Piers Anthony - Ogrze Ogrze
Szczegóły |
Tytuł |
Piers Anthony - Ogrze Ogrze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Piers Anthony - Ogrze Ogrze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Piers Anthony - Ogrze Ogrze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Piers Anthony - Ogrze Ogrze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Piers Anthony
"OGRZE, OGRZE"
1. NOCNA MARA
Tandy nie mogła zmrużyć oka. Demon do tej pory nigdy nie pojawił się w jej
sypialni, ale obawiała się, że kiedyś to uczyni. Tej nocy była sama, toteż
odczuwała lęk.
Jej ojciec, Crpmbie, był twardym żołnierzem, który stawiłby czoło demonowi.
Przebywał jednak daleko, w Zamku Roogna, gdzie pełnił wartę królewską. Crombie
radował się niezmiernie, kiedy rzadko gościł w domu. Głosił przy każdej okazji,
że nienawidzi kobiet, ale poślubił nimfę i nie znosił, gdy ktoś wtrącał się w
jego sprawy. Tandy w oczach ojca wciąż pozostawała dzieckiem, toteż jego ręka
bezwiednie sięgnęłaby ku rękojeści złowieszczego miecza, gdyby tylko
podejrzewał, że jakiś demon ją niepokoi. Gdyby tylko znajdował się w pobliżu!
Jej matka, Jewel, osadzała pomarańczowe szafiry tuż pod powierzchnią ziemi, tak
daleko od domu, że dotarła tam dosiadając robaka Diggle, który mógł przenikać
przez skały nie dziurawiąc ich. Mogli wrócić dopiero po północy. Oznaczało to
kilka dodatkowych godzin, a Tandy się bała.
Odwróciła się owijając prześcieradłem o cukierkowym deseniu i schowała głowę pod
różową poduszkę. Lecz to nie pomogło, wciąż bała się demona. Nazywał się Fiant i
potrafił się dematerializować, kiedy tylko zechciał, co oznaczało, że mógł
przechodzić przez ściany. Im więcej myślała, tym mniej zaufania miała do ścian
własnego pokoju. Obawiała się, że każda nie obserwowana ściana mogłaby
przepuścić demona. Przetoczyła się, usiadła na łóżku i obserwowała ściany. Nie
dostrzegła śladu demona.
Spotkała Fianta zaledwie kilka tygodni temu, zupełnie przypadkowo. Bawiła się
kilkoma dużymi, okrągłymi, niebieskimi karbunkułami, które wyrzuciła jej matka.
Rubiny powinny być czerwone! Jeden z klejnotów potoczył się korytarzem w pobliże
alkoholowej wytwórni demonów. Wpadł prosto na zawijaną flaszkę zrobioną przez
demona, rozbijając się na kawałki; cała jej zawartość wylała się. Bała się, że
demon się rozzłości, ale zamiast tego spojrzał na nią z zagadkowym uśmieszkiem —
i to było jeszcze gorsze. Od tamtego czasu demon pokazywał się z denerwującą
częstotliwością, spoglądając na nią tak, jakby nosił się ze szczególnie
demonicznym zamiarem. Nie była aż tak naiwna, żeby mieć wątpliwości co do istoty
jego demonicznego zamysłu. Zainteresowanie ze strony demona schlebiałoby nimfie,
ale Tandy była zwykłą dziewczyną. Nie pragnęła demonicznego kochanka!
Tandy wstała i podeszła do lustra. Magiczna latarnia pojaśniała i mogła się
przejrzeć. Miała dziewiętnaście lat, ale wyglądała jak dziewczynka w swojej
nocnej koszuli i pantoflach; kasztanowe warkocze spływały w nieładzie od
nieustającego przewracania się z boku na bok. W niebieskich oczach widniała
troska. Chciałaby bardziej przypominać matkę, ale oczywiście żadna istota ludzka
nie mogła dorównać ani pięknem twarzy, ani fantastyczną figurą nimfie. Właśnie
ta aura piękna, która otaczała nimfy, przyciągała mężczyzn takich jak Crombie, a
żołnierz po kądzieli odziedziczył zdolność do jednej tylko rzeczy. Nimfa mogła
zaspokoić pragnienia mężczyzny o takich zdolnościach. Zwyczajne dziewczyny
musiałyby się podszkolić w sztuce miłości. Przegrywały z nimfami przykładając do
tego o wiele więcej znaczenia niż one. Nie potrafiły zawrócić z raz obranej
drogi ku zadowoleniu drugiej strony. Skazane były z góry na porażkę, gdyż
zdawały sobie sprawę z konsekwencji ślepego oddania.
Przyjrzała się sobie uważniej, rękami zaczesując rozrzucone włosy, poprawiła
koszulę L wyprostowała się. Nie była dzieckiem, chociaż jej ojciec wolał tak
myśleć. Nie stała się też w pełni kobietą. Ludzkie dziedzictwo obdarzyło ją
rozumem i dobrą duszą kosztem zmysłowości. Miała miłą twarz z zadartym noskiem,
pełne wargi; osądziła jednak, że natura poskąpiła jej urody. Nie mogłaby
uchodzić za nimfę.
Demon Fiant bez wątpienia uważał ją za nimfę. Być może nie zdawał sobie sprawy,
że jej ludzki rodowód czynił ją mniej doskonałą. Może szukał intrygującej
odmiany po mrocznej demonicy, która mogła przyjąć według życzenia dowolną formę,
nawet zwierzęcą. Mówiono, że demony czasami mogły przyjąć formę zwierzęcą, nawet
w trakcie aktu seksualnego, ale żadna ludzka dziewczyna nie mogła nawet sobie
tego wyobrazić. Tandy nie potrafiła zmienić formy ani w łóżku, ani poza nim, i z
pewnością nie chciała zwracać na siebie uwagi żadnego demona. Gdyby tylko
potrafiła go o tym przekonać!
Nie pozostawało jej nic innego, jak spróbować ponownie zasnąć. Demon mógł
przyjść albo nie; ponieważ nie miała nad tym kontroli, nie miało sensu
zamartwianie się. Położyła się na rozkopanym łóżku i martwiła się dalej.
Zamknęła oczy i nie poruszała się, jakby spała, ale była w pełni świadoma. Może
na chwilę zdoła tak oszukać ciało, żeby mogło się zrelaksować.
W oddalonej ścianie dało się słyszeć wibrację. Tandy śledziła to spod na wpół
przymkniętych powiek i nie ruszała się. Demon naprawdę przyszedł.
W chwilę później demon zmaterializował się. Był duży, muskularny i tęgi, z
małymi różkami wystającymi z czoła i krótką kępką bródki, co czyniło go podobnym
do kozła. Nogi zakończone miał kopytami i posiadał średniej długości ogon z
kitką na końcu. Otaczała go mroczna aura dwuznaczności, która zdradzała jego
demoniczną naturę, bez względu na to, jaką postać by przybrał. Oczy miał jak
przydymione kwarcowe tafle, pod którymi przelewała się wieczna lawa emitująca
przyćmione czerwone światło, rozjaśniające się, kiedy coś przyciągało jego
uwagę. Według diabolicznych standardów był wystarczająco przystojny i wiele nimf
byłoby wielce uszczęśliwionych będąc na miejscu Tandy.
Tandy nie żywiła zbytniej nadziei, że Fiant odejdzie widząc, iż zasnęła. Była
dla niego atrakcyjna albo przynajmniej wartościowa i nie przyszło mu na myśl, że
mogłaby mu odmówić. Demony oczekują odmowy, to ich podnieca. Mówi się, że mając
wybór pomiędzy uwodzeniem a gwałtem, zawsze wybierają gwałt. Demonice postępują
podobnie. Z drugiej strony nie można zgwałcić demona czy demonicy, gdyż po
prostu mogą się zdematerializować w każdej chwili. Jakże inaczej wytłumaczyć
zainteresowanie Fianta osobą Tandy! Przecież ona nie mogłaby się
zdematerializować. Gwałt był możliwy.
Być może, gdyby okazała mu przychylność, to zniechęciłoby go do niej. Z
pewnością nudziły go nazbyt chętne samice. Tandy nie mogła jednak ryzykować tak
szczególnej próby. Co byłoby, gdyby demon przyjął jej pozorne przyzwolenie za
dobrą monetę?
Fiant podszedł do łóżka, wykrzywiając twarz w diabelskim uśmiechu. Tandy
obserwowała go spod na wpół przymkniętych powiek. Go zrobi, jeżeli intruz jej
dotknie? Była pewna, że krzyki i walka tylko by go ośmieliły, a wówczas jego
oczy rozbłysnęłyby odwieczną lubieżnością. Co innego jeszcze mogła zrobić?
Fiant zatrzymał się i pochylił nad nią. Jego oczy wysyłały ostre błyski, które
przenikały przez jej przymknięte powieki.
— Ach, ty śliczne maleństwo — mruczał, a usta spowił mu dym wydobywający się w
trakcie mówienia. — Bądź przerażony, mój mięciutki kawałeczku ludzkiego mięsa.
Twój ukochany demon jest w końcu tutaj. Pozwól mi zobaczyć więcej!
I zdarł z niej prześcieradło.
Tandy rzuciła w niego poduszką i zeskoczyła z łóżka, a jej przerażenie łączyło
się z gniewem.
— Wynoś się stąd, cuchnący duchu! — krzyknęła.
— Och, delikatne maleństwo budzi się. Krzycz, proszę! Wspaniale!
Demon wysunął w jej kierunku błękitny koniec rozdwojonego języka, musnął nim
swoje cienkie wargi. Jego ogon wykonał podobny ruch.
Tandy cofnęła się, a jej przerażenie wzrosło.
— Nienawidzę cię! Wynoś się!
— Świetnie — powiedział Fiant, a jego ogon zesztywniał, gdy go uniósł. —
Kochanie,— twoje uniesienie jest wspaniałe, chciałbym posiąść cię do głębi.
Sięgnął ku niej; różki rozbłysnęły odbijając blask jego oczu.
Zdesperowana Tandy była doprowadzona do ostateczności. Rzuciła weń napadem
złości. Jej ciało zesztywniało, twarz poczerwieniała, oczy zwęziły się i cisnęła
złością prosto w szeroką klatkę piersiową demona.
Złość uderzyła z impetem wybuchu. Demon rozpadł się na części — stopy, ręce i
głowa poleciały osobno. Ogon wylądował na łóżku i drgał konwulsyjnie jak
pozbawiony głowy wąż.
Tandy zwilżyła drżące wargi. Naprawdę nie chciała tego, by jej wybuchy złości
obracały wszystko wniwecz i wcale nie zamierzała zabić intruza. Teraz zniszczyła
demona i piekłu trzeba będzie zapłacić. Jak ona wytłumaczy piekłu to morderstwo?
Szczątki demona przeobraziły się w dym. Dym scalił się i Fiant uformował się
ponownie, nietknięty. Wyglądał na oszołomionego.
— Och, ten pocałunek był piękny — powiedział i przeniknął przez ścianę.
Tandy odprężyła się. Mimo wszystko Fiant nie był martwy, ale odszedł. Tak było
najlepiej dla niej. Ale czy naprawdę zniknął. On z pewnością nie odszedł na
dobre, a teraz obydwoje wiedzieli, że jej pociski złości nie powstrzymają go.
Jedynie zyskała trochę na czasie.
Nareszcie mogła usnąć. Wiedziała, że tej nocy nie będzie więcej kłopotów, ale
jej matka wróci dopiero za kilka nocy. Fiant z całą zuchwałością mógł atakować
swoją samotną ofiarę, kiedy nikogo odpowiedzialnego nie było w pobliżu.
Nazajutrz Tandy próbowała porozmawiać z matką, chociaż była pewna, że to
zupełnie jej nie pomoże.
— Mamo, znasz demona Fianta, który pracuje w destylatorni alkoholu? On…
— A, tak. Demony są tak miłymi osobami — powiedziała Jewel pachnąc średnio
przyjemnie siarką. To była jej magia. Zapach odzwierciedlał jej nastrój. —
Szczególnie Beauregard, który prowadzi badania…
— On pracował już nad tym, zanim się urodziłam. To miły demon, ale Fiant jest
inny. On…
— Oni nigdy nie sprawiają mi kłopotów, kiedy rozmieszczam klejnoty w ich
jaskiniach. Demony są takimi dobrymi sąsiadami.
Siarka zapachniała jeszcze mocniej, powodując, że nosek nimfy zmarszczył się
lekko. Jewel nie lubiła słuchać słów krytyki.
— Większość z nich jest miła, mamo. — (Demony, naturalnie, nie przeszkadzały
Jewel; bez niej nie byłoby klejnotów, a demony są łase na takie świecidełka). —
Ale ten jest inny. On…
— Każdy jest inny. Oczywiście, kochanie. To właśnie czyni Xanth interesującym.
Teraz pachniała świeżymi, dopiero rozkwitającymi kwiatami pomarańczowych róż.
— Być może inność to nie to, co miałam na myśli. On przychodzi w nocy do mojego
pokoju.
— Och, nie mógłby tego zrobić! To nie może być prawda. — Niestosowność tego
faktu ujawniła się w zapachu zepsutej kulki tabletkowej. Nawet niedojrzałe kulki
tabletkowe pachną nieprzyjemnie chorobą, a im bardziej dojrzałe, tym
intensywniejszy zapach.
— Ale on to zrobił! Zeszłej nocy…
— Musiało ci się przyśnić, kochanie — rzekła Jewel stanowczo. I smród
rozkładającej się padliny smoka pokazał, jak niesamowita wydała się Jewel
wzmianka o tym.
— Czasem te kare zwidy przynoszą nieodpowiednie sny. Tandy zrozumiała, że matka
nie chce w żaden sposób przyjąć do wiadomości prawdy. Jewel była nimfą i
zachowała wiele cech nimfy, oprócz sedna doświadczeń małżeńskich i
macierzyństwa, które na nią wpłynęło, nie rozumiała zupełnie istoty zła. Dla
niej wszystkie stworzenia i wszyscy ludzie byli po prostu dobrymi sąsiadami,
wliczając demony. W rzeczy samej demony zachowywały się w miarę poprawnie,
dopóki Fiant nie zainteresował się Tandy.
Jej ojciec zrozumiałby lęk córki. Crombie był nie tylko człowiekiem, był
człowiekiem wojny. Więc naprawdę rozumiał, w jaki sposób postępują mężczyźni.
Ale ledwie starczało mu czasu na wizyty i Tandy nie miała możliwości
zasięgnięcia jego rady w tej sytuacji, więc i on nie mógł być teraz pomocny.
Gdy pomyślała o ojcu, boleśnie zdała sobie sprawę, że Jewel nie mogła sobie
pozwolić na utratę wiary w ludzi, bo zakwestionowałoby to również wierność
Crombiego. A brak zaufania do męża zakłóciłby jej życie. W oczywisty sposób
myśli Jewel zbieżne były z myślami Tandy, ponieważ dał się odczuć nieprzyjemny
zapach płonącego pola dzikiego owsa.
W tej sytuacji Tandy nie mogła rozmawiać o tym dłużej z matką. Mogłaby pomówić z
ojcem, na osobności. Oznaczałoby to, że musi do niego dotrzeć, gdyż nie mogła
zostać w domu ze względu na demona. Mówiło się, że żaden człowiek nie wygra
walki z demonem, ale Crombie był kimś więcej niż tylko człowiekiem: był jej
ojcem. Musiała dotrzeć do niego.
Stanowiło to problem. Tandy nigdy nie była w Zamku Roogna. Nigdy nie była nawet
na powierzchni Xanth. Jeżeli nie opuści jaskiń natychmiast, jest stracona. W
samej rzeczy bała się tej próby. W jaki sposób ma podróżować do zamczyska, gdzie
służył jej ojciec? Całą drogę sama? Nie potrafiła na to odpowiedzieć.
Demon nie zjawił się tej nocy. Zamiast niego przybyły nocne mary. Gdy tylko
zasypiała, kare klacze kłusowały i stawały dęba nad jej łóżkiem, strzygąc uszami
i kładąc je na przemian, błyskając podkowami, parskając przerażającymi oparami
złych snów, które przynosiły.
Obudziła się, przerażona, a one pierzchły natychmiast, ale jedynie po to, by
powrócić, gdy znowu zaśnie.
W końcu zdesperowana cisnęła w jedną z nich pociskiem złości. Wiedziała, że kary
koń spełnia jedynie swój obowiązek i nie powinien być karany. Tandy rozbudziła
się zupełnie, zdecydowana pomóc zwierzęciu. Ale oczywiście już go nie było.
Prawie niemożliwe było złapanie nocnej mary, kiedy się czuwało.
Sprawdziła miejsce, gdzie stała klacz. Podłoga była tam porysowana i odkryła
kilka kropel krwi, Tandy miała nadzieję, że kara klacz bezpiecznie dotarła do
domu. Pewnie minie kilka nocy, zanim będzie gotowa do ponownej pracy ze snami.
Pobicie niewinnego stworzenia było straszną rzeczą. Bez względu na jego
dokuczliwość. Tandy przyrzekła sobie, że więcej tego nie zrobi.
Następnym razem, gdy zasnęła, rozglądała się za tą, którą zraniła. Upłynął
jednak długi czas, zanim przybyły; pewnie się jej bały i nie mogła ich za to
winić. W końcu jednak zjawiły się, jako że były zmuszone wykonywać obowiązki,
nawet jeżeli było to dla nich niebezpieczne. Bojaźliwie zbliżyły się ze swoim
brzemieniem snów, a te obecne wiązały się ze zranieniem kłaczki. Chciały zmusić
ją, żeby zapłaciła za swoją zbrodnię! Ponieważ od tamtego czasu nie widziała tej
zranionej, a ona to spowodowała, więc czuła się coraz bardziej winna. Wyczuwała,
że ta kara klacz zawsze będzie się jej bała i więcej nie przybędzie. Może leży w
stajni, gdzie te stworzenia spędzają dzień, i cierpi. Gdyby tylko potrafiła
okiełznać swój temperament!
Obowiązkiem karych klaczy było przynoszenie nieprzyjemnych snów ludziom, którzy
musieli je prześnić, tak jak obowiązkiem Jewel było rozmieszczanie klejnotów,
które ludzie mieli odnaleźć. Ponieważ sny były brzydkie, nie powierzano ich
ochotnikom. Tak więc kare klacze miały złą reputację w przeciwieństwie do
niewidzialnych mar dziennych, które przynosiły jasne sny dzienne. Ludzie
próbowali unikać nocnych mar i to czyniło ich pracę jeszcze trudniejszą. Tandy
nie była pewna, co stałoby się, gdyby karę klacze nie przynosiły złych snów, ale
jest pewne, że oznaczałoby to kłopoty. Chodziło przecież o to, by nie zburzyć
naturalnego porządku. Córka nimfy była niezmiernie ciekawa, o czym śnią same
kare klacze.
Kilka dni później, kiedy Tandy kładła się spać, znowu pojawił się demon.
Przeszedł prosto przez ścianę z obleśnym uśmieszkiem na twarzy.
— Odpręż się, milutka, jestem tu, by spełnić twoje najdziksze fantazje i sięgnąć
głębi twoich pragnień!
Jego uniesiony w górę ogon drgał.
Przez moment Tandy zamarła, niezdolna do powiedzenia ani słowa. Wcześniej demon
ją martwił, teraz była przerażona. Błyszczącymi oczami obserwowała, jak poufale
zbliża się do niej.
Stanął tuż nad nią, jak przedtem. Oczy błyskały mu jak czerwone gwiazdy.
— Połóż się i rozciągnij wygodnie! — napawał się jej widokiem. — Zadowolę twoje
najwyższe oczekiwania.
I wyciągnął do niej diabelską rękę z długimi paznokciami. Tandy krzyknęła…
Tej nocy Jewel była w domu i przybiegła zobaczyć, co się dzieje. Ale demon cicho
przeniknął przez ścianę, zanim weszła Jewel. I Tandy musiała złożyć swój krzyk
na karb nocnych mar. Wiedziała, że musi coś zrobić. Fiant stawał się coraz
zuchwalszy i wkrótce ją dopadnie, gdy będzie sama, a to byłoby gorsze niż
jakiekolwiek mary. Wiedziała już, że mógł przeżyć pocisk jej gniewu. Nie miała
więc żadnej ochrony. Musiała udać się do ojca Crombiego —jak najszybciej. Ale
jak?
Nagle zaświtał jej pomysł. Dlaczego nie złapać karej klaczy i nie pojechać na
niej do Zamku Roogna? Stworzenie z pewnością znało drogę, jako że nocne mary
musiały obsługiwać wszystkich ludzi, którzy spali.
Musiała jednak rozwiązać kilka spraw. Tandy nie miała doświadczenia w jeździe
konnej. Czasami dosiadała Diggle’a ze swoją matką podróżującą do odległych
rejonów Xanth, do miejsc, gdzie miały być rozmieszczone szmaragdy, opale,
diamenty, ale to było co innego. Diggle, świdrowiec, poruszał się powoli i
równomiernie, przenikając przez skały tak długo, dopóki wytwarzało się dźwięki,
które on lubił. Nie wiedziała, jak złapać klaczkę ze snu, ani jak utrzymać się
na niej?
Tandy była zręczną dziewczyną. Wspinała się we wszystkich jaskiniach, przebywała
rozpadliny używając lin z dzikiego pnącza, przeciskała się przez szczeliny —
dobrze jest być szczupłą! Przepływała lodowato zimne rzeki, przebiegała lekko po
pochyłych skalnych zboczach zrzucając odpryski na pojawiające się czasami
gobliny, które ją potem goniły. Gdyby klacz podeszła na tyle blisko, że mogłaby
wskoczyć na jej grzbiet i złapać za opadającą grzywę… Nie będzie to wygodna
jazda, ale potrafiłaby to zrobić. Więc największym zmartwieniem będzie pierwszy
krok — złapanie nocnej mary.
Szkopuł tkwił w tym, że kare klacze pojawiały się jedynie wówczas, gdy ktoś
spał. Mogłaby udawać, ale wątpiła, czy udałoby się oszukać nocne mary.
Niewątpliwie dostrzegą, że czuwam. Z pewnością rozpłynęłyby się w dymek, jak
demon, zostawiając jej tylko mgliste wspomnienie. Kare klacze należały mimo
wszystko do rodzaju demonów. Mogły dematerializować się w taki sam sposób, jak
Fiant. Również przechodziły przez ściany, dosięgając najbardziej zabezpieczonego
śpiącego. Tandy podejrzewała, że stają się materialne jedynie w obecności
śpiącego. Tylko to mogło powstrzymać je od dematerializacji.
Tandy zabrała się do tego zadania z całą determinacją. Nie dlatego, że miało to
zaspokoić swego rodzaju ambicję, ale wiedziała, co mogło się zdarzyć, gdyby
demon dostał ją w swoje ręce, gdyby nie udało się jej zbiec na karej klaczy. Na
dwóch krzesłach umieściła wałek i ćwiczyła na nim wyobrażając sobie, że jest to
grzbiet koński. Kładła się na łóżku, potem nagle podrywała się i wskakiwała
okrakiem na wałek chwytając frędzle, które udawały grzywę, i ściskała wałek
nogami. Ćwiczyła tak długo, aż otarła sobie nogi, ale dalej to robiła, aż cała
procedura stała się automatyczna i szybka. I znowu ćwiczyła, żeby mieć pewność,
że zrobi to w czasie snu.
Zajęło to jej kilka dni. Ćwiczyła głównie wtedy, kiedy nie było matki zajętej
układaniem brylantów, żeby uniknąć kłopotliwych pytań. Demon nie niepokoił jej w
dzień na szczęście, więc mogła wtedy nadrobić trochę snu.
Kiedy udoskonaliła technikę jazdy, nie ośmieliła się już dłużej zwlekać z powodu
bezczelności demona i planowanej całonocnej nieobecności matki w związku z
umieszczaniem diamentów w kominie litej skały — postanowiła działać.
Napisała liścik do matki wyjaśniający, że musi pojechać z wizytą do ojca i żeby
Jewel nie martwiła się. Nimfy w ogóle nie miały wielkich skłonności do
zmartwień, więc to wystarczyło. Zgromadziła trochę tabletek nasennych z niszy, w
której spały, włożyła do kieszeni i położyła się. Zazwyczaj jedna tabletka
wystarczała na kilka godzin. A Tandy miała ich trochę i mogły utrzymać ją we
śnie przez całą noc.
Kiedy moc tabletek wywarła magiczny wpływ na jej ciało, pogrążając ją we śnie,
przyszła jej do głowy alarmująca myśl: co się stanie, jeżeli kare klacze nie
zjawią się tej nocy?
Przypuśćmy, że zamiast nich przybędzie Fiant — a ona będzie pogrążona w głębokim
śnie, niezdolna do oporu. Ta myśl tak ją rozproszyła, że przybycie pierwszej
klaczy uszło jej uwadze.
Tandy wyraźnie widziała w swoim śnie to stworzenie: koń koloru czarnej nocy o
jasno błyszczących oczach — nosił stygmat oczu demona! Ujrzała przed sobą
migotliwą grzywę. Grzywa była lśniąco czarna, a ogon ciemnohebanowy, nawet
podkowy były czarne. Wpatrywała się we śnie w to piękne, cudownie umięśnione
zwierzę. Ciemne uszy wysunęły się do przodu, ciemne nozdrza drgały, a czarna
szyja tworzyła wspaniały łuk. Tandy wiedziała, że ma przed sobą wspaniały okaz
tego gatunku.
— „Jestem uśpiona” — przypomniała sobie. — „To jest sen”. I naprawdę śniła. Zły
sen pełen podpowierzchniowych prądów i groteskowych przypływów, i strachu, i
wstydu, i przerażenia. Czynił jej położenie żałosnym. Zwalczyła to, zebrała się
w sobie i wskoczyła na czarną klacz.
Dokonała tego. Nudne ćwiczenia opłaciły się stokrotnie. Wylądowała na grzbiecie
nocnej mary chwytając się jej grzywy i ściskając jej silne ciało nogami. Przez
chwilę klacz stała spokojnie, zbyt zdumiona, żeby się poruszyć. Tandy znała to
uczucie.
Potem stworzenie wystrzeliło. Galopowało przez ściany, jakby one nie istniały —
i rzeczywiście Tandy nie czuła żadnego oporu, gdyż dematerializowała się razem z
karą klaczą. Moc nocnej mary udzieliła się jeźdźcowi, jak tabletki nasenne
wpływają na tego, kto je używa, Tandy pozostawała w uśpieniu, trzymając się
swojego rumaka.
Jazda była straszna. Ściany migały jak cienie, a otwarta przestrzeń jak światło
dzienne. Tandy wczepiła się w grzywę, chociaż włosie ostro wrzynało się w jej
ręce. Bała się jednak zwolnić uchwyt. Jaki byłby upadek, gdyby starała się
zmienić położenie? Ten sen był gorszy od jakiegokolwiek koszmaru, a tabletki
nasenne chroniły ją przed zbudzeniem się.
Była już bardzo daleko od wygodnego mieszkania matki. Mknęły teraz przez skały,
rozpadliny, wodę i ogień, i legowiska wielkich i małych potworów. Przegalopowały
przez stół, gdzie sześć demonów grało w pokera, i demony przerwały grę na
chwilę, niepewne, czy naprawdę widziały karą klacz. Przeleciały przez tajne
zebranie goblinów planujących obrzydliwe zabawy; i te również zawahały się przez
chwilę, dotknięte jakby niejasno złą wizją. Mara nocna przemykała przez
najgłębsze uskoki, gdzie Mózgokoral zgromadził wszelkie żyjące stworzenia Xanth,
i potwory poruszyły się bezwładnie, nie wiedząc, co je poruszyło. Tandy zdawała
sobie sprawę, że kiedy kara klacz mijała przebudzone stworzenia, powodowała
przejściowe złe myśli. Tylko we śnie takie myśli miały naprawdę pełen potencjał.
Teraz Tandy miała inny problem. Musiała poprowadzić swojego rumaka, ale nie
wiedziała jak. Nawet gdyby wiedziała, nadal nie znała drogi do Zamku Roogna.
Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej?
Ale to był sen i nie musiał działać sensownie.
— „Zanieś mnie do Zamku Roogna!” — krzyknęła. — „Potem puszczę cię wolno!”
Kara klacz zarżała i zmieniła kierunek. Czy jedynie tylko to było potrzebne?
Tandy uświadomiła sobie, że klacz ze snu była przerażona równie mocno. Tego
rodzaju konie nie były przeznaczone do osiodłania! Być może nocne mary mogły
współdziałać, by pozbyć się jeźdźca.
Zagłębiały się w jaskinie i wyłaniały na powierzchni Xanth. Tandy przywykła do
oglądania dziwnych rzeczy w snach, ale nigdy tak przerażających. Oczy miała
otwarte, przynajmniej tak się jej wydawało, chociaż mogło to być częścią snu — a
na powierzchni widziała ogrom nocy. Ujrzała obszary rozprzestrzeniających się
lasów i ogromne, puste przestrzenie, i rzeki bez skalistych kanionów, a ponad
tym wszystkim monstrualny strop pełen wielkich skupisk punktów świetlnych.
Zrozumiała, że są to gwiazdy, o których opowiadał jej ojciec, a wtedy pomyślała,
że on ubarwia swoje opowieści, jak ubarwiano heroiczne historie o dokonaniach
ludzi z legendarnej przeszłości Xanth. Tam, gdzie gwiazdy były niewidoczne,
zobaczyła chmury. Chmury przypominały opary otaczające wodospady, teraz
uwolnione, dążące do nieba. Wypuścić chmurę, a naturalnie zrobi, co będzie
chciała!
Wtem zza chmury wyłoniło się o wiele potężniejsze światło, z pewnością było to
sławne słońce, złota kula, która przemierzała niebo zawsze w jednym kierunku.
Nie, to nie słońce. Właśnie z jego powodu wybrała tę podróż nocą, a nie w dzień.
Jewel opowiadała jej o nim, ale Tandy nie była pewna, czy sama Jewel
kiedykolwiek widziała słońce. Kiedy zapytała ojca, czy to prawda, Crombie po
prostu się zaśmiał, co wzięła za potwierdzenie. Rzeczy, oczywiście, nie musiały
potrzebować sensownych powodów, by robić coś. Może słońce po prostu bało się
ciemności, więc unikało jej.
To musiał być księżyc, obiekt o podobnych rozmiarach, ale ciemniejszy, ponieważ
zrobiony był z twarogu i nie świecił tak jasno. Ale latające smoki zjadły prawie
cały księżyc i został zeń tylko rożek. Mimo to robił wrażenie.
Kara klacz podskoczyła. Tandy zdrętwiały ręce, ale dalej trzymała się mocno
grzywy. Jej posiniaczone i poobcierane ciało będzie potem bolało przez wiele
dni! Ale przynajmniej była tutaj. Zły sen odszedł w niepamięć, jak to ze snami
bywa. Powracał i odchodził, podczas gdy jazda trwała nadal.
Nagle zbudziła się. W zanikającym blasku księżyca wyłaniał się ciemny zamek.
Kara klacz nie może wejść w światło dnia. Rzeczywiście, nocna mara rozwiała się,
gdy niezauważenie nastał poranek. Gdy całkowicie się rozbudziła, nie trzymała
już niczego. Tabletki nasenne zapewne zakończyły swoją drzemkę, a razem z nimi
Tandy. Nie — tabletki w większości zniknęły, musiały wypaść w czasie ostrej
jazdy i została tylko jedna — nie wystarczy, by wykonać zadanie.
W tym momencie klacz zniknęła całkowicie, uwolniona ze śniącego ciała, i Tandy
znalazła się na ziemi, poobijana i z szeroko otwartymi oczami.
Była odrętwiała, obolała i zmęczona. Nie wypoczęła podczas tego snu. Nogi miała
opuchnięte i sztywne. Włosy polepione od zimnych potów, które oblewały ja
podczas nocnego koszmaru. Cała w straszliwym nieładzie. Ale miała przynajmniej w
zasięgu wzroku cel podróży.
Podniosła się i boleśnie odczuwając poobijane stopy powlokła się w stronę
masywnej budowli wznoszącej się ponad drzewami.
Krajobraz Xanth wokół pojaśniał i dzienne stworzenia zaczęły się budzić.
Rozbłysnął świt. Wszystko to było dziwnie piękne.
Kiedy podeszła do fosy, zobaczyła, że rusza się w niej jakaś straszliwa bestia
zdążająca właśnie w jej kierunku, i wtedy dokonała przerażającego odkrycia.
Znała Zamek Roogna z opisu ojca. Opowiadał jej o nim fascynujące historie w
czasach dzieciństwa: o sadzie wiśniowym rodzącym wiśniowe bomby, których nikt
nie ośmielał się jeść, o butach wszelkiego rodzaju rosnących na drzewach
butowych i o innych cudach, które wydawały się zbyt niezwykłe, żeby w nie
wierzyć. Tylko idiota lub niepoprawny wizjoner mógłby uwierzyć w Krainę Xanth!
Na dodatek znała po imieniu prawie wszystkie bestie z fosy i imiona strażników
zombich, którzy spoczywali na cmentarzysku czekając dnia, kiedy Xanth będzie
potrzebował obrony. Znała wieże, iglice i duchy, które wśród nich zamieszkiwały.
Miała w głowie wspaniałą mapę ze szczegółami Zamku Roogna — a to, co widziała,
nie pasowało do tego obrazu. To nie był ten zamek.
Och, nie! Tandy stała jak skamieniała, porażona zdumieniem. Wszystkie jej
wysiłki, nadzieje i wariackie plany dotarcia do ojca legły w gruzach. Co ma
teraz zrobić? Była zagubiona w Xanth, bez jedzenia i picia, tak zmęczona, że
ledwie mogła się ruszać, bez możliwości powrotu do domu. Co jej matka pomyśli?
W zamku było jakieś poruszenie. Most zwodzony opadł ponad fosą. Urocza kobieta
wyszła z zamku ujarzmiając podpływającego potwora lekceważącym ruchem ręki, a
jej obszerne szaty powiewały w porannym wietrze. Zobaczyła Tandy i ruszyła w jej
kierunku — i Tandy zobaczyła ku swojemu nowemu przerażeniu, że kobieta nie ma
twarzy. Kaptur zawierał wijącą się masę węży i pustkę tam, gdzie powinny być
ludzkie rysy. Kara klacz z pewnością zachowała najgorszy sen na koniec!
— Drogie dziecko — powiedziała kobieta bez twarzy. — Chodź ze mną! Oczekiwaliśmy
ciebie.
Tandy oniemiała, niezdolna nawet do zgromadzenia energii na pocisk gniewu. Jaki
horror czaił się w tym strasznym zamku?
— Wszystko w porządku—powiedziała uspokajająco wężogłowa kobieta. — Uważamy, że
twoje zdumiewające osiągnięcia w złapaniu i ujeżdżaniu nocnej mary przyczyniły
się do twojego przybycia do tego zamku. Nie zostaniesz poddana zwykłym próbom,
jakie zazwyczaj czekają przybyszy.
Oni zamierzali zabrać ją do środka! Tandy próbowała uciec, ale siły ją opuściły.
Była odważną dziewczyną, ale przeszła zbyt wiele tej nocy i poddała się.
2. OGR SMASH
Aż dudniło, gdy Smash przedzierał się przez dżunglę czarnych tablic Xanth,
oglądając na nich obrazki, ponieważ, jak cały jego gatunek, nie umiał czytać
słów. Spieszył się, gdyż okropna pogoda, która go cieszyła, okazywała symptomy
poprawy, a chciał dotrzeć tam, gdzie zdążał, zanim zupełnie się wypogodzi. Kiedy
napotkał leżące w poprzek plażowe drzewo, po prostu skopał je z drogi, .
powodując małą burzę piaskową. Kiedy odkrył, iż błędna rzeka wskoczyła w żleb,
zmyła ścieżkę i przepływając przez jego stopy zmyła z nich brud, że paznokcie
zaczęły być widoczne po raz pierwszy od wielu tygodni — złapał ją za ogon i
zakręcił tak mocno, że rozpłaszczyła się z powrotem w swoim korycie i że strachu
wypuściła bąbelki. Kiedy głupi i uparty rogaty byk zatarasował mu drogę i
nastawił rogi jak na każdego przechodzącego, Smash podniósł go za rogi i tak
znokautował, że niemal wepchnął mu głowę do wnętrza czaszki. Nigdy więcej ten
byk nie zagrozi już podróżnym, tak był przerażony.
W ten sposób Smash rozwiązywał sprawy rutynowo, ponieważ był on najsilniejszym i
najgłupszym spośród wszystkich człekopodobnych stworzeń w Xanth. Ziemia trzęsła
się nerwowo, gdy maszerował, a większość dzikich potworów wolała załatwiać
gdzieś dalej swoje nie cierpiące zwłoki sprawy, dopóki olbrzym nie odejdzie.
Naturalnie uciekali z nieprzyzwoitym pośpiechem, nie chcąc mieć z nim nic
wspólnego, gdyż Smash był ogrem.
Dwukrotnie wyższy od normalnego mężczyzny, o szerokiej budowie, a węzły jego
owłosionych muskułów sterczały jak pnie starych, udręczonych drzew. Niektóre
stworzenia mogłyby uznać go za brzydkiego, ale byłyby to jednostki bez
wyobraźni. Smash nie był brzydki, był przerażający. Tak czy owak stworzenia bez
wyobraźni mogły uznawać, że ogry są mało zabawne, ale dopiero Smash był naprawdę
przerażającym okazem swojego gatunku. Nie istniały bardziej budzące grozę
stworzenia, które przechodziły tą drogą od czasu, kiedy szedł nią bazyliszek. Na
dodatek Smash, jak większość mocarnych brzydkich stworzeń, ukrywał dość
dobrotliwą duszę. Wychował się wśród ludzkich istot, uczestnicząc w przygodach
księcia Dora i księżniczki Iren; miał też przyjaciół wśród centaurów. Krótko
mówiąc, był w pewien sposób ucywilizowany przez otoczenie o wiele bardziej niż
było .to widoczne. Większość ludzi uważała, że żadnego ogra, nie można
ucywilizować, i tak z pewnością było najbezpieczniej.
A jeszcze Smash nie był zwyczajnym ogrem. To znaczy, że zwykle nie bił się z
błahych powodów i że swą naturalną skłonność do przemocy utrzymywał w ryzach.
Ogr znalazł się więc w dość smutnym położeniu, ale znosił to dość dobrze z racji
wychowania. Teraz miał spełnić misję.
Pogoda się poprawiła. Chmury rozsunęły swoje ciemne zasłony, pozwalając cudownym
włóczniom słońca mierzyć w dół,’ aż powietrze pojaśniało. Ptaki otrzepały piórka
i wyśpiewywały radosne trele. Wszystko stawało się czyste i przyjemne.
Smash prychnął z odrazą. Jak można podróżować w takich warunkach? Mógłby
rozłożyć się tutaj na popołudnie i noc, licząc na to, że jutro pogoda pogorszy
się.
Odczuwał głód, a to sprawiło, że cała złość wyparowała i ogr nie wydawał się już
tak agresywny. Rozglądał się za czymś do jedzenia, aby zaspokoić rosnący apetyt
— za jakimś martwym smokiem lub kadzią przypalonego sosu jabłkowego albo omszałą
skałą cukru lodowego — lecz nie znalazł niczego. Ktoś już przetrzebił okolicę.
Wtem usłyszał skrzek zadowolonego gryfa i zwęszył aromat wybornego pasztecika.
Ogry posiadają niezwykle wyczulone zmysły, toteż Smash, choć znajdował się w
znacznej odległości, zlokalizował go precyzyjnie dzięki dźwiękom i zapachowi.
Pognał w tym kierunku. To musi być stworzenie, które ogołociło okolicę ze
wszystkiego, co nadawało się do jedzenia.
Gryf schwytał wielką pieczeń z latającego buta! Uskrzydlone buty zostały
upieczone w taki sposób, żeby naturalne soki z doskonałej skóry zmieniły się w
sos pieczeniowy. Ogr poczuł, że cieknie mu ślinka na myśl o wspaniałym posiłku.
Smash pomaszerował prosto, nie starając się nawet ukryć. Gryf zakręcił się w
kółko na wpół rozpościerając skrzydła i wydał wojowniczy krzyk. Nikt przy
zdrowych zmysłach nie przerywałby pożywiającemu się gryfowi, z wyjątkiem
olbrzymiego i głodnego smoka. Lecz Smash nie miał za grosz zdrowego rozsądku,
wszak żaden ogr nie posiadał zbyt wielkiego rozumu.
— Zanim doliczę do trzech, z mych oczu znikniesz! — wykrzyknął. Ogry mówiły
tylko głupawymi rymami i miały trudności z zaimkami, które uważały za jadalne
korzonki. Ale ogólnie rzecz biorąc można było zrozumieć, o co chodzi tym
nieokrzesanym olbrzymom. Gryf nie spotkał się wcześniej z ogrem. Jego szczęście!
Niewiele ogrów żyło w tych okolicach. Gryf szeroko rozłożył swoje orle skrzydła
i zaskrzeczał ostrzegawczo.
Smash nie znał się na taktyce. To stanowiło prawdziwe nieszczęście, gdyż żaden
ogr nie był dość mądry, żeby blefować. Ze ślepą radością, która wezbrała w nim w
nadziei na mordobicie, odliczył za pomocą najmniejszego palca: — Jeden!
Gryf się nie poruszył.
Po krótkiej chwili znalazł następny palec: — Dwa!
Gryf miał tego dosyć. Wydał ochrypły bojowy okrzyk i ruszył na ogra, a to
wystarczyło, żeby Smash pomylił się w liczeniu. Intelektualne ćwiczenie tego
rodzaju sprawiało ogrom horrendalną trudność, toteż rozbolała go głowa, a palce
zdrętwiały. Teraz jednak poczuł się zwolniony z konieczności liczenia aż do
trzech, toteż odczuł wielką ulgę.
Pochwycił gryfa za jego ptasi dziób i lwi ogon, zakręcił nim dookoła i ruchem
wirowym cisnął ponad lasem w chmurze drobnego pierza. Gryf ocknął się, rozłożył
skrzydła, odzyskał równowagę i zawrócił uznając, że wróg miał łut szczęścia.
Przeszedł do następnego natarcia. Ogry nie mają monopolu na głupotę!
Smash stanął przed ptakiem o lwim ciele. Pochylił się.
— Rozłupię jak skorupę!
Cios z dołu pozbawił gryfa dwóch lotek i mnóstwa pierza i wysłał przeciwnika w
niekontrolowany korkociąg. Stworzenie pozbierało się znowu, ale tym razem
zadecydowało, że poszuka szczęścia gdzie indziej. W ten sposób w końcu zrobiło
coś odrobinę mądrego, cedując tytuł mistrza głupoty na ogra.
Smash dobrał się wreszcie do pieczeni z latającego buta. Pasta skórzana
zasklepiła się na wierzchu. Ogr nabrał pełną garść wybornego mięsa i wepchnął
duży kawałek do pyska. Głośno siorbiąc wgryzł się w cholewkę, do połowy zżuł
język i dotarł do smakowitej pięty. Ależ to było dobre! Nabrał masy w obydwie
ręce, z chrzęstem schrupał podeszwę i wyssał sznurówki, wypluwając metalowe
dziurki jak pestki. Wkrótce spałaszował całą pieczeń. Splunął jeszcze kilkoma
metalowymi gwoździami, całkowicie usatysfakcjonowany.
Po tym obżarstwie poszedł do strumienia i wypił kilka galonów lodowato zimnej
wody. Kiedy podnosił głowę, usłyszał słabe wołanie:
— Pomocy! Pomocy!
Smash rozejrzał się wokół; jego uszy poruszały się jak uszy zwierzęcia, którym
był w połowie, aby ukierunkować się na dźwięk. Głos dochodził z pobliskiego
krzaczka jeżyn. Rozchylił listowie za pomocą jednego wielkiego palca i zajrzał w
gęstwinę. Ujrzał maleńkie człekokszałtne stworzenie.
— Pomóż, proszę! — krzyczało.
Ogry miały doskonały wzrok, ale ta osóbka była tak mała, że Smash musiał bardzo
wyostrzyć wzrok, żeby jej się przyjrzeć. Była naga — i dobrze zbudowana. Lecz
ogr nie odgadł, że to maleńki żeński skrzat.
— Kim jesteś, stworzenie leśne? — zapytał grzecznie, a jego oddech prawie
zrzucił ją z nóg.
— Jestem skrzatem, a na imię mam Quieta — krzyknęła poprawiając włosy, które
rozrzucił jej swoim zgniłym oddechem.
— Och ogrze, ogrze! — mój ojciec znalazł się w pułapce i zginie, jeżeli nie
uzyska szybko pomocy. Proszę, zaklinam cię jak najpiękniej, pomóż mi uciec, a
nagrodzę cię na swój sposób.
Skrzaty nie obchodziły w ogóle Smasha: były zbyt małe do zjedzenia, a na dodatek
zaspokoił już głód. Była zaledwie odrobinę większa od jednego z jego palców.
Jednak naprawdę uwielbiał nagrody.
— W porządeczku, maluszeczku! — zgodził się.
— Nazywam się Quieta, nie maluszek — powiedziała z naciskiem. Powiodła go ku
cieniowi rzucanemu przez skałę mydlaną. Było to oczywiście bardzo czyste
miejsce, a mydło zostało wyrzeźbione w interesujące formacje. Ogr ujrzał ojca
Quiety w paszczy aligatora, którego szczęki przeżuwały powoli maleńką nogę
skrzata.
Smash schylił się, ale jego paluchy były o wiele za duże i niezgrabne, żeby mógł
otworzyć małą paszczę.
— . Ogłuszę wasze uszy! — rzekł do skrzatów i obydwoje zakryli swoje maleńkie
uszy miniaturowymi dłońmi.
Smash lekko ryknął. Aligatpr otworzył szczęki, pisnął i dał drapaka tak daleko,
jak pozwalał mu kotwiczny łańcuch, i skulił się ze strachu. Skrzat był wolny.
— Och, bardzo, bardzo dziękuję ci, ogrze! — krzyknęła Quieta.
— Proszę, oto twoja nagroda — wyciągnęła zza siebie mały dysk.
Smash przyjął go i balansował nim za pomocą czubka jednego palca, a jego wielkie
brwi uniosły się jak świeżo zaorane pole.
— To jest reflektor skupiający światło — objaśniła z dumą. Widząc, że nie
zrozumiał, wyjaśniła:
— Lustro zrobione z błony bańki mydlanej. Skrzaty wytwarzają takie soczewki.
Robimy opalizujące kule dla wróżek i soczewki skupiające promienie słoneczne i
blask dla kropli rosy. To działa tylko raz, więc jesteśmy stale zajęci
wytwarzaniem nowych. Nazywamy to planowym zanikaniem. A teraz masz to ładne
lusterko. Ale pamiętaj — możesz go użyć tylko raz, dlatego, że uratowałeś mojego
ojca, tylko raz! — Dodała też broniąc się: — Przecież on też nie jest duży. To
jest doskonałe lustro, rozumiesz!
Smash przytaknął Quiecie rozumiejąc, że małe stworzenia obdarzają niewielkimi
nagrodami. Nie był zupełnie pewien, jaki mógłby mieć pożytek z lusterka, gdyż
ogry nie oglądają zbyt często swoich brzydkich twarzy, bo w odruchu wstrętu
rozbijają lustra lub powodują wystąpienie z brzegów spokojnych jezior. W każdym
razie lusterko było za małe i za kruche, żeby wytrzymać jego odbicie. Ponieważ
mogło być użyte tylko raz, zachowa je na jakąś ważną okazję. Potem pomaszerował
w poduszkowe krzaki, depcząc je niemal na płasko, położył się i zachrapał, aż
dżungla się zatrzęsła.
* * *
Nazajutrz pogoda była znów niewiarygodnie piękna, ale Smash parł naprzód nie
zwracając na to uwagi, aż dotarł do zamku Dobrego Maga Humfreya. Zamek nie
odznaczał się szczególną wielkością. Otaczała go mała fosa, którą ogr zdołałby
przejść w bród, a zewnętrzny mur mógł łatwo rozwalić — istotnie siedziba Dobrego
Maga zapraszała, żeby wejść.
Ale Smash nauczył się w Zamku Roogna, żeby lepiej zachowywać się grzecznie w
obecności Maga i nie wdzierać się zbyt pochopnie do zamku kogoś takiego.
Otworzył torbę ze swoim dobytkiem i wyjął swoje najlepsze ubranie: pomarańczowy
kaftan i stalowe rękawice podarowane mu cztery lata temu przez centaury z Wyspy
Centaura. Kaftan był odporny na ciosy broni, a rękawice ochraniały jego wielkie
dłonie przed skutkami jego własnej siły. Wcześniej nie nosił tych rzeczy, gdyż
nie chciał ich pobrudzić. Korzystał zeń tylko przy specjalnej okazji.
Teraz odpowiednio ubrany przyjął odpowiedni wyraz pyska i grzecznie wrzasnął:
— Przyszedł gość, czy bramę otworzy ktoś?
Wykrzyknął to na wypadek, gdyby Dobry Mag nie był jeszcze powiadomiony o
wizycie.
Nie usłyszawszy odpowiedzi, Smash spróbował jeszcze raz.
— Ogr gbur, uderzy w mur!
Była to delikatna próba uświadomienia Magowi, że wchodzi do zamku.
Nadal nie było odpowiedzi. Wydawało się, że Humfrey nie zwraca uwagi na gościa.
Wyczerpawszy swoją wiedzę na temat ludzkiej etykiety, Smash zaczął działać.
Wszedł do wody w fosie z gromkim, zadowalającym go pluskiem. Ogry nie zwykły się
myć, ale lubiły się chlapać w wodzie. W jednej chwili spieniona woda przyćmiła
światło słoneczne i cały zamek lśnił w kropelkach.
Morski potwór podpłynął, żeby przerwać taplanie ogra. Gatunek ów nie
zamieszkiwał bieżących wód ani fos, lecz Dobry Mag czuł pociąg do niezwykłych
stworzeń.
— Nie śpij, szybciej pełznij! — powiedział grzecznie Smash zdejmując rękawicę i
wyciągając owłosioną łapę w geście powitania.
Potrafił zachować się poprawnie wobec potworów, które były wystarczająco
brzydkie.
Potwór gapił się przez chwilę w osłupieniu, kiedy duża łapa wylądowała przed
jego nosem. Zauważył wszystkie zgrubienia i wyżłobienia wokół kostek. Wtem wężar
szybko zakręcił się wokół własnego ogona i umknął. Niekiedy pozdrowienia Smasha
działały w ten sposób na żywe stworzenia, ale ogr nie rozumiał, dlaczego tak się
dzieje.
Nałożył z powrotem rękawicę i spróbował wyjść z fosy w miejscu, gdzie wyrastał
mur. Uniósł jedną urękawicznioną pięść, żeby zrobić wyłom — i dostrzegł coś na
kamieniu. Przywarła doń mała jaszczurka nieokreślonego koloru, o łuszczącej się
skórze ze średnioziarnistego papieru ściernego, niedołężnych łapach, obciętym
ogonie i gryzącym zapachu. Jej rozumna mała głowa okręcała się wokół, ażeby
skrzyżować wzrok ze spojrzeniem ogra.
Urękawicznioną ręka Smasha skwapliwie wyciągnęła się, przykryła jaszczurkę nie
pozwalając jej poruszać głową. Ogry były głupie, ale nie były samobójcami. Ten
mały potworek nie był zwykłą jaszczurką, ale bazyliszkiem! Jego spojrzenie mogło
zabić nawet ogra.
Co miał zrobić? Wkrótce trujące ciało stworka skoroduje metal — rękawicy i Smash
znajdzie się w kłopotach. Nie mógł na to pozwolić. Przypomniał sobie, że książę
Dor walczył kiedyś z bazyliszkiem, ale to był koguci bazyliszek. Dor przesłał mu
wiadomość o okrągłej samicy i koguci jaszczur pomknął na jej poszukiwania. Lecz
Smash nie miał takiej sposobności. Nie wiedział nawet, gdzie mogłaby przebywać
samica bazyliszka. A gdyby wiedział, to nie zdałoby się na nic. Trudno będzie
przyjrzeć się temu stworzeniu z bliska, aby upewnić się co do płci bazyliszka,
żeby nie zamieniło go w kamień. A nawet gdyby to stwierdził, i nawet gdyby
wiedział, gdzie jest bazyliszek płci przeciwnej, to jak powie o tym temu
stworzeniu, które próbuje go zabić wzrokiem? Nie mówił językiem bazyliszków. Do
tego potrzebowałby pomocy swojego przyjaciela, golema Grundiego, który umiał
mówić wszystkimi językami.
Wtem przypomniał sobie o lusterku skrzatów. Sięgnął lewą urękawicznioną dłonią
do torby i po kilku niezdarnych próbach wyciągnął je. Umieścił na czubku jednego
z palców i podstawił w okolice, gdzie bazyliszek powinien mieć głowę.
Ostrożnie odsunął prawą dłoń, unikając spojrzenia bazyliszka. Co za delikatna
robota! Jeżeli skierował lusterko źle lub jeżeli spadło z palca albo bazyliszek
nie spojrzał…
Rozległo się jakieś plaśnięcie w okolicy jego stóp. O nie! Lusterko spadło!
Przerażony Smash otworzył oczy.
Bazyliszek leżał sztywny. Zobaczył swoje odbicie w lusterku i poniósł śmierć.
Może ocknie się po chwili — ale do tego czasu Smash znajdzie się daleko poza
zasięgiem jego śmiercionośnego wzroku.
Lusterko nie upadło. Rozleciało się na kawałki od spojrzenia bazyliszka. Ale
zrobiło swoje. Mała nagroda Quiety udowodniła swoją wartość.
Smash nabrał pełną garść mułu i oblepił ciało bazyliszka, żeby na nie nawet
przypadkowo nie spojrzeć. Tak długo jak kopiec pozostanie nieruchomy, ogr będzie
bezpieczny.
Teraz uniósł prawą pięść i grzmotnął w kamienny mur. Fragmenty muru i piasku
wzleciały wysoko i daleko od miejsca, w które uderzył. Mógł zwalić każdą górę,
skruszyć każdy głaz. Smash czuł się naprawdę szczęśliwy. Łups! Trzask! Łups!
Trzask! Kurz wirował w powietrzu i sterta gruzu wokół niego rosła, w miarę jak
pogłębiała się dziura.
Wkrótce znalazł się w środku. W zasięgu ramienia stał drugi wewnętrzny mur. O,
do licha! Ten był wzmocniony kratownicą, ale nie był tak solidny jak ten
pierwszy, ale lepszy taki niż żaden.
Tym razem dla odmiany użył pięści lewej. Tę również powinien od czasu do czasu
wypróbować. Grzmotnął w kraty.
Pięść napotkała opór. Aj! Aj! Tylko rękawica uchroniła go przed skaleczeniem,
ale porządnie zabolało. Ten mur wzniesiono z o wiele twardszego materiału niż
kamień czy metal!
Smash chwycił kratę obiema rękoma i potrząsnął nią. Jego siła powinna wysłać
cały mur w chmury, ale wywołał zaledwie drgnięcie. Był to najmocniejszy
materiał, z jakim się spotkał. Smash przerwał, ażeby zastanowić się. Jakie
tworzywo mogło stawić opór ogrowi?
Myślenie sprawiało zawsze ogrom dużą trudność. Czaszka rozgrzała mu się
nadmiernie, powodując, że pchły rezydentki podskakiwały na oparzonych nóżkach.
Ale podczas tego procesu skonkludował, iż jedyna rzecz może być tak twarda jak
ogr — mianowicie drugi ogr. Nabrał pewności, że mur stanowiły kości ogrów
połączone ścięgnami. Nic dziwnego, że odparły jego atak!
Była to straszliwa bariera. Nie mógł na ślepo przedzierać się przez nią — nawet
nie chciał, ponieważ kości ogrów stanowiły świętość dla ogrów. Jak nic innego w
świecie!
Smash jeszcze raz się zastanowił. Jego mózg niemal stopił się od pierwszego
wysiłku, ale teraz rozniósł się swąd spalenizny, jako że futro na jego głowie
rozgrzało się od gorąca. Ogry były stworzone do działania, nie do myślenia! Ale
znów jego dzielny i bolesny wysiłek myślenia został nagrodzony stwierdzeniem:
— O kości ogrów, zakopię was głęboko, gdzie onych nie dojrzy żadne oko!
Mur z kości zadrżał. Wszystkie złe ogry błagały o nieprzyzwoity pogrzeb po
śmierci. To właśnie łączyło te okrutne olbrzymy z lud�