiedy nocną ciszę rozdarł odgłos dzwonka. Jeśli to Pickering, pomyślał Packer, zrzucę tego idiotę ze schodów. Kto to słyszał, żeby nachodzić ludzi po nocy i próbować załatwiać interesy, które spokojnie mogą zaczekać do rana. Ale to nie był Pickering. Mężczyzna wręczył mu swą wizytówkę; nazywał się W. Frederick Hazlitt i był prezesem „Korporacji dostawczej Hazlitta". - O co chodzi, panie Hazlitt? - Czy mógłbym zamienić z panem kilka słów? - zapytał tamten, rozglądając się lękliwie na wszystkie strony. - Na pewno nikt nas nie usłyszy? - Oczywiście, jesteśmy tu sami. - Mam dość delikatną sprawę, która nie daje mi spokoju, wolałem przyjść do pana, niż rozmawiać z pańskim wspólnikiem, Antonem Camperem, gdyż cieszył się pan zawsze opinią bardzo rozważnego biznesmena. Mam nadzieję, że zrozumie pan mój problem, podczas gdy pan Anton Camper... - Wysłucham pana z uwagą - wtrącił uprzejmie Packer. Odczuwał pewną satysfakcję, wyczuł bowiem, że jego gość jest zakłopotany, a nawet przestraszony. Hazlitt usiadł na krześle, pochylił się do przodu i zniżył głos prawie do szeptu. - Panie Packer! - oznajmił zdruzgotany. - Stałem się uczciwym człowiekiem! - To fatalnie - przyznał współczująco Clyde. - Ja też tak uważam. Człowiek z moją pozycją, prowadzący rozległe interesy, po prostu nie może być uczciwy. Mówię panu szczerze, że utraciłem największą zaletę, jaką może się odznaczać biznesmen. Mniej więcej od tygodnia nie umiem sobie już z tym poradzić. - Może gdyby się pan bardzo postarał, włożył w to całe serce, zdołałby pan zachować choć odrobinę nieuczciwości? Hazlitt z rezygnacją pokręcił głową. - Powtarzam, że to niewykonalne. Już próbowałem, nawet nie ma pan pojęcia, jak bardzo się starałem. Ale nic z tego, bez względu na okoliczności coś mnie zmusza, by zawsze mówić prawdę. Bardzo szybko się okazało, że nie umiem już zyskać nad nikim przewagi, nawet nad zwykłym klientem. Nie dalej jak wczoraj przyłapałem się na tym, że obniżam stopę mojego zysku tylko dlatego, że jest mi żal kontrahenta... - To naprawdę straszne! - wykrzyknął Packer. - A to wszystko przez was! - huknął Hazlitt. - Przez nas? - zdumiał się Clyde, wydymając wargi. - Muszę przyznać, panie Hazlitt, że nie rozumiem, jakim sposobem moglibyśmy się przyczynić do czegoś takiego. Na pewno nie mamy z tym nic wspólnego. - Spowodował to wasz Kosz Wydajności - jęknął tamten. - To on ponosi za to odpowiedzialność. - Kosze Wydajności nie mogą być przyczyną takiej odmiany - oznajmił ze złością Packer. - One tylko... Urwał nagle. Wielkie nieba! - pomyślał. To całkiem prawdopodobne! Sam przecież czuł się tak dobrze, jakby odmłodniał o kilka lat, nie musiał już ucinać sobie popołudniowej drzemki, a przed chwilą zamierzał się ubrać i pójść na spacer w środku nocy! - Od jak dawna to trwa? - spytał z rosnącym przerażeniem. - Co najmniej od miesiąca. Pierwsze niepokojące objawy zauważyłem u siebie jakieś cztery, może sześć tygodni temu. - Dlaczego pan po prostu nie wyrzucił tego kosza? - Zrobiłem to - odparł Hazlitt - nic się jednak nie zmieniło. - Nie rozumiem. Jeżeli pozbył się pan kosza, wszystko powinno wrócić do normy. - Ja też tak myślałem, ale byłem w błędzie. Owa żółta substancja rozwija się w szparach podłogi, unosi się w powietrzu, jest dosłownie wszędzie. Nie można się jej pozbyć. Jeśli się ją raz umieści w jakimś pomieszczeniu, zostanie tam na zawsze. Packer współczująco pokiwał głową. - Więc niech się pan gdzieś przeniesie. - Czy pan zdaje sobie sprawę, ile to by mnie kosztowało? Poza tym mam przeczucie, że to również nic nie da, bo to świństwo noszę nawet w sobie! - Huknął się dłonią w pierś. - Czuję to wewnątrz siebie, jak wciąż zmusza mnie do uczciwości, przekształca w porządnego człowieka, zaprowadza ład tak samo jak wszędzie dookoła. Ale ja nie chcę być porządnym człowiekiem, Packer! Ja chcę dalej zarabiać kupę forsy! - Mogę pana pocieszyć - mruknął po chwili Clyde - że to samo, co się dzieje z panem, musiało dotknąć pańskich konkurentów. - Jeśli nawet tak jest, to nie widzę jeszcze powodu do radości - oburzył się Hazlitt. - Jak pan sądzi, po co ludzie otwierają własne firmy? Tylko po to, żeby świadczyć usługi, żeby się wykazać przydatnością dla społeczeństwa albo zbijać forsę? Otóż nie. Prawda jest taka, że wszyscy tęsknimy za dreszczykiem, jaki wywołuje w nas świadomość współzawodnictwa i konkurencji, uwielbiamy ryzyko utraty nawet ostatniej koszuli na grzbiecie... - Amen! - przerwał mu głośno Packer. Hazlitt wytrzeszczył oczy. - Czy pan także...? - Nie, skąd - odparł dumnie Packer. - Jestem w każdym calu takim samym krętaczem jak dotąd. Tamten odchylił się na oparcie krzesła. - Zastanawiałem się nad tym - wycedził lodowatym tonem - czy was nie zdemaskować, nie ujawnić całemu światu prawdy. Ale nie zdołam tego zrobić. - Przecież to oczywiste - odparł Clyde. Nie wystawi się pan na pośmiewisko. Należy pan do tych ludzi, którzy woleliby się zapaść pod ziemię, niż narazić na śmieszność. - O co w tym wszystkim chodzi, Packer? - O nic. - To wy rozprowadzacie to świństwo, musicie doskonale zdawać sobie sprawę, co ono potrafi. A jednocześnie mówi mi pan, że sam jest odporny na ten wpływ. Do czego pan zmierza? Do opanowania całej planety? Clyde zachichotał. - Nie brałem pod uwagę takiej możliwości - odparł - ale to całkiem niezły pomysł. Podniósł się powoli z fotela. - Wprawdzie jestem już na to za stary, ale mam jeszcze przed sobą parę lat. Czuję się znakomicie i ... - Zbierał się pan do wyjścia - wtrącił Hazlitt, również wstając z krzesła. - Nie będę pana dłużej zatrzymywał. - Bardzo dziękuję. Zauważyłem, że mamy pełnię księżyca i postanowiłem się przespacerować przy jego blasku. Nie miałby pan ochoty przejść się ze mną? - Mam znacznie ważniejsze rzeczy na głowie, Packer, niż podziwianie blasku księżyca. - Nie wątpię w to - rzekł Clyde, kłaniając się lekko. - Jest pan przecież poważnym, uczciwym biznesmenem. Hazlitt wyszedł bez pożegnania, trzaskając drzwiami. Packer wrócił do sypialni i sięgnął po krawat. Hazlitt stał się uczciwym człowiekiem, pomyślał. Ciekawe, ilu jemu podobnych przemieni się tej nocy w uczciwych? A co będzie za rok? Ilu wtedy pozostanie niegodziwców na Ziemi? Ile czasu potrzeba, by wszyscy ludzie stali się uczciwi? Jeśli rzeczywiście kolonie żółtych organizmów zaczną się rozwijać w każdej szczelinie, unosić w powietrzu i płynąć z wodami rzek, może to nastąpić bardzo szybko. Może właśnie z tego powodu Tony jeszcze go nie wykołował ze spółki. Możliwe, że i on stał się uczciwy. To niedobrze, pomyślał ze smutkiem Packer. Jeśli naprawdę Tony jest już porządnym człowiekiem, to wkrótce przestanie go interesować prowadzenie firmy. A co z propozycją rządu? Wychodziło na to, że jeśli urzędnikom państwowym tak bardzo zależy na zdobyciu kolonii żółtych organizmów, jednocześnie zależy im na uczciwości. Nie można było do tego podchodzić w ten sposób - przecież nikt z rządu nie miał jeszcze pojęcia, jaki wpływ wywiera ta substancja. Ale to byłoby dobre, stwierdził Packer: uczciwi urzędnicy! Dopiero by się mieli z pyszna! W wyobraźni widział już ich baranie miny. Wstał od lustra, usiadł na brzegu łóżka i przez kilka minut nie mógł opanować śmiechu. W końcu otarł łzy ściekające mu po policzkach i poprawił krawat. Postanowił, że nazajutrz, z samego rana, skontaktuje się z Griffinem i wyrazi zgodę na podpisanie umowy wiązanej. Musiał pamiętać, żeby trochę pokręcić nosem i się potargować, skoro ostatecznie mieli mu zapłacić znacznie więcej, niż się spodziewali. Uzmysłowił sobie, że poza tym urzędnicy nie odważą się zerwać umowy, nawet jeśli odzyskane przez nich nagle poczucie uczciwości każe im uznać tę umowę za naciąganą. Na szczęście nieodłącznym atrybutem uczciwości było dotrzymywanie warunków wszelkich, nawet niekorzystnych umów handlowych. Włożył marynarkę i przeszedł do pokoju. Zatrzymał się przy biurku i wysunął szufladę. Wyjął z niej pudełko z wonnymi liśćmi. Uniósł pokrywkę, wybrał jeden z nich i miał już wsunąć go do ust, kiedy nagle zamarł w bezruchu. Uderzyła go bowiem myśl, że wszystkie fakty zaczynają do siebie pasować. Pojął nagle, dlaczego to on właśnie ma zostać jedynym nieuczciwym człowiekiem na Ziemi. „Proroczo i uważnie śledzę dla ciebie!" Wsunął listek pod jeżyk, rozkoszując się jego niezwykłym smakiem. A więc to jest antidotum, pomyślał. Dziwnym sposobem zyskał absolutną pewność, że ma rację. Skąd jednak Pug mógł o wszystkim wiedzieć? Jak to możliwe, że już przed laty przewidział bieg wydarzeń, które miały doprowadzić do takiego właśnie finału? „Leg.jaswidz."? Zaniknął pudełko, schował je do szuflady i ruszył w stronę wyjścia. Jedyny nieuczciwy człowiek na świecie, powtórzył w myślach. Uodporniony na szerzoną przez kolonię żółtych organizmów plagę uczciwości z powodu długotrwałego stosowania wonnych liści. Nie tak dawno zastawił pułapkę na chciwego Pickeringa, a jutro miał zamiar wykołować przedstawiciela rządu. Nie wiadomo, co go jeszcze czekało. Hazlitt obawiał się, że może mu chodzić o opanowanie całej planety. Teraz, kiedy Packer się nad tym zastanawiał, doszedł do wniosku, że wcale nie jest to taki zły pomysł, wystarczyło jedynie wykorzystać nadarzającą się sposobność. Zachichotał na myśl, że wszyscy uczciwi obywatele będą mogli tylko przyglądać się bezsilnie jego działalności i co najwyżej przeklinać jedynego nieuczciwego człowieka na świecie. Już teraz czuł się jak wilk między owcami! Wyprostował się i bez pośpiechu założył białe rękawiczki, a następnie sięgnął po swoją laskę. Wreszcie uderzył się dłonią w pierś, odczuwając bezgraniczną dumę, i wyszedł z mieszkania. Tym razem nie zadawał sobie nawet trudu, żeby zamknąć drzwi na klucz. Kiedy zbliżył się do windy, niespodziewanie ujrzał wchodzącą po schodach wdowę Foshay. Kobieta obejrzała się, pomachała ręką znajomym, którzy odprowadzili ją aż tutaj, i ruszyła w kierunku swojego mieszkania. Packer wyszedł z cienia, zdjął kapelusz i z wyszukaną elegancją ukłonił się sąsiadce. Zaskoczona wdowa aż zasłoniła usta dłonią. - Panie Packer! - zawołała. - Co się stało? Dokąd się pan wybiera po nocy? O tej porze wszyscy porządni ludzie kładą się spać! - Bogini - rzekł podniosłym tonem. - Wybieram się na krótki spacer. Czy nie miałaby pani ochoty dotrzymać mi towarzystwa? Kobieta zawahała się na moment, lecz po chwili na jej ustach pojawił się uśmiech zakłopotania i niezdecydowania. Packer także się uśmiechnął i lekko wydął wargi. - Poza tym wcale nie jestem porządnym człowiekiem - dodał, z galanterią podając wdowie ramię. LUDOJAD Wiadomość rozniósł mech. Plotka musiała przebyć setki kilometrów najdziwniejszymi drogami, jako że mech nie rósł wszędzie. Wyrastał jedynie na lekkich i jałowych glebach, gdzie większe, silniejsze i bardziej zaborcze rośliny nie były w stanie go wyprzeć, wykorzenić i odciąć od dopływu światła. Mech przekazał wiadomość Nicodemusowi, żywej derce Dona Mackenzie'ego, a mogło się to wydarzyć tylko dlatego, że Mackenzie brał akurat kąpiel. Siedział w łazience już od dłuższego czasu, rozkoszował się gorącym prysznicem i fałszował na cały głos jakąś piosenkę, podczas gdy Nicodemus, który w takich chwilach zostawał jedynie na poły żywą istotą, wysunął się za drzwi. Bez człowieka władał tylko szczątkową inteligencją, trudno go było nawet uznać za żywe stworzenie, bo choć uważany za istotę rozumną, w rzeczywistości przemieniał się w nią dopiero wówczas, gdy mógł się owinąć wokół swojego właściciela. Jego inteligencja, podobnie jak i wszelkie emoqe, w pewnym stopniu były zapożyczone od istoty, do której dane mu było szczelnie przylgnąć. Na wieki całe przed przybyciem ludzi do tego umierającego już świata przodkowie derek wychynęli z mroków nieświadomej egzystencji. Skrzętnie wykorzystywali nadarzające się od czasu do czasu okazje do tego, by owinąć się wokół jednej z wyższych form roślinnych. Miało to jednak miejsce niezwykłe rzadko, a poza tym niewiele nowego wnosiło do półświadomego trwania owych stworzeń. Dopiero gdy przybyli tu ludzie, derki odnalazły swe przeznaczenie. Pomiędzy nimi a istotami z Ziemi narodziło się coś w rodzaju świetnie opłacalnej dla obu stron, niemal perfekcyjnej symbiozy. Prawie z dnia na dzień derki zdobyły pozycję jednego z najważniejszych sprzymierzeńców ludzkości na drodze podboju kosmosu. Człowiek, który zakładał na siebie derkę i owijał się nią szczelnie niczym płaszczem, nie musiał się już martwić o pożywienie; zyskiwał ponadto pewność, że jego organizm otrzyma właściwą, odmierzoną z naukową precyzją liczbę kalorii, które automatycznie pokryją każde zapotrzebowanie procesów metabolicznych, nawet jeśli będzie ono nienaturalnie wielkie, uzależnione od wydatkowania sił w odmiennych warunkach zewnętrznych. Owe dziwne roślinne stworzenia odznaczały się bowiem zdolnością gromadzenia energii i przekształcania jej w taki rodzaj pokarmu, jaki potrzebny był organizmowi ludzkiemu; instynktownie, z zadziwiającą dokładnością potrafiły określić ilość potrzebnego pożywienia, a także, chociaż w dość ograniczonym zakresie, potrafiły wpływać na procesy regeneracji organizmu. O ile żywe derki dostarczały ludziom pożywienie i ciepło oraz służyły jako podręczne osobiste apteczki, o tyle ludzie dawali im w zamian coś znacznie cenniejszego - świadomość życia. W tej samej chwili, kiedy jedna z owych istot owijała się wokół człowieka, stawała się - w całym tego słowa znaczeniu - sobowtórem owego człowieka. Przejmowała jego świadomość i jego stany emocjonalne, przekształcała się z martwego okrycia ciała w formę pseudożywą o ściśle określonych cechach charakteru. Nicodemus początkowo leżał pod drzwiami łazienki, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej ogarniała go złość. Czuł bowiem, jak ostatnie ślady człowieczeństwa powoli go opuszczają, a na ich miejsce wkrada się deprymująca pustka. W końcu, całkowicie zirytowany, uciekając przed coraz bardziej dokuczliwym poczuciem osamotnienia, wypełznął przed budynek stacji, podskakując przy tym niezdarnie i falując niczym kartka papieru unoszona wiatrem. Olbrzymie ceglastoczerwone słońce, skatalogowane jako Sigma Smoka, skąpiło planecie światła, toteż nawet w południe panował tutaj półmrok. Ciało Nicodemusa, przypominające dobrze wystrzyżony trawnik, rzucało jakby nierealne, roztańczone purpurowe cienie na łaciatą, zielono - czerwoną powierzchnię gruntu. Pistoletowe drzewo wypaliło w jego kierunku, ale chybiło co najmniej o metr. Już od kilku tygodni miało rozstrojony celownik, nie mogło trafić nawet w duży obiekt. Jego największym osiągnięciem było śmiertelne wystraszenie Nellie - robota księgującego, który nigdy nie kłamał - kiedy to udało mu się trafić swym pociskopodobnym nasieniem w jedną z obitych blachą ścian stacji. Jednakże nikt nie miał tego drzewu za złe, ponieważ żaden z pracowników nie żałował Nellie. Dopóki kręciła się ona w budynku zarządu kompanii, nikt nie mógł nawet marzyć o tym, by uszczknąć z budżetu choćby jednego centa. Nawiasem mówiąc, właśnie owo skąpstwo było jednym z głównych powodów przysłania robota na stację. Teraz wreszcie, od kilku dobrych tygodni, Nellie nikomu nie zatruwała już życia. Cały czas spędzała w towarzystwie Encyklopedii, który także powoli zaczynał tracić cierpliwość, usiłując sklecić cokolwiek sensownego z bajań robota. Nicodemus powiedział natychmiast drzewu pistoletowemu, co myśli o jego zachowaniu i o strzelaniu do istot żywych, a następnie poczłapał dalej. Drzewo, traktując widocznie Nicodemusa jako zdrajcę i roślinnego renegata, oddało kolejny strzał, chybiając tym razem o dwa metry, co do reszty musiało je zdegustować. Od czasu gdy Nicodemus połączył się z człowiekiem, nie miał wielu kontaktów z innymi mieszkańcami planety, nawet z Encyklopedią. Lecz kiedy mijał kępę mchu i złowił jego szept, zatrzymał się na chwilę i nastawił ucha, żeby wyłowić z plotek co cenniejsze informacje. W ten właśnie sposób dowiedział się, że Alder - jeden z pośledniejszych muzyków w Grającej Dolinie - ukończył niedawno jakieś wielkie dzieło. Nicodemus zdawał sobie sprawę, że mogło się to wydarzyć już kilka tygodni temu, jako że Grająca Dolina leżała na przeciwległej półkuli planety, a poza tym plotki często dochodziły okrężnymi drogami. Mimo wszystko ruszył z powrotem w kierunku stacji tak szybko, jak tylko potrafił. Podobna nowina nie mogła czekać, należało ją natychmiast przekazać Mackenzie'emu. Pomknął ścieżką, wzbijając swymi falistymi ruchami tumany kurzu, aż wreszcie z uczuciem triumfu dopadł drzwi, ponad którymi widniał wymalowany koślawymi literami napis: GALAKTYCZNA KOMPANIA HANDLOWA Na szczęście nikt nie wiedział, co w rzeczywistości kryje się za tą nazwą, gdyż poza ludźmi żaden z mieszkańców planety nie potrafił czytać. Nicodemus zatrzymał się przed drzwiami łazienki, zebrał wszystkie siły, po czym z impetem rozpłaszczył się na nich całym ciałem. - Dobrze już, dobrze! - wrzasnął Mackenzie. - Wiem, że siedzę tutaj za długo. Ale uspokój się, zaraz wychodzę. Nicodemus legł na podłodze, drżąc z podniecenia, jakie wywoływały podsłuchane rewelacje. Po chwili usłyszał, że człowiek zakręca wodę. Mackenzie wkroczył do biura stacji ze szczęśliwym Nicodemusem owiniętym szczelnie wokół jego ciała. Nelson Harper, szef biura, siedział z nogami założonymi na biurko, kopcił fajkę i pilnie wypatrywał czegoś na suficie. - Witaj, chłopcze - odezwał się do wchodzącego, po czym cybuchem fajki wskazał mu stojącą na biurku butelkę. - Chcesz sobie golnąć? - Nicodemus wyszedł na zewnątrz i udało mu się podsłuchać plotki przekazywane przez mech - rzekł Mackenzie. - Mówi, że twórca o imieniu Alder skomponował właśnie symfonię. Mech utrzymuje, że jest to prawdziwe dzieło sztuki. Harper zsunął nogi z biurka. - Nigdy nie słyszałem o kimś takim jak Alder. - O Kadmarze też nigdy nie słyszałeś, dopóki nie skomponował Symfonii Czerwonego Słońca - przypomniał mu Mackenzie. - Teraz wszyscy za nim szaleją. Jeżeli Alder w ogóle cokolwiek stworzył, powinniśmy to sprawdzić. Nam opłaca się skupować nawet utwory średniej klasy. Ludzie na Ziemi do końca powariowali na punkcie dziwnej muzyki drzew. Weź chociażby tego faceta, tego kompozytora... - Wadę - podpowiedział mu Harper. - J. Edgerton Wadę. Jeden z najznakomitszych kompozytorów, jakich kiedykolwiek nosiła Ziemia. Podobno nie mógł się otrząsnąć, kiedy usłyszał ten kawałek o Czerwonym Słońcu. W jakiś czas później zniknął. Nikt nie wie, co się z nim stało. Agent obracał wygasłą fajkę miedzy palcami. - Śmieszna sprawa - rzekł po chwili. - Kiedy tu lądowaliśmy, mieliśmy nadzieję zrobić dobry interes na jakichś nie znanych włóknach roślinnych albo też nowych rodzajach warzyw. Coś specjalnego dla restauracji najwyższych kategorii, na przykład w cenie dziesięciu doków za porcję. Wchodziły też w grę minerały, chociażby takie, jakie znaleziono na Ecie Kasiopei. Ale okazało się, że nic z tych rzeczy. Najlepszym tutejszym towarem jest muzyka, symfonie powalające ludzi na kolana. Mackenzie pociągnął jeszcze jeden haust z butelki, odstawił ją na biurko, po czym wytarł usta. - Nie twierdzę, że oddałbym wszystko za tę ich muzykę - powiedział. - Zresztą nie znam się na muzyce. Nie potrafię w żaden sposób uwierzyć w to, co słyszałem: że doprowadza ludzi do szaleństwa. - To prawda - potwierdził Harper. - Wszystko jest w porządku, jeśli masz pod ręką dawkę serum. Kiedy nie możesz już znieść tej muzyki, aplikujesz sobie porcję surowicy i wtedy jesteś w stanie słuchać jej dalej. - Pamiętasz, jak kiedyś chwyciło Alexandra? Zabrakło mu serum właśnie wtedy, gdy był w samym środku Grającej Doliny i próbował porozumieć się z drzewami. Wyglądało tak, jakby muzyka przemieniła go w kamień. Nie chciał się ruszyć z miejsca. Bronił się, wrzeszczał, jęczał... Czułem się jak ostatni drań, kiedy go stamtąd wywlekałem. Po tym zdarzeniu nie był to już ten sam człowiek co przedtem. Podobno lekarze na Ziemi postawili go w końcu na nogi, ale otrzymał surowy zakaz odwiedzania naszej planety. - A jednak wrócił - rzekł cicho Harper. - Co takiego?! - Alexander wrócił - powtórzył Harper. - Grant widział go w pobliżu stacji tamtych z Groombridge. Pewnie kręci z Groomisami, cholerny sprzedawczyk. Otwarcie przeszedł na ich stronę. Szkoda, chłopie, żeś go wtedy wyciągnął. Trzeba było zostawić go na pastwę muzyki. - I co masz zamiar z tym zrobić? - zapytał Mackenzie. Harper wzruszył ramionami. - A co ja mogę zrobić? Musiałbym chyba wypowiedzieć wojnę całemu personelowi z Groombridge, a to nie wchodzi w rachubę. Słyszałeś zapewne, jak wielka i gorąca przyjaźń panuje obecnie pomiędzy Ziemią i Groombridge? Właśnie dlatego obie nasze stacje zostały wybudowane w jednakowej odległości od Grającej Doliny. Tak samo jak oni musimy się nieco namęczyć, żeby zdobyć jakiś nowy kawałek muzyczny. Wszystko zgodnie z umową, jaką zawarły obie kompanie. Nikt w Galaktyce nie chce o niczym słyszeć. A gdyby jeszcze podniósł się wrzask, że mamy swoją wtyczkę na stacji Groomisów... - I co z tego? Przecież oni też mają u nas swojego człowieka - wtrącił Mackenzie. - Prawdopodobnie nigdy nie odkryjemy, kto dla nich szpieguje, ale nie ulega wątpliwości, że przeciek istnieje. Niewykluczone, że ich agent ma po prostu kryjówkę w okolicznych lasach i uważnie śledzi każdy nasz krok. - Nie można ufać Groomisom. - Harper pokiwał głową. - Te cholerne małe insekty są gotowe posunąć się do wszystkiego. Wcale nie jest im potrzebna ta muzyka, nie potrafią z niej korzystać. Pewnie nawet nie wiedzą, co to znaczy, bo słyszałem, że nie potrafią rozróżniać dźwięków. Ale jeśli Ziemianie się za nią uganiają, to oni byliby skłonni zapłacić każdą cenę, byle tylko ją zdobyć. Nie sądzisz chyba, że założyli tu swoją stację, aby dotrzymać nam towarzystwa. Zjednują dla siebie takich maniaków jak Alexander: zdobywają towar, a on im dokonuje fachowej oceny. - A gdybyśmy tak zaaranżowali spotkanie z Alexand - rem, szefie? - zapytał Mackenzie. Harper postukał ustnikiem fajki o zaciśnięte zęby. - To zależy od okoliczności. Można by spróbować go przekupić albo w inny sposób odciągnąć od Groomisów. To dobry handlarz, kompania miałaby z niego pożytek. Mackenzie pokręcił przecząco głową. - Nic z tego. Nienawidzi Unii z powodu jakiegoś dawnego zatargu. Mielibyśmy więcej kłopotów niż pożytku z niego. - Może się zmienił? - mruknął Harper. - Może na jego poglądy wpłynął jakoś fakt, że go wyratowaliście? - Nie wierzę - odparł Mackenzie. Agent sięgnął na drugi koniec biurka, przyciągnął do siebie kapciuch z tytoniem i zaczął powoli nabijać fajkę. - Próbowałem rozwiązać jeszcze jeden palący problem - powiedział. - Zastanawiałem się, co zrobić z Encyklopedią. On chce polecieć na Ziemię. Powtarza, że wyciągnął już z nas wszystko, co tylko się dało, a to jedynie zaostrzyło mu apetyt na ziemską wiedzę. Zamęcza mnie bez przerwy, żebym pozwolił mu udać się na Ziemię, gdzie mógłby dalej zgłębiać tajemnice naszej cywilizagi. - Ta dziecina ledwie zebrała z powierzchni naszych umysłów to, co jej wpadło pod wyszczerbione grabie - skrzywił się Mackenzie. - Ma jakieś mętne pojęcie o rzeczach, które tkwią gdzieś jeszcze na dnie naszej pamięci, a o których my już dawno zapomnieliśmy. Myślę, że to po prostu jego cecha wrodzona, ale śmiać mi się chce, ilekroć o tym wspomnę. - Teraz kręci się przy Nellie. Próbuje z niej wyciągnąć wszystko, co się da. - Może i coś na tym zyska, jeśli tylko zdoła jakoś poukładać tę wiedzę. - Sam próbowałem mu pomóc - rzekł Harper - ale nie mogę nadążyć za jego przeskokami myślowymi, ilekroć zabiera się do pełniejszych wyjaśnień. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy zabrali go na Ziemię, odizolowali od środowiska rodzimej planety, może by zaczął myśleć trochę wolniej i składniej. Olbrzymia wiedza o tej planecie, którą udało mu się do tej pory zgromadzić, byłaby dla nas nieocenionym skarbem. Z tego, co zdołałem wyłowić... - Nie oszukuj się - przerwał mu Mackenzie. - Nie powiedział ci ani słowa ponad to, co musiał powiedzieć; dokładnie odmierza tylko tyle, aby nie wzbudzić w tobie podejrzeń, że jest to gra do jednej bramki. Jeżeli już coś ci wyjawił, to możesz być pewien, iż nie ma to podstawowego znaczenia dla całej planety. Czyżbyś łudził się jeszcze, że wymienisz z nim informację za informację? Będzie robił wszystko, aby zdobyć jak najwięcej, ofiarowując jak najmniej. Kierownik w zamyśleniu pokiwał głową. - Nie jestem taki pewien. Ale z chęcią oddeleguję cię na krótki urlop na Ziemię - zadeklarował. - Chyba też zaczynasz gonić w piętkę. Tracisz perspektywę. Musisz pamiętać, że jesteś na obcej planecie, a nie na Ziemi. Powinieneś być przygotowany na niezwykłe wydarzenia, oswajać się z nimi i akceptować logiczne przesłanki, na jakich są one oparte. - Wiem o tym - rzucił Mackenzie. - Ale ma pan rację, szefie, że ta planeta wciąż jeszcze wywołuje u mnie gęsią skórkę. Strzelające drzewa, plotkujący mech, winorośl ciskająca piorunami. A jeszcze do tego Encyklopedia... - On nie jest niczym nadzwyczajnym - zaoponował Harper. - To po prostu magazyn wiedzy. Na Ziemi także istnieją analogie, są przecież ludzie, którzy uczą się tylko po to, by gromadzić wiadomości, nie robią z tych zasobów żadnego konkretnego użytku. Wystarczy im niezbyt dla nas zrozumiała, przewrotna satysfakcja z ilości zdobytej wiedzy. Jeśli połączysz ową tęsknotę za zdobywaniem informacji z fenomenalnymi umiejętnościami zapamiętywania oraz systematyzowania danych, otrzymasz Encyklopedię. - Nie wierzę. On musi mieć w tym jakiś cel - sprzeciwił się Mackenzie. - Musi być jakiś powód nienormalnego pragnienia wiedzy. Zwykłe gromadzenie faktów do niczego nie prowadzi, dopóki nie będzie się ich przetwarzało. Harper wypuścił olbrzymi kłąb dymu z fajki. - Może istnieć jakiś określony cel, lecz jest on na tyle głęboko ukryty, na tyle nam obcy, że po prostu całkowicie dla nas niepojęty. To świat roślin i specyficzna cywilizacja. Na Ziemi już na starcie zwierzęta wzięły górę, rośliny nie miały szans, żeby się czegoś uczyć i szybko ewoluować. Tutaj mamy odwrotną sytuację: tylko rośliny wkroczyły na drogę ewolucji i stały się gospodarzami planety. - Jeśli Encyklopedii przyświeca jakiś cel, musimy go poznać - powiedział stanowczo Mackenzie. - Nie wolno nam przymykać oczu na podobne fakty. Jeżeli Encyklopedia prowadzi jakąś grę, musimy rozszyfrować jej reguły. Trzeba się dowiedzieć, czy jest wolnym strzelcem i pracuje tylko na swój użytek, czy też występuje jako reprezentant całego tutejszego świata, jako jego premier albo pełnomocny minister? A może został pozostawiony na planecie przez jakąś inną cywilizację, która już nie istnieje? Może jest takim żywym archiwum wiedzy, działającym według starych zasad, nawet jeśli motywy nakazujące mu gromadzenie informacji już dawno przestały istnieć? - Za bardzo się tym przejmujesz - uciął Harper. - Musimy się przejmować, szefie. Nie możemy pozwolić, aby ważne rzeczy wymykały nam się z rąk. Z góry założyliśmy, że dominujemy nad tutejszą roślinną cywilizacją, o ile to wszystko dokoła można tak właśnie określić. To całkiem naturalne. Wychowaliśmy się na Ziemi, gdzie nie ma żadnych powodów, żeby bać się pokrzywy, mniszka czy też któregokolwiek drzewa. Tu jednak obowiązują inne prawa niż na Ziemi. Powinniśmy zadać sobie pytanie, jak należy traktować napotkaną tu cywilizację roślin? Może jej przedstawiciele także czegoś od nas oczekują? Może też mają jakieś aspiracje i sobie tylko znanymi sposobami dążą do ich zaspokojenia? - Odeszliśmy od tematu - uciął krótko Harper. - Przyszedłeś, żeby opowiedzieć mi o jakiejś nowej symfonii. Mackenzie klasnął w dłonie. - Dobra. Nie dyskutujmy więcej, jeżeli tylko na tym ci zależy. - Chyba lepiej przystąpić do działania i postarać się o zdobycie tej symfonii tak szybko, jak tylko to możliwe. Nie mieliśmy nic naprawdę dobrego od czasu Czerwonego Słońca. A jeśli to mech rozniósł wiadomość, Groomisowie nie będą zasypiać gruszek w popiele. - Może już zrobili swoje... Harper z pogardą pufnął kłębem dymu. - Nie, jeszcze nie - rzekł. - Grant informuje mnie o każdym ich ruchu. Wielkie poruszenie na stacji Groom - bridge nie uszłoby jego uwagi. - A zatem my również nie możemy wyruszyć w pośpiechu, zacierając ręce z radości - wtrącił Mackenzie. - Szpieg Groomisów także nie śpi. - Masz jakiś pomysł? - zapytał agent. - Moglibyśmy wziąć pojazd naziemny. Jest dużo wolniejszy od flajera, ale jeśli użyjemy flajera, Groomisowie zaraz będą wiedzieli, że coś się święci. Samochód wykorzystujemy dziesiątki razy każdego dnia, nie powinni więc niczego zwąchać. - To niezły pomysł, chłopcze - stwierdził Harper. - Kogo chcesz zabrać ze sobą? - Pozwól mi wziąć Brada Smitha. We dwójkę powinniśmy dać sobie ze wszystkim radę. To stary wyjadacz i zna dobrze panujące tu warunki. Harper skinął głową. - Lepiej weź jeszcze Nellie. - Nigdy w życiu! - wyskoczył Mackenzie. - Do czego zmierzasz? Chcesz się jej pozbyć na jakiś czas, żeby zrobić tu wiadome porządki? Harper zmarszczył szerokie jak u niedźwiedzia czoło. - To całkiem niezły pomysł. Szkoda tylko, że nierealny. Za brak jednego centa w kasie Nellie postawiłaby mnie pod ścianą. Człowiek przywykł do pewnej swobody w dysponowaniu majątkiem firmy, ale to już historia. Coś takiego będzie znów możliwe dopiero wtedy, kiedy roboty księgujące przestanie się indoktrynować bezwzględnym dążeniem do prawdy i uczciwości. - Nie zabiorę jej - rzucił Mackenzie z rozpaczą w głosie. - Zrozum mnie, nie mogę tego zrobić. Będzie mi recytowała regulamin kompanii przez całą drogę tam i z powrotem. A sądząc po jej przywiązaniu do Encyklopedii, na pewno sobie zażyczy, by i jego zabrać ze sobą. Będziemy mieli i tak dość kłopotów z drzewami pistoletowymi, z elektrowinem i całą resztą tych zwariowanych jarzyn, może więc lepiej, żeby przemądrzała kapusta oraz blaszany adwokat nie kręcili nam się pod nogami. - Musisz ją zabrać - nalegał Harper. - Jest taki nowy przepis. Przy każdym przetargu musi być obecny robot księgujący, który ma dopilnować, żeby nie zostały naruszone prawa tubylców. Dopiero niedawno wprowadzono go w życie. Kto wie, czy sam się do tego nie przyczyniłeś. Gdybyś nie próbował udawać szczwanego lisa podczas przetargu o Czerwone Słońce, kompania nie miałaby pretekstu do wprowadzania podobnych przepisów. - Ale ja chciałem jedynie zaoszczędzić firmie nieco pieniędzy - zaprotestował Mackenzie. - Wiedziałeś przecież, że standardowa opłata za symfonię wynosi dwie beczki nawozów. Co cię podkusiło, żeby targować się z Kadmarem o te pół beczki? - Chciałem wykorzystać okazję - odparł Mackenzie. - Kadmarowi nie robiło to większej różnicy. I tak uściskał mnie serdecznie za te półtorej beczki. - Nie o to chodzi. Kompania wszędzie węszy oszustwo. Wydaje im się, że próbujemy na każdej transakcji sami zarobić na boku, nawet jeśli dobijamy tylko targu z drzewem. Dla nich to już pachnie szwindlem. - Wiem o tym. Czytałem regulamin - rzekł sucho Mackenzie. - A więc wszystko jasne - podsumował Harper. - Nellie pojedzie z wami. - Lepiej zaczekam, może sobie jeszcze o czymś przypomnisz. Człowiek, który na Ziemi był znany jako J. Edgerton Wadę, przykucnął na szczycie wzgórza opadającego dość stromo w stronę Grającej Doliny. Ogromne czerwone słońce zbliżało się już do płonącego purpurą horyzontu i Wadę wiedział, że wkrótce drzewa rozpoczną swój codzienny wieczorny koncert. Miał nadzieję, że jeszcze raz usłyszy cudowną nową symfonię skomponowaną przez Aldera. Już na samą myśl o tej muzyce zaczynał dygotać z ekstazy, chociaż wydatnie pomagało mu w tym wspomnienie przejmującego chłodu, który dość szybko zapadał tu o zachodzie słońca. Wadę nie miał żywej derki. Zapasy żywności, ukryte w niewielkiej jaskini powyżej żlebu, były już na wyczerpaniu. Jego statek, rozbity ponad rok temu podczas nieudolnego lądowania, przypominał stertę złomu. J. Edgerton Wadę sam podcinał gałąź, na której siedział, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Niewiele go to jednak obchodziło. Przez ten rok, jaki spędził miedzy skalistymi wzgórzami, obcował z prawdziwym pięknem. Każdego wieczoru z napiętą uwagą wysłuchiwał koncertu. To mu wystarczyło do życia, tak przynajmniej sobie wmawiał. Po roku słuchania takiej muzyki jak ta, każdy człowiek drwiłby z nadciągającej śmierci. Omiótł wzrokiem niewielką kotlinkę stanowiącą jego salę koncertową, wewnątrz której stały w równiutkich szeregach drzewa, jak gdyby zasadzone specjalnie w tym celu. Niewykluczone, że kiedyś, dawno temu, jakaś inteligentna istota przychodziła na to wzgórze, może nawet dokładnie w to samo miejsce, które on wybrał dla siebie, i wsłuchiwała się w płynące dźwięki. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie istniały żadne dowody na poparcie tej hipotezy. Nie odnaleziono na planecie żadnych ruin, nawet najmniejszych śladów dawnych miast. Nie natrafiono na szczątki cywilizacji - podobnej do tej, jaka rozwinęła się na Ziemi. Nic nie wskazywało na to, żeby jakakolwiek inteligentna istota kiedykolwiek spoglądała z góry na tę kotlinę czy też miała cokolwiek wspólnego z zagospodarowywaniem Grającej Doliny. Jedynymi pozostałościami rozumnej działalności był szereg runicznych znaków na skalnej ścianie żlebu, nieco powyżej jaskini, w której przechowywał żywność i spędzał noce. Znaki te nie przypominały mu żadnego pisma, jakie kiedykolwiek widział. Na swój użytek ukuł teorię, że być może zostały one wyryte przez jakichś innych przybyszów z kosmosu, którzy - podobnie jak on - przychodzili na to urwisko posłuchać muzyki, dopóki nie dopadła ich śmierć. Wadę siedział w kucki, powoli przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Pomyślał, że mógłby wyryć swoje imię obok tamtych znaków, jak gdyby uwieczniając swe nazwisko w księdze hotelowej. Samotne imię wykute w skale na szczycie samotnego wzgórza. Jak napis na pomniku, lakoniczna tablica nagrobna - uważał bowiem, że nie doczeka się po śmierci innego pomnika niż ta skała. Już wkrótce miał się rozpocząć koncert, powinna rozbrzmieć muzyka, pozwalająca mu zapomnieć o jaskini, o kończących się zapasach żywności, o rdzewiejącym wraku statku, który już nigdy nie uniesie go z powrotem na rodzinną Ziemię, nawet gdyby on bardzo tego pragnął. A przecież nie chciał tego, nawet nie mógł wracać. Owa dolina schwytała go w pułapkę, muzyka omotała go swymi sieciami. Wiedział, że teraz nie mógłby już bez niej żyć. Stała się jego nieodłączną częścią. Gdyby go jej pozbawić, zostałaby z niego pusta, dokładnie opróżniona skorupa. Teraz muzyka była motorem wszystkich sił życiowych napędzających jego ciało - bez reszty wypełniała umysł i płynęła we krwi, niczym srebrna nitka świadomości spajająca w całość jego myśli i pragnienia. Drzewa stały milczące, jak wojsko przygotowane do defilady. Obok każdego z nich widniała niewielka mulda stanowiąca podium dla dyrygenta, poniżej której otwierała się ciemną plamą nora. Wadę doskonale wiedział, iż w tych jamach odpoczywali przed koncertem dyrygenci, a że były to zwierzęta, musiały od czasu do czasu zapadać w sen. Tylko drzewa nie potrzebowały odpoczynku, nigdy nie odczuwały zmęczenia, nie wymagały snu. Rośliny o szaro - brązowych pniach komponowały swe utwory dla głuchego nieboskłonu - opowiadały dźwiękami o dniach zapadłych w niepamięć i takich, które nigdy nie nadejdą; o minionych czasach, kiedy Sigma Smoka była potężną gwiazdą, jak też o przyszłości, kiedy zostanie z niej jedynie wypalona kula popiołu krążąca w przestrzeni. Opowiadały o wielu innych rzeczach, o których Ziemianie nie mieli pojęcia: o czymś, czego mogli się jedynie domyślać, do zdobycia czego mogli dążyć i co pragnęliby poznać; o rzeczach budzących w umyśle człowieka niezwykłe skojarzenia i o takich, które rodziły nie znane, obce uczucia, jakich nikt z ludzi nigdy dotąd nie zasmakował; wrażenia i myśli - choć częstokroć trudne do zdefiniowania - jakich później łaknęło się za wszelką cenę i z których w żaden sposób nie można było zrezygnować. Wadę dobrze wiedział, że od strony czysto technicznej to nie same drzewa wytwarzały dźwięki, lecz nie umiał się z tym pogodzić. Wolał, żeby muzyka rodziła się w tych niezwykłych roślinach. Dla niego wiązała się ona nierozerwalnie z drzewami, toteż spychał na dno pamięci świadomość istnienia tych drobnych stworzeń wydających dźwięki, które wykorzystywały jedynie pnie drzew jako materiał rezonansowy. Nie potrafił nic więcej powiedzieć o tych istotach, nikt zresztą nie wiedział o nich niczego konkretnego. Prawdopodobnie były to insekty, może nawet całe kolonie owadów, po jednej w każdym drzewie, a może jedynie duszki czy elfy, bądź też inne stworzenia z rodzaju tych, które pojawiają się wyłącznie na stronicach książek dla dzieci. Nie, to wyjaśnienie było bezsprzecznie głupie - tłumaczył sobie. Przecież duszki w rzeczywistości nie istnieją. Każdy owad, każdy elf miał dokładnie określoną rolę w tej gigantycznej orkiestrze i musiał ściśle stosować się do myślowych impulsów wysyłanych przez dyrygentów. Na dobrą sprawę to oni tworzyli wszelkie kompozycje, rozkładali muzykę na pojedyncze impulsy sterujące stworzeniami mieszkającymi w pniach drzew. Wadę uważał, że tego typu wyjaśnienie nie ma w sobie za grosz elegangi, że jest całkowicie odarte z piękna. Wolał zwyczajnie akceptować muzykę, nie wnikając w jakiekolwiek techniczne objaśnienia. Od czasu do czasu - na szczęście niezbyt często - zjawiali się w dolinie ludzie, tacy sami jak on, zatrudnieni na stacji znajdującej się gdzieś na planecie. Przyjeżdżali, by nagrywać muzykę, a po jakimś czasie wracali do swojej bazy. Wadę nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób ktoś, kto choć raz zetknął się z muzyką drzew, może w ogóle opuścić dolinę. Niezbyt dokładnie pamiętał, że istnieje jakiś sposób asekurowania się przed oczarowaniem, jakieś lekarstwo uodporniające nerwy przed bezkrytycznym poddaniem się magii muzyki i pozwalające na jakiś czas zrezygnować z jej słuchania. Wzdrygał się jednak na samą myśl o jakimkolwiek zabezpieczeniu, będącym dla niego po prostu świętokradztwem. Ale nagrywanie muzyki drzew i transformowanie jej tak, by mogła ją odtworzyć ziemska orkiestra, było dla niego czymś jeszcze gorszym. Jaka bowiem orkiestra na Ziemi potrafiłaby zagrać cokolwiek tak samo, jak on to odbierał każdego wieczoru? Ach, gdybyż muzycy z Ziemi mogli usłyszeć każdy utwór dokładnie tak, jak on brzmiał w owej cudownej dolinie... Kiedy w pobliżu zjawiali się Ziemianie, Wadę zawsze wynajdywał sobie jakąś kryjówkę. Nie miał wątpliwości, że gdyby odkryli jego obecność w dolinie, zabraliby go ze sobą, odcinając w ten sposób od codziennej porcji muzyki. Teraz natomiast z wieczornym wiatrem doleciały do niego dziwne, nieoczekiwane dźwięki - coś, czego Wadę nigdy nie spodziewał się usłyszeć w tym zakątku: odgłosy oderzeń metalu o kamień. Podniósł się na nogi i rozejrzał dokoła, próbując zlokalizować źródło hałasu. Stukot rozległ się ponownie, tym razem głośniej, a Wadę stwierdził, że musi dochodzić z przeciwległego końca doliny. Osłonił dłonią oczy przed ukośnie padającymi promieniami zachodzącego słońca i wkrótce dostrzegł poruszające się w głębi kotlinki postacie. Doliczył się trzech, ale już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że tylko jedna jest człowiekiem. Pozostałe dwie istoty przypominały niezwykłe chrząszcze monstrualnych rozmiarów: w chitynowych pancerzach od czasu do czasu odbijał się czerwonawy blask olbrzymiej Sigmy Smoka. Nawet stąd można było dostrzec charakterystyczny kształt czaszek z olbrzymimi szczękami najeżonymi szeregami zębów oraz czarne uprzęże służące im do przenoszenia różnego rodzaju narzędzi oraz broni. Groomisowie! Ale cóż, do diabła, mogło łączyć Groomisów z Ziemianami?! Obie cywilizacje zaciekle ze sobą rywalizowały, wręcz gotowe były na wszystko, byle tylko wyprzedzić konkurencję. Wytężył wzrok i po chwili spostrzegł coś jeszcze: jakiś metalowy przedmiot, który odbijał promienie słońca, wznosił się i opadał, wznosił się i... J. Edgerton Wadę zamarł z przerażenia. Stał się świadkiem czegoś, co po prostu nie mieściło mu się w głowie! Tamtych troje w dolinie wykopywało właśnie jedno z muzycznych drzew! Winorośl podkradła się daleko w nieskończonym morzu traw i wystawiła nieco w górę swoje pędy czuciowe, żeby mieć oko na wszystko, co się działo w okolicy. Dość szybko zwróciła uwagę na dziwny, brzęczący przedmiot, który toczył się na kołach i poruszał nieustannie, nie zatrzymując się w celu penetracji terenu przed sobą; nawet nie kluczył, aby utrudnić jej szybki atak. To wszystko było bardzo dziwne. Żadna istota na tej planecie nie mogła poruszać się w taki sposób. Przez krótką chwilę wszystkie pędy winorośli ogarnęło zwątpienie - nie umiała ocenić, czy warto atakować przedmiot, który wydawał się aż tak pewny siebie. Jednakże zwątpienie szybko ustąpiło, kiedy jedna z niższych roślin osiadłych nie opodal, wśród kępy pistoletowych drzew, uprzejmie poinformowała ją o charakterze intruza. Dziwne stworzenie parło niestrudzenie naprzód i każdy nerw winorośli naprężył się, pobudzony wewnętrznym sygnałem alarmowym. Gdyby można było choć na chwilę poczuć tę rzecz w uścisku własnych pędów... Intruz był coraz bliżej i na moment winorośl zamarła z przerażenia, że przetoczy się poza jej zasięgiem. Jednakże pojazd skręcił nieco, wymijając jakąś nierówność gruntu, i jeden z pędów wszedł z nim w kontakt, zacieśnił uścisk, owinął się wokół przedmiotu i zaczął go wlec do siebie, wkładając w to całą moc odnóży rozciągających się na długości niemal kilometra. Wewnątrz pojazdu Mackenzie poczuł nagle, że samochód osuwa się w jedną stronę, silnik zaczyna wyć na wysokich obrotach, a koła na zmianę tracą i ponownie odzyskują kontakt z podłożem. Bradford Smith, siedzący na tylnym siedzeniu, wrzasnął ostrzegawczo, po czym zanurkował w ślad za pistoletem laserowym, który wysunął się z jego kabury i zabębnił o podłogę pojazdu. Nellie, zaskoczona atakiem, została rzucona w kąt samochodu i zaklinowała się tam plecami w dół. Encyklopedia, szybko ostrząsnąwszy się z szoku, błyskawicznie wysunął swój korzeń palowy i złapał się jednego z uchwytów. Teraz, niczym dobrze zakotwiczony żółw, kołysał się ruchem wahadłowym nad przechyloną podłogą samochodu. Posypało się szkło; zgrzytnął metal, kiedy Nellie postanowiła wyswobodzić jedną ze swych nóg. Samochód przechylił się na bok, z jednej strony wyrzucając w górę fontanny ziemi spod obracających się w próżni kół. - To winorośl! - krzyknął Smith. Mackenzie z zaciśniętymi wargami nadal walczył z kierownicą. Kiedy samochód obrócił się, Don zauważył naciągnięte pędy napastnika wiodące aż do odległej kępy drzew pistoletowych. Coś uderzyło w przednią szybę wozu i odskoczyło, wzbijając w powietrze fontannę kurzu: to drzewa zaczęły udzielać winorośli swego wsparcia. Mackenzie wcisnął pedał gazu i zakręcił energicznie kierownicą, kierując wóz w stronę kępy drzew. Po chwili, kiedy elastyczne pędy winorośli zwisły luźno, skręcił ponownie ku otwartej prerii. Poluzowane pędy w bezsilnej furii wiły się i skręcały w powietrzu. Pomyślał, że gdyby tylko udało mu się nabrać odpowiedniej szybkości, na pewno by się zdołał uwolnić z uchwytu napastnika i umknąć szamoczącym się odnóżom. W innym wypadku nawet silny motor nie byłby w stanie nic zdziałać, jako że winorośl, raz chwyciwszy swą ofiarę w objęcia, zamieniała się w pęk stalowych lin ściągających łup do siebie z niewiarygodną wprost siłą. Smithowi udało się jakimś sposobem otworzyć właz i widocznie próbował przezeń strzelać, gdyż jego laser trzaskał zajadle raz za razem. Samochodem rzucało z boku na bok, lecz wciąż nabierał szybkości, a butelkokształtne nasiona drzew pistoletowych sypały się na nich coraz gęściejszym gradem. Mackenzie przypiął się do siedzenia i wrzasnął do Smitha, by zrobił to samo. Lada moment musieli rozwinąć do końca poluzowane pędy i przeżyć wstrząs wywołany ich naprężeniem. Samochodem szarpnęło gwałtownie, rozległ się głuchy łoskot. Instynktownie Mackenzie osłonił ramionami głowę. Przez krótką chwilę zdawał sobie sprawę, że wyskakuje z siedzenia i leci wprost na przednią szybę. W jego głowie eksplodowała gigantyczna kula ognia, wypełniając swym blaskiem cały świat, po czym powoli zapadł się w zimną, miękką ciemność, bez przerwy myśląc o tym, że wszystko będzie dobrze, wszystko będzie... wszystko... Ale nie było dobrze. Dotarło to do niego w tej samej chwili, kiedy otworzył oczy i ujrzał nad sobą skłębioną masę pogiętego żelastwa. Przez kilka sekund leżał nieruchomo, nie próbując nawet zgadywać, co się z nim stało. Naprężył mięśnie i poczuł, jak ostra krawędź metalu wbija mu się w łydkę. Ostrożnie podkurczył nogę, wyciągając ją spod wraku. Materiał spodni rozpruł się z żałosnym jękiem, lecz on wyszedł bez szwanku. - Leż dalej, chłopcze - usłyszał głos, jakby rozbrzmiewający bezpośrednio w jego mózgu. Mackenzie odkaszlnął. - Nic ci się nie stało? - zapytał. - Pewnie, że nic - odparł Nicodemus. - Ale ty masz kilka zadrapań oraz siniaków i pewnie będzie cię bolała głowa, jeśli... Głos umilkł, Nicodemus był teraz bardzo zajęty. Na jakiś czas zmienił się po prostu w gabinet pierwszej pomocy i wykorzystywał swoje zapasy czystej energii, aby robić wszystko to, czego w danej chwili potrzebował człowiek, który miał kilka siniaków oraz zadrapań i któremu w najbliższym czasie groził poważny ból głowy. Mackenzie leżał na plecach i wpatrywał się w spiętrzoną kupę żelastwa. - Zastanawiam się, w jaki sposób zdołamy się stąd wydostać. Sterta złomu nad nim się poruszyła. Odskoczył od niej jakiś drobny element i upadł wprost na jego piersi. Mackenzie próbował się odsunąć trochę na bok. Miał wrażenie, że ktoś głośno nawołuje go po imieniu. Wrak jakby odskoczył nieco dalej i ku jego zdumieniu rozdzielił się na części. Długie metalowe ramiona sięgnęły w dół, chwyciły go pod ręce i pociągnęły gdzieś w tył, nie troszcząc się zbytnio o delikatność. - Dziękuję, Nellie - powiedział. - Zamknij się - chłodno warknęła Nellie. Kolana wciąż jeszcze miał jak z waty, usiadł jednak, bez przerwy patrząc na samochód. W niewielkim stopniu przypominał on jeszcze pojazd. Cały przód został dokumentnie zmiażdżony w zderzeniu z wielkim głazem. Po jego lewej stronie Smith także siedział na ziemi i głupawo chichotał. - Z tobą coś nie w porządku? - zapytał Mackenzie. - Przyładowałem jej prosto w korzenie - wykrztusił z siebie. - Pomóż mi tylko, proszę, podnieść się na nogi. Ta cholerna winorośl nie będzie już nigdy nikogo napastowała. Mackenzie popatrzył w tamtą stronę z niedowierzaniem. Zwoje pędów leżały skręcone na ziemi, wyblakłe i martwe, jakby w przedśmiertnym odruchu wyciągnięte w stronę głównego pnia. Cieńsze odnóża wciąż jeszcze były okręcone wokół spiętrzonego gruchota. - Jeszcze trzyma! - wysapał Mackenzie. - Nawet to nie skłoniło jej do poluzowania uścisku! - Nie - przyznał Smith. - Nie skłoniło jej do puszczenia samochodu, ale za to doprowadziło do śmierci. - Mieliśmy szczęście, że nie była elektryczna - rzekł Mackenzie. - Inaczej byśmy się już dawno usmażyli. Smith energicznie skinął głową. - I tak załatwiła nas całkowicie. Samochód nie ruszy się stąd ani o metr, a mamy dobrych kilka tysięcy kilometrów do domu. Nellie wychynęła z jakiegoś otworu w stercie żelastwa, ściskając pod jedną pachą Encyklopedię, pod drugą zaś pokiereszowane radio. Rzuciła jedno i drugie na ziemię. Encyklopedia natychmiast odtoczył się kilka metrów, wsunął korzeń w grunt i już był w domu. Nellie popatrzyła srogo na Mackenzie'ego. - Wszystko znajdzie się w moim raporcie - oznajmiła stanowczo. - Co za pomysł, żeby całkowicie zniszczyć zupełnie nowy samochód! Czy wiesz, ile taki pojazd kosztuje? Jestem przekonana, że nie wiesz i nic cię to nie obchodzi! Po prostu bierzesz go sobie i z lekkim sercem rozbijasz. Właśnie tak. Nic sobie z tego nie robisz. Kompania będzie musiała wydać mnóstwo pieniędzy, żeby kupić drugi taki sam wóz. Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek myślałeś o tym, skąd się biorą twoje dochody. Na miejscu zarządu kompanii odliczyłabym koszty samochodu z twojej pensji. Co do ostatniego grosza. Smith spoglądał na Nellie okrągłymi oczami. - Któregoś dnia wezmę młot pneumatyczny i przerobię cię na cieniuteńką blaszkę. - A nie masz czegoś takiego pod ręką? - zagadnął Mackenzie. - Czasami wydaje mi się, że kompania goni już w piętkę, wydając masę pieniędzy na tego typu roboty. - Nie macie prawa odzywać się do mnie w ten sposób! - Nellie podniosła głos. - Traktujecie mnie jak maszynę, na którą nikt nie zwraca większej uwagi. Domyślam się, iż w następnej kolejności będziecie chcieli mi wytłumaczyć, że to wszystko nie była wasza wina i że nie mogliście nic na to poradzić. - Trzymałem się dobre pięćset metrów od skraju zarośli! - wrzasnął Mackenzie. - Kto mógłby przypuszczać, że pędy winorośli będą sięgały aż tak daleko? - A to jeszcze nie wszystko - wykrztusiła Nellie. - Smith trafił z lasera kilka drzew pistoletowych. Obaj mężczyźni obrócili się błyskawicznie w stronę odległych zarośli. Nellie mówiła prawdę. Szare smugi dymu nadal unosiły się ponad kępą, a te drzewa, które jeszcze stały, wyglądały gorzej niż źle. Smith mlasnął językiem z udawanym zakłopotaniem. - Przecież one do nas strzelały - próbował oponować Mackenzie. - To nie ma najmniejszego znaczenia! - krzyknęła Nellie. - Regulamin mówi wyraźnie... Mackenzie machnął ręką, żeby ją uciszyć. - Wiem, wiem - powiedział. - Paragraf siedemnasty, rozdział o kontaktach z istotami pozaziemskimi: „Żaden pracownik kompanii nie ma prawa za pomocą broni czy w inny sposób uszkodzić, przyczynić się do uszkodzenia lub też grozić uszkodzeniem mieszkańcowi innej planety, z wyłączeniem koniecznej samoobrony i tylko w tym wypadku, kiedy inne możliwości wycofania się czy ucieczki nie wchodzą w rachubę". - A teraz trzeba wracać na stację - przykazała Nellie. - Byliśmy już prawie u celu podróży i musimy ruszać w drogę powrotną. Wieści o tym wydarzeniu szybko się rozniosą. Prawdopodobnie mech już przekazuje informacje. Co za pomysł, żeby wypalać winorośl aż do korzeni i niszczyć drzewa pistoletowe? Jeżeli zaraz nie ruszymy z powrotem, to nigdy już nie zobaczymy stacji. Każda żywa istota na trasie będzie chciała nas zniszczyć. - Ale wina spoczywa całkowicie po stronie winorośli - jęknął Smith. - Próbowała nas schwytać. Chciała ukraść samochód i pewnie by zabiła nas wszystkich. Tylko po to, żeby zdobyć tych kilka nędznych gramów radu znajdujących się w silniku pojazdu. A przecież to był nasz rad, a nie winorośli. Stanowił własność twojej ukochanej kompanii. - Na miłość boską, nie mów jej tego - ostrzegł Mackenzie. - Gotowa jeszcze wyruszyć na jednoosobową krucjatę i wycinać winorośl na lewo i prawo. - To całkiem niezły pomysł - przyznał Smith. - Może trafiłaby w końcu na elektrowino i osmaliła sobie nieco pięty. - Co z radiem? - Mackenzie zwrócił się do Nellie. - Zniszczone - odparła grobowym głosem. - A sprzęt do nagrywania? - Taśmy nie ucierpiały, a magnetofon będę mogła naprawić. - Fiolki z serum potłuczone? - Zachował się jeden pojemnik. - A więc w porządku - oznajmił Mackenzie. - Właź tam z powrotem i wyciągnij oba zbiorniki z nawozami. Idziemy dalej. Od Grającej Doliny dzieli nas nie więcej jak sto kilometrów. - Nie możemy tam iść - zaprotestowała Nellie. - Każde drzewo będzie na nas czyhało, każdy pęd winorośli... - Bezpieczniej będzie iść dalej, niż wracać - przerwał jej Mackenzie. - Nawet jeśli nie uda się nic zrobić z radiem, Harper wyśle kogoś z flajerem po naszych śladach, kiedy nie wrócimy na czas. Podniósł się powoli i wyjął pistolet z kabury. - Właź do środka i wyciągaj sprzęt - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, w tej chwili przetopię cię na sztabkę metalu. - W porządku! - wrzasnęła Nellie, ogarnięta przerażeniem. - W porządku. Nie musisz się aż tak bardzo denerwować. - I nie chcę już słyszeć od ciebie ani słowa na temat wypadku - dodał ostrzegawczo. - Inaczej tak ci przykopie, że zaryjesz się wszystkimi zębami w ziemię. Szli po otwartej przestrzeni, z dala od wszelkich zarośli, czujnie rozglądając się na boki. Przodem wędrował Mackenzie, za nim toczył się Encyklopedia, próbując pogodzić wszystkie zwaśnione strony. Za Encyklopedią dreptała Nellie obładowana pojemnikami z nawozem i całym sprzętem. Pochód zamykał Smith. Pistoletowe drzewo oddało strzał w ich kierunku, lecz odległość od celu była zbyt duża. Nieco wcześniej podkradło się elektrowino i zdołało zrobić kilka wyładowań. Wędrówka była męcząca. Gruby dywan poskręcanej trawy sprawiał, że trzeba było przesuwać po nim nogi tak, jakby chodziło się w płytkiej wodzie. - Będziecie tego żałować - sapała Nellie. - Naprawdę będziecie... - Zamknij się - mruknął Smith. - Chociaż raz wykonujesz zadanie przynależne robotowi, a nie wałęsasz się tu i tam bez celu, tracąc wzrok na wypatrywaniu, czy wszystko leży na swoim miejscu. Pokonali niewysokie wzgórze i zaczęli się wspinać długim trawiastym grzbietem. Nagle powietrze przeszył dźwięk przypominający gwałtowne rozdarcie sztuki materiału. Wszyscy zatrzymali się, zdumieni, i zaczęli nasłuchiwać. Dziwaczne zgrzyty powtórzyły się raz i drugi. - To odgłosy wystrzałów! - krzyknął Smith. Obaj mężczyźni ruszyli biegiem pod górę. Nellie pogalopowała za nimi, aż pojemniki z nawozem dzwoniły o jej ramiona. Kiedy stanęli na szczycie wzgórza, Mackenzie jednym spojrzeniem ogarnął sytuację w dolinie. Poniżej, mniej więcej w połowie wysokości zbocza, jakiś mężczyzna chował się za głazami, z dziką furią strzelając z pistoletu. W dolinie, u stóp wzgórza, leżał na boku uszkodzony samochód, a wokół niego poruszały się trzy postacie: jeden człowiek i dwa owadzie stwory. - Groomisowie! - warknął Smith. Dobrze wymierzony strzał od strony samochodu dosięgną! wierzchołka głazu i mężczyzna padł plackiem na ziemię. Smith ruszył zakosami w dół zbocza, kierując się w stronę innego głazu, żeby zająć dogodną pozycję strzelecką z flanki. W dole rozbrzmiał okrzyk człowieka i promień z jednego z trzech pistoletów pomknął w stronę Smitha, wyrzucając w powietrze chmurę rozgrzanego pyłu nie dalej niż dwa metry przed biegnącym mężczyzną. Drugi strzał skierowany został w Mackenzie'ego, lecz ten zdołał skoczyć za osłonę niewielkiej muldy ziemi. Kolejny strzał przeleciał z wizgiem tuż nad jego głową, zmuszając człowieka do rozpłaszczenia się w trawie. Z dołu dobiegło piskliwe, wściekle zawodzenie Groomisów. Mackenzie dostrzegł, że uszkodzony samochód nie jest jedynym pojazdem w dolinie - nieco dalej stała przyczepa, a na niej leżało wykopane drzewo. Osłonił oczy dłonią i próbował dokładniej oszacować rozgrywającą się przed nim scenę. Przekonał się, że drzewo zostało fachowo przygotowane do podróży, gdyż w celu zachowania stałej wilgotności miało korzenie owinięte jakimś workiem wypełnionym ziemią. Przyczepa stała teraz pochylona pod dziwnym kątem, czubek drzewa opierał się o ziemię, a owinięte korzenie sterczały wysoko w powietrze. Smith zaczął bombardować wrogi obóz lawinowym ogniem, jednak trójka w dole odpowiadała celnymi uderzeniami blasterów, wyrzucając w górę całe fontanny ziemi dookoła głazu. Mackenzie zrozumiał, że chodzi im o szybkie zrycie ziemi pod kamieniem i tym samym zniszczenie osłony Smitha. Wstrzymując oddech, wysunął głowę ponad wał ziemny i wyciągnął przed siebie pistolet, ufając głęboko, że jest on jeszcze naładowany. Mężczyzna na zboczu oddawał sporadycznie niezbyt precyzyjne strzały w kierunku tamtych trojga i nie wydawał się nazbyt skory do wsparcia ich w tej bitwie. Mackenzie pojął, że razem ze Smithem będą musieli wziąć główny ciężar potyczki na siebie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że nie sprawdził, co się dzieje z Nellie. - Pewnie jest już gdzieś w połowie drogi powrotnej do stacji - mruknął sam do siebie, nakierowując blaster na ten punkt, skąd najczęściej padały strzały w kierunku Smitha. Nie zdążył jednak dotknąć spustu, kiedy ogień w dole ustał nagle, przerwany chórem wściekłych wrzasków. Obaj Groomisowie odskoczyli od samochodu i rzucili się do ucieczki, lecz zanim uczynili choćby dwa kroki, ze stoku wzgórza coś wyskoczyło z wizgiem w powietrze i dosięgnęło jednego z nich. Drugi stanął w miejscu, oszołomiony niczym zdezorientowany zając, jakby nie wiedział, dokąd uciekać, kiedy nagle jeszcze jeden pocisk ze świstem wyskoczył spod stóp wzgórza i trafił go prosto w kark. Łoskot pękającego pancerza słychać było dobrze nawet z tego miejsca, gdzie leżał Mackenzie. Dopiero teraz dostrzegł Nellie. Robot pędził wielkimi susami w dół, lewą ręką przyciskając do swej metalowej piersi kilkadziesiąt masywnych kamieni, prawej ręki natomiast używając jako katapulty. Po chwili dało się słyszeć głuche bębnienie głazów o blachy pojazdu - kolejne pociski Nellie minęły ukryty cel i trafiły w samochód. Człowiek, który przybył w towarzystwie dwóch Groomi - sów, uciekał w popłochu, gęsto klucząc, podczas gdy robot posyłał za nim kamień za kamieniem. Czasami usiłował przyjąć jakąś pozycję umożliwiającą mu oddanie strzału, ale nieustanna lawina kamieni zmuszała go do wycofywania się. Zbiegał zakosami w dół, aż w pewnej chwili potknął się i potoczył kilka metrów, gubiąc przy tym swój pistolet. Przerażony, pognał tym razem w stronę szczytu wzgórza, a jego na wpół odwinięta żywa derka powiewała na wietrze niczym chorągiew. Nellie wyrzuciła w końcu swój ostatni kamień i ruszyła ciężkim galopem śladem umykającego człowieka. Mackenzie wrzasnął na nią, ale robot nie zareagował. Po chwili zniknął za stokiem wzgórza, coraz bardziej zbliżając się do ściganego mężczyzny. Smith aż zachłysnął się z rozkoszy. - Widziałeś, jak nasza Nellie go pogoniła?! - krzyknął. - Już ona się z nim pobawi, kiedy go dopadnie. Mackenzie przetarł zasypane piaskiem oczy. - Kto to był? - zapytał. - Jack Alexander - odparł Smith. - Grant ostrzegał mnie, że znów się tu kręci. Mężczyzna, który do tej pory ukrywał się na zboczu, wyjrzał spoza kamienia i z wyraźnym ociąganiem ruszył w ich stronę. Nie miał na sobie żywej derki, jego odzież była cała w strzępach, a policzki pokrywała czarna szczecina zarostu. - To był mistrzowski manewr taktyczny - oznajmił, pokazując kciukiem tę stronę wzgórza, gdzie zniknęła Nellie ścigająca Alexandra. - Wasz robot zaszedł ich z flanki i wykurzył z kryjówki. - Jeśli po drodze zgubiła gdzieś sprzęt do nagrywania i te dwa pojemniki z nawozami, to naprawdę ją przetopię - mruknął Mackenzie. Nieznajomy wytrzeszczył na niego oczy. - Jesteście ze stacji handlowej? - zapytał. Przytaknęli obaj, odwzajemniając mu się zdumionymi spojrzeniami. - Nazywam się Wadę - powiedział - J. Edgerton Wadę... - Chwileczkę! - wykrzyknął Smith. - Czyż nie ten słynny J. Edgerton Wadę? Zaginiony kompozytor? Obcy uśmiechnął się od ucha do ucha. - We własnej osobie - odparł. - Jakkolwiek nic mi nie wiadomo o moim rzekomym zaginięciu. Przyleciałem tu po prostu, żeby przez jakiś czas poobcować z muzyką, jakiej do tej pory nie miał okazji słuchać chyba żaden człowiek. Patrzył na nich podejrzliwie. - Jestem człowiekiem spokojnym - dodał szybko, jakby chcąc uprzedzić ewentualne oskarżenia o spowodowanie zatargu. - Kiedy jednak zobaczyłem, jak tych trzech wykopuje drzewo Delberta, nie wahałem się ani przez chwilę. - Jakiego Delberta? - zapytał Mackenzie. - Jedno z grających drzew - wyjaśnił Wadę. - Delbert jest jego dyrygentem. - Ci cholerni międzygwiezdni włóczędzy chyba sobie wymyślili, że uda im się sprzedać to drzewo komuś na Ziemi - odezwał się Smith. - Podejrzewam, że niejeden nadziany gość zapłaciłby grubą forsę, by móc posadzić sobie takie drzewo na własnym podwórku. - Całe szczęście, że zjawiliśmy się w porę - oznajmił z powagą Mackenzie. - Gdyby ich plan się powiódł, gdyby zdołali wywieźć to drzewo, cała planeta powstałaby przeciwko nam. Moglibyśmy zaniknąć sklepik na cztery spusty i wrócić tu dopiero po wielu latach. Smith klasnął w ręce z podniecenia. - Zasadzimy z powrotem to drzewo na jego miejscu - zaproponował. - To powinno umocnić naszą pozycję przetargową. Może od tej chwili będziemy otrzymywali wszystkie kompozycje za darmo, tylko ze szczerej wdzięczności. - Widzę, że ocenia pan sytuację z czysto handlowego punktu widzenia - wtrącił Wadę. - Mimo wszystko podoba mi się ten pomysł. Za ich plecami rozległy się ciężkie stąpnięcia. Odwrócili się jak na komendę i ujrzeli Nellie schodzącą ku nim ze szczytu wzgórza. W garści ściskała żywą derkę. - Uciekł - wyjaśniła. - Ale mam jego derkę. Teraz tak samo jak wy będę miała swoją derkę. - A po cóż ci, u diabła, derka?! - wykrzyknął Smith. - Lepiej oddaj ją panu Wadę. Zrób to zaraz! Słyszysz mnie? - Nigdy nie pozwalacie mi mieć czegoś na własność - nadęła się Nellie. - Nigdy nie traktujecie mnie jak człowieka... - Bo nim nie jesteś - odparł Smith. - Jeśli oddasz tę derkę panu Wadę, pozwolę ci poprowadzić samochód - obiecał Mackenzie. - Naprawdę? - zapytała podniecona Nellie. - Tak, obiecuję - rzekł Mackenzie, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. - Niech pan weźmie tę derkę - zwrócił się po chwili do Wade'a. - Każdemu z nas jest potrzebna. Wygląda pan tak, jakby nie jadł od kilku dni. - Rzeczywiście, nie jadłem - przyznał Wadę. - Proszę ją zarzucić i wkrótce otrzyma pan konieczną ilość pożywienia - dodał Smith. Nellie wyciągnęła derkę w kierunku Wade'a. - Skąd u ciebie te niezwykłe umiejętności miotania kamieniami? - zapytał Smith. W oczach robota pojawiły się błyski nie skrywanej dumy. - Na Ziemi byłam członkiem drużyny baseballowej - odparła. - Najczęściej występowałam na pozycji miotacza. Samochód Alexandra był całkowicie sprawny, jeśli nie liczyć kilku zadrapań i wgnieceń oraz potrzaskanej przedniej szyby, w którą trafił pierwszy strzał Wade'a, przez co stała się mlecznobiała. Kierowca, nagle utraciwszy widoczność, skręcił gwałtownie i wjechał dwoma kołami na muldę ziemi, w następstwie czego pojazd przewrócił się na bok. Grające drzewo wcale nie ucierpiało. Jego korzenie, osypane wilgotną ziemią i owinięte szczelnie foliowym workiem, nie wyschły zanadto. Wewnątrz pojazdu, zwinięty w najdalszym kącie w ciasną kulkę, obojętny na wszelkie wydarzenia, jakie rozgrywały się na zewnątrz, siedział Delbert - półmetrowego wzrostu, pulchny dyrygent, przypominający ni mniej, ni więcej, tylko karłowatego pudla, poruszającego się na tylnych łapach, w postawie wyprostowanej. Groomisowie byli martwi. Kamienne pociski Nellie zgruchotały ich chitynowe pancerze. Smith oraz Wadę krzątali się wewnątrz pojazdu, szykując legowiska na noc. Nellie wraz z Encyklopedią myszkowali pod gołym, rozgwieżdżonym niebem, poszukując pistoletu upuszczonego przez Alexandra podczas upadku. Mackenzie siedział na trawie, szczelnie owinięty Nicodemusem; spoglądał na samochód i palił ostatnią fajkę przed udaniem się na spoczynek. Trawa w pobliżu przewróconego samochodu poruszyła się nagle. - Czy to ty, Nellie? - zapytał Mackenzie. Robot wyłonił się zza krawędzi pojazdu. - Jesteś zły na mnie? - spytała. - Nie, nie jestem zły. Przecież nic nie możesz na to poradzić, że jesteś taka, jaka jesteś. - Nie znalazłam blastera - rzekła Nellie. - Czy pamiętasz, gdzie Alexander go upuścił? - Tak. Ale go tam nie było. Mackenzie zmarszczył brwi. - To może oznaczać, że Ałexander podkradł się po cichu i go zabrał. Należy się więc spodziewać kłopotów, bo może się gdzieś ukryć i nas ostrzeliwać. Nigdy nie miał dobrych układów z kompanią. A po tym, co się dzisiaj stało, ogarnie go żądza krwi. Rozejrzał się dookoła. - A gdzie jest Encyklopedia? - Zgubił się gdzieś po drodze. Właśnie chciałam porozmawiać z tobą na jego temat. - W porządku. O co chodzi? - On próbował penetrować moje myśli - wypaliła Nellie. - Wiem. Próbował tego samego wobec każdego z nas. Podejrzewam, że wydobył sporo informacji. - Nie. Miał z tym pewne kłopoty - stwierdziła Nellie. - Kłopoty z penetracją twojego mózgu? Nigdy bym nie przypuszczał... - Nie musisz mi mówić, że mój mózg... - zaperzyła się Nellie, ale Mackenzie ją uciszył. - Wcale nie to miałem na myśli, Nellie - wyjaśnił. - Twój mózg, przynajmniej z tego, co mi wiadomo, jest bez zarzutu. Pewnie nawet lepszy niż nasze. Ale chodzi o to, że jest zupełnie inny. Nasze mózgi są organiczne, przetwarzają dane, wyciągają wnioski i zapamiętują w sposób stereotypowy. Encyklopedia wie chyba wszystko o tego typu mózgach oraz o związanych z nimi typach świadomości. Twój umysł jest zupełnie innego rodzaju, jest sztuczny. Częściowo mechaniczny, częściowo elektrochemiczny, częściowo elektroniczny. Bóg jeden wie, jak funkcjonuje; nie znam się na robotyce. Ale taki mózg po prostu nie może działać na takich samych zasadach jak nasze. To prawdopodobnie było przyczyną niepowodzenia Encyklopedii. W gruncie rzeczy chyba cała nasza kultura materialna by go załamała. Gdyby na tej planecie kiedykolwiek istniała cywilizacja mechaniczna, z pewnością nie byłaby podobna do naszej. Ale nie znaleźliśmy tutaj nawet śladów cywilizacji, nawet najmniejszych szczątków jakichkolwiek urządzeń. - Ja go oszukałam - wyznała cicho Nellie. - Próbował wysondować mój mózg, a tymczasem ja odczytałam jego myśli. Mackenzie popatrzył na nią zdumiony. - Cóż, to chyba... - zaczaj, lecz natychmiast znów odwrócił wzrok w stronę samochodu, a wygasła fajka zwisła mu z warg. - Dlaczego nigdy nam nie powiedziałaś, że potrafisz czytać w myślach? - podjął po chwili. - Przypuszczam, że cały czas kręciłaś się koło nas tylko po to, by kontrolować nasze myśli, robić z nas pośmiewisko i kpić sobie za naszymi plecami. - Przysięgam, że nie - oświadczyła Nellie. - Przysięgam na wszystko, co zechcesz. Nawet nie wiedziałam, że mam takie zdolności. Ale kiedy poczułam, jak Encyklopedia panoszy się w moim mózgu, kiedy zrozumiałam, jak on to robi, ogarnęła mnie wściekłość. Bliska byłam tego, żeby go chwycić i rozgnieść na placek. Ale szybko postanowiłam działać o wiele delikatniej. Doszłam do wniosku, że jeśli on potrafi, to może ja także będę umiała. Spróbowałam, no i powiodło się. - Tak po prostu? - spytał Mackenzie. - To wcale nietrudne - odparła Nellie. - Przyszło samo. Teraz mi się wydaje, że już wcześniej wiedziałam, jak tego dokonać. - Gdyby facet, który zaprogramował w tobie takie umiejętności, przypuszczał, że sposób ich wykorzystania umknie twej świadomości, pewnie poderżnąłby sobie gardło - stwierdził Mackenzie. Nellie przysunęła się bliżej. - To mnie przeraża - szepnęła. - Co cię przeraża, do diabła? - Encyklopedia wie za dużo. - Ale to obca wiedza - rzekł Mackenzie. - Powinnaś się była tego spodziewać. Nie próbuj więcej nawiązywać bezpośredniego kontaktu z obcą mentalnością, dopóki nie oswoisz się z tym, że możesz przeżyć ciężki szok. - Nie o to chodzi - zaprzeczyła Nellie. - Byłam przygotowana na to, że zetknę się z czymś obcym. Ale on ma niezwykły zasób wiadomości. Pamięta takie rzeczy, o których nie powinien nic wiedzieć. - O nas? - Nie, o zupełnie nieznanych miejscach, w niczym nie przypominających ani Ziemi, ani tutejszej planety. O miejscach, do których Ziemianie jeszcze nie dotarli. A także o rzeczach, o których żaden człowiek nie ma najmniejszego pojęcia i o których nikt z gatunku Encyklopedii również nie ma prawa wiedzieć. - Na przykład? - Na przykład równania matematyczne, nie przypominające niczego znanego naszej nauce - powiedziała Nellie. - Nie ma sposobu, żeby dojść do nich, spędzając całe życie na tej planecie. Trzeba by dysponować znacznie szerszą wiedzą o naturze czasu i przestrzeni, niż mógłby ją zdobyć nawet najlepszy specjalista z Ziemi. Poza tym filozofia: pojęcia, które układają się w niezwykłą całość, od których w głowie by ci się zakręciło, gdybyś spróbował chociażby wyobrazić sobie istoty mogące wymyślić coś takiego. Mackenzie wyciągnął kapciuch z tytoniem i zaczął systematycznie nabijać fajkę. - Czy myślisz zatem, że Encyklopedia miał kiedyś okazję penetrować obce umysły? Myśli innych istot rozumnych, które dawniej odwiedzały tę planetę? - Niewykluczone - przyznała Nellie. - A mogło to być nawet bardzo dawno temu, bo Encyklopedia jest piekielnie stary. Podejrzewam, że gdyby mu na tym zależało, potrafiłby egzystować całą wieczność. Powiedział mi kiedyś, że umrze dopiero wtedy, kiedy nie będzie już we wszechświecie niczego godnego poznania; że dopiero wtedy nie będzie po co żyć. Mackenzie postukał ustnikiem fajki o zęby. - To całkiem prawdopodobne - powiedział. - Mam na myśli nieśmiertelność. Rośliny nie mają tylu ograniczeń fizjologicznych co organizmy zwierzęce. Przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności mogą żyć wiecznie. Na szczycie wzgórza nad nimi coś zaszeleściło w trawie. Mackenzie podniósł się i ruszył w stronę samochodu, wciąż jeszcze kurząc fajkę. Nellie podreptała tuż za nim. Encyklopedia potoczył się w dół zbocza, a w jego podobnym do żółwiego pancerzyku zamigotały odbicia gwiazd. Szybko zrównał się z idącą dwójką przed dotarciem do pojazdu, minął ich, po czym stanął i zapuścił korzeń w ziemię, żeby posilić się przed nocą. - O ile rozumiem, masz ochotę udać się razem z nami na Ziemię - powiedział uprzejmie Mackenzie. Odpowiedź nadpłynęła nagle, niespodziewanie wdzierając się głęboko pomiędzy myśli człowieka. - Bardzo bym chciał. Wasza rasa jest niezwykle interesująca. Trudno rozmawiać w ten sposób, pomyślał Mackenzie. Jak można symulować zdawkową uprzejmość, kiedy cały czas ma się świadomość, że rozmówca bez przerwy penetruje najdalsze zakątki mózgu? Jak utrzymać niewymuszone brzmienie głosu, gdy rozmówca wcześniej wychwytuje z myśli odpowiedź? - A co ty o nas myślisz? - zapytał, zdając sobie w tej samej chwili sprawę, że pytanie jest po prostu idiotyczne. - Niewiele o was wiem - odparł Encyklopedia. - Stworzyliście sztuczne organizmy żywe, podczas gdy my, na tej planecie, żyjemy w sposób naturalny. Ujarzmiliście wszystkie moce, które mogliście wykorzystać do własnych celów. Wyprodukowaliście urządzenia, które za was pracują. Pierwszym wnioskiem, jaki się nasuwa, jest to, że stanowicie potencjalne zagrożenie. - Właśnie tego chciałem się dowiedzieć - rzucił Mackenzie. - Nie rozumiem. - Wyjaśnij, co dla ciebie stanowi zagrożenie. - Jedynym wielkim problemem jest to, że sami nie wiecie, do czego zmierzacie - rzekł Encyklopedia. - I właśnie dlatego życie ma tak wiele uroku - odparł Mackenzie. - Gdybyśmy dokładnie znali swoje cele, wszelkie przygody straciłyby swój urok. Wiedzielibyśmy w szczegółach, co dalej nastąpi. A tak, pokonując jakiś zakręt naszej drogi, możemy oczekiwać kolejnych niespodzianek. - Świadomość celu, do którego się dąży, również posiada wiele uroku - sprzeciwił się Encyklopedia. Mackenzie wystukał żar z fajki o cholewkę buta, po czym rozgarnął nogą tlący się popiół. - Mam rozumieć, że już nas rozpracowałeś? - Nie - odrzekł Encyklopedia. - To dopiero pierwsze spostrzeżenia. Grające drzewa przypominały mgliste duchy na tle rozjaśnionego pierwszym brzaskiem horyzontu. Dyrygenci, oprócz tych kilku, którzy za bardzo przejęli się ostatnimi wydarzeniami związanymi z wizytą Ziemian i nie wychylili nawet nosa ze swych nor, stali na podestach niczym czarne figurynki. Cała dolina brzęczała wprost od szumu. Owe niewielkie stworzenia stojące na swych wzniesieniach przekazywały sobie nawzajem swoje myśli, które rozbrzmiewały zwielokrotnionym echem w umyśle Mackenzie'ego i w pewnym stopniu powodowały nieprzyjemne dreszcze chodzące po karku. Nie potrafił wyróżnić wśród nich jednej myśli przewodniej, narzucającej jakikolwiek tok rozumowania - nie było to nic innego, jak szum informacyjny tysięcy przekazywanych jednocześnie wrażeń, jak gdyby dyrygenci plotkowali miedzy sobą. Delbert siedział na karku Smitha, wczepiwszy się jedną łapą w jego włosy, żeby nie spaść. Encyklopedia toczył się po śladach Ziemian, a całą procesję prowadził Wadę. Zmierzali w kierunku stanowiska Aldera. Żółtawe wzgórza dźwigały się po obu stronach ścieżki wiodącej w kierunku głębokiego rowu, który wykopali wczesnym rankiem, używając pojazdu jako ryjącego w powierzchni ziemi chrząszcza. Alder wysunął się ze swej nory na ich powitanie i stanął w pełnej okazałości na podium - karłowaty gnom na koślawych nóżkach. Delegacja Ziemian przysiadła na gołej ziemi. Delbert, ze swego bezpiecznego stanowiska na ramionach Smitha, zaczął robić jakieś dziwne miny w kierunku Aldera. Przez pewien czas wszyscy siedzieli w milczeniu, po czym Mackenzie, nie bawiąc się w żadne przemowy wstępne, rzekł do Aldera: - Ocaliliśmy dla was Delberta. Przynosimy go z powrotem. Alder nachmurzył się, a w jego myślach dało się odczuć coś w rodzaju obrzydzenia. - My go nie chcemy z powrotem - odparł. Mackenzie osłupiał. - No cóż, myśleliśmy... Przecież on jest jednym z was... Mieliśmy wiele kłopotów, żeby wybawić go z opresji... - On jest wstrętny - oznajmił chłodno Alder. - Ohydny. To nic dobrego. Zawsze robi jakieś kombinacje. - Nie podniecaj się tak bardzo - rozbrzmiała ostro myśl Delberta. - Jesteście kupą zwykłych rzęzidudków, gromadą zadufanych chomików. Nie lubicie mnie, ponieważ ja chcę być inny, ponieważ duszę się w tym... - Sam widzisz, jaki on jest - odezwał się Alder do człowieka. - No cóż - mruknął Mackenzie. - Czasami nowe idee zawierają w sobie pewne wartości. Może... Alder wskazał palcem Wadę'a. - Delbert był całkiem normalny, dopóki ten nie zaczął kręcić się po okolicy! - wrzasnął. - To od niego przejął te swoje szczytne idee. Odmieniłeś go. Twoje głupie poglądy na temat muzyki... - myśli Aldera brzmiały teraz jak coś w rodzaju bulgotu przesyconego wściekłością. Po chwili ciągnął dalej: - Po co przyszliście? Czy ktoś was tu zapraszał? Dlaczego nie zajmiecie się swoimi sprawami? Wadę, którego twarz pod zarostem przypominała barwą rozkrojonego buraka, wydawał się bliski apopleksji. - W całym moim życiu nie zostałem tak znieważony - syknął, po czym przyłożył obie zaciśnięte pięści do piersi. - Tam, na Ziemi, komponowałem wielkie symfonie. Nigdy nie tworzyłem frywolnej muzyki, nigdy... - Właź z powrotem do swojej nory! - wrzasnął Delbert na Aldera. - Wy, wszystkie gnojki, nie macie nawet pojęcia, czym naprawdę jest muzyka. Dzień po dniu odtwarzacie ciągle te same smętne kawałki. Nie potraficie niczego odłożyć do lamusa, nie umiecie przekroczyć tej bariery. Ciągle paradujecie w długich nocnych koszulach! Alder zaczął wymachiwać kułakiem w lewo i prawo oraz podskakiwać z wrażenia. - Co to za język! - wrzasnął. - Nigdy dotąd nie słyszeliśmy tu podobnych bzdur! Całą dolina wypełniła się jazgotem, szumem myśli nasyconych obelgami i wściekłością. - Poczekajcie! - krzyknął Mackenzie. - Wy, wszyscy! Uciszcie się! Wadę wypuścił wreszcie powietrze, a jego twarz przybrała kolor nieco bledszy od purpury. Alder wyprostował się na swoim podium i uniósł ramiona, jakby chciał odegrać rolę natchnionego wieszcza. Jazgot myśli powoli ucichł do ledwie słyszalnego szumu. - Czy jesteście tego całkowicie pewni? - zapytał Mackenzie. - Czy na pewno nie chcecie Delberta z powrotem? - Człowieku - odparł spokojnie Alder. - Nigdy w Grającej Dolinie nie było bardziej radosnego dnia niż ten, kiedy odkryliśmy, że nie ma go wśród nas. Rosnący szum myśli pozostałych dyrygentów oznaczał aprobatę dla słów Aldera. - Jest tu jeszcze kilku takich, których z chęcią byśmy się pozbyli - dodał gnom. W myślach nadpływających z całej doliny pojawiła się głośna drwina. - Sam widzisz, jak się sprawy mają - dodał Alder, patrząc na Mackenzie'ego z góry. - Wiesz już, z czym musimy się uporać. A to wszystko przez... przez... Spojrzał na Wade'a, a w ślad za tym runęła lawina myśli. Teraz Alder przysiadł na piętach, przyjmując najbardziej dramatyczną pozę ze swego repertuaru. - Uspokoilibyśmy się wszyscy, gdyby tamci pozostali również zniknęli z doliny - powiedział. - Jeśli zostanie tak, jak jest, tych kilku przez cały czas będzie usiłowało wprowadzić miedzy nas dysonans. Nie zdołamy się skupić, nie dadzą nam normalnie pracować. Nie będziemy mogli robić tego, co naprawdę byśmy pragnęli. Mackenzie zdjął z głowy kapelusz i przeczesał palcami włosy. - Alder - zaczai. - Ogarnęła cię wściekłość... - Miałem nadzieję, że pomożecie nam się ich pozbyć - wtrącił Alder. - Chcecie się ich pozbyć?! - krzyknął zdumiony Smith. - Pewnie, że wam pomożemy! Zabierzemy wszystkich, których... Otrzymawszy cios łokciem między żebra, Smith kłapnął szczęką i umilkł. Mackenzie z trudem mógł zachować powagę. - Nie wolno wam wykopać tych drzew - wtrąciła Nellie lodowatym tonem. - To jest wbrew prawu. - Prawu? - zachłysnął się Mackenzie. - Owszem, wbrew przepisom. Obowiązuje was regulamin kompanii. Czyżbyś o tym nie wiedział? Prawdopodobnie nawet nie zadałeś sobie trudu, żeby się z nim zapoznać. To do ciebie podobne. Nigdy nie zwracasz uwagi na to, co najważniejsze. - Nellie! - mruknął złowieszczo Smith. - Próbujesz ingerować w nie swoje sprawy. Gdybyś potraktowała to jako chęć spełnienia prośby obecnego tu Aldera... - Ale to jest niezgodne z prawem! - zaskrzeczał robot. - Tak, wiem - odparł Mackenzie. - Paragraf trzydziesty czwarty, rozdział o kontaktach z istotami pozaziemskimi: „Żaden pracownik kompanii nie ma prawa wtrącać się w wewnętrzne zatargi mieszkańców innych planet". - Dokładnie tak - dodała wyraźnie ukontentowana Nellie. - A jeżeli wykopiecie kilka spośród tych drzew, będzie to właśnie ingerencja w wewnętrzną sprzeczkę, w której, przynajmniej do tej pory, nie jesteście żadną ze stron. Mackenzie rozłożył ręce. - Sam widzisz - rzekł do Aldera. - Damy wam prawo wyłączności na naszą muzykę - zaproponował tamten. - Będziemy was zawiadamiali o powstaniu każdego nowego utworu. Zerwiemy wszelkie kontakty z Groomisami, a ceny dla was pozostaną na nie zmienionym poziomie. Nellie stanowczo pokręciła głową. - Nic z tego - powiedziała. - Tylko półtora pojemnika nawozów, zamiast dwóch - nalegał Alder. - Nie - powtórzyła Nellie. - Dobiliśmy targu - wtrącił Mackenzie. - Pokażcie nam, o które drzewa chodzi, a już my się nimi zajmiemy. - Nellie powiedziała: nie, a ty mówisz: tak - odezwał się Alder. - Ja nic z tego nie rozumiem. - Już my się zajmiemy Nellie - obiecał uroczyście Smith. - Nie wykopiecie tych drzew! - powtórzył groźnie robot. - Nie pozwolę wam na to! Zadbam, żeby... - Nie zwracaj na nią uwagi - przerwał Mackenzie. - Pokażcie nam tylko te drzewa, których chcecie się pozbyć. - Będziemy wam bardzo wdzięczni - zadeklarował z dumą Alder. Mackenzie podniósł się i rozejrzał dookoła. - A gdzie się podział Encyklopedia? - zapytał. - Zwiał jakąś minutę temu - odrzekł Smith. - Sterował w kierunku samochodu. Mackenzie dostrzegł Encyklopedię, jak toczył się ścieżką, kierując w stronę szczytu wzgórza. To było całkowite szaleństwo, coś zupełnie nierealnego, rodem z tej dawnej książki dla dzieci, napisanej przez człowieka o nazwisku Caroll. Nic nie trzymało się kupy, niczym zagmatwana, zmyślona opowieść przedszkolaka. Mackenzie szedł ścieżką pod górę, w kierunku samochodu, przez cały czas powtarzając sobie w duchu, że jednak wszystko wydarzyło się naprawdę. Miał przedtem nadzieję, co prawda niczym nieuzasadnioną, że odbicie wykopanego drzewa muzycznego zażegna nieubłaganą, podstępną wojnę, jaką cała planeta mogła wypowiedzieć Ziemianom. A teraz został na lodzie z tymi wszystkimi nie chcianymi i wygnanymi z doliny drzewami. Coś się tu nie zgadza, myślał, wyczuwam jakieś zagrożenie, coś nonsensownie przerażającego. Nie umiał jednak sprecyzować bliżej owego przeczucia. Na dobrą sprawę nie było się czym martwić. Jedyne, co mu teraz pozostało, to zabrać wykopane drzewa i wynosić się stąd jak najszybciej, dopóki Alder i cała reszta nie zmienią zdania. - To śmieszne - odezwał się idący tuż za nim Wadę. - Masz rację - przyznał Mackenzie. - To wszystko wydaje się po prostu śmieszne. - Miałem na myśli te drzewa - wyjaśnił Wadę. - Przysiągłbym, że Delbert jest bez zarzutu. Podobnie jak i pozostałe. Grały tę samą muzykę co reszta. Gdyby w brzmieniu całej orkiestry pojawiły się jakieś fałszywe tony, jakiekolwiek przekłamania, jestem pewien, że bym je rozpoznał. Mackenzie odwrócił się i położył mu dłoń na ramieniu. - Czy jesteś do końca przekonany, że tamci wcale nie przeszkadzali w codziennych koncertach? Czy na pewno Delbert grał dokładnie tak samo jak cała reszta? Wadę skinął głową. - To nieprawda - zawył Delbert ze swego stanowiska na ramionach Smitha. - Nie mógłbym grać tak samo jak oni. Rzygać mi się chciało na te ich brzdąkania. Zawsze starałem się prać brudne prześcieradła i wywieszać je za oknem. Ja śniłem o prawdziwej muzyce i rozsyłałem swoje sny na lewo i prawo. - Gdzieś ty się nauczył takiego słownictwa? - jęknął Mackenzie. - Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś podobnego. - Wszystkiego nauczyłem się od niego - oznajmił Delbert, wskazując na Wade'a. Twarz człowieka okryła się purpurą, a oczy zamieniły w okruchy szkła. - To dawne słownictwo - syknął. - Podobne określenia były używane w dwudziestym wieku w odniesieniu do pewnych nastrojów ludzi. Czytałem o tym w książkach dotyczących historii muzyki. Był tam też słownik podobnych określeń. Wydały mi się na tyle poetyczne, że wbiłem je sobie głęboko w pamięć. Smith wydął wargi, jakby chciał gwizdnąć. - A on w prosty sposób przejął je od ciebie, wyczytał w twych myślach. Na tej samej zasadzie, choć może nieco uproszczonej, działa Encyklopedia. - Jemu brak dostojeństwa Encyklopedii - wtrącił Mackenzie. - On nie rozumie, że to, co odczytał, pochodzi z bardzo dawnych czasów. - Mam ochotę skręcić mu kark - rzucił Wadę. - Trzymaj łapy przy sobie - odparł Mackenzie. - Cała sprawa śmierdzi na wiele lat świetlnych, ale siedem grających drzew to siedem grających drzew. Nawet jeśli ktoś uzna tę transakcję za niezbyt legalną, muszę teraz dotrzymać warunków umowy. - Ostrzegałam was - włączyła się Nellie. - Mówiłam, żebyście tego nie robili. Mackenzie zmarszczył groźnie brwi. - O co ci chodzi, Nellie? Po co tak wrzeszczałaś na temat regulaminu? To jasne, że musimy się trzymać przepisów, ale w takiej sprawie, jak ta, nie wszystko jest całkiem oczywiste. Kompania, otrzymując za darmo siedem drzew, powinna przymknąć oczy na to, że zostały przekroczone mniej istotne przepisy. Chyba wiesz, co się stanie, kiedy przywieziemy te drzewa na Ziemię? Zaczniemy ściągać grubą forsę za bilety na koncert, w dodatku trzeba będzie jeszcze postawić wysoki parkan, żeby odgrodzić napierające tłumy. - A najlepsze jest to, że gdy ludzie usłyszą tę muzykę choć raz, będą musieli ciągle do nas przychodzić - dodał Smith. - Nigdy im się nie znudzi. Wręcz przeciwnie, za każdym razem, kiedy przyjdą na koncert, będą chcieli jej słuchać i słuchać bez końca, aż się to stanie ich obsesją, nieodzownym elementem życia. Gotowi będą rabować, mordować, robić wszystko, byle tylko słuchać tej muzyki. - I to jest właśnie rzecz, która budzi mój niepokój - rzekł ze smutkiem Mackenzie. - Przecież starałam się was powstrzymać - powiedziała Nelłie. - Wiedziałam równie dobrze jak wy, że w tym konkretnym wypadku przepisy prawa nie mają żadnego zastosowania. Ale chodzi jeszcze o coś innego. W nadpływających myślach dyrygentów wyczułam jak gdyby szyderstwo, coś przypominającego chóralny wybuch śmiechu chłopaków z ulicy, zdających sobie sprawę, że okradziony człowiek nie zdoła dogonić żadnego z nich. - Nie przesadzasz? - warknął Smith. - Tak czy inaczej, musimy doprowadzić sprawę do końca - oznajmił chłodno Mackenzie. - Jeżeli kiedykolwiek ktoś nam udowodni, że zaprzepaściliśmy taką okazję, ani chybi nas ukrzyżują. - Czy masz zamiar skontaktować się z Harperem? zapytał Smith. Mackenzie przytaknął ruchem głowy. - Musimy się porozumieć z Ziemią, żeby niezwłocznie przysłali specjalnego kuriera, który zabierze te drzewa. - A mnie się ciągle wydaje, że w tym wszystkim tkwi jakiś haczyk. Mackenzie wdusił przycisk i ekran wideofonu ściemniał. Harper odniósł się do tej sprawy z podejrzliwością. Trudno było jednak mieć mu to za złe. Cokolwiek by mówić, ostatnie wydarzenia należało uznać wręcz za niewiarygodne. Zresztą wszystko na tej planecie wydawało się niewiarygodne. Mackenzie sięgnął do kieszeni i wyciągnął fajkę oraz kapciuch. Przypuszczał, że Nellie użyje wszelkich możliwych argumentów przeciwko wykopywaniu sześciu pozostałych drzew. Ale na tym etapie nie mieli już innego wyjścia, w dodatku musieli się pospieszyć. Za nic nie mogli spędzić tu więcej niż jednej nocy, ponieważ nie pozwalały im na to skromne zapasy serum. I tak po jednym zastrzyku dla każdego członka wyprawy było zdecydowanie za mało. Na zewnątrz pojazdu rozległy się nagle podniecone, pełne wzburzenia krzyki. Mackenzie skoczył na równe nogi i zanurkował do włazu. Omal się nie zderzył ze Smithem, który nagle wybiegł zza maski samochodu. Wadę, znajdujący się w dole, u stóp wzgórza, także ruszył biegiem w ich stronę. - To Nellie! - wrzasnął Smith. - Spójrz, co ona wyrabia! Robot maszerował w ich stronę sztywnym krokiem, ściskając w wyciągniętej ręce coś, co się wiło i podskakiwało. Pobliskie drzewo pistoletowe wypaliło kilka pocisków, z których jeden ugodził Nellie w ramię, odbił się i zarył w ziemię, wzbijając obłok kurzu, lecz robot spokojnie szedł dalej. Po chwili się okazało, że ciągnął Encyklopedię - ściskał w garści jego korzeń palowy i bezceremonialnie wlókł roślinę po trawie. - Puść go! - krzyknął Mackenzie. - Zostaw go w spokoju! - Ukradł serum - zakomunikowała. - Zabrał wszystkie ampułki i rozgniótł je na kamieniu. Cisnęła Encyklopedię wprost pod ich stopy. Inteligentne warzywo wywinęło kilka koziołków, potoczyło się jeszcze kawałek, próbując właściwie ocenić kierunki świata, po czym odskoczyło o kilka kroków i szybko zapuściło korzenie w podłoże. Smith ruszył w jego stronę z zaciśniętymi pięściami. - Powinienem ci tak przykopać, żebyś stracił od razu całą pamięć - rzekł z furią. - To serum było nam niezbędne, świetnie o tym wiedziałeś. - Użyliście w stosunku do mnie przemocy - oświadczył Encyklopedia. - Posunęliście się do najbardziej barbarzyńskiej metody wywierania nacisku. - Ale skutecznej - uciął Smith. Myśli Encyklopedii pozostały jednak nie zmącone emocjami, niemal pogodne, jasne i klarowne jak zawsze. - Wasze prawo zabrania fizycznego znęcania się nad obcymi istotami. - Zapomnij lepiej o jakimkolwiek prawie, kreaturo - rzekł Smith. - W niektórych wypadkach przepisy prawa nie mają zastosowania, a tu mamy do czynienia z taką właśnie sytuacją. - Chwileczkę - wtrącił Mackenzie. - Co ty rozumiesz przez pojęcie prawa? - zwrócił się do Encyklopedii. - Jest to zbiór przepisów, które mówią, jak macie żyć - odparł tamten. - One są podstawą wszystkich waszych poczynań, nie wolno wam ich łamać. - Jakbym słyszał Nellie - parsknął Smith. - Sądzisz zatem, że jeśli jakiś przepis zabrania nam wykopywania tutejszych drzew, to my ich nie wykopiemy? - Owszem - rzekł Encyklopedia. - Jest taki przepis. Nie wolno wam wziąć tych drzew. - I właśnie dlatego się zakradłeś i zniszczyłeś nasze serum? - Chciał was skazać na indoktrynację - wyjaśniła Nellie. - To chyba nie jest odpowiednie słowo, może lepszym byłoby „uwarunkowanie". Chodzi o coś pośredniego. Nie wiem, czy wyrażam się jasno. Ukradł serum, żeby skazać was na słuchanie muzyki drzew bez możliwości zabezpieczenia się przed jej wpływem. Wymyślił, że jeśli będziecie pod wrażeniem muzyki, na pewno zejdziecie na dół i wykopiecie te drzewa. - A więc jest prawo, czy go nie ma? - Właśnie. Jest prawo, czy go nie ma? - powtórzyła z naciskiem Nellie. Smith spoglądał zdumiony na robota. - Cóż to za cholerny galimatias? Skąd możesz wiedzieć, co on planował? - Przeczytałam to w jego myślach - odparła Nellie. - Wcale nie było łatwo rozszyfrować jego knowania, ponieważ świetnie je ukrywał, w samym zakamarku świadomości. Ale nadszedł taki moment, kiedy go nastraszyłeś; wtedy na chwilę prawdziwe zamiary zapanowały w jego myślach i zdołałam je odczytać. - To niemożliwe! - wrzasnął Encyklopedia. - Nie mogła tego dokonać jakaś podrzędna maszyna! Mackenzie zaśmiał się głucho. - Za późno, chłopcze. Stało się. Ona to naprawdę potrafi. Smith popatrzył na Mackenzie'ego okrągłymi ze zdziwienia oczami. - Tak, to prawda - wyjaśnił tamten. - Możesz mi wierzyć. Powiedziała mi o wszystkim ostatniego wieczoru. - Zostaliście wprowadzeni w błąd - rzekł Encyklopedia. - Całe to nieporozumienie wynika stąd, że niewłaściwie interpretujecie... Ni stąd, ni zowąd rozległ się cichy, spokojny głos, który - jak się Mackenzie'emu zdawało - rozbrzmiał gdzieś wewnątrz jego mózgu. - Nie wierz w ani jedno słowo, przyjacielu. Nie daj się nabrać na jego kłamstwa. - Nicodemus! A cóż ty możesz wiedzieć na ten temat?! - To wszystko przez te drzewa - wyjaśnił Nicodemus. - Muzyka wpływa na twoją świadomość, zmienia twą wolę, odmienia cechy charakteru. Wadę już jest inny. On jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, ale to prawda. - Jeśli chodzi ci o to, że muzyka oddziaływuje na człowieka uzależniające, to masz rację - odezwał się Wadę. - Mogę to potwierdzić. Nie potrafię już żyć bez tutejszej muzyki. Nie mógłbym opuścić doliny. Pewnie sądziliście, że chciałbym zabrać się stąd razem z wami, ale ja nie byłbym w stanie odjechać, nie mógłbym się stąd ruszyć. Tak samo podziała to na każdego. Alexander znajdował się pod jej wpływem tylko przez krótki czas, kiedy zabrakło mu serum. Wyleczono go na Ziemi, lekarze orzekli, że nic mu nie jest, a on jednak wrócił. Właśnie dlatego, że musiał tu wrócić. Nie potrafił żyć bez muzyki. - Chodzi jeszcze o coś innego - wtrącił Nicodemus. - Muzyka także odmienia ludzi, robi z nich zupełnie inne istoty, a sposób tego oddziaływania zależy tylko i wyłącznie od drzew. One potrafią wpłynąć na sposób myślenia, zmienić twój światopogląd. Wadę postąpił do przodu. - To nieprawda! - krzyknął. - Jestem dokładnie taki sam jak wtedy, kiedy tu lądowałem! - A jednak muzyka pozwalała ci słyszeć i odbierać takie rzeczy, których nawet nie byłeś w stanie pojąć. Bardzo chciałeś je zrozumieć, lecz to przekraczało twoje umiejętności. Czyżbyś zapomniał o tych dziwnych wrażeniach, którymi miałeś ochotę się nasycić, choć mogłeś je poznać tylko powierzchownie; o tych niezwykłych myślach, które nie dawały ci spokoju przez długi czas? Wadę zamarł, patrząc przed siebie rozszerzonymi ze strachu oczami. - Właśnie tak się to odbywało - szepnął po chwili. - Dokładnie tak... Spojrzał dokoła, niczym przestraszone zwierzę poszukujące drogi ucieczki z pułapki. - Ale nadal odczuwam wszystko tak samo - jęknął. Nadal jestem człowiekiem. Myślę jak człowiek i zachowuję się jak człowiek. - Oczywiście, że tak - odparł Nicodemus. - W przeciwnym razie zmiany by cię przeraziły. Gdybyś wiedział, co się z tobą stanie, zrobiłbyś wszystko, żeby do tego nie dopuścić. A ponadto przebywałeś tu niecały rok, podlegałeś uwarunkowywaniu stosunkowo krótko. Za pięć lat niewiele zostałoby w tobie z człowieka. Za dziesięć lat zacząłbyś przeistaczać się w coś, w co drzewa postanowiły cię odmienić. - A my chcieliśmy zabrać kilka z nich na Ziemię! - krzyknął Smith. - Siedem drzew, żeby ludzie na Ziemi mogli codziennie słuchać ich muzyki! Każdego dnia! Nadawano by ją wszędzie przez radio. Cały świat podlegałby warunkowaniu, byłby odmieniany przez siedem muzycznych drzew! - Ale po co? - zapytał oszołomiony Wadę. - A po co człowiek oswaja zwierzęta? - odpowiedział pytaniem Mackenzie. - Nie dowiesz się tego, pytając zwierząt, bo one nie wiedzą po co. Równie dobrze możesz zapytać krowę, w jakim celu została udomowiona, jak i nas, dlaczego drzewa chcą nas uwarunkować. Bez wątpienia muszą mieć w tym jakiś cel, który dla nich jest całkiem logiczny i klarowny, a który chyba nigdy nie będzie równie logiczny i oczywisty dla nas. - Nicodemusie - odezwał się Encyklopedia, a z jego myśli powiało chłodem. - Zdradziłeś swoją rasę! Mackenzie zaśmiał się gardłowo. - Jesteś w błędzie - odparł warzywu. - Nicodemus nie jest już rośliną. Stał się człowiekiem. Zmienił się dokładnie w ten sam sposób, w jaki wy chcieliście odmienić nas. Stał się człowiekiem we wszystkim, z wyjątkiem wyglądu zewnętrznego. Myśli tak jak człowiek. Postrzega całą tę sprawę z naszego, a nie z waszego punktu widzenia. - To prawda - dodał Nicodemus. - Jestem człowiekiem. Nagle rozległ się trzask przypominający zgrzyt rozrywanego płótna. Ludzi oślepił jaskrawy promień, który wystrzelił z odległej o kilkadziesiąt metrów kępy krzaków. Smith zacharczał przeraźliwie i znów nastała cisza. Mackenzie zamarł, osłupiały. Okrągłymi ze zdziwienia oczami patrzył, jak Smith, z twarzą wykrzywioną grymasem cierpienia, kurczowo przyciska ręce do wyprężonego ciała, powoli zgina się wpół i osuwa na ziemię. Nellie jak błyskawica skoczyła w kierunku zarośli. Mackenzie oprzytomniał wreszcie, wydał z siebie ryk wściekłości i opadł na kolana obok kolegi. Smith, poprzez skurcz bólu, próbował się do niego uśmiechnąć. Poruszał wargami, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Po chwili jego dłonie osunęły się powoli wzdłuż ciała i człowiek zwiotczał, lecz jego pierś nadal unosiła się w rytmie płytkiego oddechu. Żywa derka Smitha wyraźnie przesunęła się, żeby całkowicie pokryć zranione miejsce. Zerwał się na nogi, wyciągając pistolet z kabury. Napastnik wyszedł z cienia zarośli i teraz strzelał raz za razem w kierunku szarżującej Nellie. Z dzikim wrzaskiem Mackenzie wypalił w jego stronę, nawet nie celując. Laserowa smuga minęła człowieka, lecz połowa zarośli za jego plecami momentalnie rozbłysła oślepiającym płomieniem. Kiedy żar eksplozji liznął plecy człowieka, ten opuścił broń i obejrzał się, lecz w tym samym momencie dopadła go Nellie. Napastnik wydał z siebie jeden przeciągły wrzask przerażenia. Robot wziął potężny zamach i ciosem w głowę powalił go na ziemię. Obie sylwetki zniknęły w gęstej chmurze dymu z płonącej kępy krzaków. Mackenzie, z pistoletem opuszczonym ku ziemi, patrzył w przerażeniu na pięść Nellie, która pojawiała się rytmicznie w górze i opadała z brutalną precyzją; wsłuchiwał się w głuche uderzenia, wypędzające resztki życia z ciała tamtego człowieka. Po chwili odwrócił się szybko. Wadę klęczał obok rannego mężczyzny. Uniósł głowę i popatrzył w górę. - Wydaje mi się, że tylko stracił przytomność - powiedział. - Derka się nim zaopiekowała, prawdopodobnie zaaplikowała mu coś przeciwbólowego - rzekł Mackenzie, kiwając głową. - Zajmę się nim. Na moment jego wzrok przykuło jakieś poruszenie w trawie. Był to Encyklopedia, który wykorzystując zamieszanie, potoczył się w kierunku kępy drzew pistoletowych. Za plecami Dona dały się słyszeć ciężkie kroki. - To był Alexander - odezwała się Nellie. - Nie będzie nam już więcej szkodził. Nelson Harper, główny agent stacji, rozpalał właśnie fajkę, kiedy zaterkotał brzęczyk wideofonu. Drgnął, zaskoczony, lecz szybko włączył odbiornik. Na ekranie ukazała się zarośnięta, pokryta kurzem, a także wyraźnie naznaczona strachem twarz Mackenzie'ego. Nie bawił się w żadne powitania. Jego wargi poruszały się już, zanim jeszcze obraz zdążył nabrać ostrości. - Po wszystkim, szefie - oznajmił. - Nie dobijemy targu. Nie będę mógł dostarczyć tych drzew. - Musisz je tu przywieźć! - ryknął Harper. - Powiadomiłem już Ziemię, otrzymaliśmy wszelkie priorytety. Stwierdzili, że to największe wydarzenie ostatniego stulecia. Wysłali statek kurierski, który powinien się tu zjawić za godzinę. - Więc to odwołaj i przekaż, żeby nie robili sobie kłopotów - syknął Mackenzie. - Przecież twierdziłeś, że wszystko jest załatwione - jęknął Harper. - Mówiłeś, że nic cię nie powstrzyma, że dostarczysz je na stację, nawet gdybyś miał całą drogę pokonać na czworakach, taszcząc drzewa na własnym grzbiecie. - Zgadza, się, tak właśnie mówiłem - przyznał Mackenzie. - Pewnie plotłem nawet więcej bzdur. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem o czymś, czego teraz jestem całkowicie pewien. Harper jęknął, zdruzgotany. - Całą Galaktykę obiegły najświeższe wiadomości z Układu Słonecznego, które wszędzie figurują na pierwszych stronach gazet. Każda radiostacja, od Merkurego do Plutona, podaje tę rewelację na okrągło. W ciągu najbliższej godziny każdy mężczyzna, każda kobieta czy dziecko będą przekonani, że grające drzewa są już w drodze na Ziemię. I teraz, kiedy zrobił się aż taki harmider, mamy wszystko odwołać? Jak ty to sobie wyobrażasz, Mackenzie? Musisz dostarczyć te drzewa! - Nie mogę, szefie - kategorycznie oznajmił Mackenzie. - Dlaczego?! - wrzasnął Harper. - Na miłość boską! Jeżeli nie... - Nie mogę ich dostarczyć, ponieważ właśnie Nellie wypala je wszystkie. Zeszła w dolinę z blasterem. Kiedy zakończy robotę, nie będzie już żadnych grających drzew. - Biegnij i powstrzymaj ją! - ryknął Harper. - Dlaczego jeszcze tam siedzisz? Przetop ją, jeśli będziesz musiał! Zrób cokolwiek, tylko ją powstrzymaj! Ten cholerny robot... - To ja wydałem jej taki rozkaz - wycedził Mackenzie. - Ja ponoszę za wszystko odpowiedzialność. Kiedy skończę rozmawiać z tobą, mam zamiar także zejść w dolinę i jej pomóc. - Ty zwariowałeś, człowieku! - wyjąkał Harper. - Do reszty zwariowałeś! Za ten czyn staniesz przed sądem. Będziesz miał szczęście, jeżeli cię tylko wsadzą do paki... W polu widzenia kamery pojawiły się dwie usmolone dłonie, które jak szpony sępa zacisnęły się na krtani Mackenzie'ego i po chwili odciągnęły człowieka gdzieś do tyłu. Na ekranie migotały jedynie od czasu do czasu niewyraźne plamy, jak gdyby dwaj mężczyźni zwarli się tam w walce na śmierć i życie. - Mackenzie! - krzyknął Harper. - Mackenzie! Coś z wielką siłą huknęło w obiektyw kamery, roztrzaskując go na setki kawałków. Obraz na ekranie zmienił się w migotliwą siateczkę pęknięć. Harper skoczył do wideofonu. - Mackenzie! Mackenzie! Co się tam dzieje?! W odpowiedzi ekran eksplodował fioletowym rozbłyskiem, zatańczyły na nim dziwne cienie, po czym wszystko zgasło. Harper stał na środku pokoju, całkowicie porażony, wsłuchując się w monotonny szum działającego odbiornika. Fajka wypadła mu z dłoni i stuknęła o podłogę, rozsypując żarzący się tytoń. Poczuł, że ze strachu całe jego ciało jak gdyby zmieniło się w sopelki lodu, czuł ich ukłucia w głębi serca. Przerażenie sparaliżowało nawet najdrobniejszy mięsień. Ci z Unii niechybnie postawią mnie przed sądem, myślał. Za rażącą niesubordynację wyślą na którąś z planet w całości pokrytych dżunglą. Będę musiał walczyć o swoje życie, zostanę na zawsze napiętnowany jako człowiek niewart zaufania, pracownik nie potrafiący zadbać o prestiż macierzystej kompanii. Nagle zaświtała mu myśl, która napełniła go nieoczekiwaną nadzieją. Gdyby tylko mógł dostać się tam jak najszybciej... Gdyby znalazł się w Grającej Dolinie na czas, może zdołałby zapobiec mającemu się tam rozegrać dramatowi. Może udałoby mu się nawet coś ocalić, choćby kilka z tych cudownych drzew... Fląjer był przygotowany do drogi. Najdalej za pół godziny powinien wylądować w dolinie. Rzucił się do drzwi, otworzył je szeroko i w tym samym momencie pocisk ze świstem przeleciał tuż nad jego ramieniem, trafił w futrynę i roztrzaskał się, pozostawiając obłok pyłu. Harper instynktownie przykucnął. Drugi pocisk musnął mu włosy. Trzeci z niebywałym impetem uderzył go w nogę i powalił na ziemię. Czwarty rozerwał się tuż koło niego, osypując mu twarz pyłem. Człowiek uniósł się na kolana, ale natychmiast dostał następnym pociskiem, który trafił go w bok. Zdążył jeszcze unieść prawą dłoń, żeby osłonić twarz, kiedy poczuł silne uderzenie w nadgarstek. Ból rozlał się falą wzdłuż całego ramienia. Harper w panice rzucił się z powrotem na ziemię, wczołgał do wnętrza stacji i nogą zatrzasnął za sobą drzwi. Usiadł na podłodze, ściskając lewą dłonią zraniony nadgarstek. Usiłował rozprostować zaciśnięte palce, lecz mu się to nie udało. Miał połamane kości. Po wielu tygodniach nieudanych prób samotne drzewo pistoletowe stojące obok budynku znalazło właściwy namiar i rozpoczęło kanonadę. Mackenzie powoli dźwignął się na łokciu z podłogi pojazdu, drugą ręką usiłując rozmasować sobie obolałe gardło. Całe wnętrze kołysało mu się rytmicznie przed oczami, a w głowie coś pulsowało z nieznośnym hukiem, rozlewając kaskady bólu. Odchylił się do tyłu i usiadł, oparty plecami o ścianę. Stopniowo przestawało mu się kręcić w głowie, ale łomotanie pod czaszką było coraz bardziej dokuczliwe. Ktoś stał w drzwiach pojazdu. Mackenzie zamrugał szybko, usiłując rozpoznać człowieka, ale dostrzegał jedynie rozmazane plamy. Chrapliwy głos wdarł się nagle w głąb jego czaszki niczym huk gromu. - Zabieram wasze derki. Dostaniecie je z powrotem, kiedy zdecydujecie się odjechać i zostawić drzewa w spokoju. Mackenzie chciał coś powiedzieć, lecz z jego gardła wydobyło się tylko rzężenie. Odkaszlnął. - Wadę? - zapytał niepewnie. Dopiero teraz dotarło do niego, że musiał to być Wadę. Stał w wąskim przejściu, trzymając w jednej ręce dwie derki, w drugiej zaś pistolet. - Oszalałeś, Wadę - szepnął Don. - Całkiem postradałeś zmysły. Ludzie nigdy nie będą bezpieczni. Jeśli drzewa nie zdołają teraz zrealizować swego planu, będą próbowały raz za razem, aż kiedyś im się uda. Dostaną nas, nie ruszając się stąd nawet na krok. Będą realizowały swój tajny plan systematycznie, odmieniając po kolei każdego człowieka. Zastosują długofalową indoktrynację. Cel ostateczny trochę się oddali, niemniej zostanie osiągnięty. - One są piękne - rzekł Wadę. - To najpiękniejsze stworzenia w całym wszechświecie. Nie pozwolę ich zniszczyć. Nie dopuszczę do tego! - Czy nie dostrzegasz, że przez to są jeszcze bardziej niebezpieczne? - wychrypiał Mackenzie. - Ich piękno, a raczej piękno ich muzyki, jest dla nas zgubne. Nikt tego nie wytrzyma. - Przez całe życie dążyłem właśnie do tego - deklamował uroczyście Wadę. - Twierdzicie, że one mnie odmieniły, że nie jestem już w pełni człowiekiem. Ale czy to aż tak ważne? Dlaczego miałbym się twardo trzymać zasad czystości rasowej, z uporem wychwalać nędzną, ubogą egzystencję, kiedy oferuje mi się coś znacznie lepszego, o wiele wspanialszego? Przecież my i tak nigdy nie poznamy prawdy. Tu właśnie tkwi problem: nigdy się nie dowiemy, jakiemu celowi ma służyć ta przemiana. Nawet jeśli będziemy stopniowo tracić człowieczeństwo, to powolność tego procesu, jego nieuchwytność sprawi, że nawet tego nie zauważymy. Nasze decyzje, zachowanie i sposób myślenia wciąż będziemy uważali za swoje własne. A nie wierzę, by drzewa były zdolne odmieniać nas inaczej, niż tylko emocjonalnie. - Im zależy głównie na naszych maszynach - odparł Mackenzie. - Same nie potrafią rozwijać zdolności mechanicznych. Toteż jeśli zdobędą nasze urządzenia, będą mogły wciągnąć nas na drogę, na którą my, obarczeni wielopokoleniowym dziedzictwem, nigdy byśmy sami nie wkroczyli. - Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał Wadę. - Jesteś pewien, że owo dziedzictwo prowadzi nas jedyną słuszną drogą? Mackenzie rozprostował ramiona, przywierając plecami do ściany. W głowie nadal czuł pulsujący ból, a zranione gardło ledwie pozwalało mu mówić. - Czy na pewno dobrze to sobie przemyślałeś? - zapytał. Wadę pokiwał głową. - Na początku byłem przerażony. Jednak, logicznie rzecz biorąc, nie istnieje żaden powód do paniki. Przecież nasze dzieci uczą się w szkołach. Wiara i opinie dorosłych kształtowane są w głównej mierze przez propagandę. Drzewa nie robią w stosunku do nas niczego innego, niż czynimy to sami. A możliwe, że cel, który im przyświeca, wcale nie jest bardziej egoistyczny. Mackenzie przecząco pokręcił głową. - Musimy żyć naszym własnym życiem. Musimy podążać tą drogą, na której wkroczenie zezwalają nam nasze atrybuty człowieczeństwa. Nawiasem mówiąc, chyba niepotrzebnie tracisz czas. - Nie rozumiem - mruknął Wadę. - Nellie już wypala drzewa w dolinie - wyjaśnił Mackenzie. - Wysłałem ją na dół, zanim jeszcze nawiązałem łączność z Harperem. - Jesteś w błędzie. Nellie na pewno nie wypala drzew - odparł Wadę. Mackenzie zastygł w bezruchu. - O czym ty mówisz? Wadę natychmiast wymierzył w niego pistolet. Widocznie sądził, że Mackenzie chce się podnieść z podłogi. - Nieważne - odpowiedział. - Jedno jest pewne: Nellie nie wypala drzew, ponieważ nie może tego robić. Ty także jesteś bezsilny, gdyż to ja mam oba blastery. W dodatku ten samochód nie ruszy z miejsca, zatroszczyłem się o to. Zatem nie pozostaje wam nic innego, jak siedzieć tu spokojnie. Mackenzie powoli przesunął się w stronę Smitha leżącego nie opodal. - Chcesz zabrać również jego derkę? Wadę przytaknął ruchem głowy. - Nie masz prawa. Narażasz go na śmierć. Bez derki Smith nie ma najmniejszych szans. Tylko ona może opatrzyć jego rany, dostarczyć mu niezbędnych witamin, utrzymać temperaturę ciała... - To wszystko stanowi jeszcze jeden powód, dla którego musicie jak najszybciej podjąć decyzję - rzekł Wadę. - Chodzi ci o to, żebyśmy obiecali, że zostawimy drzewa w spokoju? - zapytał Mackenzie. - Nie inaczej. Don pokręcił głową. - Nie mam prawa podejmować takiej decyzji. - Kiedy się zdecydujesz, wyjdź po prostu na zewnątrz i zawołaj. Będę w pobliżu - rzekł Wadę, po czym tyłem wycofał się z samochodu. Smith bezwzględnie potrzebował substancji odżywczych i ciepła. W ciągu godziny od chwili zabrania mu derki kilkakrotnie odzyskiwał przytomność, bełkotał coś w gorączce i szarpał się, przyciskając dłońmi poparzony bok. Mackenzie siedział przy nim, próbując go uspokoić. Myśląc o swojej bezsilności, stopniowo odczuwał coraz silniejszy strach i odrętwienie. W pojeździe nie znalazł żadnych zapasów żywności, nie było też ogrzewania. Dopóki wszyscy ludzie nosili swoje derki, nie było im to potrzebne. Ale teraz znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Co prawda odkrył skromnie zaopatrzoną apteczkę i wszelkimi dostępnymi środkami opatrzył ranę kolegi, nie znalazł jednak ani środków przeciwbólowych, ani przeciwgorączkowych. Już od dłuższego czasu powierzali tego typu działania swym żywym sprzymierzeńcom. Prawdopodobnie można było wykorzystać silnik atomowy do ogrzania wnętrza pojazdu, ale Wadę zabrał kluczyki od pulpitu sterowania. Nadchodziła noc i wkrótce miało się znacznie ochłodzić. Nie zagrażało to ich życiu, ale trudno było przewidzieć, jak obniżenie temperatury wpłynie na stan ciężko rannego Smitha. Mackenzie przykucnął nad leżącym i popatrzył mu w twarz. - Gdybym tylko mógł skontaktować się z Nellie szepnął. Zaraz po odejściu Wade'a wyruszył na jej poszukiwania. Zawędrował ze dwa kilometry w głąb doliny, lecz nie trafił nawet na ślad robota. Nie miał odwagi iść dalej, bał się na dłużej zostawić Smitha samego w samochodzie. Tamten znów coś mamrotał i Mackenzie pochylił się nad nim, próbując wyłowić słowa. Nie zrozumiał jednak ani jednego wyrazu. Powoli się podniósł i podszedł do włazu. Przede wszystkim trzeba było zapewnić rannemu ciepło, a zaraz potem pożywienie. Najpierw ciepło. Otwarte ognisko nie było najlepszym pomysłem, ale wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia. W zapadających ciemnościach jego uwagę przykuło wykopane drzewo, które ze sterczącymi w niebo, owiniętymi folią korzeniami wciąż leżało na przyczepie. Wybrał kilka suchych gałęzi i zaczął je odłamywać, żeby rozpalić ognisko. Wiedział, że później będzie musiał się jakoś dobrać do żywych konarów, żeby podtrzymać ogień przez całą noc. Postanowił z samego rana rozejrzeć się za odpowiednim zapasem lepszego paliwa. W dolinie drzewa zaczynały szykować się do codziennego wieczornego koncertu. W skrytce samochodu znalazł nóż. Ostrożnie wystrugał kilka drobnych szczap, które mogłyby się zająć od ognia kieszonkowej zapalniczki. Obrócił kółkiem i w mroku rozbłysnął wątły płomyk. W tej samej chwili jakieś niewielkie stworzenie pojawiło się we włazie samochodu i przykucnęło tam, gapiąc się na niego. Mackenzie odwrócił się i przez chwilę patrzył na zwierzątko. W jego mózgu pojawiły się skrzekliwe myśli Delberta. - Co robisz? - Rozpalam ogień - wyjaśnił. - A co to jest ogień? - To... Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co to jest ogień? - Nie wiem - odparł Delbert. - To gwałtowna reakcja chemiczna, powodująca rozkład materii i uwalniająca energię w postaci ciepła. - A z czego chcesz zrobić ogień? - zapytał Delbert. Jego futerko połyskiwało w świetle filującego płomyka. - Z gałęzi drzewa. Oczy Delberta wyraźnie się rozszerzyły, a jego myśli przepełnił strach. - Drzewa? - Tak, z drzewa. Podczas spalania drewno wydziela ciepło. A ja nie mam innego źródła energii. - Z jakiego drzewa? - No cóż... - zająknął się Mackenzie, uświadamiając sobie wreszcie sytuację. Puścił przycisk zapalniczki i płomyk zgasł. Myśli Delberta, ogarniętego nagle przerażeniem i wściekłością, spadły na niego niczym grom. - To moje drzewo! Chcesz zrobić ogień z mojego drzewa! Człowiek milczał. - Po co chcesz to zrobić?! - wykrzyknął Delbert. - Potrzebuję ciepła - powiedział łagodnym tonem Mackenzie. - Jeśli go nie zdobędę, mój przyjaciel umrze. A ogień jest jedynym sposobem uzyskania energii cieplnej. - Ale to moje drzewo! Mackenzie wzruszył ramionami. - Potrzebny mi jest ogień, rozumiesz? I mam zamiar wykorzystać ten jedyny możliwy sposób. Ponownie potarł kółkiem zapalniczki i płomyk zajaśniał po raz drugi. - Przecież nie zrobiłem ci nic złego! - zawył Delbert, podskakując na metalowym progu włazu. - Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie tak? Nigdy nie uczyniłem niczego, co mogłoby ci zaszkodzić. - Nie? - zapytał Mackenzie. - Nie! - jęknął Delbert. - A co z tym waszym planem? W jakim celu mnie oszukiwaliście, bylebym tylko zabrał drzewa na Ziemię? - To nie był nasz plan - wyrzucił z siebie Delbert. - Drzewa w niczym nie zawiniły. To wszystko wymyślił Encyklopedia. U wejścia do pojazdu zamajaczył jeszcze jeden kulisty cień. - Czy ktoś mnie wołał? - padło pytanie. Encyklopedia odważył się jednak wrócić. Bezceremonialnie odsunął na bok Delberta i wtoczył się do środka. - Rozmawiałem z Wade'em - oznajmił. Mackenzie rzucił mu groźne spojrzenie. - I dowiedziałeś się od niego, że możesz przyjść, bo już nic ci nie zagraża? - Zgadza się - potwierdził Encyklopedia. - Wasza metoda stosowania przemocy na nic się teraz nie zda. Nie macie żadnej możliwości wprowadzenia jej w czyn. Mackenzie chwycił go błyskawicznie i wciągnął w głąb pojazdu. - Tylko spróbuj potoczyć się w stronę drzwi, a doświadczysz na własnej skórze, czy metoda stosowania przemocy na nic się teraz nie zda - ostrzegł. Encyklopedia otrząsnął się, jak gdyby chciał rozprostować pogniecioną sierść. Jego myśli nadal pozostały zimne i przejrzyste. - Nie rozumiem, co mógłbyś w ten sposób osiągnąć. - Surowiec na zupę - syknął Mackenzie, po czym uniósł Encyklopedię w górę. - Na bardzo dobrą zupę jarzynową. Niewiele różnisz się od zwykłej kapusty. Co prawda nigdy nie przepadałem za kapuśniakiem, ale w tych okolicznościach... - Zupę? - Tak, zupę. Coś do jedzenia. Pożywienie. - Pożywienie! - w myślach Encyklopedii pojawił się cień trwogi. - Chcesz mnie użyć jako pokarmu? - A cóż stoi na przeszkodzie? - odparł Mackenzie. - Jesteś przecież tylko warzywem. Co prawda inteligentnym, ale niczym więcej jak warzywem. Poczuł, jak lodowate myśli Encyklopedii wciskają się we wszystkie zakamarki jego umysłu. - A szukaj sobie, szukaj - powiedział. - Nie jestem jednak pewien, czy spodoba ci się to, co znajdziesz. Myśli Encyklopedii wprost zamarły z przerażenia. - Ukrywaliście to przede mną! - warknął. - Niczego przed tobą nie ukrywaliśmy - stwierdził chłodno Mackenzie. - Po prostu nie było okazji, żeby myśleć o tym przy tobie... Nie mieliśmy po co wspominać celu, w jakim człowiek wykorzystywał kiedyś rośliny i do czego nadal je wykorzystuje w pewnych okolicznościach. Tylko dlatego nie musimy na taką skalę hodować jadalnych roślin, że dzięki rozwojowi techniki nie jest to już konieczne. Lecz jeśli zaistnieje potrzeba... - Zjecie nas! - zachłysnął się Encyklopedia. - Wykorzystacie nas jako budulec własnej tkanki mięśniowej! Zużyjecie nas jako źródło energii cieplnej dla swych partykularnych potrzeb! Wy... ludojady! - Uspokój się - rzekł Mackenzie. - Co w tym dziwnego, że tak właśnie postępowaliśmy? Nie umiesz się pogodzić z tym, że według naszych kryteriów mieliśmy pełne prawo tak czynić? Zgadza się. Po prostu braliśmy to, co było nam potrzebne, nie pytając, nie zastanawiając się nawet, co warzywa mogą sądzić o takim postępowaniu. I właśnie przez to czujesz się urażony? Mackenzie zamilkł, podniósł się i wyjrzał na zewnątrz. W głębi doliny rozbrzmiewały pierwsze takty koncertu. Widocznie strojenie i wszelkie inne przygotowania zostały ukończone. - W porządku - mówił dalej. - Urażę cię jeszcze bardziej. Nawet ciebie nie potrafię traktować inaczej niż inne rośliny. Fakt, że nauczyłeś się kilku cywilizowanych sztuczek, nie stawia cię jeszcze na równi ze mną. I nigdy do tego nie dojdzie. Ludzie nie będą w stanie zapomnieć o doświadczeniach przeszłości. Może po upływie tysiąca lat obcowania z takimi jak wy będziemy mogli zacząć uważać was za coś odmiennego od roślin, coś innego od produktów natury, które w przeszłości służyły nam za pożywienie i które nadal mogą być użyte do tego samego celu. - W postaci kapuśniaku? - zapytał Encyklopedia. - Właśnie, w postaci kapuśniaku - odparł Don. Muzyka urwała się nagle. Ni stąd, ni z owad w połowie frazy zapadła martwa cisza. - Widzisz? - rzekł Mackenzie. - Zawiodła cię nawet broń muzyczna. Wokół nich niespodziewanie zaległa dzwoniąca w uszach cisza, z której po chwili wyłonił się rytmiczny odgłos ciężkich stąpnięć. - Nellie! - wykrzyknął Mackenzie. W nieco jaśniejszym owalu włazu zamajaczył niewyraźny cień. - Tak, szefie, to ja. Mam dla ciebie prezent. Do samochodu wpadł Wadę. Jęknął głośno i potoczył się po podłodze. Robot z trzaskiem rozwarł palce zaciśnięte dotychczas na ramionach człowieka. - Ależ, Nellie... - odezwał się surowo Mackenzie. - Nie musiałaś traktować go aż tak brutalnie. Trzeba było go tylko doprowadzić na miejsce, a ja bym się nim już zajął. - Nawet go nie tknęłam, szefie - zaprotestowała Nellie. - W takim stanie go znalazłam. Nicodemus błyskawicznie owinął się wokół ramion Mac - kenzie'ego, a żywa derka Smitha pospiesznie odpłynęła w kąt pojazdu, gdzie leżał jej pan. - To my, szefie - zakomunikował Nicodemus. - My go powaliliśmy. - Wy?! - Jasne. Nas było dwóch, a on tylko jeden. Zaaplikowaliśmy mu truciznę - relacjonował Nicodemus, układając się wygodnie na plecach człowieka. - Od początku mi się nie podobał, w niczym nie przypominał ciebie, szefie. Nie miałem ochoty dzielić świadomości kogoś takiego jak on. Chciałem być nadal podobny do ciebie. - Truciznę? - zapytał oszołomiony Mackenzie. - Mam nadzieję, że nie śmiertelną? - Jasne, że nie. Po prostu wywołaliśmy chorobę. Nie mógł zrozumieć, co mu dolega, a kiedy się zorientował, było już za późno. Najpierw próbowaliśmy pertraktować, no nie? Powiedzieliśmy, że wyleczymy go z tego, jeśli przyniesie nas z powrotem. Ale kiedy wreszcie podjął decyzję i zawrócił, poczuł się bardzo źle. Nigdy by tu nie dotarł, gdybyśmy nie natknęli się na Nellie. - Szefie, kiedy on dojdzie już do siebie, trzeba będzie dać mu nauczkę - podsunął robot. - Pozwolisz mi spędzić z nim pięć minut na osobności? - Nic z tego - odparł Mackenzie. - Przecież on mnie uwięził - nalegała Nellie. - Siedział w ukryciu między głazami, złapał mnie na lasso i podwiesił pod skałą. Przez kilka godzin nie mogłam się uwolnić z tej pułapki. Przysięgam, nie skrzywdzę go za bardzo. Tylko trochę poganiam się z nim dookoła, delikatnie... Dopiero teraz usłyszeli, że od strony szczytu wzgórza dolatuje przybierający na sile szelest, jak gdyby setki drobnych stworzonek przedzierały się przez gęstą trawę. - Mamy gości - oznajmił Nicodemus. Mackenzie wyjrzał na zewnątrz i zobaczył zastępy maszerujących dyrygentów. Setki drobnych, gnomopodobnych istot ściągały w pobliże samochodu, gdzie rozsiadały się na trawie. W półmroku widać było tylko ich błyszczące, szkliste oczy. Jedno ze stworzeń wysunęło się do przodu i po chwili Mackenzie rozpoznał Aldera. - O co chodzi? - zapytał. - Przyszliśmy wszyscy, żeby ci zakomunikować, że nasza umowa jest nieważna - wycedził Alder. - Delbert o wszystkim nam opowiedział. - O czym mianowicie? - O tym, co chcecie zrobić z drzewami. - Ach tak. - Właśnie. - Ale nie możemy już teraz zerwać umowy - odparł Mackenzie. - Nie wolno wam się wycofać. Ziemianie z niecierpliwością oczekują... - Nie kłam - warknął Alder. - Wcale nas nie potrzebujecie, tak jak my nie potrzebujemy was. Przyznaję, że planowaliśmy wstrętne oszustwo, ale to nie był nasz pomysł. Wszystkiemu zawinił Encyklopedia. Wmówił nam, że mamy obowiązek tak postąpić, że to nasza powinność w stosunku do pozostałych mieszkańców planety. Mówił, że jesteśmy misjonarzami pośród innych ras całej Galaktyki. Z początku nie chcieliśmy na to przystać. Wiesz, że muzyka jest całym naszym życiem. Koncertujemy już od tak dawna, że pierwotne przyczyny, dla których zaczęliśmy tworzyć muzykę, poszły w zapomnienie w odległej prehistorii tej planety, która przecież już dawno ma za sobą apogeum swojego rozkwitu. Będziemy jednak komponować aż po ten odległy dzień, kiedy ziemia rozsypie się nam w proch pod nogami. Wy macie swoje cele życiowe, a naszym jest tworzenie muzyki. Napisana przez Kadmara Symfonia Czerwonego Słońca stanowiła dla nas większy krok naprzód, niż dla was odkrycie nowego systemu planetarnego. Cieszymy się, że lubicie naszą muzykę, i nadal będziemy się cieszyli, jeśli nie zmienicie zdania, nawet po tym, co się wydarzyło. Nie dopuścimy jednak, byście zabrali choć jedno drzewo na Ziemię. - Ale prawo wyłączności na wasze utwory pozostaje w mocy? - zapytał Mackenzie. - Tak, pozostaje. Możecie tu przyjeżdżać, kiedy tylko będziecie chcieli, możecie także nagrać moją symfonię. Jeśli skomponujemy coś nowego, to was o tym powiadomimy. - A co z indoktrynacją poprzez muzykę? - Od tej pory nie będziemy jej stosowali - obiecał Alder. - Jeśli kiedykolwiek w przyszłości nasza muzyka was odmieni, niech się to stanie tylko poprzez jej własną moc. Nie można przecież tego wykluczyć. Na pewno jednak nie będziemy próbowali niczego wam narzucać. - I mamy ci wierzyć na słowo? - Nie musicie - odparł Alder. - Na pewno znajdziecie sposób na sprawdzenie tego, wymyślicie jakieś testy. Ale zaręczam, że nie będą one potrzebne. - Zgoda, zastosujemy testy - odparł Mackenzie. - Wybacz, ale nie możemy wam już ufać. - Przykro mi z tego powodu - rzekł Alder, a w jego tonie dało się wyczuć szczery smutek. - Miałem zamiar was spalić - dodał Mackenzie, starając się nadać swemu głosowi szorstkość. - Zniszczyć was. Zetrzeć z powierzchni ziemi. Nie moglibyście w żaden sposób temu zapobiec, nie bylibyście w stanie mnie powstrzymać. - Wciąż jesteście barbarzyńcami - oznajmił Alder. - Pokonaliście przestrzenie międzygwiezdne, stworzyliście potężną cywilizację, lecz wasze metody działania pozostały bezwzględne i prymitywne. - Encyklopedia nazwał to metodą przemocy. Ale bez względu na określenie, są to przede wszystkim metody bardzo skuteczne. To właśnie dzięki nim osiągnęliśmy wyżyny cywilizacyjne. Ostrzegam więc: jeżeli kiedykolwiek jeszcze spróbujecie oszukać ludzi, odpłacimy się wam z nawiązką. Człowiek jest zdolny do zniszczenia wszystkiego, co mu zagraża. Pamiętajcie o tym. Zniszczymy wszystko, kiedy tylko poczujemy się zagrożeni. Coś z impetem wypadło z otwartego włazu samochodu. Mackenzie zdążył jedynie obrócić głowę. - To Encyklopedia! - krzyknął. - Usiłuje zbiec! Nellie! Nastąpiło krótkie zamieszanie. - Mam go, szefie - zakomunikował po chwili robot. Wyłonił się z ciemności, bezceremonialnie ściskając w garści korzeń bujającego się na boki Encyklopedii. Mackenzie ponownie spojrzał na zgromadzonych dyrygentów, ale ci już nie czekali. Dostrzegł jedynie szeroką falę uginającej się pod naporem stóp trawy, przemieszczającą się powoli w kierunku szczytu wzgórza. - Co teraz? - zapytała Nellie. - Czy spalimy te drzewa? Mackenzie pokręcił głową. - Nie. Zostawimy je w spokoju. - Nieźle ich nastraszyliśmy - dodał robot. - Dostali za swoje. - Chyba tak - mruknął Mackenzie. - W końcu nie zostało nam nic innego, jak właśnie na to liczyć. Zresztą nie tylko ich nastraszyliśmy. Prawdopodobnie także nas znienawidzili, a to chyba jeszcze lepiej. Zwłaszcza że dotyczy to istot, które w pewnym sensie miały zamiar się nami żywić, chciały wykorzystać nasze myśli jako strawę dla siebie. Dotychczas sądzili, że stanowią najpotężniejszą siłę intelektualną we wszechświecie. My jednak zdołaliśmy nimi wstrząsnąć. Przestraszyliśmy ich, zraniliśmy dumę i podważyliśmy wiarę w siebie. Zetknęli się wreszcie ze stworzeniami, które mimo woli muszą traktować co najmniej jako równe sobie. Może teraz dobrze się zastanowią, zanim kiedykolwiek znów spróbują podobnych machinacji. W dolinie na nowo rozbrzmiała muzyka drzew. Mackenzie wszedł do samochodu, żeby popatrzeć na Smitha. Ten spał spokojnie, derka owinęła się szczelnie wokół jego ciała. Wadę siedział w rogu, ściskając oburącz głowę. Na zewnątrz jął narastać ryk lądującej rakiety, rozległy się też okrzyki Nellie. Mackenzie odwrócił się szybko i wyskoczył z pojazdu. Statek wisiał wprost nad kotliną, flarami oświetlając teren pod sobą. Stopniowo przesuwał się i opadał ku ziemi, aż wreszcie osiadł nie dalej niż czterdzieści metrów od nich. Po chwili z rakiety wyskoczył Harper - prawą, zagipsowaną rękę trzymał na temblaku. Pognał susami w ich kierunku. - Nie spaliliście ich! - krzyknął. - Na szczęście! Mackenzie zaprzeczył ruchem głowy. Harper zdrową ręką poklepał go po ramieniu. - Wiedziałem, że do tego nie dopuścisz. Byłem o tym przekonany. Chciałeś po prostu nastraszyć szefa, co? Zrobiłeś mi kawał? - Trudno to nazwać w ten sposób. - Więc co z tymi drzewami? - zapytał Harper. - Koniec końców nie możemy ich zabrać na Ziemię? - Mówiłem ci już o tym - odparł Mackenzie. - Kontaktowałem się z zarządem nie dalej jak pół godziny temu. Dokopali się do pewnego przepisu, powstałego całe wieki temu, który zabrania przywożenia obcych roślin na Ziemię. Przed laty jakiś traper sprowadził na Ziemię kilka sadzonek z Marsa, które omal nie doprowadziły do globalnej katastrofy. Stąd ten zakaz. Po prostu zapomnieli o nim. Mackenzie skinął głową. - I ktoś teraz odnalazł ten przepis? - Tak. W dodatku powiadomił władze Unii. Nie możemy nawet tknąć tych drzew. - I tak byśmy ich nie tknęli. Poza tym one zrezygnowały z wycieczki na Ziemie. - Jak to? Przecież dobiliście targu. Mówiłeś, że chciały się pozbyć... - Ale później się dowiedziały, że kiedyś wykorzystywaliśmy rośliny jako źródło pożywienia, a także do innych celów - wyjaśnił Mackenzie. - Co...? Jakim sposobem...? - Teraz zaczną nas traktować jak bandę ludojadów - dodał. - Będą mieli czym straszyć swoje potomstwo. Już to słyszę: masz być grzeczny, bo jak nie, to ludzie zrobią z ciebie zupę! Zza rogu samochodu wyłoniła się Nellie. Szła, wlokąc za sobą Encyklopedię. - Hej! - wrzasnął Harper. - A cóż to ma znaczyć? - A dla niego - rzekł Mackenzie, wskazując kciukiem warzywo - trzeba będzie założyć rezerwat albo obóz karny, z solidnym i wysokim ogrodzeniem. Harper wybałuszył oczy. - Przecież on nie zrobił nic złego! - Nie, wcale. Jeśli nie liczyć tego, że miał zamiar narzucić całej ludzkości swą wolę. Harper westchnął. - Zatem wygląda na to, że musimy sprowadzić materiały budowlane na dwa solidne i wysokie ogrodzenia. To cholerne drzewo pistoletowe rosnące tuż przy stacji trzyma pod obstrzałem całą okolicę. Mackenzie uśmiechnął się szeroko. - A może spróbujemy tak załatwić sprawę, żeby jedno ogrodzenie wystarczyło dla nich obu? ŚMIERĆ W DOMU Stary Mose Abrams zaganiał właśnie krowy z pastwiska, kiedy natknął się na obcego. Nie wiedział, oczywiście, że jest to obcy; dla niego była to po prostu żywa istota, która znajdowała się w potrzebie, a stary Mose - mimo że wszyscy sąsiedzi nie mieli o nim najlepszego zdania - nie należał do ludzi, którzy potrafili przejść obojętnie obok cierpiącego stworzenia i pozostawić je w lesie na pastwę losu. Owa istota miała dziwaczny wygląd - była zielona, lekko połyskująca, pokryta gdzieniegdzie purpurowymi plamkami - i wywoływała odrazę nawet z odległości pięciu metrów. A ponadto cuchnęła. Wpełzła, a raczej próbowała wpełznąć w kępę krzewów, lecz nie udało jej się to do końca. Zdołała ukryć w gęstwinie tylko przednią część tułowia, ale reszta ciała spoczywała na odkrytym terenie. Liczne wyrostki, które zapewne były u niej odpowiednikami rąk i nóg, od czasu do czasu spazmatycznie grzebały w ziemi, jakby stworzenie usiłowało się wczołgać głębiej, ale nic z tego nie wychodziło. Obcy był na to zbyt słaby. Mose złowił także ciche pojękiwania, a w zasadzie delikatny świst, jak gdyby wiatr hulał pod szerokim blaszanym okapem. Ale w tym ledwo uchwytnym jęku krył się tak silny ładunek emocji, skarga pełna strachu i desperacji, że staremu niemal zjeżyły się włosy na głowie. Stał bez ruchu przez jakiś czas, próbując w myślach znaleźć jakikolwiek sposób udzielenia pomocy; potem jeszcze dłużej zbierał w sobie odwagę, chociaż wszyscy z sąsiedztwa twierdzili, że czego jak czego, ale odwagi to mu nie brakuje. Jednak w tej sytuacji sama odwaga nie wystarczała, potrzebna jeszcze była spora dawka lekkomyślności. Mose miał jednak przed sobą obce, a w dodatku potrzebujące pomocy stworzenie, którego nie można było zostawić w tym stanie. Zbliżył się więc i uklęknął. Aż trudno mu było patrzeć na tego potwora, ale z drugiej strony ów odpychający wygląd powodował coś w rodzaju fascynacji - w pewnym sensie ta istota przyciągała wzrok właśnie z powodu swego odrażającego wyglądu. Poza tym cuchnęła w sposób nie dający się opisać. Jednakże Mose nie należał do osób wrażliwych. Nikt z sąsiedztwa nie nazwałby go specjalnie czułym. Niemal od dziesięciu lat, od chwili śmierci żony, mieszkał sam na całkowicie zaniedbanej farmie, a sposób, w jaki prowadził gospodarstwo, kobiety z okolicy nazywały po prostu skandalicznym. Raz do roku - oczywiście jeśli przyszła mu na to ochota - wygarniał z mieszkania całą furę śmieci, ale przez resztę czasu zupełnie się nie troszczył o to, że wszędzie dookoła panoszą się najróżniejsze odpadki. Właśnie dlatego smród bijący od obcej istoty nie podziałał na Mosego tak bardzo, jak mógłby wpływać odstraszająco na każdego innego człowieka. Jedynie jej wygląd nieco go przeraził. Minęło sporo czasu, zanim stary zdobył się na to, by wyciągnąć rękę i dotknąć owego stworzenia. Gdy w końcu to uczynił, spotkała go niespodzianka. Wydawało mu się, że skóra tej istoty będzie zimna bądź wilgotna i pokryta śluzem, czy też jedno i drugie równocześnie - tymczasem była ona ciepła i chropowata, sprawiała wrażenie czystej i suchej, przypominała w dotyku młodą, zieloną jeszcze kolbę kukurydzy. Wsunął obie dłonie pod ciało stworzenia, ostrożnie wyciągnął je z kępy krzaków i odwrócił na wznak, by ujrzeć jego twarz. Ale ono nie miało twarzy. Ciało zwieńczała kulista narośl, tak jak pąk kwiatowy tkwiący na łodydze - choć obcy w niczym nie przypominał rośliny - a wokół owej narośli wiły się powoli dziesiątki wypustek, niczym gromada robaków rojących się na żerowisku. Widok ten sprawił, że człowiek z trudem opanował chęć poderwania się na nogi i panicznej ucieczki. Zdołał jednak stłumić strach. Klęczał obok stworzenia, wpatrując się w narośl zamiast twarzy, wokół której kręciły się glisty. Całe jego ciało spowił chłód, żołądek niczym winda wędrował to w górę, to w dół, a kiedy Mose poczuł, że duszący odór wydzielają właśnie owe wijące się robaki, za gardło ścisnęło go jeszcze silniejsze przerażenie. Był jednak upartym człowiekiem. Zresztą jedynie człowiek wytrwały mógł mieszkać samotnie na tak zapuszczonej farmie. A Mose był nie tylko uparty, lecz również na swój sposób niewrażliwy. Mimo to miał miękkie serce, zwłaszcza gdy stykał się z podobnymi przykładami cierpienia. W końcu spróbował unieść dziwną istotę. Stał przez chwilę, ważąc ją w ramionach, po czym stwierdził, że da radę. Stworzenie nie było nazbyt ciężkie, ważyło mniej więcej tyle co trzymiesięczne prosię. Wyszedł na ścieżkę prowadzącą przez las i skierował się z powrotem w stronę swego domu. Odniósł wrażenie, że smród stał się nieco mniej odrażający. Wciąż jeszcze kierował nim strach, lecz powróciła dawna sprawność i lodowaty chłód opuścił jego ciało. Stworzenie chyba także się nieco uspokoiło, lecz nadal cicho pojękiwało. Zdawać by się mogło, że nawet wtuliło się w ramiona człowieka - mniej więcej w taki sam sposób, w jaki przestraszone i wygłodniałe dziecko przytula się do pierwszej napotkanej dorosłej osoby, która okaże mu odrobinę ciepła. Stary Mose doszedł do swojej farmy i zatrzymał się na chwilę na podwórzu, rozmyślając, gdzie najlepiej umieścić obcego: w domu czy w stodole. Niejako naturalnym miejscem wydawała mu się stodoła, ponieważ stworzenie to nie było człowiekiem. Miało w sobie jeszcze mniej człowieczeństwa niż pies, kot czy też chore jagnię. Jego wahanie nie trwało jednak długo. Wszedł do domu i złożył ciężar na tym, co nazywał łóżkiem, a co mieściło się w kuchni nie opodal pieca. Ułożył obcego płasko, jakby na wznak, przykrył lepiącą się od brudu derką, a następnie otworzył drzwiczki pieca i zaczął rozdmuchiwać żarzące się węgle, aż strzeliły pierwsze płomyki ognia. Przysunął krzesło do łóżka, usiadł i z wytężoną uwagą jął przyglądać się przyniesionej do domu istocie. Stworzenie leżało w całkowitym spokoju, poczuwszy znacznie bardziej komfortowe warunki niż naga ziemia w lesie; przestało też pojękiwać. Mose pochylił się i zaczął przez derkę delikatnie obmacywać obcego, a czynił to z tak wielką troskliwością, że nawet jego samego to zdumiało. Zaczął się zastanawiać, co mógłby dać gościowi do jedzenia, po chwili jednak zrozumiał, że nawet gdyby znalazł właściwe pożywienie, nie potrafiłby go nakarmić, gdyż wyglądało na to, że obcy w ogóle nie ma ust. - Teraz nie musisz się już o nic martwić - powiedział Mose na głos. - Kiedy znalazłeś się pod moim dachem, wszystko będzie dobrze. Nie wiem o tobie nic, ale będę się tobą opiekował najlepiej, jak umiem. Powoli zapadał zmrok. Stary wyjrzał przez okno i dostrzegł, że krowy, po które właśnie szedł na pastwisko, same wróciły do obejścia. - Muszę iść wydoić krowy i zrobić jeszcze parę rzeczy w gospodarstwie - zwrócił się znów do istoty leżącej na łóżku. - Ale to nie potrwa długo. Szybko wrócę. Dorzucił jeszcze do ognia, żeby płyta kuchenna porządnie się nagrzała, powtórnie sprawdził, czy stworzenie jest dokładnie przykryte, wreszcie wziął bańkę na mleko i wyszedł do obory. Najpierw nakarmił owce i świnie, potem dorzucił koniom siana i wydoił krowy. Wlazł do kurnika w poszukiwaniu jajek, a wychodząc zamknął go na noc. Napompował jeszcze pełen zbiornik wody i dopiero wtedy wrócił do domu. W kuchni panowały ciemności. Zapalił lampę naftową stojącą na stole, był bowiem zdecydowanym przeciwnikiem elektryczności. Kiedy Okręgowy Urząd Elektryczności budował w okolicy linię, Mose odmówił podpisania zbiorowej umowy, za co część sąsiadów śmiertelnie się na niego obraziła, choć jego niewiele to obchodziło. Popatrzył na stworzenie spoczywające w łóżku. Nie wyglądało ani lepiej, ani gorzej niż wówczas, kiedy przyniósł je do domu. Gdyby to było chore jagnię czy niedomagające cielę, na pierwszy rzut oka by rozpoznał, jak się zwierzak czuje. Ale ta istota była zupełnie inna, nie umiał nic powiedzieć o jej stanie. Przygotował sobie skromną kolację, usiadł przy stole i zjadł, zastanawiając się cały czas, jak nakarmić chorego. Myślał też o tym, w jaki sposób można by ulżyć jego cierpieniom. Kiedy niósł obcego na rękach, wyczuwał ciepłotę jego ciała. Ale co ta temperatura oznaczała, czy była prawidłowa, czy też nie, o tym nie miał najmniejszego pojęcia. Przez chwilę przyszło mu na myśl, aby zwrócić się do kogoś o pomoc, ale gdy uzmysłowił sobie, że miałby o nią prosić, samemu nie wiedząc dobrze, na czym owa pomoc miałaby polegać, szybko porzucił ten pomysł. Spróbował także wyobrazić sobie, jak by się sam czuł w jakiejś odległej, nieznanej krainie, wymęczony i schorowany, gdzie nikt nie potrafiłby mu pomóc, gdyż nikt nie wiedziałby dobrze, kim on jest i co można dla niego zrobić. Ta myśl przyspieszyła podjęcie decyzji - wstał i podszedł do telefonu. Przez chwilę się wahał, czy zadzwonić do lekarza, czy do weterynarza, ale zdecydował się jednak na lekarza, ponieważ chory leżał w domu na łóżku. Gdyby położył go w stodole, teraz zadzwoniłby do weterynarza. Aparat Mosego podłączony był do wspólnej linii okręgowej, więc słyszalność była raczej słaba, a poza tym stary miał przytępiony słuch, korzystał więc z telefonu bardzo rzadko. Wiele razy powtarzał sobie, że jest to jeszcze jedna z tych elektrycznych nowinek, które tylko mącą ludziom w głowach, wiele razy też zamierzał pozbyć się aparatu. Teraz jednak dziękował opatrzności, że tego nie zrobił. Telefonistka połączyła go ze starym Bensonem. Bardzo źle się nawzajem słyszeli, lecz doktor zdołał w końcu zrozumieć nazwisko. Pojął tylko tyle, że potrzebna jest jego wizyta, i obiecał przyjechać. Nadal dręczony wątpliwościami M osę odwiesił słuchawkę i stał tak przez pewien czas bez ruchu, kiedy nagle poraziła go myśl, że być może w lesie, w leszczynowych chaszczach, są jeszcze inne podobne stworzenia. Nie miał pojęcia co to za istoty, skąd się tutaj wzięły i co zamierzały. Stwierdził jednak, że stworzenie leżące w jego łóżku musi być przybyszem z jakichś bardzo odległych stron. Stąd nasuwał się wniosek, że owych istot mogło być więcej, gdyż nikt czy też nic nie lubi samotnych długich podróży. Zdjął z haka drugą lampę, zapalił ją i ciężko stąpając wyszedł na podwórze. Noc była ciemna jak kłębowisko czarnych kotów i wątłe światło lampy naftowej grzęzło w mroku. Jednakże Mose znał swoje podwórze na pamięć, jak własne dziesięć palców. Ruszył ścieżką w kierunku lasu. Była to odludna, ponura okolica, lecz gęsty las pogrążony w mroku nocy nie wystarczał jeszcze, by przerazić starego. Mose dotarł do miejsca, w którym znalazł stworzenie, i zaczął rozglądać się dookoła - unosił w górę latarnię, by oświetlić jak największy obszar, i zaglądał we wszystkie kępy leszczyny. Nie napotkał jednak żadnego innego przedstawiciela dziwacznych istot. Znalazł jednak coś dziwnego - coś, co przypominało ogromną klatkę dla ptaków splecioną z grubych metalowych prętów, która tkwiła uwięziona w jednej z większych kęp leszczyny. Próbował ją wyciągnąć, ale była tak zaplątana w krzakach, że nie dał rady. Rozejrzał się dookoła, wypatrując, którędy ta klatka mogłaby się dostać do lasu. Zwrócił wreszcie uwagę, że w splecionych gęsto koronach drzew istnieje wąski prześwit, w którym słabiutko połyskiwały odległe gwiazdy. Mose nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że stworzenie spoczywające obecnie w jego łóżku obok pieca przybyło na Ziemię w tym niezwykłym pojeździe ze splecionych prętów. Przez chwilę przyglądał się urządzeniu, szybko jednak zrezygnował, zdał sobie bowiem sprawę, że cała ta historia jest tak nieprawdopodobna, iż jego szansę na rozumowe wytłumaczenie czegokolwiek są znikome. Wrócił na swoją farmę i ledwie zdołał zgasić lampę i odwiesić ją z powrotem na miejsce, gdy usłyszał warkot zbliżającego się samochodu. Kiedy tylko doktor ujrzał Mosego stojącego w drzwiach, uniósł wysoko brwi ze zdumienia. - Nie wyglądasz mi na chorego - powiedział. A w każdym razie nie na tyle, żeby ciągać mnie nocą po tym pustkowiu. - Ja nie jestem chory - odparł Mose. - O co więc chodzi? - zapytał coraz bardziej rozzłoszczony doktor. - Po co, u diabła, do mnie dzwoniłeś? - Jest tu ktoś, kto potrzebuje opieki - rzekł Mose. - Mam nadzieję, że pan będzie w stanie mu pomóc. Próbowałem sam coś zrobić, ale nie mam zielonego pojęcia co i jak. Doktor przekroczył próg domu, a Mose starannie zamknął za nim drzwi. - Co tu tak cuchnie? Coś ci zgniło? - zapytał doktor. - Nie, to właśnie on tak śmierdzi. Na początku cuchnął jeszcze bardziej, ale ja już się do tego przyzwyczaiłem. Doktor ujrzał wreszcie stworzenie spoczywające w łóżku i powoli zbliżył się do niego. Mose usłyszał, jak tamten głośno wciągnął powietrze - stał nad łóżkiem dziwnie usztywniony, jakby porażony gromem. Zaraz jednak pochylił się nieco i rozpoczął uważne oględziny obcego. Kiedy wreszcie się wyprostował i odwrócił w kierunku Mosego, miał taką minę, jakby tylko nieopisane zdumienie nie pozwoliło mu wybuchnąć niepohamowanym gniewem. - A cóż to takiego jest, Mose?! - wycedził. - Nie mam pojęcia. Napotkałem to stworzenie w lesie, było chore i cierpiące, nie mogłem więc zostawić go tam bez pomocy. - A skąd wiesz, że to jest chore? - Tego jestem pewien - odparł stary. - Bardzo potrzebuje pomocy. Obawiam się, że może być umierające. Doktor ponownie odwrócił się w stronę łóżka, zsunął derkę i sięgnął do stołu po lampę, żeby dokładnie obejrzeć chorego. Wodził wzrokiem to w górę, to w dół, ostrożnie dotykał palcem różnych części ciała, mlaszcząc przy tym dziwnie, w sposób charakterystyczny dla lekarzy badających pacjenta. W końcu nasunął z powrotem brudne okrycie na obcego, a lampę odstawił na stół. - Nie mogę dla niego nic zrobić, Mose - rzekł. - Ale jest pan przecież lekarzem... - Ludzkim lekarzem, Mose. Nie wiem, co to za stworzenie, ale na pewno nie jest to człowiek. Boję się nawet zgadywać, co może czemuś takiemu dolegać. Zresztą gdybym zdołał rozpoznać jego chorobę, nie potrafiłbym przewidzieć, co może być dla niego bezpieczne, a co nie. Nie umiem nawet powiedzieć, czy to coś jest zwierzęciem. Wiele rzeczy wskazuje, że ta istota ma więcej wspólnego z roślinami. Po chwili milczenia zapytał jeszcze o miejsce i sposób znalezienia przybysza. Mose opowiedział mu o wszystkim, pominął jednak milczeniem fakt odnalezienia klatkopodobnego pojazdu - kiedy przekalkulował całą sprawę, wydała mu się ona tak fantastyczna, że postanowił nikomu o tym nie wspominać. Samo odkrycie obcej istoty i przyniesienie jej do domu było wystarczająco wielką sensacją. - Coś ci powiem - rzekł doktor. - Masz tutaj coś, co wykracza całkowicie poza zakres ludzkiej wiedzy. Wątpię, czy kiedykolwiek w historii odnajdywano na Ziemi podobne stworzenia. Nie mam pojęcia, co to może być i nawet nie będę próbował zgadywać. Na twoim miejscu skontaktowałbym się z kimś z uniwersytetu w Madison. Może uda ci się dotrzeć do kogoś, kto na temat tego stworzenia będzie umiał powiedzieć coś sensownego. A jeśli i oni nic nie wymyślą, to przynajmniej zbadają całą sprawę. Będą chcieli poznać to stworzenie. Mose podszedł do kredensu, wyciągnął pudełko od cygar po brzeżki wypełnione srebrnymi dolarówkami i zapłacił doktorowi za wizytę. Ten, wsuwając monety do kieszeni, mruknął pod nosem jakąś uwagę na temat ekscentryzmu. Mose miał bowiem fioła na punkcie srebrnych dolarów. - Papierowe pieniądze wydają mi się w jakiś sposób nieprawdziwe - wyjaśnił doktorowi. - Lubię chłód srebrnych monet i ich brzęk, które świadczą o wartości pieniędzy. Po jakimś czasie doktor odjechał. Chyba wcale nie był aż tak bardzo wściekły, jak Mose się tego obawiał. Zaraz po jego wyjściu przysunął krzesło jak najbliżej łóżka i usiadł obok chorego. To nie jest w porządku, pomyślał, aby żywe stworzenie cierpiało tak bardzo i nikt nie mógł mu pomóc, nikt nie wiedział nawet, w jaki sposób ulżyć jego cierpieniom. Siedział na krześle i wsłuchiwał się w cykanie zegara, rozbrzmiewające echem w pogrążonej w nocnej ciszy kuchni, i w trzaskanie polan pod płytą kuchenną. Ile razy wzrok jego padł na spoczywającego w łóżku przybysza, tylekroć ogarniała go nieuzasadniona nadzieja, że obcy wydobrzeje i pozostanie z nim na farmie. Może nie będzie mógł uczynić nic innego teraz, kiedy jego ptasia klatka była zniszczona. Ta nadzieja wypełniała jego serce ciepłem, przy obcej istocie czuł się trochę mniej osamotniony niż dotychczas. Siedząc na krześle, w połowie odległości między piecem a łóżkiem, Mose uzmysłowił sobie, jak bardzo był samotny przez ostatnie lata. Jeszcze dopóki żył Towser, w domu nigdy nie panowała aż tak przerażająca cisza. Po jego śmierci nosił się z zamiarem kupna innego psa, ale nigdy się na to nie zdecydował. Nie potrafił sobie wyobrazić, że jakikolwiek pies byłby godzien zająć miejsce Towsera i nawet sama myśl o tym wydawała się Mosemu zdradą przyjaciela. Co prawda, mógłby tym razem kupić sobie jakiegoś kota, lecz bal się, że ten z kolei za bardzo przypominałby mu o Molly; żona niezwykle lubiła koty i dopóki żyła, zawsze po mieszkaniu kręciły się dwa lub trzy rozpieszczone zwierzaki. Od kilku lat mieszkał jednak zupełnie sam; sam na sam ze starą farmą, własnym uporem i srebrnymi dolarówkami. Doktor pewnie także pomyślał, podobnie jak reszta sąsiadów, że owo zapełnione srebrem pudełko po cygarach stojące w kredensie to cały majątek starego. Nikt z nich nie miał pojęcia, że pod deskami podłogi sypialni znajdował się pokaźny żelazny kociołek wypełniony po brzegi takimi samymi srebrnymi monetami. Mose uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. Wyobraził sobie rozszerzone ze zdumienia oczy sąsiadów, gdyby dowiedzieli się o jego skarbie. Nie było jednak nikogo, kto by im o tym powiedział. A jeśli już ktoś chciałby zbadać stan majątkowy Mosego, musiałby własnoręcznie rozbierać dom. Bujał się na twardym krześle, głowa opadała mu na boki, aż w końcu usnął - nienaturalnie usztywniony, z brodą zwieszoną nisko na piersi i rękoma splecionymi na brzuchu, jakby chciał się w ten sposób uchronić przed chłodem. Kiedy się ocknął, kuchnię zalegał jeszcze mrok poprzedzający świt. Lampa filowała na stole, a ogień pod płytą wygasł niemal doszczętnie. Obcy nie żył. Mose nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Stworzenie było zimne i sztywne, a pokrywa jego ciała pergaminowata, jakby wysychająca - przypominała kolbę kukurydzy spaloną na słońcu i wietrze, kiedy zakończył się już okres wzrostu. Naciągnął derkę na obcego i choć było jeszcze za wcześnie na prace w obejściu, ruszył do obory i przy świetle lampy naftowej wykonał wszystko, co miał do zrobienia tego ranka. Po śniadaniu zagrzał wodę, umył twarz i ogolił się - po raz pierwszy od wielu lat uczynił to w dzień powszedni. Założył świąteczne ubranie, przyczesał włosy, wyprowadził z szopy rozklekotany samochód i pojechał do miasta. Tam odnalazł kościelnego, Eba Dennisona, który był jednocześnie sekretarzem rady komunalnej. - Chciałbym kupić parcelę na cmentarzu, Eb - powiedział. - Przecież ty już masz grób rodzinny - zdziwił się tamten. - No właśnie, rodzinny. Jest tam miejsce tylko dla Molly i dla mnie. - To po co ci jeszcze jeden? Przecież nie masz już nikogo bliskiego. - Znalazłem go w lesie - odparł szczerze Mose. - Udzieliłem mu schronienia we własnym domu, lecz on właśnie umarł dzisiejszej nocy. Chciałbym go pochować. - Jeżeli znalazłeś martwego człowieka w lesie, to lepiej zawiadom od razu koronera i szeryfa - ostrzegł go Eb. - Zrobię to w swoim czasie - mruknął wymijająco Mose. - A więc co z tym grobem? Dennison, chcąc jak najprędzej się pozbyć kłopotu, sprzedał Mosemu parcelę na cmentarzu. Zakupiwszy grób, stary udał się do przedsiębiorstwa pogrzebowego Alberta Jonesa. - Znowu śmierć przyszła do mego domu, Al - powiedział. - Zmarł nieznajomy, którego znalazłem w lesie. Wygląda na to, że nie miał nikogo bliskiego, więc chciałem się zająć jego pochówkiem. - Czy masz świadectwo zgonu? - zapytał Jones, który w przeciwieństwie do innych przedsiębiorców pogrzebowych nie zwykł był patyczkować się z klientami. - Nie, jeszcze nie mam. - A doktor obejrzał zmarłego? - Ostatniej nocy widział go doktor Benson. - Powinien był od razu wypisać świadectwo. Zadzwonię do niego. Połączył się z doktorem Bensonem, lecz już po chwili rozmowy jego twarz przybrała kolor purpury. W końcu cisnął słuchawkę na widełki i rozwścieczony odwrócił się do Mosego. - Nie wiem, co ty kombinujesz - syknął. - Doktor powiedział mi, że ten twój gość wcale nie był człowiekiem. Ja nie zajmuję się kotami, psami i innymi... - On nie był ani psem, ani kotem. - To mnie nie obchodzi. Zmarły musi być człowiekiem, żebym się zajął jego pochówkiem. I nie próbuj pogrzebać go na naszym cmentarzu, bo jest to wbrew wszelkim przepisom. Mose wyszedł z biura głęboko rozczarowany i skierował się do jedynego w miasteczku kościoła, stojącego na wzgórzu. Zastał pastora w gabinecie, skupionego nad tekstem kolejnego kazania. Mose usiadł bezdźwięcznie na brzeżku krzesła i zaczął miętosić w dłoniach znoszony kapelusz. - Pastorze, opowiem panu całą historię, od początku do końca - rzekł. Tak też uczynił. Na końcu dodał: - Nie wiem, co to za stworzenie, chyba nikt się już tego nie dowie. Zmarło jednak w moim domu i trzeba mu wyprawić ceremonię pogrzebową, bo tylko tyle możemy dla niego zrobić. Nie można pochować go na cmentarzu miejskim, myślę więc, że będę musiał znaleźć jakieś stosowne miejsce na swojej farmie. Chciałbym, żeby pastor przyjechał do mnie i powiedział nad jego grobem kilka słów. Pastor zamyślił się głęboko. - Przykro mi, Mose - odezwał się po chwili. - Myślę, że to niemożliwe. Jestem przekonany, że Kościół nie pochwaliłby takiego postępowania. - Wiem, że ta istota nie jest człowiekiem - rzekł stary. - Ale to mimo wszystko stworzenie boże. Pastor znów się zamyślił, po czym wypowiedział głośno kilka nic nie znaczących uwag, wynikało z nich jednak, że nie ma najmniejszego zamiaru uczestniczyć w takim pogrzebie. Mose poszedł więc z powrotem ulicą, wsiadł do samochodu i wrócił na farmę, rozmyślając po drodze o ludziach pozbawionych sumienia. Wyciągnął z szopy łopatę oraz dużą szuflę, poszedł do ogrodu i w samym kącie, przy ogrodzeniu, własnoręcznie wykopał grób. Później długo przerzucał rupiecie w komórce, szukając jakichś desek, z których dałoby się zbić trumnę, nie znalazł jednak niczego poza kilkoma kawałkami, które kiedyś odłożył na nową budę dla psa. W końcu wrócił, poszedł do sypialni na tyłach domu, nie używanej od wielu lat, i przetrząsnął kufer, chcąc znaleźć jakiś większy kawałek materiału do owinięcia zwłok, gdyż zbicie trumny okazało się niemożliwe. Znalazł stary, biały lniany obrus. Stwierdził, że nada się do tego celu i wrócił z nim do kuchni. Zsunął z martwego ciała derkę i przyjrzał się jeszcze raz obcemu. Na myśl o jego śmierci - w osamotnieniu, z dala od rodzinnych stron, bez jednej bliskiej duszy, która mogłaby spędzić wraz z nim ostatnie godziny życia - straszliwy żal ścisnął go za gardło. Przybysz leżał nagi, bez choćby jednej sztuki odzieży, bez jakiegokolwiek przedmiotu, który pozostałby jako symbol pamięci o zmarłym. Mose rozpostarł obrus na podłodze koło łóżka, dźwignął martwe stworzenie z pościeli i ułożył je na lnianym całunie. W tej samej chwili dostrzegł na ciele obcego kieszeń, a raczej coś, co można by nazwać kieszenią: wąską szczelinę w tej części ciała, która mogła być odpowiednikiem środka klatki piersiowej. Przesunął po niej dłonią i wyczuł pod palcami jakiś twardy przedmiot. Przez chwilę klęczał bez ruchu obok martwego przybysza, nie wiedząc, co ma czynić. W końcu ostrożnie wsunął palce w szczelinę i wydobył na światło dzienne ukryty tam przedmiot. Była to kula, niewiele większa od piłeczki tenisowej, która wyglądała tak, jakby wykonano ją z mlecznobiałego szkła. Przez jakiś czas przyglądał się jej, po czym wstał i podszedł bliżej okna, żeby zbadać ją dokładniej. Kula nie kryła w sobie niczego nadzwyczajnego. Przypominała zwykłą ozdobę z mlecznego szkła, tak samo chropowatą i zimną w dotyku jak ciało martwego przybysza. Pokręcił głową, po czym wsunął z powrotem kulę na swoje miejsce i szczelnie owinął ciało obrusem. Przeniósł je do ogrodu, ułożył w prowizorycznym grobie, stanął u wezgłowia i po odmówieniu kilku symbolicznych słów zaczął przysypywać zmarłego pylistą ziemią. Początkowo miał zamiar usypać tradycyjną mogiłę i umieścić na niej krzyż, lecz w końcu się rozmyślił. Nie chciał kusić ciekawskich. Wiedział, że plotka szybko się rozniesie i zaczną przychodzić tu ludzie w poszukiwaniu miejsca, gdzie pogrzebał ciało obcego przybysza znalezionego w lesie. Stwierdził więc, że nie zrobi mogiły ani nie postawi krzyża. Tak powinno być lepiej. Jakiż zresztą napis miałby umieścić na krzyżu? Zrobiło się już późne popołudnie i zaczął mu doskwierać głód, zrezygnował jednak z przerwy na posiłek: miał jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Poszedł na łąki, odwiązał Bess, zaprzągł ją do wózka i wyruszył w głąb lasu. Przywiązał kobyłę liną do ptasiej klatki, która utkwiła w gęstej kępie leszczyny, i po jakimś czasie wyciągnął ją na otwartą przestrzeń. Załadował klatkę na wózek, przywiózł na swoje wzgórze, po czym zaciągnął ją do szopy z maszynami i ukrył w najdalszym kącie, tuż za paleniskiem kowalskim. Wreszcie wyprzągł Bess, zagonił ją do pługa i przeorał cały ogród - choć nie była ku temu pora - by nikt nie mógł odgadnąć, gdzie został wykopany grób obcej istoty. Kończył właśnie orkę, kiedy na podwórze zajechał szeryf Doyle. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Szeryf należał do ludzi o łagodnym charakterze, trudno go było jednak zaliczyć do tych, którzy najbłahszą sprawę owijają w bawełnę. Przystąpił więc od razu do sprawy. - Doszły mnie słuchy, że znalazłeś kogoś w lesie - powiedział. - Zgadza się - odparł M osę. - Słyszałem też, że ten ktoś umarł w twoim domu - ciągnął szeryf. - Dobrze pan słyszał, szeryfie. - Chciałbym zobaczyć zwłoki, Mose. - To niemożliwe. Właśnie go pochowałem i nie mam zamiaru wyjawiać, w którym miejscu. - Nie chciałbym przysparzać ci kłopotów, Mose. Uczyniłeś jednakże coś, co jest niezgodne z prawem. Nie można tak po prostu pogrzebać człowieka, którego znalazło się w lesie i który zmarł w twoim domu. - Czy rozmawiał pan z doktorem Bensonem? - zapytał Mose. Szeryf skinął głową. - Powiedział mi, że było to stworzenie, jakiego nigdy przedtem nie widział, a w każdym razie nie był to człowiek. - Myślę, że to wszystko wyjaśnia - odrzekł stary. - Nie był to człowiek, zatem nie może być mowy o zaginionej osobie, a skoro to stworzenie nie należało do nikogo, więc nie może być też mowy o naruszeniu praw własności. Bo przecież nikt nie zgłosił się do pana z informacją o zaginięciu podobnego stworzenia, prawda? Szeryf w zamyśleniu potarł podbródek. - Tak, masz rację, nikt nie złożył skargi. Może faktycznie nic się nie stało. Czyżbyś studiował prawo, Mose? - Nie, nie studiowałem prawa, nigdy niczego nie studiowałem. Po prostu posługuję się zdrowym rozsądkiem. - Doktor wspomniał mi, że może jacyś ludzie z uniwersytetu chcieliby obejrzeć to stworzenie. - Już panu mówiłem, szeryfie - odparł Mose. - Ta istota pojawiła się tu nie wiadomo skąd i tu umarła. Nie wiem, skąd mogła pochodzić; nie mam pojęcia, co to było za stworzenie, i nie mam zamiaru ściągać tu nikogo, kto mógłby prowadzić jakiekolwiek badania. Dla mnie była to po prostu obca istota, która bardzo potrzebowała pomocy, i zapewne posiadała swą godność, a więc jej śmierć należało we właściwy sposób uszanować. Kiedy wszyscy odmówili mi pomocy przy wyprawieniu choćby najprostszego pogrzebu, sam musiałem zrobić to, co uważałem za swój obowiązek. Nic więcej. - W porządku, Mose - rzekł szeryf. - Niech będzie po twojemu. Odwrócił się i wsiadł z powrotem do samochodu. Mose stał obok zaprzężonej do pługa Bess i przyglądał się odjeżdżającemu pojazdowi. Szeryf musiał być trochę zdenerwowany takim obrotem sprawy, gdyż prowadził samochód nieco za szybko. Stary wyprzągł konia, odprowadził go na pastwisko, po czym wrócił do swych normalnych farmerskich zajęć. Po skończeniu roboty przygotował sobie obfitą kolację. W końcu usiadł obok płyty kuchennej i zasłuchał się w rozbrzmiewające echem w pustym domu cykanie zegara oraz strzelanie drew w palenisku. Przez całą noc znów dręczyło go poczucie bezgranicznego osamotnienia. Następnego dnia, wczesnym popołudniem, kiedy Mose orał rżysko pozostałe po zbiorze kukurydzy, przyjechał jakiś dziennikarz i łażąc obok niego sąsiednią bruzdą gadał niemal bez przerwy. Mosemu niezbyt się to podobało, w tym gadaniu było zbyt dużo nachalności i zbyt wiele głupich pytań, nie wysilał się wiec z odpowiedziami. Kilka dni później przyjechał jakiś facet z uniwersytetu i pokazał staremu wycinek z gazety - reportaż napisany przez tamtego dziennikarza, przedstawiający Mosego jako wiejskiego półgłówka. - Proszę mi wybaczyć - rzekł naukowiec. - Chyba wszyscy pismacy są niezbyt poczytalni, nie należy się więc za bardzo przejmować tą pisaniną. - A czy ja się przejmuję? - rzekł Mose. Facet z uniwersytetu także zadawał mnóstwo pytań, a poza tym co chwila wyjaśniał, jak niezwykle ważna dla nauki byłaby możliwość oględzin ciała zmarłego przybysza. Stary tylko kręcił głową. - Niech spoczywa w pokoju - mówił. - Chcę, żeby wszystko pozostało tak, jak jest. Wreszcie gość odjechał, z pewnością rozczarowany, nie wydawał się jednak wściekły. Przez kilka kolejnych dni gospodarstwo odwiedzali jacyś przygodni łowcy sensacji, pojawiło się też kilku sąsiadów, których Mose nie widywał od dobrych paru miesięcy. Dla wszystkich miał jednak tylko jedną odpowiedź i wszyscy, po krótszym czy dłuższym myszkowaniu na farmie, odchodzili z kwitkiem, a stary znów zostawał w swym zapuszczonym domu sam jak palec. Wielokrotnie przychodziło mu na myśl, że powinien jednak kupić sobie jakiegoś psa, lecz zawsze w jego pamięci odżywały wspomnienia o Towserze i natychmiast odrzucał ten pomysł. Któregoś dnia, pracując w ogrodzie, znalazł maleńką roślinkę wyrastającą dokładnie w tym miejscu, gdzie pochował przybysza. Była to dziwna, nie znana mu roślina i w pierwszej chwili chciał ją wyrwać. Nie zrobił jednak tego, ponieważ roślina go zaintrygowała. Niczego podobnego dotychczas nie widział na oczy. Postanowił w końcu pozwolić jej wyrosnąć, chciał się bowiem przekonać, jak naprawdę wygląda. Gruba, mięsista łodyga dźwigała ciężkie, ciemnozielone, poskręcane liście, przypominające nieco liście zajęczej kapusty, pojawiającej się w lesie zaraz na początku wiosny. Pojawił się jeszcze jeden gość, najdziwniejszy ze wszystkich. Był to ciemnowłosy, energiczny mężczyzna, który przedstawił się jako prezes stowarzyszenia miłośników latających talerzy. Interesowało go przede wszystkim, czy Mose rozmawiał z istotą, którą odnalazł w lesie. Przecząca odpowiedź wyraźnie go rozczarowała. Chciał także wiedzieć, czy nie został odnaleziony pojazd obcego, lecz w tym miejscu Mose zełgał bez mrugnięcia okiem. Przestraszył się jednak, że nachalny gość może dokładnie przeszukać obejście i znaleźć pojazd ukryty w szopie za piecem kowalskim. Ten jednakże zrobił mu wykład o szkodliwości ukrywania przed społeczeństwem niezwykle ważnych informacji. Po jakimś czasie Mose, doprowadzony do ostateczności, poszedł do sypialni i wyciągnął zza drzwi starą fuzję. Prezes klubu miłośników latających talerzy pożegnał się raczej pospiesznie i wkrótce nie było po nim nawet śladu. Życie na farmie potoczyło się swoimi torami, po zbiorach zbóż przyszła kolej na sianokosy, a tymczasem dziwna roślina w ogrodzie wyrosła nadspodziewanie i zaczęła przybierać swe normalne kształty. Stary Mose, kiedy po raz pierwszy uświadomił sobie prawdę, nie chciał wierzyć własnym oczom. Każdy wieczór spędzał teraz w ogrodzie, przyglądając się roślinie i coraz częściej rozmyślał, czy długotrwałe osamotnienie nie miało przypadkiem ujemnego wpływu na jego zdrowie psychiczne. Nadszedł wreszcie poranek, kiedy Mose zastał ją przed drzwiami domu. Wyraźnie czekała tu na niego. Ale stary nawet zbytnio się nie zdziwił. Przez wiele dni obserwował niezwykłą roślinę, niemal się z nią zaprzyjaźnił - i choć sam nie śmiał przyznać tego nawet przed sobą, w głębi ducha wierzył jednak, że jego przypuszczenia okażą się prawdziwe. I teraz oto stało przed nim identyczne stworzenie jak tamto, które kiedyś odnalazł w lesie, tyle że to nie znajdowało się na łożu śmierci, nie było chore i cierpiące, lecz młode i pełne sił witalnych. W gruncie rzeczy nie była to dokładnie taka sama istota. Kiedy przyjrzał się jej dokładnie, dostrzegł różnice - nie wiedział jednakże, czy są to odrębności pomiędzy młodym a starym organizmem, coś, co dzieli ojca i syna, czy też wynikają one wyłącznie z praw ewolucji. - Dzień dobry - odezwał się Mose, nie widząc nic dziwnego w tym, że rozmawia z rośliną. - Cieszę się, że wróciłeś. Obcy nie odpowiedział, ale dla starego nie miało to większego znaczenia; wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Najważniejsze było dla niego to, że znów miał na farmie kogoś, do kogo mógł otworzyć usta. - Muszę wykonać trochę prac w gospodarstwie - powiedział. - Czy miałbyś ochotę mi towarzyszyć? Nic czekając na nic ruszył w kierunku obory. Stworzenie poszło za nim, niemal depcząc mu po piętach. Przyglądało się beznamiętnie wykonywanym przez Mosego czynnościom, a ten niemal bez przerwy mówił do przybysza, powtarzając w duchu, że jest to o wiele bardziej przyjemne niż rozmowa z samym sobą. Szykując śniadanie, postawił na stole drugi talerz i przysunął drugie krzesło, stwierdził jednak z żalem, że obca istota nie jest przystosowana do siadania i nie potrafi skorzystać z miejsca przy stole. To samo dotyczyło jedzenia. Początkowo Mose się zmartwił, że przybysz nie może zasmakować jego gościnności, ale w końcu wytłumaczył sobie, że taki potężny, silny, wyrośnięty młodzieniec dostatecznie zatroszczy się o siebie i że nie należy się martwić o pożywienie dla niego. Po śniadaniu poszedł do ogrodu - a przybysz, oczywiście, podreptał za nim - tylko po to, aby się upewnić, że dziwnej rośliny nie ma na dawnym miejscu. Na ziemi leżała jedynie pomarszczona, opadła skorupa, jakby łuska, która do tej pory służyła obcemu za kołyskę. Później Mose skierował się do szopy. Kiedy tylko stworzenie ujrzało klatkę, rzuciło się do niej, dokonało szczegółowych oględzin, a po jakimś czasie odwróciło się do starego i wykonało gest, który bez wątpienia musiał oznaczać głęboką wdzięczność. Mose podszedł bliżej i położył dłonie na jednym ze skręconych, powyginanych prętów klatki. Stworzenie także się przysunęło, oparło swe macki z drugiej strony tego pręta i oboje zaczęli ciągnąć do siebie. Metal poddał się nieco, ale nie starczyło im obojgu sił, by w ten sposób wyprostować zniekształconą klatkę. Przestali się mocować; stali i patrzyli na siebie nawzajem. Właściwie nie patrzyli, jako że obca istota nie miała oczu. Wykonała kilka szybkich ruchów swymi odroślami, jednakże Mose nie zrozumiał, o co jej chodzi. Po chwili przybysz położył się na podłodze i w jednoznaczny sposób pokazał, jak pręty klatki były pierwotnie umocowane do podstawy. Przez jakiś czas Mose się zastanawiał, w jakim celu tak a nie inaczej rozmieszczono elementy, lecz nie potrafił tego sobie wyjaśnić. Według jego pojęć takie umocowanie prętów do podstawy nie miało najmniejszego sensu. Trzeba było najpierw nacisnąć z jednej strony, pod odpowiednim kątem, by pręt odgiął się i przyjął pierwotny kształt, potem trzeba było nacisnąć mocniej pod innym kątem, by przesunąć go nieco na bok. Po trzecim naciśnięciu - o ile Mose dobrze zrozumiał obcego - pręt powinien już znaleźć się na właściwym miejscu. Bóg jeden wiedział, dlaczego przeprowadzone w takiej kolejności operacje miały naprawić klatkę. Stary rozpalił ogień w piecu kuźni, dosypał szuflę węgla i zaczął poruszać miechami, podczas gdy stworzenie przyglądało mu się w bezruchu. Lecz kiedy zaczął przysuwać klatkę, by wsunąć odgięty pręt w palenisko, obcy stanął między nim a kuźnią i nie pozwolił mu. Mose zrozumiał, że nie wolno rozgrzewać tego metalu - z takich czy innych powodów, których nigdy nie będzie mu dane poznać ani zrozumieć. Ostatecznie, pomyślał, ta istota powinna wiedzieć lepiej, w jaki sposób obchodzić się z tym dziwnym przedmiotem. Odwrócił wiec klatkę z powrotem, sięgnął po młot i zaczął nim pracować pod takim kątem i z taką siłą, jak wyjaśniał mu to przybysz. Metal na zimno poddawał się opornie, a obcy bez przerwy pokazywał mu, gdzie i w jaki sposób ma właściwie uderzać. Po pewnym czasie pręt został wyprostowany i odgięty na tyle, że roślina sprawiała wrażenie zadowolonej z dokonań Mosego. Wydawało mu się, że teraz będą musieli poświęcić więcej czasu na umocowanie pręta, lecz ten w zadziwiający sposób błyskawicznie wskoczył na swoje miejsce. Zabrali się więc do kolejnego i tym razem poszło znacznie szybciej, Mose nabrał już bowiem pewnej wprawy. Mimo wszystko była to ciężka i wyczerpująca praca. Do końca dnia udało im się wyprostować i wsadzić na miejsce zaledwie cztery pręty klatki. Przez cztery kolejne dni trwała naprawa dziwnego pojazdu; wszystkie prace polowe Mosego zostały odłożone na później. Ale stary nie narzekał. Miał się teraz do kogo odezwać, a jego dom nie świecił już takimi pustkami. Kiedy wreszcie wszystkie pręty klatki zostały umieszczone na swoich miejscach, przybysz wsunął się do środka i zaczął majstrować przy narośli umieszczonej na środku podstawy klatki. Z grubsza mogła ona uchodzić za wielofunkcyjny drążek sterowy. Mose przyglądał się temu ze zdziwieniem i doszedł do wniosku, że ta jedna dźwignia musi służyć do kierowania pojazdem. Przybysz był wyraźnie rozczarowany. Wyszedł z klatki i przeszukał całą szopę w poszukiwaniu jakiegoś elementu, którego widocznie brakowało w pojeździe. Podszedł w końcu do Mosego i wykonał błagalny, świadczący o bezradności gest. Stary pokazał mu przedmioty z żelaza i stali, wyciągnął pudło, w którym trzymał zużyte butelki, szklane i plastikowe; demonstrował też drobne przedmioty metalowe i wiele innego śmiecia. Znalazł kawałeczki miedzi i aluminium, lecz stworzeniu chodziło o coś zupełnie innego. W głębi ducha Mose się ucieszył. Trochę mu było wstyd, ale kłopot obcego sprawił mu radość. Nie miał bowiem najmniejszych wątpliwości, że jeśli klatka zostanie naprawiona, przybysz odleci z Ziemi. Przez cały czas pomagał naprawić pojazd, nie mógł bowiem w takiej sytuacji odmówić pomocy. Lecz teraz, kiedy klatka nie dała się jednak uruchomić, był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Pomyślał, że stworzenie będzie musiało zostać tu razem z nim. Ucieszył się więc, że będzie miał z kim porozmawiać i samotność w opustoszałym domu stanie się przez to bardziej znośna. Było to wspaniałe uczucie: mieć znów obok siebie kogoś bliskiego, a ów przybysz wydawał mu się całkiem niezłym towarzyszem życia, wcale nie gorszym od Towsera. Następnego ranka, kiedy Mose szykował śniadanie, sięgnął do kredensu po pojemnik z płatkami owsianymi, lecz potrącił przy tym pudełko od cygar, które z brzękiem upadło na podłogę. Spadła pokrywka, a srebrne dolarówki potoczyły się po całej kuchni. Kątem oka dostrzegł, jak przybysz szybkim ruchem pochwycił jedną z monet. Uniósł ją w górę, po czym odwrócił się do Mosego, ściskając dolara między palco - podobnymi odrostkami, a gdzieś ze środka gromady wypustek wijących się na jego makowkowej głowie doleciało dziwne klaśnięcie. Obcy pochylił się, podniósł kilka następnych monet, przycisnął je do swego ciała, po czym wykonał niezwykły, jakby taneczny ruch. Serce Mosego zamarło, domyślił się bowiem, że tamten znalazł w końcu metal, którego poszukiwał: srebro. Łażąc na czworakach po kuchni, pomógł stworzeniu pozbierać wszystkie rozsypane monety. Wrzucili je z powrotem do pudełka po cygarach, Mose nałożył pokrywkę, po czym wręczył całe pudełko roślinie. Stworzenie chwyciło je, zważyło w mackach i zamarło, wyraźnie rozczarowane. Po chwili wysypało wszystkie monety na stół, poukładało je w równych piramidkach, a jego rozterka stała się jeszcze bardziej widoczna. A może jemu wcale nie chodzi o srebro? - pomyślał Mose. Może się pomylił i uznał biały metal za jakiś inny? Nasypał płatków owsianych do rondelka, zalał je wodą i postawił na kuchni. Kiedy się zagotowały, nałożył na talerz, nalał do kubeczka kawy, przeniósł wszystko na stół i usiadł do śniadania. Obcy stał ciągle na wprost niego. Przesuwał i przekładał ułożone w stosiki srebrne dolarówki. Kiedy wreszcie Mose popatrzył na niego, tamten jednoznacznie wskazał macką ponad spiętrzonymi monetami, że potrzeba mu znacznie więcej tego metalu. Pokazywał kolejne piramidki monet, a potem unosił mackę wysoko ponad nie, co miało znaczyć, że gdyby potrzebne dolarówki ułożyć w tak wysokie stosy, wówczas miałby wystarczającą ilość srebra. Mose zesztywniał, z łyżką pełną owsianki zawieszoną w pół drogi pomiędzy talerzem i ustami. Przed oczami stanął mu żelazny kociołek napełniony po brzegi srebrnymi monetami, ukryty pod deskami podłogi w dużym pokoju. Nie mógł tego zrobić; dolarówki stanowiły cały jego majątek - a w tej chwili jedyną liczącą się rzecz w życiu Mosego, jeśli nie brać pod uwagę przybysza z kosmosu. Nie mógł więc dać mu pieniędzy tylko po to, by tamten je wykorzystał do naprawienia pojazdu i odleciał. Zjadł powoli cały talerz owsianki, nie czując wcale jej smaku, po czym wypił dwa kubki kawy. Przez cały ten czas obcy stał po przeciwnej stronie stołu, pokazując, jak wiele jeszcze monet mu potrzeba. - Nie mogę tego zrobić dla ciebie - odezwał się w końcu Mose. - Uczyniłem już wszystko, czego miałeś prawo oczekiwać po jakiejkolwiek żywej istocie. Znalazłem cię w leśnej głuszy, zapewniłem ci schronienie i opiekę. Próbowałem ci pomóc, ale gdy nie byłem w stanie niczego zrobić, znalazłem ci zaciszne miejsce wiecznego spoczynku. Pochowałem cię i zabezpieczyłem grób tak, aby nie odnalazł go nikt z ciekawskich ludzi. Nie wyrwałem cię potem, kiedy zaczynałeś rosnąć. Więc nie spodziewasz się chyba, że bez końca będę ci wszystko ofiarowywał. Przemowa nie odniosła żadnego skutku. Stworzenie nie słyszało jego słów, a stary siebie i tak o niczym nie przekonał. Podniósł się wreszcie zza stołu i poszedł do dużego pokoju. Obcy ruszył za nim. Mose poluzował deski w podłodze, wydobył kociołek, a stworzenie, ujrzawszy zawartość pojemnika, uszczęśliwione owinęło się dookoła mackami i jakby przysiadło. Razem przenieśli ciężar do szopy z maszynami. Tu Mose rozpalił ponownie ogień w palenisku i wstawił do niego cały kociołek. Z żalem spoglądał, jak żar roztapia jego ciężko zaoszczędzone dolary. Chwilami odnosił wrażenie, że ten przejmujący żal nie pozwoli mu doprowadzić całej roboty do końca. Zdołał się jednak jakoś opanować. Przybysz wyciągnął ze swej klatki dziwne urządzenie, postawił je na ziemi obok kuźni, zaczerpnął żelazną łyżką roztopionego srebra z kociołka i zaczął nalewać po trochu z różnych stron, formując z uwagą jakieś detale za pomocą stalowych szczypiec Mosego. Cała praca, z powodu swej delikatnej natury, trwała dosyć długo. Gdy w końcu obcy ją zakończył, na dnie kociołka pozostała zaledwie odrobina płynnego srebra. Teraz stworzenie przetransportowało z powrotem mechanizm do klatki i umocowało go na dawnym miejscu. Było już późne popołudnie i Mose musiał zająć się codziennymi gospodarskimi obrządkami. Miał nawet nadzieję, że pod jego nieobecność roślina wytaszczy swą klatkę i odleci. Był bowiem zły na przybysza za jego postępowanie. Ofiarował mu wszystko, co mógł, a tamten nawet nie próbował okazać swej wdzięczności. Stary sądził, że potrafi w jakimś stopniu odczytywać uczucia tamtego, ale nie doszukał się nawet próby podziękowania mu za jego poświęcenie. Jednakże nie umiał się zbyt długo złościć. Kiedy wyszedł z obory, dźwigając dwie bańki napełnione mlekiem, stworzenie czekało na niego na podwórzu. Podreptało za nim do domu i kręciło się dokoła Mosego, podczas gdy ten próbował coś do niego mówić. Nie bardzo jednak wychodziło mu składanie słów w sensowne zdania. Nie mógł odpędzić od siebie myśli, że tamten niedługo wyjedzie, że pryśnie radość obcowania z inną żywą istotą, a zastąpi ją znane mu już i napawające lękiem poczucie całkowitego osamotnienia. Teraz w dodatku nie miał już nawet pieniędzy, które mogłyby stanowić jakąś tam rekompensatę dokuczliwej samotności. Tej nocy, kiedy leżał w łóżku, przygnębiające myśli nie dawały mu spać. Próbował sobie wyobrazić jeszcze bardziej przerażające poczucie samotności niż to, jakiego kiedykolwiek przedtem doznawał na tej zapuszczonej farmie. Próbował ogarnąć myślami straszliwą, wyniszczającą samotność, jaka musi doskwierać tam, w olbrzymiej pustej przestrzeni międzygwiezdnej. Miażdżącą samotność istoty poszukującej jakiegoś miejsca czy choćby bratniej duszy, której istnienie zostało jedynie mglistym śladem we wspomnieniach, tkwiącym na samej granicy świadomości, lecz było czymś absolutnie niepodważalnym, a zatem stanowiło bodziec do prowadzenia poszukiwań. Mose nie był nawykły do tego typu rozważań, toteż po jakimś czasie zrozumiał, że nie są to jego myśli i muszą pochodzić od tego dziwnego przybysza, który przebywa razem z nim w pokoju. Przyszło mu do głowy, żeby wstać z łóżka. Wytężył całą swą wolę, ale nie potrafił się na to zdobyć. Zdołał jedynie unieść nieco głowę, lecz po chwili opadł z powrotem na poduszkę i w nienaturalny sposób zasnął szybko kamiennym snem. Następnego ranka, kiedy Mose zjadł śniadanie, poszli oboje do szopy i wytaszczyli ptasią klatkę na podwórze. W ukośnych promieniach wschodzącego słońca niezwykły pojazd wydał się Mosemu jeszcze bardziej dziwny i obcy. Stworzenie podeszło do pojazdu i zaczęło się wsuwać do jego wnętrza między dwoma prętami, lecz po chwili zawróciło, podeszło bliżej i stanęło twarzą w twarz ze starym. - Żegnaj, przyjacielu - odezwał się Mose. - Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Poczuł dziwne szczypanie pod powiekami. Obcy wyciągnął w jego stronę jedną ze swych macek. Mose uścisnął ją, a po chwili poczuł, że w jego dłoni znajduje się jakiś przedmiot, okrągły i gładki, który tamten przekazał mu na pożegnanie. Stworzenie szybko cofnęło mackę, odwróciło się i prześliznęło między prętami klatki. Sięgnęło do umieszczonej centralnie dźwigni i zaraz cały pojazd przemienił się w kulę oślepiającego światła. Kiedy Mose przejrzał na oczy, klatki już nie było. Stał dalej samotnie na podwórzu i wpatrywał się w to miejsce, gdzie zniknął pojazd przybysza; próbował sobie przypomnieć wszelkie odczucia i myśli - wszystko, co przekazał mu obcy tej ostatniej nocy w pokoju. Nie miał wątpliwości, że owo stworzenie znajdowało się już tam, wśród tchnących lodowatą samotnością, nieogarnionych bezkresów przestrzeni międzygwiezdnych, że wyruszyło na poszukiwania tego miejsca, przedmiotu czy też istoty, której żaden ludzki umysł nie był w stanie sobie wyobrazić. Powoli się odwrócił i podreptał w stronę domu, żeby wziąć wiadra, udać się do obory i wydoić krowy. Przypomniał sobie jednak o ofiarowanym mu przedmiocie i rozwarł dłoń, którą do tej pory kurczowo zaciskał. Miedzy palcami spoczywała niewielka kryształowa kula, dokładnie taka sama, jaką wcześniej znalazł w szczelinie martwego ciała przybysza, którego pochował w ogrodzie. Różniły się tylko tym, że tamta była zadymiona i martwa, ta natomiast błyszczała życiem, jakby zamknięto w niej światło płonącego w nieznanej dali ognia. Kiedy się jej przyglądał, opanowało go uczucie bezgranicznej radości, szczęścia, jakiego niewiele zaznał w życiu - jakby otaczało go liczne grono najlepszych przyjaciół. Zacisnął dłoń na kuli, lecz poczucie szczęścia nie zniknęło. Nie potrafił tego zrozumieć, nie istniały żadne sensowne powody, dla których miałby się czuć szczęśliwym. Jedyna żywa istota opuściła jego farmę, przepadł skarb ukryty dotychczas pod podłogą, nie miał w rzeczywistości żadnych przyjaciół, a jednak czuł się przepełniony radością życia. Wsunął dziwną kulę do kieszeni i ruszył sprężystym krokiem do sieni po wiadra na mleko. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo długiego czasu pooraną zmarszczkami twarz Mosego rozpromienił szeroki uśmiech; zaczął cicho pogwizdywać przez zęby. Przyszło mu na myśl, że może dlatego jest tak szczęśliwy, ponieważ ostatecznie przybysz nie odleciał bez pożegnania, wyciągnął do niego swą dłoń, jakby chciał na swój sposób powiedzieć: do widzenia. A podarunek - bez względu na to, jaka była jego rzeczywista wartość i w jakim stopniu mógł się okazać użyteczny dla człowieka - miał dla Mosego ogromne znaczenie, gdyż stanowił dowód przyjaźni, jaka się między nimi zawiązała. Od tak wielu lat po raz pierwszy ktoś zadał sobie trud, by pomyśleć o najbłahszym chociażby prezencie dla starego, samotnego człowieka. Z bezdennej głębiny przestrzeni, z nie kończącego się oceanu mroku emanowało uczucie samotności, oderwania od Przyjaciela. Mogło minąć jeszcze bardzo wiele czasu, zanim w pobliżu znajdzie się inna bratnia istota. Może i postąpił nierozsądnie, lecz tamten stary był dla niego taki dobry, tak bardzo mu pomógł, a poza tym wydawał się tak żałośnie samotny. Ktoś, kto wybiera się w długą podróż, musi wyruszać ze spokojnym sumieniem. A on nie miał przecież niczego innego, co mógłby ofiarować... ZAKURZONA ZEBRA Nie znam człowieka, który by nie miał kłopotów z setkami różnych drobiazgów w swoim domu. Zawsze coś ginie, nigdy nie można znaleźć akurat tej rzeczy, która jest najbardziej potrzebna. I wszyscy reagują podobnie: zrzucają winę na innych, przewracają dom do góry nogami i zaczynają wrzeszczeć. We wszystkich rodzinach wygląda to tak samo. Mogę udzielić wam jednej rady: nie próbujcie nawet dociekać, co się dzieje z zaginionymi przedmiotami ani nie szukajcie tego, kto je widział po raz ostatni. Darujcie sobie jakiekolwiek systematyczne poszukiwania, dochodzenia, przetrząsania. Będziecie o wiele bardziej szczęśliwi! Opowiem wam, co mnie się przydarzyło. Wracając z biura do domu kupiłem arkusik znaczków pocztowych, chciałem bowiem powysyłać tego dnia czeki na wszystkie comiesięczne opłaty. Lecz zaledwie usiadłem do wypisywania czeków i adresowania kopert, kiedy wpadli znajomi - Marge i Lewis Shaw. Nie mogę powiedzieć, że przepadam za Lewisem, a i on mnie niezbyt lubi, ale Marge i Helen to najlepsze przyjaciółki i zawsze mają sobie wiele do powiedzenia. Nic więc dziwnego, że Marge z Lewisem siedzieli u nas całe popołudnie. Lewis opowiadał mi o swojej pracy w laboratorium doświadczalnym, które mieści się na końcu miasta. Próbowałem przełączyć go na jakikolwiek inny temat, ale okazało się to zupełnie niemożliwe. Ciągle odnoszę wrażenie, iż on jest do tego stopnia zafascynowany swoją pracą, że nawet sobie nie wyobraża, by kogoś mogło to nie interesować. Ja jednak nie mam zielonego pojęcia o elektronice, z pewnością bym nie odróżnił mikrometru od mikroskopu. Spędziłem zatem piekielnie nudne popołudnie, a co gorsza, później nie mogłem nawet powiedzieć o tym Helen. W podobnych sytuacjach ona reaguje histerycznie, zaczyna krzyczeć, że jestem odludkiem, typem aspołecznym i nietowarzyskim. Następnego dnia, zaraz po obiedzie, poszedłem do pokoju, żeby wreszcie wypisać te czeki. No i okazało się, rzecz jasna, że nigdzie nie ma znaczków na listy. Położyłem ten arkusik na samym środku biurka, ale teraz nic tu nie leżało z wyjątkiem samotnego klocka Bildo. Co prawda, już od dobrych kilku lat nie widziałem, żeby Bili się bawił klockami, lecz od czasu do czasu dziwnym sposobem pojawiają się one w najmniej oczekiwanych miejscach. Przeczesałem cały pokój, myśląc, że widocznie przeciąg zdmuchnął te przeklęte znaczki z biurka. Oblazłem na czworakach wszystkie kąty, zaglądając pod meble, ale nigdzie nie było nawet śladu arkusika. Poszedłem do salonu i zapytałem Helen, która siedziała zwinięta w fotelu i tępo wpatrywała się w ekran telewizora. - Nie widziałam ich, Joe - odparła. - Muszą być tam, gdzie je położyłeś. Oczywiście, jak mogłem się spodziewać innej odpowiedzi? - Może Bili coś wie - rzekłem. - Tylko na krótko zjawił się w domu. Myślę, że gdy wróci, powinieneś wreszcie porozmawiać z nim stanowczo. - A o co chodzi tym razem? - O jego handel. Teraz z kolei zamienił ten nowy pasek, który mu kupiliśmy, na dwie ostrogi. - Nie widzę w tym nic złego. Kiedy ja byłem w jego wieku... - Nie chodzi mi o ten pasek - nalegała. - On wymienia się wszystkim, co mu wpadnie w ręce. A najgorsze jest to, że nieodmiennie wychodzi na tym najlepiej. - Chłopak jest sprytny. - Jeżeli masz takie podejście, Joe... - To nie jest moje podejście - odparłem. - W taki sam sposób traktuje te sprawy cały świat biznesu. Kiedy Bili dorośnie... - Kiedy dorośnie, wyląduje w więzieniu. Gdy patrzę na efekty jego działalności handlowej, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tym musi być jakieś oszustwo. - W porządku, porozmawiam z nim. Wróciłem do gabinetu, ponieważ atmosfera stawała się coraz bardziej naładowana, a poza tym musiałem zająć się wysyłką tych czeków, bez względu na to czy znajdę znaczki, czy też nie. Wyciągnąłem stos rachunków, książeczkę czekową i wyjąłem wieczne pióro z etui. Wielki klocek Bildo odsunąłem na bok, żeby mieć więcej miejsca na biurku. Ale w tej samej chwili, kiedy go dotknąłem, dotarło do mnie, że jest w nim coś niezwykłego. Był to czarny sześcian tych samych rozmiarów i tej samej wagi co klocki Bildo: na pierwszy rzut oka plastikowy, w dotyku okazał się znacznie bardziej gładki niż jakiekolwiek sztuczne tworzywo, z którym się do tej pory zetknąłem. Jego powierzchnia wydawała się powleczona cienką warstewką oleju, nie zostawiała jednak na rękach żadnych tłustych śladów. Ustawiłem go tuż przed sobą i przysunąłem bliżej lampkę. Na jednej ze ścianek klocka widniało równiutkie wgłębienie, ledwie widoczne, bardziej przypominające zadrapanie. Kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, stwierdziłem, że wgłębienie musiało być wytłoczone przez maszynę, a na jego dnie widnieje delikatna czerwona linia. Mógłbym przysiąc, że owa czerwona linia zamigotała. Ale gdy wytężyłem wzrok, nie zauważyłem więcej żadnego migotania. Co więcej: albo czerwień zniknęła, albo moje oczy przyzwyczaiły się do niej, ponieważ po kilku sekundach nie byłem już wcale pewien, czy widzę jakąkolwiek linię. Pomyślałem, że musi to być jeden i tych przedmiotów, które Bili znosi do domu, a potem wymienia na coś innego. Trzeba przyznać, że chłopak miał naturę chomika, ale nie miałem mu tego za złe, podobnie jak jego zdolności do handlu, chociaż Helen zdawała się je potępiać. Dla mnie były to po prostu pierwsze oznaki zdrowego podejścia do interesów. Odsunąłem klocek na krawędź biurka i zająłem się wreszcie czekami. Następnego dnia, w czasie przerwy na lunch, kupiłem nowy arkusik znaczków i wysłałem wszystkie czeki. Ale przez cały dzień dręczyło mnie pytanie, co też mogło się stać z tamtymi znaczkami. Wtedy nie myślałem jeszcze o niezwykłym klocku z oleistą powierzchnią. Pewnie zapomniałbym o całej sprawie, gdyby nie to, że po powrocie do domu znów przydarzyło mi się coś dziwnego. Jak zawsze wszedłem do gabinetu i ujrzałem pióro - leżało na biurku, tam gdzie zostawiłem je poprzedniego dnia. Doszedłem do wniosku, że zapewne nie schowałem go na miejsce i postanowiłem włożyć je z powrotem do etui. Podniosłem je, lecz - jak się z bliska okazało - to wcale nie było pióro. Wyglądało jak niewielki cylinder wycięty z korka, tyle że było o wiele za ciężkie jak na korek. Było też zdecydowanie nieporęczne i zbyt małe, ale w niepojęty sposób, sam nie wiem dlaczego, skojarzyło mi się z łapką na muchy. Nie mogąc się pozbyć tego dziwnego wrażenia, ułożyłem cylinder w dłoni tak, jakbym rzeczywiście trzymał rączkę łapki na muchy i oto nagle faktycznie trzymałem coś, co mogło nią być. Przyrząd musiał być teleskopowy i teraz się rozsunął, tworząc długą tyczkę. Najśmieszniejsze było chyba to, że widziałem najwyżej metr tej tyczki, a dalsza jej część po prostu rozpływała się w powietrzu. Instynktownie pomachałem nią w górę i w dół, jakbym chciał do reszty wysunąć teleskopową antenę, której koniec był niewidoczny. I gdy unosiłem ją po raz drugi w górę, poczułem, że jest teraz o wiele cięższa. Domyśliłem się, że coś złowiłem na tę niezwykłą wędkę. Zupełnie tak, jakbym wyciągał z wody rybę, tyle że ta w ogóle nie walczyła. Niespodziewanie tyczka złożyła się z powrotem, a stało się to równie szybko i niezauważalnie jak poprzednio, kiedy się rozsuwała. Poczułem tylko, że ciężar na jej końcu zelżał, antenka się wyprężyła i po chwili znów trzymałem w dłoni coś, co bardziej przypominało wieczne pióro. Położyłem je ostrożnie na blacie biurka, zważając szczególnie, by nie wykonać żadnego gestu mogącego spowodować rozsunięcie teleskopu. Wreszcie cofnąłem rękę i dopiero wtedy spostrzegłem, że drżą mi palce. Usiadłem, odchyliłem się na oparcie krzesła i patrzyłem w osłupieniu na to coś. Później skierowałem wzrok na ten drugi przedmiot, przypominający klocek Bildo. Nie były przywidzeniem, nie chciały mi zniknąć z oczu. Lecz gdy się tak w nie wpatrywałem, zauważyłem jeszcze kątem oka niewielką białą plamkę na środku blatu biurka. Miała jakieś pół centymetra średnicy i wyglądała jak łezka z kości słoniowej. Znajdowała się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie leżało fałszywe pióro, a prawdopodobnie również dokładnie w tym samym miejscu ubiegłego wieczoru zastałem klocek Bildo. Kilkakrotnie potarłem palcem blat biurka w tym miejscu, ale plamka nie zeszła. Zamknąłem oczy i dałem jej kilka chwil na to, by mogła zniknąć, a potem otworzyłem je nagle, żeby ją naprawdę zaskoczyć, jeśli jeszcze tam była. Ale ona wciąż trwała na swoim miejscu. Pochyliłem się nad biurkiem, żeby dokładnie wszystko sprawdzić. Widać było od razu, że jest ona wtopiona w drewno blatu, jakby chciała dać przykład wspaniałej sztuki inkrustacji. Nie udało mi się znaleźć nawet najcieńszej szczeliny pomiędzy plamką a drewnem. Nie było jej tu wcześniej, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Gdyby była, nie mógłbym jej nie zauważyć. Co więcej, z pewnością dostrzegłaby ją także Helen, która chrobliwie nienawidzi kurzu i wiecznie jeździ ścierką po wszystkich meblach. Żeby jeszcze się upewnić, udowodniłem sam sobie, że nikt nigdy nie słyszał o blatach biurek, inkrustowanych jedną niewielką kulką z kości słoniowej. Nikt także nie sprzedawał rzeczy wyglądających jak wieczne pióro, a w dłoni rozkładających się teleskopowo w łapkę na muchy, której koniec rozpływał się w powietrzu i wyczuwało się tam jakiś ciężar, chociaż niczego nie było widać. A swoją drogą, jeśli było to coś w rodzaju teleskopowej wędki, to mogłoby już wyłowić ową niewidzialną zdobycz, a nie zgubić ją podczas składania się rozsuwanej tyczki. - Joe! - zawołała Helen z salonu. - Tak? O co chodzi? - Czy rozmawiałeś z Billem? - Z Billem? A o czym miałem rozmawiać? - O jego handlowaniu. - Nie rozmawiałem. Przepraszani, wyleciało mi z głowy. - Naprawdę musisz z nim pogadać. Dzisiaj znów handlował. Wytargował od Jimmy'ego nowy rower, dając mu w zamian masę różnych drobiazgów. Próbowałam go nakłonić do oddania roweru. - Na pewno z nim porozmawiam - obiecałem ponownie. Miałem jednak pewne obawy, że w sytuacji, w jakiej się znalazłem, nie będę zwracał zbytniej uwagi na zagadnienia etyczne. Wiem, jak trudno jest dojść do ładu ze wszystkimi drobiazgami we własnym domu. Zawsze ginie to czy tamto. Jeśli nawet wie się dobrze, gdzie powinna leżeć dana rzecz, i tak się okaże, iż dokładnie wtedy, kiedy jest potrzebna, akurat zniknęła bez śladu. Przytrafia się to każdemu; najróżniejsze rzeczy giną i nigdy się już nie odnajdują. Są wprawdzie takie, które zawsze odkładamy na swoje miejsce, ale załóżmy, że nie o nich tu mowa. Podniosłem się i poszedłem do salonu, gdzie Helen włączała właśnie telewizor. Musiała rozpoznać po mojej minie, że coś mnie dręczy, ponieważ zapytała: - Czy coś się stało? - Nie mogę znaleźć wiecznego pióra. Zachichotała głupawo. - Ty naprawdę gonisz w piętkę, Joe. Wiecznie gubisz różne rzeczy. Tej nocy, kiedy Helen już zasnęła, leżałem w łóżku, a jedyne, o czym mogłem myśleć, to ta plamka na środku biurka. Plamka, która zdawała się mówić do mnie: „Połóż to tutaj, partnerze, dokonamy wymiany". Kiedy tak rozmyślałem, zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdybym przesunął biurko w inne miejsce. Leżałem w łóżku przez długi czas, usiłując odegnać natrętne myśli, próbując zbagatelizować wszystkie zdarzenia i wytłumaczyć sobie, że faktycznie zaczynam gonić w piętkę. Nie mogłem jednak uwolnić się od takich niezwykłych rozważań. W końcu wstałem, wyśliznąłem się z sypialni i, czując się jak złodziej w moim własnym domu, poszedłem do gabinetu. Zamknąłem za sobą drzwi, zapaliłem lampkę na biurku i rzuciłem szybkie spojrzenie na blat, żeby się przekonać, czy plamka ciągle tam jest. Była. Wysunąłem szufladę i zacząłem szukać ołówka. Oczywiście nie znalazłem, ale w ręce wpadła mi jedna z kredek Billa. Uklęknąłem i precyzyjnie zaznaczyłem na podłodze kręgi wokół nóg biurka, żeby - w razie gdyby zostało przesunięte - móc ustawić je dokładnie w tym samym miejscu. Wreszcie, działając niemalże odruchowo, położyłem kredkę dokładnie na plamce. Rano zajrzałem przelotnie do gabinetu; kredka ciągle leżała na biurku. Poszedłem do pracy w znacznie lepszym nastroju, wydało mi się bowiem, że mogę z czystym sumieniem przyjąć, iż to wszystko było jedynie wytworem mojej wyobraźni. Ale po południu, kiedy skończyliśmy obiad, poszedłem do gabinetu i od razu spostrzegłem, że na biurku nie ma kredki. Zamiast niej stał na tym samym miejscu jakiś przyrząd w kształcie trójkąta. W każdym z narożników miał coś, co przypominało soczewki, a na jednej z krawędzi obudowy, wykonanej na pierwszy rzut oka z cienkiej blachy, znajdował się umieszczony centralnie dysk, podobny do najzwyklejszej w świecie gumowej przyssawki. Kiedy uważnie oglądałem ów przedmiot, w drzwiach stanęła Helen. - Marge i ja wybieramy się do kina - powiedziała. - Nie miałbyś ochoty pójść w tym czasie z Lewisem na piwo? - Znów mam tracić czas na wysłuchiwanie tego nadętego bubka? - No wiesz? Nie przypuszczałam, że aż tak bardzo go nie lubisz. - Nie, w zasadzie nic do niego nie mam - bąknąłem, nie mając w takiej chwili zbytniej ochoty na rodzinną kłótnię. - A co ty trzymasz w ręku? - zapytała. - Sam nie wiem. Znalazłem to. - Boże! Ty także masz zamiar przynosić do domu wszelkie rupiecie, jak to robi Bili? Jeden z was już wystarczy, żeby zamienić ten dom w graciarnię. Nic nie odpowiedziałem, wpatrując się nadal w cudaczny trójkąt z blachy, a jedyna rzecz, jaka mi się z nim kojarzyła, to okulary. Przyssawka na środku podstawy mogła służyć do przytrzymywania urządzenia na twarzy właściciela i - chociaż taki sposób noszenia okularów mógł się wydać wręcz śmieszny - po chwili zastanowienia każdy musiałby dojść do wniosku, że wcale nie jest to aż tak głupie. Ale jeśli to tłumaczenie mogło być prawdziwe, właściciel okularów musiałby mieć troje oczu, rozmieszczonych na twarzy w narożnikach trójkąta. Po wyjściu Helen siedziałem jeszcze przez chwilę, a przez moją głowę przewalały się setki myśli. Doszedłem wreszcie do wniosku, że niezależnie od mojego zdania o Lewisie, był on jedynym znanym mi człowiekiem, który mógłby to wszystko w jakiś sposób wytłumaczyć. Wrzuciłem więc do szuflady fałszywe wieczne pióro i trójkątne okulary, wsunąłem dziwny klocek Bildo do kieszeni i wyszedłem z domu. Lewis tkwił nad stertą schematów rozłożonych na kuchennym stole i zaraz zaczął mi wszystko objaśniać. Robiłem co mogłem, żeby sprawiać wrażenie człowieka, który cokolwiek rozumie, ale szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, z której strony powinno się na nie patrzeć. W końcu wykorzystałem chwilę przerwy w potoku słów Lewisa. Wyciągnąłem klocek z kieszeni i położyłem go na stole. - Co to jest? - zapytałem. Spodziewałem się natychmiastowej odpowiedzi, że to zwyczajny dziecięcy klocek, lecz nic takiego nie usłyszałem. Widocznie dostrzegł jakiś szczegół, który już na pierwszy rzut oka mu podpowiedział, iż nie jest to klocek. No właśnie, pomyślałem, co to znaczy mieć wykształcenie techniczne! Lewis podniósł klocek ze stołu i zaczął go obracać między palcami. - Z czego to jest zrobione? - zapytał, coraz bardziej zaintrygowany. Potrząsnąłem głową. - Nie mam pojęcia ani co to jest, ani z czego to jest, ani w ogóle nic na ten temat nie wiem. Po prostu to znalazłem. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - rzekł. W tej samej chwili dostrzegł wgłębienie na jednej ze ścian klocka i zauważyłem, że po prostu zbaraniał. - Czy pozwolisz mi to zabrać do laboratorium? Zobaczymy, co wykażą dokładniejsze badania. Wiedziałem, rzecz jasna, o co mu naprawdę chodzi. Gdyby klocek okazał się jakąś rewelacją, miał nadzieję wykorzystać okazję. Ale to już niewiele mnie obchodziło. Domyślałem się, że nawet szczegółowe badania niewiele dadzą. Wypiliśmy jeszcze po kilka piw, po czym wróciłem do domu. Wygrzebałem spomiędzy rupieci stare okulary i ułożyłem je na blacie biurka, dokładnie na plamce. Oglądałem dziennik w telewizji, kiedy przyszła Helen. Powiedziała, że bardzo się cieszy, iż spędziłem wieczór z Lewisem, że naprawdę powinienem spróbować lepiej go poznać, bo wtedy być może go polubię. Usłyszałem też, że to wstyd, abyśmy nawzajem stronili od siebie, kiedy ona i Marge są tak dobrymi przyjaciółkami. - Może się polubimy - odparłem, chcąc się wykręcić od dalszej rozmowy na ten temat. Następnego dnia w południe Lewis zadzwonił do mnie do biura. - Skąd masz tę rzecz? - zapytał. - Znalazłem ją. - Czy domyślasz się, co to może być? - Skądże - odparłem szczerze. - Właśnie dlatego ci ją pokazałem. - Ten przyrząd ma własne źródło zasilania i wszystko wskazuje na to, że służy do wykonywania jakichś pomiarów. Wgłębienie na jednym boku to prawdopodobnie skala, natomiast kolorowa kreska jest wskaźnikiem. W każdym razie ta barwna linia na dnie wgłębienia zmienia się bez przerwy. Co prawda zmiany są ledwie zauważalne, lecz wystarczająco wyraźne, by można je w ogóle zaobserwować. - No cóż, teraz trzeba by się chyba dowiedzieć, co potrafi mierzyć ten przyrząd. - Nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłbym dostać jeszcze jeden taki miernik? - Nie mam pojęcia. - Pytam dlatego, że chcielibyśmy go rozebrać i zobaczyć, co znajduje się wewnątrz, ale nie możemy w żaden sposób go otworzyć - wyjaśnił. - Co prawda, moglibyśmy go rozbić, ale nie chcemy, ponieważ boimy się uszkodzić mechanizm. Istnieje też niebezpieczeństwo, że przyrząd mógłby nawet eksplodować. Gdybyśmy mieli jeszcze jeden... - Przykro mi, Lewis. Nie mam pojęcia, jak zdobyć następny. Musiało mu wystarczyć to, co miał. Tego dnia wracałem do domu i uśmiechałem się do siebie, myśląc o Lewisie. Facetowi nieźle zalałem sadła za skórę. Pewnie nie będzie mógł usnąć, dopóki nie rozwiąże zagadki. Wzięło go zupełnie. Miałem nadzieję, że będę miał z nim spokój co najmniej przez tydzień. Poszedłem do gabinetu. Okulary ciągle leżały na biurku. Coś mnie jednak zatrzymało, zacząłem się im przyglądać, żeby odkryć, co zwróciło moją uwagę. Dopiero po chwili spostrzegłem, że szkła mają różowy kolor. Podniosłem je z biurka i stwierdziłem, że soczewki zostały zastąpione takimi samymi szkłami, jakie widniały w tamtych trójkątnych okularach, które znalazłem poprzedniego dnia. Właśnie w tym momencie do pokoju weszła Helen i nie musiała mówić nawet słowa. Od razu poznałem, że szykuje się na mnie. - Joe Adams! - rzuciła. - Coś ty takiego narobił?! - Nie wiem, o czym mówisz - odparłem. - Marge twierdzi, że doprowadziłeś Lewisa do pasji. - A czy to wiele trzeba, żeby go wytrącić z równowagi? - Coś tu się dzieje, a ja chciałabym wiedzieć, o co chodzi. Czułem się przyparty do muru. - Handlowałem. - Handlowałeś!? Po tym wszystkim, co ci opowiadałam o Billu? - W moim wypadku to zupełnie co innego. - Handel to handel! - rzekła surowo. W drzwiach wejściowych pojawił się Bili, musiał jednak usłyszeć, jak matka wypowiadała ostatnie słowo „handel", odwrócił się bowiem i chciał dać drapaka. Krzyknąłem na niego, żeby natychmiast wrócił. - Chciałbym, żebyście oboje usiedli i wysłuchali mnie w spokoju - powiedziałem. - Możecie mi zadawać pytania i podpowiadać wyjaśnienia, ale dopiero wtedy, kiedy skończę. Usiedliśmy więc wszyscy troje i odbyliśmy miłą, rodzinną pogawędkę. Musiałem się nieco napracować, żeby Helen uwierzyła w to, o czym mówiłem. Wskazałem im jednak plamkę na środku biurka i pokazałem blaszany trójkąt oraz moje stare okulary, które po wymianie soczewek zostały mi odesłane z powrotem. Dopiero po tym Helen gotowa była przyznać, że faktycznie coś się dzieje. Ale najbardziej wkurzona była na mnie za to, że obrysowałem podłogę wokół nóg biurka. Nie pokazałem ani jej, ani Billowi tego dziwnego pióra, które rozkładało się w^yędkę, ponieważ trochę się obawiałem. Nie byłem pewien, co może się wydarzyć, kiedy ponownie rozsunę teleskopową tyczkę. Rzecz jasna, cała ta historia najbardziej zaciekawiła Billa, był wręcz zafascynowany. Odbywała się przecież wymiana towarów, w której on był mistrzem. Poprosiłem ich oboje, żeby nikomu nie pisnęli nawet słowa o tym wszystkim. Billa mogłem być pewien, miał bzika na punkcie tajemnic i sekretnych szyfrów. Było jednak prawie pewne, że Helen z samego rana przekaże tajemnicę Marge, opowie jej o wszystkim i nie istniało nic na świecie, co mógłbym zrobić czy powiedzieć, aby ją powstrzymać. Bili bardzo chciał założyć okulary o różowych szkłach, żeby się przekonać, czy widok przez nie różni się od normalnego. Nie pozwoliłem mu jednak. Chciałem zrobić to sam, ale jeśli mam być całkiem szczery, trochę się bałem. Kiedy Helen poszła do kuchni, żeby przygotować obiad, odbyliśmy wraz z Billem naradę wojenną. Co prawda, chłopak miał dopiero dziesięć lat, ale tryskał wspaniałymi pomysłami. Uzgodniliśmy, że powinno się wypracować jakiś system, ponieważ, jak zaznaczył Bili, wymiana handlowa na ślepo jest dosyć ryzykowna. Człowiek powinien mieć coś do powiedzenia w kwestii wyboru towaru. Ale żeby przekazywać informacje temu komuś, z kim wymienialiśmy rzeczy, musieliśmy uprzednio opracować jakiś system komunikacji. A jak można się było porozumieć z kimś, o kim dokładnie nic nie było wiadomo poza tym, że prawdopodobnie ma troje oczu? Wreszcie Bili zaproponował coś, co wydało mi się niezłym pomysłem. - Wszystko, czego nam potrzeba - powiedział - to katalog. Jeśli zamierzaliśmy na poważnie się z kimś wymieniać, to pierwszym logicznym krokiem było uświadomienie partnera, czym dysponujemy na wymianę. W naszym wypadku, jeśli katalog miał spełnić swoją rolę, musiał być ilustrowany. Nawet taki mógł się okazać bezwartościowy, ponieważ nie mieliśmy żadnej pewności, że partner po drugiej stronie biurka wie, co to takiego ilustracje. Możliwe, że nigdy nie widział zdjęć ani rysunków i postrzegał świat zupełnie inaczej niż my - może nie w sensie fizycznym, chociaż i tego nie dało się wykluczyć - ale w sensie odmiennego podejścia, obcej dla nas logiki. Była to jednak jedyna sensowna rzecz, którą mogliśmy zrobić, zasiedliśmy więc, żeby opracować koncepcję katalogu. Bili zaproponował, aby samodzielnie rysować szkice, tyle że żaden z nas nie miał ręki do rysunków. Ja zaproponowałem zdjęcia wycięte z pism, ale to również nie był najlepszy pomysł, ponieważ zdjęcia w gazetach są zwykle upiększane, mają kusić oko potencjalnego klienta. Wreszcie Bili wpadł na wspaniały pomysł. - Czy pamiętasz ten ilustrowany słownik dla dzieci, który dostałem od ciotki Ethel? Dlaczego nie mielibyśmy go podsunąć? Jest tam mnóstwo obrazków i niewiele tekstu, a to przecież najważniejsze. Tekst drukowany mógłby go zniechęcić. Poszliśmy zatem do pokoju Billa i zaczęliśmy przetrząsać tę rupieciarnię w poszukiwaniu słownika. Wcześniej wpadł nam jednak w ręce jeden ze starych ilustrowanych elementarzy, z których mój syn uczył się czytać, i stwierdziliśmy obaj, że jest on nawet lepszy od tamtego słownika. Były tam znakomicie czytelne rysunki ł prawie żadflfego tekstu. Chyba wiecie, o jaki rodzaj książki mi chodzi: A jak agrafka, B jak boisko i tak dalej. Zabraliśmy książkę do gabinetu, położyliśmy ją na biurku, dokładnie na plamce, a następnie spokojnie poszliśmy na obiad. Rano książka zniknęła, co mnie nieco zaskoczyło. Do tej pory rzeczy nie znikały z biurka aż tak szybko. Lewis zadzwonił do mnie wczesnym popołudniem. - Właśnie wychodzę, Joe. Muszę się z tobą zobaczyć. Czy jest w pobliżu twego biura jakiś bar, gdzie moglibyśmy w spokoju porozmawiać? Podałem mu adres knajpki, zaledwie o jedną przecznicę dalej, i obiecałem czekać na niego. Szybko zakończyłem rozpoczęte sprawy, wyszedłem z biura i umyśliłem sobie, że zdążę jeszcze wychylić jednego w barze, zanim zjawi się tam Lewis. Nie wiem, jak on tego dokonał, ale był już tam i czekał na mnie, wciśnięty w najdalszy kąt sali. Musiał pewnie złamać wszystkie możliwe przepisy ruchu drogowego. Miał już chyba za sobą kilka kolejek w trakcie oczekiwania na mnie, ponieważ chował głowę w ramiona jak najlepszy konspirator. Wyglądał na dogłębnie wstrząśniętego, ale stwierdziłem, że widocznie istniały ku temu solidne podstawy. - Marge wszystko mi opowiedziała - zaczął. - Tak myślałem. - To może być wielka sprawa, Joe! - Ja też tak sądzę i dlatego miałem zamiar zaproponować ci dziesięć procent... - Ależ, stary! - jęknął Lewis. - Nie możesz narzucać takich warunków. Nie wchodzę za mniej niż pięćdziesiąt. - Nie obrażę się na ciebie tylko w imię starej przyjaźni - odparłem. - Nie mam zielonego pojęcia o sprawach technicznych. Dostaję rzeczy, których przeznaczenia nie znam, i potrzebna jest mi pomoc w identyfikacji tych przedmiotów. Ale zawsze mogę się zwrócić do kogoś innego... Po trzech kolejkach doszliśmy wreszcie do porozumienia: trzydzieści pięć procent dla niego, sześćdziesiąt pięć procent dla mnie. - No, jeśli już załatwiliśmy formalności - rzekłem - to mam nadzieję, że wreszcie mi powiesz, co wykazały badania. - Badania? - Chodzi mi o ten klocek, który ci dałem. Nie ściągałbyś mnie tutaj, nie czekał i nie stawiał drinków, gdybyś nie chował czegoś w zanadrzu. - No cóż, jeśli mam być szczery... - Zaczekaj chwilę - powstrzymałem go. - Musimy to zawrzeć w naszej umowie. Chcę, żeby jeden z punktów dotyczył kompletnej analizy... - Jakiej umowie? - Musimy przecież spisać umowę, żeby każdy z nas dokładnie wiedział, czego może oczekiwać po wspólniku. Założenie jakiejkolwiek spółki to piekielnie skomplikowana sprawa, ale był to jedyny sposób, żeby wyjść na swoje przy takim chytrym lisie jak Lewis. W końcu wydusiłem z niego, co mu się udało odkryć. - To jest miernik emocji. Może nie tak powinna brzmieć precyzyjna nazwa, ale to wszystko, co mogę powiedzieć o tym klocku. - Więc do czego on w końcu służy? - Do pomiarów twego nastroju. Wskazuje, czy jesteś szczęśliwy, czy smutny, czy ogarnia cię euforia, czy też zioniesz do kogoś nienawiścią. - Do diabła - mruknąłem rozczarowany. - I co my możemy z tego mieć? Nie potrzebuję żadnego miernika, żeby wiedzieć, czy jestem smutny, czy zadowolony. Lewis jednak wykazał się zmysłem praktycznym. - Nie rozumiesz, ile taki miernik może znaczyć dla psychiatry? Jego wskazania powiedzą mu o pacjencie znacznie więcej, niż on sam kiedykolwiek zdolny byłby powiedzieć o samym sobie. Miernik może znaleźć zastosowanie w leczeniu psychiatrycznym, może okazać się niezwykle pomocny przy pomiarach reakcji w rozrywce, polityce, procedurach prawnych i Bóg jeden wie gdzie jeszcze. - Nie oszukujesz mnie? Rozpocznijmy więc akcję reklamową! - Tak, tylko chodzi o to, że... - Co? - Nie możemy go produkować - odparł sfrustrowany. - Nie mamy odpowiednich materiałów i nie wiemy, jak jest skonstruowany. Będziesz musiał zdobyć te informacje. - Nie mogę. W każdym razie jeszcze nie teraz. Najpierw muszę znaleźć jakiś sposób przekazania Partnerowi, czego po nim oczekujemy, a potem będę musiał się dowiedzieć, co on chce w zamian. - Czy masz jeszcze jakieś inne przedmioty? - Mam kilka. - Może będzie lepiej, jak mi je pokażesz. - Niektóre z nich mogą być niebezpieczne. A w sprawie formalnej, wszystkie są moją własnością. Dam ci tylko to, co będę chciał, kiedy będę chciał i... Znów wróciliśmy do początku. W końcu wylądowaliśmy w biurze notarialnym. Spisaliśmy umowę, która prawdopodobnie po dzień dzisiejszy jest jednym z największych kuriozów prawniczych. Przypuszczam, że notariusz wziął nas za wariatów, ale żaden z nas zbytnio się tym nie przejął. Kontrakt głosił, że jestem zobowiązany przekazywać Lewisowi, jako stronie zajmującej się aspektami technicznymi i handlowymi, co najmniej dziewięćdziesiąt procent spośród wszystkich przedmiotów, których źródło miało pozostać pod moją wyłączną kontrolą, i wszelkie przyszłe decyzje dotyczące owego źródła znajdowały się w mojej gestii. Pozostałe dziesięć procent rzeczy, bez wyjaśnień, miałem prawo pozostawić do własnego użytku, przy czym pierwsza strona porozumienia posiadała wyłączność decyzji, które z przedmiotów miały się znaleźć w owych dziesięciu procentach. Strona druga porozumienia, otrzymująca dziewięćdziesiąt procent wszystkich przedmiotów, zobowiązana była wykonać ich szczegółową analizę, zakończoną kompletnym opisem z taką ilością materiału wyjaśniającego, jaka tylko okaże się niezbędna dla zrozumienia przez pierwszą stronę. Musi także, w przeciągu najdalej trzech miesięcy od chwili otrzymania przedmiotu, zwrócić go w całości pierwszej stronie porozumienia. W drodze wyjątku czas, przeznaczony na badania i określenie właściwości przedmiotów, mógł ulec wydłużeniu, po uzyskaniu pisemnego porozumienia obu stron sygnujących umowę. W żadnym wypadku druga strona porozumienia nie miała prawa ukrywać przed pierwszą jakichkolwiek odkryć związanych z rzeczami, będącymi przedmiotem tejże umowy, a stwierdzenie najdrobniejszego zatajenia, jak też odkrycie wszelkiego typu uszkodzeń powierzonych rzeczy powodowało zerwanie umowy. Szczegółowe warunki wytwarzania niektórych przedmiotów, których masowa produkcja okaże się w ogóle możliwa, określone zostały w paragrafach A, B i C, rozdziale XII porozumienia. Umowa dotyczyła także wszelkich prowizji, związanych z produkcją oraz sprzedażą określonych przedmiotów. Wszystkie wynikające stąd zyski miały być dzielone w stosunku sześćdziesiąt pięć procent dla strony pierwszej porozumienia (to znaczy dla mnie, jeśli już pogubiliście się w tym bełkocie), oraz trzydzieści pięć procent dla strony drugiej (to znaczy dla Lewisa). Koszty miały być rozkładane według takiej samej relacji. W umowie było, oczywiście, jeszcze wiele innych szczegółów, które nie miały istotnego znaczenia. Z biura notarialnego poszliśmy do domu, całkowicie ze sobą pogodzeni. Helen siedziała razem z Marge. Lewis poszedł wraz ze mną do gabinetu, aby rzucić okiem na biurko. Partner musiał otrzymać ilustrowany elementarz bez żadnych przeszkód i widocznie zrozumiał, w jakim celu został mu on wysłany, bowiem na biurku leżała ilustracja wyrwana z tejże książki. Mówiąc dokładniej, kartka nie została wyrwana, a jakby wypalona z całości książki. Była to jedna z ostatnich stron: Z jak zebra. Lewis wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - No, teraz odechce się nam głupich pomysłów. - Aha - mruknąłem. - Nie wiem, ile może obecnie kosztować zebra na wolnym rynku, podejrzewam jednak, że cena jest dość wygórowana. - Wyobraź tylko sobie: koszty ekspedycji, tragarzy, klatek, statku, pociągu, paszy, opiekuigi zwierząt... Nie uważasz, że powinniśmy spróbować nakłonić go do dokonania innego wyboru? - To powiedz mi, jak to zrobić. On już złożył zamówienie. Kiedy Bili zastał nas w gabinecie, zaczął się dopytywać, o co chodzi. Wytłumaczyłem mu to lekko łamiącym się głosem. - Bo wam jest potrzebne pewne doświadczenie w prowadzeniu handlu, tato - powiedział z dumą. - Jeżeli masz stary scyzoryk, który chcesz przehandlować, musisz znaleźć kogoś, kto niezbyt dobrze wie, jak wygląda porządny nóż. Lewis wytrzeszczył oczy, ale ja pojąłem od razu, co Bili ma na myśli. - Masz rację! On przecież nie wie, że zebra to zwierzę, a jeśli nawet domyśla się tego, to nie zna jej wielkości. - Jasne - mruknął konfidencjonalnie Bili. - Widział tylko rysunek. Była już piąta po południu, lecz ruszyliśmy wszyscy trzej na zakupy do miasta. Bili oznajmił, że widział breloczek z zebrą, mniej więcej takiej samej wielkości jak rysunek. Kiedy zgodziliśmy się na pomysł, natychmiast przypomniał sobie, w którym sklepie go widział i jaka była cena. Doszedłem do wniosku, że można by oficjalnie włączyć Billa do umowy i dać mu, powiedzmy, dziesięć procent udziału - rzecz jasna, z puli Lewisa - byłem jednak pewien, że on się na to nie zgodzi. Zdecydowałem w zamian płacić Billowi w ramach rekompensaty dolara tygodniowo, poczynając od chwili, kiedy tylko nasz handel przyniesie pierwsze zyski. Mieliśmy więc coś na Z jak zebra, zakładając oczywiście, że Partner będzie usatysfakcjonowany tym kawałkiem tandetnej biżuterii. Pomyślałem również, że mamy szczęście, iż nie było to Z jak zawierucha. Reszta alfabetu nie powinna już nam sprawiać większych kłopotów, nie zostawało więc nic innego, jak przygotować się na przyszłe zamówienia. Ze wszystkich nic niewartych katalogów, jakie mogliśmy wysłać, ilustrowany elementarz okazał się chyba najgorszy. Ale dopóki Partner nie uporał się z całą listą, nie chciałem wysyłać mu nic innego, żeby go nie zdezorientować. Marge i Helen, widząc, że obaj z Lewisem weszliśmy w jakiś partnerski układ, stały się praktycznie nierozłączne. Helen ciągle mi powtarzała, jak bardzo się cieszy, że w końcu poznałem się na rzetelności takiego człowieka jak Lewis. Nie umiałem się oprzeć wrażeniu, że on musiał wysłuchiwać podobnych tekstów z ust Marge. Bili nie odstępował nas prawie na krok i chyba był wściekły z tego powodu, że nie ma się czym pochwalić kolegom. Zwróciłem jednak uwagę, że ma zadatki na wielkiego biznesmena, nie puścił bowiem pary z ust. Rzecz jasna, powiedziałem mu o obiecanym udziale w zyskach. Przekazałem Lewisowi dwie pary okularów, zatrzymałem jednak wieczne pióro rozsuwające się w wędkę, ponieważ dziwnym sposobem ten przedmiot wywoływał u mnie lęk. On z kolei pożyczył miernik emocji znajomemu psychiatrze który w ramach eksperymentu miał wypróbować jego działanie w praktyce. Lewis niemal wychodził z siebie, chcąc poprosić Partnera o kilka następnych takich mierników. Namówił jakiegoś rysownika w laboratorium, by ten sporządził jak najlepszy szkic, i próbował mnie nakłonić do wysłania rysunku^ chcąc w ten sposób zasygnalizować, którym towarem jesteśmy zainteresowani. Ja jednak przekonywałem go, żeby nie zakłócać kolejności rzeczy, bo chociaż miernik emocji mógł być znakomitym przedmiotem do zrobienia pieniędzy, powinniśmy uprzednio zapoznać się z próbkami innych towarów Partnera i dopiero wtedy dokonać wyboru. Natomiast Partner, zyskawszy widocznie pewność, że znalazł po tej stronie właściwego kandydata do wszechstronnej współpracy, zrezygnował z dotychczasowego rytmu wysyłania rzeczy raz dziennie i zaczęliśmy pracować metodą sztuka za sztukę. Przesłał nam stertę skrawków odrywanych od naszych kartek z książki, na których widniały jakieś prymitywne szkice, wykonane chyba kawałkiem węgla. Lewis sporządził całą historię obrazkową, pokazującą do czego służy ołówek, po czym przesłaliśmy Partnerowi ryzę papieru oraz pudełko zatemperowanych ołówków i oczekiwaliśmy odpowiedzi. Przez cały tydzień nic nie przychodziło i zaczynaliśmy się już denerwować, gdy wreszcie ryza papieru pojawiła się z powrotem, a każda kartka pokryta była obustronnie wszelkiego rodzaju szkicami. Przekazaliśmy mu w zamian katalog wysyłkowego domu towarowego, mając nadzieję, że zajmie go to przez jakiś czas, a sami zasiedliśmy, żeby rozgryzać zrobione przez niego rysunki. Nie rozpoznaliśmy na szkicach ani jednej rzeczy, która miałaby jakikolwiek sens - nawet Lewis nie mógł się w tym połapać. Oglądał dość starannie te rysunki, po czym niezmiennie zaczynał chodzić z kąta w kąt, przeczesując palcami włosy i szczypiąc się w uszy. Po jakimś czasie wracał do przeglądania rysunków. Dla mnie to wszystko wyglądało na dzieło chłopka roztropka. W końcu doszliśmy do zgodnego wniosku, że możemy sobie darować pomysł rozszyfrowania tajemniczych szkiców, bo to tylko strata czasu, zaczęliśmy więc wysyłać wszystko, co nam wpadło w ręce - nożyczki, popielniczki, buty, scyzoryki, tubki z klejem, cygara, spinacze do papieru, gumki kreślarskie, łyżeczki - dosłownie wszystko, co nadawało się do wysłania. Wiedzieliśmy, że nie ma to nic wspólnego z podejściem naukowym, szkoda nam było jednak czasu na wypracowywanie jakiejkolwiek metody i dopóki nie wpadło nam do głowy nic bardziej sensownego, postanowiliśmy całkowicie zdać się na regułę przypadku. Równocześnie Partner zaczął przysyłać rzeczy do nas. Siedzieliśmy godzinami przed biurkiem, to układając coś do wysłania, to znów odbierając przesyłkę. Szybko zebrało się tego tyle, że rozmieszczaliśmy te graty po całym pokoju i staliśmy się właścicielami największej chyba rupieciarni. Zaopatrzyliśmy się w kamerę wideo i zapełniliśmy kilka kaset ujęciami tego miejsca na biurku, gdzie odbywała się wymiana. Wiele czasu zabierało nam przeglądanie tych taśm, spowalnialiśmy obraz, zatrzymywaliśmy klatki, ale nic z tego nie wynikało. Rzeczy znikały z biurka albo się na nim pojawiały ni stąd, ni z owad. Na jednej klatce jeszcze były na biurku, na następnej już ich nie było. Lewis odłożył wszelkie swoje prace i wykorzystywał laboratorium wyłącznie do prób, mających na celu odkrycie przeznaczenia kolejnych przedmiotów. Większość z nich była dla nas nie do rozgryzienia. Podejrzewam, że miały jakieś konkretne zastosowanie, ale my nie mieliśmy zielonego pojęcia jakie. Na przykład dostaliśmy buteleczkę perfum. Rzecz jasna, to my ją tak ochrzciliśmy, ale dość szybko zrodziło się podejrzenie, że tak zwane perfumy były jedynie efektem wtórnym, natomiast tak zwana buteleczka była przeznaczona do zupełnie innego celu. Kiedy Lewis wraz z kolegami ślęczeli nad nią w laboratorium, próbując stwierdzić, do czego może służyć, udało im się w nie wyjaśniony sposób ją odkręcić. Pracowali przez trzy dni, z czego dwa w maskach przeciwgazowych, próbując zakręcić ją z powrotem. Kiedy smród w okolicy stał się już taki, że ludzie zaczęli dzwonić na policję, zabraliśmy to świństwo poza miasto i zakopaliśmy. Po kilku dniach zwiędły wszystkie rośliny na dość sporym obszarze. Do końca lata kręcili się tam chłopcy z wydziału rolnictwa uniwersytetu stanowego, niemal z pianą na ustach próbując znaleźć przyczynę zarazy. Dostaliśmy też coś, co z pozoru mogło uchodzić za skomplikowany zegarek, choć nie wykluczam, że mogło służyć do czegoś zupełnie innego. Jeśli był to zegarek, to w świecie Partnera obowiązywał taki system czasowy, który każdego człowieka zaprowadziłby do czubków. Otóż przedmiot ten odmierzał minuty, godziny czy też inne miary czasu, tyle tylko, że raz szybciej, raz wolniej. Wskazania czasem się zmieniały bardzo szybko, a kiedy indziej niemal przez cały dzień pozostawały te same. Było tam pudełko, które po nakierowaniu na jakąś rzecz i naciśnięciu pewnego punktu - nie żadnego przycisku czy guzika, gdyż nie było to nic działającego mechanicznie, ale dosłownie określonego punktu na obudowie - powodowało, że w widzianym krajobrazie pojawiała się wielka czarna plama. Ale gdy tylko cofnęło się palec, krajobraz odzyskiwał swój pierwotny wygląd. Ukryliśmy pudełko w najdalszym kącie laboratoryjnego sejfu i opatrzyliśmy kartką z wielkim czerwonym napisem: „Niebezpieczeństwo! Nie dotykać!" Ale większość przedmiotów po prostu odkładaliśmy na bok, a dalsze nie przestawały pojawiać się na biurku. Zapełniłem już nimi wszystkie półki w garażu i zacząłem szykować miejsce w piwnicy. Niektóre z tych przedmiotów budziły we mnie nieuzasadniony strach i te zwykle zagrzebywałem na śmietnisku. W tym czasie jeszcze raz pojawił się problem miernika emocji. - On działa - oznajmił pewnego dnia Lewis. - Psychiatra, któremu go pożyczyłem do wypróbowania, jest pełen entuzjazmu. Niestety, musimy zrezygnować z pomysłu wprowadzenia tego towaru do masowej produkcji. - Dlaczego? Przecież jeśli działa, to powinniśmy mieć całkiem niezły rynek zbytu - zaoponowałem, wręczając mu puszkę piwa. - W jakiejkolwiek innej dziedzinie byłoby to możliwe, ale wprowadzenie nowego instrumentu medycznego w ten sposób jest nierealne. Zanim coś nowego pojawi się na rynku, powinno zostać szczegółowo rozpracowane, włącznie ze schematami i zasadą działania, musi przejść wszelkie testy i tak dalej. A my nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Nie wiemy, jak to działa, i nie wiemy dlaczego. Dopóki tego nie rozpracujemy, żadna licząca się komisja medyczna nie spojrzy nawet na ten przyrząd, żadne specjalistyczne pismo lekarskie nie zamieści reklamy, a żaden praktyk nie będzie mógł tego stosować. - W takim razie myślę, że trzeba zrezygnować z tego pomysłu - rzekłem, nie kryjąc rozczarowania; była to jedyna z otrzymanych dotąd rzeczy, której zastosowanie udało nam się odkryć. Lewis przytaknął, wypił swoje piwo i stał się jeszcze bardziej ponury niż zwykle. Kiedy teraz sięgam pamięcią, sposób, w jaki odkryliśmy przedmiot, który przyniósł nam tyle pieniędzy, wydaje mi się po prostu śmieszny. Ale na dobrą sprawę to nie Lewis, a Helen dokonała odkrycia. Moja żona jest dobrą gospodynią. Bez przerwy wędruje po domu z odkurzaczem i ściereczką do kurzu, pucuje wszystkie meble tak często i z taką energią, że musimy je co roku odnawiać. Pewnego wieczoru siedzieliśmy w salonie i oglądaliśmy telewizję. - Czy odkurzałeś swój gabinet, Joe? - zapytała Helen. - Odkurzałem gabinet? Skąd ci to przyszło do głowy? - Ale ktoś jednak to zrobił. Może Bili? - Bili prędzej padłby trupem, niż wziął do ręki ścierkę od kurzu. - Więc czegoś tu nie rozumiem, Joe - wyznała. - Poszłam dziś do twojego gabinetu, żeby pościerać kurze, ale tam panuje absolutna czystość. Wszystko wręcz błyszczy. Widocznie szef miejscowego komisariatu, sierżant Friday, musiał coś zwąchać, gdyż w tym właśnie momencie do naszych drzwi zastukał policjant z patrolu. Kręcił, że podobno wpłynęły na nas jakieś skargi sąsiadów. Porozmawiałem z nim po przyjacielsku, a później wyleciało mi z głowy to wszystko, o czym mówiła Helen. Ale następnego dnia przypomniałem sobie i zafrapowało mnie, kto mógł odkurzyć gabinet. Ja tego nie zrobiłem i byłem absolutnie pewien, że Bili także nie przyłożył do tego ręki. Ktoś jednak musiał to uczynić, skoro Helen twierdziła, że było tam czysto. Po południu wziąłem szufelkę, poszedłem na tyły domu, nabrałem całą kupę piasku ze ścieżki i przyniosłem do domu. Helen namierzyła mnie już w drzwiach wejściowych. - Co ty masz zamiar robić? - Przeprowadzam eksperyment - odparłem. - A nie mógłbyś się przenieść do garażu? - Niestety, to niemożliwe - powiedziałem. - Muszę odkryć, który z przedmiotów odkurzył gabinet. Wiedziałem, że jeśli mój eksperyment zawiedzie, będę musiał odpowiadać na wiele pytań, Helen bowiem poszła za mną i stanęła w drzwiach, gotowa w każdej chwili wkroczyć do akcji. Cały blat biurka zawalony był różnymi rzeczami przesłanymi przez Partnera, a druga sterta przedmiotów piętrzyła się w rogu pokoju. Oczyszczałem jeszcze powierzchnię biurka, kiedy pojawił się Bili. - Co robisz, tato? - zapytał. - Twój ojciec zwariował - wyjaśniła spokojnie Helen. Stali razem w drzwiach, patrzyli na mnie, a ja nabrałem pełną garść pyłu i rozsypałem go na biurku. Przez chwilę nic się nie działo, a potem nagle kurz zniknął. Blat biurka znowu błyszczał czystością. - Bili - powiedziałem. - Weź jeden z tych przedmiotów i wynieś go do garażu. - Który? - To nie ma znaczenia. Chłopak wziął pierwszą rzecz ze sterty, a ja nabrałem kolejną garść pyłu i powtórzyłem doświadczenie od początku. Bili wrócił po chwili, wysłałem go więc z następnym przedmiotem. Bawiliśmy się w ten sposób przez jakiś czas i chłopak miał już dość chodzenia w kółko do garażu, gdy za którymś razem rozsypany przeze mnie pył nie zniknął. - Czy pamiętasz, Bili, ostatnią rzecz, którą wyniosłeś z pokoju? - zapytałem. - Oczywiście. - Więc przynieś ją tu z powrotem. Bili poszedł, a kiedy tylko pojawił się w drzwiach gabinetu, cały kurz zniknął. - Świetnie. A więc mamy to - powiedziałem. - Co? - zapytała Helen. - To - odparłem, wskazując na przedmiot, który Bili trzymał w ręku. - Możesz wyrzucić odkurzacz i spalić ścierkę od kurzu, a także pozbyć się zmiotki. Wystarczy jeden taki przedmiot w domu, a... Helen rzuciła mi się na szyję. - Och, Joe! Odtańczyliśmy razem taniec zwycięstwa. Potem usiadłem i zacząłem się spokojnie zastanawiać, czy nie ma jakiegoś sposobu na wyłączenie Lewisa ze spółki, czy istnieje jakakolwiek możliwość ominięcia przepisów umowy, ponieważ to ja sam, bez jego pomocy odkryłem zastosowanie konkretnego przedmiotu. Przerzucałem w myślach wszystkie klauzule, jakie zawarliśmy w naszej umowie. Podobne rozważania okazały się jednak tylko stratą czasu, ponieważ Helen była już po drugiej stronie ulicy i szczegółowo relacjonowała Marge nasze odkrycie. Nie miałem innego wyjścia. Zadzwoniłem do laboratorium Lewisa i ten zjawił się błyskawicznie. Przeprowadziliśmy kilka testów. Salon był czyściutki, ponieważ Bili przechodził tędy z owym przedmiotem. Garaż, gdzie ten przyrząd pozostawał przez jakiś czas, również świecił czystością. Co prawda nie sprawdzaliśmy tego dokładnie, ale miałem wrażenie, że również podwórze wzdłuż ścieżki od drzwi frontowych do garażu stanowiło jedyną otwartą przestrzeń w okolicy, gdzie nie została nawet drobina kurzu. Zanieśliśmy zdobycz do piwnicy i w jednej chwili zrobiliśmy ją na błysk. Potem poszliśmy do płotu graniczącego z tylnym podwórzem sąsiadów, pamiętałem bowiem, że wala się tam mnóstwo cementowego pyłu. Potrzymaliśmy ten przedmiot nad płotem i po chwili cały kurz zniknął. Zostały jedynie trochę większe grudki, ale widocznie urządzenie nie zaklasyfikowało tych grudek, podobnie jak kamyków, do kurzu. Wszystko stało się jasne. Po powrocie do domu otworzyłem butelkę szkockiej, którą chowałem na specjalne okazje, a Lewis usiadł przy kuchennym stole i narysował dokładny szkic tego przedmiotu. Wypiliśmy po jednym, potem poszliśmy do gabinetu i ułożyliśmy szkic na biurku. Zniknął prawie natychmiast, a już po kilku minutach pojawił się na jego miejscu kolejny taki sam przedmiot. Wstrzymaliśmy na chwilę oddechy, ale nic się nie stało. - Musimy w jakiś sposób dać mu znać, że potrzebujemy bardzo dużo tych rzeczy - powiedziałem. - A jak chcesz tego dokonać? - zapytał Lewis. - Nie wiemy, w jaki sposób Partner zapisuje liczby, nie sądzę, żeby potrafił rozszyfrować znaczenie naszych cyfr. Nie widzę też żadnej pewnej metody, aby go szybko tego nauczyć. Nie zna ani jednego słowa z naszego języka, ani jednej litery, a my nie znamy jego. Poszliśmy do kuchni i wypiliśmy jeszcze po jednym. Lewis usiadł przy stole i narysował na jednej kartce papieru cały szereg takich samych przedmiotów. Potem, na dalszym planie, umieścił zarysy kolejnych przedmiotów, tak że gdy się patrzyło na rysunek, od razu było widać, że przedstawia setki identycznych przyrządów. Wysłaliśmy tę kartkę. W odpowiedzi pojawiło się czternaście sztuk - dokładnie tyle, ile Lewis narysował w pierwszym rzędzie. Widocznie Partner nie miał pojęcia o perspektywie. Linie, które Lewis narysował jako zarysy przedmiotów na dalszym planie, nic dla niego nie znaczyły. Wróciliśmy do kuchni i wypiliśmy jeszcze kilka kolejek. - Potrzebujemy tysięcy sztuk - rzekł Lewis, ściskając głowę rękoma. - Nie mogę siedzieć tutaj dzień i noc, szykując szkice. - Może po prostu nie ma innego wyjścia - odparłem z satysfakcją. - Nie wierzę, musi być jakiś inny sposób. - A może narysować kilka przedmiotów i powielić rysunek? - zaproponowałem. - Moglibyśmy wtedy wysyłać mu powielone kopie setkami. Nie przyszło mi to łatwo, jako że ciągle miałem przed oczami Lewisa wciśniętego w kąt kuchni, ślęczącego aż do końca życia wciąż nad jednym i tym samym rysunkiem. - To świetny pomysł - rzekł Lewis, rozpromieniwszy się w jednej chwili. - To jest tak proste, że aż... - Praktyczne, chciałeś powiedzieć - wtrąciłem. - Gdyby to było naprawdę proste, sam byś na to wpadł. - Ja zostawiam takie rzeczy dla innych. - I dobrze robisz! Potrzeba nam było jeszcze trochę czasu i kolejnej butelki, żeby nieco ostudzić zapał. Następnego dnia kupiliśmy powielacz, a Lewis zrobił staranny rysunek, na którym widniało dwadzieścia pięć przedmiotów. Wykonaliśmy sto kopii i wysłaliśmy je wszystkie przez biurko. Poskutkowało. Mieliśmy zajęcie na kilka godzin, upychając napływające przyrządy gdziekolwiek, żeby zrobić miejsce dla następnych. Obawiam się, że wtedy ani przez chwilę nie pomyśleliśmy o tym, co Partner chciałby dostać w zamian za swoje odkurzacze. Byliśmy tak podekscytowani, że po prostu nie wpadło nam do głowy, iż złożyliśmy pierwsze zamówienie hurtowe zamiast dotychczasowej wymiany pojedynczych okazów. Ale następnego popołudnia wróciła cała sterta naszych powielaczowych rysunków, a na odwrocie każdej kartki Partner narysował dwadzieścia pięć podobizn medaliona przedstawiającego zebrę. Tak więc stanęliśmy przed koniecznością zdobycia - bagatelka - dwóch i pół tysiąca breloczków z tą kretyńską zebrą. Poszedłem do tego samego sklepu, w którym kupowaliśmy pierwszy wisiorek, ale wszystko, co mieli na składzie, to tylko dwa tuziny takich zebr. Powiedziano mi też, że nie mogą zamówić większej ilości, ponieważ seria tego typu wyrobów została zakończona. Nazwa firmy wytwarzającej breloczki była wytłoczona na wewnętrznej stronie zapinki, toteż zaraz po powrocie do domu zamówiłem rozmowę zamiejscową. Udało mi się w końcu doprosić do telefonu kierownika działu produkcji. - Chodzi mi o ten breloczek, który produkujecie. - Wytwarzamy ich całe miliony. O który dokładnie panu chodzi? - Ten z wizerunkiem zebry. Przez moment panowała cisza. - Ach tak, proszę chwilę poczekać. Wstrzymaliśmy już produkcję. Wie pan, w tej branży... - Potrzebuję co najmniej dwa i pół tysiąca egzemplarzy. - Dwa i pół tysiąca breloczków? - Nie, wystarczą same wizerunki zebry. - Chwileczkę, to jakiś kawał? - To nie jest żart, proszę pana - odpowiedziałem. - Potrzebne mi są te wisiorki i mam zamiar uczciwie za nie zapłacić. - Obawiam się, że nie mamy już takich w magazynie. - A nie możecie ich wyprodukować? - Na pewno nie dwa i pół tysiąca. Nie opłacałoby się nam przyjmować specjalnego zamówienia dla takiej ilości. Gdyby pan zamówił pięćdziesiąt tysięcy, wtedy moglibyśmy się dogadać. - W porządku - odparłem. - Ile będę musiał zapłacić za pięćdziesiąt tysięcy sztuk? Wymienił cenę i przez chwilę się targowaliśmy, jednak w mojej sytuacji nie mogłem ryzykować i przeciągać struny. Uzgodniliśmy ostatecznie cenę, która i tak była zbyt wysoka, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że cały breloczek, to i znaczy zebra wraz z resztą drobiazgu, kosztował w sklepie zaledwie 39 centów. - Proszę także zostawić otwarte zamówienie - powiedziałem na koniec. - Być może będziemy potrzebowali większej ilości. - W porządku - odpowiedział. - Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy byłby pan łaskaw powiedzieć, do czego jest panu potrzebne pięćdziesiąt tysięcy wisiorków? - Owszem, byłbym - odparłem, po czym odłożyłem słuchawkę. Zapewne pomyślał, że jestem nieźle stuknięty, ale co mnie to wówczas mogło obchodzić? Musieliśmy czekać aż dziesięć dni na otrzymanie przesyłki, a ja odliczałem niemal każdą minutę tego czasu. Potem mieliśmy nieco roboty z rozmieszczeniem tego pod dachem, ponieważ, choć może się to wydać dziwne, pięćdziesiąt tysięcy zebr, nawet jeśli były to tylko wisiorki od breloczków, zajmowało trochę miejsca. Ale na samym początku odliczyłem dwa i pół tysiąca sztuk i wysłałem je wszystkie za pośrednictwem mojego biurka. Przez dziesięć dni, to znaczy od czasu, kiedy otrzymaliśmy odkurzacze, niczego nie wysyłaliśmy, ale nic też nie wskazywało na to, że nasz Partner zaczyna się denerwować. Nie miałem jednak ochoty wystawiać na próbę jego cierpliwości, bo mógłby zrobić coś niezbyt przyjemnego, chociażby przesłać nam jakiś ekwiwalent bomby, żeby wyrazić swoje rozczarowanie. Często się zastanawiałem, co on myślał przez cały ten czas, lecz nieodmiennie dochodziłem do wniosku, że zapewne podejrzewał jakieś oszustwo z naszej strony. W ciągu tych dziesięciu dni zajmowałem się głównie wypalaniem ogromnej ilości papierosów i ogryzaniem paznokci, widziałem jednak, że Lewis także chodzi zaprzątnięty własnymi myślami, spodziewałem się więc, że wykombinował już jakiś sposób dystrybucji naszych odkurzaczy. Kiedy go jednak o to zapytałem, popatrzył na mnie rozmarzonym wzrokiem. - Wiesz, Joe, długo zastanawiałem się nad tym wszystkim. - Tu chyba nie ma się nad czym zastanawiać - odparłem. - Musimy tylko uruchomić sprzedaż tego towaru. - Ale kurz musi się przecież gdzieś podziewać! - Kurz? - Jasne, chodzi mi o kurz, który zbierają te odkurzacze. Pamiętasz, jak za jednym zamachem zebraliśmy pył cementowy z całego podwórza? Oddałbym wszystko, byle tylko się dowiedzieć, gdzie on zniknął. Samo urządzenie nie jest przecież aż tak duże, by gromadzić go w sobie. W środku nie zmieściłby się nawet cały kurz zbierany w ciągu jednego tygodnia w średniej wielkości domu. To mnie właśnie niepokoi: gdzie ten kurz się podziewa? - Nic mnie to nie obchodzi. Ważne, że znika, prawda? - To bardzo pragmatyczne podejście do sprawy - odparł z obrazą w głosie. Stwierdziłem wówczas, że Lewis nie zrobił nic w kierunku dystrybucji towaru, musiałem więc sam się tym zająć. Stanąłem jednak wobec podobnych problemów, z jakimi zetknęliśmy się już po przetestowaniu miernika emocji. Nie mieliśmy ani patentu na odkurzacze, ani żadnej zastrzeżonej naiiwy. Nie było na nim firmowej nalepki ani jakichkolwiek innych danych o producencie. A gdyby ktoś mnie zapytał, jak to działa, nie potrafiłbym odpowiedzieć nic sensownego. Wszystkie te mankamenty dokładnie wyliczył mi jeden z hurtowników, do którego się zwróciłem z prośbą o radę. Nie miałem innego wyjścia, jak roześmiać mu się w twarz i odejść. Tego wieczoru Lewis i ja siedzieliśmy przy kuchennym stole, popijaliśmy piwo i żaden z nas nie miał powodów do zadowolenia. Ja widziałem w perspektywie mnóstwo problemów ze zbytem tych drobiazgów. Lewis, jak mi się wydawało, wciąż nie mógł przeboleć tego, że kurz znika bez śladu. Udało mu się rozebrać jeden z tych odkurzaczy, ale mógł stwierdzić wyłącznie to, że wewnątrz generowany jest rodzaj nie znanego nam pola, niezbyt mocnego, ale na tyle silnego, by doprowadzić do szaleństwa cały sprzęt elektroniczny i wszystkie urządzenia pomiarowe, jakie znajdowały się w laboratorium. Gdy Lewis zauważył, co się stało, założył z powrotem pokrywę aparatu tak szybko, jak tylko mógł, i wszystko wróciło do normy. Pokrywa okazała się ekranem chroniącym przed wpływem tegoż pola. - Kurz musi być wyrzucany do jakiegoś innego wymiaru - zakomunikował, sprawiając wrażenie psa myśliwskiego, który właśnie zgubił trop świstaka. - Możliwe. Dla mnie równie dobrze mógłby być wyrzucany do jednej z mgławic pyłowych w dalekim kosmosie. Potrząsnął głową. - Nie opowiadaj takich rzeczy - rzekł. - Nie przypuszczam, by nasz Partner był do tego stopnia szalony, żeby sprzedawać nam urządzenia wysyłające nasz kurz prosto jemu pod nos. - Chyba już wszystko ci się pomyliło. Właśnie Partner operuje w innym wymiarze. A jeśli istnieją dwa wymiary, jego i nasz, równie dobrze może ich być o wiele więcej. Partner na pewno stosował te odkurzacze do własnego użytku, może niekoniecznie do tego samego celu, ale, załóżmy, do pozbycia się pewnych rzeczy ze swego otoczenia, które były mu niepotrzebne. Nie ma więc wątpliwości, że musiał wysyłać je do jakiegoś innego wymiaru niż jego własny. Siedzieliśmy tak, popijając piwo, a w mojej głowie krążyło coraz więcej strzępów teorii o wielu różnych wymiarach. Nie potrafiłem jej jednak złożyć w całość. Możliwe, że Lewis miał rację mówiąc, iż jestem pragmatykiem. Jeśli nie można czegoś ani zobaczyć, ani dotknąć, ani nawet domyślić się, jak to może wyglądać, to jak można być pewnym, że faktycznie istnieją jakieś inne wymiary? Ja nie miałem żadnej pewności. Zaczęliśmy więc rozmawiać o sprzedaży naszych odkurzaczy i zanim jeszcze Lewis poszedł do domu, doszliśmy do zgodnego wniosku, że jedyne, co nam pozostało, to zabawić się w domokrążców. Zgodziliśmy się nawet na cenę: dwanaście i pół dolara za sztukę. Jedna zebra kosztowały nas cztery centy, sprzedawcom musieliśmy zapewnić dziesięć procent prowizji, dla nas pozostawał więc czysty zysk 11 dolarów i 21 centów od sztuki. Zaniosłem do gazety ogłoszenie, że poszukujemy akwizytorów, i już następnego dnia mieliśmy kilku chętnych. Zatrudniliśmy ich na okres próbny. Nasze odkurzacze szły jak ciepłe bułeczki! Wreszcie interes ruszył z kopyta! Porzuciłem pracę i zajmowałem się wyłącznie marketingiem, Lewis natomiast tkwił nadal w swym laboratorium, usiłując rozpracować kolejne rupiecie z całego stosu, jaki otrzymaliśmy od Partnera. Okazało się, że sprzedaż towarów wcale nie jest taką prostą sprawą. Trzeba było sporządzić dokładną mapę z podziałem na rejony dla poszczególnych sprzedawców. Stosowne dokumenty załatwialiśmy poprzez Rejonowe Biuro Handlu. Czasami musieliśmy nawet pomagać naszym pracownikom, kiedy ci przypadkiem znaleźli się w opałach i na przykład trafili do domu jakiegoś wiejskiego ordynusa. Ze sprzedażą było o wiele więcej problemów, niż kiedykolwiek mógłbym to sobie wyobrazić. Ale po kilku miesiącach wszystko zaczęło iść jak z płatka. Kończyliśmy już sprzedaż w naszym stanie i zaczynaliśmy wysyłać ludzi do sąsiednich. Złożyłem zamówienie na następne pięćdziesiąt tysięcy zebr, zaznaczając, że oferta ma nadal pozostać otwarta, natomiast blat mojego biurka stał się niezwykle ruchliwym miejscem. Doszło w końcu do tego, że musiałem zatrudnić trzech ludzi na pełnych etatach i płacić im niezwykle wygórowane pensje, a ich jedynym obowiązkiem była obsługa wymiany odbywającej się za pośrednictwem biurka dwadzieścia cztery godziny na dobę, Przez osiem godzin wysyłaliśmy zebry w tamtą stronę, potem przez osiem godzin odbieraliśmy odkurzacze, potem znów wysyłaliśmy i znów odbieraliśmy... Jeśli nawet Partner miał jakiekolwiek zastrzeżenia co do naszej wymiany, to w każdym razie w żaden sposób tego nie okazywał. Wyglądało na to, że jest całkowicie usatysfakcjonowany, mogąc nam wysyłać swoje odkurzacze tak długo, jak długo w zamian otrzymywał zebry. Sąsiedzi byli początkowo zdziwieni i nieco przestraszeni, w końcu jednak przywykli do wszystkiego. Gdybym tylko mógł przenieść się do jakiegokolwiek innego lokalu, uczyniłbym to natychmiast, ponieważ nasz dom bez reszty zmienił się w biuro i nie mieliśmy ani chwili na życie rodzinne. Lecz jeśli chcieliśmy utrzymać się na fali, musieliśmy tu zostać, było to bowiem jedyne miejsce, gdzie istniał kontakt z Partnerem. Pieniądze płynęły nieprzerwanym strumieniem, a całe zarządzanie majątkiem wzięły na siebie Helen i Marge. Urząd podatkowy zasypywał nas dziesiątkami pism, ponieważ nie wykazywaliśmy żadnych kosztów produkcji, ale dopóki bez mrugnięcia okiem płaciliśmy wszelkie nakładane na nas podatki, nie mogli nam nic zrobić. Lewis niemal wychodził z siebie, całkowicie zamknął się w laboratorium, nie udawało mu się jednak odkryć niczego innego, co by się nadawało do wykorzystania. W dodatku od czasu do czasu wyciągał na światło dzienne problem tajemniczego znikania zbieranego przez odkurzacze pyłu. Już wkrótce miało się okazać, że nie bez powodu. Chyba po raz pierwszy w życiu jego zmartwienie nie było bezpodstawne. Pewnego popołudnia, w kilka już lat od momentu rozpoczęcia sprzedaży odkurzaczy, pojechałem do miasta, żeby załatwić kilka formalności bankowych, z którymi Helen i Marge nie mogły sobie dać rady. Wracając nie zdążyłem nawet skręcić z ulicy na podjazd, kiedy zobaczyłem biegnącą w moim kierunku Helen. Była dosłownie szara, cała obsypana kurzem, na twarzy miała czarne zacieki i wyglądała na najbardziej rozwścieczoną kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem. - Musisz coś z tym zrobić, Joe! - wrzasnęła. - Z czym? - Z kurzem! On się po prostu wlewa do domu! - Skąd się wlewa? - Z... zewsząd! Zauważyłem, że pootwierała wszystkie okna, a przez nie na podwórko wylewał się kurz, przypominający smugi czarnego dymu. Wysiadłem z samochodu i rzuciłem szybkie spojrzenie w jedną i drugą stronę ulicy. We wszystkich domach naszej dzielnicy były pootwierane okna i ze wszystkich kurz wypływał strumieniami; ludzie się pieklili, słychać było podniesione głosy kobiet. - Gdzie jest Bili? - spytałem. - Za domem. Pobiegłem na tyły, zawołałem go i szybko wróciliśmy do samochodu. Marge przeszła na naszą stronę ulicy i nietrudno było zauważyć, że jeszcze bardziej gotuje się z wściekłości niż Helen. - Wsiadajcie do samochodu! - zawołałem. - Co masz zamiar zrobić? - zapytała Marge. - Zabrać Lewisa. Musiałem powiedzieć to bardzo stanowczym tonem, gdyż wszyscy bez sprzeciwu zapakowali się do samochodu i odjechaliśmy stamtąd tak szybko, jak tylko było to możliwe. Domy, zakłady, sklepy - wszystkie, które korzystały z naszych odkurzaczy - musiały zapełniać się teraz taką ilością kurzu, że wkrótce widoczność na ulicach odcięłaby nam drogę ucieczki. Nawet w laboratorium Lewisa byłem zmuszony torować sobie drogę przez sięgającą mi kolan warstwę pyłu na podłodze, żeby dotrzeć do jego gabinetu. Przez cały czas trzymałem chusteczkę przy nosie, aby przypadkiem nie kichnąć. Dopiero gdy zatrzasnęliśmy za sobą drzwi auta, mogliśmy choć trochę obetrzeć kurz z twarzy i odkasłać wszystko, co dostało się do naszych gardeł. Zwróciłem uwagę, że Lewis jest co najmniej o trzy odcienie bledszy niż zwykle, chociaż, jeśli mam być szczery, jego twarz zawsze przypominała mi kolorem niedopieczony pasztet. - To przez te stworzenia z trzeciego wymiaru - rzekł z wściekłością. - Stamtąd, dokąd wysyłaliśmy cały nasz kurz. Znudziło im się wreszcie gromadzenie tego, stwierdzili więc, że odeślą go nam z powrotem. - Opanuj się. Na razie musimy uciekać jedynie przed powszechną opinią, że cały ten bałagan to wina sprzedawanych przez nas odkurzaczy. - Ale ja to sprawdzałem, Joe. Faktycznie. Kurz wylewa się tylko z tych budynków, w których posługiwano się naszymi odkurzaczami. W pozostałych nadal panuje spokój. - Zatem nie zostaje nam nic innego, jak postarać się odesłać im ten cały kurz z powrotem. Pokręcił głową. - Nie mamy na to szans. Odkurzacze pracują teraz tylko w jedną stronę: od nich do nas. - Zakasłał i popatrzył na mnie wzrokiem wściekłego wilka. - Pomyśl przez chwilę! Kilka milionów domów, fabryk, sklepów, a w niektórych korzystano z naszego urządzenia przez okrągłe dwa lata! I co masz zamiar z tym zrobić, Joe? - Musimy się gdzieś ukryć i poczekać, aż wrzawa umilknie. Lewis, który był typem człowieka ściśle przestrzegającego litery prawa, prawdopodobnie miał przed oczami te niezliczone pozwy sądowe, jakie wkrótce zasypią nas istną lawiną. Mnie osobiście bardziej przerażała perspektywa zlinczowania przez wściekłe gospodynie domowe. I to już cała historia. Ukrywaliśmy się do czasu, aż wrzawa przycichła, a ludzie zajęli się doprowadzaniem swoich domostw do porządku. Mieliśmy mnóstwo pieniędzy i mogliśmy spłacić większość z wniesionych skarg. Pozostało jeszcze do załatwienia trochę pozwów sądowych, ale jest ich już tylko kilkaset tysięcy sztuk. Poradzimy sobie z nimi stosunkowo szybko, jeśli tylko natrafimy na coś, co przyniesie nam podobny zysk jak odkurzacze. Lewis pracuje bardzo ciężko, ale chyba nie dopisuje mu szczęście. A Partner nie daje znaku życia. Kiedy tylko odważyliśmy się wrócić do domu, poszedłem do gabinetu i popatrzyłem na biurko. Biała plamka zniknęła. Próbowałem kłaść tam różne przedmioty, ale bez efektu. Dałbym wiele za to, żeby się dowiedzieć, co przestraszyło naszego Partnera. Przecież w tym czasie pojawiły się nowe pomysły rozszerzenia naszej działalności. Choćby na przykład te okulary o różowych szkłach, które nazwaliśmy Soczewkami Szczęścia. Kiedy założy się je na nos, człowiek staje się szczęśliwy jak niemowlę. Pewnie każdy na tym świecie chciałby mieć takie okulary, aby przynajmniej na jakiś czas zapomnieć o swoich problemach. Przypuszczam, że moglibyśmy zbić na nich niezły majątek. Problem polega jedynie na tym, że nie mamy pojęcia, z czego zostały wykonane dziwne szkła, a teraz, kiedy Partner nie odpowiada, nie możemy zamówić u niego nawet najmniejszej dostawy. Jeszcze jedna rzecz zaprząta moją głowę. Nie wiem, czy powinienem się tym martwić, nie mogę jednak przestać o tym myśleć. Ciekaw jestem po prostu, co Partner zrobił z tymi kilkoma milionami wisiorków z zebrą, jakie mu wysłaliśmy. ŚWIAT, KTÓRY IMIĘ MOŻE ISTNIEĆ Ślady prowadziły w górę wzdłuż jednej skiby i schodziły w dół następną. W każdym rządku wszystkie sadzonki trawy vua były ścięte równo kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Rabuś działał wyjątkowo metodycznie, nie niszczył gdzie popadło, lecz urządził sobie systematyczne żniwa w dziesięciu skrajnych rządkach w zachodnim krańcu pola. Najadłszy się do syta, zapewne wrócił do buszu. Musiało się to wydarzyć niedawno, gdyż drobiny gleby wciąż jeszcze osypywały się w zagłębienia będące śladami wielkich łap, głęboko odciśniętymi w dokładnie spulchnionej warstwie iłu. Z głębi lasu dobiegał stukot dzięcioła penetrującego kolejny pień, a w dole, w porośniętych ciernistymi krzakami parowach, rozbrzmiewał chór świergotek powtarzających bez końca swą koszmarną poranną pieśń. Zanosiło się na niezwykle upalny dzień. Jak zawsze nad polem unosił się zapach wysuszonego na popiół iłu, a promienie wschodzącego słońca odbijały się w połyskliwych liściach drzew hula, co sprawiało, że busz zdawał się mienić, jakby był zapełniony tysiącami obracających się lusterek. Gavin Duncan wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę i wytarł pot z twarzy. - Nie, panie. Pan nie może tego robić - upierał się Zikkara, tubylec pełniący rolę nadzorcy. - Nie może pan zapolować na Cythę. - A co mnie, u diabła, powstrzyma? - odparł Duncan po angielsku, a nie w miejscowym języku. Zapatrzył się na ścianę buszu; olbrzymie tereny porośnięte były wiecznie zieloną trawą, kępami zarośli hula oraz ciernistymi krzakami i tylko gdzieniegdzie widniały skupiska karłowatych drzew. W dodatku teren przecinały zdradliwe parowy, a miejscami występowały bagniska i okresowo wysychające jeziorka. Pomyślał, że wyprawa w głąb buszu musi być mordercza, nie powinna jednak zająć zbyt wiele czasu. Żarłoczny szkodnik prawdopodobnie odpoczywał gdzieś w pobliżu po nocnej uczcie i wytropienie go nie powinno zająć więcej niż godzinę. Jeśli jednak poważnie myślał o wytropieniu tego zwierzęcia, należało wyruszyć natychmiast. - Niebezpiecznie - stwierdził Zikkara. - Nikt nie poluje na Cythę. - No to będę pierwszy - rzekł Duncan, przechodząc na język tubylców. - Mam zamiar polować na każde zwierzę, które niszczy moje uprawy. Jeszcze kilka takich nocy i nie będę miał czego zbierać. Wepchnął chustkę do kieszeni i nasunął głębiej kapelusz, chcąc osłonić oczy przed słońcem. - To może być długi pościg, panie. Teraz jest pora skunów. Jeśli zaskoczy pana... - Posłuchaj - przerwał mu Duncan. - Przed naszym przybyciem jednego dnia jedliście, a potem przez wiele dni głodowaliście. Teraz jecie codziennie. Leczenie też się wam podoba, bo przedtem, jeśli ktoś poważnie zachorował, musiał umrzeć. A teraz chory przychodzi do mnie, ja mu daję lekarstwo i on żyje dalej. Polubiliście także osiadły tryb życia, nie musicie już ciągle przenosić się z miejsca na miejsce. - Panie, to wszystko bardzo się nam podoba - rzekł Zikkara. - Ale my nie polujemy na Cythę. - Jeśli nie urządzimy polowania na Cythę, wszystko stracimy - wyjaśnił Gavin. - A jeżeli zbiory przepadną, zbankrutuję i będę musiał wyjechać. Co się wtedy stanie z wami? - Będziemy sami obsiewali pola. - Nie rozśmieszaj mnie - parsknął Duncan. - Wiesz dobrze, że gdybym całymi dniami was nie poganiał, żaden z was nawet by palcem nie kiwnął. Jeśli ja wyjadę, ty wrócisz do buszu. A teraz chodźmy przygotować się na polowanie. - Ależ ta Cytha jest bardzo mała, panie! To młody okaz! Nie warto się trudzić, wstyd byłoby ją zabijać. Pewnie niewiele mniejsza od rosłego ogiera, pomyślał Duncan, przyglądając się tubylcowi. On się wyraźnie boi, stwierdził w duchu. Boi się jak jasna cholera. - Poza tym ona musiała być bardzo głodna, panie. Przecież nawet Cytha ma prawo do jedzenia. - Ale nie kosztem moich upraw - oznajmił z naciskiem Gavin. - Chyba nie muszę ci tłumaczyć, dlaczego uprawiamy trawę vua, prawda? To cudowne lekarstwo. Jej jagody leczą tych, u których choroba zagnieździła się w głowie. Moi rodacy bardzo potrzebują tego lekarstwa, nawet nie masz pojęcia jak bardzo. A ponadto - wskazał ręką na niebo - tam płacą za nie wielkie sumy pieniędzy. - Ależ, panie... - Powiedziałem ci już - wycedził Duncan. - Albo znajdziesz mi przewodnika, który potrafi wytropić to zwierzę, albo możesz razem z całym plemieniem zwijać manatki. Znajdę sobie innych do pracy na farmie. - Nie, panie! - wykrzyknął przerażony Zikkara. - Wybieraj! - powiedział chłodno Gavin. Ruszył z powrotem przez pole w stronę domu. Nie był to jeszcze prawdziwy dom, niewiele różnił się od lepianek tubylców. Ale Duncan obiecywał sobie, że jeśli uda mu się sprzedać większą partię trawy, postawi dom z prawdziwego zdarzenia: z dużym salonem, barem, basenem kąpielowym i ogrodem pełnym kwiatów - żeby wreszcie, po latach włóczęgi, zamieszkać pod własnym dachem, na swoich włościach, gdzie wszyscy, a nie tylko jedno marne plemię, będą go nazywać panem. - Gavin Duncan, plantator - mruknął do siebie. Podobało mu się brzmienie tego tytułu: „Plantator z planety Layarda". Ale będzie mógł o tym zapomnieć, jeśli pozwoli, żeby Cytha przychodziła co noc i wyżerała jego drogocenną trawę vua. Obejrzał się przez ramię. Zikkara zmierzał biegiem w kierunku wioski tubylców. Stwierdził z satysfakcją, że jego bezceremonialne zachowanie przyniosło spodziewany efekt. Zszedł z pola i ruszył przez podwórze w stronę domu. Na sznurku do bielizny wisiała nieruchomo w bezwietrznym powietrzu jedna z koszul Shotwella. Co za cholerny facet, nachmurzył się Duncan. Całymi dniami kręci się po okolicy w otoczeniu gromadki tubylców, ciągle ma jakieś wątpliwości i tylko przeszkadza w pracach polowych. To fakt, że na tym polega jego praca, że właśnie w tym celu został tu przysłany przez Instytut Soqologii. Gavin podszedł do baraku, pchnął drzwi i zanurkował do środka. Rozebrany do pasa Shotwell ochlapywał się wodą nad miską. Jeden z tubylców, zatrudniony jako kucharz, krzątał się przy kuchni. Duncan przemaszerował przez pokój i zdjął ze ściany sztucer dużego kalibru. Z trzaskiem go złamał, obejrzał komorę i po chwili zamknął z powrotem. Shotwell sięgnął po ręcznik. - Co się stało? - zapytał. - Cytha narobiła szkód. - Cytha? - To takie zwierzę - wyjaśnił Duncan. - Zeżarła dziesięć rządków trawy vua. - Duże? Małe? Co to za zwierzę? Tubylec zaczął nakrywać do śniadania. Gavin podszedł do stołu, położył sztucer na rogu i usiadł. Z olbrzymiego kutego dzbana rozlał do dwóch kubków tutejszy słonawy napój. Boże, ile ja bym dał za filiżankę prawdziwej kawy! - pomyślał. Shotwell przysunął sobie drugie krzesło. - Nie odpowiedziałeś. Jak wygląda to zwierzę? - Sam chciałbym to wiedzieć - mruknął Gavin. - Nie wiesz? Sądziłem, że wybierasz się na polowanie. Chcesz wytropić to zwierzę, a nie wiesz, jak ono wygląda? - Dam sobie radę, na pewno odnajdę Cythę, idąc po jej śladach. A gdy już dostanę ją w swoje ręce, oboje się przekonamy, jak ona wygląda. - Wyruszasz sam? - Tubylcy obiecali przysłać mi pomocnika zaprawionego w tropieniu dzikich zwierząt. Mają podobno jednego takiego, lepszego od każdego psa myśliwskiego. - Zdaję sobie sprawę, że i tak masz przeze mnie wiele kłopotów, Gavinie, chociaż dotąd nie uskarżałeś się na mnie. Ale gdybym mógł ci w czymś pomóc, chętnie pójdę z tobą. - We dwóch uwiniemy się znacznie szybciej niż we trzech. A musimy odnaleźć Cythę jak najprędzej, bo jeśli ona osiedli się tu na stałe, czeka nas wieloletnia walka ze szkodnikiem. - W porządku. Mam nadzieję, że później mi o niej opowiesz. Duncan, z ustami pełnymi owsianki, machnął ręką w stronę Shotwella. - To jakieś niezwykłe zwierzę, tubylcy panicznie się go boją. Na pewno słyszałeś jakieś legendy. Podobno Cytha jest nieśmiertelna. Miejscowi zawsze piszą jej nazwę z dużej litery, a wymawiają z niezwykłym szacunkiem. Podobne doniesienia napływają z różnych stron planety. - I nikt do tej pory nie upolował Cythy? - Nie słyszałem o podobnym wypadku. - Gavin poklepał kolbę sztucera. - Tym razem ja spróbuję wziąć ją na muszkę. Jadł w pośpiechu, nabierając pełne łyżki owsianki i łamiąc wielkie kawałki czerstwego chleba, który leżał pokrojony od poprzedniego dnia. Upił z kubka trochę słonej lury i wzdrygnął się z obrzydzeniem. - Któregoś dnia uzbieram wystarczającą ilość pieniędzy, żeby kupić sobie kilogram prawdziwej kawy - rzekł. Myślisz...? - Po co masz płacić marżę przewozową? - odparł Shotwell. - Wyślę ci kawę, jak tylko wrócę na Ziemię. - Sądzisz, że za przesyłkę zapłacisz mniej? - zapytał Duncan. - Wybij to sobie z głowy. Przez jakiś czas jedli w milczeniu. - Gonię w piętkę, Gavinie - odezwał się w końcu Shotwell. - Tubylcy są nawet skłonni do zwierzeń, ale z tego nic nie wynika. - Ostrzegałem cię przecież, że niepotrzebnie tracisz czas. Shotwell z uporem pokręcił głową. - Musi być jakieś wytłumaczenie, jakiś logiczny powód. Wszyscy twierdzą, że nie da się wyeliminować czynnika płci, a jednak to właśnie obserwujemy tutaj, na Layardzie. Łatwo też można wykazać, że gatunek, społeczność, czy nawet populacja całej planety nie może istnieć, jeżeli nie występują różnice płci, a tu właśnie mamy do czynienia z takim wypadkiem. Nic się nie dzieje bez przyczyny i ja muszę znaleźć wytłumaczenie. - Odpocznij trochę - rzekł Duncan. - Nie denerwuj się niepotrzebnie. Dziś akurat nie mam czasu, żeby wysłuchać twojego wykładu. - Nie irytuje mnie nawet tak bardzo brak podziału na płci, chociaż jest to niewątpliwą zagadką - kontynuował Shotwell. - Zachodzi tu wiele reakcji ubocznych będących konsekwencją braku zróżnicowania, a te są o wiele bardziej interesujące. - Nie mam co do tego wątpliwości - mruknął Ga - vin. - Lecz jeśli pozwolisz... - Przy braku płci nie mogą istnieć rodziny, a brak instytucji rodziny powoduje zarazem brak czynnika skłaniającego do gromadzenia się w plemiona. Tymczasem tubylcy mają zakorzeniony podział plemienny, regulowany odgórnie. Musi istnieć jakiś fundamentalny element organizacyjny, jakieś poczucie lojalności czy choćby niespotykana dotąd zależność będąca podstawą takiego braterstwa. - Jakiego znów braterstwa? - Duncan zachichotał. - Powinieneś się wyrażać ściśle, a to nie jest ani braterstwo, ani siostrzeństwo. Najlepszym określeniem byłoby „torzeń - stwo". Drzwi otworzyły się nagle i do środka wkroczył tubylec. - Zikkara powiedział, że pan mnie potrzebuje - bąknął nieśmiało. - Nazywam się Sipar. Mogę tropić wszystkie zwierzęta oprócz wyjców, szczudłaków, długorożców i do - nowanów, gdyż te stanowią moje tabu. - To świetnie - odparł Duncan. - Cieszę się, że Cytha nie jest twoim tabu. - Cytha?! - jęknął tubylec. - Zikkara nie mówił, że mam tropić Cythę! Gavin nie zwracał na niego uwagi. Wstał od stołu i podszedł do olbrzymiej skrzyni stojącej pod ścianą. Uniósł wieko, wyjął ze środka lornetkę, nóż myśliwski oraz pudełko nabojów. Następnie wyjął z szuflady kredensu skórzany mieszek i zaczął przesypywać do niego z puszki jakieś ziarna. - To mamałyga - wyjaśnił zdumionemu Shotwel - lowi. - Racja myśliwska stosowana przez prymitywnych Indian północnoamerykańskich. Grubo zmielone, prażone ziarno jest właściwie bardzo mało pożywne, lecz w zadziwiający sposób pozwala człowiekowi utrzymać się na nogach. - Czy to znaczy, że wybierasz się na dłuższą wyprawę? - Może na całą noc? Jeszcze nie wiem. Ale nie ustanę, dopóki jej nie wytropię. Nie mogę sobie na to pozwolić. W ciągu zaledwie kilku dni oczyściłaby całe moje pole. - Życzę powodzenia - rzekł Shotwell. - Ja zostaję na straży. - Przestań się rozczulać nad sobą i chodź - rzucił Duncan oniemiałemu Siparowi. Podniósł strzelbę, ułożył ją w zgięciu ramienia, kopniakiem otworzył drzwi i wyszedł. Sipar potulnie powlókł się za nim. II Gavin oddał pierwszy strzał dopiero późnym popołudniem tego samego dnia. Jeszcze rankiem, w dwie godziny po opuszczeniu farmy, wykurzyli Cythę z jej legowiska w głębokim parowie, ale ukształtowanie terenu nie dawało szans na celny strzał. Duncan dostrzegł zaledwie olbrzymi czarny cień, który w mgnieniu oka zniknął w gęstych zaroślach. Przez cały upalny dzień wędrowali śladami zwierzęcia. Sipar prowadził, a Gavin szedł za nim, uważnie rozglądając się na boki. Sztucer, w którego lufach odbijały się promienie słońca, trzymał bez przerwy w pogotowiu. W którymś momencie zmuszeni byli skryć się na piętnaście minut, gdyż w pobliżu zjawił się potężny donowan. Porykiwał głośno, jakby szykował się do ataku, ale po kwadransie zmienił zdanie i oddalił się posuwistym galopem. Duncan żegnał go z wdzięcznością. Zabicie tego giganta wymagałoby poświęcenia olbrzymiej ilości ołowiu, a donowan - mimo swej niezdarności - mógł być bardzo niebezpieczny, gdyby zaatakował w pełnym biegu. W ciągu dwudziestu lat od pierwszego lądowania na Layardzie w spotkaniach z tym potworem zginęło wielu łudzi. Kiedy donowan uciekł, Gavin zaczął szukać Sipara. Znalazł go wreszcie, pogrążonego w głębokim śnie pod jednym z drzew hula. Obudził tubylca w niezbyt humanitarny sposób i ruszyli dalej. Busz roił się od drobniejszych zwierząt, ale z ich strony nie groziło ludziom żadne niebezpieczeństwo. Mimo swych początkowych obiekcji Sipar znakomicie odnajdywał ślady. Wyraźnymi drogowskazami była dla niego choćby zdeptana kępka trawy, złamana gałązka, poruszony kamień czy ledwie widoczny odcisk łapy. Posuwał się po tropie niczym mądry, znakomicie wyszkolony pies. Busz stanowił dla niego wyjątkowe środowisko, czuł się tutaj jak ryba w wodzie. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, stanęli na szczycie rozległego, spłaszczonego wzniesienia. Duncan syknął na tubylca, a kiedy ten obejrzał się zdumiony, gestem nakazał mu się zatrzymać. Sipar przykucnął. Mijając go, Gavin zauważył na jego twarzy wyraz śmiertelnego przerażenia. Rozszerzone źrenice spoglądały na niego z błagalną prośbą, a zarazem z odrobiną nienawiści. Tak jak wszyscy tubylcy, Sipar okazywał strach bez powodu. Ale myśli oraz uczucia dzikusów nie miały dla Duncana żadnego znaczenia. Liczyła się tylko ta bestia, przyczajona gdzieś w gąszczu przed nimi. Ostatnie kilka metrów do krawędzi zbocza przebył czołgając się na brzuchu, z wyciągniętą przed siebie bronią, a ciężka lornetka obijała mu żebra. Żwawe, złośliwe insekty podrywały się z trawy i chmarą krążyły wokół jego ramion i głowy. Coś ukąsiło go w policzek. Dotarł do najwyższego punktu wzniesienia i znieruchomiał, omiatając spojrzeniem rozciągający się przed nim krajobraz. Był dokładnie taki sam jak gdzie indziej - monotonna, pylista, lekko pagórkowata kraina, pocięta głębokimi parowami, które porastały cierniste, suche krzaki: kraina tchnąca przytłaczającą pustką. Leżał przywierając do ziemi i wypatrywał jakiegokolwiek ruchu, najmniejszego cienia - czegokolwiek, co by nie pasowało do reszty otoczenia. Nie dostrzegł jednak niczego. Równinę zalegała przedwieczorna cisza i spokój. Daleko, na horyzoncie, pasło się stado jakichś dużych zwierząt, ale nigdzie nie było śladu Cythy. Nagle pochwycił kątem oka jakiś ruch, drobne poruszenie na stoku sąsiedniego wzgórza, mniej więcej w połowie drogi do szczytu. Ostrożnie położył sztucer na ziemi i sięgnął po lornetkę. Przytknął ją do oczu i wodząc na boki przepatrywał tamto zbocze. Zwierzę znajdowało się w miejscu, gdzie wcześniej dostrzegł poruszenie. Odpoczywało, spoglądając za siebie, w tę stronę, z której przyszło. Wypatrywało pierwszych oznak zbliżającej się pogoni. Duncan próbował określić wielkość zwierzęcia i jego wygląd, lecz kryło się ono w wysokiej trawie, za wałem ziemi, i trudno było rozpoznać jakiekolwiek szczegóły. Odłożył lornetkę. Teraz, kiedy już zlokalizował Cythę, mógł ją dostrzec nawet gołym okiem. Wyciągnął rękę i przysunął do siebie sztucer. Przycisnął kolbę do ramienia, ułożył się wygodniej na ziemi i po chwili naprowadził pajęcze nitki celownika na niewyraźny cel. W tej samej chwili zwierzę się podniosło. Nie było wcale takie duże, jak początkowo sądził. Było rozmiaru ziemskiego lwa, może trochę większe. W niczym jednak nie przypominało króla sawanny. Było jednostajnie ciemne, dziwnie kanciaste, bryłowate niczym kupa surowej gliny; aż ciarki przeszły go po karku. Musiał powtórzyć w myślach, że mimo wszystko jest to silna, drapieżna bestia. Ponownie wycelował broń, nitki skrzyżowały się pośrodku masywnego cielska. Nabrał głęboko powietrza, wstrzymał oddech i powoli zaczai naciskać spust. Sztucer szarpnął, kolba uderzyła go w ramię, uszy wypełnił huk wystrzału. Zwierzę nie umknęło, ale też i nie padło. Zaczęło się po prostu roztapiać i po chwili całkowicie zniknęło w trawie. - Trafione w punkt - podsumował Gavin. Szczęknął zamkiem. Pusta łuska odskoczyła w bok, stuknął podawacz i nowy nabój znalazł się w komorze. Duncan leżał jeszcze przez chwilę i spoglądał na sąsiednie wzgórze. W miejscu, gdzie uprzednio stała Cytha, trawa falowała, jakby targana nagłym podmuchem wiatru - tyle że nie było żadnego wiatru. Poza tym dziwnym efektem nie zauważył żadnego śladu zwierzęcia. Był pewien, że jeśli Cytha nie podniosła się po strzale, powinna leżeć tam, gdzie upadła. Stanął na nogi, wyciągnął chustkę i otarł twarz z potu. Posłyszał za plecami cichy odgłos kroków i odwrócił się szybko. Nadchodził tropiciel. - Wszystko w porządku, Siparze - rzekł Gavin. - Nie musisz się już bać. Załatwione, możemy wracać do domu. Ciężka i długa - o wiele dłuższa niż się spodziewał wyprawa dobiegła końca, ale zakończyła się sukcesem. Tylko to miało dla niego znaczenie, teraz już sadzonki trawy vua powinny być bezpieczne. Schował chustkę do kieszeni i ruszył w dół zbocza, kierując się w stronę sąsiedniego wzgórza. Dotarł do miejsca, w którym padła Cytha, lecz znalazł jedynie trzy małe kawałki postrzępionego, poszarpanego futra z fragmentami mięsa, leżące na ziemi. Nic więcej. Odwrócił się szybko, unosząc broń. Każdy nerw jego ciała był napięty do granic wytrzymałości. Gavin rozglądał się dokoła, wypatrując najlżejszego poruszenia, jakiegoś cienia - czegokolwiek, co barwą różniłoby się od naturalnych kolorów buszu, trawy i gleby. Lecz niczego takiego nie dostrzegł. Nieruchome powietrze nad zaroślami falowało od popołudniowego żaru. Duncan czuł jednak przez skórę, że gdzieś w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. - Sipar! - zawołał głośnym szeptem. - Uważaj! Tubylec stał bez ruchu, nie bacząc na nic. Przewrócił ślepiami tak, że było widać jedynie białka; na szyi wystąpiły mu ścięgna, jakby Sipar mimo woli usiłował walczyć z przerażeniem ściskającym mu gardło niczym stalowa obręcz. Duncan obracał się powoli, trzymając wysunięty sztucer na wysokości brzucha. Przygarbił się, gotów unieść broń do oka w ułamku sekundy. Ale nic się nie poruszyło. Nie było tu niczego poza rozpalonym niebem, trawą, kępami zarośli, brązowo - żółtą równiną ciągnącą się na pozór w nieskończoność. Krok za krokiem Duncan powoli zszedł ze zbocza i wrócił na to miejsce, gdzie klęczący Sipar, pojękując głośno, kiwał się na boki i obejmował rękoma głowę, jakby chciał się utulić, odzyskać dawne poczucie bezpieczeństwa. Gavin zawrócił raz jeszcze na stok wzgórza, gdzie padła Cytha, i pozbierał pieczołowicie wszystkie kawałki poszarpanego mięsa. Z pewnością zostały wyrwane przez pocisk ze sztucera. Mięso było dziwnie miękkie, galaretowate, jakby bezpostaciowe. Duncan polował już od wielu lat, na różnych planetach, ale po raz pierwszy widział, żeby stalowy pocisk ze sztucera tylko powyrywał ze zwierzyny kawałki futra. Odrzucił z powrotem zakrwawione strzępy w trawę i wytarł dłoń o spodnie. Podniósł się na nogi, dziwnie usztywniony. Nigdzie w pobliżu nie znalazł żadnych śladów krwi, aż nie mógł uwierzyć, że zwierzę z raną postrzałową nie zostawiło wyraźnych plam posoki. Kiedy tak stał, z mokrymi jeszcze palcami i błyszczącymi smugami na spodniach, poczuł pierwsze lodowate ukłucie strachu, jak gdyby momentalnie, prawie niedostrzegalnie, lęk zostawił takie same krwiste ślady w jego duszy. Odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Podszedł do tubylca i silnie nim potrząsnął. - Przestań się mazać - powiedział. Sądził, że strach Sipara może się przeobrazić w zaślepiające, straszliwe przerażenie, lecz jego obawy były płonne. Tubylec powoli podniósł się na nogi i spojrzał mu w twarz. W jego oczach pojawiły się jakieś dziwne błyski. - Idziemy - rzucił Duncan. - Mamy mało czasu. Zaczynaj krążyć i szukaj tropu, ja będę cię osłaniał. Popatrzył na słońce: do zachodu zostało jakieś półtorej, najwyżej dwie godziny. Mieli jeszcze szansę odnaleźć ranne zwierzę przed nastaniem nocy. Sipar ponownie trafił na ślad dobry kilometr od wzgórza. Ruszyli tropem Cythy, ale tym razem o wiele ostrożniej, jako że za każdym głazem, krzakiem czy większą kępą trawy mogła czaić się ranna bestia. Gavin był już u kresu wytrzymałości, zrobił się niezwykle drażliwy. Niejednokrotnie wyruszał na dłuższe nawet wyprawy, piesze wędrówki nie były dla niego niczym nowym. Nie miał też żadnych powodów do zdenerwowania, przeczuwał jednak czyhające niebezpieczeństwo. Co prawda, nieraz stawał z nim twarzą w twarz i ze spokojem wychodził dotychczas cało. Powodem jego napięcia były chyba niesamowite opowieści tubylców o charakterze Cythy, które do tej pory traktował jak zabobonną paplaninę. Ścisnął mocniej sztucer i przyspieszył kroku. Nie mogą istnieć nieśmiertelne zwierzęta, powtarzał w myślach. Pół godziny przed zachodem słońca, kiedy dotarli na brzeg oczka wypełnionego słonawą wodą, zarządził odpoczynek. Praktycznie było już za ciemno na celny strzał. Postanowił o świcie ruszyć znowu tropem Cythy, a do tego czasu zwierzę powinno zatracić czujność, odczuć trudy ucieczki, stać się powolne i osłabione - a może nawet paść od rany. Gavin nazbierał gałęzi i pod osłoną gęstwiny krzaków cierniowych rozpalił ognisko. Sipar odkręcił manierki i na wyciągnięcie ręki od brzegu napełnił je tuż pod powierzchnią wody. Płyn był ciepły i miał obrzydliwy smak, lecz pozbawiony zawiesin dał się jakoś pić i gasił pragnienie. Słońce zaszło i szybko zapadły ciemności. Pozbierali więcej chrustu z wyschniętych krzaków i poukładali go w stosy w pobliżu ogniska. Gavin sięgnął do kieszeni po woreczek z mamałygą. - A oto i kolacja - rzekł do Sipara. Tubylec złożył dłonie w łódeczkę i Duncan odsypał mu część ziaren. - Dziękuję, panie - mruknął. - Żywicielu. - Co takiego? - zapytał Duncan, do którego w pierwszej chwili nie dotarło znaczenie tego słowa. - Spróbuj - rzekł, mile połechtany. - Niedużo tego, ale skutecznie regeneruje siły, a tego nam właśnie najbardziej potrzeba. Żywiciel! Też coś, pomyślał. Pewnie Sipar chce mnie urobić. Zaraz powinien zacząć błagać, aby przerwać to głupie polowanie i wracać do domu. Z drugiej strony, jeśli się dobrze zastanowić, rzeczywiście był żywicielem tego plemienia bezpłciowych istot. Dzięki Bogu, na ubogich czerwonych glebach Layarda zboża rosły dobrze, można było stosować najszlachetniejsze, stare odmiany, wyhodowane w Ameryce Północnej. Na Ziemi wykarmiano nimi zwierzęta, a z mąki wypiekano znakomite pieczywo. Także tutaj, na Layardzie, zboże stanowiło podstawowe pożywienie tej gnuśnej hołoty, która ciągle jeszcze ze sceptycyzmem, okrągłymi ze zdumienia oczami patrzyła, jak bezsensownie marnuje się czas, siejąc ziarno w celu zdobycia pożywienia, zamiast poświęcić go na zbieranie dzikich płodów leśnych. Stare zboża z Ameryki Północnej rosnące obok trawy vua z Layarda - podobnie miały się tu wszystkie sprawy. Coś tam pochodziło z jednej planety, coś innego z drugiej, a jeszcze coś innego z trzeciej; w ten sposób rodziła się olbrzymia konfederacja kosmiczna, autentyczna cywilizacja galaktyczna, która - może za jakieś dziesięć tysięcy lat - powinna osiągnąć znacznie wyższy etap rozwoju, zwłaszcza w dziedzinie wzajemnego zrozumienia i tolerancji. Nasypał sobie w garść trochę mamałygi, po czym schował woreczek z powrotem do kieszeni. - Siparze! - Tak, panie? - Nie bałeś się dzisiaj donowana, kiedy ten chciał nas zaatakować? - Nie, panie. Donowan nigdy by mi nie uczynił krzywdy. - Aha. Mówiłeś, że donowan jest twoim tabu. Czy to możliwe, żebyś ty był również tabu dla donowana? - Tak, panie, boja wychowałem się razem z donowanem. - Rozumiem - mruknął Duncan. Wsypał garstkę prażonych ziaren do ust, pociągnął z manierki łyk słonawej wody i w zamyśleniu zaczął przeżuwać papkę. Mógłby pytać dalej, próbować się dowiedzieć, dlaczego i gdzie Sipar wychowywał się razem z donowanem, ale nic by mu to nie dało. Z pewnością by zabrnął w taki sam ślepy zaułek, w jakim nieodmiennie kończył wszelkie pytania skołowany Shotwell. Jestem przekonany, że co najmniej połowa ich odpowiedzi ma za zadanie wyprowadzić nas w pole, pomyślał. Cóż za fantastyczna banda odmieńców! Nie istniał u nich podział na mężczyzn i kobiety, wszyscy byli jakby bezosobowi. A w dodatku nigdy nie przechodzili okresu niemowlęctwa. Owszem, w lepiankach spotykało się dzieci, ale najmłodsze miały po osiem, dziewięć lat. A jeśli nie widywało się noworodków, to skąd brały się te ośmiolatki? - Przypuszczam, że szczudłaki, wyjce i inne zwierzęta, które są twoim tabu, również wychowywały się razem z tobą. - Dokładnie tak, panie. - Więc musieliście mieć jakiś wspólny teren zabaw. Żuł nadal mamałygę, spoglądając w ciemność, poza krąg światła rzucanego przez ognisko. - Coś jest w buszu, panie. - Nic nie słyszałem... - Cichy stukot. Coś biegnie w tę stronę. Duncan nastawił uszu. Stwierdził, że Sipar nie kłamie - z zarośli dobiegał szelest biegnącej gromady niewielkich stworzeń. - To chyba myszy - rzekł. Przełknął w końcu mamałygę i upił jeszcze trochę wody, omal się nie krztusząc. - Idź spać - powiedział, tłumiąc targające nim dreszcze. - Obudzę cię później. Teraz pójdę złowić parę ślepaków. - Panie - odrzekł Sipar. - Zostanę przy panu do końca. - Świetnie - rzekł Gavin. - To miło z twojej strony. - Zostanę aż do śmierci - przyrzekł uroczystym tonem tubylec. - Daj spokój. Podniósł sztucer i ruszył w stronę bajorka. Nocna cisza podkreślała jeszcze wrażenie pustki, jaka wypełniała otaczającą ich krainę. W tej pustce realne zdawały się jedynie ognisko, lustro wody i małe, myszopodobne stworzonka buszujące w zaroślach. No i oczywiście Sipar, który leżał z podwiniętymi nogami przy ogniu i chyba zapadł już w sen. Nagi, nie używający żadnej broni - zupełnie jak zwierzę, jak praczłowiek, czasami całkowicie nieobliczalny. Rano na samą myśl o Cythach trząsł się ze strachu, a mimo to ani na chwilę nie zgubił tropu; kiedy huknął strzał, ogarnięty przerażeniem padł na kolana, później zaś stwierdził, że jest gotów nawet na śmierć. Duncan wrócił do ogniska i delikatnie trącił tubylca nogą. Sipar natychmiast otworzył oczy. - Kogo miałeś na myśli? - zapytał Gavin. - O czyjej śmierci mówiłeś? - O naszej, oczywiście - odparł tamten i błyskawicznie usnął z powrotem. III Duncan nie zauważył nadlatującej strzały, usłyszał jedynie świst, poczuł podmuch powietrza na szyi i grot utkwił w pniu drzewa obok jego głowy. Natychmiast uskoczył i skrył się za olbrzymim stosem głazów. Niemal instynktownie przełączył sztucer na automatyczne naprowadzanie na cel. Wychylił się ostrożnie zza kamieni i rozejrzał dokoła. Nie zauważył niczego podejrzanego. Drzewa hula pobłyskiwały w promieniach słońca, a szary, ciernisty busz wydawał się martwy. Jedyny ruchomy cel stanowiły trzy szczudłaki maszerujące z gracją w odległości pół kilometra. - Sipar! - szepnął. - Jestem tutaj, panie. - Nie wychylaj się, on wciąż tu jest. Nieznany napastnik musiał się czaić gdzieś w pobliżu, czekając na sposobność do wypuszczenia następnej strzały. Duncan poczuł dreszcz, kiedy przypomniał sobie moment, gdy strzała przelatywała tuż obok jego gardła. Wyobraził sobie ów idiotyczny rodzaj śmierci - gdzieś w zapadłym końcu wszechświata leżał człowiek z gardłem przeszytym strzałą, a śmiertelnie przerażony tubylec gnał co sił w nogach do swego domu. Ponownie przełączył kontrolkę sztucera na celowanie ręczne, obszedł stertę głazów i ruszył biegiem w kierunku kępy drzew rosnących na szczycie niewielkiego wzniesienia. Po chwili dopadł jej; znajdował się teraz w bok od tego miejsca, skąd przypuszczalnie została wypuszczona strzała. Sięgnął po lornetkę i zlustrował teren. I tym razem niczego nie zauważył. Widocznie strzelec w mgnieniu oka opuścił niebezpieczny rejon. Wolnym krokiem wrócił pod drzewo, w którym tkwiła strzała z grotem głęboko wbitym w pień. Chwycił ją i po krótkich zmaganiach wyciągnął z drzewa. - Możesz już wyjść! - zawołał do Sipara. - W pobliżu nie ma nikogo. Strzała była niewiarygodnie prymitywna. Nie opierzony koniec wyglądał tak, jakby patyk przycięto do odpowiedniej długości ostrym brzegiem kamienia. Zamiast grota widniał nie obrobiony krzemień, zapewne wydobyty z brzegu lub z wyschniętego łożyska strumienia, nieporadnie przywiązany do drzewca twardym, sprężystym włóknem, oderwanym z kory drzew hula. - Rozpoznajesz to? - zapytał Sipara. Tubylec wziął strzałę w rękę i obejrzał ją dokładnie. - To nie z mojego plemienia. - Pewnie, że nie z twojego. Twoi pobratymcy raczej by do nas nie strzelali. Myślisz, że to wyrób innego plemienia? - Bardzo prymitywna strzała. - Sam widzę. Ale mogła mnie uśmiercić równie skutecznie jak każda inna. Czy ją rozpoznajesz? - Żadne plemię nie robi takich strzał - zawyrokował po chwili zastanowienia Sipar. - Może więc jakieś dziecko? - A cóż dziecko miałoby robić tu, w głębi buszu? - Tak, masz rację - mruknął Gavin. Wziął strzałę z powrotem i zaczął ją powoli obracać między palcami. W jego myślach zrodziło się straszliwe podejrzenie. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to niemożliwe. Gotów był posądzić się nawet o udar słoneczny, który stał się przyczyną tak niedorzecznych przypuszczeń. Przykucnął i bezmyślnie wbił grot strzały w ziemię. - Siparze, czy możesz mi powiedzieć, co wiesz o Cythach? - Nie wiem nic, panie. Boję się ich, to wszystko. - Zostajemy tutaj. Jeżeli istnieje coś, o czym wiesz, coś, co by nam ułatwiło... Zaczynał być zły na siebie; jeszcze chwila i zacznie błagać tego dzikusa. Nie wolno mu posunąć się aż tak daleko, nie powinien był w ogóle zadawać tego pytania. - Nie wiem nic - powtórzył Sipar. Gavin odrzucił strzałę i podniósł się na nogi. Zacisnął mocniej palce na broni. - Ruszamy - rzekł. Z tyłu popatrzył na biegnącego truchtem Sipara. Cholerny mały śmierdziel, pomyślał. Na pewno wie dużo więcej, niż chce powiedzieć. Szli tak aż do południa. Dzień wydawał się Duncanowi jeszcze bardziej suchy i upalny niż poprzedni. W powietrzu wyczuwało się jakieś dziwne napięcie czy też cień fatalizmu. Postanowił jednak nie zwracać na to żadnej uwagi. Gdyby w tym bezludnym kraju poddać się tego typu nastrojom, można by jedynie siebie winić za wszystko, co się wydarzy. Tropienie szło im znacznie trudniej. Poprzedniego dnia Cytha po prostu uciekała najłatwiejszą drogą, starając się tylko trzymać jak najdalej od ludzi i ujść obławie. Teraz zaczęła kluczyć. Często dla zmylenia wracała na swój stary ślad. Dwukrotnie tego popołudnia doszczętnie tracili z oczu tropy i dopiero po dłuższych poszukiwaniach Siparowi udawało się je odnaleźć - za drugim razem o całe dwa kilometry od miejsca, gdzie ślady urywały się nagle, jak gdyby zwierzę po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Owo znikanie śladów trapiło Duncana bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Tropy nigdy nie znikają całkowicie, a już na pewno nie w takim terenie i przy tak sprzyjającej pogodzie, powtarzał w myślach. Coś tu było nie w porządku, ale nie miał pojęcia co. Prawdopodobnie wiedział to Sipar, ale ten nie chciał puścić pary z ust. Gavin uważnie przyglądał się tropicielowi, lecz nie zauważył niczego podejrzanego. Tubylec pracował uczciwie, wykonywał powierzone mu zadanie niczym dobrze wyszkolony i wierny pies. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, gdzie równina, którą dotychczas przemierzali, zaczynała dość stromo opadać. Stanęli w końcu na krawędzi wysokiego urwiska. Pod nimi rozciągały się gęste, nieprzebyte lasy i przedzierająca się przez nie, szeroka rzeka. Zmiana otoczenia była tak niespodziewana, że Gavin poczuł się, jakby nagle przeniesiono go między zupełnie inne, znacznie okazalsze dekoracje. Tej krainy nie oglądał przed nim chyba żaden Ziemianin. Nie istniała jakakolwiek wzmianka na temat lasów rozciągających się na zachodzie, pomiędzy nie kończącymi się płaskowyżami porośniętymi buszem. Prawdopodobnie mogli je widzieć tylko kosmonauci lądujący na planecie, choć może z wysokości nie zwrócili uwagi na plamę, niewiele tylko różniącą się barwą od reszty globu. Ale dla ludzi, którzy osiedlili się na Layardzie, dla planetologów, handlarzy, geologów i myśliwych, ten fakt miał olbrzymie znaczenie. A to właśnie ja pierwszy odkryłem te lasy, pomyślał z dumą Gavin. - Panie! - O co chodzi? - Tam! Skun! - Nie... - Tam, panie! Za rzeką! Dopiero teraz Duncan dostrzegł lekkie zamglenie na tle błękitnego nieba doliny, kłąb barwy miedzi przemieszczający się dość szybko. Po chwili doleciał go ryk żywiołu, wyczuwalny bardziej jako wibracja powietrza niż jakiś określony dźwięk. Patrzył zafascynowany, jak skun wędruje wzdłuż rzeki, z furią przedzierając się przez las. Nagle skręcił, dopadł wstęgi rzeki i przez chwilę mogło się wydawać, że ta zmieniła kierunek: srebrzysty słup wody pomknął w stronę nieba. Za chwilę - równie szybko jak się pojawił - skun ucichł. Jedynie wyrzucane w górę drzewa znaczyły drogę, którą oddalała się szalejąca trąba powietrzna. Rankiem, jeszcze na farmie, Zikkara ostrzegał go przed skunami. To był ich sezon. Gdyby człowiek znalazł się w zasięgu żywiołu, nie miałby żadnych szans przeżycia. Duncan odetchnął głęboko. - Niedobrze - mruknął Sipar. - Tak, bardzo źle. - Nadchodzi błyskawicznie, bez ostrzeżenia. - A co ze śladami? - zapytał Gavin. - Czyżby Cytha...? Sipar ponuro pokiwał głową. - Czy dotrzemy tam przed zapadnięciem zmroku? - Chyba tak - odparł tubylec. Poszło im jednak znacznie gorzej, niż myśleli. Dwukrotnie dawali się nabrać na fałszywy trop, prowadzący wprost ku otwierającym się znienacka kilkudziesięciometrowym przepaściom. Za każdym razem musieli wspinać się z powrotem na krawędź urwiska i szukać innej drogi. Kiedy stanęli wreszcie u stóp skarpy, słońce skryło się już za horyzontem i trzeba było w pośpiechu rozpalać ognisko. Nie znaleźli wody, ale mieli jej jeszcze trochę w manierkach, musieli się więc tym zadowolić. Po skromnym posiłku z mamałygi Sipar zwinął się w kłębek i niemal natychmiast zasnął. Duncan usiadł, oparł się plecami o głaz, który zapewne dawno temu stoczył się ze zbocza, jako że prawie do połowy był zagrzebany w ziemi osadzającej się wokół niego przez setki lat. Minęły dwa dni, pomyślał. Czyżby miało się okazać, że w opowieściach szeptanych na ucho, które krążyły od wsi do wsi, tkwi jakieś ziarno prawdy? Mówiono, że szkoda czasu na tropienie Cythy, ponieważ zwierzę to jest nieśmiertelne. Bzdura, stwierdził w duchu. To prawda, że polowanie nie było łatwe, tropienie szło z trudem, a Cytha okazała się zwierzęciem niezwykle przebiegłym, wręcz nieuchwytnym. Od czasu kiedy zniknęła po strzale poprzedniego dnia, bez przerwy usiłowała wyprowadzić ich w pole. A jeśli udawało jej się to przez cały długi dzień, to dlaczego nie stosowała podobnych sztuczek już na początku polowania? Co w takim razie szykowała na jutro? Gavin potrząsnął głową. Wydawało mu się to niemożliwe, żeby zwierzyna potrafiła wymknąć się wszelkim obławom. Miał wrażenie, że przegrywa tę rywalizację z upiornym, zdjętym strachem zwierzęciem, które wcale nie zachowywało się jak przerażona bestia, lecz działało z pełną rozwagą i determinacją. To go zafrapowało. Z daleka, z zachodu, od strony lasu i rzeki dobiegł śmiech i wrzaski gromady wyjców. Duncan położył sztucer pod głazem i wstał, aby dorzucić drew do ogniska. Zapatrzył się w ciemność na zachodzie, nasłuchując rosnącej wrzawy. Skrzywił się i bezmyślnie zanurzył palce we włosach. Miał cichą nadzieję, że wyjce będą się trzymały z dala od ludzi. Towarzystwo tych zwierząt wcale nie było im potrzebne. Za jego plecami jakiś kamyk stoczył się ze zbocza i stuknął o ziemię w pobliżu ogniska. Duncan odwrócił się błyskawicznie. Ocenił, że rozbicie obozu tak blisko skarpy było głupotą. Gdyby runął jakiś większy głaz, może nawet by nie zdążyli uciec. Stał nasłuchując. Zapanowała cisza, nawet wyjce nieoczekiwanie umilkły. Ten jeden staczający się kamyk zjeżył mu włosy na głowie; powinien był mocniej trzymać się w ryzach. Wrócił do głazu. Kiedy się schylał, by podnieść broń, na górze rozległ się jakiś rumor. Duncan skoczył na nogi, usiłując cokolwiek dostrzec na tle skarpy zasłaniającej pół rozgwieżdżonego nieba. Szum przybierał na sile! Gavin jednym skokiem znalazł się u boku Sipara. Schylił się, chwycił go za rękę i postawił na nogach. Tubylec natychmiast otworzył oczy, odbił się w nich blask płomieni. Szum przeszedł już w huk. Słychać było ciężkie, głuche uderzenia, jakby z góry staczały się olbrzymie głazy, a tło stanowił głośny szum osuwającej się wielkiej masy ziemi oraz żwiru. Sipar wyrwał rękę z uścisku Duncana i dał nura w ciemność. Gavin skoczył za nim. Pędzili, potykając się w mroku nocy, a za ich plecami potężniał hałas spadających i podskakujących kamieni. Huk zdawał się bez granic wypełniać otaczające ich ciemności. Duncan, któremu wyobraźnia dodawała sił, niemal odczuwał na plecach silne podmuchy powietrza wywołane osuwaniem się gruntu, uderzenia pędzących szybciej od niego kamieni oraz dotyk lawiny miałkiej ziemi, w której jakby zaczynały mu grzęznąć stopy. Za nimi podniosła się wielka chmura kurzu, która wkrótce ich dogoniła i pochłonęła. Biegli jednak dalej, potykając się i krztusząc. Gdzieś z lewej strony, z hukiem, jak gdyby leniwie, zarył się w ziemię ogromny kawał skały. Rumor umilkł po chwili. Słychać było jeszcze tylko drobne postukiwania mniejszych kamyków, które nadal staczały się ze zbocza. Duncan stanął i obejrzał się do tyłu. Ogniska nie było widać; z pewnością zostało zaduszone setkami ton spiętrzonej ziemi. Gwiazdy przygasły, zasłonięte wielką chmurą pyłu unoszącego się w powietrzu. Usłyszał obok siebie ciężki oddech Sipara. Wyciągnął rękę i zaczął macać na ślepo, nie mogąc przebić wzrokiem ciemności. W końcu trafił na tamtego, chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Tubylec dygotał ze strachu. - Już wszystko w porządku - mruknął Duncan. Rzeczywiście nic się nie stało: sztucer trzymał w garści, zapasowa amunicja i nóż tkwiły bezpiecznie w pasie, a woreczek z mamałygą znajdował się w kieszeni. Stracili jedynie manierki z wodą, a także ognisko. - Będziemy musieli ukryć się gdzieś na resztę nocy - powiedział. - W pobliżu grasuje stado wyjców. Ogarniały go najgorsze przeczucia, a strach powoli zaciskał palce na jego gardle. Gavin próbował z nim walczyć, lecz ten zdawał się niepokonany, jak gdyby tkwił korzeniami poza zasięgiem jego świadomości. Sipar wziął go za rękę. - Kępa krzaków, panie. Tutaj, niedaleko. Możemy się schować w gąszczu, tam wyjce nas nie dosięgną. Znosząc istne tortury, wśliznęli się do środka dużej kępy ciernistych krzewów. - Przecież wyjce są twoim tabu - przypomniał sobie nagle Duncan. - Czemu więc się ich boisz? - Boję się głównie o ciebie, panie. O siebie tylko troszkę. Wyjce mogły zapomnieć. Nie wiem, czy poznają mnie po tylu latach. Tu będzie zawsze bezpieczniej. - Na pewno masz rację - przyznał Gavin. Wkrótce nadciągnęła horda wyjców i obsiadła całą kępę zarośli. Zwierzęta próbowały dostać się, czy chociażby sięgnąć do ludzi, lecz w końcu zrezygnowały i uciekły. Rankiem Duncan i Sipar ruszyli na szczyt urwiska, wspinając się po kamieniach i setkach ton ziemi, które leżały na miejscu ich niedawnego obozowiska. Poszli następnie wzdłuż potoku, którego bieg został przerwany przez osuwisko. Wdrapali się po zboczu i wkrótce stanęli na płaskowyżu, w miejscu wczorajszej katastrofy. Odnaleźli zagłębienie, w którym spoczywał olbrzymi głaz. Ziemia od strony skarpy została podkopana w taki sposób, aby umożliwić skale stoczenie się po zboczu i pociągnięcie za sobą mniejszych kamieni oraz żwiru. A wszędzie dokoła widniały głęboko odciśnięte ślady łap Cythy. IV Stało się oczywiste, że przestali już brać udział w polowaniu - przerodziło się to w walkę na śmierć i życie: zabić albo zostać zabitym. O ile wcześniej można się było jeszcze wycofać, teraz nie istniała już droga odwrotu. To szaleństwo dawno wykroczyło poza ramy sportu, w których obowiązuje prawo litości. - Zaczyna się to, co lubię - mruknął Duncan do siebie. Czule przeciągnął dłonią po kolbie sztucera. W oksydowanej stali luf odbijały się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Żeby choć mieć okazję do jeszcze jednego strzału, pomyślał; tylko jedną okazję. Tym razem nie chybi. Nie odnajdzie - ku swemu zdumieniu - zaledwie trzech skrawków mięsa i sierści leżących w trawie. Osłonił oczy przed oślepiającym światłem słońca wiszącego nisko nad rzeką i popatrzył na Sipara myszkującego nad brzegiem. Tubylec po chwili podniósł się na nogi i podbiegł do niego. - Ona przeszła - zakomunikował. - Pewnie wlazła w wodę tak daleko, jak tylko się dało, a potem popłynęła. - Jesteś tego pewien? Mogła wejść do wody specjalnie po to, żebyśmy myśleli, że przeprawiła się na drugi brzeg, a potem wyszła z powrotem na tę stronę. Wlepił wzrok w purpurowo - zieloną gęstwinę drzew na drugim brzegu rzeki. Nie miał zbytniej ochoty przedzierać się przez ten gąszcz. - Możemy się rozejrzeć - zaproponował Sipar. - Dobrze. Idź w dół rzeki, a ja pójdę w górę. Po godzinie spotkali się w tym samym miejscu. Nie znaleźli żadnych śladów, ale Duncan wciąż miał wątpliwości, czy Cytha rzeczywiście przeprawiła się przez rzekę. Stanęli obok siebie, próbując przebić wzrokiem gąszcz lasu. - Daleko już zaszliśmy, panie. Ma pan wiele odwagi, żeby polować na Cythę. Nie boi się pan śmierci. - Lęk przed śmiercią to dziecinada - odrzekł Duncan. - Poza tym to nie ma nic do rzeczy. Wcale nie mam zamiaru umierać. Powoli weszli do wody. Dno obniżało się bardzo łagodnie i musieli przepłynąć nie więcej jak sto metrów. Dotarli do przeciwległego brzegu i ułożyli się na trawie, żeby odpocząć. Duncan popatrzył na wschód, na przebytą drogę. Urwisko odcinało się ciemnogranatową smugą na tle błękitnego, rozpalonego nieba. O dwa dni drogi w tamtym kierunku leżała jego farma otoczona poletkami trawy vua, wydawało mu się jednak, iż przebyli znacznie dłuższy szlak. Poczuł się zagubiony wśród czasu i przestrzeni, żył jakby innym życiem, należał do innego świata. Całe jego dotychczasowe życie niejako straciło swą wartość, stało się zamglone i nierealne, jakby tylko chwila obecna miała jakiekolwiek znaczenie; jakby wszystkie godziny i minuty, wszystkie oddechy, uderzenia serca, zaśnięcia i przebudzenia istniały wyłącznie jako preludium do tej określonej minuty nad tą właśnie rzeką, kiedy jego palce zaciskały się na kolbie sztucera, a w duszy przejęła władzę zimna, wyrachowana żądza krwi. Sipar podniósł się wreszcie i zaczął węszyć na brzegu rzeki. Duncan usiadł i patrzył na niego z uwagą. Tubylec był śmiertelnie przerażony, a mimo to pozostał u jego boku. Pierwszej nocy, przy ognisku, powiedział mu, że zostanie aż do śmierci. Można było mieć pewność, że mówił szczerze. Rozszyfrowanie mieszkańców planety stanowiło nie lada trudność, nie sposób było przewidzieć ich tok myślenia, rządzące nimi emocje, ich zasady etyczne, a także różnorodność wierzeń i mitów kształtujących życie tych dzikusów i określających metody postępowania. Nic przecież nie stało na przeszkodzie, aby Sipar wyprowadził go na manowce, składając jednocześnie przysięgę, że nie potrafi odnaleźć dalszych śladów. A jeszcze prościej: mógł zwyczajnie odmówić udziału w wyprawie. Poszedł jednak, chociaż się bał; prowadził po śladach, chociaż był śmiertelnie przerażony. Nic nie zmuszało go do lojalności i wierności, lecz wbrew rozsądkowi pozostawał wierny i lojalny. Komu jednak dochowywał wierności? Jemu: obcemu, intruzowi? A może sobie samemu? A może, co wydawało się wręcz niewiarygodne, próbował być lojalny w stosunku do Cythy? Duncan zastanawiał się, co Sipar o nim myśli. Albo, co jeszcze ważniejsze, co on sam myśli o Siparze. Czyżby faktycznie znaleźli płaszczyznę porozumienia? Czy też - abstrahując od tego, że obaj byli humanoidami - mieli na zawsze pozostać sobie obcymi i nie znanymi? Sztucer leżał na jego kolanach. Gavin muskał go palcami, gładził, niemalże pieścił, jakby chciał uczynić ze strzelby cząstkę siebie samego, instrument własnych pragnień, wykonawcę marzeń, które obecnie skupiały się na wytropieniu i zabiciu Cythy. Błagał w duchu o jeszcze jedną szansę, o jedną sekundę, a nawet mniej - tylko tyle, ile trzeba, by zmierzyć się do strzału. Tylko tego pragnął, tylko tego potrzebował i tylko o to prosił. Wrócił myślami do minionych dni, do farmy i otaczającego ją pola, do tego odmienionego, tajemniczego życia, z którego został z pełną bezwzględnością wyrwany. Nie miał wątpliwości, że pewnego dnia tamto wszystko znów stanie się dla niego realne i odzyska swą wartość. W końcu Sipar wrócił. - Znalazłem ślady - oznajmił. - Świetnie - rzekł Duncan, dźwigając się z ziemi. Oddalili się od rzeki i zagłębili w las, gdzie upał stokroć bardziej dawał się we znaki. Wilgotny, duszący żar powodował, że czuli się jakby owinięci w grube, mokre koce. Trop był bardzo wyraźny, jakby Cytha zrezygnowała już z taktyki mylenia śladów. Możliwe, że liczyła na to, iż jej prześladowcy stracą dużo czasu nad rzeką i chciała wykorzystać ten okres na zyskanie przewagi. A może tylko potrzebowała czasu na to, żeby przygotować kolejny chytry podstęp? Sipar przystanął i czekał, aż Gavin podejdzie bliżej. - Czy mógłbym skorzystać z pańskiego noża? - zapytał. - Po co ci nóż? - zdziwił się Duncan. - Wbiłem sobie cierń w stopę i muszę go wyciągnąć. Gavin wydobył nóż zza pasa i podał go tubylcowi. Sipar kurczowo zacisnął na nim palce. Patrzył wprost w oczy Duncana, a na jego wargach błąkał się tajemniczy uśmieszek. Po chwili, jednym szybkim ruchem, poderżnął sobie gardło. V Gavin zdawał sobie sprawę, że powinien wracać. Sam, bez tropiciela, nie miał żadnych szans. Wszystkie atuty były teraz po stronie Cythy - o ile, rzecz jasna, nie były po jej stronie od samego początku. Nieśmiertelna? Czy była nieśmiertelna z tego powodu, że osiągnęła tak wysoki poziom inteligencji, iż potrafiła zawsze uniknąć śmierci? Czy faktycznie mogła spokojnie stawać w szranki nawet z najlepszym strzelcem? A może uznano ją za nieśmiertelną dlatego, że odznaczała się wybitnymi zdolnościami taktycznymi, czego dowód stanowiły głazy staczające się nocą na głowy jej prześladowców? Czy właśnie legendarna nieśmiertelność Cythy miała być przyczyną, dla której miejscowy przewodnik wolał stracić życie, niż ją tropić? A może Cytha była stworzeniem cofniętym w rozwoju? Może kiedyś osiągnęła wysoki stopień inteligencji i potrafiła stawić czoło każdym, choćby najbardziej zaskakującym warunkom, a dopiero później wkroczyła na drogę ewolucyjnej regresji, która sprowadziła ją do poziomu pozbawionego inteligencji zwierzęcia? Ta teoria, myślał Duncan, nieźle by pasowała do wszystkich żywych organizmów. Według niej, jeśli w danych okolicznościach inteligencja okazywała się zbędna, ewolucja eliminowała wszelkie związane z nią niewygody, jak nadmierna wrażliwość i ciągłe wahanie. Lecz w wypadku Cythy inteligencja i wszystkie związane z nią możliwości pozostawały w zasięgu ręki, jak zbroja i miecz; skrywały się gdzieś, skąd zawsze je można było wydobyć i przyswoić w razie zaistniałej konieczności. Duncan pochylił się i gałęzią rozgarnął węgielki ogniska. Na nowo strzeliły płomyki, a iskierki uleciały w ciemność wypełnioną szmerem listowia. Wraz z nastaniem nocy ochłodziło się nieco, lecz wilgotny opar nadal wisiał nad ziemią. Gavin czuł się nie najlepiej, a do tego dochodził nasilający się strach. Uniósł głowę i zapatrzył się w mroczne niebo. Gwiazd nie było widać z powodu grubej zasłony chmur. Żałował tego, czułby się znacznie lepiej, gdyby mógł ujrzeć na firmamencie znajome konstelacje. Postanowił zakończyć to polowanie, które obecnie stawało się po prostu bezsensowne, jeśli nie było już kompletnym idiotyzmem. Postanowił, że wraz ze wschodem słońca ruszy w drogę powrotną. Coś mu jednak podpowiadało, że nie wytrwa w tym postanowieniu. Oto bowiem, w ciągu tych trzech dni wędrówki, zostało mu rzucone wyzwanie. Przeczuwał, że mimo logicznych przesłanek rano z pewnością ruszy dalej śladem zwierzęcia. Nie powodowała nim ani nienawiść, ani chęć zemsty, ani tym bardziej konieczność zdobycia pożywienia - była to żądza polowania, pragnienie pokonania stworzenia, które budziło grozę i zdumienie, które trudno było zabić i które okazywało się przebieglejsze od wszelkich zwierząt, na jakie ludzie do tej pory polowali. Istniała jeszcze jedna przyczyna: chęć rozwikłania tej niezwykłej tajemnicy, ujrzenia legendarnej Cythy. Sięgnął po sztucer i położył go sobie na kolanach. Matowane lufy mętnie odbijały blask tańczących płomieni. Gavin pieszczotliwie przesunął po nich dłonią, jak gdyby pieścił ciało kobiety. - Panie - rozbrzmiał czyjś głos. Duncana nawet to nie zaskoczyło. Miękki, ciepły głos sprawił, że na chwilę zapomniał, iż nie może on należeć do Sipara. - Panie. Dopiero teraz Gavin zesztywniał. Przed oczami stanęła mu twarz tubylca z uśmieszkiem błądzącym na wargach i rozpłatanym gardłem. Uprzytomnił sobie, że Sipar nie żyje, a w najbliższej okolicy nie było żywej duszy; jednak ktoś do niego przemawiał. Pomyślał, że w tej dzikiej głuszy istnieje tylko jedno stworzenie zdolne przemówić ludzkim głosem. - Tak? - zdobył się na odpowiedź. Nie uczynił najmniejszego ruchu. Po prostu siedział sztywno, zaciskając palce na kolbie sztucera. - Czy wiesz, kim jestem? - Przypuszczam, że jesteś Cythą. - Sprawdziłeś się znakomicie - szepnęło stworzenie. - To było wspaniałe polowanie. Nie odniesiesz żadnego uszczerbku na honorze, jeśli teraz zrezygnujesz. Dlaczego nie chcesz wracać? Obiecuję, że już nigdy nie wejdę w twoje zasiewy. Musiała skryć się gdzieś w pobliżu, przed nim, prawdopodobnie w gęstej kępie krzaków rosnącej niemal dokładnie po przeciwnej stronie ogniska. Duncan oszacował odległość i kierunek. Gdyby tylko zdołał ją zagadać, uśpić jej czujność... - Dlaczego nie wracam? - odparł. - Polowanie nigdy nie jest zakończone, jeśli ktoś nie zdobywa tego, o co walczy, a ktoś inny nie zostaje pokonany. - Mogłabym cię zabić - powiedziała Cytha. - Ale ja nie chcę zabijać. Zabijanie sprawia mi ból. - Zgadza się - odrzekł Gavin. - Masz silnie rozwiniętą zmysłowość. Znał już właściwe koordynaty, wiedział dokładnie, gdzie znajduje się Cytha i mógł sobie pozwolić na chwilę rozmowy. Jego palce powolutku przesuwały się po metalu, wreszcie przełączył broń na automatyczną kontrolę ognia. Jednocześnie wyciągnął przed siebie nogi, żeby móc stanąć i błyskawicznie poderwać broń do ramienia. - Dlaczego na mnie polujesz? - zapytała Cytha. - Jesteś tu obcy i nie wolno ci na mnie polować. Nie ma to zresztą większego znaczenia, i tak zrobiłeś mi znakomity sprawdzian. Musimy jeszcze kiedyś spróbować. Przyjdę do ciebie i zawiadomię cię, kiedy będę gotowa do polowania. Urządzimy sobie kilkudniową zabawę. - Oczywiście, że możemy. Duncan skoczył na nogi. Palcem przyciskał lekko spust, a sztucer tańczył mu w rękach, gotów do wyładowania swej furii, do wyrzucenia długich, ognistych jęzorów nienawiści, do szerzenia śmierci wśród tej złowieszczej kępy krzaków. - Kiedy tylko zechcesz! - wykrzyknął radośnie Gavin. - Podejmę wyzwanie i będę na ciebie polował. Powiedz tylko, a będę gotów na wszystko. Mogę cię nawet zabić. Jak tylko sobie życzysz, przyjaciółko! Nacisnął spust do oporu, przytknął mocno kolbę do ramienia, żeby nie siać pocisków w niebo, lecz kierować nimi tuż nad powierzchnią ziemi. Powoli przenosił lufę z lewej strony na prawą, chcąc pokryć ogniem większą przestrzeń w celu zrekompensowania jakichkolwiek pomyłek w namierzaniu niewidocznego celu. Błyskawicznie opróżnił cały magazynek; szczęknął zamek w pustej komorze i ustał przeciągły huk. Pasma dymu z prochu rozwiewały się stopniowo w blasku ogniska, a dla Duncana ten zapach był milszy od perfum. W gęstwinie krzaków słychać było tupot wielu stóp, jak gdyby tysiąc oszalałych ze strachu myszy próbowało ujść przed nadciągającą katastrofą. Gavin wyciągnął z pasa drugi magazynek i wsunął go na miejsce opróżnionego. Następnie wyciągnął płonącą głownię z ogniska i potrzymał ją przez chwilę zawieszoną nad ziemią, żeby się lepiej rozpaliła i mogła służyć za pochodnię. Trzymając sztucer w jednej dłoni, a w drugiej ściskając płonącą gałąź, ruszył w stronę kępy krzaków. Odgłosy pospiesznej ucieczki małych zwierzątek ucichły już jakiś czas temu. Nie dostrzegł Cythy. Znalazł połamane gałęzie, ziemię zrytą seriami pocisków oraz pięć kawałków wyrwanego mięsa z resztkami sierści. Pozbierał je i wrócił do ogniska. Tym razem strach, który nie opuszczał go od pewnego czasu, chociaż czaił się w zakamarkach świadomości, wyrwał się na wolność i jakby ożył tuż obok niego, przy ognisku. Duncan położył sztucer na ziemi w zasięgu ręki, a pięć zakrwawionych strzępów umieścił przy samym ogniu. Przekładał je drżącą ręką, usiłując na ich podstawie odtworzyć w wyobraźni przypuszczalny wygląd zwierzęcia. Dobrze pomyślane, stwierdził z ponurą ironią. Na podstawie tych kawałków nie można było wyciągnąć żadnych wniosków. Stanowiły jakąś bliżej nieokreśloną część Cythy, a tę widocznie można było uśmiercić jedynie po kawałku, cal po calu, a nie jedną czy kilkoma kulami. Za pierwszym razem odstrzelił z Cythy jakieś ćwierć kilo mięsa, teraz pociski wyrwały drugie tyle, niewiele więcej. Gdyby wystarczająco dużo pocisków dosięgnęło celu, zwierzę by uległo znacznej redukcji; może nawet doprowadziłoby to do jego śmierci, ale teraz Gavin nie był już tego wcale pewien. Odczuwał przerażenie. Siedział bez ruchu, przyciskając brodę do kolan i wpatrywał się tępo w drżące dłonie. Zagryzał mocno szczęki, żeby powstrzymać się od dzwonienia zębami. Strach z każdą chwilą coraz bardziej przejmował nad nim kontrolę. Na dobrą sprawę, od momentu śmierci Sipara Gavin nie był już sobą. Dlaczego, na miłość boską, ten skończony idiota to uczynił? Samobójstwo przewodnika pozbawione było jakiegokolwiek sensu. Przez cały czas Duncan wątpił w lojalność Sipara, a to chyba właśnie lojalność, którą tubylcy postrzegali jako niemożność znalezienia wyjścia z danej sytuacji, popchnęła go do tej ostateczności. Poza tym, z jakichś nie znanych powodów - nie znanych, rzecz jasna, tylko ludziom - Sipar musiał być także lojalny wobec Cythy. Cóż miało mu jednak przyjść z roztrząsania powodów rządzących postępowaniem przewodnika? Wszystko, co się wydarzyło, pozbawione było sensu. Któż by przypuszczał, że ścigana bestia może wspiąć się na wyżyny intelektu i przemówić do człowieka - choćby nie wiadomo jak trafnie kojarzyło się to z teorią cofniętego ewolucyjnie zwierzęcia, którą nie tak dawno dopasował do swojej sytuacji. Znalazł wreszcie właściwe określenie: progresywna adaptacja, posunięta tak daleko, że mogła objąć pełne porozumienie z obcą istotą. Czy istniała jakaś możliwość osłabienia zdolności adaptacyjnych Cythy? A może zwierzę nie osiągnęło jeszcze tego poziomu przystosowania, na jaki było je naprawdę stać? To wcale nie wykluczone, pomyślał. Chyba jednak warto było ryzykować. Samobójstwo Sipara, pomimo całej swej bezsensowności, nosiło znamiona skrajnej desperacji. Natomiast przemówienie przez Cythę ludzkim głosem, jej chęć paktowania z Duncanem stanowiły raczej dowód słabości. Strzały z łuku nie przyniosły rezultatu, podobnie jak lawina kamieni. Śmierć Sipara również minęła się z celem. Jaki miał być kolejny wybieg Cythy? Czy chowała w zanadrzu jeszcze jakieś sztuczki? Odpowiedź miał przynieść dzień jutrzejszy. Duncan twardo postanowił iść dalej tropem zwierzęcia, nie miał już drogi odwrotu. Za bardzo poruszyła go owa tajemnica, za wiele dała do myślenia. Gdyby teraz zawrócił, jaką miałby pewność, że następna godzina nie przyniosłaby mu rozwiązania? Nurtowało go tak wiele pytań, wszystko było aż nazbyt zawikłane - miał teraz o wiele większą motywację do polowania, niż tylko zniszczone sadzonki trawy vua. Następny dzień mógł nadać jego wyprawie głębszy sens, mógł odegnać niestrudzonego wędrowca, który deptał mu po piętach, nie dając spokoju jego myślom. Na razie jednak absolutnie nic nie miało głębszego sensu. W tej samej chwili obracany w palcach kawałek zakrwawionego mięsa zyskał w oczach Duncana fizyczny kształt. Pod naciskiem palców zaczął się formować znajomy kontur. Wstrzymując oddech, Gavin pochylił się jeszcze bardziej. Nie wierzył własnym oczom, nie mógł się z tym pogodzić. W głębi ducha próbował sobie wmówić, że to nie może być prawda. Ale wszystko układało się w sensowną całość. Trzymał w palcach konkretny fragment Cythy, nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Tyle tylko, że ten kawałek musiał pochodzić z młodego wyjca - a nawet nie młodego, lecz bardzo małego. Duncan przysiadł na piętach; czuł, jak po czole spływają mu grube krople potu. Wytarł zakrwawione dłonie o ziemię. Zastanawiał się, jakie kształty mogły przybrać pozostałe strzępy mięsa, gdyby zdołał ułożyć je we właściwy sposób. Zaczął je obracać w palcach, ale nic z tego nie wyszło. Były za bardzo zniszczone i poszarpane. Zebrał wszystkie kawałki i wrzucił je do ognia. Podniósł sztucer, obszedł dokoła ognisko i usiadł, opierając się plecami o pień drzewa, po czym ułożył ponownie broń na kolanach. Przypomniał sobie tupot wielu łapek, odgłosy rozbiega - jącego się na strony stadka pracowitych myszek. Słyszał ten szmer dwukrotnie: tamtej nocy, w kępie kolczastych krzewów nad oczkiem wodnym, i teraz. Czymże więc, u licha, mogła być Cytha? Na pewno nie zwyczajnym, prymitywnym, podkradającym żywność stworzeniem, za jakie ją początkowo uważał. Zatem zwierzęciem - rojowiskiem? Matką - żywicielką? Czy też jakąś wyższą istotą, maskującą się pod postacią wielu różnych gatunków? Shotwell, zaprawiony w tego rodzaju dedukcji, mógłby wyciągnąć teraz bardzo ciekawe wnioski. Ale Shotwell został na farmie i, co najbardziej prawdopodobne, gryzł się z powodu coraz dłuższej nieobecności Duncana. Wreszcie pierwsze promienie słońca zaczęły przesączać się przez leśną gęstwinę. Nie były to nieśmiałe odblaski, ale mocne białe światło, bardziej charakterystyczne dla otwartych przestrzeni czy buszu, niezauważalnie zmiękczone, rozcieńczone, kipiące energią niezbędną dla wybujałej wegetacji roślin. Nocne odgłosy umilkły, a ich miejsce zajęły głosy dnia - bzykanie drobniutkich owadów, wrzaski ukrytych ptaków; gdzieś z oddali doleciał taki dźwięk, jakby ktoś spuszczał po schodach pustą blaszaną beczkę. Odrobina nocnego chłodu niemal w jednej chwili ustąpiła pod naporem morderczego, bezlitosnego, zapierającego dech w piersi i tańczącego w powietrzu żaru. Zataczając coraz szersze koła, Duncan trafił na tropy Cythy nie dalej jak sto kroków od obozowiska. Zwierzę poruszało się szybko; szeroko rozrzucone ślady stóp były głęboko odciśnięte. Gavin ruszył wzdłuż nich tak żwawo, jak tylko mógł. Najlepiej byłoby pobiec, osiągnąć taką samą prędkość jak Cytha. Trop był świeży, wyraźny, prawie jak umyślnie pozostawiony znak. Ta myśl go poraziła. Ślad był aż nadto świeży i wyraźny, zwierzę musiało zadać sobie wiele trudu, żeby człowiek nie stracił go z oczu. Zatrzymał się, przykucnął pod najbliższym drzewem i zaczął studiować trop ginący w gęstwinie. Jego palce kurczowo zaciskały się na sztucerze, a wszystkie nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Wziął kilka głębszych, długich oddechów. Musiał się rozluźnić, wyeliminować emocje. Przyjrzał się dokładnie: cztery głębokie odciski łap, później dość długa przerwa i dalej kolejne cztery odciski. Miedzy poszczególnymi grupami śladów leśne poszycie było nienaruszone, wręcz dziewicze. To również wydało mu się podejrzane. Szczególnie trzecia z kolei przerwa wyglądała aż za ładnie, poszycie było tam wręcz sztucznie nietknięte. Jak gdyby ktoś z niezwykłą starannością ułożył wszystkie szczątki roślin na ziemi... Duncan powoli, przez zaciśnięte zęby, nabrał powietrza. Czyżby to była pułapka? A może tylko wyobraźnia płatała mu figle? Gdyby tam znajdowała się pułapka, powinien niechybnie w nią wpaść, jeśli szedłby dalej tropem Cythy. Sytuacja uległa nagłej zmianie; poczuł się tak, jakby na karku spoczął mu olbrzymi ciężar. Za wszelką cenę starał się znaleźć wyjście z tej matni. Wstał i wyszedł spod drzewa, trzymając broń w pogotowiu. Pomyślał, że to faktycznie znakomite miejsce na zastawienie pułapki. Tropiciel powinien wypatrywać śladów, a nie przyglądać się poszyciu w ich otoczeniu. Przestrzeń pomiędzy kolejnymi śladami wyglądała na nie naruszoną, tak jak być powinno. - To spryciara! - mruknął pod nosem. - Co za przebiegłość! Nagle zrozumiał, skąd się wzięło to uczucie olbrzymiego ciężaru na karku. Podobne wrażenie zawsze odczuwa się wtedy, kiedy ktoś wbija człowiekowi w plecy uważny wzrok. Gdzieś za nim kryła się w gąszczu Cytha i czekała, obserwując go - niespokojna, lecz uradowana, może nawet śmiejąca się z niego po cichu. Ruszył powoli przed siebie, aż doszedł do trzeciej z kolei grupy śladów. Z bliska się przekonał, że intuicja go nie zawiodła. Niewielki obszar poszycia był bardziej gładki niż gdzie indziej. - Cytha! - zawołał. Jego głos rozbrzmiał o wiele bardziej donośnie, niż tego pragnął. Zdumiało go to, poczuł się zawstydzony. Dopiero po chwili pojął, dlaczego okrzyk zabrzmiał tak głośno. Był to jedyny dźwięk, jaki rozległ się w lesie. Dokoła panowała martwa cisza. Nie bzyczały owady, umilkły ptaki, zanikł nawet ten dziwny odgłos beczki spadającej po schodach, który dotychczas brzmiał nieprzerwanie. Zwrócił uwagę, że liście drzew przestały się poruszać, zwisały bezsilnie ku ziemi w całkowicie zamarłym powietrzu. Czuło się w nim jakieś zagrożenie. Światło słońca z zielonkawego zrobiło się purpurowe, a cała przyroda jakby wstrzymała oddech. Słońce miało barwę miedzi! Duncan w panice rozejrzał się dokoła. Nie znalazł w pobliżu żadnej kryjówki. Zanim zdołał uczynić choć jeden krok, skun dopadł go i oszalałe masy powietrza runęły nań ze wszystkich stron. Nagle otoczyły go wirujące liście i tumany poderwanego z ziemi pyłu. Drzewa chwiały się, tłukły o siebie i padały pod naporem wiatru. Huragan cisnął go na kolana. Próbując podnieść się na nogi, przypomniał sobie - jako jeden z wielu obrazów pośród natłoku wspomnień - widok szalejącego skunu oglądany ze szczytu urwiska. Kipiąca furią trąba powietrzna, ciśnięta w niebo chmura kurzu zabarwiającego światło na purpurowo i drzewa wyrywane przez rozszalałą wichurę. Stanął na nogach, lecz zaraz się potknął i runął jak długi; zaczął pełzać, usiłując podnieść się z powrotem. W jego umyśle jakiś natarczywy, piskliwy głos nakazywał mu ucieczkę, podczas gdy inny głos powtarzał, że najlepszym wyjściem w tej sytuaq'i jest położyć się płasko na ziemi. Coś rąbnęło go w plecy i powaliło twarzą w poszycie. Sztucer uwierał go w brzuch. Kiedy uniósł głowę, świat przed jego oczami zawirował gwałtownie, a wiatr cisnął mu w twarz kupę błota zmieszanego z pogniecionymi liśćmi. Próbował się czołgać, lecz coś trzymało go za kostkę, nie mógł wyswobodzić nogi. Desperackim ruchem ściągnął z twarzy maskę z błota i wypluł je z ust. Nagle przed nim, na rozkołysanej ziemi, pojawił się jakiś ciemny, nieregularny kształt i zaczął dość szybko zbliżać do niego. To była Cytha. Zaledwie sekundy dzieliły go od bezpośredniego spotkania ze zwierzęciem. Zasłonił twarz ramieniem, wysuwając przed siebie łokieć, żeby uchronić się przed zderzeniem z pchaną wiatrem Cytha i choć na chwilę oddalić niebezpieczeństwo. Lecz do zderzenia nie doszło. O krok od Gavina grunt się rozstąpił i pochłonął bestię. Wiatr ucichł niespodziewanie. Liście drzew ponownie zwisły nieruchomo, znów otoczyło Duncana rozgrzane, parne powietrze. Koniec: skun pojawił się błyskawicznie, poszalał i w jednej chwili ustał. Trwało to zaledwie kilka minut, a może nawet parę sekund, lecz w tak krótkim czasie las został zrównany z ziemią; zwalone pnie drzew leżały jedne na drugich. Gavin dźwignął się na łokciu i obejrzał, chcąc zobaczyć, co się stało z jego nogą. Jedno z padających drzew przygniotło mu stopę. Próbował ją wyciągnąć, ale bez rezultatu. Dwa konary wyrastające z pnia na tej samej wysokości, niemal pod kątem prostym, były głęboko wbite w ziemię, a jego stopa tkwiła uwięziona między nimi jak w kleszczach. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że kości miał całe, chociaż w unieruchomionej nodze stracił wszelkie czucie. Próbował poruszyć palcami stopy, ale te były jak gdyby niezależne od jego woli. Rękawem otarł pot z twarzy. Za wszelką cenę starał się opanować coraz silniejszy strach. W takiej sytuacji, w jakiej się znalazł, strach był najgorszym doradcą. Powinien szczegółowo przeanalizować swoje położenie, znaleźć najbardziej skuteczny sposób uwolnienia się i dopiero wtedy go zastosować. Drzewo wyglądało na ciężkie, miał jednak nadzieję, że uda mu się je choć trochę unieść. Z drugiej strony istniało niebezpieczeństwo, że przy najlżejszym poruszeniu pnia konary zaryją się jeszcze głębiej w ziemię, miażdżąc mu stopę. Na razie bowiem cały ciężar powalonego drzewa spoczywał na ułamanych konarach wbitych po obu stronach jego nogi. Zdecydował, że najlepiej będzie wykopać w ziemi zagłębienie, które pozwoli mu uwolnić nogę. Obrócił się i palcami jednej dłoni zaczął rozgrzebywać grunt. Pod cienką warstwą ściółki jego palce ześliznęły się po litej skale. Gwałtownie począł rozgarniać ziemię dokoła. Odkrył, że pod spodem znajduje się olbrzymi głaz, który w tym akurat miejscu spoczywał płytko pod ziemią. Gavin odkrył straszliwą prawdę, że jego stopa tkwiła między ciężkim pniem a masywnym głazem, unieruchomiona przez dwa grube konary, nie tylko zagłębione w ziemi, ale też zakleszczone po obu stronach głazu. Podparł się na łokciu i ostrożnie obrócił na plecy. Nie miał najmniejszych szans, aby ruszyć głaz z miejsca, pozostała mu tylko próba uniesienia zwalonego drzewa. W tym celu potrzebował jakiegoś lewara, a pod ręką miał jedynie sztucer. Przez chwilę poczuł wstyd, że będzie musiał wykorzystać broń do takiego celu, nie miał jednak innego wyjścia. Mozolił się ponad godzinę. Używając sztucera jako dźwigni, usiłował choć trochę unieść pień, lecz bez powodzenia. Wreszcie - zrezygnowany, cały mokry od potu - opadł na ziemię, dysząc ciężko. Spojrzał w niebo i wykrzywił usta w złośliwym grymasie. W porządku, Cytha! - pomyślał. Ostatecznie zwyciężyłaś, ale musiałaś do tego wykorzystać skun. Wszystkie twoje chytre sztuczki nie przyniosły... Nagle sobie przypomniał i usiadł w pośpiechu. - Cytha! - zawołał. Pamiętał, że zwierzę wpadło do jamy, jaka otworzyła się w ziemi nie dalej jak o wyciągnięcie ręki od niego. Popatrzył w tę stronę: z krawędzi leja wciąż jeszcze spadały w głąb jamy grudki gleby i kamyki. Duncan wyciągnął się płasko na ziemi, sięgnął najdalej jak mógł i zajrzał do dołu. Na jego dnie spoczywała Cytha. Po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się jej z bliska. Stanowiła zadziwiające, poskładane z kawałeczków monstrum. Zdawać się mogło, że żadna z tworzących ją części nie jest funkcjonalna. Cytha bardziej przypominała stos jakichś przedmiotów usypany na ziemi aniżeli żywe zwierzę. Spostrzegł też, że jama z całą pewnością nie była tworem naturalnym i stanowiła dość zmyślną pułapkę. U szczytu miała niewiele ponad metr średnicy, a przy dnie jej szerokość była mniej więcej dwukrotnie większa. W przekroju miała kształt butelki, a krzywizny ścian zostały tak dobrane, aby żadne stworzenie, które wpadnie do środka, nie mogło wydostać się na powierzchnię. Ktokolwiek by wpadł w tę pułapkę, mógłby jedynie liczyć na pomoc z zewnątrz. Teraz Gavin już wiedział, że właśnie ta jama została przygotowana dla niego i zamaskowana pod pieczołowicie wyrównaną warstwą ściółki między dwiema kolejnymi grupami śladów Cythy. Zwierzę musiało poświęcić całą noc na sporządzenie tej pułapki. Na koniec usunęło gdzieś całą wydobytą ziemię i zbudowało pokrywę, która następnie została sprytnie zakamuflowana. Później Cytha wróciła i odcisnęła ślady swych łap tak głęboko i wyraźnie, aby trop był widoczny z daleka i dał się z łatwością odczytać. Po skończeniu tej ciężkiej, wyczerpującej pracy zwierzę znalazło w pobliżu kryjówkę, gdzie usiadło i spokojnie czekało, chciało bowiem mieć pewność, że prześladujący je człowiek wpadnie w zasadzkę. - Witaj, przyjaciółko - rzekł Duncan. - Co sądzisz o tej nieprzyjemnej sytuacji? Cytha nie odpowiedziała. - Elegancki dołek - oznajmił Gavin. - Czy zawsze znajdujesz dla siebie tak luksusowe pomieszczenia? Cytha nadal milczała. Działo się z nią coś dziwnego. Rozdzielała się na części. Duncan, zafascynowany i przerażony, spoglądał okrągłymi oczami, jak zwierzę rozpada się na liczne, błyskawicznie umykające kłębuszki, które za wszelką cenę starały się wdrapać po ścianach dołu i osuwały się z powrotem na dno. Pośród gromady biegających zwierzątek wyróżniała się jedna rzecz: nieruchoma, przypominająca ni mniej, ni więcej, tylko szkielet indyka ogryziony do czysta podczas uczty Święta Dziękczynienia. Ten szkielet jednak pulsował życiem i rozsiewał dookoła jednostajną, fioletową poświatę. Z jamy dolatywały piski i jęki oraz odgłosy setek biegających szybko stworzonek. Kiedy oczy Gavina przywykły do panujących wewnątrz ciemności, zaczął rozróżniać kształty miotających się zwierzątek. Były wśród nich drobne wyjce, kilka miniaturowych donowanów, tartaczniki, stadko diablików i jeszcze trochę pomniejszych stworzeń. Duncan sięgnął ręką do twarzy, przycisnął palcami powieki, po czym puścił je nagle. Lecz nadal miał przed oczami pyszczki małych zwierzątek, które wpatrywały się w niego błagalnym wzrokiem; w mroku jamy błyskały bielą ząbki oraz perełkowate ślepki. Poczuł, że strach ponownie zaciska swą dłoń na jego wnętrznościach, wpychając mu do gardła gorzki posmak. Odrzucił myśl o lęku, wracając wspomnieniami do tego dnia, kiedy wyruszali z farmy na polowanie. „Mogę tropić wszystkie stworzenia oprócz wyjców, szczudłaków, długorożców i donowanów", powiedział mu wówczas Sipar. „One są moim tabu". Równocześnie Sipar stanowił tabu dla tych zwierząt. Nie bał się donowanów. Co prawda, w nocy przestraszył się nieco wyjców, gdyż - jak sam powiedział - „wyjce mogły zapomnieć". Zapomnieć? O czym? O tym, że ich wspólną matką jest Cytha? Czy o tym, że swą młodość spędziły w tej pstrokatej zbieraninie, w tej niezwykłej wylęgarni? Było to bowiem jedyne logiczne wyjaśnienie tego zjawiska, jakie rozegrało się na jego oczach w głębi jamy. Jedyne, choć zaskakujące rozwiązanie zagadki, nad którą tacy uczeni jak Shotwell od lat bezskutecznie łamali sobie głowy. Niesamowite, pomyślał. Zresztą co z tego, że dziwne? Ważne, że skuteczne, reszta się nie liczyła. Mieszkańcy planety byli bezpłciowi, ponieważ nie był tu potrzebny podział na płcie. Czy to coś złego? Wprawdzie tworzył się w ten sposób dość dziwny system, stwierdził Duncan, lecz zarazem unikało się wielu problemów. Nie było kłótni rodzinnych, zdrad małżeńskich czy też walki o względy partnera. Takie życie mogło być dość nudne, za to upływało w całkowitym spokoju. A jeżeli nie istniał podział na płcie, coś takiego jak Cytha musiało być matką wszystkich żywych stworzeń zamieszkujących planetę. Nawet więcej niż matką. Cytha, niemal na pewno, była zarazem matką i ojcem, żywym inkubatorem, opiekunką i nauczycielką; zapewne spełniała jeszcze wiele innych funkcji przypisanych jednej postaci. Gavin pomyślał, że w wielu wypadkach taki system mógł być niezwykle praktyczny. Wyeliminowana została naturalna selekcja, a cała ekologia znajdowała się w znacznym stopniu pod kontrolą. Powstałe mutacje musiały być wynikiem bardziej konkretnego wyboru niż ślepego przypadku. A wszystko to wiodło ku niespotykanej na innych planetach potencjalnej jedności w skali całego globu. Każde stworzenie było spokrewnione z wszelkimi innymi. W tym świecie człowiek - czy jakikolwiek inny przybysz - musiał się nauczyć postępować niezwykle ostrożnie. Można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że w wypadku kryzysu albo jawnej sprzeczności interesów trzeba będzie stanąć twarzą w twarz ze zjednoczoną, harmonijnie współdziałającą planetą, a każde żywe stworzenie znajdzie istotny powód do działania przeciwko intruzowi. Małe, rozbiegane zwierzątka powoli się uspokajały; wróciły na swoje miejsca, skupiły się wokół pulsującego fioletem indyczego szkieletu, precyzyjnie wypełniając wszelkie luki, aż w końcu Cytha odzyskała swój pierwotny wygląd. Zupełnie tak jakby u człowieka wszystkie nerwy, mięśnie i drobiny krwi powróciły z krótkich wakacji i na nowo uformowały złożoną istotę, stwierdził w myślach Duncan. - I co teraz zrobimy, panie? - zapytała Cytha. - Sama powinnaś wiedzieć - odparł Gavin. - Przecież to ty wykopałaś tę jamę. - Wtedy się rozdzieliłam - wyjaśniło stworzenie. - Część kopała dół, a druga pozostała na powierzchni i po zakończeniu pracy pomogła reszcie wydostać się na górę. - Sprytnie - mruknął Duncan. Faktycznie, była to wspaniała umiejętność. Cytha uczyniła to samo, kiedy do niej strzelił: rozdzieliła się na elementy składowe i uciekła. Tamtej nocy, przy oczku wodnym, śledziła go, także rozdzielona na części i bezpiecznie ukryta w gąszczu krzaków. - Jesteś uwięziony, podobnie jak ja - powiedziała Cytha. - Oboje tu umrzemy. Czy zgodzisz się ze mną, że to dość stosowne zakończenie naszej znajomości? - Pomogę ci wyleźć - rzekł Duncan ze złością. - Nie roszczę żadnych pretensji do dzieci. Przyciągnął do siebie sztucer i odpiął pas od strony kolby, po czym owinął drugi koniec wokół dłoni i ostrożnie opuścił broń w dół jamy. Cytha uniosła się na tylnych łapach i przednimi objęła kolbę sztucera. - Tylko powoli - ostrzegł Duncan. - Jesteś ciężka, nie wiem, czy dam radę cię utrzymać. Nie musiał się jednak obawiać. Od bestii odskakiwały już pojedyncze zwierzątka i wspinały się po kolbie oraz pasku sztucera. Po chwili pierwsze z nich dotarły do jego odsłoniętego ramienia i popełzły wyżej, skrobiąc go pazurkami. Małe, szydercze wyjce, za nimi śmieszne szczudłaki i myszopodobne diabliki, które cicho na niego warczały. Dalej szli uśmiechnięci, karłowaci tubylcy - ani niemowlęta, ani tym bardziej dzieci, ale pomniejszeni dorośli mieszkańcy planety. Wreszcie wspięły się w pośpiechu budzące grozę donowany. Wszystkie stworzenia wdrapywały się po jego ręce, z ramienia zeskakiwały na ziemię i w pobliżu czekały na całą resztę. Na końcu Cytha - nie obnażona tym razem do swego indyczego szkieletu, a jedynie wielokrotnie pomniejszona - wygramoliła się z trudem tą samą drogą na wolność. Gavin wyciągnął sztucer, obrócił się i usiadł. Dostrzegł, że bestia znów pospiesznie składa się w całość. Patrzył z fascynacją, jak miniaturki wszystkich form życia tej planety zlewają się niczym rój pszczół, w którym każda robotnica dokładnie zna swoje miejsce, i ponownie odtwarzają całe zwierzę. Wreszcie Cytha złożyła się w całość. Była faktycznie mała - możliwe, że jeszcze młoda; z pewnością nie większa od ziemskiego lwa. Tamtego ranka, na farmie, Zikkara tłumaczył mu, że jest to mały okaz, prawdopodobnie dość młody. Po prostu świeży wylęg, nic innego jak gromada osesków - o ile „osesek" było właściwym określeniem, czy choćby najdalszym przybliżeniem. Za kilka miesięcy, czy za kilka lat, kiedy Cytha urośnie, a wraz z nią urosną jej poszczególne dzieci, stanie się monstrualnym stworzeniem. Cytha stała bez ruchu, spoglądając to na Duncana, to na powalony pień, pod którym była uwięziona jego noga. - No cóż... - rzekł Gavin. - Myślę, że jeśli w ramach rewanżu uniesiesz to drzewo, pomiędzy nami... - Jest bardzo źle - odparła Cytha i odwróciła się tyłem. Duncan patrzył ze zdumieniem, jak zwierzę spokojnie się oddala. - Hej! - zawołał. Ale Cytha się nie zatrzymała. Sięgnął po sztucer i już przykładał broń do ramienia, gdy uświadomił sobie, że strzelanie do tego stworzenia nie ma najmniejszego sensu. Opuścił strzelbę. - Ty cholerna, niewdzięczna składanko... Ugryzł się w język; to także nie miało sensu. Musiał się skoncentrować na próbach oswobodzenia nogi. Wiedział już, co trzeba robić; nawet pierwsze niepowodzenia nie wywołały u niego paniki. Ułożył sztucer na piersi i próbował z powrotem zatrzasnąć zapinkę paska. Dopiero teraz spostrzegł, że cała lufa jest zapchana śmieciami i błotem. Przez chwilę zamarł w bezruchu, przypomniawszy sobie, jak bliski był oddania strzału do Cythy. Jeżeli lufa była dość głęboko i wystarczająco szczelnie zapchana, sztucer rozerwałby mu się w rękach. Używał strzelby jako dźwigni, próbując unieść pień, a przecież w ten sposób nie traktuje się dobrej broni, to najlepsza metoda, żeby ją szybko zniszczyć, zganił się w myślach. Popatrzył dookoła, znalazł odpowiednią gałązkę i zaczął nią dziobać zapchaną lufę, lecz błoto było silnie ubite i niewiele w ten sposób zdziałał. Odrzucił witkę i rozejrzał się za czymś mocniejszym, gdy kątem oka złowił jakieś poruszenie w najbliższej kupie gałęzi. Przez chwilę obserwował tę część gąszczu, w końcu wrócił do przerwanego zajęcia. Znalazł kawałek grubszego patyka, znów zaczął go pchać w lufę, kiedy ponownie wydało mu się, że dostrzega jakiś ruch. Odwrócił głowę. Nie dalej jak sześć metrów od niego siedział wyjęć w pozycji warującego psa. Długi jęzor wywalił na brodę, a na jego pysku błądziło coś w rodzaju szyderczego uśmiechu. Z kupy gałęzi wylazł drugi wyjęć i przysiadł obok tamtego. Duncan domyślił się, że w gęstwinie czeka reszta stada. Usłyszał, jak przedzierały się przez plątaninę powalonych drzew, niemal wyczuwał uderzenia setek łap o ziemię. Pluton egzekucyjny, przemknęło mu przez myśl. Widocznie Cytha postanowiła nie zaprzepaścić takiej okazji. Uniósł sztucer i uderzył lufą w leżący pień, chcąc w ten sposób rozkruszyć korek z błota tkwiącego w lufie. Nie udało się, piasek i śmieci wciąż zalegały wewnątrz. Trudno, pomyślał Gavin. Musiał strzelać, nie zważając na możliwość zniszczenia broni. Przełączył ją na ogień automatyczny i uniósł lufę w stronę zwierząt. Teraz przed nim siedziało już rzędem sześć wyjców. Czekały i przyglądały się swojej ofierze. Były pewne zdobyczy, nie musiały się spieszyć: człowiek nie miał możliwości ruszyć się z miejsca. Z gąszczu wychodziły kolejne wyjce, otaczały go ze wszystkich stron. Stwierdził w duchu, że nie ma żadnych szans, jeśli zwierzęta zaatakują równocześnie. - Będzie to was trochę kosztowało, panowie - mruknął. Sam był zaskoczony własnym opanowaniem i obojętnością w obliczu gromady drapieżników. Ale chyba tak właśnie powinien zachowywać się człowiek, pomyślał z dumą. Nie tak dawno doszedł do wniosku, że w pewnych okolicznościach można mieć na Layardzie przeciwko sobie całą zjednoczoną i zgodnie współpracującą planetę. Teraz miał okazję przekonać się, jak to wygląda w rzeczywistości, choćby na tak małą skalę. Prawdopodobnie Cytha rozpuściła na wszystkie strony wieść: „Tam jest człowiek, którego trzeba zabić. Idźcie i uczyńcie to!" Chyba tak to wyglądało. Cytha stanowiła tu zapewne najwyższy autorytet, siłę napędową i matkę wszelkiego życia - decydowała i kształtowała, ukierunkowywała każde stworzenie zamieszkujące planetę. A z pewnością nie była to jedyna Cytha, musiało ich być więcej. Możliwe, że miały swoje określone obszary działania, strefy wpływów i odpowiedzialności - obszary o ściśle określonych granicach, wewnątrz których każda Cytha sprawowała władzę absolutną. Matriarchat, pomyślał, uśmiechając się cierpko. Matriarchat w swej najbardziej ekstremalnej postaci. Zdobywając się jednak na obiektywizm, musiał mimo wszystko przyznać, że nie jest to wcale aż tak zły system. Lecz jego położenie nie pozwalało na bezstronność ani w tej, ani w żadnej innej sprawie. Łańcuch wyjców zacieśniał się, zwierzęta powoli przesuwały się w jego stronę, ale nie podejmowały ataku. - Mam zamiar przerzedzić nieco wasze szyki, cholerne bestie! - zawołał Duncan. - Przysuńcie się jeszcze o pół metra, do tamtego kamienia, a dam wam posmakować krwi! Mógł w jednej chwili wykończyć tych sześć zwierząt siedzących naprzeciwko niego, ale pierwsze strzały zapewne byłyby hasłem do frontalnego ataku dla pozostałych, kryjących się nadal w gęstwinie. Gdyby nie był unieruchomiony, gdyby mógł stanąć na nogach, miałby dużo większe szansę wyjść cało z tej opresji. Lecz uwięziony pod zwalonym drzewem nie miał żadnych szans. W minutę po oddaniu pierwszego strzału, a może jeszcze wcześniej, wyjce musiały go dopaść. Sześć zwierząt przysunęło się jeszcze bliżej. Duncan uniósł broń do ramienia. Wyjce jednak nadal siedziały na ziemi, dziwnie znieruchomiałe. Zastrzygły uszami, jakby nasłuchiwały, a z ich pysków znikł wyraz przypominający diaboliczny uśmiech. Zwierzęta przygarbiły się, jakby pod wielkim ciężarem, potoczyły dokoła wzrokiem pełnym żalu i jak cienie ulotniły się, niemal rozpłynęły w powietrzu. Gavin nie zauważył nawet, kiedy to się stało. Siedział nieruchomo, nasłuchując, lecz wkoło panowała niczym nie zmącona cisza. Odroczenie wyroku, pomyślał. Na jak długo? Pewnie wyjce przestraszyły się czegoś, lecz w każdej chwili mogły wrócić. Gavin musiał się stąd wynosić i to jak najszybciej. Stwierdził, że gdyby zdołał znaleźć dłuższy drąg, może by mu się udało nieco unieść pień. Z korony powalonego drzewa sterczała prosto w niebo gruba gałąź. U nasady miała jakieś dziesięć centymetrów średnicy i niewiele się zwężała na całej długości. Duncan wyciągnął zza pasa nóż i popatrzył na niego: zbyt mały i zbyt cienki, żeby odciąć nim tak gruby konar. Ale nie dysponował niczym innym. Człowiek doprowadzony do ostateczności gotów jest na wszystko, tym bardziej jeśli od tego zależy jego życie. Obrócił się i zaczął przesuwać w stronę miejsca, gdzie konar wyrastał z pnia drzewa. W zaklinowanej nodze odezwał się ostry ból, ponieważ Gavin całym ciężarem ciała dosłownie wyłamywał staw w kostce. Zacisnął zęby i przesunął się jeszcze bardziej. Ból w nodze był nie do zniesienia, a jego od pnia dzieliła jeszcze spora odległość. Spróbował przesunąć się jeszcze trochę, lecz w końcu dał za wygraną. Położył się płasko na ziemi, z trudem łapiąc oddech. Została mu już tylko jedna szansa. Postanowił spróbować wyciąć nieco pień drzewa tuż powyżej stopy. Po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że i to jest niewykonalne - musiałby wgryzać się nożem w nachodzące na siebie, poskręcane słoje drewna, jakie z pewnością znajdowały się u nasady dwóch grubych konarów. Ostatecznym wyjściem było obcięcie sobie stopy, co oczywiście również nie wchodziło w rachubę. Gavin stwierdził, że jest na coś takiego zbyt słaby psychicznie. Znalazł się w ślepym zaułku. Nie było sposobu na uwolnienie stopy. Po raz pierwszy dotarło do niego z pełną mocą, że musi tu zostać i umrzeć. Możliwe, że Shotwell, który pozostał na farmie, wyruszy na poszukiwania, wątpliwe jednak, czy zdoła dotrzeć aż tak daleko. Poza tym o zmroku, albo nawet wcześniej, znów pojawią się tu wyjce. Zaśmiał się gardłowo, jakby drwił z samego siebie. Cytha pokonała go w tym pojedynku, nawet nie zadając sobie zbyt wiele trudu. Zwyciężyła, wykorzystując ludzkie słabostki, a potem - w oparciu o te same słabostki - zaplanowała podłą, a zarazem niezwykłą zemstę. Czegóż zresztą można się było spodziewać? Zasady etyczne Cythy nie musiały być takie same jak zasady człowieka. Bo czyż etyka ludzka nie dopuszczała w określonych wypadkach tak zwierzęcego i nielogicznego, tak nikczemnego i przepełnionego niewdzięcznością postępowania w stosunku do obcej istoty? Gavin ponownie sięgnął po gałązkę i zaczął nią czyścić zapchaną lufę sztucera. Odwrócił się gwałtownie, usłyszawszy za plecami trzask gałęzi. Stała tam Cytha, a za nią wyłaniał się z gęstwiny donowan. Duncan odrzucił patyk i uniósł broń do strzału. - Nie! - rzekła stanowczo Cytha. Donowan ruszył powoli w jego stronę i Gavin poczuł, jak cierpnie mu skóra na karku. Było to przerażające stworzenie, żadne zwierzę nie śmiało mu stanąć na drodze. Nawet drapieżne wyjce umknęły w jednej chwili, kiedy z dużej odległości usłyszały odgłos stąpania tego olbrzyma. Donowan został ochrzczony nazwiskiem pierwszego człowieka, który w spotkaniu z nim poniósł śmierć. W późniejszych czasach powstała długa lista ofiar tego monstrum. Wieść o straszliwych donowanach dotarła nawet na odległe planety. I nic dziwnego, pomyślał Duncan, który nigdy jeszcze nie znajdował się tak blisko bestii. Czuł, że całe jego ciało ogarnia lodowaty chłód na widok tego skrzyżowania słonia z tygrysem bengalskim i niedźwiedziem grizzly w jednej skórze, tej najpotężniejszej machiny do zabijania, jaką kiedykolwiek wydała na świat natura. Opuścił sztucer. Strzelanie nie miało sensu. Tylko dwa kroki dzieliły bestię od niego. Donowan omal go nie rozdeptał, lecz Gavin zdążył się w porę odsunąć. Zwierzę pochyliło ogromny łeb, chwyciło powalone drzewo u nasady pnia i po chwili ułożyło je o kilka metrów dalej. Potem ruszyło przed siebie; jego zwaliste, umięśnione cielsko zanurzyło się w gęstwinę i za moment ostatecznie zniknęło Duncanowi z oczu. - Teraz jesteśmy kwita - powiedziała Cytha. - Musiałam sprowadzić kogoś do pomocy. Gavin odchrząknął. Próbował poruszyć uwolnioną stopą, lecz nie miał w niej żadnego czucia. Wspierając się na sztucerze jak na kuli, stanął na zdrowej nodze, ale gdy chciał przenieść ciężar ciała na drugą, poczuł przejmujący ból. Wsparty na strzelbie, odwrócił się i spojrzał na Cythe. - Dziękuję, przyjaciółko - rzekł. - Sądziłem, że już cię nigdy nie zobaczę. - Nie będziesz teraz na mnie polował? Duncan pokręcił głową. - Nie mógłbym teraz polować nawet na myszy. Muszę wracać do domu. - To z powodu tej trawy, prawda? Właśnie dlatego na mnie polowałeś? - Vua jest podstawą mojej egzystencji - odparł Duncan. - Nie pozwolę ci jej jeść. Cytha milczała. Gavin spoglądał na nią przez chwilę, po czym się odwrócił. Opierając się ciężko na sztucerze, pokuśtykał w drogę powrotną. Cytha dogoniła go jednak w kilku susach. - Pójdźmy na ugodę, panie - rzekła. - Ja nie będę jadła twojej trawy vua, a ty nie będziesz na mnie polował. Czy to cię zadowala? - Jak najbardziej - odparł Duncan. - Uściśnijmy sobie dłonie. Wyciągnął rękę, a Cytha uniosła swoją łapę. Z pewną rezerwą, lecz po przyjacielsku wymienili delikatny uścisk. - Teraz odprowadzę cię do domu - powiedziała Cytha. - Wyjce by cię dopadły, zanim zdążyłbyś wyjść z lasu. VI Przystanęli na szczycie wzgórza. Przed nimi rozciągała się farma. Pola kłuły w oczy zielonymi, równiutkimi rządkami trawy vua odcinającymi się na tle czerwonej gleby. - Teraz już sobie dasz radę - powiedziała Cytha. Utrudziłam się. Utrzymanie pewnego poziomu inteligencji wymaga sporego wysiłku. Chciałabym już wrócić do przyjemnego stanu ignorancji. - Miło mi było cię poznać - rzekł Duncan ze smutkiem. - Dziękuję, że zechciałaś mi towarzyszyć w drodze. Ruszył w dół zbocza, wspierając się ciężko na sztucerze, którego używał jako laski. Zatrzymał się jednak po kilku krokach i odwrócił. - Teraz znowu staniesz się zwierzęciem, prawda? - zapytał. - A więc zapomnisz. Któregoś dnia znów natkniesz się na grządki trawy na moim polu i... - To bardzo proste - odparła Cytha. - Jeżeli znajdziesz mnie na polu, zacznij na mnie polować. Uciekając, szybko odzyskam inteligencję, przypomnę sobie wszystko i będzie dobrze. - Oczywiście - przyznał Duncan. - Masz rację. Cytha spoglądała jeszcze przez jakiś czas na człowieka powoli idącego w stronę farmy. Zadziwiający, pomyślała. Kiedy następnym razem będę miała potomstwo, muszę wyhodować stadko jemu podobnych. Odwróciła się i zanurzyła między gęstwinę krzaków, Czuła, jak inteligencja stopniowo ją opuszcza, jak powraca stare, beztroskie poczucie zadowolenia z życia. Nie potrafiła jednak opanować radosnego dreszczu emocji; już teraz z niecierpliwością oczekiwała tej chwili, kiedy będzie mogła sprawić swemu nowemu przyjacielowi taką niespodziankę. Bo czyż nie sprawię mu radości i nie zadziwię go, kiedy podrzucę podobne do niego maluchy na progu farmy? - pomyślała. Z pewnością będzie zachwycony!