545
Szczegóły |
Tytuł |
545 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
545 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 545 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
545 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Kotodziejczak
Wybierz swoj� �mier�
CZ�� PIERWSZA Pr�ba kolor�w
- I rozumiecie, taka sprawa; facet dosta� na Physie dwadzie�cia lat pierdla. Phys to Phys - zbyt blisko Palmolloru. Ci z Frontu pod�o�yli w stolicy bomby, zrobi�o si� zamieszanie. Do��, �e go�ciowi uda�o si� zwia�. Te wraki, kt�re nazywano flot� Physa, ugania�y si� za uciekaj�cymi rebeliantami, lecz on da� nog�. Porwa� ma�� wycieczkow� �ajb�, na dodatek potwornie zniszczon�. Wszed� w x-przestrze�, ale wyrzuci�o go po paru dniach lotu, idealnie w po�owie drogi mi�dzy Phys a Palmollorem. Wyobra�acie sobie, pi�tna�cie lat �wietlnych do najbli�szej zamieszka�ej planety, statek na pr�dko�ciach podpro-gowych i �adnych szans na spotkanie innej jednostki. Ma�o kto lata na Palmollor. Facet w jednym mia� szcz�cie, na statku by�a kupa �arcia. A poczeka� sobie d�ugo. Wiecie ile? Dwadzie�cia lat. Wreszcie znale�li go ci z Physa. Musia� odsiedzie� swoje dwadzie�cia i drugie tyle za ucieczk�. Zgni� w pudle. Dobre, co? Albo s�yszeli�cie tak� histori�...
- Zamknij si� Hunter - przerwa� mu kto� ochryp�ym g�osem. - Daj spa�!
- Nie musisz s�ucha� Trowler. Odwr�� si� i �pij, ja chc�, �eby opowiada� - ma�y, gruby technik o wiecznie spoconej twarzy przysun�� si� do Huntera.
"Niech ci�gle kto� co� m�wi - pomy�la� Piotr - niech opowiada krety�skie historyjki, �piewa �wi�skie piosenki. Byle tylko nie my�le�, jak najmniej my�le�... Kto� tu przyleci, na pewno." Z trudem przewr�ci� si� na drugi bok. Wyprawiona sk�ra alberta niewiele pomaga�a, gdy� pos�anie roz�o�ono na twardej, zimnej skale. Kto� zakas�a�. Piotr us�ysza� cichy szept majacz�cego w gor�czce Pustacza. Pustacz zachorowa� tydzie� wcze�niej. Przez pi�� dni le�a� nieprzytomny, jego rozpalone cia�o pokry�y ciemne plamy. Cho� przedwczoraj gor�czka spad�a, ca�y czas kto� przy nim siedzia�. Piotr, jak wielu innych, oddawa� Pustaczowi cz�� swego przydzia�u gor�cej wody. Choroba Pustacza nie mia�a nazwy, ale zawsze do tej pory zabija�a. Jednak ci, kt�rzy na ni� wcze�niej chorowali, umierali po dw�ch, trzech dniach. Pustacz trzyma� si� ju� tydzie� i Kermid m�wi�, �e jest jaka� szansa.
Kermida zat�ukli wczoraj.
Futro alberta drapa�o sk�r�, twarde, sztywne w��kna wbija�y si� w cia�o. Wielki, wszystko�erny zwierzak. U ka�dego osobnika plamy na lewym boku uk�ada�y si� w einsteinowskie "mc2". Nazwali go wi�c albertom. Swojskie imi�. Troch� �mieszne. Chcieli, �eby ten �wiat by� im jak najbli�szy. Wi�c nazwali g�ry Alpami, a ocean Atlantykiem. Du�ego drapie�c� pij�cego krew swych ofiar ochrzcili komarem, a wodne stworzonko o kaczym dziobie - donaldem.
Ale ta planeta by�a obca. By�a straszna.
- ...Rozumiecie, go�� siedzia� w fotelu trzy doby i przez ca�y czas s�ucha� tego bzdurnego refrenu:
"...koniec z nami
kochankami o je je..."
Co� pieprzn�o w wizjofonie, przez ca�y czas podawa� wi�c ten sam fragment zapisu.
No, a faceta unieruchomi�y automaty. Wiecie jak to wygl�da na luksusowych pasa�erach. Przypina si� do fotela, kombajn ochronny robi wszystko, karmi i podmywa ty�ek. I go�ciu musia� s�ucha� refrenu nowego przeboju Michelle'a. Wyciek usuwali trzy dni. Dopiero wtedy otworzyli grodzie. Kiedy facet, wraz z t�umem pasa�er�w, wychodzi� z kosmolotu, od razu obskoczyli ich reporterzy. Najbardziej przyczepili si� do pewnego przystojniaczka w ciemnych okularach. To by� Michelle. Wyj�� lecia� tym samym kosmolotem. I kiedy jeden z reporter�w poprosi� go, by co� za�piewa�, Michelle zanuci�:
"...koniec z nami
kochankami..."
I wtedy ten facet, nie pami�tam jak si� nazywa�, podszed� do Michelle'a i da� mu w ryj.
- Te� bym da� - kto� mrukn��.
- Ty, Hunter, sk�d znasz te wszystkie historyjki?
- Robi�em kiedy� w serwisie informacyjnym na Miriam II. Ale to jeszcze nic, czekajcie no chwil�...
Nagle us�yszeli bicie b�bna. St�umione kamiennymi �cianami, za�amuj�ce si� w skalnych korytarzach dudnienie zbli�a�o si�.
- Id�! Id�! Ustawia� si�! - Sergen i Mom�ot poderwali si� ze swoich pos�a�. - Szybko! Szybko!
Kadeni wyznaczyli ich do pilnowania porz�dku. Ludzie wiedzieli, co si� stanie, gdy tego porz�dku nie b�dzie.
B�ben umilk�. Szcz�kn�� zamek, okute drzwi otworzy�y si�. Krata by�a stalowa, z grubych pr�t�w s�u��cych normalnie za maszty hangar�w.
"Ile czasu musieli je kra��, �eby zrobi� te drzwi? Ile czasu kradli czarn� foli� na gogle? A my tego nie widzieli�my. Mamy to, na co zas�u�yli�my. Banda pewnych swej si�y durni�w. Kim jeste�my teraz, bez �azik�w i karabin�w. Bezwolna masa. Parali�uje nas strach i ciemno��. Oni o tym wiedz�. Nawet przestali nas wi�za�". Piotr uwa�nie obserwowa� wchodz�cych. Je�eli by� kap�an... By�! Rytualna maska zakrywa�a mu twarz. Towarzysze Piotra jeszcze go nie widzieli. Kadeni przyszli bez pochodni. Istoty zamieszkuj�ce planet� mroku nie potrzebowa�y �wiat�a tu, w podziemiach.
"Jeszcze nie wiedz�, �e przyszed� kap�an, jeszcze maj� nadziej� - Piotr zacisn�� pi�ci. - Ale zaraz im powie i zn�w b�d� dr�e� ze strachu. Do zimna zd��yli si� ju� przyzwyczai�".
O�miu kaden�w stan�o naprzeciw szeregu ludzi. Jeden z wojownik�w zacz�� m�wi�. Kr�tkie, suche zdania. Piotr rozumia� tylko niekt�re wyrazy.
"wi�niowie... jedzenie... ofiara..."
Wszyscy znali s�owo: ofiara. Po aranejsku ark-or.
Nikt nie j�kn��, tylko oddechy ludzi sta�y si� ci�sze.
Sergen z�o�y� raport dow�dcy stra�nik�w. Wskaza� r�k� na Pustacza. Kaden spyta� o co� czarownika. Kiwni�cie g�ow�. Pustacz mo�e zosta�.
Trzydziestu dw�ch ludzi. By�o ich wcze�niej ponad pi��dziesi�ciu. Sze�ciu umar�o z powodu choroby. Dziewi�ciu zgin�o w czasie marszu na zach�d. Pi�ciu zakatowali.
- Idziemy!- krzykn�� Sergen. Dw�ch m�czyzn wysz�o z groty. Chwila przerwy. Nast�pna para. Nast�pna. Zn�w kto� uderzy� g�ow� w zbyt nisk� framug� drzwi. Piotr pochyli� g�ow� i wyszed� na korytarz. Dwaj kadeni zapi�li mu obro�� na szyi. Do sztywnej obr�czy przywi�zany by� gruby rzemie�, kt�rego drugi koniec oplata� du�y kamie�. Te od�amki skalne musieli nie�� zawsze, gdy wychodzili ze swego wi�zienia. Do�� skutecznie kr�powa�y ruchy. Obie potrzebne do odpi�cia obro�y r�ce by�y zaj�te, a ucieka� z dwudziestoki-Iowym g�azem...
Piotr do��czy� do szeregu. Jeszcze chwila i ca�a kolumna pomaszerowa�a podziemnym tunelem. Wi�d� prosto na Most. W absolutnej ciemno�ci ludzie szli niepewnie, co chwila kto� potyka� si�, traci� r�wnowag�. Czasami si� kto� przewraca�. Byle tylko nie upu�ci� kamienia. Gwa�towne szarpni�cie mo�e uszkodzi� kr�gos�up. Tak zgin�� Folcouth.
Piotr stara� si� i�� tak jak jego towarzysze, wolno i z uwag�. Czasem udawa� potkni�cie. Ale on widzia�.
Nagle stra�nicy znikn�li w bocznych odnogach g��wnego korytarza, jednak zaraz pojawili si� nowi, z pochodniami w r�kach. Ludzie mru�yli przywyk�e do ciemno�ci oczy, lecz dzi�ki dr��cym p�omieniom �uczyw sz�o si� wygodniej.
W�ski tunel rozszerzy� si� nagle, poczuli na twarzach powiew ch�odniejszego powietrza. Wyszli na Most.
Dwa brzegi ogromnej skalnej studni ��czy�a w�ska, bazaltowa k�adka. Na jej �rodku sta� o�tarz, kt�ry o�wietla�o kilkana�cie pochodni. Ludzie zatrzymali si� w kr�gu dr��cego �wiat�a.
Podtrzymywany przez dw�ch m�odych Urali kap�an stan�� naprzeciw szeregu ludzi. Skin�� na Padre. Zacz�� m�wi�. I cho� wiedzieli, o co mu chodzi, cho� znali sens ka�dego jego zdania, bo powtarza� zawsze to samo, ksi�dz musia� dok�adnie t�umaczy� jego s�owa.
- Tu umrzecie. Wszyscy tu umrzecie. I nie b�dzie to �mier� lekka. Nawet, je�li kogo� z was oszcz�dz�, to zdechnie z g�odu i zimna. Bez waszych magicznych przedmiot�w nie jeste�cie wielcy ani pot�ni. Po co przybyli�cie do nas? By wyt�pi� zwierzyn�, ograbi� nasze o�tarze? By nas o�lepi� albo zamieni� w swych niewolnik�w?
Zabili�my wielu z was. Zabijemy wszystkich. A ja chc� kod magazynu z broni�! Chc� kod magazynu z broni�! M�wcie!
Cisza.
Po raz kolejny trzeba rozwa�y� to samo.
Kadeni zdobyli i spl�drowali Murray, lecz do magazynu z broni� nie weszli. Tylko o�miu ludzi zna�o szyfr otwieraj�cy jego drzwi, pi�ciu z nich ju� nie �yje. Zostali Piotr, Sorgen i Rafa�, ale nie wiadomo, ilu Aranei orientuje si�, �e to oni. A bro� nie mo�e si� dosta� w r�ce Aranei. Nie mo�e. Nale�a�o umiera� i milcze�. By�a jeszcze szansa na ocalenie. Ka�dy z uwi�zionych, jeden mniej, drugi bardziej wierzy�, �e nie wszystkich zabili lub pojmali. �e opr�cz nich i odci�tych od �wiata, mieszkaj�cych na Madagaskarze g�rnik�w, jacy� ludzie �yj� jeszcze na Araneidzie. By� mo�e kr��� w pobli�u pilnowanego przez Kaden�w Murray chc�c zdoby� bro� i �ywno��, dosta� si� do "Plus�w". Cho�by jeden cz�owiek, kt�ry polecia�by potem na Madagaskar, gdzie znajdowa�y si� kopalnie i osiedla g�rnicze. Gdzie �y�o jeszcze osiemdziesi�ciu ludzi. A potem wymusiliby na Aranei oddanie je�c�w. By�a szansa. W�a�nie dla tej szansy nast�pny z nich musia� i�� na �mier�.
Czarownik powoli szed� wzd�u� szeregu m�czyzn. Przy niekt�rych zatrzymywa� si� d�u�ej, niekt�rych dotyka� sze�ciopalczast� d�oni�. Wreszcie stan�� i wskaza� palcem.
- Oradah ali magher.
Hunter.
Nie j�kn��. Ani nie krzykn��. Niekt�rzy wyli, zanim jeszcze spad� pierwszy cios. Nie umierali godnie, ale nie by�o nic godnego w tej okrutnej �mierci. �aden nie powiedzia�.
Hunter spojrza� na swoich towarzyszy. Na moment jego wzrok spotka� si� ze wzrokiem Piotra. I nagle Piotr zrozumia�. Hunter wie, �e mo�e nie wytrzyma� tortur. �ciskany w r�kach kamie� zacz�� wa�y� potwornie du�o, �ci�ga� do ziemi. Hunter odwr�ci� g�ow�.
W tym samym momencie dw�ch Urali chwyci�o go za ramiona i poprowadzi�o w stron� o�tarza.
Znali na pami�� ka�dy szczeg� ceremonii.
Najpierw odepn� mu obro��, z plec�w zedr� kurtk�, potem zwi��� r�ce kawa�kiem kabla. P�niej nogi. Nagiego rozci�gn� na ziemi. Kap�an kamiennym ostrzem zacznie nacina� �wi�te znaki. P�ytkie, pokrywaj�ce si� krwi� rany naznacz� ca�e cia�o. Strzaskaj� mu kolana, �okcie, palce. Albo b�d� biczowa�. Albo k�a�� na tu��w i twarz rozpalone do czerwono�ci kamienie.
Ludzie, zgi�ci pod ci�arem wisz�cych na ich szyjach g�az�w, nie b�d� mogli nic zrobi�.
Hunter szarpn�� si�. W chwili, gdy odpinali mu obro��, pchn�� jednego ze stra�nik�w i rzuci� si� w stron� kraw�dzi Mostu. J�k ci�ciw. Krzyk cz�owieka. Dosta� w nogi. Upad�. Poderwa� si� jeszcze. Niezdarnie ku�tyka� ku brzegowi Mostu. Ale stra�nicy byli ju� obok niego. Chwycili za r�ce, powlekli w stron� o�tarza.
Potem by�o tylko wycie. Bicze ci�y powietrze i trafia�y w poszarpane plecy cz�owieka.
Nikt nie m�g� uciec przed �mierci�. Raz tylko jednemu z wybranych na ka�� uda�o si� skoczy�. Hektor Hansley, przebity trzema strza�ami, dotar� do kraw�dzi Mostu.
Hunter umilk�. Bezw�adne cia�o cisn�li na ska��. Upad� na plecy. Nawet nie j�kn��. Jeden ze stra�nik�w wyj�� z ognia roz�arzony do czerwono�ci pr�t i trzymaj�c go ostro�nie za gruby drewniany trzonek, poda� kap�anowi. Urali podszed� do Huntera.
- Pr�bowa� ucieka� - zacz�� po aranejsku. Padre natychmiast t�umaczy� jego s�owa. - Za to spotka go kara. Tam, gdzie odejdzie, b�dzie �lepcem. Nigdy nie ujrzy ju� ognia.
Zbli�y� pr�t do twarzy cz�owieka.
Wycie. Dudni�ce echo odbijaj�ce si� od �cian groty.
Wycie. D�onie zaci�ni�te na chropawych g�azach.
Bezsilny p�acz. Wycie.
Padre pad� na kolana, Krzysztof ukl�kn�� tu� obok niego, zacz�li si� modli�. Aranei nie przeszkadzali.
Czterech Urali chwyci�o cia�o Huntera i wnios�o je na sam szczyt o�tarza. Kap�an wyj�� ze zdobionego, wisz�cego na szyi woreczka kamienny n�. Powoli, z trudem st�pa� po wykutych w skalnym blok J stopniach. Stan�� nad ofiar�.
N� zag��bi� si� w ciele cz�owieka. Kap�an posoli wycina� w piersi Huntera znak Asdav-0-Rani, �wi�ty krzy� Aranei. Wyprostowa� si�, podni�s� r�ce w g�r�, zaintonowa� woln�, p�aczliw� pie��. Po chwili �piewali wszyscy Aranei. Wreszcie pomocnicy kap�ana znie�li martwe cia�o, stan�li na brzegu Mostu i cisn�li je w d�. Ceremonia ofiarna by�a sko�czona.
"Czy on musia� umrze�? - Piotr nie m�g� nawet otrze� �ez sp�ywaj�cych mu po twarzy. - Czy moje pieprzone �ycie warte jest ich cierpienia? Ale moje �ycie to tak�e ich �ycie... A je�li... je�li trzeba zrobi� inaczej. To my trzej musimy i�� na rze� pierwsi. Albo skoczy�. Aranei nie otworz� magazynu bez nas" - podni�s� wzrok. Dr��ce �wiat�a pochodni o�wietla�y tylko Most, tak �e ciemno�� wok� stawa�a si� jeszcze bardziej g�sta. Gdzie� tam dziesi�tki, a mo�e setki metr�w ni�ej, na skalnych p�kach, �yli Wiecznie Czuwaj�cy, aranejscy mnisi-pustelnicy. Sp�dzali swe �ycie na medytacjach. Jedzenie spuszczano im za pomoc� lin. Piotr widzia� zwoje sznur�w, ko�owroty i wielkie kosze pozostawione wok� kraw�dzi skalnej studni. "Dlaczego oni nas nienawidz�... Dlaczego?"
- Naprz�d! - krzykn�� Sorgen. Powoli schodzili z Mostu.
Kadeni z�apali go, gdy wraca� ju� do bazy po jasnej stronie. Odnalaz� w grotach G�r Bramowych dwa stare o�tarze i szed� do Murray, by wezwa� archeolog�w. Nie u�ywa� latarki, w tej pustej, skalistej okolicy nie musia� udawa�, �e jej potrzebuje.
Zaatakowali go, gdy maszerowa� w�sk� �cie�k� ograniczon� z obu stron pionowymi prawie, skalnymi �cianami. Na g�ow� cisn�li mu sieci. Miota� si� bezradnie, zapl�tuj�c coraz bardziej. S�ysza� okrzyki Kaden�w, chrz�st zsuwaj�cych si� po �cianach jaru kamieni. Aranei pr�bowali go chwyci�, ale by� znacznie silniejszy od ka�dego z nich, roztr�ca� ich kr�c�c si� na o�lep. Wreszcie unieruchomili go na chwil�. Poczu� jeszcze uderzenie w g�ow� i straci� przytomno��.
Ockn�� si� ju� w obozie. Straszliwie bola�y go przeguby zwi�zanych r�k. Ramiona i �ydki otarte mia� do krwi. Widocznie musieli go nie�� przytroczonego do kija, jak zabite zwierz�. Obok niego le�a� Krzysztof. Spa�, ale musia� to by� koszmarny sen, bo m�czyzna co chwila przewraca� si� z boku na bok, z trudem uk�adaj�c si� w jakiej� wygodniejszej pozycji. Mia� skr�powane nogi i r�ce.
Piotr obudzi� go i cicho, by nie zwr�ci� uwagi czuwaj�cych przy wej�ciu do groty Kaden�w, zacz�� wypytywa� o Misj�.
Misjonarze osiedlili si� w Strefie P�cienia przed wielu laty. Budynek mieszkalny, kilka gospodarczych, w pobli�u ma�a osada Urali. To w�a�nie oni, jak m�wi� rozgoryczony Krzysztof, wydali ludzi Kadenom. Zaprosili m�czyzn do swej wioski, niby to w celu demonstracji jakiego� obrz�du. Ludzie zawsze traktowali tych tubylc�w jako przyjaci�, mieszkali z nimi od lat. Poszli wi�c bez broni, zreszt� nikt ju� nie nosi broni przebywaj�c w�r�d Urali. Misj� pozostawiono pust�. Wszystko sta�o si� szybko. Aranei wprowadzili m�czyzn do jednego ze swych dom�w. A potem w drzwiach stan�o czterech Urali z �ukami. Kazali wychodzi� ludziom pojedynczo. Wkr�tce wszyscy byli zwi�zani - trzech ksi�y i dw�ch archeolog�w. Przez kilka godzin trzymano ich w wiosce, nast�pnie pognano na zach�d.
Piotr i Krzysztof rozmawiali jeszcze przez chwil� rozwa�aj�c, co mog�o sk�oni� Aranei do zaatakowania ludzi. Zastanawiali si�, kiedy przyb�dzie pomoc oraz czy w Murray wiedz� ju� o napadzie.
I wtedy do rozmowy wtr�ci�a si� trzecia osoba. Najstarszy z ksi�y, cz�owiek, kt�ry �y� na Araneidzie ju� od dwudziestu lat. Piotr widywa� go rzadko, ale wiele o nim s�ysza�. Ludzie nazywali go Padre, Urali "Ausseti", "M�dry Cz�owiek". Zna� dobrze j�zyk kilku najbli�szych szczep�w Aranei, ich obyczaje, podobno rozmawia� kiedy� z jednym z Wiecznie Czuwaj�cych.
Padre le�a� kilka metr�w od Piotra, wi�c aby ten go us�ysza�, musia� m�wi� g�o�niej.
- Widzia�em we wsi Kaden�w. Sami wojownicy... Na twarzach mieli gogle z czarnego plastyku...
Jeden ze stra�nik�w doskoczy� do ksi�dza, krzykn�� co�, z ca�ej si�y kopn�� go w brzuch. Cz�owiek cicho j�kn��. Dwaj Kadeni weszli do groty i o rozmowie nie by�o ju� co marzy�.
A potem nast�pi�y d�ugie godziny wyczekiwania na jak�kolwiek wiadomo��. Ciche rozmowy z ksi�mi, gdy Kadeni wychodzili na zewn�trz. G��d. Zimno. Pragnienie.
10
Araneid� zasiedlano w typowy dla Imperium Solarnego spos�b. Poniewa� zamieszkiwa�a j� rasa inteligentna, na etapie rozwoju przedcywilizacyjnego, wi�c, zgodnie z postanowieniami Karty Hotlandzkiej, kolonizacja planety by�a zabroniona. Przepis zezwala� na zak�adanie baz naukowych, plac�wek religijnych i o�rodk�w wydobywczych, lecz zakazywa� sprowadzania kobiet. To ostatnie prawo praktycznie uniemo�liwia�o wszystkim rasom dwup�ciowym obej�cie postanowie� Karty.
Pierwsi przybyli na Araneid� badacze z Akademii. W cyklach trzyletnich pracowali bez przerwy od dobrych sze��dziesi�ciu lat. Kiedy uko�czono wst�pne badania, zezwolono na przyjazd kilku ksi�y w celu utworzenia misji. Wtedy w�a�nie zjawi� si� Padre i by� obecnie najd�u�ej mieszkaj�cym na Araneidzie cz�owiekiem. Potem Rz�d zbudowa� na wyspie kopalnie uranu oraz Murray - ma�� osad� z l�dowiskiem dla wahad�owc�w, maj�c� stanowi� centrum ludzkich osad na planecie. Obs�ug� bazy stanowi�o kilkunastu technik�w. Po��czenie z Madagaskarem to trzy planetoidy wo��ce i urobek, i pasa�er�w. Na wyspie mieszka�o osiemdziesi�ciu ludzi obs�uguj�cych przetw�rnie oraz kopalnie rudy uranowej. G�rnicy - bo tak ich nazywano - pracowali na planecie w cyklach dwuletnich.
By�o jeszcze kilkana�cie os�b nie zwi�zanych z �adn� z tych grup. Paru bogatych maniak�w p�ac�cych Rz�dowi bajo�skie sumy za roczny pobyt na globie tak dziwnym, jak Araneida. Oczywi�cie, pobyt sw�j i s�u�by. Kilku obcych - trzej Ficiino z ciemnej Passane, ni to pomocnicy ludzi w czasie wypraw na Nocn� Stron�, ni badacze, szukaj�cy u Kaden�w cech swoich przodk�w, �lad�w przesz�o�ci w�asnej rasy. By�o te� dw�ch Taol�w - stra�nik�w Karty Hotlandzkiej ze strony Moor�w.
Razem oko�o stu czterdziestu os�b. No i jeszcze on. Oficjalnie socjolog Akademii na kontrakcie przed�u�onym. Gubernator i jego dwaj zast�pcy s�dzili, �e ochraniany przez Akademi�, ukrywa� si� na Araneidzie z jakich�, bli�ej nieokre�lonych powod�w. M�g� dzi�ki temu porusza� si� po planecie zupe�nie swobodnie. Ale oni te� nie znali� prawdy.
Po dw�ch, zdawa�oby si� nie ko�cz�cych si� dniach, w czasie kt�rych raz tylko mia� w ustach kubek gor�cej wody, przyby� goniec.
Murray by�o zdobyte.
Wreszcie nakarmili ich, napoili, dali ciep�e, zabrane z Misji ubrania, potem pop�dzili na zach�d, do swych siedzib, w krain� zimna i nocy. Jeden z ksi�y nie wytrzyma� d�ugiego marszu przez ciemno�� i mr�z. Do osady Aranei w G�rach Gagarina dotar�o tylko pi�ciu ludzi.
Kadeni zrobili co�, co wydawa�o si� niemo�liwe - zaatakowali Murray. Przekroczyli lini� terminatora w przemy�lnie skonstruowanych goglach z czarnego plastyku, szczelnie os�aniaj�cych ich oczy od �wiat�a. Oddzia� dwustu wojownik�w olbrzymim �ukiem obszed� baz� od po�udnia, aby zaatakowa� ze wschodu. Z tej strony ros�y lasy i Kadeni mogli podej�� niezauwa�eni do Murray na odleg�o�� kilometra. Baza by�a prawie pusta, poprzedniego dnia wyruszy�a na p�noc du�a ekspedycja geologiczna. Gdy zegar umieszczony na
11
najwy�szym w osadzie, trzypi�trowym budynku wybi� godzin� dwudziest� trzeci�, Aranei zaatakowali.
Godzina jedenasta to sam �rodek nocy ustalonej przez ludzi na Araneidzie. W Murray w tym czasie nie spa�o tylko dw�ch technik�w obs�uguj�cych nadajniki. Kadeni zaskoczyli ich w dyspozytorni. Potem zaj�li wszystkie budynki mieszkalne. R�wnocze�nie inny oddzia� Aranei zaatakowa� ekspedycj� geologiczn�.
To wszystko us�ysza� Piotr dwa dni p�niej, kiedy Kadeni przyprowadzili pojmanych ludzi. Pr�cz trzech du�ych akcji - ataku na Misj�, Murray i ekspedycj� naukow�, Kadeni z�apali jeszcze kilku ludzi przebywaj�cych poza bazami. Obcych natychmiast oddzielili od grupy je�c�w. I od tej pory nikt nie widzia� Taol�w i Ficiino.
Piotr wci�� nie pr�bowa� docieka�, czy kto� si� uratowa�. Nie wiedzia�, ilu ludzi pojmano, ilu zgin�o. Jedno by�o pewne - akcja Kaden�w to nie przypadek, wybryk jakiego� szczepu. Musia�a by� zaplanowana dawno i dok�adnie, musia�a po��czy� si�y wielu, cz�sto sk��conych, kade�skich klan�w. Wszystko to stanowi�o zagadk�. Idealna synchronizacja czasu atak�w. Informacja o wyprawie geologicznej i znany przez Aranei jej kierunek. Wiedza o po�o�eniu Murray, o rozk�adzie czasu w ludzkim osiedlu, o tym, �e wszystkie "Plusy" s� w mie�cie, wi�c wyspa jest odci�ta. Zdobycie tych informacji i zaplanowanie ataku przekracza�o, zdaniem Piotra, mo�liwo�ci Aranei. A jednak sta�o si�. I w�a�nie wtedy, gdy przyprowadzono ostatni� grup� je�c�w, Piotr zrozumia�, �e nie ma ju� �adnej szansy na pomoc.
A przecie� na Araneidzie byli jeszcze ludzie. G�rnicy. Mieszkali na Madagaskarze i Kadeni nie mogli do nich dotrze�. Ale g�rnicy nie mieli mo�liwo�ci przeprawienia si� na kontynent, planetoloty sta�y wszak w Murray. Odci�tych g�rnik�w czeka�a �mier� g�odowa, �ywno�� bowiem na wysp� dowo�ono, a zapasy mog�y wystarczy� na dwa, trzy miesi�ce. Kosmolot z kolejn� zmian� mia� przylecie� dopiero za rok. Je�li wi�c nikt nie dostarczy g�rnikom jedzenie, b�d� musieli umrze�.
Pustacz ju� nie mia� gor�czki. Wycie�czony d�ug� chorob� le�a� na swoim pos�aniu w bezruchu. Czasem tylko jego cia�em wstrz�sa�y dreszcze.
By�o cicho. Cz�� ludzi spa�a, niekt�rzy rozmawiali szeptem, dw�ch gra�o w warcaby. W ciemno�ciach nie wida� by�o pionk�w ani planszy, grali kamykami - jeden p�askimi, drugi ob�ymi. Przed ka�dym ruchem sprawdzali d�o�mi aktualne po�o�enie pion�w na szachownicy, kt�rej pola przez kilka dni mozolnie ryto w skale. Piotr patrzy� na ich niepewne ruchy. Sytuacja na planszy by�a do�� prosta i w normalnych warunkach p�askie na pewno by przegra�y. Piotr przez chwil� analizowa� ruchy graczy, potem powoli przesun�� si� w stron� pos�ania Pustacza. Dotkn�� czo�a chorego.
- Temperatura normalna - Krzysztof stan�� za plecami Piotra. - Padre m�wi, �e jeszcze trzy dni i Pustacz b�dzie zdr�w.
- Gdzie jest Padre? - spyta� Piotr, cho� doskonale widzia� pot�n� sylwetk� w podartej sutannie.
12
- W�a�nie, dobrze, �e pytasz, chcia� ci co� powiedzie�.
- Nie m�g� krzykn��?
- Niekt�rzy poszli spa�, po co ich budzi�? Kiedy z nim ostatni raz rozmawia�em, sta� obok wej�cia do Ma�ej. Tam chyba mia� na ciebie czeka�.
- No to id� - Piotr kucn�� i na czworaka zacz�� przesuwa� si� w stron� Padre. By� to najlepszy spos�b poruszania si� w ciemno�ciach. Ka�dego dnia Aranei dawali ludziom pochodnie, kt�re starcza�y na trzy, cztery godziny. W dr��cym �wietle m�czy�ni �atali sobie ubrania, grali kamieniami w szachy. My�l�c o ucieczce, dziesi�tki razy ogl�dali kraty i widoczny przez nie fragment korytarza.
Piotr dotar� do wej�cia do Ma�ej. By�a to grota po��czona z t�, w kt�rej mieszkali. W jednym z jej k�t�w znajdowa�a si� ustawiona nad w�skim, g��bokim kominem prymitywna latryna. Rozwa�ali mo�liwo�� ucieczki przez t� studni�, ale bez lin i hak�w nie dawa�o si� zej�� ni�ej jak na dwa pi�tra. Kiedy�, pr�buj�c okre�li� g��boko�� dziury, rzucili kamie� i po czterech sekundach us�yszeli ciche plu�ni�cie. Przy�pieszenie na Araneidzie by�o troch� mniejsze od ziemskiego, wi�c komin mia� prawdopodobnie oko�o trzydziestu pi�ciu metr�w.
- Zaraz wr�c� - szepn�� Piotr do siedz�cego tu� przy wej�ciu Padre. Ksi�dz u�miechn�� si� ze zrozumieniem. Piotr nie szed� jednak do latryny. W Ma�ej mia� doskona�� skrytk� na jedzenie, niemo�liw� w zasadzie do odnalezienia dla kogo�, kto porusza si� po omacku. Piotr chowa� tam suchary, suszone mi�so, czekolad�, kt�re uda�o mu si� zaoszcz�dzi� z dziennych racji �ywno�ciowych. Aranei karmili ich ca�kiem nie�le i prawie codziennie Piotr dok�ada� co� nowego. Jasne ju� by�o dla niego, �e s� zdani na w�asne si�y i wiedzia� te�, �e tylko on ma realne szans� na ucieczk�. Gdyby nawet uda�o mu si� wydosta� z podziemnego labiryntu kade�skiej osady, czeka go d�uga droga, najpierw do linii terminatora, potem do Murray. Bez broni nie by� w stanie polowa�, musia� wi�c mie� zapasy �ywno�ci.
Wyci�gn�� z kieszeni kurtki dwa suchary, kostk� czekolady i wspinaj�c si� na palce si�gn�� do ma�ej szczeliny w skale. Je�eli wsadzi� do niej d�o�, okazywa�a si� ca�kiem du�� jam�. Wymaca� stosik suchar�w. Doda� dwa nowe, czekolad� po�o�y� obok. Panuj�ce w jaskiniach zimno umo�liwia�o d�ugie przechowywanie �ywno�ci.
Kl�kn�� i na czworakach wyszed� z Ma�ej. Padre czeka� na niego.
- Piotrze, szykujesz si� do ucieczki - raczej stwierdzi� ni� spyta�. G�os mia� spokojny i mi�kki, ale twarz by�a zaci�ta i zdecydowana.
- Nie... - Piotr zawaha� si�, milcza� chwil�. - My�la�em o tym, owszem, ale nic konkretnego.
- To dobrze... to bardzo dobrze, nie wolno ucieka� - Padre obraca� w d�oniach ma�y kamyk.
- Co? Co powiedzia�e�?
- Ciszej - szepn�� Padre, przysuwaj�c si� do Piotra. - Pos�uchaj mnie. Jeste�my tu razem. Czekamy. Czekamy na to, co postanowi� B�g...
13
- Padre... - �achn�� si� Piotr - gadali�my ju� par� razy, t�umaczy�em ci, �e nie wierz�. Nie zasuwaj mi tu wi�c takich tekst�w, zostaw to dla tych tam... - odwr�ci� g�ow� w stron� �pi�cych ludzi. - Zreszt�, nawet gdyby tw�j B�g nas tu wtr�ci�, to nie znaczy, �e zabroni�by nam szuka� ratunku... ale to nie jest wa�ne. O co chodzi?
- Nie mo�na ucieka�. Ka�da pr�ba sko�czy si� odwetem, niezale�nie od tego, czy si� uda, czy nie. Rozumiesz? Kadeni b�d� si� m�ci�, aby przestrzec tych, co zostali. Kto� si� urwie, mo�e dotrze do Murray, ale pewnie padnie gdzie� po drodze, z g�odu, z zimna. Lub wytropi� go Aranei. A ci, tutaj b�d� cierpie�. Nie mo�na ucieka�. Trzeba czeka�, tam, po jasnej stronie jest kto� jeszcze, trzeba w to wierzy�, ufa�...
- W opatrzno�� bosk� - mrukn�� Piotr. - Bzdura! Tam ju� nikogo nie ma, wiesz przecie�... Nasi �udz� si� jeszcze, ale my�la�em, �e ty wiesz, jaka jest prawda. Nie musisz ze mnie robi� durnia, Padre. Lubi� z tob� gada�, szanuj� ci�, ale teraz pieprzysz, Padre. Nie mo�na czeka�, to nie ma sensu. Nie m�w mi o tych, co zostan�. Ka�dy mo�e ucieka�, ka�dy, kto si� nie boi, kto woli walk� ni� powolne zdychanie. Uciec, by ratowa� siebie, reszt�. �mier� cz�owieka, dw�ch... To straszne, okrutne. Ale to s� koszty, koszty ratunku dla pozosta�ych. Nikt przecie� nie wypchnie swego towarzysza przed szereg i nie powie: "On ma umrze�". Wybior� Urali. To rodzaj gry o �ycie, kt�rej boimy si� wszyscy, lecz kt�r� na pewno wszyscy podejm�. Wi�c m�wi� ci, Padre, gdy tylko si� zdecyduj� i gdy tylko b�d� gotowy, na pewno spr�buj�. Zreszt�, dlaczego rozmawiasz o tym ze mn�?
- To par� zda�, kt�rymi usi�ujesz si� t�umaczy� - Padre jakby nie s�ysza� Piotra. - Ucieczka jest wyrokiem na kt�rego� z twoich koleg�w lub przyjaci�. Nie zas�aniaj si� Kadenami. To ty, pr�buj�c st�d zwia�, spowodujesz �mier�... albo kilka... Kto, powiedz, kto da� ci do tego prawo?
- Wiesz, co mi si� przypomnia�o Padre? Jest taka planeta, Morritius. �ycie oparte na amoniaku, parahumanoidalna cywilizacja dwukr�gowc�w na poziomie ziemskiego �redniowiecza. Czyta�em o pewnym ich zwyczaju. Nazywa si� to Pr�ba Kolor�w. Je�li kto� zostanie oskar�ony o jak�� ci�k� zbrodni� - morderstwo, zdrad�, �wi�tokradztwo - to jego sprawa rozpatrywana jest przez s�d, kap�a�ski albo monarszy, nie pami�tam. Lecz mo�e on, nie czekaj�c na jaki� tam dobry albo z�y wyrok, za��da� Pr�by Kolor�w.
Przed ka�d� �wi�tyni� ro�nie drzewo. Jego owoce, takie ma�e wisienki, mog� by� czerwone lub ��te. To jedno. Od tego pochodzi nazwa pr�by. Poza tym mniej wi�cej po�owa owoc�w na drzewie jest truj�ca, silnie truj�ca. Swoiste przystosowanie, podobno nawet nie�le zabezpiecza przed szkodnikami. Delikwent zrywa ze �wi�tego drzewa jedn� wisienk� - ��t� albo czerwon�. Po�yka j�.
Je�li zjad� owoc zatruty, umiera. W d�ugich, potwornych m�czarniach. Lecz jest oczyszczony, uznany za niewinnego, gdy� bogowie przyj�li jego dusz�. A je�li zje nieszkodliwy owoc, to znaczy, �e jest winien, bo stw�rcy nie chc� go wzi�� do siebie. Zostaje napi�tnowany i w ha�bie wygnany ze spoteczno&ci...
14
- Nie bardzo rozumiem - Padre pytaj�co spojrza� na Piotra.
- Nie? To proste. Ten, kto poddaje si� Pr�bie Kolor�w jest, niezale�nie od wyniku, skazany. Na �mier� lub ha�b�. Oczywi�cie ka�dy wyrok przynosi mu jaki� zysk - oczyszczenie lub �ycie. Lecz �aden nie da mu pe�nego szcz�cia. W ka�dym zawarta jest wygrana oraz kl�ska.
My te� jeste�my w takiej sytuacji. Mo�emy dzia�a�, co� robi� na wiele sposob�w. I w ka�dym b�dzie dobro. Oraz z�o. A ty m�wisz o bierno�ci.
- Tak, mo�na czeka� na wyrok s�du...
- Owszem. Ale czy zawsze cz�owiek potrafi udowodni� sw� niewinno��. A nawet gdy j� udowodni, nigdy nie b�dzie pewno�ci, jaka� plama pozostanie na imieniu, honorze rodu. Pr�ba Kolor�w przynosi�a wyrok jasny i ostateczny, bo pochodz�cy od bog�w. Lecz zabiera�a �ycie.
My te� mo�emy czeka�. Tylko jak d�ugo prze�yjemy w takich warunkach? Kto� sypnie, albo skoczymy sobie do garde�. Sami. Oni w�a�nie na to czekaj�. Jeszcze tydzie�, dwa i stanie si� co� z�ego, jestem tego pewien. Musimy zacz�� dzia�a�, cho� to dzia�anie zapewne przyniesie b�l i �mier�, rozumiesz Padre? Musimy zdecydowa�, podda� si� naszej Pr�bie Kolor�w.
To by� zn�w dzie� ka�ni. Ludzie bali si�. Piotr te� nie m�g� znale�� sobie miejsca. P� godziny rozmawia� z Pustaczem, kt�ry by� ju� prawie zdr�w, potem stara� si� nam�wi� kogo� na parti� warcab�w. Bezskutecznie.
Po �niadaniu wszed� do Ma�ej do�o�y� now� porcj� do swych zapas�w. Wsun�� r�k� w szczelin�. Jego d�o� odnalaz�a tylko jednego suchara. Skrytka by�a pusta.
Przez chwil� sta� os�upia�y. Nie by� z�y, raczej zdziwiony, �e w absolutnej ciemno�ci kto� m�g� odnale�� ten schowek. I zaraz przysz�a mu do g�owy nowa my�l. B�d� ucieka�.
Le�a� w bezruchu uwa�nie obserwuj�c swoich towarzyszy. Szybko odszuka� z�odziei. Siedzieli we czterech w jednym z k�t�w groty i o czym� cicho rozmawiali. Kieszenie ich kurtek by�y wypchane. Piotrowi wydawa�o si� przez chwil�, �e w r�ku jednego z nich widzi ma�� latark�. Byli wi�c nie�le przygotowani. Ale i tak szans� mieli niewielkie. Zrobi�o mu si� ich szkoda, cho� z drugiej strony za kradzie� jedzenia ch�tnie da�by im po g�bach. M�g� si� do nich przy��czy�, zastanawia� si� nad tym nawet, w ko�cu jednak zrezygnowa�. Przeszkadza�by mu tylko.
Potem by�a zbi�rka, apel, mowa kap�ana. Przy bramie stan�li Urali z pochodniami. M�czy�ni pojedynczo wychodzili z groty. Uzbrojeni w �uki stra�nicy pilnowali porz�dku.
Stali we czw�rk�, jeden za drugim. Powoli przesuwali si� w stron� bramy. W zaci�ni�tych d�oniach ma�e kamienie. Wreszcie mi�dzy nimi a Urali nie by�o ju� nikogo.
15
Barghi krzykn��. Run�li w bram�. Wrzaski zaskoczonych Urali. Uderzenia. Gasn�ce pochodnie. Ciemno��. Oddalaj�cy si� tupot. Krzyki.
I cisza. Tylko przez moment.
Zdezorientowani m�czy�ni chwil� stali w bezruchu. Wreszcie kilku rzuci�o si� do bramy. Ale ju� za p�no. Z bocznych korytarzy nadbiegali Aranei. Mrok rozja�nia�y dziesi�tki pochodni. Kilku m�czyzn p�dzi�o ju� korytarzem. Na o�lep, przed siebie. Byle dalej od tego potwornego lochu. J�k. Mi�kkie uderzenie padaj�cego na ziemi� cia�a. I nast�pne. I trzecie.
- St�jcie! St�jcie! - Padre doskoczy� do kraty. - Wracajcie!
Ju� by� przy nim Urali. Drzewce w��czni mi�dzy kraty. Uderzy�o prosto w twarz. Padre powoli osun�� si� na ziemi�. Zn�w krzyki. Cisza.
Nie �y�o trzech, w tym Leverkesen, jeden z czw�rki planuj�cej ucieczk�. Dw�ch ci�ko rannych, u Padre tylko rozci�te czo�o i niewielka opuchlizna.
Piotr poprawi� zwini�t� sk�r� alberta pod g�ow� ksi�dza i usiad� na skraju pos�ania. M�czy�ni wci�� rozmawiali o ucieczce, rozwa�ali szans� tamtej tr�jki.
- Nie poszed�e� z nimi - Padre wyrwa� Piotra z chwilowej zadumy. - Dlaczego?
- Nie maj� szans. Bez plan�w, �wiat�a, �arcia te� pewnie niewiele. Nie dadz� rady. Poza tym wybrali z�e miejsce. Kadeni trzymaj� nas raczej w jakiej� bocznej odnodze tych loch�w, do wyj�cia na pewno jest daleko, a w tych ciemno�ciach... Nie dojd�. Trzeba wia� ko�o Mostu.
- Szykujesz...?
- Nawet gdyby - Piotr przerwa� ksi�dzu. - To co? Kto� musi st�d spieprzy�. Nie zmieni�em zdania.
- Kto�? - jakby u�miech na twarzy Padre. - Czy ty? Konkretnie ty? Piotr nie odpowiedzia�. Padre nie po raz pierwszy sugerowa�, �e wie sporo. Ale mo�e to tylko przypadek. Piotr wiedzia�, �e jest przewra�liwiony na tym punkcie. To wieczne udawanie, �a�enie na czworakach, potykanie si�, ci�g�e ukrywanie swoich mo�liwo�ci. Musia� zachowywa� si� jak wszyscy i by�o to strasznie m�cz�ce.
- Chcesz, dzi� ja opowiem ci pewn� histori�...
- Czy nie za bardzo si� zm�czysz? Nie powiniene� jeszcze zbyt du�o m�wi�. Zmieni� ci ok�ad - powiedzia� Piotr wstaj�c.
- Nie, nie, siadaj - ksi�dz przytrzyma� go za r�k�. - Nie trzeba, czuj� si� nie�le. Swobodnie mog� m�wi�.
- No dobra, tylko staraj si� jak najkr�cej...
- W porz�dku - Padre podci�gn�� si� na pos�aniu. - Planeta le�a�a do�� daleko od kosmicznych szlak�w, w strefie wp�yw�w Ziemi, jednak w tym czasie �aden cz�owiek nie postawi� na niej jeszcze swej stopy. Glob zamieszkiwa�a rasa humanoidama, przedtechniczna.
16
Pewnego razu na powierzchni planety osiad� �adownik. Czw�rka Palmo-Uor�w wy�adowa�a sprz�t, mn�stwo skrzy� i pude�, potem �adownik odlecia�. Czworo Palmollor�w - trzech m�czyzn i jedna kobieta, zosta�o na planecie. Musieli ukry� si� tam po jakiej� akcji, to by�y czasy strasznego prze�ladowania Palmollor�w. Statek mia� przyby� po nich za rok. Mieli sprz�t, namioty, zapasy �ywno�ci. Baz� za�o�yli niedaleko tubylczych wsi. Pocz�tkowo mieszkali razem, wkr�tce jednak zacz�y si� pierwsze spory. Dw�ch m�czyzn co jaki� czas wyprawia�o si� do osiedli tubylc�w. Przynosili stamt�d pos��ki, jakie� rze�by, ceramik�. Chcieli je, rzecz jasna, wywie�� i sprzeda�. M�wili, i� kupuj� to wszystko, wkr�tce jednak wyda�o si�, �e po prostu zabieraj� je tubylcom, kradn�, najcz�ciej z o�tarzy. Dosz�o do k��tni mi�dzy Palmollorami, wiesz co to znaczy - k��tnia mi�dzy Palmollorami. Potem ci dwaj odkryli jakie� stare o�tarze albo �wi�tynie...
Mija�y tygodnie, miesi�ce. Min�� rok, p�tora. Nikt po nich nie przylecia�. Powoli do uwi�zionej na planecie czw�rki zacz�o dociera�, �e zostan� tu na zawsze.
I wtedy zacz�o si� piek�o. Ci dwaj, kt�rzy przedtem zabawiali si� czasem strzelaniem do tubylc�w, teraz przestali si� hamowa�. Kradli, zabijali, gwa�cili kobiety. Tubylcy nie mieli w starciu z nimi �adnych szans. Pomy�l sobie, ci sami Palmollorzy, kt�rzy walcz� z Ziemi�, kt�rzy m�wi� o wolno�ci i r�wno�ci, zachowywali si� jak bandyci. Tamtych dwoje, kobieta w�a�nie spodziewa�a si� dziecka, spakowa�o po�ow� sprz�tu i przenios�o si� kilkana�cie kilometr�w dalej. �yli z tubylcami w dobrych stosunkach, pomagali im, leczyli.
I nagle, kt�rego� dnia, miejscowi przyszli do nich, b�agaj�c o pomoc. Dwaj bandyci napadli i dla zabawy zamordowali mieszka�c�w jednej z osad. M�czyzna przypasa� bro�, poszed�. Nie wr�ci�. Zabi� tamtych dw�ch, do niedawna jeszcze swoich towarzyszy i braci. Sam jednak otrzyma� �miertelny postrza�. Skona�.
Za� samotna kobieta �y�a w�r�d tubylc�w, otoczona przez nich czci� i powa�aniem, wszak jej m�� zgin�� dla nich. Urodzi�a c�rk�. Po pi��dziesi�ciu latach umar�a. A jej dziecko, ju� teraz kobieta, mieszka tam wci��, samotna, cho� otoczona t�umem przyjaci�. Palmollorzy �yj� d�ugo, teraz ma ju� oko�o osiemdziesi�ciu lat.
Na planet� przylecieli ludzie. Za�o�yli�my misj�. Tubylcy boj� si� i nienawidz� nas, a kobieta nigdy si� nie ujawni�a, bo matka zd��y�a przekaza� jej wszystko, co wie o nas, o naszej pysze i naszym w�adaniu. Zawsze te� powtarza�a, o tamtych dw�ch, �e tak d�ugo walczyli z nami, a� stali si� tacy jak my.
T� histori� zna dw�ch ludzi, ty jeste� trzeci...
- Co to za planeta?
- Niewa�ne Piotrze, niewa�ne...
- Wi�c po co mi to opowiedzia�e�?
- Ludzie mieszkaj� bardzo blisko miejsca, w kt�rym ona �yje. Kontaktuj� si� z tubylcami, kt�rzy j� znaj�. Lecz nikt nic o niej nie wie.
17
Opowiedzia�em to wszystko tobie, by zachwia� tw� pewno�ci�. Wydaje ci si�, �e je�li mo�esz wi�cej ni� my, to jeste� m�drzejszy, �e masz prawo ferowania wyrok�w i podejmowania decyzji dotycz�cych nas wszystkich. Ta twoja pewno�� mo�e zgubi� ciebie i nas. Ja poruszam si� po omacku po tych lochach, ty po ca�ej planecie, cho� wydaje ci si�, �e jest inaczej.
- Ja...
- Prosz� ci�, odejd� ju� - Padre u�miechn�� si� - troch� mnie to jednak zm�czy�o. Pomy�l.
A wi�c Padre wie. Piotr by� ju� pewien. Nie docenia� przedtem mo�liwo�ci ksi�dza. Ale sk�d, do diab�a, Padre m�g� si� o tym dowiedzie�. To by�a tajemnica, �cis�a tajemnica. Operacji dokonano w najlepszej klinice Akademii. Zmiana sk�adu cia�a szklistego, subtelny zabieg na nerwach wzrokowych, wprowadzenie do oka sztucznych element�w, specjalne szk�a kontaktowe. Wszystko to czyni�o z jego oczu urz�dzenia precyzyjne, zdolne do pracy w ka�dych warunkach. Obraz widziany przez niego nie by� w �aden spos�b zale�ny od nat�enia padaj�cego �wiat�a. Teraz, w absolutnej ciemno�ci, widzia� wszystko bardzo dobrze, tak jak cz�owiek z normalnym wzrokiem w pochmurny dzie�. Odpowiednie, wszczepione w oko mikroelementy analizowa�y i wzmacnia�y otrzymywany sygna�. Do tej pory uzyskanie takiego efektu wymaga�o noszenia specjalnych okular�w i plecaka wypchanego elektronik�. Lub operacji bezpo�rednio na m�zgu, ale tych oficjalnie zakazano. Zadaniem Piotra by�o przetestowanie nowego wynalazku, jego przydatno�ci i sprawno�ci. Chodzi�o r�wnie� o zbadanie ewentualnych zmian w organizmie i psychice na skutek pod��czenia urz�dzenia i jego usuni�cia po kilku latach. Badania oraz sprawdzian otoczono �cis�� tajemnic�. Chodzi�o o zabezpieczenie wynalazku przed Sahrem, oczywi�cie ze wzgl�d�w militarnych. Tak przynajmniej twierdzi� profesor Purow, szef eksperymentu. Jednak Piotr przypuszcza�, �e chodzi r�wnie� o zabezpieczenie informacji przed Rz�dem.
Przystosowanie wzroku do ciemno�ci dawa�o mu w tych warunkach wielk� przewag� nad towarzyszami podczas ewentualnych pr�b ucieczki. Sk�d jednak m�g^ wiedzie� o tym Padre, posta� znacz�ca je�li chodzi o Araneid�, ale b�d� co b�d� nie opuszczaj�ca planety od przesz�o dwudziestu lat?
Wiele pyta�. Nieprawdopodobny, teoretycznie wr�cz niemo�liwy napad Kaden�w. �wietnie poinformowany ksi�dz. Nies�ychane okrucie�stwo Aranei.
Nagle us�ysza� krzyk. Przy bramie stan�li Urali z pochodniami i inni, trzymaj�cy napi�te �uki. Sergen i Mom�ot ustawili ludzi w szereg. Bicie b�bna.
Piotr zrozumia�. Z�apali Barghiego.
Most. Dw�ch ludzi sp�tanych powrozami i oczekuj�cych strasznej �mierci. �uk�w i Olson, obok le�a�o skrwawione cia�o Pankow'a.
I zn�w bicie. I krzyki. Kamienny n�.
Kap�an m�wi�.
Kara za ucieczk�.
18
Macie szans�. Szyfry. Jak otworzy� zbrojowni�? Kara. Patrzcie na nich. Kara. Zdechniecie, wszyscy zdechniecie. Nie macie szans uciec. B�dziecie ukarani. Umrzecie. Szyfry otwieraj�ce zbrojowni�. Kara.
Piotr sta� patrz�c przed siebie pustym wzrokiem. Nie s�ucha� kap�ana. Nie widzia� skrwawionych cia� ciskanych w przepa��. Zbiela�ymi d�o�mi �ciska� wisz�cy u szyi g�az.
Ksi�a kl�czeli pogr��eni w modlitwie.
- Zamknijcie si� wreszcie! - Swelloj Drugali doskoczy� do kl�cz�cych ludzi. - Kurwa ma�! Zamknijcie si� wreszcie!
Z ziemi poderwa� si� Henneson, pot�nie zbudowany m�czyzna. Chwyci� Drugaliego za ramiona.
- Zostaw go Pat! - Padre prze�egna� si� ko�cz�c modlitw�, podni�s� si� powoli. - Pu�� go.
- Ale on,..
- We� te �apska skurwielu! - Swelloj cofn�� si� dwa kroki.
- Ty, Swelloj, opanuj si� - kto� stara� si� go uspokoi�. R�wnocze�nie dwaj m�czy�ni powstrzymywali wci�� zaciskaj�cego pi�ci Hennesona.
Piotr obserwowa� to wszystko spod p�przymkni�tych powiek. By�o coraz gorzej. Ludzie zaczynali si� nienawidzi�.
- Co si� sta�o, Swell? - g�os Padre by� jak zwykle opanowany i spokojny.
- Co si� sta�o? Zabili ich, zar�n�li, widzieli�cie przecie�! I co, kurwa?! Modlicie si�, zawodzicie, pieprzycie jakie� g�upoty... a oni tam...
- Za nich my...
- G�wno za nich, co im pomo�e wasze gadanie, co nam pomo�e?!
- B�g...
- Jaki B�g?! Gdzie tu jest B�g?! Zimno, g��d i �mier�... Pieprz� waszego Boga, wasz� modlitw�! Oszukujecie siebie, nas...
- Ty gnoju! - Henneson rzuci� si� w stron� Drugaliego. Zrobi� po omacku dwa kroki, potkn�� si�, przewr�ci�. �miech Swelloja. Henneson poderwa� si� i doskoczy� do Drugaliego.
- Pat!
Uderzenie. Dwa wal�ce si� na ziemi� cia�a. Silniejszy Henneson docisn�� Swelloja do posadzki. Bi� na o�lep. J�k. Ju� by�o przy nich kilku m�czyzn, odci�gali Hennesona, krzyczeli. Padre milcza�.
Piotr przewr�ci� si� na drugi bok. Im bardziej narasta�a w nich nienawi�� i strach, tym pr�dzej kt�ry� m�g� sypn��. Jak najszybciej musia� uzupe�ni� zapasy �ywno�ci. I zwia� st�d.
Ciemno��, choroby oraz strach wype�ni�y ich �ycie. Oczekiwanie na kap�ana i dr�enie d�oni, gdy przechodzi� wzd�u� szeregu. A potem ulga, �e wskaza� kogo� innego, rado��, �e to jeszcze nie dzi�. Dopiero potem smutek i �al.
19
Religia Aranei nigdy nie by�a krwawa. Ofiary sk�adano rzadko, prawie zawsze, jak twierdzili najlepsi znawcy kade�skiej kultury, zabijano zwierz�ta. Tymczasem teraz krwawy obrz�d odprawiany by� co sze��, siedem dni i za ka�dym razem umiera� cz�owiek. Nawet je�li t�umaczy� to ch�ci� zastraszenia pozosta�ych, i tak by�o to dziwne. R�wnocze�nie bowiem Aranei nie pr�bowali zmusi� ludzi do m�wienia innymi metodami - g�odem czy d�ugimi torturami. Je�li kto� zgin��, to tylko podczas religijnego obrz�du. Piotr nie rozumia� tego, on na miejscu Aranei post�powa�by zupe�nie inaczej. Ale on by� cz�owiekiem.
Sytuacja w jakiej si� znale�li - ci�g�y strach przed �mierci�, zimno i brak nadziei na ratunek - spowodowa�y, �e ludzie zacz�li szuka� kontaktu z ksi�mi. S�uchali ich kaza� i opowie�ci, brali udzia� we wsp�lnych modlitwach. O ile przedtem by�o na Araneidzie mo�e kilku wierz�cych, teraz wok� Padre i Krzysztofa skupi�o si� ponad dwudziestu m�czyzn.
Piotr raz nawet rozmawia� z Padre na temat warto�ci takich nawr�ce� w chwili zagro�enia. Ksi�dz uwa�a�, �e to zupe�nie normalne, wr�cz wskazane. Dla Piotra sprawa nie by�a taka jasna. Je�li dzia�anie motywuje tylko strach przed �mierci� i kar�, to czy jest ono w�a�ciwe? Dlatego te� z pewn� osch�o�ci� traktowa� najbardziej �arliwych nawr�conych.
I pierwszy nie wytrzyma� w�a�nie jeden z nich.
Piotr rozmawia� z Padre, gdy do Krzysztofa podszed� Harmer - pomocnik jednego z owych bogatych facet�w, kt�rzy na Araneidzie urz�dzili sobie wczasy. Obaj zreszt� zgin�li w czasie marszu na zach�d.
Harmer ba� si�, prawie p�acz�c, m�wi� o swojej �onie, dzieciach. O swoim �yciu. Nie chcia� umiera�. Dlaczego mia� umiera� za innych, tych, kt�rzy nie chcieli poda� jakich� tam g�upich szyfr�w?
Piotr s�ysza� t� prowadzon� szeptem rozmow�. Krzysztof pr�bowa� t�umaczy�, m�wi�, �e gdy Kadeni zdob�d� bro�, zabij� ich, odetn� drog� do g�rnik�w. �e b�d� niebezpieczni dla �adownika, kt�ry za rok ma przywie�� now� zmian�. Ale Harmer nie chcia� s�ucha�. J�cza� coraz g�o�niej. W ko�cu postanowi� si� wyspowiada�.
Piotr ju� nie s�ucha�. Rozumia� jedno - Harmer sypnie.
Obudzi� si� w �rodku nocy. Specjalnie po�o�y� si� wcze�niej, �eby teraz nie zaspa�. Powoli i cicho, by nikogo nie zbudzi�, zacz�� skrada� si� w kierunku pos�ania Hannera. Musia� to zrobi�. Zamordowa�. By� ju� gotowy do ucieczki, uzupe�ni� skradzione kiedy� zapasy. Nie m�g� pozwoli�, aby ktokolwiek zdradzi�.
Kto� z j�kiem przewr�ci� si� na swoim pos�aniu. Piotr zatrzyma� si� na chwil�. Nikt co prawda nie m�g� go zobaczy�, ale gdyby kto� us�ysza� kroki, potem szamotanin�...
Oczy Hannera by�y szeroko otwarte. I martwe. Kto� zrobi� to wcze�niej.
20
W dwa dni p�niej odby�a si� pierwsza po ucieczce Barghiego egzekucja. Gdy kap�an szed� wzd�u� szeregu m�czyzn, Krzysztof wyst�pi� krok do przodu. Chcia� umrze�.
Padre przez kilka godzin modli� si� kl�cz�c ko�o pustego pos�ania Krzysztofa. Nie rozmawia� z nikim.
Piotr zrozumia�. Poj�� te�, czym musia� by� ten czyn dla ksi�dza, nauczaj�cego Aranei, m�wi�cego o mi�o�ci i wybaczaniu. Widzia� Krzysztofa, gdy stawiali go przed o�tarzem, gdy go bili. Ksi�dz nie p�aka�, nie krzycza�, nie j�cza� o lito��. Piotr czu�, �e zbli�y� si� nagle do jakiej� tajemnicy, �e zrozumia� jej cz��, drobny tylko u�amek, jednak... Wiara, prawdziwa, g��boka wiara. Po to, by cz�owiek m�g� i�� na �mier� bez strachu. By nie cofn�� si� nagle, nie przel�k�. Po to jest wiara. I tym w�a�nie jest.
Piotr patrzy� na modl�cego si� Padre, chcia� podej��, co� powiedzie�. Ale gdy stan�� przed ksi�dzem, zobaczy� oczy Padre bezskutecznie usi�uj�ce spojrze� przez mrok w twarz Piotra. �zy. I cichy szept:
- Ja bym nie poszed�...
Niewielu zrozumia�o to, co wydarzy�o si� tu� obok nich. Przera�enie, gdy ujrzeli martwe cia�o Harmera, potem zdziwienie i szok, gdy Krzysztof wybra� na �mier�.
Kilku tych, kt�rzy najlepiej znali Harmera, domy�li�o si� jednak prawdy. Wkr�tce znali j� wszyscy. M�czy�ni, do niedawna kr���cy wok� Padre, nagle si� od niego odsun�li, jakby przestraszeni. Za to ci, kt�rzy trzymali si� do tej pory z boku, na przyk�ad Pustacz czy Piotr, coraz cz�ciej zacz�li przebywa� w towarzystwie ksi�dza. Jedno by�o pewne - gdy kto� teraz zdecyduje si� sypn��, nie b�dzie o tym m�wi� nikomu.
Piotr by� ju� got�w. Mia� zapasy jedzenia. M�g� ucieka�.
Sergen podnosi� si� ju� z pos�ania, aby da� rozkaz zbi�rki. Piotr wychodzi� z Ma�ej, kieszenie mia� pe�ne �ywno�ci, reszt� wcisn�� pod kurtk�. Tu� po pobudce zakomunikowa� o swej decyzji Pustaczowi. Przyjaciel wr�czy� mu ma�y, sk�adany no�yk z wbudowanym araneidzkim kompasem. Scyzoryk uda�o si� Pustaczowi przemyci� w trakcie rewizji.
Ruszyli na Most. Prowadzili ich Kadeni - rasa od milion�w lat �yj�ca w ciemno�ci. Olbrzymie oczy, zajmuj�ce prawie po�ow� twarzy, niezwykle rozwini�ty s�uch i w�ch. Niskie, ow�osione sylwetki, sze�ciopalczaste d�onie, odstaj�ce, spiczaste uszy. Jak�e inni byli Urali - wy�si, silniej zbudowani. Przecie� jedni i drudzy mieli tych samych przodk�w. Zadziwiaj�ca by�a symbioza obu ras. Kadeni - przystosowani do �ycia w ciemno�ci - mogli polowa�, walczy�, budowa�. Urali strzegli ognia. To by�o ich jedyne i podstawowe zadanie. Dba� o to, by nie zgas�, grza� wod�, piec mi�so, odgania� dzikie zwierz�ta. Oczy Kaden�w by�y tak wyczulone, �e spojrzenie w p�omienie oznacza�o dla nich �lepot�. Lecz �wiat lodowego mroku nie by� ojczyzn� Urali, bez Kaden�w wymarliby z g�odu, ich oczy, przywyk�e do �wiat�a ognisk, nie
21
ujrza�yby w ciemno�ciach nic. Urali tworzyli elit� umys�ow� Aranei - byli nauczycielami, kap�anami, to oni pami�tali "Pie�� W�dr�wki" i z nich wywodzili si� Wiecznie Czuwaj�cy. To by�o wszystko, co pozosta�o po cywilizacji, jak� stworzyli przed tysi�cami lat.
Urali jako pierwsi weszli w stref� p�cienia, gdy po wielowiekowej w�dr�wce wzd�u� ogrzewanych ciep�ym Pr�dem Teslinga wybrze�y Morza Po�udniowego ludy Aranei dotar�y do granicy mroku.
Eskortuj�cy do tej pory ludzi Kadeni znikn�li i ich miejsce zaj�li Urali. Pojawi�o si� kilka pochodni.
�wiat�o sprawia�o b�l.
Ale kiedy oczy zn�w si� do niego przyzwyczai�y, mo�na si� by�o rozejrze�, dostrzec swych towarzyszy. I zapragn��, by �wiat�o zgas�o. Z�by ich ju� nie widzie�.
Padre odwr�ci� si� na chwil� do id�cego za nim Piotra. Chcia� co� powiedzie�, ju� otworzy� usta, nagle jego wzrok zatrzyma� si� na niewielkiej wypuk�o�ci na brzuchu Piotra.
- Ukryj to lepiej - szepn��. - Dlaczego nie powiedzia�e�?
- Ja...
Uderzenie w kark. Nie gada�!
Zn�w przy�pieszyli.
Nagle Padre potkn�� si�. Ci�ko run�� na ziemi�, trzymany w r�kach kamie� stukn�� o ska��. Padre j�kn��. Ju� byli przy nim. Ci najwierniejsi, ci kt�rych nie przestraszy�a nawet sprawa Harmera. Pochylili si� nad ksi�dzem, pomogli mu wsta�. Urali doskoczyli do nich rozdzielaj�c kopniaki i uderzenia. Ale w sumie nie przeszkadzali. Padre mia� jednak pewne wzgl�dy.
Trwa�o to chwil�. Piotr nie ruszy� si�, obserwowa� tylko to, co dzia�o si� dwa kroki od niego. Nie by� pewien, niewiele by�o s�ycha� pr�cz odbijaj�cych si� od �cian krzyk�w Urali i odg�os�w szamotaniny, ale wydawa�o mu si�, �e Padre co� szepcze do swoich przyjaci�.
"Czy�by chcia� mi przeszkodzi�? - Piotr patrzy� na przygarbione plecy id�cego przed nim ksi�dza. - Nie, to chyba niemo�liwe. Pom�c? Zawsze by� przeciwny ucieczce..."
Byli ju� na Mo�cie, ustawiali si� w szeregu naprzeciw o�tarza. Padre na moment przysun�� si� do Piotra.
- Dam ci znak. Uciekaj w stron� legowisk Kaden�w. Pami�taj, najpierw w prawy korytarz, potem dwa razy w lewy, dalej do ko�ca w prawo. Tam przyjdzie...
- Ustawia� si�! Ustawia�! - Filip rozdzieli� ich gwa�townie. "Co to ma znaczy�? W prawo, dwa w lewo... - Piotr spojrza� na ksi�dza -
Czy�by zna� drog�? Ale sk�d? W prawo, dwa razy..."
Kap�an szed� wzd�u� szeregu. Zacz�� m�wi�. Padre pochyli� g�ow�, zamkn��
oczy, jakby si� modli�. Piotr zacisn�� z�by. Le��cy na d�oni, przyci�ni�ty przez
kamie� no�yk bole�nie wgniata� si� w cia�o. Nagle Padre wyprostowa� si�.
Spojrza� na Piotra. Lekkie kiwni�cie g�owy.
22
- Teraz!
W tej samej chwili Hen cson cisn�� w kap�ana odci�tym w jaki� spos�b g�azem. Kilku ludzi rzuci�o si� w stron� napinaj�cych w�a�nie �uki Urali.
- Gasi� pochodnie! Pochodnie! - krzycza� Padre. - Wszyscy! Piotr przeci�� rzemie�, skoczy� do najbli�ej stoj�cego Aranei. Chwyci� drzewce nastawionej gro�nie w��czni. Szarpn��. Aranei wypu�ci� bro�. Wyci�gaj�c zza pasa kamienny n�, rzuci� si�. na cz�owieka. Piotr odskoczy�, pchn��. Ci�ar przebitego cia�a omal nie wyrwa� mu drzewca z r�k. Wyszarpn�� w��czni� i dopiero w�wczas rozejrza� si� wok�. Pustacz i kilku m�czyzn wyci�gn�o pochodnie. Czterech Urali sta�o wspartych plecami o kamienny blok rozpaczliwie usi�uj�c os�oni� si� przed ciosami. Trzech ludzi le�a�o bezw�adnie na ziemi.
Wtem us�ysza� krzyki z prowadz�cego na Most korytarza. Nadchodzili. Piotr podbieg� do kl�cz�cego nad cia�em Hennesona Padre. Ksi�dz nie wsta� nawet, odp�dzi� go ruchem r�ki.
- Uciekaj! Uciekaj, bo b�dzie za p�no!
Piotr odwr�ci� si� i pop�dzi� przed siebie. Us�ysza� tylko jak Padre wo�a:
- W prawo, dwa razy w lewo, do ko�ca w prawo...!
Zbieg� z Mostu, musia� oddali� si� od niego jak najszybciej. Co chwila poprawia� wysuwaj�ce si� spod kurtki paczuszki z �ywno�ci�.
Nagle zatrzyma� si�. Z ty�u, jakby kroki. Zbli�aj�cy si� tupot. Piotr przywar� do �ciany. Po chwili zobaczy� biegn�c� posta�. Cz�owiek. Piotr pozna� Hoensa - pilota "Plus�w". Hoens bieg� niezbyt szybko, ze �miesznie wyci�gni�tymi do przodu r�kami. Wtem stan��, zdziwiony chyba, �e nikt przed nim nie biegnie.
Krzyki na Mo�cie, to ludzie walczyli z Kadenami. Trzeba si� �pieszy�.
- Tutaj jestem - Piotr podszed� do Hoensa. Westchnienie ulgi.
- Zwia�em...
- Widz�. Musimy si� po�pieszy�. Masz �arcie?
- Nie.
- Bro�?
Hoens wyci�gn�� z kieszeni kurtki kamienny n�.
- Zabra�em...
- Dobra, idziemy. Tylko cicho.
- Nic nie widz�, ciemno jak...
- Trzymaj si� ca�y czas tu� za mn�.
- Ty widzisz?!
- P�niej ci wyja�ni�. Ruszamy!
Min�li ju