5529

Szczegóły
Tytuł 5529
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5529 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5529 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5529 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT SILVERBERG W Dӣ, DO ZIEMI Kt� pozna, czy si�a �yciowa syn�w ludzkich idzie w g�r�, a si�a �yciowa zwierz�t zst�puje w d�, do ziemi? Ksi�ga Kaznodziei Salomona 3,21 I A jednak wr�ci� do �wiata Holmana. Nie umia�by da� jasnej odpowiedzi, dlaczego tak si� sta�o. Mo�e dzia�a�a nieodparta si�a przyci�gania, mo�e uczucia, a mo�e g�upota. Gundersen nigdy nie planowa�, �e kiedy� zn�w odwiedzi to miejsce, a mimo to znalaz� si� tutaj. Czeka� na l�dowanie. Tu� za os�on� wizjera, by� �wiat niewiele wi�kszy od Ziemi, �wiat, kt�ry zabra� mu najpi�kniejsze lata �ycia, gdzie dowiedzia� si� o sobie rzeczy, kt�rych raczej wola�by nie wiedzie�. Zapali�o si� czerwone �wiat�o sygnalizacyjne. Statek b�dzie wkr�tce l�dowa�. Jednak wbrew wszystkiemu wraca�. Widzia� ca�un mg�y zalegaj�cy nad stref� o umiarkowanej temperaturze, nieregularnie rozrzucone szczyty pokryte lodowymi czapami i pas tropik�w wij�cy si� jak ciemnob��kitna wst�ga. Pami�ta� jazd� przez Morze Piasku w o�lepiaj�cym blasku o �wicie, pami�ta� jak p�yn�� milcz�c� czarn� rzek� pod baldachimem dr��cych li�ci zako�czonych ostro jak sztylety i pami�ta� cocktaile na werandzie stacji w d�ungli z Seen� tu� przy sobie i stadem nildor�w rycz�cych w zaro�lach. By�o to dawno. Teraz nildory zn�w zosta�y panami �wiata Holmana. Gundersenowi trudno by�o si� z tym pogodzi�. A mo�e w�a�nie dlatego wr�ci�. Chcia� zobaczy�, co te� nildory potrafi� zdzia�a�. - Prosimy pasa�er�w o uwag� - rozleg�o si� z g�o�nika wezwanie. - Za pi�tna�cie minut znajdziemy si� na orbicie Belzagora. Prosz� wr�ci� do ko�ysek, zapi�� siatki zabezpieczaj�ce i przygotowa� si� do l�dowania. Belzagor. Teraz tak nazywa�a si� ta planeta. Nazwa miejscowa, w�asne s�owo nildor�w. Gundersenowi kojarzy�o si� to z mitologi� asyryjsk�. Oczywi�cie by�a to wymowa "uszlachetniona", u nildor�w brzmia�o to bardziej jak "Blizgrr". A wi�c Belzagor. B�dzie tak nazywa� t� planet�, skoro teraz nosi takie imi� i skoro tego po nim oczekuj�. Zawsze stara� si� nie obra�a� bez potrzeby obcych istot. - Belzagor - powiedzia�. - Ten d�wi�k zawiera jak�� zmys�owo��, prawda? Przyjemnie si� go wymawia. Para turyst�w, siedz�ca obok niego w przedziale na statku, zgodzi�a si� ochoczo - potakiwali wszystkiemu, co Gundersen powiedzia�. M��, pulchny, blady, ubrany z przesadn� elegancj�, dorzuci�: - Nosi�a nazw� �wiat Holmana, kiedy pan tu by� ostatnio. Nie myl� si�, prawda? - Och, tak - odpar� Gundersen. - Ale by�o to w dawnych dobrych czasach imperialistycznych, kiedy Ziemianin m�g� nazwa� ka�d� planet�, jak mu si� podoba�o. Teraz to wszystko ju� si� sko�czy�o. �ona turysty zacisn�a wargi we w�a�ciwy sobie spos�b, w cienk�, �a�osn� kreseczk�. Gundersen odczuwa� przewrotn� przyjemno�� w dokuczaniu jej. Przez ca�� podr� odgrywa� wobec tych turyst�w rol� jakiego� bohatera z powie�ci Kiplinga, pozuj�c na dawnego urz�dnika kolonialnego, kt�ry jedzie popatrze� jakiego to bigosu narobili krajowcy, wykrzywiony obraz jego rzeczywistego stanowiska, ale czasem dobrze by�o nosi� mask�. Tury�ci - by�o ich o�mioro - patrzyli na niego z mieszanymi uczuciami podziwu i wzgardy, kiedy tak paradowa� pomi�dzy nimi, wielki m�czyzna o jasnej sk�rze, z blichtrem �wiatowca na twarzy. Nie podoba� im si�, a jednocze�nie wiedzieli, �e cierpia� i �e ci�ko pracowa� pod obcym s�o�cem. - Zatrzyma si� pan w hotelu? - zapyta� m�� - turysta. - Och, nie. Jad� wprost do buszu, w stron� Krainy Mgie�. Prosz� spojrze�, widzicie pa�stwo na p�nocnej p�kuli ten zwa� chmur? Bardzo stromy gradient termiczny - tropiki i arktyka praktycznie tu� obok siebie. Mg�a. M�awka. Zabior� tam pa�stwa na wycieczk�. Ja, niestety, mam interesy. - Interesy? S�dzi�em, �e te niezale�ne ju� �wiaty pozostaj� poza sfer� penetracji ekonomicznej, �e ... - To nie interesy handlowe - powiedzia� Gundersen. - Osobiste. Niedoko�czone sprawy. Co�, czego nie zdo�a�em rozwi�za� w czasie s�u�bowego pobytu. �wiat�o sygnalizacyjne rozb�ys�o bardziej intensywnie. Poszed� do kabiny, by przygotowa� si� do l�dowania. Otuli�a go paj�cza tkanina z prz�dzarki. Zamkn�� oczy. Statek opad� w kierunku powierzchni planety, a Gundersen ko�ysa� si� zawieszony, zabezpieczony przed niemi�ymi skutkami zmiany pr�dko�ci. Jedyne lotnisko mi�dzyplanetarne na Belzagorze zbudowane zosta�o przez Ziemian przesz�o sto lat temu. Le�a�o w tropikach, u uj�cia wielkiej rzeki wpadaj�cej do jedynego na Belzagorze oceanu. Rzeka Madden, Ocean Benjamini - Gundersen nie zna� nazw nildorskich. Lotnisko, na szcz�cie, by�o samoobs�ugowe. Trudno by�o spodziewa� si�, by nildory potrafi�y kierowa� portem mi�dzyplanetarnym, a niemo�liw� rzecz� by�o utrzymywanie za�ogi Ziemian. Gundersen wiedzia�, �e na Belzagorze pozosta�o jeszcze ze stu Ziemian, ale ci nie mieli kwalifikacji do kierowania lotniskiem. A poza tym obowi�zywa� przecie� traktat, w my�l kt�rego wszystkie funkcje administracyjne mia�y by� przej�te przez nildory. Wyl�dowali. Zwoje paj�czej tkaniny otulaj�cej rozwia�y si� i pasa�erowie opu�cili statek. W powietrzu wisia� ci�ki od�r tropik�w: mulistej gleby, gnij�cych li�ci, odchod�w dzikich zwierz�t i zapach kremowych kwiat�w. By� wczesny wiecz�r, na niebo wyp�yn�y ju� dwa ksi�yce. Zanosi�o si� na deszcz, lecz zagro�enie ulew� by�o raczej nik�e - w tej strefie tropikalnej rzadko kiedy wyst�powa�y obfite opady, ca�y czas natomiast m�y�o i na wszystkim osadza�y si� krople d�d�u. Gundersen dostrzeg�, �e za drzewami Hullygully otaczaj�cymi l�dowisko zal�ni�a b�yskawica. Stewardesa sprawowa�a nadz�r nad dziewi�cioma osobami, kt�re wysiad�y. - Prosz� t�dy - zawo�a�a i poprowadzi�a je w stron� jedynego widocznego budynku. Z lewej strony spoza zaro�li wychyn�y trzy nildory i z zaciekawieniem przypatrywa�y si� przybyszom. Zdumieni tury�ci pokazywali je sobie. - Popatrz! Widzisz je? Zupe�nie, jak s�onie! Czy to te, te nili... nildory? - Tak, nildory - powiedzia� Gundersen. Ostry zapach zwierz�t ni�s� si� poprzez polan�. Wnosz�c z wielko�ci k��w by� to samiec i dwie samice. Wszystkie by�y prawie tej samej wielko�ci: ponad trzy metry. Mia�y ciemnozielon� sk�r�, co wskazywa�o, �e pochodzi�y z p�kuli zachodniej. �lepia, wielkie jak p�yty gramofonowe, wlepia�y w Gundersena z niech�tn� ciekawo�ci�. Stoj�ca na przodzie samica, o kr�tkich k�ach, podnios�a ogon i spokojnie wydali�a g�r� dymi�cego purpurowego �ajna. Do Gundersena dosz�y niskie, niewyra�ne d�wi�ki, ale z tej odleg�o�ci nie m�g� zrozumie�, co m�wi�y nildory. To niemo�liwe, �eby obs�ugiwa�y lotnisko mi�dzyplanetarne - pomy�la�. - To niemo�liwe, �eby rz�dzi�y planet�. Wiedzia� jednak, �e to robi�, �e tak si� dzieje. W budynku portowym nie by�o nikogo. Kilka robot�w naprawia�o szare plastykowe p�yty pokrywaj�ce �ciany budynku. Pr�dzej czy p�niej t� cz�� planety opanuje d�ungla i wszystko zbutwieje. Jedyn� widoczn� tu dzia�alno�ci� by�a praca robot�w. Nie istnia� �aden urz�d celny. Nildory nie s� biurokratami, nie interesuje ich, co kto ze sob� przywozi. Dziewi�ciu pasa�er�w poddano odprawie celnej tu� przed podr� - na Ziemi przywi�zywano wag� i to znaczn�, do tego, co si� wywozi na ma�o rozwini�te planety. Nie by�o te� kontroli paszportowej ani kantoru wymiany pieni�dzy, ni nawet kiosk�w z gazetami czy innych udogodnie� dla pasa�er�w. By� to w�a�ciwie wielki go�y hangar, w kt�rym w dawnych czasach kolonialnych, gdy �wiat Holmana by� w�asno�ci� Ziemi, kipia�o �ycie. Gundersenowi wydawa�o si�, �e wok� niego pojawi�y si� duchy tamtych odleg�ych dni: postacie w tropikalnych ubiorach khaki przenosz�ce r�ne polecenia, urz�dnik�w pogr��onych w rachunkach i papierach, technik�w uwijaj�cych si� przy komputerach, tragarzy nildorskich ob�adowanych towarami eksportowymi. Teraz panowa�a tu martwota i cisza. - Zaraz powinien przyby� przewodnik. Zaprowadzi pa�stwa do hotelu - poinformowa�a stewardesa. Gundersen te� mia� zatrzyma� si� w hotelu, ale na jedn� tylko noc. Mia� nadziej�, �e rano za�atwi sobie jaki� �rodek transportu. Nie posiada� wyra�nych plan�w dotycz�cych podr�y na p�noc. Mia�a to by� improwizacja, zag��bienie si� we w�asn� przesz�o��. - Czy ten przewodnik jest nildorem? - zapyta� stewardes�. - Ma pan na my�li krajowca? Och, nie, to Ziemianin - panie Gundersen. - Przewertowa�a plik zadrukowanych kartek. - Nazywa si� Van Beneker i powinien tu by� przynajmniej na p� godziny przed wyl�dowaniem statku, nie rozumiem wi�c dlaczego ... - Van Beneker nigdy nie odznacza� si� punktualno�ci� - zauwa�y� Gundersen. - Ale oto i on. W otwarte drzwi budynku wjecha� stary �azik, a z niego wysiad� rudy i piegowaty m�czyzna. Nosi� wymi�ty uniform i d�ugie buty u�ywane w d�ungli. Poprzez kosmyki rzedn�cych w�os�w prze�wieca�a opalona �ysa czaszka. Wkroczy� do budynku, rozejrza� si� i zamruga� powiekami. - Van! - zawo�a� Gundersen. - Tutaj, Van. M�czyzna zbli�y� si�. - Witam pa�stwa na Belzagorze, bo tak teraz nazywa si� �wiat Holmana. Moje nazwisko Van Beneker. Postaram si� pokaza� pa�stwu tyle z tej fascynuj�cej planety, ile jest legalnie dozwolone, i ... - Hallo, Van - przerwa� mu Gundersen. Przewodnik zatrzyma� si� wyra�nie poirytowany, �e mu przerwano. Zamruga� i popatrzy� na Gundersena. - Pan Gundersen??? - Po prostu Gundersen. Nie jestem ju� szefem. - Jezu, panie Gundersen. Jezu, przyjecha� pan tu na wycieczk�? - Niezupe�nie. Przyjecha�em pokr�ci� si� na w�asn� r�k�. - Prosz� mi wybaczy� - zwr�ci� si� do grupy Van Beneker. Podszed� do stewardesy. - W porz�dku, mo�e mi ich pani przekaza�. Bior� odpowiedzialno��. Wszyscy s� tutaj? Raz, dwa, trzy ... osiem. Zgadza si�. Baga�e mo�na ustawi� tu, ko�o �azika. Niech wszyscy chwil� poczekaj�. Zaraz wracam. Szarpn�� Gundersena za �okie�. - Odejd�my, panie Gundersen. Nie ma pan poj�cia, jaki jestem zdumiony. O Jezu! - Jak ci si� wiedzie, Van? - Parszywie. Jak inaczej mo�e by� na tej planecie? Kiedy pan dok�adnie wyjecha�? - W 2240. W rok potem, jak to wypu�cili�my z r�k. Osiem lat temu. - Osiem lat. I co pan robi? - Ministerstwo Spraw Wewn�trznych znalaz�o mi prac� - odpar� Gundersen. - Jestem bardzo zaj�ty. Teraz dosta�em rok zaleg�ego urlopu. - I chce go pan sp�dzi� tutaj? - Czemu nie? - Po co? - Wybieram si� do Krainy Mgie� - odpar� Gundersen. -Chc� odwiedzi� sulidory. - Niech pan tego nie robi. Po co to panu? - �eby zaspokoi� ciekawo��. - Ten sam problem z ka�dym, kto tu przyje�d�a. Ale pan przecie� o tym wie, panie Gundersen, ilu tam posz�o i nigdy wi�cej nie wr�ci�o. Gundersen za�mia� si� tylko. - Nie powie mi pan - ci�gn�� przewodnik - �e przyjecha� pan tu, taki szmat drogi, �eby tylko potrze� nosy z sulidorami. Za�o�� si�, �e ma pan jaki� inny pow�d. Gundersen pu�ci� to mimo uszu. - Co ty teraz robisz, Van - zapyta�. - Oprowadzam turyst�w. Mamy tu co roku dziewi��, dziesi�� wycieczek. Wioz� ich wzd�u� oceanu, potem pokazuj� troch� Krainy Mgie� i robimy skok przez Morze Piasku. Przyjemna i niezbyt m�cz�ca trasa. - Hmm ... - A przez reszt� czasu bycz� si�. Czasem pogadam z nildorami, czasem odwiedz� przyjaci� na stacjach w buszu. Pan zna ich wszystkich: to ludzie z dawnych czas�w, kt�rzy tu zostali. - A co si� dzieje z Seen� Royce? - zapyta� Gundersen. - Mieszka przy Wodospadach Shangri-la. - Wci�� taka �adna? - Jej si� tak wydaje - powiedzia� Van Beneker. - Zamierza pan zapu�ci� si� w tamte strony? - Oczywi�cie. Chc� odby� sentymentaln� pielgrzymk�. Odwiedz� wszystkie stacje w buszu, wszystkich starych przyjaci�: Seen�, Cullena, Kurtza, Salamona. Kto tam jest jeszcze? - Niekt�rzy ju� nie �yj�. - No wi�c tych, kt�rzy zostali. - Gundersen spojrza� na ma�ego cz�owieczka i u�miechn�� si�. - Zajmij si� teraz lepiej swoimi turystami. Pogadamy wieczorem w hotelu. Chcia�bym, �eby� mnie wprowadzi� we wszystko, co tu si� dzia�o, gdy mnie nie by�o. - Mog� to zrobi� z �atwo�ci�, panie Gundersen. Zaraz i w jednym s�owie: zgnilizna. Wszystko tu gnije i rozpada si�. Niech pan rozejrzy si� po lotnisku. Niech pan popatrzy na te reperuj�ce roboty. Nie bardzo si� b�yszcz�, prawda? - No, tak ... - Niech pan podejdzie bli�ej, a zobaczy pan plamy na ich kad�ubach. Niech pan spojrzy cho�by na t� �cian�. - To przecie� mo�na ... - Oczywi�cie. Wszystko mo�na naprawi�. Nawet roboty naprawcze. Ale tu za�amuje si� ca�y system. Pr�dzej czy p�niej zbutwiej� programy operacyjne i nie b�dzie ju� co naprawia�. I ten �wiat wr�ci do epoki kamienia �upanego. Wtedy wreszcie nildory b�d� szcz�liwe. Znam te wielkie potwory, jak ka�dy zreszt�, kto tu jest. Wiem, �e nie mog� si� doczeka�, a� wszelki �lad Ziemian zniknie z tej planety. Udaj� przyjazne uczucia, ale ca�y czas dysz� nienawi�ci�, prawdziw� nienawi�ci� i ... - Zajmij si� swoimi turystami, Van - przerwa� mu Gundersen. - Zaczynaj� si� niepokoi�. II Z portu mi�dzyplanetarnego do hotelu mia�a ich przewie�� karawana nildor�w - po dw�ch Ziemian na jednym stworzeniu, Gundersen sam. Van Beneker z baga�ami - �azikiem. Trzy nildory, pas�ce si� na skraju pola, podesz�y spokojnie, by w��czy� si� do karawany i jeszcze dwa inne wysz�y z buszu. Gundersen zdziwi� si�, �e nildory godzi�y si� s�u�y� Ziemianom za juczne zwierz�ta. - To im nie przeszkadza - wyja�ni� Van Beneker. - Lubi� robi� nam ma�e grzeczno�ci. Zwi�ksza to ich poczucie wy�szo�ci. A zreszt� prawie nie czuj� takiego obci��enia i nie uwa�aj�, aby co� upokarzaj�cego by�o w tym, �e siedz� na nich ludzie. - Kiedy tu by�em, odnosi�em wra�enie, �e ich to nie zachwyca - rzek� Gundersen. - Od czasu naszego zrzeczenia si�, traktuj� te sprawy bardziej pob�a�liwie. A zreszt�, kto mo�e wiedzie�, co one my�l�, co naprawd� my�l�? Turyst�w zaszokowa�a perspektywa jazdy na nildorach. Gundersen stara� si� ich uspokoi� t�umacz�c, �e stanowi to istotn� cz�� prze�y� na Belzagorze. A poza tym urz�dzenia na tej planecie nie s� w stanie kwitn�cym i w�a�ciwie nie ma ju� �adnego innego �rodka transportu nadaj�cego si� do u�ytku. Aby o�mieli� przybysz�w, zademonstrowa� im, jak si� wsiada. Poklepa� lewy kie� swojego nildora, a wtedy zwierz� ukl�k�o w taki spos�b, jak to robi� s�onie. Nast�pnie nildor uni�s� �opatki i dzi�ki temu utworzy�o si� na jego grzbiecie zag��bienie, w kt�rym cz�owiek m�g� wygodnie jecha�. Gundersen wspi�� si� chwytaj�c za wygi�te do ty�u rogi, jak za kule u siod�a. Kolczasty grzebie� biegn�cy przez �rodek szerokiej czaszki tuziemca zacz�� kurczy� si� i drga� - by� to gest powitania. Nildory posiadaj� bogaty j�zyk gest�w. Pos�uguj� si� nie tylko grzebieniami, ale i d�ugimi tr�bami oraz pofa�dowanymi uszami. - Sssukh! - zawo�a� Gundersen i nildor wsta�. - Dobrze ci si� siedzi? - spyta� nildor w swym w�asnym j�zyku. - Doskonale - odpar� Gundersen, czuj�c przyp�yw rado�ci, �e nie zapomnia� obcych s��w. Z pewnym wahaniem i bardzo niezr�cznie o�miu turyst�w dosiad�o wreszcie nildor�w i karawana ruszy�a drog� wzd�u� rzeki, w stron� hotelu. Fosforyzuj�ce nocne muchy rozsiewa�y blade �wiat�o pod baldachimem drzew. Na niebo wyp�yn�� trzeci ksi�yc i jego blask prze�wieca� przez li�cie, ukazuj�c oleist� rzek� wartko p�yn�c� po lewej stronie. Gundersen umiejscowi� si� na ty�ach grupy na wypadek, gdyby co� przytrafi�o si� kt�remu� z turyst�w. By� moment niepokoj�cy w czasie podr�y: gdy jeden z nildor�w opu�ci� szereg, podszed� do rzeki i zanurzy� w niej k�y, by wydoby� jaki� smakowity k�sek. Potem do��czy� do karawany. W dawnych czasach - medytowa� Gundersen - nic podobnego nie mog�o si� zdarzy�. Nildorom nie pozwalano na �adne kaprysy. Jazda sprawia�a mu przyjemno��. Zwierz�ta sz�y wyci�gni�tym k�usem, co nie by�o jednak wyczerpuj�ce dla pasa�er�w. Jakie to dobre stworzenia, te nildory - pomy�la� Gundersen. Silne, uleg�e, inteligentne. Ju� prawie wyci�gn�� r�k�, �eby pog�aska� swojego wierzchowca, ale uzna�, �e mog�oby to wyda� si� protekcjonalne. Przypomnia� sobie, �e przecie� nildory to co� innego ni� �miesznie wygl�daj�ce s�onie. S� istotami rozumnymi, dominuj�c� form� �ycia na tej planecie - prawie lud�mi. I nie nale�y o tym zapomina�. Zbli�ali si� do hotelu. Na przedzie jedna z kobiet pokazywa�a, �e co� dzieje si� w krzakach. Jej m�� wzruszy� ramionami i potrz�sn�� g�ow�. Kiedy Gundersen zbli�y� si� do tego miejsca zobaczy�, co zaniepokoi�o turyst�w. Jakie� czarne kszta�ty kuli�y si� pomi�dzy drzewami, ciemne postacie porusza�y si� tu i tam. By�y ledwie widoczne w ciemno�ciach. Dwie takie figury wynurzy�y si� z mroku i stan�y przy �cie�ce. By�y to kr�pe dwuno�ne stwory, maj�ce blisko trzy metry wzrostu, obro�ni�te g�stymi ciemnorudymi w�osami. Ich mi�siste ogony porusza�y si� miarowo; w�skie, przykryte grubymi powiekami oczy spogl�da�y podejrzliwie na przybysz�w. Przez zwisaj�ce ryje, d�ugie jak u tapira, wydawa�y d�wi�ki podobne do prychania. - Co to takiego? - spyta�a Gundersena jedna z kobiet. - To sulidory. Drugorz�dny gatunek. Pochodz� z Krainy Mgie�, mieszka�cy p�nocy. - Czy s� niebezpieczne? - Nie s�dz�. - Je�li te zwierz�ta �yj� na p�nocy, to sk�d si� tu wzi�y - pragn�� wiedzie� jej m��. Gundersen spyta� o to swego "wierzchowca". - Pracuj� w hotelu - odrzek� nildor - jako ch�opcy na posy�ki i pomoce kuchenne. Wyda�o mu si� to dziwne, �e nildory wykorzystuj� sulidory jako s�u�b� w hotelu Ziemian. Nawet przed zrzeczeniem si� przez Ziemian w�adzy na planecie sulidory nie by�y zatrudniane jako s�u�ba, no ale wtedy, oczywi�cie, by�o tu mn�stwo robotnik�w. Na wybrze�u, przed nimi, znajdowa� si� hotel. L�ni�cy, nakryty wielk� kopu��, budynek nie wykazywa� na zewn�trz �lad�w zniszczenia. Przedtem by�o to eleganckie miejsce wypoczynku przeznaczone wy��cznie dla urz�dnik�w na najwy�szych stanowiskach w Kompanii. Gundersen sp�dzi� tu wiele szcz�liwych dni. Teraz, razem z Van Benekerem, pomaga� turystom zsiada�. Przy wej�ciu do hotelu sta�y trzy sulidory; Van Beneker skin�� na nie, by wy�adowa�y baga�e z pojazdu. Wewn�trz Gundersen dostrzeg� od razu oznaki chylenia si� budynku ku upadkowi. Tygrysi mech okalaj�cy kwietnik wzd�u� �ciany hallu zaczyna� wciska� si� pomi�dzy pi�kne czarne p�yty pokrywaj�ce pod�og�. Gdy wchodzi�, male�kie, z�bate paszczki mchu k�apn�y szcz�kami. Prawdopodobnie roboty utrzymuj�ce porz�dek w hotelu, niegdy� zaprogramowane do �cinania mchu obrze�aj�cego grz�d� kwiatow�, z biegiem lat rozregulowa�y si� i teraz mech zacz�� opanowywa� nawet wn�trze. A mo�e roboty w og�le wysiad�y, a zast�puj�ce je sulidory niedbale wype�nia�y swe obowi�zki? By�y te� inne oznaki wskazuj�ce na brak nadzoru. - Portierzy wska�� pa�stwu pokoje - poinformowa� Van Beneker. - Prosz� zej�� na d� na cocktaile, gdy b�d� pa�stwo gotowi. Kolacja b�dzie podana za jakie� p�torej godziny. Wielki jak wie�a sulidor zaprowadzi� Gundersena na trzecie pi�tro do pokoju z widokiem na morze. Odruchowo chcia� wr�czy� dryblasowi monet�, ale ten popatrzy� na niego t�po i nie przyj��. Wydawa�o si�, �e sulidor jest jaki� napi�ty, �e t�umi wewn�trzne wrzenie. Ale by�a to pewnie imaginacja. W dawnych czasach, sulidory rzadko pojawia�y si� poza stref� mgie� i Gundersen nie czu� si� z nimi swobodnie. - Jak d�ugo jeste� w tym hotelu? - spyta� w j�zyku nildorskim. Sulidor jednak nie odpowiedzia�. Gundersen nie zna� j�zyka sulidor�w, ale by� przekonany, �e ka�dy z nich m�wi r�wnie biegle po nildorsku, jak i po sulidorsku. Powt�rzy� pytanie wymawiaj�c wyra�nie s�owa. Sulidor podrapa� si� no sk�rze b�yszcz�cymi pazurami i nic nie odpar�. Przesun�� si� za Gundersenem, rozwidni� �cian� okienn�, pow��cza� filtry powietrza i bez po�piechu spokojnie wyszed�. Gundersen skrzywi� si�. Szybko �ci�gn�� ubranie i wszed� pod dmuchaw�. Szybka wibracja usun�a py� i brud ca�odziennej podr�y. Rozpakowa� si� i w�o�y� wieczorne ubranie. Nagle poczu� si� bardzo zm�czony. To go zdziwi�o -przecie� by� jeszcze m�ody, mia� dopiero czterdzie�ci osiem lat i zwykle nie odczuwa� trud�w podr�y. Sk�d wi�c to zm�czenie? Teraz zda� sobie spraw�, jak mocno trzyma� si� w karbach przez ostatnie par� godzin, od chwili gdy powr�ci� na t� planet�. Sztywny, napi�ty - nie w pe�ni �wiadomy motyw�w swojego powrotu, niepewny przyj�cia, jakie go czeka, by� mo�e z poczuciem jakiej� winy - ugina� si� teraz pod ci�arem tej sytuacji. Dotkn�� kontaktu i �ciana zmieni�a si� w lustro. Tak, twarz mia� �ci�gni�t�, ko�ci policzkowe, zawsze wydatne, teraz wr�cz stercza�y, wargi by�y zaci�ni�te, a czo�o poorane bruzdami. Zamkn�� oczy i stara� si� rozpr�y�. Po chwili wygl�da� lepiej. Pomy�la�, �e dobrze mu zrobi, je�li si� czego� napije, zszed� wi�c do baru. Nie by�o jeszcze nikogo. Przez otwarte �aluzje dociera� do jego uszu huk za�amuj�cych si� fal. Poczu� s�ony smak morza. Na skraju pla�y osadzaj�ca si� s�l utworzy�a bia�� lini�. By� przyp�yw, stercza�y tylko czubki poszarpanych ska� otaczaj�cych zatoczk� przeznaczon� do k�pieli. Gundersen patrzy� w dal. Podczas ostatniego tutaj wieczoru, kiedy wydawano dla niego po�egnalne przyj�cie, te� by�y na niebie trzy ksi�yce. Gdy hulanka sko�czy�a si�, on i Seena poszli pop�ywa�. Dotarli do niewidocznej za grzebieniami fal �awicy piasku, na kt�rej ledwie mo�na by�o sta�, a gdy wr�cili na brzeg, nadzy i pokryci drobniutkimi kryszta�kami soli, kochali si� na nadbrze�nych ska�ach. Tuli� j�, b�d�c przekonany, �e to ostatni raz w �yciu. A teraz by� tu z powrotem... Poczu� tak dotkliwe uczucie t�sknoty, �e a� drgn��. Gundersen mia� trzydzie�ci lat, kiedy przyby� na �wiat Holmana jako pomocnik agenta w punkcie handlowym. Mia� czterdziestk� i by� zarz�dc� okr�gu, gdy wyje�d�a�. Teraz mia� wra�enie, �e pierwsze trzydzie�ci lat jego �ycia by�o tylko wst�pem, przygotowaniem do owych dziesi�ciu, kt�re prze�y� na tym milcz�cym kontynencie, ograniczonym przez lody i mg�y od p�nocy i od po�udnia, Oceanem Benjamini na wschodzie, a Morzem Piasku na zachodzie. Przez wspania�e i prawdziwe dziesi�� lat rz�dzi� po�ow� �wiata, przynajmniej w czasie nieobecno�ci g��wnego rezydenta. A mimo to, planeta ta strz�sn�a go z siebie, jakby nigdy nie istnia�... Gundersen odwr�ci� si� od �aluzji i usiad�. Pojawi� si� Van Beneker, wci�� w swym przepoconym i pomi�tym ubraniu roboczym. Mrukn�� przyja�nie do Gundersena i zacz�� myszkowa� po barze. - Jestem r�wnie� barmanem, panie Gundersen. Czym mog� panu s�u�y�? - Jaki� alkohol - odpar�. - Co�, co mi mo�esz poleci�. - Do�ylnie czy doustnie? - Wol� butelk�. Lubi� smak. - Rzecz gustu. Ja wol� do�ylnie. To jest dopiero efekt, to dopiero smakuje. Postawi� przed Gundersenem pust� szklank� i poda� mu flaszk� zawieraj�c� trzy uncje ciemnoczerwonego p�ynu. Szkocki rum, produkt miejscowy - Gundersen nie pi� go od o�miu lat. - To jeszcze zapas sprzed zrzeczenia si� - wyja�ni� Van Beneker. - Niewiele tego zosta�o, ale wiem, �e pan go w�a�ciwie oceni. Sobie przystawi� do lewego przedramienia ultrad�wi�kow� tulejk�. Bzzz! i przez w�ski ryjek alkohol pop�yn�� wprost do �y�y. Van Beneker skrzywi� si� w u�miechu. - W ten spos�b szybciej dzia�a - powiedzia�. - Tak si� upija plebs. Poda� panu jeszcze jeden rum? - Nie w tej chwili. Zaopiekuj si� lepiej swoimi turystami, Van. Tury�ci parami zacz�li nap�ywa� do baru: najpierw Watsonowie, potem Mirafloresowie, Steinowie i wreszcie Christopherowie. Najwyra�niej oczekiwali, �e bar b�dzie t�tni� �yciem, �e b�dzie pe�no innych go�ci pozdrawiaj�cych si� i wymieniaj�cych weso�e uwagi z r�nych k�t�w sali, a kelnerzy w czarnych kurtkach b�d� roznosili drinki. Zamiast tego zastali odrapane plastykowe �ciany, nieczynn� szaf� graj�c�, puste stoliki i tego niesympatycznego pana Gundersena pos�pnie zapatrzonego we w�asn� szklank�. Wymienili ukradkowe spojrzenia. Czy musieli przemierza� tyle lat �wietlnych, �eby to zobaczy�? Podszed� Van Beneker proponuj�c drinki, cygara i wszystko inne, co ze swych skromnych zapas�w m�g� zaoferowa� hotel. Usadowili si� w dw�ch grupach, ko�o okien i rozpocz�li rozmow� przyciszonymi g�osami, wyra�nie skr�powani obecno�ci� Gundersena. Odczuwali jako b�azenad� role, kt�re grali: wytwornych, bogatych ludzi, kt�rych nuda sk�ania do wyprawy w tak odleg�y zak�tek galaktyki. Stein prowadzi� w Kalifornii knajp�, gdzie podawano �limaki, Miraflores by� w�a�cicielem paru nocnych dom�w gry, Watson by� lekarzem, a Christopher... - Gundersen nie m�g� sobie przypomnie�, co robi� Christopher. Co� w �wiecie finansjery. - Na pla�y jest kilka tych zwierz�t. Tych zielonych s�oni - powiedzia�a pani Stein. Wszyscy spojrzeli. Gundersen skin��, by podano mu nast�pnego drinka. Van Beneker poderwa� si�, spocony, zamruga� i wstrzykn�� sobie kolejn� porcj� alkoholu. Tury�ci zacz�li chichota�. - Czy one w og�le nie maj� wstydu? - zawo�a�a pani Christopher. - Mo�e po prostu bawi� si�, Ethel - powiedzia� Watson. - Bawi�?! No, je�li ty to nazywasz zabaw�... Gundersen pochyli� si� do przodu i wyjrza� przez okno. Na pla�y kopulowa�a para nildor�w. Tury�ci chichotali, wyg�aszali nietaktowne komentarze i oceny, zaszokowani i r�wnocze�nie podnieceni. Ku swemu zdumieniu Gundersen zda� sobie spraw�, �e jest r�wnie� zaszokowany, chocia� widok kopuluj�cych nildor�w nie by� dla niego nowo�ci�. A kiedy rozleg� si� dziki, orgiastyczny ryk, odwr�ci� oczy czuj�c za�enowanie, cho� nie wiedzia� dlaczego. - Jest pan wzburzony - zauwa�y� Beneker. - Nie powinny tego robi� tutaj. - Czemu? Robi� to wsz�dzie. Wie pan, jak to jest. - Zrobi�y to specjalnie - zamamrota� Gundersen. - �eby pokaza� si� przed turystami. �eby im dokuczy�. Nie powinny w og�le zwraca� uwagi na turyst�w. Czego chc� dowie��? Czy tego, �e s� po prostu zwierz�tami? - Nie rozumiesz nildor�w, Gundy. Gundersen spojrza�, zdumiony zar�wno s�owami Van Benekera, jak i nag�ym przej�ciem od "pana Gundersena" do "Gundy". Van Beneker wyda� si� tak�e zaskoczony: mrugn�� i szarpa� opadaj�cy kosmyk rzedn�cych w�os�w. - Nie rozumiem? - zdziwi� si� Gundersen. - Po dziesi�ciu latach sp�dzonych tutaj? - Wybacz, ale nigdy nie uwa�a�em, �e je rozumiesz, nawet kiedy tu by�e�. Cz�sto chodzili�my razem po wsiach, gdy by�em u ciebie urz�dnikiem. Obserwowa�em ci�. - Dlaczego s�dzisz, �e nie potrafi�em ich zrozumie�, Van? - Pogardza�e� nimi. My�la�e� o nich jak o zwierz�tach. - Wcale tak nie jest! - Ale� tak, Gundy. Nigdy nie dopuszcza�e� my�li, �e posiadaj� jak�kolwiek inteligencj�. - To absolutnie nieprawda! - zaprzeczy�. Wsta�, wzi�� z szafki now� butelk� rumu i wr�ci� do stolika. - Ja bym ci poda� - zaprotestowa� Van Beneker. - Trzeba by�o powiedzie�. - Drobiazg. - Gundersen nala� sobie rumu i szybko prze�kn��. - Gadasz g�upstwa, Van. Robi�em dla tych istot wszystko co mo�liwe, aby je udoskonali�, podnie�� na wy�szy stopie� cywilizacji. Wprowadzi�em nowe zarz�dzenia dotycz�ce maksimum wymaganej pracy. Nakazywa�em swoim ludziom szanowa� ich prawa i przestrzega� miejscowych zwyczaj�w. Ja... - Ty traktowa�e� je jak bardzo inteligentne zwierz�ta. Nie jak inteligentnych innych ludzi. By� mo�e, Gundy, sam nie zdawa�e� sobie z tego sprawy, ale ja to dostrzega�em i, B�g mi �wiadkiem, one r�wnie�. A to ca�e twoje zainteresowanie, �eby podnie�� je na wy�szy poziom, udoskonali� - to brednie! One posiadaj� w�asn� kultur�, Gundy. Nie potrzebuj� twojej! - Moim obowi�zkiem by�o kierowa� nimi - stwierdzi� sztywno Gundersen. - Chocia�, doprawdy trudno by�o si� spodziewa�, �e gromada zwierz�t nie posiadaj�ca pisanego j�zyka, kt�re nie... - przerwa� przera�ony. - Zwierz�t - powt�rzy� Van Beneker. - Jestem zm�czony. Mo�e za wiele wypi�em. Tak mi si� to wymkn�o. - Zwierz�t. - Przesta� mi dokucza�, Van. Stara�em si� najbardziej jak mog�em. Przykro mi, je�li wysz�o �le. Usi�owa�em robi� to, co uwa�a�em za s�uszne. - Gundersen podsun�� pust� szklank�. - Nalej mi jeszcze, dobrze? Van Beneker przyni�s� mu trunek, a dla siebie nast�pn� wlewk�. Gundersen by� rad z przerwy w rozmowie i najwidoczniej Van Benekerowi te� to odpowiada�o, gdy� obaj przez d�u�sz� chwil� milczeli, unikaj�c swych spojrze�. Do baru wszed� sulidor i zacz�� zbiera� puste butelki i szklanki, kuli� si� przy tym, by nie podrapa� sufitu, zbudowanego na miar� Ziemian. Tury�ci przestali rozmawia�, kiedy to strasznie wygl�daj�ce stworzenie porusza�o si� po sali. Gundersen spogl�da� na pla��. Nildory ju� odesz�y. Jeden z ksi�yc�w zachodzi� na wschodzie, zostawiaj�c ognisty �lad na faluj�cej wodzie. Stwierdzi� z przykro�ci�, �e zapomnia�, jak nazywaj� si� ksi�yce. Nie mia�o to zreszt� znaczenia - stare nazwy nadane przez Ziemian, nale�a�y ju� do historii. Zwr�ci� si� do Van Benekera. - Jak to si� sta�o, �e zdecydowa�e� si� pozosta� tutaj po zrzeczeniu si� przez nas planety? - zapyta�. - Czu�em si� tu jak w domu. Przebywa�em tutaj od dwudziestu pi�ciu lat. Dlaczego mia�bym si� gdzie� przenosi�? - Nie masz �adnej rodziny? - Nie. A tu jest wygodnie: dostaj� emerytur� od Kompanii i napiwki od turyst�w, mam r�wnie� pensj� w hotelu. Wystarczy na wszystkie moje potrzeby. A przede wszystkim na alkohol. Czemu mia�bym st�d wyje�d�a�? - Do kogo nale�y hotel? - Do konfederacji zachodniokontynentalnych nildor�w. Kompania im go przekaza�a. - I nildory p�ac� ci pensj�? My�la�em, �e znajduj� si� poza obr�bem galaktycznej gospodarki pieni�nej. - Tak jest w istocie. Ale za�atwili to jako� z Kompani�. - No, a m�wi�e�, �e to Kompania wci�� prowadzi ten hotel? - Je�li w og�le mo�na powiedzie�, �e kto� go prowadzi, to w�a�nie Kompania. - przytakn�� Van Beneker. - Nie jest to jednak wielkie pogwa�cenie uk�adu o przekazaniu. Zatrudniony jest tylko jeden pracownik: ja. Otrzymuj� pensj� z tego, co tury�ci p�ac� za pokoje. To i inne dochody wydaj� na import ze strefy pieni�nej. Czy nie widzisz, Gundy, �e to czyste kpiny? Wymy�lili to, �eby umo�liwi� mi sprowadzanie w�dy. I to wszystko. Kompania zosta�a wyeliminowana z tej planety. Kompletnie. - No, dobrze, ju� dobrze. Wierz� ci. - A ty czego szukasz w Krainie Mgie�? - zapyta� Van Beneker. - Naprawd� chcesz wiedzie�? - Szybciej mija czas, gdy si� rozmawia. - Chc� zobaczy� ceremoni� ponownych narodzin. Nigdy tego nie widzia�em, kiedy tu by�em. Wydawa�o si�, �e niebieskie, wypuk�e oczy przewodnika sta�y si� jeszcze bardziej wy�upiaste. - Dlaczego nie mo�esz by� powa�ny, Gundy? - Jestem powa�ny. - To niebezpieczna zabawa z t� histori� ponownych narodzin. - Jestem przygotowany podj�� ryzyko. - Powiniene� najpierw porozmawia� o tym z pewnymi lud�mi tutaj. To nie jest sprawa, w kt�r� powinni�my si� miesza�. - A ty to widzia�e�? - zapyta� Gundersen z westchnieniem. - Nie. Nigdy. Nawet mnie to nie interesowa�o. Cokolwiek, u diab�a, robi� sulidory w7 g�rach, niech sobie robi� beze mnie. Powiem ci jednak, z kim mo�esz o tym pom�wi� - z Seena. - Ona widzia�a ponowne narodziny? - Jej m�� widzia�. Gundersenowi zawirowa�o w g�owie. - Kto jest jej m�em? - szepn��. - Jeff Kurtz. Nie wiedzia�e�? - A niech mnie diabli porw� - zakl�� Gundersen. - Dziwisz si�, co w nim widzia�a, h�? - Dziwi� si�, �e mog�a si� zmusi�, aby �y� z takim cz�owiekiem. M�wi�e� o moim stosunku do krajowc�w! A tu jest kto�, kto traktowa� ich, jak swoj� w�asno�� i... - Pom�w z Seena, w Wodospadach Shangri-la. O tych ponownych narodzinach. - Van Beneker za�mia� si�. - Strugasz ze mnie wariata, prawda? Wiesz, �e jestem pijany i robisz sobie zabaw�. - Nie. Wcale nie. - Gundersen wsta�. By� skr�powany. - powinienem troch� si� przespa�. Van Beneker odprowadzi� go do drzwi. Gdy Gundersen ju� wychodzi�, ma�y cz�owieczek przysun�� si� do niego. - Wiesz, Gundy, - szepn�� - to co nildory robi�y na pla�y, nie by�o przeznaczone dla turyst�w. Robi�y to dla ciebie. Takie maj� poczucie humoru. Dobranoc, Gundy. III Gundersen zbudzi� si� wcze�nie. Mia� niespodziewanie lekk� g�ow�. By�o tu� po wschodzie i s�o�ce o zielonkawym zabarwieniu, sta�o nisko na niebie. Zszed� na pla��, by pop�ywa�. �agodny po�udniowy wiatr p�dzi� we�niste ob�oczki. Ga��zie drzew Hullygully ugina�y si� od owoc�w. Powietrze by�o parne jak zawsze. Za g�rami, kt�re rozci�ga�y si� �ukiem o dzie� drogi od wybrze�a, rozleg� si� grzmot. Na ca�ej pla�y le�a�y kupy �ajna nildor�w. Gundersen kroczy� ostro�nie po chrz�szcz�cym piasku i rzuci� si� p�asko na fale. Zanurzy� si� pod spienione grzywacze i silnymi, szybkimi ruchami pop�yn�� w stron� mielizny. By� odp�yw. Przeszed� przez wy�aniaj�c� si� �awic� piachu i pop�yn�� dalej, a� poczu� si� zm�czony. Kiedy wr�ci� do brzegu, dojrza� turyst�w, kt�rzy r�wnie� przyszli si� k�pa�, Christophera i Mirafloresa. U�miechn�li si� do niego nie�mia�o. - Pokrzepiaj�ce - powiedzia�. - Nie ma nic lepszego, ni� s�ona woda. - Ale dlaczego nie mog� utrzyma� pla�y w czysto�ci? - rzuci� pytanie Miraflores. Ponury sulidor podawa� �niadanie. Krajowe owoce, ryby. Gundersen mia� wspania�y apetyt. Zjad� trzy z�otozielone gorzkie owoce, potem fachowo oddzieli� ko�ci je�o-kraba od r�owego, s�odkiego mi�sa, kt�re �adowa� w siebie widelcem z tak� szybko�ci�, jakby uczestniczy� w zawodach. Sulidor przyni�s� mu nast�pn� ryb� i misk� le�nych "�wieczek". Gundersen zaj�ty by� pa�aszowaniem przysmak�w, kiedy wszed� Van Beneker w �wie�ym, wyprasowanym ubraniu. Zamiast przysi��� si� do stolika Gundersena, u�miechn�� si� tylko formalnie i po�eglowa� dalej. - Usi�d� ze mn�, Van - zawo�a� za nim Gundersen. Van Beneker przysta� na to, ale wida� by�o, �e jest skr�powany. - Co do wczorajszego wieczoru... - zacz��. - Nie ma o czym m�wi�. - By�em niezno�ny, panie Gundersen. - Mia�e� w czubie. Zrozumia�e. In vino veritas. Ale wczoraj m�wi�e� do mnie - Gundy. Mo�e zostaniesz przy tym i dzisiaj. Kto tu �owi ryby? - Jest automatyczny jaz, tu� ko�o hotelu, na p�noc. �apie i przysy�a wprost do hotelu. B�g jeden wie, kto przygotowywa�by tu jedzenie, gdyby�my nie mieli maszyn. - A kto zrywa owoce? Te� maszyna? - To robi� sulidory - odpar� Van Beneker. - Od kiedy sulidory zacz�y pracowa� jako si�a robocza na tej planecie? - Jakie� pi�� lat temu, mo�e sze��. Skoro my mogli�my zrobi� z nildor�w tragarzy i �ywe spychacze, to one mog�y zamieni� sulidory w s�u��cych. Mimo wszystko, sulidory s� jednak gatunkiem ni�szym. - Zawsze by�y panami samych siebie. Dlaczego zgodzi�y si� s�u�y�? Co z tego maj�? - Nie wiem - wyzna� Van Beneker. - Czy kto� kiedykolwiek zrozumia� sulidory? Racja, pomy�la� Gundersen. Nikomu jeszcze nie uda�o si� zrozumie�, jakie stosunki panuj� pomi�dzy obu inteligentnymi gatunkami zamieszkuj�cymi t� planet�. Ju� sama obecno�� dw�ch inteligentnych gatunk�w sprzeczna jest z og�lnie panuj�c� we wszech�wiecie logik� ewolucji. Zar�wno nildory, jak i sulidory kwalifikowa�y si� do posiadania autonomii, bowiem poziomem percepcji przewy�sza�y ziemskie humanoidy. Sulidor by� bystrzejszy od szympansa, a nildor - jeszcze bardziej inteligentny. Gdyby tu nie by�o nildor�w, to wystarczy�aby obecno�� sulidor�w, �eby zmusi� Kompani� do zrzeczenia si� praw w�asno�ci do tej planety, kiedy ruchy dekolonizacyjne osi�gn�y sw�j szczyt. Ale dlaczego dwa gatunki i tak dziwnie ze sob� koegzystuj�? Dwuno�ne, mi�so�erne sulidory rz�dz� Krain� Mgie�, a czworono�ne, trawo�erne nildory dominuj� w tropikach. Dlaczego w ten spos�b podzieli�y ten �wiat? I dlaczego taki podzia� panowania za�amuje si�, o ile to w�a�nie ma teraz miejsce? Gundersen wiedzia�, i� pomi�dzy tymi stworzeniami zawsze istnia�y jakie� uk�ady, �e ka�dy nildor wraca do Krainy Mgie�, gdy nadchodzi moment ponownych narodzin. Nie mia� jednak poj�cia, jak� rzeczywi�cie rol� odgrywa�y sulidory w �yciu i odradzaniu si� nildor�w. Nikt tego nie wiedzia�. Przyznawa�, �e w�a�nie ta tajemnicza zagadk� by�a jedn� z przyczyn, kt�re przywiod�y go z powrotem na �wiat Holmana, na Belzagor. Teraz, kiedy by� wolny od odpowiedzialno�ci urz�dowej i m�g� swobodnie ryzykowa� �ycie, by zaspokoi� swoj� ciekawo��. Zaniepokoi�y go jednak zmiany w stosunkach sulidory - nildory, kt�re zaobserwowa� ju� tutaj, w hotelu. Oczywi�cie, obyczaje obcych stworze� to nie jego sprawa. Nic w�a�ciwie nie by�o teraz jego spraw�. Przyby� tu, by rzekomo prowadzi� badania, to znaczy myszkowa� i szpiegowa�. W ten spos�b jego powr�t na t� planet� wydawa� si� aktem woli, a nie podporz�dkowaniem si� nieodpartemu przymusowi, cho� czu�, �e przecie� mu ulega�. - ... bardziej skomplikowane, ni� komukolwiek mog�oby si� wydawa� - dotar�y do niego s�owa Van Benekera. - Przepraszam. Umkn�o mi, co� powiedzia�. - Niewa�ne. Lubimy tu teoretyzowa�. Ta setka, jaka z nas pozosta�a. Kiedy chcia�by� wyruszy� na p�noc? - Chcesz si� mnie szybko pozby�, Van? - Pragn� tylko wszystko rozplanowa�, przyjacielu - odpar� ma�y cz�owieczek nieco ura�ony. - Je�li zamierzasz zosta�, trzeba si� zatroszczy� o zaprowiantowanie dla ciebie i ... - Wyrusz� zaraz po �niadaniu, je�li zechcesz mi powiedzie�, jak dosta� si� do najbli�szego siedliska nildor�w. Chc� otrzyma� pozwolenie na podr�. - Dwadzie�cia kilometr�w na po�udniowy-wsch�d. Podrzuci�bym ci�, ale rozumiesz - tury�ci ... - Czy m�g�by zawie�� mnie jaki� nildor? - zapyta� Gundersen. - Bo je�li to zbyt wiele k�opotu, sam podra�uj�, trudno. - Za�atwi� ci to - zapewni� Van Beneker. W godzin� po �niadaniu pojawi� si� m�ody samiec nildor, by zabra� Gundersena do siedliska. W dawnych czasach Gundersen po prostu wsiad�by mu na grzbiet, ale teraz czu�, �e powinien si� przedstawi�. Nie mo�na ��da�, by samostanowi�ce o sobie, inteligentne stworzenie nios�o ci� dwadzie�cia kilometr�w przez d�ungl� - my�la� Gundersen - bez okazania mu elementarnej grzeczno�ci. - Jestem Edmund Gundersen, z pierwszych narodzin - powiedzia� - i �ycz� ci, przyjacielu mej podr�y, wielu szcz�liwych ponownych narodzin. - Ja jestem Srin'gahar, z pierwszych narodzin - odpar� nildor uprzejmie - i dzi�kuj� ci za �yczenia, przyjacielu mej podr�y. B�d� ci s�u�y� z wolnej i nieprzymuszonej woli i oczekuj� twych rozkaz�w. - Musz� pom�wi� z wielokrotnie urodzonym i otrzyma� zezwolenie na podr� na p�noc. Ten cz�owiek tutaj powiada, �e mo�esz mnie do niego zawie��. - Mo�e si� tak sta�. Czy teraz? - Teraz. Mia� tylko jedn� walizk�. Po�o�y� j� na szerokim zadzie nildora, a Srin'gahar natychmiast podni�s� ogon, by przytrzyma� baga� na miejscu. Nast�pnie kl�kn��, a Gundersen z zachowaniem ca�ego rytua�u usadowi� si� na nim. Tony mi�sa podnios�y si� i pos�usznie ruszy�y w stron� lasu. By�o nieomal tak, jak dawniej. Pierwsze kilometry dr�ek w�r�d coraz g�stszych drzew o gorzkich owocach przemierzali w milczeniu. Gundersen u�wiadomi� sobie, �e nildor nie zacznie m�wi�, je�li nie zostanie zagadni�ty. Aby wi�c rozpocz�� rozmow�, powiedzia�, �e dziesi�� lat temu mieszka� na Belzagorze. Srin'gahar odpar�, �e wie o tym, �e pami�ta go z okresu rz�d�w Kompanii. By�o to bezbarwne nosowe porykiwanie i chrz�kanie, kt�re absolutnie nie ujawni�o, czy nildor przypomnia� sobie Gundersena z przyjemno�ci�, z uraz� czy oboj�tnie. Gundersen powinien by� co� wywnioskowa� z porusze� grzebienia na �bie Srin'gahara, ale by�o to teraz niemo�liwe. Skomplikowany system dodatkowego porozumiewania si� nildor�w niestety nie zosta� rozwini�ty dla wygody pasa�er�w. Poza tym Gundersen zna� tylko kilka z nieograniczonej niemal liczby dodatkowych gest�w, a zreszt� wi�kszo�� z nich zapomnia�. Nildor wydawa� mu si� do�� uprzejmy. Gundersen zamierza� wykorzysta� podr�, by przypomnie� sobie j�zyk nildorski. Jak dotychczas, sz�o mu nie�le, ale zdawa� sobie spraw�, �e w rozmowie z wielokrotnie narodzonym b�dzie potrzebowa� ca�ej znajomo�ci tego j�zyka. - Czy wypowiadam to we w�a�ciwy spos�b? - pyta� co chwila. - Prosz�, popraw mnie, je�li robi� b��d. - M�wisz bardzo dobrze - stwierdzi� Srin'gahar. J�zyk w istocie nie by� trudny. Mia� ma�y zas�b s��w i prost� gramatyk�. Czasowniki nie odmienia�y si�. S�owo tworzone by�o w drodze aglutynacji, prostego sumowania znacz�cych sylab i z�o�one poj�cie, na przyk�ad "poprzednie pastwisko mego ma��onka", brzmia�o jak d�ugi ci�g chrapliwych d�wi�k�w, nie przerywanych nawet kr�tk� pauz�. Mowa nildor�w by�a powolna i zwarta, zawiera�a niskie wibruj�ce tony, kt�re Ziemianin musia� wydobywa� z g��bi nosa. Srin'gahar szed� �cie�kami nildor�w, a nie starymi utartymi szlakami Kompanii. Gundersen zmuszony by� pochyla� si� pod nisko zwisaj�cymi ga��ziami, a raz dr��ca nikalanga owin�a mu si� wok� szyi. Rozerwa� j� szybko, bo ten zimny u�cisk by� przera�aj�cy. Gdy obejrza� si�, zobaczy�, �e liana nabrzmia�a z podniecenia, sta�a si� czerwona i rozd�ta - tak ni� wstrz�sn�� dotyk sk�ry Ziemianina. Wkr�tce wilgotno�� powietrza w d�ungli osi�gn�� musia�a g�rn� granic� skali, skraplanie wytworzy�o rodzaj deszczu. By�o tak parno, i� Gundersen z trudem oddycha�, a po ciele sp�ywa�y mu strugi potu. Wkr�tce przeci�li dawn� drog� Kompanii, teraz ju� tak zaros�a, �e jeszcze rok i nie b�dzie po niej �ladu. Ogromne cielsko nildora cz�sto domaga�o si� pokarmu. Co p� godziny zatrzymywali si�, Gundersen zsiada�, a Srin'gahar �u� ga��zki krzew�w. Widok ten o�ywia� u�pione uprzedzenia Gundersena i niepokoi� go do tego stopnia, �e stara� si� nie patrze�. Nildor, zupe�nie jak s�o�, rozwija� tr�b� i ogo�aca� z li�ci ga��zki, potem jego wielka g�ba rozchyla�a si� i nikn�a w niej ca�a wi�zka. Potr�jnymi k�ami obdziera� kawa�ki kory na deser. Ogromne szcz�ki porusza�y si� niezmordowanie do przodu i ty�u, rozdrabnia�y, me��y. My nie wygl�damy wcale �adniej, przekonywa� si� Gundersen. Jednak�e, demon kt�ry w nim siedzia�, przeciwstawia� si� jego tolerancji i upiera� si�, �e towarzysz�cy mu nildor to po prostu zwierz�. Srin'gahar nie by� wylewny. Kiedy Gundersen nic nie m�wi� - to i nildor milcza�. Gdy Gundersen o co� zapyta�, nildor odpowiada� uprzejmie, ale bardzo zwi�le. Trud podtrzymywania takiej kulej�cej konwersacji wyczerpywa� Gundersena. Poddawa� si� rytmowi krok�w tego ogromnego stworzenia znajduj�c przyjemno�� w tym, �e bez wysi�ku ze swej strony przemierza pe�n� opar�w d�ungl�. Nie mia� poj�cia, gdzie jest i nie potrafi�by powiedzie�, czy posuwaj� si� w odpowiednim kierunku, bowiem drzewa nad g�ow� tworzy�y zwarty baldachim skrywaj�cy s�o�ce. Nildor, chc�c si� po raz kolejny tego ranka po�ywi�, zboczy� ze �cie�ki i tratuj�c ro�linno�� doszed� do czego�, co niegdy� by�o �wietnym budynkiem Kompanii, a teraz - brudn� ruder� obro�ni�t� lianami. - Czy wiesz, co to za dom, Edmundzie pierwszego urodzenia? - spyta� Srin'gahar. - Nie bardzo sobie przypominam... - Stacja w��w. Tutaj zbierali�cie ich jad. Tak... Teraz pami�ta�... Porwane obrazy t�oczy�y si� przed oczami. Stare skandale, dawno zapomniane lub przyt�umione, nabra�y �ywych barw. Te ruiny to stacja w��w? Miejsce jego grzech�w, scena tylu upadk�w, utraty �aski? Gundersen czu�, �e policzki zaczynaj� mu pa�a�. Zsun�� si� z grzbietu nildora i powl�k� w stron� budynku. Stan�� na chwil� przed drzwiami, zagl�daj�c do �rodka. Tak, tutaj znajdowa�y si� wisz�ce rurki i koryta, przez kt�re przep�ywa� wydobyty jad. Ca�e to wyposa�enie techniczne by�o wci�� na miejscu, zaniedbane jednak i zniszczone wskutek wilgoci. A tutaj by�o wej�cie dla w�y, kt�re zn�cone dziwn� muzyk� nie mog�c si� jej oprze�, wype�za�y z zakamark�w w d�ungli i tutaj wydobywano z nich jad. A tu..., a tam... Rzuci� okiem na Srin'gahara. Kolce na grzebieniu nildora by�y rozd�te: oznaka napi�cia, a by� mo�e i dzielonego wstydu. Nildory mia�y r�wnie� wspomnienia ��cz�ce si� z tym budynkiem. Gundersen wszed� do wn�trza, popychaj�c uchylone drzwi. Zaskrzypia�y zawiasy. Zgrzyt, a potem melodyjny j�k rozleg� si� po ca�ym budynku, zamieraj�c przyt�umionym echem. Bzzmm... i Gundersen us�ysza� gitar� Jeffa Kurtza. Opad�y z niego lata. Mia� znowu trzydziestk� i dopiero co przyby� na �wiat Holmana. Rozpoczyna� praktyk� w stacji w��w, a potem zosta� na sta�e zaanga�owany. Ile� to plotek kr��y�o wok� tego miejsca! Tak. Z mrok�w pami�ci wy�oni�a si� posta� Kurtza. Sta� w drzwiach budynku, nieprawdopodobnie wysoki, najwy�szy m�czyzna jakiego Gundersen widzia�, z wielk�, okr�g��, �ys� g�ow� i ogromnymi czarnymi oczami, osadzonymi pod �ukami wystaj�cych ko�ci. Mia� szeroki u�miech, w kt�rym ods�ania� bia�e z�by. Gitara zabrz�cza�a, a Kurtz powiedzia�: - Zobaczysz, jakie to wszystko interesuj�ce, Gundy. Mo�na mie� tutaj do�wiadczenia z niczym niepor�wnywalne. W zesz�ym tygodniu pochowali�my twego poprzednika - Bzmm. - Musisz si� oczywi�cie nauczy� utrzymywa� dystans pomi�dzy sob�, a tym, co si� tu dzieje. To tajemnica zachowania w�asnej to�samo�ci w tym obcym �wiecie. Trzeba zakre�li� lini� graniczn� wok� siebie, Gundy, i powiedzie� tej planecie: dot�d mo�esz si� posun�� niszcz�c mnie, ale ani kroku dalej. W przeciwnym razie planeta ci� poch�onie i uczyni sw� integraln� cz�ci�. Czy m�wi� jasno? - Nic nie rozumiem - stwierdzi Gundersen. - Po jakim� czasie zrozumiesz. - Bzmm. - Chod� obejrze� nasze w�e. Kurtz by� o pi�� lat starszy od Gundersena i trzy lata wcze�niej przyby� na �wiat Holmana. Gundersen zna� go ze s�yszenia, na d�ugo zanim go spotka�. Wydawa�o si�, �e ka�dy tu czu� nabo�n� niemal cze�� wobec Kurtza, chocia� by� on tylko pomocnikiem agenta na stacji i nigdy wy�ej nie awansowa�. Po pi�ciu minutach Gundersen s�dzi�, �e zdo�a� go rozgry��: jest on jak spadaj�cy, nie do ko�ca upad�y anio�, jak Lucyfer w drodze ku otch�ani, jeszcze w zaraniu swego grzechu. Takiego cz�owieka nie mo�na obarczy�, p�ki nie przeby� swej drogi i nie osi�gn�� ostatecznego stanu, powa�n� odpowiedzialno�ci�. Weszli razem do stacji. Kurtz si�gn�� po aparat destylacyjny, delikatnie pie�ci� rurki i krany. Palce jego by�y jak odn�a paj�ka, a ta pieszczota zdumiewaj�co nieprzyzwoita. W odleg�ym ko�cu pokoju sta� niski, przysadzisty m�czyzna, o ciemnych w�osach i czarnych brwiach, inspektor Gio Salamone. Kurtz dokona� ceremonii prezentacji. Salamone u�miechn�� si�. - Szcz�ciarz z pana - powiedzia�. - Jak pan to zrobi�, �e tu pana przydzielono? - Kto� zrobi� komu� kawa� - zasugerowa� Kurtz. - Mo�liwe - zgodzi� si� Gundersen. - Ka�dy uwa�a, �e bujam, kiedy m�wi�, �e mnie tu przys�ano, chocia� si� nie stara�em. - Test niewinno�ci - zamamrota� Kurtz. - No, skoro pan tu jest - o�wiadczy� Salamone - musi pan pozna� podstawowe prawo �ycia w punkcie w��w. Zabrania ono po opuszczeniu stacji, dyskutowania z kimkolwiek o tym, co tu si� dzia�o. Capisce? � teraz prosz� powtarza� za mn�: Przysi�gam na Ojca, Syna i �wi�tego Ducha, a tak�e na Abrahama, Izaaka, Jakuba i Moj�esza... Kurtz zakrztusi� si� ze �miechu. - To przysi�ga jakiej nigdy jeszcze nie s�ysza�em - powiedzia� zdumiony Gundersen. - Salamone jest w�oskim �ydem - wyja�ni� Kurtz. - Stara si� ubezpieczy� na wszelkie mo�liwo�ci. Przysi�g� si� nie przejmuj, ale on istotnie ma racj�: nikomu nic do tego, co si� tu dzieje. To, co gdzie� tam s�ysza�e� o stacji w��w, to mo�e i prawda, ale nic nikomu nie opowiadaj, gdy st�d wyjedziesz. - Bzmm. Bzmm. - Obserwuj nas teraz uwa�nie. B�dziemy zwo�ywa� nasze demony. Przygotuj amplifikatory, Gio. Salomone chwyci� plastykowy worek z czym�, co wygl�da�o jak z�ota kaszka i zawl�k� w stron� tylnych drzwi. Nabra� w gar�� i szybkim ruchem do g�ry wypu�ci� to w powietrze. Wiatr natychmiast porwa� i uni�s� b�yszcz�ce �dziebe�ka. - Rozrzuci� w�a�nie w d�ungli tysi�ce mikroamplifikator�w - wyja�ni� Kurtz. - W ci�gu dziesi�ciu minut pokryj� obszar o promieniu dziesi�ciu kilometr�w. S� tak nastrojone, by odbiera�y cz�stotliwo�� d�wi�k�w mej gitary i fletu Gio, a dzi�ki rezonansowi wsz�dzie tam b�dzie s�yszana muzyka. Kurtz zacz�� gra�, a Salamone towarzyszy� mu na flecie. Zabrzmia�a uroczysta sarabanda, delikatna, hipnotyzuj�ca, powtarza�y si� w niej dwie lub trzy figury muzyczne, bez zmiany pe�ni i wysoko�ci tonu. Przez dziesi�� minut nie dzia�o si� nic niezwyk�ego. Potem Kurtz wskaza� w stron� d�ungli. - Zaczynaj� wy�azi� - szepn��. - Jeste�my autentycznymi zaklinaczami w��w. Gundersen przygl�da� si�, jak w�e pe�z�y spo�r�d zaro�li. By�y cztery razy d�u�sze od cz�owieka i grube jak ludzkie rami�. Faluj�ce p�etwy bieg�y wzd�u� ich grzbiet�w. Sk�ra ich by�a b�yszcz�ca, bladozielona i najwyra�niej lepka, gdy� poprzyklejane by�y do niej w r�nych miejscach szcz�tki le�nego pod�o�a - kawa�ki mchu, li�ci, zwi�d�e p�atki kwiat�w. Zamiast oczu mia�y rz�dy sensor�w wielko�ci spodka, usytuowanych po obu stronach p�etwy. G�owy mia�y kr�tkie i grube, a otw�r g�bowy by� w�sk� szczelin�. Tam, gdzie powinny znajdowa� si� nozdrza, stercza�y dwa smuk�e kolce, d�ugo�ci ludzkiego kciuka. W momencie napi�cia lub gdy w�� atakowa�, wyd�u�a�y si� pi�ciokrotnie i wyp�ywa� z nich niebieski p�yn -jad. Pomimo, �e pojawi�o si� ich r�wnocze�nie przynajmniej ze trzydzie�ci, Gundersen nie czu� obawy, chocia� z pewno�ci� na widok gromady pyton�w oblecia�by go strach. To nie by�y pytony. Nie by�y to nawet �mije, ale jaka� pod�a rasa stworze�, gigantyczne robaki. By�y ospa�e i nie przejawia�y �adnej inteligencji, wyra�nie jednak reagowa�y na muzyk�. Doprowadzi�a je ona a� do stacji i teraz wygina�y si� w upiornym ta�cu szukaj�c �r�d�a d�wi�k�w. Par� pierwszych w�azi�o ju� do budynku. - Grasz na gitarze? - zapyta� Kurtz. - Masz, uderzaj w struny. Melodia nie jest ju� teraz wa�na. Rzuci� instrument Gundersenowi, kt�ry z trudem wydoby� z niego niezr�czn� imitacj� melodii granej przez Kurtza. A Kurtz tymczasem nasuwa� co�, jakby r�ow� czapeczk�, na g�ow� najbli�szego gada. W�� wi� si�, jego p�etwa drga�a konwulsyjnie, a ogon bi� o ziemi�. Potem uspokoi� si�. Kurtz zdj�� mu czapeczk� i w�o�y� na g�ow� nast�pnego, a potem kolejno na g�owy innych. Wyci�ga� z nich jad. M�wiono, �e ten jad dzia�a� zab�jczo na