5601
Szczegóły |
Tytuł |
5601 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5601 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5601 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5601 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkadij i Borys Strugaccy
Po�udnie XXII wiek ^
Rozdzia� l
Prawie tacy sami
Noc na Marsie
Gdy rudy piasek pod g�sienicami crawlera opad�, Piotr Aleksie-
jewicz Nowago wrzuci� wsteczny i skacz! - krzykn�� do Mandela.
Crawler zadygota�, rozpraszaj�c tumany py�u i piasku, i zacz��
si� przewraca�. Nowago wy��czy� silnik i wyskoczy�. Upad� na kola-
na i nie wstaj�c, odbieg� na bok. Piasek pod nim zapada� si� i osu-
wa�, ale uda�o mu si� wydosta� na twardy grunt. Usiad�, podci�gaj�c
pod siebie nogi.
Zobaczy� Mandela, kl�cz�cego na przeciwleg�ym brzegu leja
i zasnut� par� ruf� crawlera, stercz�cego / piasku na dnie. Teore-
tycznie by�o niemo�liwe, �eby crawlerowi typu "Jaszczurka" zda-
rzy�o si� co� podobnego, przynajmniej na Marsie. "Jaszczurka" by�a
lekka i szybka - pi�cioosobowa maszyna ods�oni�ta platforma na
czterech niezale�nych g�sienicowych podwoziach. A jednak craw-
ler powoli zsuwa� si� do czarnej dziury, w kt�rej po�yskiwa�a ole-
i�cie g��boka woda. Z wody bucha�a par�.
- Kawerna - powiedzia� ochryple Nowago. - Trzeba mie� pe-
cha...
Mandel odwr�ci� do Nowago twarz zas�oni�t� a� po oczy mask�
tlenow�.
- Tak, nie mieli�my szcz�cia - przyzna�.
Wiatru nie by�o. K��by pary z kawerny unosi�y si� prosto
w czarno fioletowe niebo, usiane wielkimi gwiazdami. Nisko na za-
chodzie Wisia�o s�o�ce - malutka czerwona tarcza nad diunami. Od
diun do czerwonawej doliny ci�gn�y si� czarne cienie. Panowa�a
zupe�na cisza, s�ycha� by�o tylko szmer zsypuj�cego si� do leja pia-
sku.
- No dobrze - Mandel wsta�. - Co robimy? Bo chyba nie damy
rady go wyci�gn�� - skin�� w stron� kawerny. - A mo�e jednak
damy?
Nowago pokr�ci� g�ow�.
- Nie, �azarzu Grigoriewiczu. Nie wyci�gniemy go.
Rozleg� si� d�ugi, zasysaj�cy d�wi�k, rufa crawlera znik�a, a na
czarnej powierzchni wody pojawi�o si� i p�k�o kilka p�cherzy.
- Nie wyci�gniemy - powt�rzy� jak echo Mandel. - W takim
razie trzeba i��, Piotrze Aleksiejewiczu. Drobiazg, trzydzie�ci kilo-
metr�w. Za jakie� pi�� godzin dojdziemy.
Nowago patrzy� na czarn� wod�, na kt�rej ju� si� pojawi� cie-
niutki lodowy wz�r. Mandel spojrza� na zegarek.
- Osiemnasta dwadzie�cia. Do pomocy b�dziemy na miejscu.
- Do p�nocy - powt�rzy� z pow�tpiewaniem Nowago. - W�a-
�nie, do pomocy.
Zosta�o trzydzie�ci kilometr�w, pomy�la�. Z tego dwadzie�cia
trzeba b�dzie przej�� po ciemku. Wprawdzie mamy okulary na pod-
czerwie�, ale i tak nie jest dobrze. �e te� musia�o si� to zdarzy�
akurat teraz... Crawlerem zd��yliby�my przed zmrokiem. Mo�e
wr�ci� do Bazy i Wzi�� drugi Crawler? Do Bazy jest czterdzie�ci
kilometr�w, poza tym wszystkie crawlery w terenie... Na plantacj�
dotrzemy dopiero rano, gdy ju� b�dzie za p�no. Niedobrze!
- To nic, Piotrze Aleksiejewiczu - powiedzia� Mandel i pokle-
pa� si� po biodrze, gdzie pod futrzan� kurtk� wisia�a kabura z pisto-
letem. - Przejdziemy.
- A gdzie instrumenty? - spyta� Nowago.
Mandel obejrza� si�.
- Zrzuci�em je... O, s�.
Zrobi� kilka krok�w i podni�s� niewielk� torb�.
- S� - powt�rzy�, �cieraj�c z torby piasek r�kawem kurtki. -
Idziemy?
- Idziemy.
Ruszyli.
Przeci�li dolin�, wdrapali si� na diun� i znowu zacz�li schodzi�.
Sz�o si� lekko. Nawet wa��cemu ponad osiemdziesi�t kilogram�w
Nowago razem z butlami tlenu, systemem ogrzewania, w futrzanym
ubraniu, z o�owianymi zel�wkami i w untach. Tutaj wa�y� dwukrot-
nie mniej. Malutki, szczup�y Mandel szed� krokiem spacerowym,
niedbale wymachuj�c torb�. Piasek by� zbity, ule�a�y, prawie nie by�o
na nim wida� �lad�w.
- Oberwie mi si� od Iwanienki za Crawler - odezwa� si� Nowa-
go po d�ugim milczeniu.
- Czy to pa�ska wina? - zaprotestowa� Mandel. - Sk�d m�g�
pan wiedzie�, �e tu jest kawerna? Za to znale�li�my wod�.
- To woda nas znalaz�a - stwierdzi� Nowago. - A za Crawler
i tale oberw�. Ju� s�ysz� Iwanienk�: "Za wod� dzi�kuj�, ale maszyny
wi�cej panu nie powierz�".
Mandel roze�mia� si�:
- Jako� to b�dzie. W ko�cu wyci�gn�� st�d Crawler to nie taki
Znowu problem... Niech pan spojrzy, jaki pi�kny!
Na grzbiecie niedalekiej wydmy, odwracaj�c do nich straszn�
tr�jk�tn� g�ow� siedzia� mimikrodon - dwumetrowy jaszczur, c�t-
kowany, rudy, prawie w kolorze piasku. Mandel rzuci� w niego ka-
mieniem, nie trafi�. Jaszczur siedzia� rozkraczony nieruchomy ni-
(czym ska�a.
- Pi�kny, dumny i niewzruszony - zauwa�y� Mandel.
- Irina m�wi, �e na plantacji jest ich bardzo du�o - powiedzia�
Nowago. - Dokarmia je...
Jednocze�nie przyspieszyli kroku.
Wydmy si� sko�czy�y. Szli teraz przez p�ask� solniskow� r�w-
nin�. O�owiane podeszwy pobrz�kiwa�y na zamarzni�tym piasku.
W promieniach bia�ego zachodz�cego s�o�ca p�on�y wielkie plamy
soli, wok� nich, je��c d�ugie ig�y, ��ci�y si� kule kaktus�w. Na
r�wninie pe�no by�o tych dziwnych ro�lin bez korzeni, li�ci i pni.
- Biedny S�awin - powiedzia� Mandel. - Pewnie si� martwi.
- Ja te� si� martwi� - warkn�� Nowago.
- No, my jeste�my lekarzami.
- I co? Pan jest chirurgiem, ja terapeut�. Por�d odbiera�em raz
w �yciu, dziesi�� lat temu, w najlepszej klinice Archangielska, a za
moimi plecami sta� profesor...
- To nic, ja odbiera�em kilkana�cie razy. Nie trzeba si� dener-
wowa�. Wszystko b�dzie dobrze.
Pod nogi Mandela wpad�a kolczasta kula. Kopn�� j� zr�cznie,
kula zakre�li�a w powietrzu d�ugi �uk i potoczy�a si�, podskakuj�c
i �ami�c kolce.
- Uderzenie... i pi�ka powoli wychodzi na aut - skomentowa�
Mandel. - Mnie niepokoi co innego: jak dziecko b�dzie si� rozwija�
w zmniejszonej grawitacji?
- Mnie to akurat zupe�nie nie martwi - odezwa� si� gniewnie
Nowago. - Rozmawia�em ju� z Iwanienk�. Mo�na b�dzie dostoso-
wa� wir�wk�.
- To jest my�l - powiedzia� Mandel po chwili zastanowienia.
Gdy omijali ostatnie solnisko, co� przenikliwie gwizdn�o i dzie-
si�� metr�w od Nowago jedna z ��tych ku� wzlecia�a wysoko
w g�r�, zostawiaj�c za sob� strumie� wilgotnego powietrza. Przele-
cia�a nad lekarzami i spad�a po�rodku solniska.
- Co� takiego! - krzykn�� Nowago.
Mandel za�mia� si�.
- Co za dra�stwo! - powiedzia� p�aczliwym g�osem Nowago. -
Za ka�dym razem, kiedy id� przez solnisko, jaki� �ajdak...
Podbieg� do najbli�szej kuli i kopn�� j� niezr�cznie. Kula wcze-
pi�a si� kolcami w po�� jego kurtki.
- �wi�stwo! - wysycza� Nowago i nie zatrzymuj�c si�, z tru-
dem oderwa� kul� najpierw od kurtki, potem od r�kawiczek.
Kula spad�a na piasek. Jej by�o oboj�tne, co si� z ni� dzia�o.
B�dzie tak le�e� ca�kiem nieruchomo, wsysaj�c i magazynuj�c roz-
rzedzone marsja�skie powietrze, a� nagle wypu�ci je z og�uszaj�-
cym �wistem i niczym rakieta przeleci kilkana�cie metr�w.
Mandel zatrzyma� si�, popatrzy� na s�o�ce i podni�s� zegarek do
oczu.
- Dziewi�tnasta trzydzie�ci sze�� - wymamrota�. - S�o�ce zaj-
dzie za p� godziny.
- Co pan powiedzia�, �azarza Grigoriewiczu?
Nowago te� stan�� i obejrza� si� na Mandela.
- Beczenie ko�l�cia przyci�ga tygrysa - powiedzia� Mandel. -
Nie m�wmy g�o�no przed zachodem s�o�ca.
Nowago obejrza� si�. S�o�ce wisia�o ju� bardzo nisko. Z ty�u, na
r�wninie, zgas�y plamy solnisk. Wydmy pociemnia�y. Niebo na wscho-
dzie zrobi�o si� czarne jak chi�ski tusz.
- Tak - rzek� Nowago rozgl�daj�c si�. - Lepiej by� cicho. Po-
dobno ona ma doskona�y s�uch.
Mandel zamruga� oszronionymi rz�sami i wyci�gn�� z kabury
ciep�y pistolet. Szcz�kn�� zanikiem i wsun�� bro� za cholew� pra-
wego buta. Nowago wyj�� sw�j pistolet i umie�ci� za cholew� lewe-
go buta.
- Strzela pan lew�? - spyta� Mandel.
- Tak.
- To dobrze.
- Tak, podobno.
Popatrzyli na siebie, ale nad mask� i poni�ej futrzanej lam�wki
kaptura nic ju� nie by�o wida�.
- Chod�my - rzek� Mandel.
- Chod�my, �azarzu Grigoriewiczu. Tylko g�siego.
- Dobrze - zgodzi� si� weso�o Mandel. - Ja przodem.
Pierwszy szed� Mandel, z torb� w lewej r�ce, pi�� metr�w za nim
Nowago. Jak szybko si� �ciemnia, my�la� Nowago. Zosta�o jeszcze
dwadzie�cia pi�� kilometr�w. Mo�e troch� mniej. Dwadzie�cia pi��
kilometr�w przez pustyni� w kompletnych ciemno�ciach... I w ka�-
dej sekundzie ona si� mo�e na nas rzuci�. Zza tej wydmy na przyk�ad.
Albo zza tamtej. Wzdrygn�� si�. Trzeba by�o wyjecha� z rana. Ale kto
wiedzia�, �e na trasie jest kawerna? Wyj�tkowy pech. Tak czy owak,
trzeba by�o wyjecha� rano Albo jeszcze wczoraj, razem z samocho-
dem terenowym, kt�ry zawi�z� na plantacj� pieluszki i aparatur�. Ale
nie, przecie� Mandel wczoraj operowa�. �ciemnia si�. Mark pewnie
nie mo�e sobie znale�� miejsca. Pewnie co chwila biegnie na wie��
popatrze�, czy nie jad� d�ugo wyczekiwani lekarze. A d�ugo wyczeki-
wani lekarze wlok� si� piechot� przez nocn� pustyni�. Inna go uspo-
kaja, ale te� si� pewnie denerwuje. To ich pierwsze dziecko, a pr�cz
tego pierwsze dziecko urodzone na Marsie, pierwszy Marsjanin... Iri-
na to zdrowa i zr�wnowa�ona kobieta. Wspania�a kobieta! Ale na ich
miejscu nie decydowa�bym si� tu na dziecko. No nic, wszystko b�dzie
dobrze. �eby nas tylko co� nie zatrzyma�o...
Nowago przez ca�y czas patrzy� w prawo, na szarzej�ce w oddali
grzbiety wydm. Mandel te� patrzy� w tamt� stron� i dlatego nie od
razu zauwa�yli tropicieli. By�o ich dw�ch i zjawili si� z lewej strony.
- Ahoj, przyjaciele! - krzykn�� wy�szy.
Drugi, ni�szy, niemal kwadratowy, zarzuci� karabin na rami�
i pomacha� r�k�.
Nowago westchn�� z ulg�.
- To przecie� Opanasienko i Kanadyjczyk Morgan. Hej, towa-
rzysze! - zawo�a� rado�nie.
- Co za spotkanie! - powiedzia�, podchodz�c, wysoki Humph-
rey Morgan. - Dobry wiecz�r, doktorze. - U�cisn�� r�k� Mandelo-
wi. - Dobry wiecz�r, doktorze - powt�rzy�, podaj�c d�o� Nowago.
- Witajcie, towarzysze - zahucza� Opanasienko. - Sk�d si� tu
wzi�li�cie?
Zanim Nowago zd��y� odpowiedzie�, Morgan nieoczekiwanie
oznajmi�:
- Dzi�kuj�, zagoi�o si� - i znowu wyci�gn�� d�o� do Mandela.
- Co? - spyta� os�upia�y Mandel. - Aaa... to si� ciesz�.
- O nie, jeszcze jest w obozie - powiedzia� Morgan. - Ale on
te� ju� prawie zdrowy.
- Czemu pan m�wi takie dziwne rzeczy, Morgan? - Zapyta� zbity
z tropu Mandel.
Opanasienko z�apa� Morgana za brzeg kaptura, przyci�gn�� do
siebie i krzykn�� mu do samego ucha:
- Nic z tego, HUmphrey! Przegra�e�!
Odwr�ci� si� do lekarzy i wyja�ni�, �e godzin� temu Kanadyj-
czyk przypadkowo uszkodzi� w nausznikach membrany s�uchowe.
Teraz nic nie s�yszy, ale zapewnia, �e mo�e si� doskonale obej��
w marsja�skiej atmosferze bez pomocy techniki akustycznej.
- M�wi, �e i tak wie, co ludzie mog� mu powiedzie�. Za�o�yli�my
si� i przegra�. Teraz b�dzie pi�� razy pod rz�d czy�ci� m�j karabin.
Morgan si� roze�mia� i oznajmi�, �e Gala z Bazy nie ma tu nic
do rzeczy. Opanasienko machn�� beznadziejnie r�k� i spyta�:
- Idziecie na plantacj�, na biostacj�?
- Tak - odpar� Nowago. - Do S�awin�w.
- S�usznie - przyzna� Opanasienko. - Czekaj� na Was. A dla-
czego piechot�?
- Co� podobnego! - zawo�a� zawiedziony Morgan. *- Zupe�nie
nic nie s�ysz�!
Opanasienko przyci�gn�� go do siebie i krzykn��:
- Poczekaj, potem ci opowiem!
- Good - zgodzi� si� Morgan. Odszed� na bok, rozejrza� si�
i �ci�gn�� z ramienia karabin. Tropiciele mieli ci�kie dwururki, au-
tomaty z magazynkiem na dwadzie�cia pi�� wybuchowych ku�.
- Utopili�my Crawler - wyja�ni� Nowago.
- Gdzie? - spyta� szybko Opanasienko. - Kawerna?
- Kawerna. Na trasie, mniej wi�cej czterdziesty kilometr.
- Kawerna! - zawo�a� rado�nie Opanasienko. - S�yszysz, Hum-
phrey? Jeszcze jedna kawerna!
Morgan sta� do nich plecami i kr�ci� g�ow�, patrz�c na ciemnie-
j�ce wydmy.
- Dobra - powiedzia� Opanasienko. - To p�niej. A wi�c uto-
pili�cie Crawler i postanowili�cie i�� na piechot�? A bro� macie?
- No pewnie. - Mandel poklepa� si� po nodze.
- Taak - rzek� Opanasienko. - Trzeba was b�dzie odprowadzi�.
Humphrey! Do licha, nie s�yszy...
- Niech pan poczeka - powiedzia� Mandel. - A po co?
- Ona gdzie� tu jest - wyja�ni� Opanasienko. - Widzieli�my
Mandel i Nowago popatrzyli na siebie.
- Pan, Fiodorze Aleksandrowiczu, wie najlepiej - odezwa� si�
niepewnie Nowago. - Ale s�dzi�em. . . w ko�cu jeste�my uzbrojeni. . .
- Wariaci - rzek� z przekonaniem Opanasienko. - U was w Bazie
wszyscy s�, za przeproszeniem, niespe�na rozumu. Ostrzegamy, t�u-
maczymy, a tu prosz�. Noc�. Przez pustyni�. Z pistoletem. Co, ma�o
Warn Chlebnikowa?
Mandel wzruszy� ramionami.
- Moim zdaniem, w tej sytuacji. . . - zacz��, ale Morgan sykn��
"Cicho!" Opanasienko b�yskawicznie zerwa� z ramienia karabin
i stan�� obok Kanadyjczyka.
Nowago cicho sapn�� i wyci�gn�� z buta pistolet.
S�o�ce ju� si� prawie schowa�o - nad czarnymi poszarpanymi
Sylwetkami diun �wieci� tylko w�ski, ��tozielony pasek. Niebo by�o
czarne, pe�ne gwiazd. Ich blask o�wietla� lufy karabin�w; by�o wi-
da�, jak lufy powoli przesuwaj� si� w prawo i w lewo.
Potem Humphrey powiedzia�:
- Pomy�ka. Prosz� o wybaczenie.
Wszyscy od razu si� odpr�yli. Opanasienko krzykn�� do ucha
Morganowi:
- Humphrey, oni id� do biostacji, do Iriny Wiktorowny! Musi-
my ich odprowadzi�!
- Good. Id� - powiedzia� Morgan.
- Idziemy razem! - krzykn�� Opanasienko.
- Good. Idziemy razem.
Lekarze ca�y czas trzymali w r�kach pistolety. Morgan odwr�ci�
si� do nich i zawo�a�:
- To niepotrzebne! Schowajcie bro�!
- Tak, schowajcie - popar� go Opanasienko. - Nawet nie pr�-
bujcie strzela�. I w��cie okulary.
Tropiciele byli ju� w okularach na podczerwie�. Mandel wstydli-
wie wsun�� pistolet do g��bokiej kieszeni kurtki i prze�o�y� torb� do
drugiej r�ki. Nowago po chwili wahania wsun�� sw�j za cholew� buta.
- Idziemy - ponagli� Opanasienko. - Zaprowadzimy was nie
tras�, ale prosto, przez wykopki. B�dzie bli�ej.
Teraz przodem, po prawej stronie Mandela szed� Opanasienko
z karabinem pod pach�; z ty�u, obok Nowago, kroczy� Morgan.
Karabin na d�ugim rzemieniu wisia� mu na szyi. Opanasienko szed�
szybko, ostro skr�caj�c na zach�d.
W okularach wydmy wydawa�y si� czrno-bia�e, a niebo szare
i puste. Pustynia szybko styg�a i rysunek stawa� si� coraz mniej kon-
trastowy, jakby zasnuwa�a go mg�a. Albo dym.
- Dlaczego tak was ucieszy�a nasza kawerna, Fiodorze Alek-
sandrowiczu? - spyta� Mandel. - Woda?
- Jasne - odpar� Opanasienko, nie odwracaj�c si�. - Po pierw-
sze, woda, a po drugie, w jednej kawernie znale�li�my oblicowane
p�yty.
- Ach tak - b�kn�� Mandel. - Rzeczywi�cie.
- W naszej znajdziecie ca�y Crawler - warkn�� pos�pnie Nowago.
Opanasienko nagle gwa�townie skr�ci�, omijaj�c r�wny piasz-
czysty placyk. Na brzegu sta�a �erd� z chor�giewk�.
- Grz�sko - mrukn�� z ty�u Morgan. - Bardzo niebezpiecznie.
Grz�skie piaski by�y prawdziwym przekle�stwem. Miesi�c temu
utworzono specjalny oddzia� zwiadowc�w-ochotnik�w, kt�ry mieli
odszuka� i oznakowa� wszystkie grz�skie dzia�ki w okolicach Bazy.
- Chyba Hasegawa udowodni� - odezwa� si� Mandel - �e wy-
gl�d tych p�yt mo�na r�wnie� wyja�ni� przyczynami naturalnymi,
- Tak - potwierdzi� Opanasienko. - W tym rzecz.
- A wy... znale�li�cie co� ostatnio? - spyta� Nowago.
- Nie. Na wschodzie znale�li naft� i bardzo interesuj�ce ska-
mienieliny. A z naszej dziedziny nic.
Jaki� czas szli w milczeniu. Mandel odezwa� si� wreszcie:
- Chyba nie ma w tym nic dziwnego. Na Ziemi archeolodzy
maj� do czynienia z pozosta�o�ciami kultury, kt�ra ma najwy�ej ty-
sia� lat. A tutaj... dziesi�tki milion�w. By�oby nawet dziwne...
- Przecie� si� nie skar�ymy - wyt�umaczy� Opanasienko. - Tym
bardziej �e zaraz na pocz�tku dostali�my t�usty k�sek: dwa sztuczne
satelity. Nawet nie musieli�my kopa�. A poza tym - doda� po chwili
milczenia - szukanie jest nie mniej interesuj�ce ni� znajdowanie.
- Tym bardziej - doda� Mandel - �e oswojony przez nas teren
jest na razie tak ma�y... ;
Potkn�� si� i omal nie upad�. Morgan powiedzia� p�g�osem: [
- Piotrze Aleksiejewiczu, �azarzu Grigoriewiczu, podejrzewam, f
�e ca�y czas rozmawiacie. A naprawd� nie mo�na. Fiodor potwierdzi. J
- Humphrey ma racj� - powiedzia� tonem winowajcy Opana-
sienko. - Lepiej si� nie odzywajmy.
Min�li grup� wydm i zeszli do doliny, gdzie w blasku gwiazd
s�abo migota�y solniska.
Znowu, pomy�la� Nowago. Znowu te kaktusy. Po raz pierwszy
widzia� kaktusy noc�, przez okulary - przekona� si�, �e �wiec� r�w-
nym, do�� mocnym blaskiem. Po ca�ej dolinie porozrzucane by�y
jasne plamy. Bardzo �adnie, pomy�la� Nowago. Mo�e noc� nie ska-
cz�. To by by�a przyjemna niespodzianka. I bez tego nerwy mam
w strz�pach. Opanasienko powiedzia�, �e ona gdzie� tutaj jest. Gdzie�
tutaj... Nowago spr�bowa� sobie wyobrazi�, jak by si� teraz czuli
bez tej os�ony z prawej strony, bez tych spokojnych ludzi z ci�kimi
�mierciono�nymi armatami trzymanymi w pogotowiu. Sp�niony
strach przebieg� mu dreszczem po sk�rze, jakby mr�z przenikn��
pod odzie� i dotkn�� nagiego cia�a. Z pistoletami w�r�d nocnych
diun... Ciekawe, czy Mandel umie strzela�, pomy�la�. Na pewno,
tyle lat pracowa� na stacjach arktycznych. Zreszt�, wszystko jedno...
Ze te� nie pomy�la�em, �eby wzi�� bro� z Bazy. Dure�! �adnie by-
�my teraz wygl�dali bez tropicieli... Fakt, o broni nie by�o kiedy
my�le�. Teraz te� powinienem my�le� o czym innym: o tym, co b�-
dzie, jak dojdziemy do biostacji. To wa�niejsze. To teraz najwa�-
niejsze, wa�niejsze od wszystkiego.
Zawsze atakuje z prawej strony, my�la� Mandel. Wszyscy m�-
wi�, �e atakuje tylko z prawej. Nie wiadomo dlaczego. I nie wiado-
mo, dlaczego w og�le atakuje. Jakby przez ostatni milion lat niczym
innym si� nie zajmowa�a, tylko atakowaniem z prawej strony ludzi,
kt�rzy nieostro�nie oddalili si� od Bazy na piechot�. To jasne, dla-
czego si� oddalili. I mo�na sobie wyobrazi�, dlaczego noc�. Ale dla-
czego na ludzi i dlaczego z prawej strony? Czy�by na Marsie by�y
kiedy� dwuno�ne stworzenia, kt�re �atwo dosta� z prawej strony albo
nie da si� atakowa� z lewej? W takim razie gdzie one si� podzia�y?
Przez pi�� lat kolonizacji Marsa nie spotkali�my zwierz�t wi�kszych
od mimikrodon�w. Nawet ona pojawi�a si� dopiero dwa miesi�ce
temu. Przez dwa miesi�ce osiem napa�ci. I nikt jej porz�dnie nie
obejrza�, bo atakuje tylko noc�. Ciekawe, czym jest. Chlebnikow
mia� rozerwane prawe p�uco, trzeba by�o wstawia� sztuczne, i z�a-
mane dwa �ebra. S�dz�c po ranie, ona ma niezwykle skomplikowa-
ny aparat g�bowy. Przynajmniej osiem szcz�k z tn�cymi blaszkami,
ostrymi jak brzytwa. Chlebnikow pami�ta tylko d�ugie l�ni�ce cia�o,
pokryte odra�aj�cymi w�osami. Skoczy�a na niego zza wydmy,
z odleg�o�ci trzydziestu metr�w... Mandel rozejrza� si� szybko. Ma�o
brakowa�o, �eby�my teraz szli we dw�ch... - pomy�la�. Ciekawe,
czy Nowago umie strzela�? Na pewno umie, pracowa� w tajdze
z geologami. Dobrze wymy�lone z t� wir�wk�. Siedem, osiem go-
dzin normalnego ci��enia zupe�nie ch�opcu wystarczy. Zreszt�, dla-
czego ch�opcu? A mo�e to b�dzie dziewczynka? By�oby nie�le,!
dziewczynki lepiej znosz� odchylenia od normy...
Dolina z solniskami zosta�a z ty�u. Po prawej stronie ci�gn�y
si� teraz d�ugie, w�skie rowy i piramidalne kupy piasku. W jednym
z row�w sta�a koparka z pos�pnie zwieszon� �y�k�. ,
Kopark� trzeba st�d zabra�, pomy�la� Opanasienko. Po co tu
stoi? Nied�ugo zaczn� si� burze. Wezm� j� w drodze powrotnej.,
Szkoda, �e jest taka powolna... po wydmach najwy�ej pi�� kilome-
tr�w na godzin�. Ale i tak dobrze... Nogi bol�, zrobili�my dzisiaj
z Morganem z pi��dziesi�t kilometr�w. W obozie b�d� si� niepoko-
i�. No nic, pu�cimy radiogram z biostacji. Nie wiadomo zreszt�, co
zastaniemy w biostacji! Biedny S�awin. Ale co za rado�� -pierwszy
maluch na Marsie!
Wreszcie kto� b�dzie m�g� powiedzie�: "Urodzi�em si� na Mar-
sie". �eby si� tylko nie sp�ni�! Opanasienko przyspieszy� kroku.
Ech, ci lekarze, pomy�la�. To wida� prawda, �e maj� w nosie zasady.
Dobrze, �e ich spotkali�my. W Bazie najwidoczniej nie zdaj� sobie
sprawy, co to znaczy pustynia noc�. Dobrze by by�o wprowadzi�
patrole, a najlepiej zrobi� ob�aw�. Na wszystkich crawlerach i �azi-
kach Bazy.
Humphrey Morgan, zanurzony w martwej ciszy, �ciska� kara-
bin, przez ca�y czas patrz�c w prawo. My�la� o tym, �e w obozie
opr�cz dy�urnego zaniepokojonego ich nieobecno�ci� wszyscy ju�
pewno �pi�; �e jutro trzeba b�dzie poprowadzi� grup� do kwadratu
E-ll; �e teraz przez pi�� wieczor�w pod rz�d b�dzie czy�ci� Fio-
dor's gu�, a jeszcze musi naprawi� aparat s�uchowy. Potem pomy-
�la�, �e lekarze to dzielni i odwa�ni ludzie, a Irina S�awina te� jest
bardzo dzielna. Przypomnia�a mu si� Gala, radiooperatorka w Bazie
i ze smutkiem pomy�la�, �e jak si� spotykaj�, zawsze pyta go o Ha-
segaw�, kt�ry ostatnio te� coraz cz�ciej przychodzi do Bazy. Trud-
no zaprzeczy�, �e Japo�czyk jest wspania�ym towarzyszem i m�-
drym cz�owiekiem. To on pierwszy podsun�� my�l, �e polowanie
na "lataj�c� pijawk�" (sora-tobu chini) jest bezpo�rednio zwi�za-
ne z zadaniami tropicieli, poniewa� mo�e naprowadzi� ludzi na
�lad marsja�skich dwuno�nych. W�a�nie, ci dwuno�ni... �eby zbu-
dowa� dwa gigantyczne satelity i nie zostawi� �adnych innych �la-
d�w...
Opanasienko nagle si� zatrzyma� i podni�s� r�k�. Wszyscy sta-
n�li, a Humphrey Morgan podrzuci� karabin i b�yskawicznie odwr�-
ci� si� w prawo.
- Co si� sta�o? - spyta� Nowago, staraj�c si� m�wi� spokojnie.
Mia� ochot� wyci�gn�� pistolet, ale si� wstydzi�.
- Jest tutaj - powiedzia� nieg�o�no Opanasienko i pomacha� r�k�
Morganowi.
Morgan podszed� i obaj nachyleni wpatrzyli si� w piasek,
W ubitej nawierzchni wida� by�o niezbyt g��bok� kolein�, jakby ci�-
gni�to ci�ki worek. Koleina zaczyna�a si� pi�� metr�w z prawej
strony i ko�czy�a pi�tna�cie metr�w z lewej.
- Po wszystkim - rzek� Opanasienko. - Wy�ledzi�a nas i idzie
za nami.
Przeszed� przez kolein�, poszli dalej. Nowago zauwa�y�, �e
Mandel znowu prze�o�y� torb� do lewej r�ki, a praw� wsun�� do
kieszeni kurtki. U�miechn�� si� pod nosem, ale by�o mu nie do �mie-
chu. Ba� si�.
- C� - odezwa� si� Mandel nienaturalnie weso�ym g�osem. -
Skoro ju� nas wy�ledzi�a, to mo�emy chyba porozmawia�?
- Mo�emy - zgodzi� si� Opanasienko. - Gdy skoczy, padnijcie
twarz� do ziemi.
- Po co? - spyta� z uraz� Mandel.
- Le��cego nie ruszy - wyja�ni� Opanasienko.
- Ach tak, prawda.
- Jeszcze tylko drobiazg - warkn�� Nowago. - Wiedzie�, kiedy
skoczy.
- Zauwa�ycie - odpar� Opanasienko. - Zaczniemy strzela�.
- Ciekawe - zastanowi� si� Mandel. - Czy ona napada na mi-
mikrodony, gdy stoj� s�upkiem na ogonie i tylnych �apach? W�a-
�nie! - zawo�a�. - Mo�e ona bierze nas za mimikrodony?
- Mimikrodon�w nie trzeba tropi� i atakowa� z prawej strony -
odrzek� Opanasienko lekko rozdra�niony. - Wystarczy do nich po-
dej�� i je��, zaczynaj�c od ogona albo od g�owy, wedle �yczenia.
Kwadrans p�niej znowu przeci�li kolein�, po kolejnych dzie-
si�ciu minutach jeszcze jedn�. Mandel zamilk�. Teraz ju� nie wyj-
mowa� prawej r�ki z kieszeni.
- Skoczy za jakie� pi�� minut - w g�osie Opanasienki da�o si�
wyczu� napi�cie. - Teraz jest po naszej prawej stronie.
- Ciekawe - odezwa� si� cichutko Mandel. - Czy gdyby�my
szli ty�em, te� skoczy�aby z prawej strony?
- B�d� pan cicho, �azarzu Grigoriewiczu - powiedzia� przez
z�by Nowago.
Skoczy�a po trzech minutach. Pierwszy strzeli� Morgan. Nowago
zadzwoni�o w uszach; zobaczy� podw�jny wybuch wystrza�u, proste
jak promienie �lady dw�ch tor�w i bia�e gwiazdy eksplozji na grzbie-
cie wydmy. Sekund� p�niej strzeli� Opanasienko. Bach, bach, bach,
ba bach! - rozleg� si� �oskot wystrza��w. S�ycha� by�o jak pociski
z t�pym trzaskiem wybuchaj� w piasku. Przez chwil� Nowago mia�
wra�enie, �e widzi wyszczerzon� mord� z wytrzeszczonymi oczami,
ale rozb�yski wybuch�w i tory ju� si� przemie�ci�y, a on zrozumia�, �e
si� pomyli�. Co� d�ugiego i szarego przemkn�o wysoko nad wydma-
mi, przecinaj�c gasn�ce nici tor�w pocisk�w. Dopiero wtedy Nowago
rzuci� si� na piasek. Mandel kl�cza� na jednym kolanie, trzymaj�c pi-
stolet w wyci�gni�tej r�ce i pospiesznie opr�niaj�c magazynek gdzie�
pomi�dzy Morganem i Opanasienk�. Bach ba bach, bach babach! -
grzmia�y karabiny. Teraz tropiciele strzelali po kolei. Nowago zoba-
czy�, jak wysoki Morgan na czworakach wdrapuje si� na wydm�
i upada, jak jego ramiona trz�s� si� od wystrza��w. Opanasienko strzela�
z kolana; bia�e rozb�yski raz za razem o�wietla�y jego czarne okulary
i czarny kaganiec maski tlenowej.
Zapad�a cisza.
- Przep�dzili�my j� - oznajmi� Opanasienko, wstaj�c i otrze-
puj�c piasek z kolan. - Zawsze tak jest, je�li si� w por� otworzy
ogie�, ona odskakuje w bok i ucieka.
- Raz j� trafi�em - powiedzia� g�o�no Humphrey Morgan. By�o
s�ycha�, jak z brz�kiem wyci�ga pusty magazynek.
- Przyjrza�e� si� jej? - spyta� Opanasienko. - No tak, przecie�
on nie s�yszy.
Nowago, st�kaj�c, wsta� i popatrzy� na Mandela. Mandel podwi-
n�� po�� kurtki i wciska� pistolet do kabury. Nowago powiedzia�:
- No wie pan, �azarzu Grigoriewiczu...
Mandel zakaszla� zak�opotany.
- Zdaje si�, �e nie trafi�em - powiedzia�. - Porusza si� z niesa-
mowit� pr�dko�ci�.
- Barrrdzo si� ciesz�, �e pan nie trafi� - rzek� ostro Nowago. -
Tu by�o zbyt wiele cel�w!
- Ale widzia� j� pan, Piotrze Aleksiejewiczu? - spyta� Mandel.
Nerwowo pociera� r�ce w futrzanych r�kawiczkach. - Przyjrza� si�
pan?
- Szara i d�uga jak szczupak.
- I nie ma ko�czyn! - zawo�a� podekscytowany Mandel. - Do-
skonale widzia�em, �e nie ma ko�czyn! Moim zdaniem, nie ma r�w-
nie� oczu!
Tropiciele podeszli do lekarzy.
- W takiej ciemno�ci - odezwa� si� Opanasienko - �atwo wyli-
czy�, czego jeszcze nie ma. Znacznie trudniej zauwa�y�, co ma -
roze�mia� si�. - Dobrze, towarzysze. Najwa�niejsze, �e odbili�my
atak.
- P�jd� poszuka� cia�a - rzek� niespodziewanie Morgan. - Raz
j� trafi�em.
Opanasienko odwr�ci� si� do niego.
- Co m�wi�e�, Fiodor? - spyta� Morgan.
- W �adnym wypadku - powiedzia� Nowago.
Opanasienko chwyci� wp� Morgana i krzykn��:
- Nie, Humphrey! Nie ma czasu! Poszukamy jutro, razem,
w drodze powrotnej.
Mandel popatrzy� na zegarek.
- Oho! Ju� pi�tna�cie po dziesi�tej. Jak d�ugo jeszcze b�dzie-
my szli, Fiodorze Aleksandrowiczu?
- Najwy�ej dziesi�� kilometr�w. Na dwunast� b�dziemy na
miejscu.
- Doskonale - powiedzia� Mandel. - A gdzie moja torba? -
Obr�ci� si� w miejscu. - A, jest...
- P�jdziemy tak, jak poprzednio - rzek� Opanasienko. - Wy
z lewej strony. Mo�e jest tu jeszcze jedna...
- Teraz nie ma si� ju� czego ba� - mrukn�� Nowago. - �azarz
Grigoriewicz ma pusty magazynek.
Szli tak jak wcze�niej. Nowago pi�� metr�w za Mandelem, przed
nim z lewej strony Opanasienko z karabinem pod pach�, z ty�u po
prawej Morgan z karabinem na szyi.
Opanasienko ca�y czas my�la�, �e tak d�u�ej by� nie mo�e. Nie-
zale�nie od tego, czy Morgan zabi� t� gadzin�, czy nie, pojutrze trze-
ba p�j�� do Bazy i zorganizowa� ob�aw�. Na wszystkich crawlerach
i �azikach, z broni�, dynamitem i rakietami... U�miechn�� si�, bo
przyszed� mu do g�owy argument dla swarliwego Iwanienki. Powie
mu: "Na Marsie pojawi�y si� dzieci, pora oczy�ci� planet� z wszel-
kiej gadziny".
Co za noc, pomy�la� Nowago. Nie gorsza od tych, kiedy b��dzi-
�em po tajdze. A przecie� to, co najwa�niejsze, jeszcze si� nie za-
cz�o i nie sko�czy si� wcze�niej ni� o pi�tej rano. O pi�tej, no,
mo�e o sz�stej ch�opak ju� b�dzie krzycza� na ca�� planet�. �eby
tylko Mandel nie zawi�d�. Na pewno nie zawiedzie. Tatu� Mark S�a-
win mo�e by� spokojny. Za kilka miesi�cy ca�a baza b�dzie nosi�
ch�opaka na r�kach i powtarza�: "A kto to taki malutki? Kto taki
pulchniutki?" Trzeba tylko bardzo dok�adnie przemy�le� spraw�
z wir�wk�. A w og�le, to najwy�sza pora �ci�gn�� z Ziemi dobrego
pediatr�. Szkoda, �e nast�pny statek b�dzie dopiero za rok.
Nowago nie mia� w�tpliwo�ci, �e urodzi si� w�a�nie ch�opak.
Bardzo lubi� ch�opc�w, kt�rych mo�na nosi� na r�kach, od czasu do
czasu pytaj�c: "A kto to taki malutki?"
Prawie tacy sami
Za chwil� mieli ich wezwa�. Siedzieli na korytarzu, na parape-
cie przed drzwiami. Sierio�a Kondratiew macha� nogami, a Panin
wykr�ca� kr�tk� szyj�, patrz�c przez okno na park, gdzie na boisku
do siatk�wki skaka�y dziewczyny z wydzia�u zdalnego sterowania.
Sierio�a Kondratiew podsun�� pod siebie d�onie i patrzy� na drzwi,
na b�yszcz�c� czarn� tabliczk� z napisem: "Wielka wir�wka". Wy�-
sza Szko�a Kosmogacji sk�ada si� z czterech wydzia��w; trzy z nich
maj� sale treningowe opatrzone tabliczkami z takim napisem. Za-
wsze si� cz�owiek denerwuje, jak go maj� wezwa� do Wielkiej Wi-
r�wki. Panin na przyk�ad gapi si� na dziewczyny wy��cznie po to,
�eby nie da� po sobie pozna�, �e si� denerwuje. A Panin ma prze-
cie� najzwyklejszy trening.
- Dobrze graj� - powiedzia� Panin basem.
- Dobrze - przyzna� Sierio�a nie odwracaj�c si�.
- Czw�rka ma wspania�y serw.
- Tak - Sierio�a wzruszy� ramionami, ale si� nie odwr�ci�. On
te� mia� dobry serw.
Panin spojrza� na Sierio��, potem na drzwi i powiedzia�:
- Dzisiaj ci� st�d wynios�.
Sierio�a nie odezwa� si�.
- Nogami do przodu - doda� Panin.
- Jasne - burkn�� Sierio�a. - Za to ciebie na pewno nie wynio-
s�.
- Spokojnie, sportsmenie - powiedzia� Panin. - Sportowiec
powinien by� spokojny, opanowany i zawsze got�w.
- Jestem spokojny.
18
~ Ty jeste� spokojny? - Panin pchn�� go w pier� sztywnym pal-
. - Ca�y wibrujesz. Trz�siesz si� jak maluch na starcie. Przykro
patrze�, jak dr�ysz.
- To nie patrz - poradzi� Sierio�a. - Patrz lepiej na dziewczyny.
dobry serw i te rzeczy.
- Jeste� nieprzyzwoity-powiedzia� Panin i popatrzy� w okno.
-Pi�kne dziewczyny! I wspaniale graj�.
- No to sobie patrz. I staraj si� przy tym nie szcz�ka� z�bami.
- Ja szcz�kam z�bami? - zdumia� si� Panin. - To ty!
Sierio�a nie odpowiedzia�.
- Ja mog� szcz�ka� z�bami - doda� Panin po chwili namys�u. -
Nie jestem sportowcem. - Westchn�� i popatrzy� na drzwi. - �eby
jaz szybciej wezwali...
- Po lewej strome, w ko�cu korytarza pojawi� si� starosta drugie-
po roku Grisza Bystrow w kombinezonie. Zbli�a� si� powoli, prze-
suwaj�c palcem po �cianie. Twarz mia� zamy�lon�. Zatrzyma� si�
przed Kondratiewem i Paninem i odezwa� si� smutnym g�osem:
- Dzie� dobry.
Sierio�a skin�} g�ow�, Panin rzuci� pob�a�liwie:
- Dzie� dobry, Grigorij. Czy ty wibrujesz przed centryfug�,
Grigorij?
- Tak - odpar� Grisza Bystrow. - Troch�.
- A widzisz - powiedzia� Panin do Sierio�y. - Grigorij dener-
wuje si� tylko troch�. A przecie� Grigorij to maluch.
Maluchami nazywano w szkole student�w m�odszych rocznik�w.
Grisza westchn�� i te� usiad� na parapecie.
- Sierio�a - odezwa� si� - to prawda, �e dzisiaj pr�bujesz na
O�miokrotnej?
- Tak - odpar� Sierio�a. Nie mia� najmniejszej ochoty na roz-
mow�, ale nie chcia� urazi� Bystrowa. - Oczywi�cie, je�li pozwol�-
doda�.
- Na pewno pozwol� - powiedzia� Grisza.
- Rzeczywi�cie, pr�ba na o�miokrotnej! - zawo�a� Panin lekce-
wa��co.
- A ty ju� pr�bowa�e�? - zapyta� z zainteresowaniem Grisza.
- Nie - odpar� Panin. - Aleja nie jestem sportowcem.
- A mo�e spr�bujesz? - zapyta� Sierio�a. - Teraz, zaraz, razem
ze mn�? Co?
- Jestem prostoduszny facet - odpar� Panin. - Jest norma. Za
norm� uwa�a si� pi�ciokrotne przeci��enie. M�j nieskomplikowany
organizm nie znosi niczego, co przekracza norm�. Kiedy� pr�bowa�
sze�ciokrotn� i wynie�li go w si�dmej minucie. Razem ze mn�.
- Kogo wynie�li? - nie zrozumia� Grisza.
- M�j organizm - wyja�ni� Panin.
- Aha - Grisza u�miechn�� si� s�abo. - A ja jeszcze nie dosze-
d�em do pi�ciokrotnej.
- Na drugim roku nie trzeba - rzek� Sierio�a. Zeskoczy� z para-
petu i zacz�� robi� przysiady to na lewej, to na prawej nodze.
- Id� - Grisza te� zeskoczy� z parapetu.
- Co si� sta�o, starosto? Czemu� taki smutny? - spyta� Panin.
- Kto� wykr�ci� numer z Kopy�owem - wyja�ni� ze smutkiem
Grisza.
- Znowu? - zdziwi� si� Panin. - A jaki numer?
Wala Kopy�ow z drugiego roku by� znany na wydziale ze swojej
nami�tno�ci do techniki licz�cej. Niedawno w jednej z sal ustawio-
no now�, bardzo dobr� falowodow� maszyn� obliczeniow� LAN-
TO i Wala sp�dza� przy niej ka�d� woln� chwil�. Stercza�by przy
niej przez ca�e noce, ale nocami prowadzono wyliczenia dla dyplo-
mant�w i Walentyna bezlito�nie wyganiano.
- Kt�ry� z naszych zaprogramowa� list mi�osny - powiedzia�
Grisza. - Teraz LANTO w ostatnim cyklu dodaje: "Bez Kopytowa
�ycie nie to, kocham, pozdrawiam, LANTO". W zwyk�ym kodzie
literowym.
- Pozdrawiam, LANTO - powt�rzy� Sierio�a, masuj�c sobie
ramiona. - Poeci. Zabi� takich, �eby si� d�u�ej nie m�czyli.
- Pomy�le� tylko - odezwa� si� Panin. - Strasznie te maluchy
teraz weso�e.
- I dowcipne - zauwa�y� Sierio�a.
- Mnie to m�wicie? - westchn�� Grisza Bystrow. - Powiedzcie
raczej tym idiotom. Dzisiaj w nocy Ka� robi� kalkulacj� i zamiast
wyniku dosta� pozdrowienia od LANTO. Teraz mnie wzywa.
Teodor Ka�, zwany �elaznym Kanem, by� naczelnikiem wydzia�u
nawigacji.
- Masz przed sob� interesuj�ce p� godziny - zauwa�y� Panin.
- �elazny Ka� to bardzo energiczny rozm�wca.
- �elazny Ka� to wielki esteta - doda� Sierio�a. - Nie zniesie
starosty, kt�rego kursanci nie umiej� skleci� dw�ch zda�.
- Jestem prostoduszny facet... - zaczaj znowu Panin, ale w tym
czasie drzwi si� uchyli�y i wysun�a si� g�owa dy�urnego.
- Kondratiew, Panin, przygotowa� si� - powiedzia� dy�urny.
20
Panin zamilk� i obci�gn�� bluz�.
- Idziemy - powiedzia�.
Kondratiew skin�� Griszy g�ow� i wszed� za Paninem do sali
treningowej. Sala by�a ogromna; po�rodku l�ni�a czterometrowa d�wi-
gnia wahad�owa na grubej sze�ciennej podstawie - Wielka Wir�w-
ka. D�wignia si� obraca�a. Kabiny na jej ko�cach, pchane si�� od-
�rodkow�, le�a�y niemal poziomo. Okien w kabinach nie by�o,
kursant�w obserwowano ze �rodka podstawy za pomoc� systemu
luster. Kilku kursant�w, odpoczywaj�cych pod �cian� na �awce
z zadartymi g�owami, obserwowa�o poruszaj�ce si� kabiny.
- Czterokrotne - powiedzia� Panin, patrz�c na kabiny.
- Pi�ciokrotne - poprawi� Kondratiew. - Kto tam teraz jest?
- Nguen i Gurgenidze - odpar� dy�urny.
Przyni�s� dwa skafandry do przeci��e�, pom�g� Paninowi i Kon-
dratiewowi je w�o�y� i zasznurowa�. W takim stroju cz�owiek przy-
pomina� kokon jedwabnika.
- Poczekajcie - powiedzia� dy�urny i podszed� do podstawy.
Raz w tygodniu ka�dy kursant kr�ci� si� na od�rodkowej insta-
lacji, przyzwyczajaj�c si� do przeci��e�. Raz w tygodniu przez go-
dzin�, ca�e pi�� lat. Trzeba by�o siedzie�, s�ucha� jak trzeszcz� ko-
�ci, czu�, jak szerokie pasy wpijaj� si� przez gruby materia� skafandra
w obwis�e cia�o, zauwa�a� jak trudno mruga�, bo powieki staj� si�
bardzo ci�kie. A przy tym ka�� rozwi�zywa� jakie� nieciekawe
zadania albo tworzy� standardowe programy do maszyn obliczenio-
wych, co wcale nie jest �atwe, chocia� i zadania, i programy s� zna-
ne jeszcze z pierwszego roku. Niekt�rzy kursanci wytrzymywali sied-
miokrotne przeci��enia, inni odpadali przy potr�jnych i przenoszono
ich na wydzia� zdalnego sterowania.
Obroty d�wigni sta�y si� wolniejsze, kabiny zawis�y w pionie.
Z jednej wyszed� chudy, smag�y Nguen Fu Dat; stan��, przytrzymu-
j�c si� otwartych drzwiczek. Z drugiej kabiny wypad� bezw�adnie
Gurgenidze. Kursanci zerwali si� z �awy, ale dy�urny ju� pomaga�
mu wsta�. Gurgenidze usiad�, opieraj�c si� r�kami o pod�og�.
- Wi�cej �ycia, Lowa! - krzykn�� jeden z kursant�w.
Wszyscy si� za�miali pr�cz Panina.
- To nic, ch�opaki - powiedzia� ochryple Gurgenidze i wsta�. -
G�upstwo! - Pomasowa� zastyg�e mi�nie twarzy. - G�upstwo! -
powt�rzy�.
- Oho, wynios� ci�, sportsmenie, wynios�! -powiedzia� Panin
nieg�o�no, ale z naciskiem.
Kondratiew uda�, �e nie s�yszy. Je�li mnie dzi� wynios�, pomy-
�la�, to wszystko przepad�o. Nie mog� mnie dzisiaj wynie��. Nie
powinni.
- Troszk� za t�gi - powiedzia�. - Grubasy �le znosz� przeci�-
�enia.
- Schudnie - powiedzia� Panin. - Jak zechce, to schudnie.
Panin straci� sze�� kilo, zanim nauczy� si� znosi� pi�ciokrotne
przeci��enia, zgodne z norm�. To by�a straszna m�ka, ale bardzo nie
chcia� i�� do ZD. Chcia� zosta� nawigatorem.
W podstawie otworzy� si� luk, wyszed� instruktor w bia�ym far-
tuchu i zabra� Nguenowi i Gurgenidze kartki z notatkami.
- Kondratiew i Panin gotowi? - spyta�.
- Gotowi - powiedzia� dy�urny.
Instruktor przebieg� wzrokiem po kartkach.
- Tak - powiedzia�. - Nguen i Gurgenidze s� wolni. Zaliczone.
- A to ci dopiero - odezwa� si� Gurgenidze. Od razu zacz��
lepiej wygl�da�. - To znaczy, �e ja te� mam zaliczenie?
- Pan te� - odrzek� instruktor.
Gurgenidze z wra�enia dosta� czkawki. Wszyscy znowu si� roze-
�miali, nawet Panin. Gurgenidze by� speszony. Nguen Fu Dat te� si�
�mia�, rozsznurowuj�c skafander. Najwidoczniej czu� si� doskonale.
- Panin i Kondratiew do kabin - odezwa� si� instruktor.
- Witaliju Jefremowiczu... - zacz�� Kondratiew.
- A tak... - na twarzy instruktora pojawi�o si� zak�opotanie. -
Bardzo mi przykro, Siergiej, ale lekarz zabroni� panu przeci��e�
ponad norm�. Na razie.
- Jak to? - spyta� przestraszony Kondratiew.
- Zabroni� kategorycznie.
- Ale przecie� ju� si� oswoi�em z siedmiokrotnymi.
- Bardzo mi przykro, Siergiej - powt�rzy� instruktor.
- To jaka� pomy�ka - powiedzia� Kondratiew. - To niemo�liwe.
Instruktor wzruszy� ramionami.
- Przecie� tak nie mo�na - m�wi� Kondratiew z rozpacz�. -
Strac� form�. - Zerkn�� na Panina, kt�ry wbi� wzrok w pod�og�,
i znowu spojrza� na instruktora. - Wszystko mi przepadnie.
- Tylko na razie - powt�rzy� instruktor.
- To znaczy na jak d�ugo?
- Do specjalnego rozporz�dzenia. Najwy�ej na dwa miesi�ce.
To si� zdarza. Na razie b�dzie pan trenowa� na pi�ciokrotnych,
a potem pan nadrobi.
- To nic, Sierio�a - powiedzia� basem Panin. - Odpoczniesz
troch� od swoich wielokrotnych.
- Mimo wszystko bardzo bym prosi�... - zacz�� Kondratiew
przymilnie. Nigdy w �yciu nie m�wi� takim tonem.
Instruktor spochmurnia�.
- Tracimy czas, Kondratiew. Prosz� wej�� do kabiny.
- Tak jest - powiedzia� cicho Siergiej i wykona� polecenie.
Usiad� w fotelu, przypi�� si� szerokimi pasami i zacz�� czeka�.
Przed fotelem by�o lustro; Kondratiew zobaczy� w nim zas�pion�,
z�� twarz.
Ju� lepiej, �eby mnie wynie�li, powiedzia� do siebie. Mi�nie mi
zwiotczej� i zaczynaj potem wszystko od pocz�tku. Kiedy w takim
razie dojd� do dziesi�ciokrotnych? Albo przynajmniej do o�miokrot-
nych? W dodatku wszyscy uwa�aj� mnie za sportowca, pomy�la� ze
z�o�ci�. Lekarz te�. Mo�e mu powiedzie�? Wyobrazi� sobie, jak opo-
wiada lekarzowi, po co mu to wszystko potrzebne, a lekarz patrzy
na niego weso�ymi wyblak�ymi oczami i m�wi: "Zachowaj umiar,
Sierio�a, umiar..."
- Asekurant - powiedzia� Kondratiew g�o�no pod adresem leka-
rza. Jednocze�nie przysz�o mu do g�owy, �e Witalij Jefremowicz mo�e
us�ysze� to przez s�uchawk� do rozm�w i wzi�� te s�owa do siebie.
- No i dobrze - powiedzia� g�o�no.
Kabin� zako�ysa�o. Zaczaj si� trening.
Gdy wyszli z sali treningowej, Panin zacz�� rozmasowywa� obrz�ki
pod oczami. Zawsze po Wielkiej Wir�wce mia� takie obrz�ki, jak zresz-
t� wszyscy kursanci sk�onni do oty�o�ci. Panin bardzo dba� o sw�j
wygl�d. By� przystojny i przywyk� si� podoba� innym.
- Ty nigdy nie masz tego dra�stwa - powiedzia� do Kondratiewa.
Kondratiew milcza�.
- Masz dobr� figur�, sportsmenie. Jak szczupak.
- Chcia�bym mie� twoje problemy - odezwa� si� Kondratiew.
- Przecie� ci powiedzieli, �e to tylko czasowo, dziwaku.
- Glacewowi te� tak m�wili, a potem go przenie�li do ZD.
- No c� - powiedzia� rozs�dnie Panin. - Widocznie nie by�o
mu pisane.
Kondratiew zacisn�� z�by.
- My�la�by kto - powiedzia� Panin. - Zabrali mu o�miokrotne.
Ja na przyk�ad jestem prostoduszny facet...
Kondratiew zacisn�� z�by.
- Pos�uchaj - powiedzia�. - Byk�w odci�gn�� "Tachmasib" od
Jowisza dopiero na dwunastokrotnym przeci��eniu. A mo�e o tym
nie wiesz?
- Wiem.
- A Jusupow zgin�� dlatego, �e nie wytrzyma� o�miokrotnego.
To te� wiesz?
- Jusupow to nawigator-badacz - rzek� Panin. - Nie ma si� co
z nami r�wna�. A Byk�w nigdy nie trenowa� przeci��e�.
- Jeste� pewien? - spyta� zjadliwie Kondratiew.
- No, mo�e i trenowa�, ale nie do przepukliny, jak ty, sportsmenie.
- Borka, ty naprawd� uwa�asz mnie za sportowca?
Panin popatrzy� na niego zak�opotany.
- Widzisz - zaczaj -ja nie m�wi�, �e to �le... Na pewno przy-
da si� w Przestrzeni.
- Dobra. Chod�my do parku. Rozprostujemy ko�ci.
Szli korytarzem. Panin, nie przestaj�c masowa� work�w pod
oczami, zagl�da� w ka�de okno.
- A dziewczyny ci�gle graj� - powiedzia�. Zatrzyma� si� przy
oknie i wyci�gn�� szyj�. - Aha... To ona!
- Jaka ona? - spyta� Kondratiew.
- Nie wiem - odpar� Panin.
- Niemo�liwe.
- To znaczy, ta�czy�em z ni� przedwczoraj. Ale jak ma na imi�,
to nie wiem.
Sierio�a te� spojrza� w okno.
- O, widzisz? - powiedzia� Panin. - Ta z zabanda�owanym
kolanem.
Sierio�a zobaczy� dziewczyn� z banda�em na nodze.
- Widz� - powiedzia�. - Chod�my.
- Bardzo fajna dziewczyna - zachwala� Panin. - Bardzo. I m�dra.
- Chod�my, chod�my - Kondratiew wzi�� Panina pod �okie�
i poci�gn�� za sob�.
- Dok�d si� tak spieszysz? - zdumia� si� Panin.
Min�li puste audytoria i zajrzeli do symulatora. By� wyposa�o-
ny, jak sterownia prawdziwego statku fotonowego, tylko nad pulpi-
tem sterowniczym zamiast ekranu mia� wmontowany wielki bia�y
sze�cian maszyny stochastycznej. Po w��czeniu maszyna losowo
przydziela�a zadanie kosmogacyjne, a kursant mia� opracowa� sys-
tem komend sterowania, optymalnych do okre�lonego zadania.
Teraz przed pulpitem k��bi�y si� maluchy. Studenci kl�li, wyma-
chiwali r�kami i odpychali si� nawzajem. Nagle zrobi�o si� cicho
i rozleg� si� stukot klawiszy pulpitu. W m�cz�cej ciszy zabrz�cza�a
maszyna nad pulpitem zapali�a si� czerwona lampka - sygna� z�e-
go rozwi�zania. Maluchy rykn�y. �ci�gn�y jednego z fotela i wy-
pchn�y do przodu. Rozczochrany ch�opak g�o�no krzycza�: "Prze-
ci� m�wi�em!"
- Co� taki spocony? - spyta� go pogardliwie Panin.
- To ze z�o�ci - odpar� maluch.
Maszyna znowu zabrz�cza�a i nad pulpitem zapali�a si� czerwo-
na lampka.
- Przecie� m�wi�em! - zawy� maluch.
- Przepraszam-powiedzia� Panin, przebijaj�c si� bokiem przez
t�um.
Maluchy ucich�y. Kondratiew zobaczy�, jak Panin nachyla si� nad
pulpitem, potem szybko i pewnie zastuka�y klawisze, maszyna zamru-
cza�a i nad pulpitem zapali�a si� zielona lampka. Maluchy j�kn�y.
- Ale to przecie� Panin! - odezwa� si� kto�.
- To przecie� Panin - powiedzia� z pretensj� spocony m�odziak
do Kondratiewa.
- Spokojnej plazmy. - Panin przecisn�� si� przez t�um. - R�b-
cie tak dalej. Chod�my, Siergieju Iwanowiczu.
Zajrzeli do pokoju obliczeniowego. Tam trwa�y zaj�cia. Przy
eleganckim szarym korpusie LANTO siedzieli w kucki trzej opera-
torzy i grzebali w schemacie. Z nimi tkwi� smutny starosta drugiego
roku Grisza Bystrow.
- Pozdrowienia od LANTO - rzuci� Panin. - Bystrow nadal
�yje. Dziwne.
Popatrzy� na Kondratiewa i klepn�� go po plecach. W korytarzu
odpowiedzia�o d�wi�czne echo.
- No, odezwij si� - mrukn�� Panin.
- Nie trzeba, Borka - powiedzia� Kondratiew.
Zeszli po schodach, min�li westybul z wielkim br�zowym po-
piersiem Cio�kowskiego i wyszli do parku. Przed wej�ciem ch�opak
z drugiego roku podlewa� w�em kwiaty na klombie. Mijaj�c go,
Panin zadeklamowa�, przesadnie gestykuluj�c: "Bez Kopytowa �y-
cie nie to, kochani, pozdrawiam, LANTO". Kursant u�miechn�� si�
speszony i popatrzy� na okno pierwszego pi�tra.
Weszli w w�sk� alej�, wysadzan� krzewami czeremchy. Panin
zacz�� g�o�no �piewa�, ale umilk�, gdy zza zakr�tu wysz�a im na
spotkanie grupa dziewczyn w podkoszulkach i spodenkach. Wraca-
�y z boiska. Na przedzie, z pi�k� pod pach�, sz�a Katia. Jeszcze tylko
tego brakowa�o, pomy�la� Kondratiew. Zaraz zacznie si� we mnie
wpatrywa� tymi okr�g�ymi oczami, ca�kiem jakby do mnie m�wi�y.
Zatrzyma� si� na moment. Zapragn�� skoczy� w krzewy czeremchy
i schowa� si� gdzie�, byle dalej. Zerkn�� na Panina. Panin u�miech-
n�� si� czaruj�co, wyprostowa� i powiedzia� aksamitnym g�osem:
- Dzie� dobry, dziewcz�ta!
Wydzia� ZS zaszczyci� go ol�niewaj�cymi u�miechami. Katia
patrzy�a tylko na Kondratiewa. O Bo�e, pomy�la� Sierio�a i powie-
dzia�:
- Dzie� dobry, Katia.
- Dzie� dobry, Sierio�a. - Dziewczyna opu�ci�a g�ow� i posz�a
dalej.
Panin zatrzyma� si�.
- Co� si� tak zagapi�? - spyta� Kondratiew.
- To ona.
Kondratiew obejrza� si�. Katia sta�a i patrzy�a na niego, popra-
wiaj�c rozczochrane w�osy. Prawe kolano mia�a zabanda�owane.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie. Oczy Katii sta�y si� zupe�nie
okr�g�e. Kondratiew przygryz� warg�, odwr�ci� si� i poszed�, nie
czekaj�c na koleg�. Panin dogoni� go.
- Jakie pi�kne oczy - powiedzia�.
- Okr�g�e.
- Sam jeste� okr�g�y - warkn�� Panin gniewnie. - To wspania�a
dziewczyna. Zaraz, zaraz... a sk�d ona ci� zna?
Kondratiew nie odpowiedzia�, a Panin wi�cej nie pyta�.
W centrum parku by�a spora polanka, poro�ni�ta g�st�, mi�kk�
traw�. Tutaj zazwyczaj kuli przed egzaminami teoretycznymi, od-
poczywali po treningach przeci��enia, a w letnie wieczory niekt�rzy
przychodzili si� tu ca�owa�. Teraz na polance roz�o�y� si� pi�ty rok
wydzia�u nawigacji. Najwi�cej ludzi by�o pod bia�ym namiotem,
gdzie grano w czterowymiarowe szachy. T� intelektualn� gr�, w kt�rej
deska i figury mia�y cztery wymiary i istnia�y tylko w wyobra�ni
graczy, przyni�s� do szko�y kilka lat temu �ylin, ten sam, kt�ry pra-
cowa� teraz jako in�ynier pok�adowy na transmarsja�skim statku
rejsowym "Tachmasib". Studenci starszych lat bardzo lubili t� gr�,
ale nie ka�dy m�g� w ni� gra�. Za to kibicem m�g� by�, kto tylko
zechcia�. Kibice wrzeszczeli teraz na ca�y park.
- Trzeba by�o i�� pionkiem na e-1 delta-asz...
- Wtedy poleci czwarty ko�.
- No to co? Pionki wchodz� w przestrze� go�c�w...
- Jak� przestrze� go�c�w? Sk�d wzi��e� przestrze� go�c�w?
^Dziewi�ty ruch �le zapisa�e�!
- S�uchajcie, ch�opaki, we�cie st�d Saszk� i przywi��cie do drze-
wa! Niech sobie postoi.
Kto�, pewnie gracz, krzykn�� oburzony:
- B�d�cie wreszcie cicho! Przeszkadzacie!
- Chod�, popatrzymy - powiedzia� Panin, wielki mi�o�nik czte-
rowymiarowych szach�w.
- Nie chc� - odpar� Kondratiew.
Przeszed� nad Gurgenidze, kt�ry le�a� na Ma�yszewie, wykr�ca-
j�� mu r�k� a� do karku. Ma�yszew jeszcze si� szarpa�, ale w�a�ci-
wie by�o ju� po walce. Kondratiew odszed� od nich kilka krok�w
po�o�y� si� na trawie. Spr�bowa� si� przeci�gn��. Troch� bola�o,
gdy napina�o si� mi�nie po przeci��eniach, ale w�a�nie o to chodzi-
�o. Kondratiew zrobi� mostek, potem �wiec�, potem znowu mostek,
w ko�cu po�o�y� si� na plecach i wlepi� wzrok w niebo. Panin siad�
obok i s�ucha� krzyk�w kibic�w, pogryzaj�c �d�b�o trawy.
A mo�e p�j�� do Kana? - zastanowi� si� Sierio�a. P�j�� i po-
wiedzie�: "Towarzyszu Ka�, co pan my�li o mi�dzygwiezdnych lo-
tach?" Nie, nie tak. "Towarzyszu Ka�, pragn� zawojowa� Wszech-
�wiat". Rany, co za bzdury! Sierio�a przekr�ci� si� na brzuch i podpar�
pi�ciami podbr�dek.
Gurgenidze i Ma�yszew sko�czyli walk� i usiedli obok Panina.
Ma�yszew z�apa� oddech i spyta�:
- Co by�o wczoraj na SW?*
- "B��kitne Pola" - powiedzia� Panin. - Przekaz z Argentyny.
Mogli sobie darowa�.
- Aha, wiem - powiedzia� Ma�yszew. - To ten, gdzie on przez
ca�y czas upuszcza lod�wk�?
- Odkurzacz - poprawi� Panin.
- To widzia�em - powiedzia� Ma�yszew. - Nie, dlaczego, nie-
z�y film. Muzyka dobra. I gama zapach�w te� w porz�dku. Pami�-
tasz, jak byli nad morzem?
- Mo�liwe - odpar� Panin. - Tylko u mnie przez ca�y czas je-
dzie w�dzon� ryb�. Szczeg�lnie pasowa�o, jak poszed� do kwiaciar-
ni i kupowa� r�e.
- O rany! - zawo�a� Gurgenidze. - Dlaczego tego nie napra-
wisz, Borka?
Ma�y szew powiedzia� w zadumie:
- Fajnie by by�o opracowa� dla kina metody przekazu wra�e�
dotykowych. Wyobra�asz sobie, Borka, na ekranie kto� si� z kim�
ca�uje, a ty czujesz, jakby ci kto� da� w mord�.
- Wyobra�am sobie - rzek� Panin. - Tak w�a�nie kiedy� mia-
�em, i to bez �adnego kina.
A potem zebra�bym ch�opak�w, my�la� Sierio�a. Do tego ju�
teraz trzeba wybra� odpowiednich. Mamedow, Wa�ek Pietrow, Sie-
rio�a Zawia�ow z in�ynieryjnego. Witek Briuszkow z trzeciego kur-
su wytrzymuje dwunastokrotne przeci��enia. On nawet nie musi
specjalnie trenowa�, podobno ma jakie� szczeg�lne �rodkowe ucho.
Ale to maluch i jeszcze niczego nie rozumie. Sierio�a przypomnia�
sobie, jak Briuszkow, zapytany przez Panina, po co mu to potrzeb-
ne, nad�� si� i powiedzia�: "Spr�buj tak jak ja". Maluch, kompletnie
niejadalny, surowy maluch. Oni wszyscy, i maluchy, i absolwenci,
s� sportowcami. Jeden Wala Pietrow...
Sierio�a znowu przekr�ci� si� na plecy. Wala Pietrow. Prace
Akademii Nieklasycznych Technik. Tom si�dmy. Wa�ek Pietrow nie
rozstaje si� z t� ksi��k�. Ale przecie� inni te� j� czytaj�. Ci�gle j�
czytaj�! W bibliotece s� trzy egzemplarze i wszystkie zaczytane,
i ci�gle w wypo�yczeniu. Czy to znaczy, �e nie jestem sam? Ze ich
te� interesuje zachowanie kwant�w d w akceleratorach? I oni te�
wyci�gaj� wnioski? Dorwa� Walka, pomy�la� Sierio�a, i pogada�...
- Co mi si� tak przygl�dasz? - zawo�a� Panin. - Ch�opaki, co
on si� tak na mnie gapi? Ja si� boj�!
Sierio�a przy�apa� si� na tym, �e stoi na czworakach i wpatruje
si� w Panina.
- Co za uj�cie! - powiedzia� Gurgenidze. - B�d� z ciebie lepi�
"Zadum�".
Sierio�a wsta� i rozejrza� si� po polance. Pi�trowa nie by�o wi-
da�, wi�c po�o�y� si� z powrotem i przywar� policzkiem do trawy.
- Siergiej - zagadn�� go Ma�yszew - jak ty to wszystko sko-
mentujesz?
- Co w�a�ciwie? - spyta� Siergiej w traw�.
- Nacjonalizacj� United Rocket Konstruction.
- Posuni�cie mister Hopkinsa aprobuj�. Czekam na nast�pne
w tym samym stylu. Kondratiew - powiedzia� Sierio�a. - Telegram pro-
sz� wys�a� za zaliczeniem pocztowym, walut� przez radziecki Gosbank.
W United Rocket s� dobrzy in�ynierowie, my�la�. U nas te�.
Najwy�szy czas po��czy� si�y i budowa� przelotowce. Teraz wszyst-
ko zale�y od in�ynier�w, my ju� zrobimy, co do nas nale�y. Jeste-
�my gotowi. Sierio�a wyobrazi� sobie eskadry gigantycznych gwiezd-
nych statk�w na starcie, a potem w Przestrzeni, przy samej barierze
�wietlnej, na dziesi�ciokrotnych, dwudziestokrotnych przeci��eniach,
po�eraj�cych rozpro