Żerdziński Maciej - Nawrócić Awalon

Szczegóły
Tytuł Żerdziński Maciej - Nawrócić Awalon
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żerdziński Maciej - Nawrócić Awalon PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Nawrócić Awalon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żerdziński Maciej - Nawrócić Awalon - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Żerdziński Nawrócić Avalon Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem opadały na ziemię, tworząc kałuże, w których pobłyskiwało zamglone słońce. Z zachodu nadszedł wiatr, i gorący podmuch przekrzywił ścianę deszczu tak, że cięła teraz prosto w twarz pracującego człowieka. - Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie. Osłaniając oczy spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki nierównym lotem kołowały nad równiną, szarpane wiatrem. Pojawiały się wtedy, kiedy przychodził długi deszcz. Baldwin Curtis stracił nadzieję. - Tak więc rozpadało się na dobre. Po chwili ścisnął łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną zajadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała wydłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka. - Shark! Chodź tu! Z mgły wyłonił się pomocnik. Ciężko stawiał pałąkowate nogi, niepewne podmokłego terenu. Wreszcie zamarł nad krawędzią zagłębienia, w którym pracował Baldwin. - Jestem, panie Curtis. - Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciekłeś już, Nędzniku? - Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę. - Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu. Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę starego androida. - A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz - "Wodoszczelny Shark" - to była reklama. Szybki i sprawny. - Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym kręcąc głową wzmocnił wewnętrzne rusztowanie. Spiął ostatnie rurki i wylazł na powierzchnię. - Co ja się czepiam. Minęło piętnaście lat. Dawno powinien zdechnąć. Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Baldwin szybkimi ruchami łopaty uformował ją w zgrabny stożek. - Sam jestem taki jak on. Kiedyś też byłem szybki i sprawny, teraz przewyższam go tylko w wodoszczelności. No, dosyć. Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa metry otwór, opleciony siatką rusztowania oczekiwał na ludzki wkład. - Jeszcze jeden - westchnął Baldwin. Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamienie w starszej części obiektu. Deszczowe ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując bez ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał. Doszedł do grobu, który zaczął kopać Shark. - Ten cholerny blaszak ładnie się uwinął. Niedużo zostało do roboty. Po chwili był już w środku; do jednostajego szelestu deszczu dołączyły miękkie odgłosy wyrzucanej ziemi. - Mamy to z głowy, Shark. Przywieźli kryształy? - Nnnie. - Dlaczego się jąkasz? - To ta woda. Mam kłopot z literą ennn... - O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie. Shark odwrócił toporną głowę. Blade, niebieskie oczy przykryła mgiełka. - No, nie jest źle, odtajasz, synu. Podaj ręcznik. - Tak jest. - Dobra. Kolacja gotowa? Shark zaskrzypiał rozpaczliwie. - Starałem się, ale coś jest nnnie tak. Nnnic mi już nnnie idzie. Proszę mnnnie sprzedać. Baldwin roześmiał się ponuro. - A któż by cię kupił. Zresztą, jesteśmy kumplami. Kumpli nie sprzedaję. Zjadł szybko papkę wyprodukowaną przez Sharka. - Rzeczywiście wstrętna. Mówiłem ci, że sól i cukier to zupełnie różne sprawy. - Zaparowałem, proszę pana. Nie rozróżniam dokładnie. - Przynajmniej przestałeś się jąkać. Tymczasem zjeżdżaj. Android opuścił kuchnię. Baldwin wymył się i włożył suche ubranie. Zapadał zmrok i deszcz błyskał teraz fioletową poświatą. Wywoływały ją mikroskopijne grzybnie wypłukiwane z powietrza. Podobny obraz zachwycił Baldwina dwadzieścia lat temu, kiedy przybył na planetę. Pamiętał wyniosły transportowiec ociekający świecącymi strugami i szereg wychodzących z niego postaci zmieszanych z posykującą parą. Sto tysięcy kolonistów, sto tysięcy ludzi pragnących zacząć od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie miał wielkich złudzeń. Przyleciał jako grabarz, a cóż za życie może mieć taki jak on? Pamiętał swojego ojca, zapitego darmowym spirytusem, wiecznie zgryźliwego, zmęczonego cmentarną codziennością i kurzem cmentarnej ziemi. - Będziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szkół nie ukończyłeś, przystojny nie jesteś, brak ci pieniędzy. Spójrz na mnie - tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat - powiedział kiedyś ojciec. Dawno temu, na Ziemi. Baldwin popatrzył w lustro. Zobaczył tam prawie czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obciętych krótko włosach i obwisłych, długich ramionach. Miał duże, czarne oczy i zapadłe policzki. Czerwone, zryte odciskami dłonie i mocną, krępą szyję. Faktycznie, przypominał ojca. Matki nie widział nigdy. Ale ojciec pomylił się co do niego. W dniu, w którym umarł, Bald wykopał swój pierwszy, samodzielny grób i poszedł do biura "News of the Worlds" załatwić papiery kolonisty. - I kim by pan chciał być w nowym świecie, jakie ma pan preferencje? - urzędnik taksował go cynicznym spojrzeniem. - Mamy już komplet osadników. - Nie macie grabarza. Taki zawsze się przyda, nieboszczyków nie unikniecie. Ludzie nie lubią, kiedy zmarłych oporządzają androidy. Religia zabrania. A ja właśnie jestem grabarzem i mam skromne wymagania. Urzędnik otrząsnął się z pierwszego szoku - No tak... Dobra, wciągamy pana na listę. Baldwin Curtis, numer sto tysięcy jeden. Grabarz. Tak... No, zaskoczył mnie pan. Miasto było przygotowane. Koloniści zasiedlili je, dodając drobne szczegóły, tak jak dzieci uzupełniają swoje pokoje. Nazywało się Avalon i Baldwin zamieszkał na jego obrzeżach, otoczony bezmiarem bagien pociętych ruinami poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powstał na resztkach starego. Planeta przyjęła ludzi łagodnie. Zaadaptowali się szybko i bez większych strat. Dwóch źle zniosło szczepienia, jeden popełnił samobójstwo, i ci byli pierwszymi klientami cmentarza. Od dziesięciu mniej więcej lat sytuacja ustabilizowała się - dziennie otrzymywał od dwóch do czterech zmarłych; tylu też rodziło się nowych. Miasto było dobrą opiekunką; potrafiło perfekcyjnie zadbać o sto tysięcy podopiecznych, zapewniając im wszystko, czego pragnęli. Praca kolonistów polegała na wydobywaniu i przetwarzaniu bagiennego torfu - miał jakieś znaczenie lecznicze, ale Baldwin nie interesował się tym. Sam z rzadka odwiedzał Avalon czując swoją obcość i po trochu wstydząc się zawodu. Z czasem stał się odludkiem. Od ojca różniła go chorobliwa nienawiść do alkoholu. Cały dwutygodniowy przydział rytualnie wylewał do ścieków. W ten właśnie sposób oczyszczał się z rodzicielskiego piętna. - Jakoś muszę się odróżniać od Starego. Wspomnienia przerwał donośny świst. Na placyku przed domem, w sinej poświacie zmierzchu osiadał poduszkowiec. Był czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawało to Baldwina respektem. Kiedy zapalił się punktowy reflektor i omiótł okna mieszkania, szacunek prysnął. Baldwin nie przepadał za kierowcami karawanów. Ani oni za nim. Wszedł pilot. - Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz. Rzucił mu formularz i podrapał się po przystojnym, gładko ogolonym policzku. Bald wiedział, że pilot traktuje go jak nieszkodliwego płaza i nigdy nie popatrzy mu w oczy. - Dzień dobry - powoli podpisał trzy białe druczki. - Czy jutro też pan przyjedzie? Tamten wykrzywił się z ulgą. - Nie. Mój android. - Może zechce pan odpocząć, chętnie zrobię herbaty - drażnił go Bald. - Nie, innym razem, grabarzu. - Mam świecące ciasteczka. - Nie, nie... - A może chciałbyś w mordę? Też nie? Spierdalaj, chłopaczku. Pilot nie zdążył się nawet zdziwić. Uciekł. Wszedł Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi swój czarny kadłub i ginie w ścianie deszczu. - Nazwał mnie "blaszaną niedojdą" i kopnął - powiedział żałośnie android. - Poskarżę się w swoim związku zawodowym. Dobrze go pan załatwił, panie Curtis. - Wszyscy ludzie są podobni, ten nie jest najgorszy. To miasto zwariowało, Sharky. A potem ponownie popatrzył w lustro i dodał: - Chodźmy po nich. Stali obok siebie - dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Byli nadzy. Patrząc na ich spokojne twarze trudno było uwierzyć, że nie żyją. Doskonale wymodelowane rysy podkreślały piękno kobiety. Nie miała więcej niż czterdzieści lat. A przynajmniej tak wyglądało jej ciało. - To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, że w Avalon nie ma już brzydkiczh? Każdy wygląda, jak chce. Spójrz na tych facetów, to prawie bogowie. Troje ludzi, każdy zalany przezroczystą masą uformowaną w wielościenny kryształ. Wypolerowane krawędzie lśniły setkami drobnych odblasków. Byli jak motyle uwięzione w kroplach bursztynu. - A jednak umarli. Nie są więc bogami. Jutro wsunie ich w otwory grobów i usypie trzy drobne kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem. - Pamiętam stare trumny, były zbudowane z drewna - wyjaśnił Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymyślili. Bierzesz przygotowanego gościa, cyk, już jest w krysztale, nie gnije, nie śmierdzi. Wszystko czyste i ładne. Jak go śmierć zdeformuje, to zalewają kryształ ciemną emalią tak, że nic nie widać. Sprytnie to wymyślili. Bogowie. Poczuł się nagle stary i zmęczony. Popatrzył na swoje duże dłonie. Prztyknął palcem w najbliższy kryształ. - Idę do Avalon. Dawno ich nie odwiedzałem. - Teraz, proszę pana? Doprawdy nie jest to najlepszy pomysł. Zbliża się noc, pogoda... Poklepał Sharka po szpiczastych ramionach. - Nie martw się, chłopcze. Nie jestem rozpuszczalny. - Po co pan tam idzie, jeżeli mogę zapytać? - nie dawał za wygraną android. Jego program opiekuńczy pracował pełnym ciągiem. - No, zawsze chodzę po to samo. - Czyżby znowu? - Tak jest, Shark. Idę po żonę. A nuż się trafi. W powietrzu wisiała kula. Rozsiewała przydymione światło, niemrawo opadające w dół i gasnące na blacie niskiego stołu. Reszta baru tonęła w półmroku. Senną atmosferę podkreślał cichy szelest deszczu mamroczący coś w szybach okrągłych okien. - Jeszcze raz to samo - długie, szczupłe palce otoczyły wysoką szklankę. Natychmiast zjawił się kelner. - Ale podwójne, malutki. Android spojrzał z dezaprobatą, wykonał polecenie i oddalił się. - Dupek - zachichotała Beverly. - Całkiem ładny - Deborah nadal bawiła się szklanką. Esther w ogóle nie zareagowała. Dzisiejsza dawka Acid Whisky wprowadziła ją w inny świat. - Zazdroszczę jej - powiedziała Beverly. - Przynajmniej się nie nudzi. - Jest skończona. Pije i rzyga. W kółko to samo. Dwa dni temu zrezygnowała z pracy. Jej mąż zrezygnuje z niej jutro. - Pewnie dlatego, że nie zrobiła korekty nosa według Yardleya. Marc 34. Wspaniały model. - Jesteś naćpana, kochanie - wykrzywiła się Deborah. - Naćpana... - Kolejny, pieprzony wieczór - dodała już ciszej. Złapała strużkę światła i owinęła nią przegub. - Też się zaleję - lodowaty płyn przyjemnie schłodził gardło. Bransoletka znikała powoli. Nagle poruszyła się Esther. Przycisnęła guziczek w blacie i wokół jej uszu zatańczyły maleńkie głośniczki. - Teraz dobrze - zamruczała, a jej twarz według Fa i Coty'ego 8 rozchmurzyła się. Śniła dalej. Wysoki android przemknął w półcieniu. Beverly ruszyła za nim, mocno kołysząc kształtnymi biodrami Sue 17. - Poczekaj. Stanął posłusznie. Dopadła go przed następnym stolikiem, a chwilę później otoczyło ich światło pociągnięte gwałtownym podmuchem. - Chcę do toalety, zaprowadź mnie. - Oczywiście, proszę pani. Zaraz potem wszystko zbladło. Kontury przedmiotów ściemniały i zanikały powoli. Deborah zaśmiała się cicho. Zaczyna działać. - Zdrowie młodej pary - poziom płynu ubywał w niebezpiecznym tempie. Tuż przed nią wyrósł mężczyzna. A właściwie jego obraz. - Czy to miejsce nazywa się "Acid Rest"? - Tak. Przetarł zaczerwienione oczy i uśmiechnął się miło. - Poszukuję mojej dziewczyny, wyszła gdzieś wczoraj i... - Jak się nazywa? - F'Cockoter. Odrzuciła włosy i pokręciła głową. - Niestety, nigdy jej tu nie widziałam. - Może przedstawiła się inaczej; jest niską, dobrze zbudowaną brunetką. Często chodzi nie ogolona. Zakrztusiła się. - Aha. Nie ogolona, tak pan powiedział? - Widziała ją pani? - Muskularna, nie ogolona brunetka... T a k i e j tu nie było. To nie t a knajpa, przyjacielu. Jeszcze raz potarł oczy i zniknął bez słowa. - Coraz milszy ten wieczór... Prawda Esther? Esther zamruczała cicho, po czym głębiej osunęła się w ogromny fotel. Beverly nie wracała. Chodnik przypominał mackę wypuszczoną przez niepewną istotę, badającą obcy, podmokły grunt. Zaczynał się nagle, pośrodku bagien i prowadził do odległego światła. Światłem było Avalon i to ono wypuściło mackę. Stanął na sztucznej powierzchni. - Witaj w mieście. - Niewidoczny strażnik czuwał. - Taaak. Dawno mnie tu nie było. Ruszaj do centrum. - Oczywiście, panie Curtis. Chodnik drgnął i w tym samym momencie maleńki wybuch zalśnił na klapie marynarki Baldwina. - Co się stało? - zdziwił się człowiek. - Przepraszam, ale do pańskiej marynarki przyczepił się tutejszy pasożyt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na teren Avalon szkodliwych obiektów. Takie są rozk... - Dobra, dobra, po prostu zapomniałem, że jadę do tych hodowanych dziubasków. Komputer zbył go milczeniem. Baldwin patrzył na zbliżające się zabudowania. Nad miastem górowały potężne biurowce, mroczne w swym ogromie, obrysowane zaledwie mgiełką światła. Część mieszkalna jaśniała tysiącami błysków. Siedzą w domach, zawsze tak było, praca i do domu, dziady... - myślał ospale. Chodnik przeciął dzielnicę obiektów wypoczynkowych, równie głuchą i ponurą jak peryferie. - Stań. Komputer wykonał polecenie. - Dalej się przejdę. - Czy zechce pan osłony przed deszczem? - Nie. I tak był mokry. Zeskoczył z taśmy. Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że zabudowania, na które patrzył, zadrżały i zbladły. Może nawet zniknęły. Otrząsnął się. Stał przy wielkim, kanciastym budynku, wyrastającym w niebo fioletowe od deszczu. Podniósł głowę, choć świetnie wiedział, co zobaczy w górze. - "WARS 'N' GUNS" - odczytał tętniący czerwienią napis. To właśnie ich korporacja patronowała wszystkim kolonistom, opracowując modele "przeprowadzki". Był tu kiedyś, skuszony nudą i wysokimi zarobkami, jakie oferowali. Kiedy wyjaśnili mu szczegóły dotyczące pracy, zrezygnował. Nie chciał być Najemnikiem. Tuż pod nim przemknął poduszkowiec i Baldwin poszedł dalej. Z rzadka tylko mijał pojedyncze sylwetki mieszkańców Avalon. Otoczeni parasolami pól chroniących przed deszczem, albo właśnie odchodzili, albo już gdzieś wchodzili. Pokonywane przez nich dystanse nie mogły być dłuższe niż kilkanaście metrów. Większy ruch panował w powietrzu. Setki reklam holowizyjnych, materialnych i jeszcze innych przelatywało w różnych kierunkach, zalewając go potokami jaskrawych barw. Dobrze, że na noc wyłączają im przynajmniej gadane - podziękował Opatrzności. Łukowatym mostem dotarł do centralnej ulicy tego poziomu. Opędzając się od napierających reklamówek, wszedł do pierwszej z brzegu knajpy. - Dobry wieczór, panu - rozległ się dudniący bas kelnera. Rozejrzał się. Pustawy, kiepsko oświetlony bar, bez specjalnych cudów. Kilku niewyraźnych klientów siedziało w rogu sali. Kobiety? - Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla normalnych? - Ma pan na myśli heteroseksualistów? - Mhm. - Tak jest, proszę pana. Uważniej przyjrzał się kelnerowi. Wymuskany w ruchach, spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za uprzejmy. - Czyżbyś był androidem? - Tak jest. - Co to się porobiło... Gdyby go zobaczył Shark. Kelner odebrał przemoczony płaszcz i zniknął. Baldwin usiadł przy barze. - Co podać? - Coca Colę. Brwi barmana uniosły się w górę wyrażając zdziwienie. Te cholerne bydlaki nawet się dziwią, pomyślał ponuro. Ze szklanką w dłoni ruszył w głąb sali. Kiedy potknął się o pierwszy stołek, zaklął siarczyście i warknął. - Światło, kurwa, ale już. W jednej chwili zapaliły się ukryte lampy. - No... I wtedy ją zobaczył. Wstała od tego stołu w rogu sali. Był pięć metrów od niej. Zdziwione załzawione oczy, kasztanowe włosy i delikatna twarz. Chłonął obraz jej szczupłej sylwetki stojącej na długich nogach i okrytej długim T-shirtem. Z pewnością android, westchnął w myślach. Zastanawiała się, jak długo jeszcze ma czekać na Beverly, kiedy usłyszała czyjś krzyk i na sali zrobiło się jasno. Przecież prosiły o wygaszenie świateł. Nastrój prysnął. Wstała z fotela chcąc przywołać obsługę do porządku i wtedy zauważyła, że w barze pojawił się nowy gość. Zamarła. Był to potężny, zwalisty mężczyzna wyglądający na trzydzieści kilka lat. Od razu rozpoznała też, że patrzy na jego prawdziwe, nigdy nie przerabiane ciało. Ciężkie rysy twarzy, krótka, płetwista szyja i te ręce... Zakończone szerokimi dłońmi zwisały jak u goryla; nawet stąd widziała zrogowaciałe, pożółkłe warstwy naskórka. Równie dziwnie wyglądało jego ubranie. Biała koszula z kołnierzykiem wyłożonym na czarną, filcową marynarkę. Szerokie spodnie ociekały wodą. Mimo tego zachowały ostry kant. - Miło cię poznać, jestem Debbie - powiedziała słabym głosem. Ruszył się wreszcie i powoli odpowiedział: - Baldwin Curtis. Miał niski, szorstki głos, właśnie taki, jak to sobie wyobraziła. Ciemne oczy zatrzymały się na Esther. - Zaćpana... Widzę, że dalej pijacie to świństwo. Co jej tak lata koło uszu? - To głośniki. Ona lubi muzykę. Jest kompozytorką. Przejechał dłonią po krótkich, mokrych włosach. - Pierdoły tam... Zaćpane gówno. Była przerażona. Cóż to za potwór?! Przypomniała sobie, że budowano nowe, trzecie miasto na południowym kontynencie. - Czy przyjechałeś może z tego nowego miasta? - Jakiego tam nowego. Jestem stąd. - No tak... Wiesz, nigdy cię nie widziałam. Jesteś dosyć charakterystyczny. Gdzie ta Beverly? Na Esther nie ma co liczyć. Cały czas na nią patrzył. W odróżnieniu od reszty twarzy miał miłe, duże i trochę smutne oczy. Wtedy pomyślała, że stwarza pozory opryskliwego, a w rzeczywistości jest po prostu onieśmielony. Przeszła do ataku. - Gdzie pracujesz, Bald? Speszył się. - Na cmentarzu - powiedział stłumionym głosem. - Jestem grabarzem. O Boże! Znowu straciła pewność siebie. Grabarz!!! - Może usiądziecie? Czemu tu tak jasno, do cholery? - pojawiła się Beverly. - No, co się gapisz, przystojniaczku? Chcesz mnie zjeść? Usiadł i zanim zdążył opuścić wzrok, obie dojrzały w nim błysk pożądania. Mężczyzna przegrał. Beverly całkowicie przejęła kontrolę. - Strasznie ponuro wyglądasz, umarłabym od samego patrzenia na ciebie, a nie zamierzam na tym zakończyć. Kelner! Trzy podwójne. Nawet nie próbował protestować. Potrzebował ich. Świt zastał na bagnach. Szedł prosto na czerwony, okrągły księżyc, gdy promienie jasnego światła uderzyły go w plecy. Drugi księżyc właśnie zaszedł. Po wczorajszym deszczu nie zostało nawet śladu, wchłonął go wiecznie łapczywy torf pokrywający równinę grubym kożuchem. Kiedy wspiął się na łagodny pagórek, dostrzegł swój niski, prosty dom, a powyżej niego cmentarny plac i cienie starych nagrobków kładące się na jasnym piasku. Powoli, wbrew sobie ruszył dalej. Jakoś nie chciało mu się wracać. Stracił tu całe zasrane życie, grzebiąc tych cholernych truposzów, zalanych cholernym, błyszczącym kryształem. - Powrót zepsutego świętego - mruknął do siebie i beknął głośno. - Wraca samotny goryl, dobry samotny goryl. Powiedziały mi, że tak właśnie wyglądam i że to je bierze. Co za gówno. Odejdź, Shark - odpędził zdziwionego androida i wszedł do domu. Pokręcił się chwilę po kuchni, przemył przekrwione oczy i zwymiotował. - A niech mnie diabli, jeśli zmienię sobie facjatę i ciało. Taaakiego. Shark przyglądał mu się ukryty w cieniu zasłony. - Co się z panem stało? Bardzo źle pan wygląda, całą noc pana nie było. Baldwin wyrzygał resztki Acid Whisky. - To dopiero początek, chłopie, teraz odrobię zaległości. Z całego życia. Poszli do szopy. Baldwin uruchomił nośnik i wziął łopaty. - Zakopiemy tych trzech, bierz się do roboty. Potem skoczysz po wódkę. Pchając przed sobą nośnik z kryształami minął oniemiałego androida. Pracowali w milczeniu. - I pomyśleć, że miała pięćdziesiąt lat! - westchnął nagle Baldwin. - Kto, proszę pana? - Beverly. Tej drugiej nawet nie pytałem. Pewno miała ze sto. Tę, którą właśnie zakopujemy, oceniam na dwieście. Słońce osiągnęło swój zenit, ale chmury skutecznie zasłaniały jego blask. Wiał słaby, lodowato zimny wiatr. Kiedy kopczyki wyrosły nad ziemię, człowiek pochylił się i zasadził trzy małe krzyże. - Gotowe. Odprawimy formułę. Udali się na placyk, gdzie spoczywał ołtarz wyrzeźbiony w kształcie korony cierniowej. Jedyna rzecz, która przyleciała ze starej Ziemi. Baldwin osobiście wynegocjował jego transport. - Czy jesteś przygotowany? - Tak, proszę pana. Stanęli plecmia do siebie. - Zaprowadź Panie tych troje do swego światła. Ja, Grabarz, przyjmuję ich grzechy. Ja, Baldwin Curtis, im przebaczam. - W Twoim imieniu - powiedział chórem android. Miał takie możliwości, uruchamiając cyfrowy chorus, przetwarzający odpowiednio pojedynczy dźwięk, dublując go dodatkowo dyskretnym pogłosem. - Niech wiatr uniesie ich ziemskie imiona, a ziemia pochłonie ich ziemskie ciała. - Na wieki wieków - zagrzmiał ponownie chór. - Na wieki wieków. Rozrzucił grudki gliny. - Módl się, synu - pouczył androida, który rozglądał się znudzony. Podobnie instruował go kapłan, kiedy jeszcze przyjeżdżał na ceremonie pogrzebowe. Później rozpił się straszliwie, coraz bardziej zatracając własną osobowość. Kapłan miał w sobie ducha eksperymentatora, uwielbiał łączyć narkotyki z alkoholem, w zupełnie nowatorskich proporcjach. Teraz spoczywał w cieniu tutejszej odmiany wierzby, zalany czerwonym kryształem, oszlifowanym w specjalne wzory. Jego rolę przejął Baldwin, sumiennie odprawiając formułę. Miejsce grabarza zajął Shark. - Amen. - Amen. Wiatr i ceremonia oczyściły go. Znowu uwierzył we własną przeszłość. - Zanieś to wszystko do szopy, przejdę się trochę. - A wódka? - Android nie wyłączył swoich modulatorów dźwięku i jego głos zadudnił gromkim chórem. - Zapomnij o tym, bracie. I wyłącz te cholerne chorusy. - Tak jest, proszę pana. Idąc cmentarną aleją czuł się dokładnie tak, jak grabarz, któremu nie udało się życie. Złapał wiszącego w powietrzu liściospora. Lekko przycisnął chitynowy pancerzyk, a wtedy z wnętrza wyskoczyła chmara syczących zarodników. Za kilka dni wyrosną z nich drobne roślinki, pochłoną korzonkami wodę i będą przekształcać ją w parę, aż ta uniesie nowe liściospory... Bez sensu. Był już na Starym Cmentarzu, tym, który nie należał do ludzi. Potężne kamienne bloki, porośnięte rudym mchem i pocięte korzeniami podziemnych roślin chroniły szczątki pierwotnych władców planety. Baldwin wiedział, że przypominali nieco ptaki; wysocy, prawie tyczkowaci, mieli małe głowy i wystające mostki. Cywilizacja dobiegła kresu niecałe pięćdziesiąt lat temu - jakaś wojna czy kataklizm bezpowrotnie zakończyły ich bytowanie. Pogładził szorstki kamień (nikt nie wiedział, skąd go dostarczali) i uśmiechnął się do Sharka, który wyłonił się kilkanaście metrów dalej, obserwując Baldwina niespokojnie. Wtedy dostrzegł coś dziwnego. Spod najwyższego z pomników, podmytego niebezpiecznie wczorajszym deszczem wysypało się kilka kolorowych kamyków. Na tle szarych i ciemnych kolorów otoczenia wyglądały wyjątkowo jaskrawo. Zaintrygowany, podszedł bliżej. Kiedy pochylił się i sięgał po jeden z nich zauważył, że u podstawy nagrobka zieje czarna, wilgotna dziura. Pamiętał kategoryczny zakaz rozkopywania starych grobów. - W końcu sam się rozkopał... Sięgnął ręką. Poczuł śliskie, obrzydliwe kształty i wycofał dłoń. Chwilę później ujrzał Triptidididoka. To Coś, spoczywające w grobie musiało go trzymać tak, że sięgał prawie poziomu ziemi. - Zabierz go, Shark! - Jestem, proszę pana. Co mam... Co mam zabrać? - nadbiegł zadyszany android. - Triptidididoka, idioto! Zdezorientowany Shark nie reagował. - Staram się go dostrzec, proszę pana. Triptidididok? Nigdy o takim nie słyszałem... Oczy androida wysunęły się i penetrowały wnętrze grobu. W tym momencie Baldwin uświadomił sobie, że on również nie ma prawa wiedzieć, jak nazywa się ów jajowaty przedmiot. Rozsypane kulki, ten otwór i... To przynęta. Ale było już za późno. Właśnie dotknął Triptidididoka. Co się stało? Światło, dokąd ono ucieka... Tak bardzo... Tak bardzo chciał, żeby wróciło. Robi się zimno, zimniej... Światło, przypomniał sobie. Trzeba go szukać. Otworzył oczy. Przed nim stał anioł. Niewysoki, chudy, ale najprawdziwszy. Baldwin był tego pewien. Anioł zatrzepotał skrzydłami i skulił się jak wielki, chory ptak. - Mój bóg na ciebie czeka. Chce rozmawiać. Rozłożył ręce w zapraszającym geście. Były żylaste i drżały, tak jak drżą ręce starych ludzi. - Aha. Bóg? - zachichotał grabarz. - Nie twój. Ale bóg. Wstań człowieku i idź przed siebie. Mimowolnie posłuchał polecenia. Gdy zrobił pierwszy krok, znowu coś się zmieniło. Otaczała go pustynia. - Jasna cholera. Ja zwariowałem. - Nie. Rozmawiasz z bogiem. Poderwał się gwałtownie. Wciąż nikogo nie widział. - Jeżeli tak bardzo chcesz mnie zobaczyć, oto jestem. Coś zalśniło w powietrzu. Dyskretny szkic żywej istoty. Przypominał tych leżących w starych mogiłach - ptakopodobny stwór z wystającym mostkiem i małą, trójkątną głową. - W końcu stworzyłem ich na swój obraz i podobieństwo. To odwieczny, boski kaprys. Ale teraz nie ma już ani jednego z moich podopiecznych. - Pozabijali się - Baldwin smętnie pokiwał głową. - Tak - przytaknął bóg. - Ciągle toczyli wojny, aż wreszcie się pozabijali. Z waszą pomocą, ale to nieważne. Nie po to cię tu sprowadziłem. Nawet o tym nie wiesz. Kontury boga zamgliły się. Zmieniał pozycję. - Trzeba się ruszać. Starość, chłopcze. Widzisz, oni byli wszystkim, co miałem. Zrobiłem planetę, potem stworzyłem ich, aby wierzyli we mnie. Wszystko miało sens... Bóg i jego dzieci. Jedni drugiemu potrzebni. Każdy Stwórca tworzy tylko raz. Ja już to zrobiłem. Teraz umieram. Nie ma boga bez wiernych. To sprzeczność. - Przecież... - Bzdura. Wszyscy są śmiertelni. Spójrz, anioły - a miałem ich całkiem sporo - odeszły. Pozostał Naleth, utrzymuję go przy życiu resztką sił. Wkrótce i on odejdzie. Potem przyjdzie czas na mnie. Baldwin sprawnie udał smutek. Po co mnie tu ściągał. Przecież nie jest m o i m Bogiem. - No właśnie, synu. Ale wraz z moim końcem zniknie wszystko, co stworzyłem. Ta planeta również. Oczywiście, was nie skrzywdzę, nie mogę i nie chcę. Przypomniał sobie o drobnych zachwianiach obrazu w Avalon. Nie, to niemożliwe. - Ależ tak, wasze miasto powstało na innym mieście. Uwierz mi, to nie było złudzenie. Kiedy czuję się szczególnie źle, wy odbieracie rzecz na swój sposób. Nie jestem pewien, czy przeżyjecie w próżni. Bóg westchnął. - Sprowadzenie ciebie było pomysłem Naletha. Wykorzystał Triptidididoka, niegdyś sługę Pierwszego Kapłana. Widzisz, uważałem, że będzie dobrze zachować bezpośrednią łączność pomiędzy mną a moim klerem. Łatwiej przychodziło mi osądzać i pouczać. Nierzadko też posyłałem Mniejsze Triptidididoki, przeznaczone zwykłemu ludowi. Wciągały ich w najróżniejsze sytuacje, które były niczym innym jak próbą głębi wiary. Mniejsze Triptidididoki nie pozwalały im dostrzegać mnie, za to ja widziałem ich doskonale. Wierzyli. Drobne barki boga zadygotały w męczącym kaszlu. Po chwili Stwórca odchrząknął. - A teraz mam tu ciebie i widzę, że nie jesteś taki najgorszy. Wręcz przeciwnie, chłopcze... No, wiesz, chciałem zobaczyć ludzi z bliska, ponoć dobrze was zrobili. Baldwin otrząsnął się. - Czy twoja śmierć jest nieunikniona? - Rzekłeś prawdę, synu. Agonia zaczęła się w momencie wybuchu ostatniej wojny. - Ale zabijesz też nas, ludzie nie żyją w próżni! - Przykro mi - zasępił się bóg. - Rozumiesz chyba, że to skutek uboczny. Powiedziałem ci już - mój koniec jest końcem tego, co stworzyłem. Jestem Bogiem. Ręka Stwórcy nakreśliła jakiś znak. W powietrzu pojawił się migotliwy rysunek trzech skrzydeł oplecionych cierniem. Baldwin widział go w różnych miejscach Starego Cmentarza. Domyślił się, że jest to tutejszy odpowiednik krzyża. Bóg pochylił się i zawiesił mu go na szyi. - Na pamiątkę, chłopcze. Polubiłem cię. Czas zakoń... - Poczekaj. Masz już jednego wiernego; ja w ciebie wierzę! - No tak... To miłe z twojej strony, ale jeden to za mało, aby przeżyć. - Znajdą się inni! Na tej planecie są już trzy ludzkie miasta. Na pewno znajdą się inni. Nie możesz się poddać, boże. Spróbuj z nimi. - On ma rację. Dlaczego mielibyśmy zrezygnować z ostatniej szansy, Panie? - tuż obok stał Naleth. Był wyraźnie pobudzony. Trząsł się jeszcze bardziej. Zapadła cisza. Ustał gorący wiatr. Nawet kamień leżący w piasku zdawał się oczekiwać boskiej decyzji. Czekała cała pustynia. Mijały długie minuty. - Dobrze. Roześlemy wśród nich Mniejsze Triptidididoki. Sprawdzę wiarę twoich braci. Ukrył twarz w dłoniach. W co się wplątał? Nie potrafił uwierzyć w całą tę sprawę. Może to sen? Znak wiszący na szyi - nazwał go Skrzdakiem - i opowieść Sharka potwierdzały fakty. Shark widział jego zniknięcie. Widział też powrót. Znacznie opóźniony. I co teraz - kiedy pójdę do Avalon i opowiem tę historię, wyśmieją mnie. Kto uwierzy w Boga - Ptaka?!... Przecież oni w nic nie wierzą. Od czasu, kiedy Zjednoczone Wyznania Jezusa połączyły się z Wyznawcami Pierwotnych Sił Natury, ludzie przestali traktować religię poważnie. Cholera z nimi... Dlaczego odroczyłem wyrok? Przecież ich nienawidzę. Sam bym ich chętnie powpuszczał w próżnię i patrzył, jak pękają. Nagle pomyślał, że zniechęca go tutejszy Zły. I taki musi tu być. - Shark, idź do warsztatu. Android wymknął się bez słowa. Od czasu zniknięcia Baldwina nie mówił zbyt wiele i Baldwin obawiał się, że jego nieskomplikowaną głowę nadwerężyła obserwacja cudu. Kilka godzin później byli gotowi. Stali przed domem i grabarz odwrócił się ostatni raz. - Zawsze chciałem opuścić to miejsce, ale nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to w taki właśnie sposób. - Nie było najgorzej - wtrącił płaczliwie Shark. - Tak. Chmury wisiały nisko, jeszcze niżej słońce. Nadchodził zmierzch. - Chodźmy. Pierwszy szedł człowiek, odziany w czarny garnitur i skrzypiące buty. Na koszuli, otoczony delikatną poświatą, lśnił Skrzydlak. Drugi kroczył android, niosąc ogromną, wiernie powiększoną wersję znaku skrzydlatego boga. Co jakiś czas potykał się i zataczał, ale zaraz wracał na szlak i uparcie podążał dalej. Szli, a ich cienie wydłużały się. Szli do Avalon. Szli nawracać. Gdyby spojrzeć z boku na ich przygarbione sylwetki, można by odnieść wrażenie, że nie byli pierwszymi.