Zajdel Janusz - Gra w zielone
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Gra w zielone |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Gra w zielone PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Gra w zielone PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Gra w zielone - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Gra w zielone
Na Kelorii byłem po raz pierwszy, prawdę mówiąc przypadkowo. Po prostu
kończył mi się zapas paliwa i gdybym nie zboczył z obranej trasy,
groziłoby mi utknięcie w próżni, prawdopodobnie tuż za ciemną mgławicą,
zwaną przez kosmonautów Piekiełkiem.
W porcie rakietowym zostałem przyjęty niezbyt uprzejmie, komendant nie
chciał zrozumieć mojej prośby o kilka ton paliwa. Pewnie pozostałbym na
planecie licho wie jak długo, gdyby nie jeden z miejscowych pilotów,
kręcących się po kosmodromie. Tubylec ów, osobnik o niesympatycznym,
bladym obliczu, zorientował się w mojej sytuacji. Ukradkiem odwoławszy
mnie na bok, zapytał po prostu: "ile?", a kiedy odpowiedziałem, poklepał
mnie po ramieniu jedną ze swoich długich kończyn i stwierdził: "przyjdź za
trzy dni, może się coś wyrobi". Zrozumiałem, że ma nadzieję po prostu
zwędzić skądś tych parę ton paliwa rakietowego, ale w mojej sytuacji było
mi obojętne, skąd je weźmie, bylebym mógł jak najszybciej ruszyć w dalszą
podróż.
Mając w zapasie trzy dni (,a trzeba tu wyjaśnić, że dzień na tej
planecie trwa krócej niż na Ziemi), postanowiłem zwiedzić pobliskie miasto
- stolicę kraju.
Planeta była sygnatariuszem XXI Konwencji Galaktycznej w sprawie
stosunków międzygwiezdnych, nie miałem więc - jako przybysz -formalnych
kłopotów paszportowo - wizowych ani też językowych. Prawie każdy dorosły
tubylec władał językiem uniwersalnym, którego zgodnie z Konwencją nauczano
tu w szkołach obok języka ojczystego.
Przywykłem do widoku różnych, przedziwnych nieraz form biologicznych.
Wygląd Kelorian nie odbiegał zresztą od tego, co ludzkie oko skłonne jest
tolerować. W ich postaciach, mimice, twarzach można było przy pewnym
wysiłku wyobraźni dostrzec cechy ludzi. Jedno tylko w ich wyglądzie
zaintrygowało mnie już od pierwszej chwili pobytu na planecie: tubylcy -
pod względem budowy ciała mniej więcej podobni - różnili się zasadniczo
kolorem. Większość miała skórę bladą, prawie białą. Jednak tu i ówdzie
widziało się osobników, których skóra była zielona. Wyglądało to dość
groteskowo, szczególnie w tłumie ulicznym. Biali nosili odzież o jasnych
barwach, bo klimat tu był ciepły. Wśród nich paradowali zieleni, prawie
całkiem nadzy, wybijający się z tłumu swoją zielonością o różnych
odcieniach - od jasnego seledynu do głębokiej, lśniącej ciemnej zieleni,
która nasuwała skojarzenia z liśćmi egzotycznych ziemskich roślin.
Zieloność ich była w gruncie rzeczy miłym akcentem wśród szarzyzny ulic,
na których rosły tylko nędzne, obumierające drzewka.
Spacerując główną ulicą miasta usiłowałem dociec, kim są owi
zielonoskórzy. Czyżby stanowili odrębną rasę? A może - według jakiegoś
miejscowego zwyczaju - byli tą zielonością napiętnowani i za jakieś
przewinienia musieli obnosić ów jaskrawy kolor wśród normalnych obywateli?
Nie zauważyłem jednakże, by zieleni różnili się czymkolwiek innym od
pozostałych. Po prostu nic nie wskazywało na to, by byli gorsi. Widziałem
kilku zielonych kasjerów w sklepach, innych znów - jako policjantów
regulujących ruch na skrzyżowaniach...
Obserwując życie miasta doszedłem do niewielkiego skwerku z kilkoma
ławkami. Usiadłem na jednej z ławek obok białego tubylca, który wyglądał
na emeryta wygrzewającego się w słońcu i nie śpieszącego się donikąd.
Przez chwilę podziwiałem architekturę okazałego gmachu naprzeciwko, na
którego frontonie powiewały białe flagi z ciemnozieloną, kolistą plamą
pośrodku. Potem widząc, że staruszek przygląda mi się ukradkiem, zwróciłem
się ku niemu i powitałem w sposób właściwy tubylcom, przez zatoczenie na
czole kółka kciukiem prawej dłoni. Powinienem to zrobić specjalnym
wyrostkiem, jakie posiadają Kelorianie po obu stronach głowy, ale,
oczywiście, nie dysponowałem niczym podobnym. Staruszek zresztą i tak
zrozumiał właściwie mój gest, bo odpowiedział na powitanie.
- Przepraszam, że zakłócam odpoczynek zagadnąłem. - Jestem tu pierwszy
raz... Czy mógłbyś mi coś wyjaśnić?
- Chętnie, szanowny obcoplanetniku. Myślę, że podoba ci się u nas?
- Wasza planeta wydaje mi się bardzo sympatyczna. Niestety, tak się
złożyło, że nie miałem nawet okazji przejrzeć żadnego przewodnika...
- A z daleka to, jeśli wolno spytać? - staruszek przyglądał mi się
ciekawie.
- O, z daleka. Z układu Żółtego Słońca. Słyszałeś o takiej gwieździe?
- Czy to ta, wokół której krąży planeta Ziemia?
Oniemiałem na chwilę, zdumiony pytaniem. - Tak... ale... Skąd znasz tę
planetę? Z niej właśnie pochodzę!
- Niemożliwe - staruszek popatrzył na mnie uważnie. - Z Ziemi?
Przecież jesteś zupełnie biały!
- Tam, na Ziemi, jest bardzo wielu białych. Poza tym są czarni,
żółci...
- A zielonych - dużo was?
- Zielonych? Nie, zielonych w ogóle nie ma! - Hm... A ja myślałem,
że...
Tubylec urwał nagle i zamyślił się na chwilę. - Czyżbym coś pomylił?
Starość, pamięć już nie najlepsza. Ale głowę bym dał, że to właśnie od
was, z Ziemi, nasza sonda kosmiczna przyniosła tę... no, jak ją tam...
eu... euglenę? Dobrze mówię? Euglena, gromada Euglenodina, zwana też
klejnotką...
Owszem - powiedziałem - żyje u nas taki pierwotniak.
- No widzisz! A już myślałem, że tracę pamięć. Więc mówisz, że u was na
Ziemi nie wyciągnięto żadnych wniosków z istnienia eugleny?
- Wniosków? Nie, chyba nie... O ile pamiętam, w zoologii, a także w
botanice, służy ona za przykład organizmu z pogranicza flory i fauny...
- Tylko tyle... - staruszek znowu się zamyślił.
Milczał długo, bawiąc się miniaturkami orderów, które na Kelorii nosi
się zawieszone u pasa.
- Może to i lepiej. Ale na mnie już czas. Żegnaj, przybyszu. Życzę
przyjemnego pobytu! Wstał i oddalił się śpiesznie, niknąc w tłumie
przechodniów. Żałowałem, że nie zapytałem go wprost o to; co interesowało
mnie najbardziej, ale z doświadczenia wiem, jak ostrożnie należy zadawać
pytania na obcych planetach.
Siedząc wciąż na ławce zauważyłem po chwili, że z okazałego gmachu
naprzeciwko wysypał się tłumek, złożony głównie z zielonych, wśród których
z rzadka tylko błyskała biała twarz. Rozeszli się w różnych kierunkach,
widocznie skończyli pracę. Jeden z nich, bardzo zielony, przechodząc koło
mnie przystanął na chwilę, rozejrzał się; jakby był tu z kimś umówiony,
popatrzył na zegar wiszący nad ulicą i przysiadł na skraju ławki. Po kilku
minutach zjawił się drugi, też zielony. Przywitali się rozmawiając przez
chwilę we własnej mowie, której nie rozumiałem. Przybyły później wydobył z
torby małą paczuszkę (zapomniałem wyjaśnić, że Kelorianie mają torby
uformowane z fałdu skóry na plecach, nie noszą więc ze sobą żadnych teczek
ani torebek) i podał drugiemu, który schował ją natychmiast rozglądając
się wokoło jakby trochę spłoszony. Załatwiali widocznie jakieś niezbyt
legalne interesy. Siedzieli na ławce rozmawiając żywo i zerkając w moją
stronę. Postanowiłem zaryzykować.
- Czy moglibyście mi wyjaśnić jako przybyszowi z obcej planety,
dlaczego różnicie się od innych zabarwieniem skóry? - zapytałem możliwie
najgrzeczniej.
Odwrócili się obaj w moją stronę, ukazując piękną zieleń twarzy i
torsów.
- Oczywiście! Miło nam udzielić informacji gościowi, to nawet nasz
obowiązek - powiedział pierwszy, a drugi dodał:
- To przecież nasza duma ten piękny, zielony kolor. Przyszłość należy
do zieleni.
- Czy wy, zieleni, stanowicie jakąś odrębną rasę? Czy jesteście
uprzywilejowani - a może... odwrotnie?
- Skądże znowu! Jesteśmy społeczeństwem cywilizowanym. O żadnym
rasizmie nie ma mowy. Wszyscy jesteśmy w jednakowej sytuacji, mamy te same
prawa. W przyszłości wszyscy będą tak samo zieleni jak my dwaj.
Poprosiłem o bliższe wyjaśnienia i wówczas dowiedziałem się wreszcie w
czym rzecz. Otóż planeta przed niedawnymi laty borykała się z poważnymi
trudnościami gospodarczymi. Chodziło głównie o to, że rozwijająca się
cywilizacja techniczna i urbanizacja w poważnym stopniu zniszczyły
środowisko naturalne i zasoby przyrodnicze. Wyginęło wiele gatunków
roślin, które są dla Kelorian podstawą wyżywienia. Powołano specjalne
instytucje, które miały przedstawić plan ratowania cywilizacji zagrożonej
głodem. Prace naukowe przeciągały się, mieszkańcy planety marnieli z
niedożywienia - i nikt nie był w stanie zaproponować radykalnego
rozwiązania tej ponurej sytuacji.
Wtedy właśnie pewien mało znany ogółowi uczony, docent Onoo, wystąpił z
rewelacyjnym odkryciem: badając próbki przyniesione przez sondę kosmiczną
z odległej planety, znalazł w nich kilka egzemplarzy prymitywnego
organizmu żywego, łączącego w sobie cechy zwierzęcia i rośliny.
Jednokomórkowiec ten posiadał zdolność fotosyntezy dzięki ciałkom zieleni
zawierającym chlorofil. A zatem oprócz właściwego organizmom zwierzęcym
sposobu odżywiania cudzożywnego, pierwotniak ów mógł w razie potrzeby -
odżywiać się samożywnie, do czego potrzebne mu były jedynie proste
substancje nieorganiczne - dwutlenek węgla, woda, sole mineralne oraz
energia świetlna! Tego wszystkiego na Kelorii nie brakowało i wszystko to
razem wzięte nasunęło docentowi Onoo ów fantastyczny pomysł: a gdyby tak
wyposażyć organizmy Kelorian we właściwy roślinom system tworzenia
substancji odżywczych w drodze fotosyntezy? Onoo wraz z grupą kilku
zapaleńców - młodych asystentów - przystąpił do długich i żmudnych
doświadczeń.
Trud genialnego uczonego nie poszedł na marne. Wynikiem jego jest
chlorogen - substancja, która zażywana regularnie przez okres około roku
powoduje wytworzenie w skórze Kelorianina ciałek zieleni. Wiąże się to,
oczywiście, z pozielenieniem zewnętrznym, ale nie wpływa zupełnie na stan
reszty organizmu.
Tubylcy opowiadali mi o tym z entuzjazmem tak wielkim, że sam popadłem
w zachwyt i podziw dla wielkiego uczonego.
- Czy zamierzacie wszyscy stać się zieleni? - spytałem.
- Jest to nasz perspektywiczny cel. Jednakże metoda wymaga ulepszeń.
Chlorogen nie na wszystkich działa jednakowo. Wielu próbowało go zażywać
bezskutecznie. Ale, jak widzisz, obcoplanetniku, są wśród nas tacy, którym
udało się uniezależnić od gotowego pożywienia. Asymilujemy wystawiając na
słońce naszą zieloną skórę i choć na razie na niewielką skalę, to już
przyczyniamy się do poprawy bilansu żywnościowego na naszej planecie.
- Nadejdzie czas - dodał drugi Kelorianin - kiedy problem wyżywienia
przestanie istnieć! Przechytrzymy naturę, poprawimy jej błędy. Przecież to
właśnie istoty rozumne a nie bezrozumne rośliny - powinny być niezależne i
samodzielne pod względem odżywiania. To nam pomoże skupić całą energię i
intelekt na rozwoju cywilizacji naszego gatunku!
Po tej rozmowie zupełnie innym okiem patrzyłem na mieszkańców tej
planety. Dążyli do wspaniałego celu! Teraz pojąłem, co miał na myśli
staruszek pytając, czy my, na Ziemi, wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski z
istnienia eugleny.
Podziękowałem za wykład, pożegnałem się z dwoma uprzejmymi tubylcami i
poszedłem do pobliskiego hotelu, by wynająć pokój. Niestety, portier
poinformował mnie, że pokoi brak, i to w całym mieście. Właśnie odbywa się
sympozjum poświęcone problemom zieloności powszechnej.
Nie pomogła interwencja u dyrektora hotelu, okazałego, jasnozielonego
osobnika, który rozkładał wszystkie kończyny w geście bezsilności.
- Nasi uczeni radzą nad żywotnymi i ważkimi problemami - powiedział. -
Muszą mieć wygodny nocleg. Mogę cię skierować na prywatną kwaterę.
Podziękowałem i poszedłem pod wskazany adres. W mieszkaniu zastałem
starszą białą Keloriankę, która przyjęła mnie obojętnie, a nawet z pewnym
rozdrażnieniem. Wskazała pokój, zupełnie zresztą przyjemny, z widokiem na
główną ulicę, a następnie zapytała, czy mam coś na kolację. Powiedziałem,
że mam, ale musiałbym wracać po prowiant na kosmodrom, do mojej rakiety.
- Chyba wiesz, obcoplanetniku - powiedziała wówczas że u nas problem
żywnościowy wciąż daje się we znaki. Obiecują, tłumaczą, ale zamiast zająć
się rozwijaniem ogrodnictwa, obzieleniają się tylko i rozważają, jakby to
było dobrze, gdyby wszyscy po tych pigułkach zzielenieli. Brałam i ja te
ich pigułki. Nic z tego nie wyszło, zostałam biała, a sałaty jak nie było
na targu, tak nie ma.
- Trzeba jeszcze cierpliwie poczekać - powiedziałem. - Uczeni doskonalą
chlorogen i wkrótce problem głodu przestanie istnieć...
- E, tam - machnęła z rezygnacją jedną z kończyn - ja bym tam wolała,
żeby zaopatrzenie było lepsze.
Mimo narzekań kolacja, który mi podała, była zupełnie znośna. Gdy
skończyłem jeść, do mojego pokoju ktoś zapukał. Wszedł młody biały
Kelorianin, jak się okazało syn gospodyni. Pod pretekstem sprzątnięcia
naczyń wpadł pogawędzić.
- Byłeś na wielu planetach, jak sądzę. Jesteś przecież podróżnikiem -
powiedział, częstując mnie czarką złotawego płynu, który miał w torbie, w
płaskiej butelce. - Czy widziałeś gdzieś coś podobnego? Żeby wszyscy byli
zieleni, nie musieli jeść, tylko grzali się w słońcu popijając mineralną
wodę?
- Przyznam, że nie spotkałem takiego społeczeństwa. Ale... przecież na
wielu planetach są rośliny... One odżywiają się właśnie w ten sposób!
Dlaczegóż by istoty rozumne nie miały zastosować podobnego systemu
odżywiania?
Młody Kelorianin popatrzył na mnie z ironicznym wyrazem twarzy.
- Zdaje się, że rozmawiałeś z zielonymi. To oni zarazili cię tym
entuzjazmem dla swojej sprawy.
- Jak to "swojej"?! Przecież to sprawa was wszystkich! - oburzyłem się.
- Przecież wszyscy tu są jednakowo traktowani, i to właśnie dla was,
białych, uczeni usiłują stworzyć skuteczny chlorogen!
- To jest niezupełnie tak. Oni nie powiedzieli ci wszystkiego. To, że
zzieleniejemy i że będzie nam przez to lepiej, jest być może prawdą. Ale
na razie jeszcze do tego daleko. Tymczasem zaś oni, z tym swoim genialnym
Onoo (który, nie wiem, czy ci o tym wiadomo, w dowód uznania wybrany
został prezesem Akademii Nauk) - mają się nieźle już teraz. Czy wiesz,
jakie skutki, zupełnie nie przewidziane, pociągnęło za sobą wyodrębnienie
zielonych? Oni uznali się najbardziej godnymi tych stanowisk i pozycji w
społeczeństwie, których piastowanie wymaga największej uczciwości. Są więc
kasjerami, kierownikami, rozdzielaczami żywności, zarządcami... To nie
znaczy, by biały nie mógł piastować odpowiedzialnego stanowiska. Może.
Teoretycznie. Ale zielony lepiej się do tego nadaje. Spytasz dlaczego?
Otóż nie musi jeść. Zielony nie ubiera się, bo trzeba wystawiać na słońce
zieloną skórę. Zielony nie gromadzi bogactw, bo ma bardzo małe potrzeby!
Wystarczy mu mała willa w ciepłej strefie klimatycznej, gdzie jest dużo
słońca, trochę wody mineralnej - i już może żyć. Obca mu jest zachłanność
istoty zabiegającej o każdy kęs pożywienia, o odzież, o zabezpieczenie na
starość... Gdybyśmy wszyscy byli zieleni, problem nie byłby tak istotny.
Ale w tej sytuacji wiadomo. Rozumiesz teraz, o co chodzi?
- Hm... - powiedziałem - wydaje mi się, że jeśli można do
odpowiedzialnej pracy skierować osobnika stuprocentowo uczciwego, jest to
z pewnością korzystne dla ogółu. Wy, biali, chyba po prostu jesteście
zazdrośni. Ale przecież i dla was jest miejsce w społeczeństwie, a poza
tym każdy ma szansę zzielenieć, kiedy tylko uczeni ulepszą chlorogen... A
nawiasem mówiąc, czy naprawdę zieleni są tak uczciwymi pracownikami na
swych odpowiedzialnych stanowiskach?
- Podobno tak. Chociaż nie zawsze. Była kiedyś taka afera. Kilku z nich
dokonało nadużyć... Ale jeszcze przed sprawą sądową okazało się... No, po
prostu, ktoś potarł ich skórę tamponem umoczonym w spirytusie i...
rozumiesz?
- I co się stało?
- Niczego nie pojmujesz... - powiedział młody Kelorianin smutno. - Ale
to dlatego, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, co się tu u nas mówi...
- A co się mówi?
- Nie, nic... Porzućmy już ten temat. Wypijesz jeszcze szklaneczkę? -
mruknął sięgając do torby na plecach.
Następnego dnia, rozpytawszy o drogę, poszedłem do gmachu Akademii
Nauk, gdzie odbywało się sympozjum. Postanowiłem dostać się na salę obrad,
nie bardzo jednak wiedziałem, czy mnie obcego zechcą wpuścić.
Zwróciłem się do kogoś z obsługi, ten skierował mnie do sekretarza
komitetu organizacyjnego i w ten sposób poznałem Yuuo, młodego naukowca,
który z dużym zapałem i talentem zajmował się organizacyjną stroną obrad.
Dzięki niemu dostałem kartę wstępu, a gdy dowiedział się, że pochodzę z
Ziemi, przedstawił mnie zebranym jako gościa honorowego z planety, która
odegrała tak doniosłą rolę w powstaniu idei istot samożywnych.
Otrzymałem dość długie oklaski, a gdy usiadłem skromnie w jednym z
ostatnich rzędów foteli, jakiś tubylec uprzejmie zaoferował mi swą pomoc w
roli tłumacza. Dzięki niemu mogłem zrozumieć treść referatów i wypowiedzi
w dyskusji.
Obrady plenarne - jak w całym wszechświecie - dotyczyły spraw bardzo
ogólnych i dzięki temu zrozumiałem dość dużo. Mówiono również o jakichś
rozpuszczalnikach, metodach kontroli, systemie oczyszczania, wspominano o
pewnych trudnościach kadrowych. Podczas przerwy spytałem tłumacza jeszcze
raz o treść owego referatu, ale on zamiast odpowiedzieć, udał, że bardzo
się spieszy, i szybko się oddalił. Poszukałem więc doktora Yuuo i
zapytałem go o to samo. Uśmiechnął się po keloriańsku, górną połową
twarzy, a następnie ujął mnie pod ramię i zaprowadził do małego pokoiku za
salą obrad.
- O kłopotach, drogi gościu, mówi się niechętnie. Nasz instytut oprócz
sukcesów napotyka także niepowodzenia i trudności - powiedział sadowiąc
mnie naprzeciw siebie w fotelu. - Ale ty, obcy, nie potrafisz na pewno
wczuć się w naszą specyficzną problematykę. Jeśli chcesz., powiem ci
krótko, o co chodzi.
Pozycja zielonego daje pewne korzyści, to fakt. Podobnie jak inne cechy
- inteligencja, wykształcenie, kultura osobista - ułatwia karierę. Nie
każdy jednak może, mimo szczerych chęci, stać się prawdziwie zielonym.
Niejeden łyka chlorogen w potrójnych dawkach - i nic! Cóż wówczas robi
taki ambitny osobnik? Ano, po prostu kupuje puszkę dobrej farby w kolorze
jasnoseledynowym i maluje się nią zrazu lekko, potem coraz intensywniej.
Zmienia odcień farby, aż dochodzi do głębokiej, nasyconej zieleni. Zdarza
się, że równocześnie osiąga wysoki szczebel kariery...
...Zrozum, przybyszu. To są uboczne skutki naszej wielkiej akcji.
Zawsze tak jest. Pięknym ideom towarzyszy brudna przyziemność. Nielegalne
przedsiębiorstwa produkują coraz lepsze gatunki niezmywalnej farby.
Specjalny instytut - ale to prawie tajemnica, nie rozgłaszaj tego raczej -
dniem i nocą próbuje znaleźć odpowiednie rozpuszczalniki, by zdemaskować
tych, którzy... No, rozumiesz. Nie masz pojęcia, jak wspaniale rozwinął.
się dzięki temu przemysł barwników i rozpuszczalników do farb. Ale na tym
nie koniec... Bardzo wielu farbowanych...
- Jak to: wielu? - przerwałem mu. - Sądziłem, że to odosobnione
przypadki?
- No, właściwie tak, ale... - zaczął się jąkać, jakby sam przyłapał się
na zbytniej gadatliwości. - Więc są tacy, którzy mimo że farbowani, pełnią
bardzo ważne i odpowiedzialne funkcje! Jednym słowem, gdyby zastosowano w
którejś z okresowych kąpieli kontrolnych jakiś uniwersalny rozpuszczalnik,
mogłoby się okazać, że... no, że pewne dziedziny życia zostałyby
sparaliżowane...
- Więc robi się takie... kąpiele kontrolne? - Tak, regularnie... Ale
tylko nieliczni wiedzą, jak trudnym problemem jest dobranie odpowiedniej
kompozycji rozpuszczalników, by nie wyniknęły komplikacje...
- Więc to aż tak wielki problem! - powiedziałem w zadumie. - A jeśli
wolno spytać, jaki procent zielonych stanowią farbowani?
- Nikt tego nie wie... To znaczy każdy w swoim otoczeniu, być może,
orientuje się... - Czy za malowanie się grozi jakaś kara? - Jedyna kara to
pozbawienie chlorogenu, a więc praktycznie uniemożliwienie osiągnięcia
prawdziwej zieloności... No i, oczywiście, postępowanie dyscyplinarne.
Po tej rozmowie poszedłem do biblioteki i w encyklopedii odszukałem
kilkustronicowe hasło "Onoo". Przy pomocy pracowników biblioteki
dowiedziałem się kilku szczegółów z życia docenta, dziś już nadprofesora
Onoo.
Pierwszym, któremu udało się osiągnąć zieloność, był młody asystent
profesora. Zaczął zielenieć po półrocznym zażywaniu chlorogenu, podczas
gdy inni asystenci dopiero po roku. Sam Onoo spróbował zażywać chlorogenu
znacznie później, także z pozytywnym skutkiem. Wówczas udostępniono
preparat wszystkim chętnym. To oni teraz, weterani epokowego eksperymentu,
stanowili trzon moralny i kościec klanu zielonych.
Gdy wyszedłem z biblioteki, było wczesne popołudnie. Słońce paliło,
ulice były prawie puste. Zatrzymałem jakiś odkryty pojazd, pełen młodych
Kelorian o seledynowym odcieniu skóry. Poprosiłem, aby mi wskazali drogę
na plażę lub pływalnię. Okazało się, że jadą właśnie nad morze i chętnie
mnie podwiozą.
Na plaży było rojno i zielono od tłumu ciał wystawionych na promienie
słoneczne. Zdziwiło mnie cokolwiek, że jest ich tutaj tylu, były to
godziny urzędowania. W cieniu, na skraju plaży, piętrzyły się skrzynki
pełne butelek z wodą mineralną.
Młodzi, którzy mnie tu przywieźli, wyjaśnili, że ze względu na
konieczność asymilowania w godzinach najlepszego nasłonecznienia, zieleni
mają nienormowany czas pracy. Sami też natychmiast wyciągnięci wzdłuż
brzegu asymilowali pilnie, przekręcając się od czasu do czasu na różne
strony i wystawiając do słońca coraz to inną część ciała.
- Kto w takim razie teraz pracuje w biurach i fabrykach? - spytałem
zdziwiony.
- Jak to: kto? Biali oczywiście. Zastępują nas w czasie, gdy pełnimy
nasze społeczne obowiązki. Przecież każdy miligram węglowodanów wytworzony
przez nas w drodze fotosyntezy, to odciążenie napiętego bilansu
żywnościowego - wyjaśnił mi jeden z młodych wyglądający na kierownika
grupy.
Nazajutrz przy pomocy Yuuo udało mi się, jako przedstawicielowi Ziemi,
uzyskać audiencję u profesora Onoo. Chciałem osobiście poznać tego
wielkiego uczonego, który podjął tak gigantyczne dzieło przebudowy
biologicznej całego gatunku Kelorian.
Przyjął mnie w gabinecie. Był ciemnozielony, pogodnego usposobienia i
rozmawiał ze mną bardzo bezpośrednio. Wymieniliśmy kilka zdań na tematy
ogólne, potem spytałem o jego bieżące prace i dowiedziałem się, że,
zamierza odejść wkrótce na emeryturę.
W pewnej chwili, odebrawszy telefon, profesor przeprosił mnie i wyszedł
zapewniając, że niedługo wróci. Rozejrzałem się po gabinecie. W głębi, w
ścianie, zauważyłem skrytkę, jakby kasę pancerną. Była nie domknięta, pęk
kluczy zwisał z zamka sejfu. Podszedłem bliżej i poczułem jakiś apetyczny
zapach. Dochodził z wnętrza skrytki. Tak, nie mogłem się mylić! Otworzyłem
szerzej drzwiczki. Na dolnej półce stał talerz, a na nim kilka apetycznych
plastrów wędliny. Były i świeżutkie bułeczki. Na, górnej półce w głębi
połyskiwała ciemna butelka z grubego szkła. Sięgnąłem po nią, by sprawdzić
zawartość, lecz wysunęła mi się z ręki, uderzyła o krawędź sejfu i pękła.
Po białej ścianie pociekł ciemnozielony, gęstawy płyn...
W tej samej chwili zjawił się profesor. Ujrzawszy plamę na ścianie
rzucił się ku drzwiom i zaryglował je od wewnątrz. Potem z wyrazem
przerażenia na twarzy drobnymi kroczkami podbiegł do mnie i gestykulując,
mówił coś bezładnie i szybko, zapominając w swym wzburzeniu, że nie
rozumiem języka Kelorian. Po chwili dopiero opanował się i wykrztusił:
- Litości, przybyszu... Błagam, wyjedź stąd nie mówiąc nikomu o tej
farbie...
Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że chodzi mu przede wszystkim o
emeryturę, którą miał wkrótce otrzymać.
- Siadaj! - powiedziałem stanowczo. Teraz mów wszystko.
- Dobrze, powiem, wszystko powiem! mamrotał usiłując zetrzeć ze ściany
zieloną plamę. - Ale obiecaj, że natychmiast stąd odlecisz...
- Więc jak to jest z tą waszą zielonością? - spytałem groźnie.
Usiadł w fotelu, załamany i zgaszony. Zdawało się, że jego zielona
powłoka utraciła blask, zszarzał jakby, zgarbił się i milczał dłuższą
chwilę.
- Nie ma zielonych... - powiedział wreszcie. - To chyba rozumiesz i bez
moich wyjaśnień... Podjęliśmy te badania w najlepszej wierze, ale nic nam
nie wychodziło... Otrzymaliśmy dotacje, badania pochłonęły mnóstwo
pieniędzy, trzeba było postarać się o zwiększenie funduszów. A wyników
wciąż nie było...
Mój asystent wpadł na ten pomysł. Zrobił to na własną rękę, zaczął od
bladozielonkawej farby, potem był coraz bardziej zielony, aż uwierzyliśmy,
że to skutki zażywania naszego preparatu. Wtedy wyjaśnił - mnie i moim
współpracownikom - na czym rzecz polega. Chciałem go wyrzucić, słowo daję!
Ale innym ten pomysł spodobał się bardzo. Wszyscy wierzyliśmy, że
wcześniej czy później uda się nam osiągnąć cel - chlorogen. Bez tej wiary
nie zaczęlibyśmy nawet naszych badań. Więc dwaj następni zrobili to samo i
do Akademii poszedł raport o pierwszych sukcesach. Były pokazy,
referaty... Zaraz potem przyszły dotacje. Było nas siedmiu w zespole i
wszyscy wreszcie ufarbowaliśmy się... Oczywiście nie przestaliśmy pracować
nad chlorogenem. Władze żądały wyników na szerszą skalę, zastosowania
preparatu wśród szerokiego ogółu. Przyparci do muru, musieliśmy
zaaplikować nasz nie działający preparat dużej grupie Kelorian.
Równocześnie otrzymaliśmy nagrody i awanse, a jeden ze znanych socjologów
opublikował pracę, w której teoretycznie dowodził, że zieleni niejako z
natury będą najbardziej godni społecznego zaufania ze względu na brak
pewnych potrzeb, które zwykłego osobnika zmuszają do gromadzenia dóbr
materialnych...
I proszę sobie wyobrazić, że po pewnym czasie część tych, którym
podaliśmy nasz preparat, zaczęła zielenieć! Nikt z nas nie pouczał ich, co
mają robić! Sami do tego doszli!
O tym, jak to się dzieje, wiedzieliśmy tylko my. Ogół był przekonany,
że to wynik naszych rzetelnych odkryć! Nie mogliśmy już teraz wycofać się.
Zresztą było to nam na rękę! Teraz zaczęliśmy rozdawać nasz bezwartościowy
preparat wszystkim chętnym. Zielonych przybywało! Perspektywy korzyści,
jakie zaczęła dawać pozycja zielonego, zmogły opory moralne w mniej
skrupulatnych sumieniach...
I tak jest już od wielu lat! Każdy zielony wie na pewno tylko to, że
sam jest farbowany. Ale w rezultacie nikt - oprócz nas kilku - nie zna
prawdziwej roli rzekomego chlorogenu...
Zdziwisz się, obcoplanetniku, dlaczego mówię z tobą szczerze o tym
wszystkim. To proste. Gdybyś nawet zaczął rozgłaszać prawdę wśród
społeczeństwa, niczego to nie zmieni. Kelorianie sami opowiadają i
słuchają bardzo chętnie. Czego to oni nie wymyślili na temat zielonych! Po
prostu jednych nie przekonasz, a inni i tak się domyślają. Ale brak
dowodów. Aby wykazać, że wszyscy zieleni są farbowani, trzeba by zarządzić
ogólną kąpiel w uniwersalnym rozpuszczalniku. Czy sądzisz, że zieleni
wydadzą takie zarządzenie?
Mnie, przybyszu, zależy tylko na spokojnym doczekaniu emerytury. Ale
nawet gdybyś mnie zdemaskował, niczego to nie zmieni w skali ogółu.
Zresztą, czy w ogóle wyobrażasz sobie, że można tu coś zmienić? Teraz jest
przynajmniej porządek. - Ale w obecnym stanie rzeczy stanowiska wymagające
uczciwości obsadzane są przez sprytnych oszustów! - przerwałem z
oburzeniem.
- Czy sądzisz, że wszyscy oszuści wpadli na pomysł z farbą? Wśród
białych także ich nie brak, a zresztą... zrobisz, jak zechcesz. Tylko
proszę cię, nie mów nikomu o tej farbie, którą znalazłeś w moim gabinecie.
Wyszedłem od profesora z mieszanymi uczuciami. Przypomniałem sobie, że
na Ziemi historia nauki notowała podobne przypadki fałszowanie wyników
eksperymentu dla uzyskania dotacji... Czy można powiedzieć, że robiono to
w dobrej wierze, dla wyższego dobra?
Postawa profesora była odrażająca. Miał przede wszystkim na celu własny
interes... Wciąż tylko wyjeżdżał z tą swoją emeryturą...
Ale z drugiej strony, skoro nie był zdolny do tworzenia węglowodanów z
powietrza i wody, to czymże miałby żyć na stare lata?
Idąc na kosmodrom pomyślałem sobie, że gdybym, nie daj Boże, rozpętał
tu jakąś rewoltę, to w ogólnym zamieszaniu nikt nie będzie w stanie
dostarczyć paliwa do mojej rakiety, wojsko zajmie port rakietowy i nigdy
stąd nie odlecę...
Mój przypadkowy dostawca wywiązał się znakomicie ze swojego
zobowiązania: wykombinował ponad cztery tony astrozyny i policzył nawet
niedrogo, bo poniżej urzędowej ceny. Dzięki temu mogłem od razu spokojnie
ruszyć w dalszą podróż.