Zajdel Janusz - Gra w zielone

Szczegóły
Tytuł Zajdel Janusz - Gra w zielone
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zajdel Janusz - Gra w zielone PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Gra w zielone PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zajdel Janusz - Gra w zielone - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz A. Zajdel Gra w zielone Na Kelorii byłem po raz pierwszy, prawdę mówiąc przypadkowo. Po prostu kończył mi się zapas paliwa i gdybym nie zboczył z obranej trasy, groziłoby mi utknięcie w próżni, prawdopodobnie tuż za ciemną mgławicą, zwaną przez kosmonautów Piekiełkiem. W porcie rakietowym zostałem przyjęty niezbyt uprzejmie, komendant nie chciał zrozumieć mojej prośby o kilka ton paliwa. Pewnie pozostałbym na planecie licho wie jak długo, gdyby nie jeden z miejscowych pilotów, kręcących się po kosmodromie. Tubylec ów, osobnik o niesympatycznym, bladym obliczu, zorientował się w mojej sytuacji. Ukradkiem odwoławszy mnie na bok, zapytał po prostu: "ile?", a kiedy odpowiedziałem, poklepał mnie po ramieniu jedną ze swoich długich kończyn i stwierdził: "przyjdź za trzy dni, może się coś wyrobi". Zrozumiałem, że ma nadzieję po prostu zwędzić skądś tych parę ton paliwa rakietowego, ale w mojej sytuacji było mi obojętne, skąd je weźmie, bylebym mógł jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż. Mając w zapasie trzy dni (,a trzeba tu wyjaśnić, że dzień na tej planecie trwa krócej niż na Ziemi), postanowiłem zwiedzić pobliskie miasto - stolicę kraju. Planeta była sygnatariuszem XXI Konwencji Galaktycznej w sprawie stosunków międzygwiezdnych, nie miałem więc - jako przybysz -formalnych kłopotów paszportowo - wizowych ani też językowych. Prawie każdy dorosły tubylec władał językiem uniwersalnym, którego zgodnie z Konwencją nauczano tu w szkołach obok języka ojczystego. Przywykłem do widoku różnych, przedziwnych nieraz form biologicznych. Wygląd Kelorian nie odbiegał zresztą od tego, co ludzkie oko skłonne jest tolerować. W ich postaciach, mimice, twarzach można było przy pewnym wysiłku wyobraźni dostrzec cechy ludzi. Jedno tylko w ich wyglądzie zaintrygowało mnie już od pierwszej chwili pobytu na planecie: tubylcy - pod względem budowy ciała mniej więcej podobni - różnili się zasadniczo kolorem. Większość miała skórę bladą, prawie białą. Jednak tu i ówdzie widziało się osobników, których skóra była zielona. Wyglądało to dość groteskowo, szczególnie w tłumie ulicznym. Biali nosili odzież o jasnych barwach, bo klimat tu był ciepły. Wśród nich paradowali zieleni, prawie całkiem nadzy, wybijający się z tłumu swoją zielonością o różnych odcieniach - od jasnego seledynu do głębokiej, lśniącej ciemnej zieleni, która nasuwała skojarzenia z liśćmi egzotycznych ziemskich roślin. Zieloność ich była w gruncie rzeczy miłym akcentem wśród szarzyzny ulic, na których rosły tylko nędzne, obumierające drzewka. Spacerując główną ulicą miasta usiłowałem dociec, kim są owi zielonoskórzy. Czyżby stanowili odrębną rasę? A może - według jakiegoś miejscowego zwyczaju - byli tą zielonością napiętnowani i za jakieś przewinienia musieli obnosić ów jaskrawy kolor wśród normalnych obywateli? Nie zauważyłem jednakże, by zieleni różnili się czymkolwiek innym od pozostałych. Po prostu nic nie wskazywało na to, by byli gorsi. Widziałem kilku zielonych kasjerów w sklepach, innych znów - jako policjantów regulujących ruch na skrzyżowaniach... Obserwując życie miasta doszedłem do niewielkiego skwerku z kilkoma ławkami. Usiadłem na jednej z ławek obok białego tubylca, który wyglądał na emeryta wygrzewającego się w słońcu i nie śpieszącego się donikąd. Przez chwilę podziwiałem architekturę okazałego gmachu naprzeciwko, na którego frontonie powiewały białe flagi z ciemnozieloną, kolistą plamą pośrodku. Potem widząc, że staruszek przygląda mi się ukradkiem, zwróciłem się ku niemu i powitałem w sposób właściwy tubylcom, przez zatoczenie na czole kółka kciukiem prawej dłoni. Powinienem to zrobić specjalnym wyrostkiem, jakie posiadają Kelorianie po obu stronach głowy, ale, oczywiście, nie dysponowałem niczym podobnym. Staruszek zresztą i tak zrozumiał właściwie mój gest, bo odpowiedział na powitanie. - Przepraszam, że zakłócam odpoczynek zagadnąłem. - Jestem tu pierwszy raz... Czy mógłbyś mi coś wyjaśnić? - Chętnie, szanowny obcoplanetniku. Myślę, że podoba ci się u nas? - Wasza planeta wydaje mi się bardzo sympatyczna. Niestety, tak się złożyło, że nie miałem nawet okazji przejrzeć żadnego przewodnika... - A z daleka to, jeśli wolno spytać? - staruszek przyglądał mi się ciekawie. - O, z daleka. Z układu Żółtego Słońca. Słyszałeś o takiej gwieździe? - Czy to ta, wokół której krąży planeta Ziemia? Oniemiałem na chwilę, zdumiony pytaniem. - Tak... ale... Skąd znasz tę planetę? Z niej właśnie pochodzę! - Niemożliwe - staruszek popatrzył na mnie uważnie. - Z Ziemi? Przecież jesteś zupełnie biały! - Tam, na Ziemi, jest bardzo wielu białych. Poza tym są czarni, żółci... - A zielonych - dużo was? - Zielonych? Nie, zielonych w ogóle nie ma! - Hm... A ja myślałem, że... Tubylec urwał nagle i zamyślił się na chwilę. - Czyżbym coś pomylił? Starość, pamięć już nie najlepsza. Ale głowę bym dał, że to właśnie od was, z Ziemi, nasza sonda kosmiczna przyniosła tę... no, jak ją tam... eu... euglenę? Dobrze mówię? Euglena, gromada Euglenodina, zwana też klejnotką... Owszem - powiedziałem - żyje u nas taki pierwotniak. - No widzisz! A już myślałem, że tracę pamięć. Więc mówisz, że u was na Ziemi nie wyciągnięto żadnych wniosków z istnienia eugleny? - Wniosków? Nie, chyba nie... O ile pamiętam, w zoologii, a także w botanice, służy ona za przykład organizmu z pogranicza flory i fauny... - Tylko tyle... - staruszek znowu się zamyślił. Milczał długo, bawiąc się miniaturkami orderów, które na Kelorii nosi się zawieszone u pasa. - Może to i lepiej. Ale na mnie już czas. Żegnaj, przybyszu. Życzę przyjemnego pobytu! Wstał i oddalił się śpiesznie, niknąc w tłumie przechodniów. Żałowałem, że nie zapytałem go wprost o to; co interesowało mnie najbardziej, ale z doświadczenia wiem, jak ostrożnie należy zadawać pytania na obcych planetach. Siedząc wciąż na ławce zauważyłem po chwili, że z okazałego gmachu naprzeciwko wysypał się tłumek, złożony głównie z zielonych, wśród których z rzadka tylko błyskała biała twarz. Rozeszli się w różnych kierunkach, widocznie skończyli pracę. Jeden z nich, bardzo zielony, przechodząc koło mnie przystanął na chwilę, rozejrzał się; jakby był tu z kimś umówiony, popatrzył na zegar wiszący nad ulicą i przysiadł na skraju ławki. Po kilku minutach zjawił się drugi, też zielony. Przywitali się rozmawiając przez chwilę we własnej mowie, której nie rozumiałem. Przybyły później wydobył z torby małą paczuszkę (zapomniałem wyjaśnić, że Kelorianie mają torby uformowane z fałdu skóry na plecach, nie noszą więc ze sobą żadnych teczek ani torebek) i podał drugiemu, który schował ją natychmiast rozglądając się wokoło jakby trochę spłoszony. Załatwiali widocznie jakieś niezbyt legalne interesy. Siedzieli na ławce rozmawiając żywo i zerkając w moją stronę. Postanowiłem zaryzykować. - Czy moglibyście mi wyjaśnić jako przybyszowi z obcej planety, dlaczego różnicie się od innych zabarwieniem skóry? - zapytałem możliwie najgrzeczniej. Odwrócili się obaj w moją stronę, ukazując piękną zieleń twarzy i torsów. - Oczywiście! Miło nam udzielić informacji gościowi, to nawet nasz obowiązek - powiedział pierwszy, a drugi dodał: - To przecież nasza duma ten piękny, zielony kolor. Przyszłość należy do zieleni. - Czy wy, zieleni, stanowicie jakąś odrębną rasę? Czy jesteście uprzywilejowani - a może... odwrotnie? - Skądże znowu! Jesteśmy społeczeństwem cywilizowanym. O żadnym rasizmie nie ma mowy. Wszyscy jesteśmy w jednakowej sytuacji, mamy te same prawa. W przyszłości wszyscy będą tak samo zieleni jak my dwaj. Poprosiłem o bliższe wyjaśnienia i wówczas dowiedziałem się wreszcie w czym rzecz. Otóż planeta przed niedawnymi laty borykała się z poważnymi trudnościami gospodarczymi. Chodziło głównie o to, że rozwijająca się cywilizacja techniczna i urbanizacja w poważnym stopniu zniszczyły środowisko naturalne i zasoby przyrodnicze. Wyginęło wiele gatunków roślin, które są dla Kelorian podstawą wyżywienia. Powołano specjalne instytucje, które miały przedstawić plan ratowania cywilizacji zagrożonej głodem. Prace naukowe przeciągały się, mieszkańcy planety marnieli z niedożywienia - i nikt nie był w stanie zaproponować radykalnego rozwiązania tej ponurej sytuacji. Wtedy właśnie pewien mało znany ogółowi uczony, docent Onoo, wystąpił z rewelacyjnym odkryciem: badając próbki przyniesione przez sondę kosmiczną z odległej planety, znalazł w nich kilka egzemplarzy prymitywnego organizmu żywego, łączącego w sobie cechy zwierzęcia i rośliny. Jednokomórkowiec ten posiadał zdolność fotosyntezy dzięki ciałkom zieleni zawierającym chlorofil. A zatem oprócz właściwego organizmom zwierzęcym sposobu odżywiania cudzożywnego, pierwotniak ów mógł w razie potrzeby - odżywiać się samożywnie, do czego potrzebne mu były jedynie proste substancje nieorganiczne - dwutlenek węgla, woda, sole mineralne oraz energia świetlna! Tego wszystkiego na Kelorii nie brakowało i wszystko to razem wzięte nasunęło docentowi Onoo ów fantastyczny pomysł: a gdyby tak wyposażyć organizmy Kelorian we właściwy roślinom system tworzenia substancji odżywczych w drodze fotosyntezy? Onoo wraz z grupą kilku zapaleńców - młodych asystentów - przystąpił do długich i żmudnych doświadczeń. Trud genialnego uczonego nie poszedł na marne. Wynikiem jego jest chlorogen - substancja, która zażywana regularnie przez okres około roku powoduje wytworzenie w skórze Kelorianina ciałek zieleni. Wiąże się to, oczywiście, z pozielenieniem zewnętrznym, ale nie wpływa zupełnie na stan reszty organizmu. Tubylcy opowiadali mi o tym z entuzjazmem tak wielkim, że sam popadłem w zachwyt i podziw dla wielkiego uczonego. - Czy zamierzacie wszyscy stać się zieleni? - spytałem. - Jest to nasz perspektywiczny cel. Jednakże metoda wymaga ulepszeń. Chlorogen nie na wszystkich działa jednakowo. Wielu próbowało go zażywać bezskutecznie. Ale, jak widzisz, obcoplanetniku, są wśród nas tacy, którym udało się uniezależnić od gotowego pożywienia. Asymilujemy wystawiając na słońce naszą zieloną skórę i choć na razie na niewielką skalę, to już przyczyniamy się do poprawy bilansu żywnościowego na naszej planecie. - Nadejdzie czas - dodał drugi Kelorianin - kiedy problem wyżywienia przestanie istnieć! Przechytrzymy naturę, poprawimy jej błędy. Przecież to właśnie istoty rozumne a nie bezrozumne rośliny - powinny być niezależne i samodzielne pod względem odżywiania. To nam pomoże skupić całą energię i intelekt na rozwoju cywilizacji naszego gatunku! Po tej rozmowie zupełnie innym okiem patrzyłem na mieszkańców tej planety. Dążyli do wspaniałego celu! Teraz pojąłem, co miał na myśli staruszek pytając, czy my, na Ziemi, wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski z istnienia eugleny. Podziękowałem za wykład, pożegnałem się z dwoma uprzejmymi tubylcami i poszedłem do pobliskiego hotelu, by wynająć pokój. Niestety, portier poinformował mnie, że pokoi brak, i to w całym mieście. Właśnie odbywa się sympozjum poświęcone problemom zieloności powszechnej. Nie pomogła interwencja u dyrektora hotelu, okazałego, jasnozielonego osobnika, który rozkładał wszystkie kończyny w geście bezsilności. - Nasi uczeni radzą nad żywotnymi i ważkimi problemami - powiedział. - Muszą mieć wygodny nocleg. Mogę cię skierować na prywatną kwaterę. Podziękowałem i poszedłem pod wskazany adres. W mieszkaniu zastałem starszą białą Keloriankę, która przyjęła mnie obojętnie, a nawet z pewnym rozdrażnieniem. Wskazała pokój, zupełnie zresztą przyjemny, z widokiem na główną ulicę, a następnie zapytała, czy mam coś na kolację. Powiedziałem, że mam, ale musiałbym wracać po prowiant na kosmodrom, do mojej rakiety. - Chyba wiesz, obcoplanetniku - powiedziała wówczas że u nas problem żywnościowy wciąż daje się we znaki. Obiecują, tłumaczą, ale zamiast zająć się rozwijaniem ogrodnictwa, obzieleniają się tylko i rozważają, jakby to było dobrze, gdyby wszyscy po tych pigułkach zzielenieli. Brałam i ja te ich pigułki. Nic z tego nie wyszło, zostałam biała, a sałaty jak nie było na targu, tak nie ma. - Trzeba jeszcze cierpliwie poczekać - powiedziałem. - Uczeni doskonalą chlorogen i wkrótce problem głodu przestanie istnieć... - E, tam - machnęła z rezygnacją jedną z kończyn - ja bym tam wolała, żeby zaopatrzenie było lepsze. Mimo narzekań kolacja, który mi podała, była zupełnie znośna. Gdy skończyłem jeść, do mojego pokoju ktoś zapukał. Wszedł młody biały Kelorianin, jak się okazało syn gospodyni. Pod pretekstem sprzątnięcia naczyń wpadł pogawędzić. - Byłeś na wielu planetach, jak sądzę. Jesteś przecież podróżnikiem - powiedział, częstując mnie czarką złotawego płynu, który miał w torbie, w płaskiej butelce. - Czy widziałeś gdzieś coś podobnego? Żeby wszyscy byli zieleni, nie musieli jeść, tylko grzali się w słońcu popijając mineralną wodę? - Przyznam, że nie spotkałem takiego społeczeństwa. Ale... przecież na wielu planetach są rośliny... One odżywiają się właśnie w ten sposób! Dlaczegóż by istoty rozumne nie miały zastosować podobnego systemu odżywiania? Młody Kelorianin popatrzył na mnie z ironicznym wyrazem twarzy. - Zdaje się, że rozmawiałeś z zielonymi. To oni zarazili cię tym entuzjazmem dla swojej sprawy. - Jak to "swojej"?! Przecież to sprawa was wszystkich! - oburzyłem się. - Przecież wszyscy tu są jednakowo traktowani, i to właśnie dla was, białych, uczeni usiłują stworzyć skuteczny chlorogen! - To jest niezupełnie tak. Oni nie powiedzieli ci wszystkiego. To, że zzieleniejemy i że będzie nam przez to lepiej, jest być może prawdą. Ale na razie jeszcze do tego daleko. Tymczasem zaś oni, z tym swoim genialnym Onoo (który, nie wiem, czy ci o tym wiadomo, w dowód uznania wybrany został prezesem Akademii Nauk) - mają się nieźle już teraz. Czy wiesz, jakie skutki, zupełnie nie przewidziane, pociągnęło za sobą wyodrębnienie zielonych? Oni uznali się najbardziej godnymi tych stanowisk i pozycji w społeczeństwie, których piastowanie wymaga największej uczciwości. Są więc kasjerami, kierownikami, rozdzielaczami żywności, zarządcami... To nie znaczy, by biały nie mógł piastować odpowiedzialnego stanowiska. Może. Teoretycznie. Ale zielony lepiej się do tego nadaje. Spytasz dlaczego? Otóż nie musi jeść. Zielony nie ubiera się, bo trzeba wystawiać na słońce zieloną skórę. Zielony nie gromadzi bogactw, bo ma bardzo małe potrzeby! Wystarczy mu mała willa w ciepłej strefie klimatycznej, gdzie jest dużo słońca, trochę wody mineralnej - i już może żyć. Obca mu jest zachłanność istoty zabiegającej o każdy kęs pożywienia, o odzież, o zabezpieczenie na starość... Gdybyśmy wszyscy byli zieleni, problem nie byłby tak istotny. Ale w tej sytuacji wiadomo. Rozumiesz teraz, o co chodzi? - Hm... - powiedziałem - wydaje mi się, że jeśli można do odpowiedzialnej pracy skierować osobnika stuprocentowo uczciwego, jest to z pewnością korzystne dla ogółu. Wy, biali, chyba po prostu jesteście zazdrośni. Ale przecież i dla was jest miejsce w społeczeństwie, a poza tym każdy ma szansę zzielenieć, kiedy tylko uczeni ulepszą chlorogen... A nawiasem mówiąc, czy naprawdę zieleni są tak uczciwymi pracownikami na swych odpowiedzialnych stanowiskach? - Podobno tak. Chociaż nie zawsze. Była kiedyś taka afera. Kilku z nich dokonało nadużyć... Ale jeszcze przed sprawą sądową okazało się... No, po prostu, ktoś potarł ich skórę tamponem umoczonym w spirytusie i... rozumiesz? - I co się stało? - Niczego nie pojmujesz... - powiedział młody Kelorianin smutno. - Ale to dlatego, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, co się tu u nas mówi... - A co się mówi? - Nie, nic... Porzućmy już ten temat. Wypijesz jeszcze szklaneczkę? - mruknął sięgając do torby na plecach. Następnego dnia, rozpytawszy o drogę, poszedłem do gmachu Akademii Nauk, gdzie odbywało się sympozjum. Postanowiłem dostać się na salę obrad, nie bardzo jednak wiedziałem, czy mnie obcego zechcą wpuścić. Zwróciłem się do kogoś z obsługi, ten skierował mnie do sekretarza komitetu organizacyjnego i w ten sposób poznałem Yuuo, młodego naukowca, który z dużym zapałem i talentem zajmował się organizacyjną stroną obrad. Dzięki niemu dostałem kartę wstępu, a gdy dowiedział się, że pochodzę z Ziemi, przedstawił mnie zebranym jako gościa honorowego z planety, która odegrała tak doniosłą rolę w powstaniu idei istot samożywnych. Otrzymałem dość długie oklaski, a gdy usiadłem skromnie w jednym z ostatnich rzędów foteli, jakiś tubylec uprzejmie zaoferował mi swą pomoc w roli tłumacza. Dzięki niemu mogłem zrozumieć treść referatów i wypowiedzi w dyskusji. Obrady plenarne - jak w całym wszechświecie - dotyczyły spraw bardzo ogólnych i dzięki temu zrozumiałem dość dużo. Mówiono również o jakichś rozpuszczalnikach, metodach kontroli, systemie oczyszczania, wspominano o pewnych trudnościach kadrowych. Podczas przerwy spytałem tłumacza jeszcze raz o treść owego referatu, ale on zamiast odpowiedzieć, udał, że bardzo się spieszy, i szybko się oddalił. Poszukałem więc doktora Yuuo i zapytałem go o to samo. Uśmiechnął się po keloriańsku, górną połową twarzy, a następnie ujął mnie pod ramię i zaprowadził do małego pokoiku za salą obrad. - O kłopotach, drogi gościu, mówi się niechętnie. Nasz instytut oprócz sukcesów napotyka także niepowodzenia i trudności - powiedział sadowiąc mnie naprzeciw siebie w fotelu. - Ale ty, obcy, nie potrafisz na pewno wczuć się w naszą specyficzną problematykę. Jeśli chcesz., powiem ci krótko, o co chodzi. Pozycja zielonego daje pewne korzyści, to fakt. Podobnie jak inne cechy - inteligencja, wykształcenie, kultura osobista - ułatwia karierę. Nie każdy jednak może, mimo szczerych chęci, stać się prawdziwie zielonym. Niejeden łyka chlorogen w potrójnych dawkach - i nic! Cóż wówczas robi taki ambitny osobnik? Ano, po prostu kupuje puszkę dobrej farby w kolorze jasnoseledynowym i maluje się nią zrazu lekko, potem coraz intensywniej. Zmienia odcień farby, aż dochodzi do głębokiej, nasyconej zieleni. Zdarza się, że równocześnie osiąga wysoki szczebel kariery... ...Zrozum, przybyszu. To są uboczne skutki naszej wielkiej akcji. Zawsze tak jest. Pięknym ideom towarzyszy brudna przyziemność. Nielegalne przedsiębiorstwa produkują coraz lepsze gatunki niezmywalnej farby. Specjalny instytut - ale to prawie tajemnica, nie rozgłaszaj tego raczej - dniem i nocą próbuje znaleźć odpowiednie rozpuszczalniki, by zdemaskować tych, którzy... No, rozumiesz. Nie masz pojęcia, jak wspaniale rozwinął. się dzięki temu przemysł barwników i rozpuszczalników do farb. Ale na tym nie koniec... Bardzo wielu farbowanych... - Jak to: wielu? - przerwałem mu. - Sądziłem, że to odosobnione przypadki? - No, właściwie tak, ale... - zaczął się jąkać, jakby sam przyłapał się na zbytniej gadatliwości. - Więc są tacy, którzy mimo że farbowani, pełnią bardzo ważne i odpowiedzialne funkcje! Jednym słowem, gdyby zastosowano w którejś z okresowych kąpieli kontrolnych jakiś uniwersalny rozpuszczalnik, mogłoby się okazać, że... no, że pewne dziedziny życia zostałyby sparaliżowane... - Więc robi się takie... kąpiele kontrolne? - Tak, regularnie... Ale tylko nieliczni wiedzą, jak trudnym problemem jest dobranie odpowiedniej kompozycji rozpuszczalników, by nie wyniknęły komplikacje... - Więc to aż tak wielki problem! - powiedziałem w zadumie. - A jeśli wolno spytać, jaki procent zielonych stanowią farbowani? - Nikt tego nie wie... To znaczy każdy w swoim otoczeniu, być może, orientuje się... - Czy za malowanie się grozi jakaś kara? - Jedyna kara to pozbawienie chlorogenu, a więc praktycznie uniemożliwienie osiągnięcia prawdziwej zieloności... No i, oczywiście, postępowanie dyscyplinarne. Po tej rozmowie poszedłem do biblioteki i w encyklopedii odszukałem kilkustronicowe hasło "Onoo". Przy pomocy pracowników biblioteki dowiedziałem się kilku szczegółów z życia docenta, dziś już nadprofesora Onoo. Pierwszym, któremu udało się osiągnąć zieloność, był młody asystent profesora. Zaczął zielenieć po półrocznym zażywaniu chlorogenu, podczas gdy inni asystenci dopiero po roku. Sam Onoo spróbował zażywać chlorogenu znacznie później, także z pozytywnym skutkiem. Wówczas udostępniono preparat wszystkim chętnym. To oni teraz, weterani epokowego eksperymentu, stanowili trzon moralny i kościec klanu zielonych. Gdy wyszedłem z biblioteki, było wczesne popołudnie. Słońce paliło, ulice były prawie puste. Zatrzymałem jakiś odkryty pojazd, pełen młodych Kelorian o seledynowym odcieniu skóry. Poprosiłem, aby mi wskazali drogę na plażę lub pływalnię. Okazało się, że jadą właśnie nad morze i chętnie mnie podwiozą. Na plaży było rojno i zielono od tłumu ciał wystawionych na promienie słoneczne. Zdziwiło mnie cokolwiek, że jest ich tutaj tylu, były to godziny urzędowania. W cieniu, na skraju plaży, piętrzyły się skrzynki pełne butelek z wodą mineralną. Młodzi, którzy mnie tu przywieźli, wyjaśnili, że ze względu na konieczność asymilowania w godzinach najlepszego nasłonecznienia, zieleni mają nienormowany czas pracy. Sami też natychmiast wyciągnięci wzdłuż brzegu asymilowali pilnie, przekręcając się od czasu do czasu na różne strony i wystawiając do słońca coraz to inną część ciała. - Kto w takim razie teraz pracuje w biurach i fabrykach? - spytałem zdziwiony. - Jak to: kto? Biali oczywiście. Zastępują nas w czasie, gdy pełnimy nasze społeczne obowiązki. Przecież każdy miligram węglowodanów wytworzony przez nas w drodze fotosyntezy, to odciążenie napiętego bilansu żywnościowego - wyjaśnił mi jeden z młodych wyglądający na kierownika grupy. Nazajutrz przy pomocy Yuuo udało mi się, jako przedstawicielowi Ziemi, uzyskać audiencję u profesora Onoo. Chciałem osobiście poznać tego wielkiego uczonego, który podjął tak gigantyczne dzieło przebudowy biologicznej całego gatunku Kelorian. Przyjął mnie w gabinecie. Był ciemnozielony, pogodnego usposobienia i rozmawiał ze mną bardzo bezpośrednio. Wymieniliśmy kilka zdań na tematy ogólne, potem spytałem o jego bieżące prace i dowiedziałem się, że, zamierza odejść wkrótce na emeryturę. W pewnej chwili, odebrawszy telefon, profesor przeprosił mnie i wyszedł zapewniając, że niedługo wróci. Rozejrzałem się po gabinecie. W głębi, w ścianie, zauważyłem skrytkę, jakby kasę pancerną. Była nie domknięta, pęk kluczy zwisał z zamka sejfu. Podszedłem bliżej i poczułem jakiś apetyczny zapach. Dochodził z wnętrza skrytki. Tak, nie mogłem się mylić! Otworzyłem szerzej drzwiczki. Na dolnej półce stał talerz, a na nim kilka apetycznych plastrów wędliny. Były i świeżutkie bułeczki. Na, górnej półce w głębi połyskiwała ciemna butelka z grubego szkła. Sięgnąłem po nią, by sprawdzić zawartość, lecz wysunęła mi się z ręki, uderzyła o krawędź sejfu i pękła. Po białej ścianie pociekł ciemnozielony, gęstawy płyn... W tej samej chwili zjawił się profesor. Ujrzawszy plamę na ścianie rzucił się ku drzwiom i zaryglował je od wewnątrz. Potem z wyrazem przerażenia na twarzy drobnymi kroczkami podbiegł do mnie i gestykulując, mówił coś bezładnie i szybko, zapominając w swym wzburzeniu, że nie rozumiem języka Kelorian. Po chwili dopiero opanował się i wykrztusił: - Litości, przybyszu... Błagam, wyjedź stąd nie mówiąc nikomu o tej farbie... Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że chodzi mu przede wszystkim o emeryturę, którą miał wkrótce otrzymać. - Siadaj! - powiedziałem stanowczo. Teraz mów wszystko. - Dobrze, powiem, wszystko powiem! mamrotał usiłując zetrzeć ze ściany zieloną plamę. - Ale obiecaj, że natychmiast stąd odlecisz... - Więc jak to jest z tą waszą zielonością? - spytałem groźnie. Usiadł w fotelu, załamany i zgaszony. Zdawało się, że jego zielona powłoka utraciła blask, zszarzał jakby, zgarbił się i milczał dłuższą chwilę. - Nie ma zielonych... - powiedział wreszcie. - To chyba rozumiesz i bez moich wyjaśnień... Podjęliśmy te badania w najlepszej wierze, ale nic nam nie wychodziło... Otrzymaliśmy dotacje, badania pochłonęły mnóstwo pieniędzy, trzeba było postarać się o zwiększenie funduszów. A wyników wciąż nie było... Mój asystent wpadł na ten pomysł. Zrobił to na własną rękę, zaczął od bladozielonkawej farby, potem był coraz bardziej zielony, aż uwierzyliśmy, że to skutki zażywania naszego preparatu. Wtedy wyjaśnił - mnie i moim współpracownikom - na czym rzecz polega. Chciałem go wyrzucić, słowo daję! Ale innym ten pomysł spodobał się bardzo. Wszyscy wierzyliśmy, że wcześniej czy później uda się nam osiągnąć cel - chlorogen. Bez tej wiary nie zaczęlibyśmy nawet naszych badań. Więc dwaj następni zrobili to samo i do Akademii poszedł raport o pierwszych sukcesach. Były pokazy, referaty... Zaraz potem przyszły dotacje. Było nas siedmiu w zespole i wszyscy wreszcie ufarbowaliśmy się... Oczywiście nie przestaliśmy pracować nad chlorogenem. Władze żądały wyników na szerszą skalę, zastosowania preparatu wśród szerokiego ogółu. Przyparci do muru, musieliśmy zaaplikować nasz nie działający preparat dużej grupie Kelorian. Równocześnie otrzymaliśmy nagrody i awanse, a jeden ze znanych socjologów opublikował pracę, w której teoretycznie dowodził, że zieleni niejako z natury będą najbardziej godni społecznego zaufania ze względu na brak pewnych potrzeb, które zwykłego osobnika zmuszają do gromadzenia dóbr materialnych... I proszę sobie wyobrazić, że po pewnym czasie część tych, którym podaliśmy nasz preparat, zaczęła zielenieć! Nikt z nas nie pouczał ich, co mają robić! Sami do tego doszli! O tym, jak to się dzieje, wiedzieliśmy tylko my. Ogół był przekonany, że to wynik naszych rzetelnych odkryć! Nie mogliśmy już teraz wycofać się. Zresztą było to nam na rękę! Teraz zaczęliśmy rozdawać nasz bezwartościowy preparat wszystkim chętnym. Zielonych przybywało! Perspektywy korzyści, jakie zaczęła dawać pozycja zielonego, zmogły opory moralne w mniej skrupulatnych sumieniach... I tak jest już od wielu lat! Każdy zielony wie na pewno tylko to, że sam jest farbowany. Ale w rezultacie nikt - oprócz nas kilku - nie zna prawdziwej roli rzekomego chlorogenu... Zdziwisz się, obcoplanetniku, dlaczego mówię z tobą szczerze o tym wszystkim. To proste. Gdybyś nawet zaczął rozgłaszać prawdę wśród społeczeństwa, niczego to nie zmieni. Kelorianie sami opowiadają i słuchają bardzo chętnie. Czego to oni nie wymyślili na temat zielonych! Po prostu jednych nie przekonasz, a inni i tak się domyślają. Ale brak dowodów. Aby wykazać, że wszyscy zieleni są farbowani, trzeba by zarządzić ogólną kąpiel w uniwersalnym rozpuszczalniku. Czy sądzisz, że zieleni wydadzą takie zarządzenie? Mnie, przybyszu, zależy tylko na spokojnym doczekaniu emerytury. Ale nawet gdybyś mnie zdemaskował, niczego to nie zmieni w skali ogółu. Zresztą, czy w ogóle wyobrażasz sobie, że można tu coś zmienić? Teraz jest przynajmniej porządek. - Ale w obecnym stanie rzeczy stanowiska wymagające uczciwości obsadzane są przez sprytnych oszustów! - przerwałem z oburzeniem. - Czy sądzisz, że wszyscy oszuści wpadli na pomysł z farbą? Wśród białych także ich nie brak, a zresztą... zrobisz, jak zechcesz. Tylko proszę cię, nie mów nikomu o tej farbie, którą znalazłeś w moim gabinecie. Wyszedłem od profesora z mieszanymi uczuciami. Przypomniałem sobie, że na Ziemi historia nauki notowała podobne przypadki fałszowanie wyników eksperymentu dla uzyskania dotacji... Czy można powiedzieć, że robiono to w dobrej wierze, dla wyższego dobra? Postawa profesora była odrażająca. Miał przede wszystkim na celu własny interes... Wciąż tylko wyjeżdżał z tą swoją emeryturą... Ale z drugiej strony, skoro nie był zdolny do tworzenia węglowodanów z powietrza i wody, to czymże miałby żyć na stare lata? Idąc na kosmodrom pomyślałem sobie, że gdybym, nie daj Boże, rozpętał tu jakąś rewoltę, to w ogólnym zamieszaniu nikt nie będzie w stanie dostarczyć paliwa do mojej rakiety, wojsko zajmie port rakietowy i nigdy stąd nie odlecę... Mój przypadkowy dostawca wywiązał się znakomicie ze swojego zobowiązania: wykombinował ponad cztery tony astrozyny i policzył nawet niedrogo, bo poniżej urzędowej ceny. Dzięki temu mogłem od razu spokojnie ruszyć w dalszą podróż.