Rusch Kristine Kathryn - Pocałunek anioła

Szczegóły
Tytuł Rusch Kristine Kathryn - Pocałunek anioła
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusch Kristine Kathryn - Pocałunek anioła PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Kathryn - Pocałunek anioła PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusch Kristine Kathryn - Pocałunek anioła - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kristine Kathryn Rusch POCAŁUNEK ANIOŁA Los Angeles. Miasto Aniołów. Kincaid wlókł się w dół Hollywood Boulevard, depcząc kryte gumą gwiazdy na chodniku. Samochody pędziły obok, klaksony trąbiły, turyści gapili się. Ludzie stojący przed chińską restauracją Graumanna z całych sił przyciskali do siebie torby, zawijali się w wiatrówki najmocniej, jak tylko się dało. Prostytutka opierała się o okratowane okno apteki na rogu. Makijaż miała tak mocny, że w gorących promieniach słońca przypominał maskę. Kincaid był całkiem roztrzęsiony po niedawnej strzelaninie. Szaleniec otworzył ogień do ludzi w pobliskim barze Burger Joint. Zanim trzech przechodzących ulicą mężczyzn wpadło do środka i obezwładniło go, zdążył zabić czterech klientów i troje z pracujących za ladą nastolatków. Pół tuzina innych strzałów, oddanych na ślepo, zostawiło w ścianach dziury wielkości pięści, roztrzaskało ramy obrazów, zrobiło idealnie okrągły otwór w samym środku reklamowego tekturowego cheesburgera. Przybył o dwie minuty za późno. W drodze do domu usłyszał wiadomość przez policyjne radio, ale przy tak wielkim ruchu nie dało się dość szybko manewrować. Chryste, przecież niektórzy z ludzi, którzy nie chcieli go przepuścić, mogli mieć krewnych w tym barze. I tak pojawił się na miejscu jako pierwszy przedstawiciel władzy, tylko po to, żeby zobaczyć mordercę związanego na krześle, stojących nad nim mężczyzn, kobiety tulące do siebie płaczące dzieci, a na brudnej podłodze krew i ciała pomieszane z frytkami. Mała, mająca nie więcej niż trzy lata dziewczynka złapała go za rękaw i wskazała na jedno z ciał, młodego, smukłego mężczyznę w podkoszulce, podartych dżinsach i adidasach, którego twarz była już tylko krwawą miazgą. - Pomóż mu - wyszeptała głosem, który złamał Kincaidowi serce. Zanim pojawili się kolejni policjanci, zdążył nałożyć podejrzanemu kajdanki, ogrodzić teren i spisać nazwiska świadków. Nadjechały trzy wozy, a w nich mundurowi o świeżych twarzach, za nimi spóźniony o prawie pięć minut oddział specjalny i karetki pogotowia. Kincaid zapalił drżącymi dłońmi papierosa. - Teren jest wasz - oznajmił, po czym wyszedł na zatłoczoną, zalaną słońcem ulicę. Zatrzymał się przed hotelem Roosevelt i spojrzał w szybę. Tenisówki miał poplamione na czerwono, długa, brązowa smuga schnącej krwi znaczyła dżinsy. Papieros wypalił się do końca między jego poplamionymi nikotyną palcami. Wyrzucił go i przydeptał na gwieździe upamiętniającej jakąś filmową sławę, której nazwisko nic mu nie mówiło. Wewnątrz hotelu widział palmy w donicach i minioną świetność. Zdjęcia przedstawiające dawno zmarłe gwiazdy kina zdobiły balkon drugiego piętra. Przez ostatnie dziesięciolecie zarząd przywrócił "Rooseveltowi" splendor z lat dwudziestych, kiedy to odbywała się tu pierwsza ceremonia wręczenia nagród Akademii Filmowej. Kiedy Kincaid przyjechał do LA, spędzał tu dużo czasu, wyobrażając sobie mocno wycięte suknie, brzęk kieliszków szampana, oklaski towarzyszące ogłoszeniu zwycięzców. Poszukiwał tego rodzaju piękna, które istnieje wyłącznie na celuloidzie, jest tylko wytworem odpowiedniej gry świateł i cieni, niczym więcej. El Pueblo de Nuestra Senora la Reina de los Angeles de Porciuncula. Miasto Naszej Pani, Królowej Aniołów z Porciuncula. Nic nie wiedział na temat Aniołów z Porciuncula, nie miał pojęcia, dlaczego Filip de Neve w 1781 r. nazwał miasto na ich cześć. Podejrzewał, że chodziło o coś w rodzaju proroctwa, ale nie miał pewności. To były upadłe anioły. Co do tego nie miał wątpliwości. Westchnął, otarł brudną ręką pot z czoła, po czym wrócił do samochodu, wiedząc, że czeka go kolejna noc bez domu i snu. Wysoki i szczupły Kincaid żył papierosami, kawą, czekoladą i whisky. Pięć lat temu zgodził się, żeby zatrudnił go Departament Policji Miasta Los Angeles, chociaż oficjalnie nie przeszedł żadnego szkolenia. Po kilku przypadkowych spotkaniach i nocy spędzonej w celi - póki nie wyjaśniło się, że Kincaid nigdy nie zbliżył się nawet do miejsca zbrodni - poznał Davisa, miejscowego szefa. Davis miał obojętne spojrzenie człowieka, który widział już zbyt wiele i dobrze wiedział, dzięki teczkom z aktami i dowodom, które miał przed oczami, że Kincaid jest zbyt cenny, by mógł sobie pozwolić na jego utratę. Mianował go policyjnym wywiadowcą i nigdy nie przydzielał mu partnera. Kincaid nikomu nie opowiadał, co właściwie robi. Większość gliniarzy, z którymi pracował, do końca nie miała o niczym pojęcia. Obchodziło ich jedynie to, że gdy Kincaid brał robotę, sprawcy byli znajdowani, śledztwa kończone, akta zamykane. Pracował samotnie i miał wyniki. Do tej sprawy go nie potrzebowali. Zabójcę złapano na miejscu zbrodni. Jego zadaniem było tylko napisać raport, a potem mógł wrócić do domu, wyrzucić tenisówki na śmietnik, uprać dżinsy i czekać na nadejście kolejnego dnia. Jednak nie było to takie proste. Jeszcze długo po tym, jak jego koledzy odjechali, on siedział w swoim samochodzie, oliwkowym Green 1968 Olds, gdzie z lusterka zwisał zużyty odświeżacz powietrza w kształcie choinki. Ręce mu drżały, nozdrza wypełniał zapach krwi i hamburgerów, wciąż słyszał krostowatego chłopaka, łkającego nad ciałem martwego współpracownika. Te obrazy pozostaną w jego pamięci, jak wszystkie inne. Jego mózg był bliski przeładowania. Od dawna. Ale słowa małej dziewczynki, błaganie w jej głosie, okazały się czymś, czego nie był już w stanie znieść. Od dwudziestu lat starał się uciec, lądując w coraz to nowym mieście, z coraz to nowymi problemami. Strzelaniny na parkingach w Oklahomie, ataki bombowe w Nowym Jorku, morderstwa w restauracjach, domach towarowych i prywatnych samochodach. Przemoc otaczała go zewsząd, był w pułapce. Tym razem powinni już chyba pozwolić mu uciec. Prostytutka zapukała w okno jego samochodu. Zdawało mu się, że nawet przez zakręconą szybę czuje zapach potu i perfum. Ramiona miała całe w piegach, tani elastyczny gorset zjechał w dół, ujawniając górną część brązowego sutka. Potrząsnął przecząco głową, przekręcił kluczyk w stacyjce i chwycił za dźwignię skrzyni biegów. Olds ożył z rykiem, a wraz z tym przyszedł strumień adrenaliny, wywołany uczuciem paniki. Kincaid wyjechał z parkingu; mijając prostytutkę, ruszył w dół bulwarem w stronę najbliższego wyjazdu na autostradę. Zniknie z policji Los Angeles równie tajemniczo, jak się w niej pojawił. Zatrzymał się tylko na tak długo, by zabrać swoje ubrania, karty kredytowe i ręcznie malowany kubek do kawy, który nastolatka z Galverston dała mu dwadzieścia lat temu, mylnie sądząc, że uratował jej życie. Po raz ostatni włączył się w nieustający potok samochodów, wyłączywszy radio i zaciskając zbielałe ręce na kierownicy. Pojedzie do Big Bear, w góry, tam, gdzie nie ma ludzi ani zbrodni, gdzie nie będzie nic prócz niego i lasu. Odjeżdżał od aniołów. Przynajmniej taką miał nadzieję. Kincaid jechał przed siebie, póki nie zdał sobie sprawy z tego, że jest na drodze do Las Vegas. Zjechał na pobocze, zatrzymał Oldsa i pochylił głowę w niemym proteście przeciwko dalszej podróży w tym kierunku. Wiedział jednak, że nawet jeśli nie pojedzie, i tak obudzi się w Vegas, w swoim samochodzie, na parkingu. Zdarzało się tak już przedtem. Nie pamiętał, kiedy właściwie skręcił nie tam, gdzie trzeba, ale tak właśnie miało być. Po prostu mówiły mu, że praca nie została jeszcze skończona, praca, do której go zmusiły, gdy był jeszcze małym chłopcem. Szybkim, wściekłym ruchem wyskoczył z Oldsa i potrząsnął pięścią w kierunku pełnego gwiazd pustynnego nieba. - Nie mogę już dłużej, słyszycie? Ale żaden kształt nie przeleciał na tle księżyca, anielskie skrzydła nie dotknęły jego policzka, żadna odpowiedź nie wypełniła jego serca. Mógł wprawdzie zawrócić, ale ta droga zaprowadziłaby go tylko z powrotem do Los Angeles, z powrotem do ludzi, do morderstw, do małych dziewczynek stojących w kałużach krwi. Wiedział, jakie jest Los Angeles. Może w Vegas pozwolą mu odpocząć parę dni. Las Vegas założono pod koniec XVIII wieku, tak samo, jak LA, ale miasto zaczęło rozwijać się dopiero w 1905 r. (a pięć lat później omal nie zniszczyła je powódź). Myślał, że może młodość i świeżość przyniesie jakąś odmianę, ale jak tylko wjechał w obręb miasta, poczuł krew płynącą pod powierzchnią. Rozpacz i bezradność dotarły już do każdego zakątka Ameryki, nadzieja zniknęła. Tyle że tutaj rozpacz mieszała się z dzwonkami automatów do gry i zapachem pieniędzy. Chciał zatrzymać się w hotelu MGM Grand, ale Olds odmówił wjechania na parking. Zgodził się za to na tani, podupadły hotelik przy końcu głównej ulicy, z kiepskimi kapami na łóżkach i hałaśliwym klimatyzatorem, z którego woda kapała na cienki, brązowy dywan. Zasnął tam, otoczony bezpieczną ciemnością zapewnianą przez grube zasłony i miał sen. Anioły unosiły się nad nim, a skrzydła miały tak długie, że końcami piór muskały jego twarz. Kiedy na nie patrzył, owijały nagle skrzydła wokół swych ciał i rzucały się niczym orły w stronę ziemi, cofając się w ostatniej chwili, gdy betonowa powierzchnia autostrady była tuż-tuż. On sam leżał na łóżku, bezradny, wiedząc, że za każdym razem, gdy końce długich piór dotykały ziemi, przemoc musiała pojawić się gdzieś, gdzie nigdy wcześniej jej nie było. Obudził się, wstrząsany kaszlem, jaki dręczy człowieka palącego trzy paczki papierosów dziennie. Język miał cały spuchnięty, czuł na nim smak nikotyny i kiepskiej kawy. Sięgnął do nocnego stolika, zapalił lampkę z brązowym kloszem, potem chwycił zapalniczkę i papierosa z paczki leżącej na kryształowej popielniczce. Ręce wciąż mu drżały, w pokoju panowała cisza zakłócana tylko przez jego ciężki oddech. Dopiero w tej ciszy zrozumiał, że we śnie słyszał wciąż łkanie pryszczatego chłopca. To stało się tuż przed świtem. Kobiecy krzyk na zewnątrz, urwany w połowie, potem przyprawiający o mdłości odgłos uderzenia i kroki. Wiedział, że coś takiego się wydarzy od chwili, w której samochód odmówił wjechania na parking Grandu. I musiał zareagować, czy chciał, czy nie. Kincaid stracił tylko tyle czasu, by nałożyć spodnie, upewniwszy się przy tym, że portfel jest w tylnej kieszeni. Potem chwycił klucz i wyszedł z pokoju. Jego okno wychodziło na basen w kształcie nerki z błękitnych kafelków, zbudowany pod koniec lat pięćdziesiątych. Światła na tarasie paliły się całą noc, dzięki czemu nie miał problemu ze znalezieniem drogi przez wewnętrzny dziedziniec. W półmroku dostrzegł jeszcze jedną biegnącą postać, przysadzistego mężczyznę w mundurze agencji ochrony. W powietrzu wisiał zapach chloru, wciąż się utrzymywała wysoka pustynna temperatura, mimo że zbliżał się już świt. Na powierzchni wody unosiły się liście i martwe owady, zaś ogrodowe meble pokrywała taka warstwa brudu, że Kincaid dopiero po chwili zrozumiał, iż w zasadzie były białe. Ochroniarz dotarł już na miejsce, jego ziemista twarz pozieleniała. Kincaid doszedł do niego, zatrzymał się i spojrzał. Ciało leżało zwinięte w kłębek za trampoliną. Jedno spojrzenie na poplamioną krwią twarz kobiety, jej obrzmiałą i posiniaczoną szyję, połamane paznokcie i już wiedział. Wszystko. - Lepiej zadzwonię na policję - wyjąkał ochroniarz, ale Kincaid pokręcił głową. Wiedział, że jeśli zostanie teraz sam na sam z ciałem, następne parę dni spędzi w areszcie. - Ja to zrobię. - Wrócił do swojego pokoju, spakował skromny dobytek i ustawił obok drzwi. Potem wykręcił 911 i zgłosił morderstwo. Nałożył koszulę, zanim wyszedł z powrotem na zewnątrz. Ochroniarz ocierał usta wierzchem dłoni. Śmierdziało wymiotami. Kincaid nie powiedział nic. Razem czekali na przybycie przedstawicieli prawa Nevady - chudego wywiadowcy w cywilu, z oczami zaczerwienionymi od braku snu, oraz jego partnerki o bujnych kształtach, niezwykle oficjalnej w swoim błękitnym mundurze. Podczas gdy kobieta podawała przez radio szczegóły do centrali, ochroniarz opowiadał swoją wersję: że robił właśnie obchód i usłyszał parę kłócącą się przy basenie. Mężczyzna przewrócił kobietę na ziemię i uciekł przez kasyno. Kobieta nie wstała, więc ochroniarz postanowił sprawdzić, co się z nią stało, zamiast gonić mężczyznę. Kincaid zjawił się minutę albo dwie później. Detektyw zwrócił obojętne spojrzenie na Kincaida. Ten wyjął swoją odznakę policyjną z Los Angeles, a potem wyjaśnił detektywowi, że nazwisko mordercy brzmi Luther Hardy i że zabił tę kobietę dlatego, gdyż jej wściekłość na niego była tą ostatnią kroplą w dniu, w którym przegrał przy ruletce w Mirage większość ze wspólnie przez nich zaoszczędzonych dziesięciu tysięcy dolarów. Nawet teraz, gdy oni tu rozmawiają, on siedzi przy jedynym czynnym jeszcze stole w Circus Circus, stawiając 25 dolarów na czerwone. Kincaid oczekiwał na oznaki niedowierzania, ale detektyw w cywilu skinął tylko głową, podziękował mu, zabrał swoją partnerkę i ruszył w stronę Circus Circus, zostawiając na straży przy ciele nie ochroniarza, lecz Kincaida. Kincaid potarł nos palcami, starając się powstrzymać narastający ból głowy i czując na sobie podejrzliwy wzrok drugiego mężczyzny. Zawsze umiał ich wybierać, tych, którzy widzieli już wszystko, których doświadczenie i wpadki nauczyły sprawdzać każdy ślad, jaki tylko się nadarzył. Jak Davis. Tylko, że dla tego policjanta Kincaid był kimś zupełnie nie znanym, dlatego po jego powrocie nie obędzie się bez tysięcy pytań. Pytań, na które Kincaid nie miał już siły odpowiadać. Podał ochroniarzowi swój numer pokoju, powlókł się tam, zabrał swoje rzeczy i wymeldował z hotelu. Wyliczył, że zanim odkryją jego wyjazd, on będzie już w połowie drogi do Phoenix. Zadzwonią do policji w Los Angeles, a Davis zrozumie, że Kincaid odszedł na dobre. Może zapali dla niego wieczorem świeczkę, wiedząc, że jedyny talent, jaki Kincaid posiada, wciąż ma kontrolę nad jego życiem. Jak pierwszy lepszy turysta, Kincaid zatrzymał się przy Tamie Hoovera. O ósmej rano stał na tej niesamowitej betonowej konstrukcji, wpatrując się w błękit spienionej rzeki Kolorado płynącej w dole. Anioł przeleciał obok niego, złożył skrzydła, owijając je wokół ciała i runął w dół niczym drapieżnik na upatrzoną ofiarę. Zniknął w blasku światła odbitego od wody, a Kincaid zamarł, pełen zarazem strachu i nadziei, że zobaczy, jak ociekający wodą anioł wzniesie się w górę. Takie wizje prześladowały go, odkąd skończył trzynaście lat. Był w katedrze Św. Patryka, razem z matką, gdy jeden z aniołów z witraża opuścił swoje okno, zbliżył się i pocałował go, a potem musnął skrzydłami księdza będącego gościem na mszy. Ksiądz nie poczuł piór łaskoczących jego twarz i szyję, ale zginął następnego dnia w bandyckim napadzie przed stacją metra, na skrzyżowaniu sześćdziesiątej trzeciej i Lexington. Kincaid nie widział samego napadu, ale jego pociąg wjechał na stację kilka sekund po śmierci księdza. Minęło dobrych parę lat, zanim Kincaid zaczął się wreszcie zastanawiać, dlaczego nie zabił go pocałunek anioła. I chociaż odpowiedzi wciąż nie znał, wiedział też, że jego dodatkowy zmysł pojawił się tego właśnie ranka. Wystarczyło, by tylko spojrzał na ciało, a już wiedział, kto pozbawił je ducha i dlaczego. Wiedza ta, w całej swojej grozie, pozostawała w jego pamięci. Kłębiły się tam twarze zamarłe w agonii, każdy strzał był chwilą gwałtownego bólu, która wypalała ranę w jego umęczonej duszy. Za młodu wierzył, że potrafi zniszczyć ból, że otrzymał ten dar po to, by mógł wytępić wszystkie koszmary. Pojawi się niczym święty Jerzy i pokona smoka prześladującego wioskę. Ale koszmary były równie stare jak sam czas i zamiast je zniszczyć Kincaid mógł je tylko obserwować i powtarzać innym, co dostrzegł dzięki swojemu dodatkowemu zmysłowi. Kiedy był trochę starszy, sądził, że używając swych zdolności do chwytania sprawców będzie mógł jakoś pomóc, ale ludzie nadal ginęli, każdego roku więcej, a ta mała dziewczynka w Burger Joint dodała tę ostatnią kroplę, która przepełniła czarę. Pomóż mu. Kincaid nie potrafił czynić takich czarów. Anioł wzleciał w górę, ponad ściany kanionu, a z jego piór skapywały krople - dokładnie tak, jak Kincaid się obawiał. Gdzieś w promieniu dwustu mil ktoś zginie brutalną śmiercią, bo anioł dotknął ziemi. Kincaid zgarbił się w słońcu poranka, potem odwrócił i poszedł do samochodu. Kiedy wsiadł, nie włączył radia, żeby wiadomości o najnowszej zbrodni, gdy już się wydarzy, nie dosięgnęły go. Ale nie uda mu się pozostać na zawsze w nieświadomości. Włączy telewizor w hotelu albo minie rząd gazet w kiosku przed restauracją i informacja sama mu się zaprezentuje, wyraźnie i czytelnie - jak zwykle, jakby na niego spadała odpowiedzialność, jakby miał na te wydarzenia jakikolwiek wpływ. Samochód zaprowadził go do Phoenix. Z autostrady miasto wyglądało jak rząd betonowych alejek, pokrytych liniami wymalowanymi przez maszyny. Przy bocznych uliczkach rzędy wypielęgnowanych trawników i schludnych domków, zdecydowanie za dużo restauracji ze striptizem oraz obowiązkowy dom towarowy. Wstąpił do meksykańskiego baru, żeby coś zjeść, oglądając przy tym lokalne wiadomości w telewizji i nagle zdał sobie sprawę z tego, że może jednak nie usłyszy o przestępstwie. Skończył posiłek i wyszedł z baru przed rozpoczęciem ogólnokrajowego dziennika. O północy nadal był w Phoenix, ale nie znalazł jeszcze hotelu. Nie chciał spać, nie chciał, by zaprowadzono go do kolejnego miejsca, gdzie ktoś miał zginąć. Siedział samotnie przy małym stoliku w eleganckim lokalu ze striptizem, popijając whisky, która nie przepalała mu tak gardła, jak kupowany zazwyczaj tani alkohol. Striptizerek był cały legion, wszystkie młode, z wysokimi, twardymi piersiami i odpowiednimi tyłkami. Niektóre miały długie, szczupłe nogi, główną atrakcją innych był biust. Jednak żadna do niego nie podeszła, jakby nad jego głową świecił jakiś napis, nie zezwalający kobietom na zbliżanie się. Pił, dopóki nie poczuł działania alkoholu - nie wiedział już, ile właściwie było tych drinków - i bardzo zaskoczyło go to, że nikt tego nie zauważa. Nawet po pijanemu nie był w stanie się odprężyć, nie był w stanie się śmiać. Radość opuściła go całe wieki temu. Kiedy pojawił się przed nim anioł, początkowo wziął go za kolejną striptizerkę, wyższą od pozostałych, owiniętą w skrzydła z lśniącego materiału. Potem anioł rozwinął i rozpostarł skrzydła, powoli, jak w tańcu, a Kincaid dostrzegł, że jego twarz nie ma żadnych rysów, a ciało jest tłuste i pozbawione sutków, jak u motyla. Uniósł kieliszek w jego kierunku. - Znowu mnie pocałujesz? - zapytał. Myśli w jego głowie wydawały się jasne, jednak słowa były niewyraźne i bełkotliwe. Anioł nie powiedział nic - pewnie nie mógł mówić, skoro nie miał ust. Po prostu wyjął mu z dłoni kieliszek i odstawił na stół. Potem chwycił go za rękę, postawił na nogi i wyprowadził z pokoju jak krnąbrne dziecko. Kincaid zastanawiał się mętnie, jak też musi wyglądać, zataczając się samotnie wśród tłumu ludzi, z prawą ręką wyciągniętą przed siebie. Kiedy poczuł na twarzy świeże powietrze, whisky podeszła mu do gardła niczym kula. Zataczając się, odszedł od muskularnych portierów za donicę z kaktusem i zwymiotował, podczas gdy anioł stał obok niego niczym posąg. Po chwili Kincaid wyprostował się i wytarł usta pogniecioną chusteczką, którą wyjął z tylnej kieszeni spodni. Wciąż czuł się pijany, ale już nie tak zamroczony. Potem anioł uniósł go w ramionach. Jego ciało było miękkie i chłodne, jakby w ogóle nie zawierało życia. Trzymał go na rękach jak małe dziecko i lecieli w górę, dopóki miasto nie zamieniło się w morze migotliwych światełek. Wiatr rozczochrał mu włosy i rozbudził jeszcze bardziej. Ogarnął go dziwny spokój, ale uznał to za wpływ alkoholu. Kiedy już zaczął przyzwyczajać się do tej dziwnej sytuacji, anioł owinął swe skrzydła wokół ich ciał i runął w stronę ziemi. Poruszali się tak szybko, że pęd powietrza był niczym uderzenie w twarz. Kincaid wrzeszczał - czuł jak krzyk wzbiera mu w gardle - ale nic nie słyszał. Przemknęli nad międzystanową autostradą. Samochody wydawały się wielkości mrówek. Anioł rozpostarł skrzydła, by wylądować. Przybrał pozycję pionową i wylądował na pustym, obsypanym szkłem parkingu przed biurem agencji ubezpieczeniowej, której wejście było oklejone żółtą policyjną taśmą. Kincaid rozpoznał scenę z lokalnych wiadomości, które widział w barze: o ósmej rano wydarzył się tu dramat. Mąż postanowił sterroryzować żonę, która pracowała w biurze; chociaż padły strzały, nikt nie został ranny. Przyglądał się budynkowi, czuł, jak z jego ścian promieniuje przerażenie niczym żar z pieca. Firma ubezpieczeniowa należała do starych - złote, ręcznie malowane litery na oknie były podrapane. Wewnątrz dostrzegł przewrócone krzesło. Odwrócił się, by zapytać anioła, po co go tu przyniósł, ale anioł zniknął. Kincaid stał przez chwilę na parkingu, jedną ręką trzymając się za brzuch, drugą za bolącą głowę. Przelecieli całe mile. Wciąż miał przy sobie portfel, ale nie orientował się, gdzie może tu być automat. I nie miał pojęcia, czego właściwie anioł od niego chciał. Westchnął i ruszył przez parking. Kawałki szkła chrzęściły mu pod butami. Czuł suchość w ustach. W świetle latarni taśma policyjna wydawała się zdecydowanie zbyt żółta. Stanął na stopniu i zajrzał do środka, dobiegło go przytłumione echo tego, co działo się tu wcześniej - strzały policjantów, niski, pełen napięcia głos żony, dosadne, ciche słowa jej męża. Koło południa mąż wyszedł na zewnątrz, żeby zapalić - jego żona nie znosiła dymu papierosów - i zastrzelił bezpańskiego psa, by odstraszyć policjanta, który usiłował zajść go od tyłu. Kincaid poczuł zapach śmierci. Poszedł za swoim węchem, za róg budynku. Tam, wśród żwiru i skąpych, pozbawionych kwiatów krzaczków róż, leżał na boku pies. Był kościsty i miał nakrapianą sierść. Język trochę wysuwał się z półotwartego pyska. Szkliste spojrzenie wydawało się podążać za Kincaidem. Ten zastanawiał się, jak to się stało, że dziennik pominął tak wzruszający fragment całej tej okropnej historii. Telewizja w Los Angeles nie przegapiłaby tego. Biedny pies. Bezpański za życia, zapomniany po śmierci. Stojąc nad nim, widział jego ostatnie chwile - ekscytujący zapach jedzenia z policyjnych samochodów, nagle zmieszany z odorem ludzkiego strachu, lśniące oczy ludzkiego samca, a wreszcie ból, ostry, głęboki i ostateczny. Kincaid przykląkł nad psem. Przez te wszystkie lata nigdy nie dotknął martwego, zimnego ciała, nigdy nie mógł do końca zrozumieć, jak coś może być żywe, a następnie w mgnieniu oka przestać żyć. Do tej pory uprzątnięcie ciał zawsze pozostawiał komuś innemu, ale tym razem nie było nikogo. Ciało psa zgnije w tym miejscu niedoszłej ludzkiej tragedii i nikt nawet nie zada sobie trudu, by je pochować. Może właśnie dlatego anioł go tu przyniósł, by mu pokazać, że nie obeszło się jednak bez ofiar. Zastanawiał się, jak pochować psa. Do dyspozycji miał tylko własne ręce. Dotknął miękkiej ziemi na różanej rabatce, niechcący muskając przy tym nadgarstkiem ogon zwierzęcia. Pies zakasłał i spróbował się podnieść. Kincaid cofnął się tak szybko, że omal nie upadł. Pies zakrztusił się, po czym zakasłał znowu, opryskując krwią krzaki, żwir i beton. Spojrzał na człowieka z mieszaniną strachu i bólu w oczach. - Jezu - wymamrotał Kincaid. Rzucił się naprzód i chwycił psa pod łopatki. Ciężki oddech zelżał, ogon poruszył się lekko na ziemi. Coś odbiło się od chodnika, Kincaid zobaczył toczącą się kulę rewolwerową. Pies wstał, zaskomlał, polizał jego dłoń, a potem odbiegł, by napełnić czymś pusty żołądek. Kincaid siedział wśród szkła i żwiru, patrząc na swoje poplamione krwią dłonie. Phoenix. Feniks. Mityczne stworzenie, które odradzało się ze swych popiołów, by żyć na nowo. Był takim głupcem. Przez te wszystkie lata. Wszystkie te życia. Takim głupcem. Spojrzał na pełne gwiazd niebo. Anioł, który go tu przyniósł, stał nad nim jak nauczyciel pragnący się upewnić, że uczeń zrozumiał lekcję. Nie mógł przeżyć swojego życia na nowo, ale może, może uda mu się spełnić prośbę pewnej małej dziewczynki, która przemówiła głosem aniołów. Pomóż mu. - Zabierz mnie z powrotem do Los Angeles - zwrócił się do anioła. - Do tych, co zginęli wczoraj. W mgnieniu oka znalazł się z powrotem w Burger Joint. Zabójca, otyły mężczyzna z twarzą poznaczoną bliznami po trądziku i pustym wzrokiem, przywiązany był do krzesła przy oknie, nad nim stała grupka niespokojnych mężczyzn, zaś karabin opierał się o ścianę za nimi. Wszystkie dzieci płakały, rodzice przyciskali ich drobne twarzyczki do swoich ramion, usiłując nie dopuścić, by zobaczyły ten koszmarny widok. W powietrzu wisiał zapach hamburgerów i świeżej krwi. Mała, nie mająca więcej niż trzy lata dziewczynka złapała Kincaida za rękaw i wskazała na jedno z ciał, młodego, smukłego mężczyznę w podkoszulce, podartych dżinsach i adidasach, którego twarz była już tylko krwawą miazgą. - Pomóż mu - wyszeptała głosem, który złamał Kincaidowi serce. Pochylił się, ręce mu drżały, rozpaczliwie marzył o papierosie. Chwycił zwłoki za ramię. Powietrze ze świstem wdarło się do płuc, krew zagotowała się na resztkach twarzy. Na oczach Kincaida twarz pojawiła się na swoim miejscu, krew zniknęła. Młody człowiek wpatrywał się w niego wzrokiem pełnym przerażenia. - Wszystko w porządku, przyjacielu? - zapytał Kincaid. Mężczyzna skinął głową, a mała dziewczynka rzuciła mu się w ramiona. - Jezu - powiedział ktoś z tyłu. Kincaid potrząsnął głową. - To zadziwiające, jak poważne mogą się wydawać rany, kiedy ktoś jest zalany krwią. Nie czekał na odpowiedź, przeszedł do następnego ciała i jeszcze następnego. Żądza papierosa zmniejszała się z każdym dotknięciem, krew znikała bez śladu, jakby nigdy jej tu nie było. Kiedy dotarł za ladę, delikatnie odsunął pryszczatego chłopaka, łkającego nad ciałem martwego współpracownika i zawahał się. Jeżeli tego też przywróci do życia, nie będą mieli za co zamknąć zabójcy. Chłopak wstrzymał oddech, wpatrując się w Kincaida. Ten odwrócił głowę i spojrzał przez ramię na zabójcę, przywiązanego do krzesła przy wejściu. W ścianie były dziury wielkości pięści, jedna wybiła idealnie okrągły otwór w samym środku tekturowego modelu cheeseburgera z podwójnym bekonem. To wystarczy. Chwycił chłopaka za ramiona, czując pod palcami zatłuszczony firmowy ubiór. Duch wślizgnął się z powrotem w ciało, jakby nigdy go nie opuszczał, rany zabliźniły się jak na filmie oglądanym od końca. Wszystkie te lata. Wszystkie te zmarnowane życia. - Jak pan to zrobił? - dopytywał się pryszczaty chłopak. Jego twarz lśniła od łez. - Stracił tylko przytomność - odparł Kincaid. Kiedy skończył, wyszedł na zewnątrz i spotkał tam policję zbierającą zeznania od świadków oraz nadjeżdżające o pięć minut za późno karetki. - Teren jest wasz - oznajmił i ruszył na zalane słońcem i zatłoczone ulice. Teraz będzie musiał wciąż pozostawać w ruchu. Koniec z robotą w policji, z wygodnymi apartamentami. Musi zawsze pozostawać o jeden krok przed szokiem ofiary, jeden krok przed prasą, która kiedyś przecież wpadnie na ślad jego zdolności. Nie może pozwolić, by przyparli go do muru, bo ta moc nie podlegała jego woli. Nadal znajdował się w pułapce. Zatrzymał się przed hotelem Roosevelt, zapalił papierosa i zerknął w szybę. Jego tenisówki były poplamione na czerwono, długa, brązowa smuga zasychającej krwi znaczyła dżinsy. Papieros wypalił się do końca między jego poplamionymi nikotyną palcami, zanim zdążył się choć raz zaciągnąć. Wyrzucił go, przydeptując na gwieździe upamiętniającej jakąś filmową sławę, której nazwisko nic mu nie mówiło. Przez te wszystkie lata nigdy nie przyszło mu to do głowy. Pocałunek miał jakiś kosmiczny sens. Nawet Szatan, przywódca upadłych aniołów, był kiedyś ukochany przez Boga. Nawet Szatan musi żałować całego tego bólu, którego jest powodem. On sam nigdy nie zostanie przyjęty z powrotem do nieba, ale może wykorzystać swą moc do naprawienia choćby części krzywd. Ale nie mógł zrobić tego osobiście, gdyż za każdym razem, gdy dotykał ziemi, powodował kolejną śmierć. Ale mógł dać moc uzdrawiania dziecku, które nauczy się i zdoła przygotować do swej roli. Dłonie Kincaida wciąż drżały. Krew zastygła za paznokciami. - Nigdy o to nie prosiłem! - wykrzyknął, ale ludzie mijający go ulicą nawet nie odwrócili głów. Krzyczący wariaci byli w Hollywood częstym zjawiskiem. - Nigdy o to nie prosiłem! Anioły latały nad nim niczym orły, unosząc się, opuszczając, nurkując, ani razu nie zniżając się tak, by zaszkodzić Ziemi. Z ich pozbawionych rysów twarzy promieniowała jakaś radość. I chociaż nie chciał się do tego przyznać, on także odczuwał tę radość. Chociaż nie zabije smoka, nie musi żyć wśród jego ofiar. Nareszcie będzie mógł coś zmienić. Pozwolił, by ręce opadły mu wzdłuż ciała i zastanawiał się, czy w hotelu zaprotestowaliby, gdyby spytał, czy może obmyć się tam z krwi. Właśnie miał o to poprosić, gdy bezpański pies otarł się pyskiem o jego udo. - A niech to - powiedział, spoglądając w dół i rozpoznając cętkowaną sierść i ostrożne, lecz ufne spojrzenie. Spojrzał w górę i zobaczył nad sobą anioła. A zatem prezent za to, że w końcu zrozumiał. Położył dłoń na karku psa i zaprowadził go do Oldsa. Pies od razu wskoczył do środka, jakby doskonale znał ten samochód. Kincaid siedział przez chwilę bez ruchu, trzymając drżące dłonie na kierownicy. Prostytutka zapukała w okno. Wydawało mu się, że przez zamknięte okno czuje zapach potu i tanich perfum. Jej dekolt był obsypany piegami, tani elastyczny gorset zjechał w dół, odsłaniając brzeg brązowego sutka. Potrząsnął przecząco głową, przekręcił kluczyk w stacyjce i chwycił za dźwignię skrzyni biegów, by wyjechać z parkingu. Pies szczeknął raz, a on uśmiechnął się do niego, zanim wyruszył do domu po swoje rzeczy. Tym razem nie będzie próbował pojechać w góry. Tym razem pojedzie, gdziekolwiek zaprowadzą go duchy. Przełożyła Anna Dorota Kamińska KRISTINE KATHRYN RUSCH Rocznik 1960. Amerykańska pisarka, a zarazem redaktor naczelna (od 1991 r.) jednego z najpopularniejszych amerykańskich magazynów poświęconych fantastyce - "The Magazine of Fantasy & Science Fiction". Pierwsze opowiadanie ("Sing") opublikowała w 1984 r. Trzy lata później K.K.R. zdobyła nagrodę Johna W. Campella w kategorii najlepszy młody pisarz. Razem z Deanem Wesleym Smithem stworzyła w 1987 r. Pulphouse Publishing, wydając coś pomiędzy pismem a antologią "Pulphouse: The Hordback Magazine". Na naszych łamach drukowaliśmy jej trzy opowiadania: "Pociągi" (9/92), "Tancerze jak dzieci" (11/92) oraz "Obce wpływy" (6/93). D. M.