5331

Szczegóły
Tytuł 5331
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5331 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5331 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5331 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marcin Osikowicz-Wolff Ruletenburg Noc by�a jasna, a powietrze odzyskiwa�o �wie�o�� po upalnym pierwszym dniu lipca. Przyt�umione bicie ratuszowego zegara og�asza�o p�noc. St�jkowy Szczepan Britow szybkim krokiem zmierza� do domu po zako�czonej s�u�bie, nuc�c ra�nego, wojskowego marsza "Dla ojczyzny i cesarza". Policjant by� m�czyzn� oko�o pi��dziesi�tki, ale o nieprzeci�tnej energii, wi�c kiedy tak maszerowa�, iskry g�sto sypa�y si� spod podkutych but�w. Jego mieszkanie znajdowa�o si� na drugim pi�trze starej czynsz�wki przy Kruczej, dwie przecznice od placu Siennego. By� pewien, �e czeka tam na niego sp�niona kolacja, gor�cy samowar z gruzi�sk� herbat� i r�wnie gor�ca A��a Ludwigowna - jego prawowita ma��onka. Wszed� do bramy i ju� kierowa� si� w stron� schod�w, kiedy dostrzeg� �wiat�o, dochodz�ce przez uchylone drzwi str��wki. Upi� si� i �pi, a lampa spowoduje po�ar, pomy�la� o str�u. Aleksander Michaj�owicz Katikow by� powszechnie znany z poci�gu do smu�ych kszta�t�w butelek "Kartoflanej". Postanowi� zgasi� lamp�, zawr�ci� wi�c i pchn�� odrapane drzwi. By�y �o�nierz w s�u�bie cesarza, uczestnik wojny krymskiej odznaczony dwoma medalami "Za odwag�", widzia� ju� w �yciu niejedno, a jednak to, co zobaczy� tym razem, sprawi�o, �e marszowa melodia uwi�z�a mu w gardle. Str� le�a� na pod�odze tu� przy wej�ciu. Nawet na pierwszy rzut oka wida� by�o, �e nie powali�a go w�dka. Siekiera, kt�ra wystawa�a z jego g�owy, tkwi�a w czaszce a� po stylisko. Lampa pali�a si� na stole. Obok niej sta�a butelka, szklanka, a na kawa�ku gazety le�a� kiszony og�rek. Britow pochyli� si� nad trupem i dotkn�� jego nadgarstka. By� ju� zimny. Po wewn�trznej stronie d�oni dostrzeg� wypisan� mi�kkim o��wkiem du��, rzymsk� dwunastk�. Podszed� do sto�u i zdmuchn�� lamp�. Potem wyszed�, zamkn�� drzwi na klucz i pu�ci� si� p�dem na komisariat. Ju� po kwadransie pod numerem pi�tym na Kruczej zaroi�o si� od policjant�w. Mimo p�nej pory znale�li si� te� gapie - g��wnie go�cie pobliskiej traktierni. Cia�o Katikowa zapakowano do czarnego, zamkni�tego powozu i odwieziono do miejskiej kostnicy. �lady zabezpieczono, str��wk� zaplombowano. Britow z�o�y� na komisariacie odpowiednie zeznania, a s�dzia �ledczy Porfiry Pietrowicz wym�g� na nim uroczyst� przysi�g�, �e nikomu nie wspomni o numerze na r�ce martwego str�a. Oko�o drugiej nad ranem st�jkowy m�g� wreszcie uda� si� do domu. Samowar by� ju� zimny, a �ona spa�a. P�nym popo�udniem Porfiry Pietrowicz w dalszym ci�gu siedzia� w swoim gabinecie. Okna pomieszczenia wychodzi�y na Prospekt Newski i p�yn�cy stamt�d gwar stolicy rozprasza� jego uwag�. Zamkni�cie okien by�o jednak niepodobie�stwem ze wzgl�du na panuj�cy zaduch. W ko�cu ze zniech�ceniem zamkn�� grub� teczk�, kt�r� w�a�nie przegl�da�. Potem przewi�za� j� mocnym, konopnym sznurkiem i z tym pakunkiem w jednej, a letni� marynark� w drugiej opu�ci� budynek. Machn�� na doro�k� i kaza� si� wie�� do Parku Letniego. Tam, przysiad�szy na bia�ym, sk�adanym krzese�ku (krzese�ka za pi�� kopiejek wynajmowa� stra�nik zieleni), odpoczywa� w cieniu stusze��dziesi�ciodwuletniego d�bu. Po mniej wi�cej godzinie podni�s� si� nagle i zdecydowanym krokiem pomaszerowa� w kierunku bramy. Profesor Micha� Michaj�owicz Luboznatielny zajmowa� pi�trowy dom po przeciwnej stronie ulicy. Budynek otoczony niewielkim ogrodem nie m�g� uchodzi� za przyk�ad typowej architektury petersburskiej i sk�ania� si� raczej ku domom angielskim. Z drugiej strony ca�y Petersburg r�wnie� nie nale�a� do typowej architektury rosyjskiej, wi�c wszystko si� jako� wyr�wnywa�o. Poci�gn�� za sznur dzwonka. Kiedy mu otworzono, w pierwszej chwili pomy�la�, �e pomyli� adres i chcia� zawr�ci�. M�oda kobieta stoj�ca w drzwiach nie wygl�da�a na s�u��c�. U�miecha�a si� do niego. - Jestem Porfiry Pietrowicz, dawny ucze� profesora. - Jestem Anette Tomaszowna, jego obecna �ona - powiedzia�a kobieta. - Prosz�, niech pan wejdzie. Profesor jest w swoim gabinecie. Id�c za ni� zauwa�y�, �e jedno ucho ma odrobin� odstaj�ce. M�g�bym je odgry�� i po�kn�� na surowo, pomy�la�. Wszed� do jasnego gabinetu. Anette Tomaszowna zamkn�a za nim drzwi. - Widz�, drogi Porfiry Pietrowiczu, �e pozna� pan ju� moj� �on�. Od p� roku. Niech�e pan siada. Stary cz�owiek nie wygl�da� na zaskoczonego wizyt�. Siedzia� w sk�rzanym fotelu, przy zasypanym papierami stoliku. Mimo wczesnej pory i gor�ca mia� na sobie bordowy, pikowany szlafrok, a jego nogi okryte by�y kocem. - I c� pana do mnie sprowadza po tylu latach? Sko�czy� pan studia w czterdziestym si�dmym..., nie, w czterdziestym �smym. Znamienna data, nie m�g�bym zapomnie�. - Prawd� powiedziawszy, nie wiem, od czego zacz��. Widzi pan, my... to znaczy ja... - Najlepiej zacz�� od pocz�tku. To znaczy od herbaty. �ona profesora postawi�a na stoliku tac� z serwisem. Kiedy pochyla�a si� nad samowarem, Micha� Michaj�owicz ukradkiem poca�owa� j� w ucho. S�dzia przygryz� wargi. Siedzieli przez chwil�, w milczeniu delektuj�c si� napojem. - No wi�c? - zapyta� w ko�cu Luboznatielny. Porfiry Pietrowicz poprawi� si� w fotelu. - Wszystko zacz�o si� blisko rok temu. Zamordowano dr�nika w jego budce, przy wyje�dzie z miasta. Sprawcy nie zale�li�my. W czasie ogl�dzin zw�ok zauwa�ono wypisan� na d�oni dr�nika rzymsk� jedynk�. Fakt ten zaprotoko�owano, ale nikt nie przywi�zywa� do niego wagi. Do czasu. �ledztwo w tej sprawie jeszcze si� na dobre nie zacz�o, a ju� znaleziono kolejnego trupa. Tym razem by� to piekarz. - Na d�oni mia� dw�jk� - Luboznatielny siorbn��. - W�a�nie. Kto� to skojarzy� z dr�nikiem i spraw� zaj�li�my si� powa�niej. Podj�li�my r�ne... nadzwyczajne dzia�ania, ale niczego nie wykryli�my. Nie uda�o nam si� nawet ustali� zwi�zku mi�dzy zabitymi. Prawdopodobnie si� nie znali. Od tamtej pory mamy ju� dwunastu ponumerowanych zabitych. W�r�d nich cztery kobiety. Nie mamy za to �adnych podejrzanych, �adnych poszlak, o dowodach nie wspomn�. Robimy, co si� da, �eby unikn�� plotek, wi�c gazety jeszcze nie zd��y�y powi�za� tych historii. W ko�cu - Porfiry wzruszy� ramionami - w stolicy codziennie kogo� si� morduje. Ca�y czas jednak miastu grozi panika. Nie musz� m�wi�, jak zaszkodzi�oby to naszej instytucji. - Nie musi pan. Ale czego w�a�ciwie wasza instytucja oczekuje ode mnie? - profesor u�miechn�� si� nieznacznie. Porfiry Pietrowicz po�o�y� na stoliku teczk�, kt�r� dot�d trzyma� na kolanach. - To nie biuro, to ja prosz� pana o pomoc. Jako dawny ucze�, to znaczy nieoficjalnie. Tu s� kopie akt tej sprawy. - S�dzia �ledczy wzi�� g��boki oddech. - Prosz�, �eby pan wskaza� mi trop, mo�e jest co�, co przeoczy�em. Potrzebuj� pomys�u, idei, metody. Czegokolwiek, co pomo�e mi z�apa� tego drania. - Sk�d pan, drogi Porfiry Pietrowiczu, wie, �e zab�jc� - je�eli oczywi�cie mamy do czynienia tylko z jednym cz�owiekiem - jest m�czyzna? S�dzia u�miechn�� si�. - Nie wiem. Chcia�em sprawdzi�, czy problem pana interesuje. - Oraz czy dzia�a jeszcze m�j starczy umys�? Ch�tnie pana uspokoj� - dzia�a. Dobrze, przejrz� te papiery, ale niczego nie obiecuj�. Kiedy zdarzy�o si� ostatnie morderstwo? - Wczoraj przed p�noc�. - Dzi� jest drugi lipca. W takim razie prosz� przyj�� pi�tnastego. Mo�e zd��ymy powstrzyma� morderc� przed nast�pnym razem. Anette odprowadzi pana do wyj�cia. Przez nast�pne dwa tygodnie Porfiry Pietrowicz miota� si� bezsilnie, uporczywie staraj�c si� odnale�� punkt wsp�lny dla wszystkich nie wyja�nionych przypadk�w. A to kr��y� po mie�cie, odwiedzaj�c miejsca zbrodni, a to zam�cza� podw�adnych, nakazuj�c powt�rne przes�uchania, w kt�rych zreszt� sam bra� udzia�, a to zn�w zagrzebywa� si� na wiele godzin w aktach, z nadziej� nag�ego objawienia. Objawienia nie dost�pi�, nabawi� si� natomiast ostrych b�l�w g�owy, zaniku apetytu i stanu og�lnego podra�nienia. Lekarz Zosimow stanowczo doradza� odpoczynek. Stan zdrowia przyjaciela bardzo go niepokoi�, lecz ten nie zwraca� uwagi na ostrze�enia i pracowa� w zapami�taniu charakterystycznym dla wszystkich monoman�w. Rankiem dnia, w kt�rym mia� ponownie odwiedzi� profesora Luboznatielnego, Porfiry Pietrowicz wreszcie zrezygnowa�. Po nocy sp�dzonej nad przepatrywaniem kolejnych tom�w akt mia� ju� tylko tyle si�y, �eby powlec si� do swojej s�u�bowej garsoniery i tam bez �ycia pa�� na kanap�. Kiedy si� obudzi�, by� wiecz�r i do pokoju wpada�o ciep�e �wiat�o ko�cz�cego si� dnia. W poczuciu zmarnowanego czasu umys� si�, ogoli� i przebra�. Nie poczu� si� od tego lepiej, ale proste czynno�ci przywr�ci�y mu nieco trze�wo�ci umys�u. Wyszed� z mieszkania. Garsoniera przylega�a bezpo�rednio do jego gabinetu, a ten do kancelarii. Dy�urny urz�dnik pokiwa� ze zrozumieniem g�ow�. Drzwi otworzy�a Anette Tomaszowna. Jej ucho dalej by�o odstaj�ce, ale Porfiremu Pietrowiczowi zacz�o si� nagle wydawa�, �e poprzednio by�o to lewe, a teraz prawe. Wszed� do gabinetu. Profesor Luboznatielny ubrany by� tym razem w czarny, staromodny surdut, kt�rego u�ywa� kiedy� w czasie wyk�ad�w, by nie poplami� kred� lepszego ubrania. W rogu rzeczywi�cie sta�a przeno�na tablica z przygotowanym zapasem kredy. Tablica przys�oni�ta by�a serwet�. Luboznatielny wygl�da� teraz dok�adnie tak, jakim go zapami�ta� Porfiry Pietrowicz z czas�w studi�w na Cesarskiej Akademii Nauk. - Wygl�da pan fatalnie, studencie Porfiry Pietrowiczu. Na pana miejscu przesta�bym chodzi� do podejrzanych lokali, a zacz��bym przygotowywa� si� do egzaminu. S�dzia chcia� zaoponowa�, ale Luboznatielny pchn�� go ko�cem linijki na fotel. - Silentium! Nie przerywa� - warkn��, ale zaraz z�agodzi� ton. - Prosz�. Podszed� do tablicy i �ci�gn�� serwet�. Na niej czerwon� kred� wypisanych by�o dwana�cie nazwisk wraz z kr�tkimi charakterystykami. - Studencie Porfiry Pietrowiczu, prosz� to odczyta� - g�os profesora by� znowu surowy. S�dzia zacz�� czyta�. Po chwili recytowa� ju� z pami�ci, jak dobrze wyuczon� modlitw�. - Jeden, Iwanow. Dr�nik, lat pi��dziesi�t sze��, zgin�� zak�uty no�em w miejscu pracy, dnia czwartego lipca tysi�c osiemset sze��dziesi�tego czwartego roku. Dwa. Makowicz. Piekarz, lat czterdzie�ci osiem, gard�o podci�te no�em do krojenia chleba w magazynie piekarni, pierwszego wrze�nia ubieg�ego roku. Trzy. Marmie�adow, prostytutka, lat siedemna�cie, uduszona po�czoch� w wynajmowanym pokoju, siedemnastego grudnia tego� roku. Cztery. Carycow, urz�dnik dwunastej klasy, lat dwadzie�cia siedem, zabity siekier� na ulicy Puszkina, dnia czwartego marca bie��cego roku. Pi��. Dunikin. Sprzedawca jarzyn, czterdzie�ci pi�� lat, uderzony kamieniem przed targowym wychodkiem, dnia czwartego lutego. Sze��. So�tykow. Student, lat dwadzie�cia dwa, dwudziestego trzeciego lutego og�uszony i powieszony na pasku w bramie kamienicy, gdzie wynajmowa� pok�j. - Na Boga, profesorze! Znam na pami�� te dane, pan te� je zna, wi�c po co to wszystko? - przerwa� Porfiry Pietrowicz. Zasch�o mu w gardle. Si�gn�� po fili�ank� i nala� sobie herbaty. - B�g nie ma z tym nic wsp�lnego. Przynajmniej na razie. A na pytania b�dzie czas p�niej. Teraz prosz� szybko doko�czy� czytanie listy. Mo�e pan opuszcza� nazwiska. S�dzia �ledczy skrzywi� si�, ale nie mia� wyj�cia. Profesor traktowa� swoj� rol� bardzo powa�nie. - Siedem. Emerytowany pu�kownik, lat sze��dziesi�t. Zepchni�ty ze schod�w na klatce schodowej si�dmego marca. Stwierdzono kradzie� rewolweru. Osiem. Adwokat, trzydzie�ci pi�� lat, zastrzelony przed wej�ciem do domu publicznego pi�tnastego kwietnia. Dziewi��. Kwiaciarka, pi��dziesi�t dziewi�� lat, trzydziestego kwietnia zastrzelona na placu Siennym. Dziesi��. Nauczycielka, lat trzydzie�ci jeden. Zastrzelona przed gmachem gimnazjum dnia siedemnastego maja. Jedena�cie. S�u��ca u Drozdow�w, lat dwadzie�cia cztery. Zastrzelona przed ich domem dziesi�tego czerwca. Dwana�cie. Str�, lat pi��dziesi�t pi��. Dnia pierwszego lipca zabity siekier� w swojej str��wce. Odetchn�� g��boko. W miar� czytania ton jego g�osu zmienia� si� od zwyk�ego zniech�cenia po g��bokie rozdra�nienie. By� z�y, �e poprosi� Luboznatielnego o pomoc, �e da� si� wci�gn�� w te sztuback� maskarad�. Postanowi� wyj��, je�eli w tej chwili nie dowie si� czego� konkretnego. - Je�eli pan wyjdzie, to z pewno�ci� niczego wi�cej si� pan nie dowie - zasycza� Luboznatielny. - Chcia�by pan zapewne zada� mi teraz kilka prostych pyta�. I liczy pan, �e odpowiem na nie w r�wnie prosty spos�b. Ot� myli si� pan, drogi Porfiry Pietrowiczu. To ja b�d� zadawa� panu pytania. A pan b�dzie siedzia�, my�la�; my�la�! - podkre�li� Micha� Michaj�owicz - i odpowiada�. Porfiry nie wiedzia�, co s�dzi� o tym przedstawieniu. Czu� si� tak sko�owany, �e m�g� si� zgodzi� na wszystko. Milcza� wi�c. - Pytanie pierwsze! - zagrzmia� starzec, staj�c wprost przed fotelem i celuj�c linijk� w oko Porfirego. - Co ��czy wszystkie ofiary? - Trudno powiedzie�, profesorze. Mi�dzy zamordowanymi mamy spore r�nice wiekowe i zawodowe. S� w�r�d nich cztery kobiety, co mo�e wskazywa�, �e mamy do czynienia z m�czyzn�, ale niekoniecznie. Jak zwykle w rozwa�aniach psychologicznych, wszystko mo�na t�umaczy� na dwa sposoby. Sprawca atakuje z zaskoczenia, wykorzystuje przewag�. Wydaje si�, �e nie wchodzi wcze�niej w kontakt ze swoimi ofiarami i �e nie dzia�a z pobudek seksualnych. Luboznatielny zamacha� niecierpliwie linijk�. - Powiem panu, co ofiary maj� ze sob� wsp�lnego. Nic, ot co! To, na co pan wskazywa�, jest oczywiste, je�eli przyjmiemy jego punkt widzenia. - A jaki jest jego punkt widzenia? - A, ha. W�a�nie. Tego pan nigdy nie m�g� zrozumie� - profesor pochyli� si� i dysza� s�dziemu prosto w nos astmatycznym oddechem. - Mordercy, kimkolwiek on jest, wcale nie chodzi o ofiary. Nie obchodzi go ��dza krwi, ani lubie�no��, ani strach tych ludzi. Jemu chodzi o pana, Porfiry Pietrowiczu. S�dzia �ledczy zamkn�� oczy. - To nieprawda - powiedzia� cicho. - Prawda, prawda - triumfowa� Luboznatielny. - Ten cz�owiek gra z panem, z biurem, z ca�ym pa�stwem. My�li o panu, przewiduje pana reakcje, po cz�ci ju� jest panem. To gracz. Postanowi� by� lisem i nie da� si� z�apa� sforze. Z�ama� system. Udowodni�, �e je�eli lis jest sprytny i zr�cznie zagryza kury, to nie ma takiego my�liwego, kt�ry by go z�apa�. Kur jest za du�o do upilnowania, my�liwi g�upi, sfora kr�ci si� w k�ko. A lis jest tylko jeden. Nie pope�nia b��d�w. Ma g��boko przemy�lan� koncepcj�, mo�e trawi� j� w sobie przez lata. Czyta�, studiowa�, przygotowywa� si�. Nie ma s�abych stron, a je�eli ma, to o nich wie i ju� to go od nich uwalnia. Uprawia sztuk� dla sztuki. Nie przy�wieca mu cel inny ni� udowodnienie, �e jest nieuchwytny. Nie jest zwyk�ym morderc�, kt�rego da�oby si� schwyta� na podstawie �lad�w. On ich nie zostawia. Z wyj�tkiem numer�w na r�kach, ale to tylko po to, �eby my�liwy m�g� si� domy�li�, kt�rego to lisa sprawka i zazgrzyta� z�bami. Nie ma te� klucza, wed�ug kt�rego wybiera przysz�e ofiary. Klucza, kt�rego pan tak uporczywie i d�ugo szuka�. - Zawsze jest jaki� klucz. - Nie tym razem, m�j drogi Porfiry Pietrowiczu. Chocia� musz� przyzna�, �e w pewien spos�b ma pan racj�. Jest klucz. Klucz losowy oczywi�cie. To w�a�nie dlatego zamordowani nie mieli ze sob� nic wsp�lnego. Wybiera ofiary zupe�nie przypadkowo. Oczywi�cie do pewnych granic. Nie zaatakowa�by na przyk�ad maszeruj�cego w orkiestrze wojskowej tr�bacza. Nie mo�e si� przecie� ujawni�, wi�c stara si� minimalizowa� ryzyko. A to mu si� udaje doskonale. Powiem szczerze, panie s�dzio �ledczy - on ma nad panem mia�d��c� przewag�. Mia�d��c�! Milczenie przeci�ga�o si�. Porfiry Pietrowicz podszed� do okna i sta� wpatrzony w ciemno��. To, co us�ysza�, by�o bardzo trudne do przyj�cia i jednocze�nie bliskie jego najgorszym - dotychczas nieu�wiadomionym - przeczuciom. Profesor Luboznatielny patrzy� na niego z uwag�. Siedz�c w fotelu nala� sobie kolejn� fili�ank� herbaty i pi� drobnymi �ykami. D�ugie przem�wienie zm�czy�o go. - Kiedy�, jeszcze w czasach studenckich, my�la�em troch� na ten temat - powiedzia� wreszcie cicho. - Jako przysz�y prawnik zastanawia�em si�, jaki by�by najtrudniejszy do wykrycia przypadek kryminalistyczny. Doszed�em do wniosku - zreszt� nietrudno do niego doj�� - �e o wykryciu sprawcy decyduj� w r�wnym stopniu �lady, kt�re przest�pca pozostawia co odkrycie motywu zbrodni. Zapyta�em wtedy, co by by�o, gdyby sprawca nie pozostawia� �adnych �lad�w, a jego zbrodnie nie mia�y motywu. Odpowied� by�a dla mnie wtedy jasna - zbrodnia doskona�a. Rozmawia�em na ten temat z jednym z moich profesor�w, cz�owiekiem dosy� otwartym, jak mi si� wtedy wydawa�o. Wy�mia� mnie oczywi�cie i poradzi� zaj�� si� powa�niejszymi sprawami. Oczywi�cie by�em na niego w�ciek�y. Ma�o! By�em tak podekscytowany w�asnymi rojeniami, �e mog�em zabi�, by udowodni� swoj� racj�. Umilk� zapatrzony w swoje wspomnienia i m�odo��. Porfiry Pietrowicz odwr�ci� si� od okna i wolno podszed� do profesora. - Pan wiedzia�! Przez ca�y czas czeka� pan na taki przypadek i wierzy�, �e jaki� szaleniec w ko�cu potwierdzi pa�sk� teori�! Luboznatielny u�miechn�� si� blado. - Nie przesadzajmy. Zarzuci�em moje rozwa�ania ponad p� wieku temu. Chyba nie podejrzewa mnie pan o tak� demoniczno��? Nigdzie nie zapisa�em swoich spostrze�e�, nie mog�em by� wi�c dla nikogo inspiracj�. Poza tym, bez obrazy, ale ka�dy my�liciel-amator mo�e wpa�� na ten sam pomys� i dalej nic z tego nie wyniknie. Od filozofii do zbrodni droga do�� d�uga. Po prostu, kiedy przyszed� pan do mnie ze swoj� teczk�, domy�li�em si�, �e chodzi w�a�nie o ten przypadek. Studiuj�c akta tylko utwierdzi�em si� w tym przekonaniu. Porfiry Pietrowicz usiad� w swoim fotelu i chcia� co� powiedzie�. Nie m�g� jednak zebra� my�li, wi�c tylko kiwa� si� miarowo z r�kami przy skroniach. Profesor natomiast odstawi� pust� fili�ank�, odetchn�� g��boko i podni�s� si�, zn�w przywdziewaj�c na twarz mask� wyk�adowcy. - Pora na drugie pytanie, studencie Porfiry Pietrowiczu. Jak z�apa� tego drania, kimkolwiek on jest? S�dzia �ledczy ockn�� si� i popatrzy� na starca. Zn�w nie rozumia�. - Przecie� powiedzia� pan przed chwil�, �e to zbrodniarz doskona�y. I, prawd� m�wi�c, jestem w stanie przyzna� panu racj�, chocia� oznacza to dla mnie szybki koniec kariery. Chyba �e z�apiemy go przez przypadek. A teraz zadaje pan to pytanie, co oznacza, �e zna pan odpowied�, ergo wie pan, jak z�apa� tego drania, ergo zbrodniarz nie jest doskona�y. - Ma pan racj� i w jednym i w drugim przypadku, panie s�dzio �ledczy. Zbrodniarz nie jest doskona�y, a z�apa� go mo�na jedynie przez przypadek. Przypadek jako metoda �ledcza - starzec u�miechn�� si� rado�nie - to nawet dobrze brzmi. Porfiry Pietrowicz uwa�nie spojrza� na profesora. - Boj� si� pomy�le�, o co panu chodzi. - I s�usznie. Rzecz jest dosy� ryzykowna. Niech pan zamknie na chwil� oczy i wyobrazi sobie wszystkich ludzi mieszkaj�cych na Ziemi. Teoretycznie rzecz bior�c, ka�dy z nich m�g�by by� morderc�. Nale�a�oby wi�c nazwiska tych ludzi wrzuci� do kapelusza, potrz�sn�� i wylosowa� jedno. Wed�ug teorii mojego przyjaciela, Dmitrija Mendelejewa... Ciekawy cz�owiek z niego, nawiasem m�wi�c. Chemik. Kroi mu si� profesura, a zajmuje si� takimi sprawami. Nie wr�� mu zreszt� kariery. Ma zbyt otwart� g�ow� jak na nasz uniwersytet. A, ha. No wi�c wed�ug jego teorii to b�dzie w�a�nie nazwisko mordercy. Proste. - Proste - przyzna� s�dzia �ledczy. - Tyle �e nie zadzia�a. - Zadzia�a, zadzia�a - mrukn�� Luboznatielny. - To tylko kwestia wiary. Szanowny pan zapewne �yczy sobie eksperymentu. Prosz� bardzo - profesor podszed� do biurka, z kt�rego szuflady wyci�gn�� tarcz� i lotki. Do tarczy przypi�ta by�a kartka papieru z wyrysowanym kwadratem. Kiedy Porfiry Pietrowicz przyjrza� mu si� lepiej, dostrzeg�, �e kwadrat podzielony zosta� na sto p�l zaznaczonych liczbami od jeden do sto. Liczby by�y wpisane na chybi�-trafi�. Luboznatielny zdj�� ze �ciany "Melancholi�" Durera i zawiesi� tarcz�. Odst�pi� dwa kroki i przyjrza� si� dzie�u. - Znakomicie - oceni� - teraz pana kolej. Ile ma pan lat? Sza!; niech pan mi nie m�wi - zamacha� r�kami, widz�c, �e ten otwiera usta. - Chodzi o to, �eby pan pomy�la� o tej liczbie, zobaczy� j�, posmakowa�. Prosz� tu podej��. Stan�li o jakie� trzy metry od tarczy. Z tej odleg�o�ci �aden z nich nie m�g� dostrzec liczb. Luboznatielny wr�czy� s�dziemu lotk�. - No, odwagi - zach�ci�. Porfiry Pietrowicz zamierzy� si� i rzuci�. Lotka �ukiem przelecia�a przez gabinet i wyl�dowa�a w kwadracie. - Ma pan dobre oko - pochwali� starzec. - Od razu wida�, czym urz�dnicy pa�stwowi zajmuj� si� w godzinach pracy. Niech pan tu stoi. Profesor podszed� do tarczy. - Teraz mo�e mi pan wyjawi�, ile ma pan lat. - Czterdzie�ci trzy - powiedzia� s�dzia �ledczy. Luboznatielny kiwn�� na niego palcem. Po chwili ju� obaj wpatrywali si� w ig�� lotki, tkwi�c� dok�adnie w polu czterdzie�ci trzy. - Nie wierz� - powiedzia� z przekonaniem Porfiry Pietrowicz. - Oczywi�cie, nikt nie wierzy - Micha� Michaj�owicz za�mia� si� szyderczo. - My�li pan, �e dlaczego Mendelejew nie opublikowa� swojej pracy? - A co b�dzie, je�eli spr�buj� rzuci� jeszcze raz? - s�dzia wyci�gn�� strza�k� z tarczy. - Daj� sto do jednego, �e nie powt�rzy pan wyniku. Inaczej wszystkie kasyna zbankrutowa�yby w ci�gu godziny. Rzeczywi�cie. Nie powt�rzy�. - Nie zna pan innej metody? - Znam. Podobno ka�dy morderca pod�wiadomie pragnie zosta� uj�ty. Zawsze mo�emy poczeka�, a� sam si� zg�osi. - A jednak, profesorze Luboznatielny, odpowiedzia� pan na wszystkie moje pytania. Oko�o trzeciej nad ranem gabinet opustosza�. S�dzia �ledczy opu�ci� dom z b�lem g�owy i brulionem zdolnego chemika w kieszeni. Starzec po�o�y� si� obok Anette Tomaszownej, ale sam pr�dko nie zasn��. Bezsenno�� w Petersburgu stawa�a si� regu��. Porfiry Pietrowicz obudzi� si� po blisko dwunastu godzinach snu. By� tak samo pe�en w�tpliwo�ci jak przed za�ni�ciem. Mimo to do�� ra�no wyskoczy� z ��ka i przygotowa� sobie �niadanie. Kawalerskie �ycie sprawia�o, �e nie musia� przestrzega� p�r posi�k�w, wi�c nie zwa�aj�c na godzin� obiadow� zadowoli� si� chlebem, miodem i zimnym mlekiem. Zanim opu�ci� mury ��tej kamienicy, odwiedzi� znajduj�cy si� w podziemiach warsztat, wr�czy� stolarzowi klucz do magazynu i wyt�umaczy� mu swoje zam�wienie. Dla pewno�ci wyrysowa� wszystko na kartce. Ulica jak zwykle og�uszy�a go upa�em, turkotem bryczek i pokrzykiwaniem sprzedawc�w. Kupi� "Dziennik Stoliczny" i zaszed� do krawca Szamera. Czekaj�c w kolejce do przymiarki - Szamer by� mistrzem w swoim fachu i czeka�o si� zawsze - przegl�da� na zmian� to brulion Mendelejewa, to gazet�. - Jak si� panu wiedzie, panie Porfiry Pietrowicz? Dalej gwa�c�, kradn� i morduj� na ulicach? - krawiec pochyla� si� nad jego nogawk�. M�wi� niewyra�nie, gdy� w ustach trzyma� szpilki. S�dzia spojrza� z g�ry na jego drobn� posta�. - Panu si� nic nie stanie, panie Szamer. �yd�w nie morduj�. - Bardzo s�usznie, panie Porfiry Pietrowicz. Bardzo s�usznie. To jest dobry znak dla naszej ojczyzny. Pan zapewne zauwa�y�, �e �yd�w morduj� zawsze wtedy, kiedy w pa�stwie dzieje si� niedobrze. My jeste�my dla batiuszki jak te kanarki - Szamer przygryz� nitk�. - G�rnicy trzymaj� w kopalniach kanarki. Jak id� truj�ce gazy, to kanarki zdychaj� pierwsze, a g�rnicy uciekaj� na powierzchni�. Taki po�yteczny nar�d, te kanarki. Gotowe. Teraz marynarka. - Polityka bywa niebezpieczna - przyzna� s�dzia �ledczy. - Ale chyba dobrze si� panu teraz �yje. Klient�w ma pan wi�cej ni� trzeba. - �wi�ta racja, panie Porfiry Pietrowicz - przytakn�� krawiec uwijaj�c si� przy klapach. - Wi�cej ni� trzeba. Zw�aszcza tych, co szyj� na kredyt. Przychodzi do mnie wczoraj jeden pisarz. I co? Zap�ac�, m�wi, jak mnie wydadz�. A ja przecie� wiem, �e jak jego wydadz�, to za nim si� b�dzie ci�gn�� sznur takich jak ja albo i gorszych. Ale przecie� pisarz to pisarz. Sztuk� narodow� trzeba wspiera�. Wi�c ja m�wi�, oczywi�cie, pan zarobi, pan zap�aci. On wychodzi, a na mnie �ona wrzeszczy, �e ja dobr� we�n� na zatracenie wyrzucam. Ale pan przecie� rozumie, prosz� rami� wy�ej, �e dla sztuki trzeba si� po�wi�ca�. Garnitur b�dzie za tydzie�. Pan wybaczy - terminy. Prosto od krawca Porfiry Pietrowicz wr�ci� do swojego gabinetu. Na biurku sta�o du�e tekturowe pud�o. Zajrza� do �rodka i pokiwa� w zamy�leniu g�ow�. A� do wieczora nie mia� ju� niczego wi�cej do zrobienia. Anette Tomaszowna krz�ta�a si� po gabinecie, dolewaj�c go�ciom herbaty. Czekali na profesora. S�dzia przypatrywa� si� postawnemu m�czy�nie w ciemnoszarym garniturze, kt�ry siedzia� w fotelu naprzeciwko. Dymitr Mendelejew z�o�ywszy r�ce w wie�yczk�, rozgl�da� si� woko�o. Nie rozmawiali. - Panowie, widz�, ju� si� poznali. Bardzo dobrze! - zawo�a� Luboznatielny wchodz�c do gabinetu. - Wybaczcie sp�nienie. Doktor zaleci� mi spacery, wi�c codziennie obchodz� Park Letni. Dzi�ki temu b�d� �y� sto lat - roze�mia� si�. - Widz�, �e wszystko ju� przygotowane do naszego eksperymentu. Anette, kochanie, musisz nas opu�ci�. Zbytnio rozpraszasz pana s�dziego �ledczego. To mo�e mie� na niego negatywny wp�yw. Chocia� niekoniecznie. Kwestie psychologiczne zawsze mo�na rozpatrywa� dwojako. Porfiry Pietrowicz chcia� co� powiedzie�, ale zrezygnowa�. Anette Tomaszowna wysz�a, u�miechaj�c si� do nich wszystkich. - Zaczynajmy - powiedzia� Mendelejew. S�dzia podni�s� si� z fotela i podszed� do biurka. - To jest - odkaszln�� dla poprawienia g�osu - ko�o do rulety, skonfiksowane w nielegalnym kasynie i - jak panowie widz� - nieco przez nas przerobione. Znajduj� si� na nim nie trzydzie�ci siedem, lecz trzydzie�ci trzy przegr�dki, oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Trzydziesta trzecia to pole puste. Prosz� si� nie obawia� - doda� widz�c ich pow�tpiewaj�ce miny - sprawdzi�em, czy ta maszynka nie ma swoich ulubionych liczb. Za zgod� profesora pozwoli�em sobie nieco zmieni� procedur� losowania. Nie mieli�my czasu ani technicznych mo�liwo�ci na kompletowanie spisu wszystkich mieszka�c�w Petersburga. Nie mo�na r�wnie� wykluczy�, �e morderca mieszka poza stolic� czy nawet poza granicami guberni. Poza tym trudno by�oby uszy� odpowiednio du�y kapelusz... - poczeka�, ale nikt si� nie u�miechn��. - B�dziemy zatem losowa� kolejne litery nazwiska mordercy. Pan si� zgadza? - Spos�b losowania jest bez znaczenia - skin�� chemik. - �wietnie - s�dzia zatar� r�ce. - Ja b�d� kr�ci� ko�em, profesor Luboznatielny zapisywa� liczby na tablicy, a pan - sk�oni� si� w kierunku Mendelejewa - dogl�da�, czy wszystko odbywa si� zgodnie z pa�sk� doktryn�. Przypominam panom, �e powinni�my wykaza� si� koncentracj� i je�li to mo�liwe, wierzy� w powodzenie eksperymentu. Naukowiec uni�s� si� z miejsca. - A pan, Michale Michaj�owiczu, twierdzi�, �e to cz�owiek ca�kowicie przekonany - mrukn�� z gorycz�. - Powiedzia�em "je�li to mo�liwe", gdy� w dalszym ci�gu wydaje mi si�, �e r�wnie dobrze mogliby�my wezwa� tutaj wr�k�. Dymitr Mendelejew u�miechn�� si� uspokojony. - Rzeczywi�cie, to wychodzi na jedno. Moja metoda opiera si� na tych samych za�o�eniach co magia. Zreszt� - �achn�� si� - nie zamierzam tu wyk�ada�. Czyta� pan moj� prac�?... Je�eli jednak dalej ma pan w�tpliwo�ci - u�miechn�� si� wyzywaj�co - to jest pewien spos�b na podniesienie pa�skiej przydatno�ci do pr�by. Wyci�gn�� z kieszeni srebrn� tabakierk�. Jednak zamiast tabaki s�dzia zobaczy� tylko bia�y, przypominaj�cy m�k� proszek. - To m�j najnowszy wynalazek - odpowiedzia� chemik na jego nieme pytanie. - Rodzaj aktywatora m�zgu. Jeszcze nie nazwany, ale jestem przekonany, �e ludzie b�d� si� kiedy� o to zabija�. Prosz�. Porfiry Pietrowicz z wahaniem wzi�� z jego r�k tabakierk�. Zerkn�� na profesora, ale ten patrzy� w ciemno�� za szyb�. Na pokrywce wygrawerowane by�o oko. Wysypa� spor� szczypt� na wierzch d�oni. Oko patrzy�o na niego ciekawie. Chcia�bym mie� teraz osiem lat mniej, posad� mojego zast�pcy i �ciga� morderc�w bogatych staruszek. Wci�gn��. Oko. Powoli. Najpierw lewe. Dobrze. Teraz prawe. �wiat�o. Okno. Kobieta? - Dzie� dobry, Porfiry Pietrowiczu. Herbaty? Herbaty? Kobieta. Ucho. - Tak nie mo�na, panie s�dzio �ledczy. Moje uszy nie s�u�� do gryzienia. �ledczy? �ledztwo. Eksperyment! Porfiry Pietrowicz zerwa� si� z fotela, ale od razu si� zatoczy� i by�by upad�, gdyby nie pomoc Anette Tomaszownej. W gabinecie by�o zupe�nie jasno. Nic dziwnego. Zegar wskazywa� dziesi�t�. Profesor i Mendelejew znikn�li. Drgn�� i spojrza� na tablic�. Znaki bez zwi�zku. A wi�c wszystko na pr�no. - Porfiry Pietrowiczu, marynarka! Wyszed� przed dom. Czu�, jak przestrze� za jego plecami zwija si� i zag�szcza. Machn�� na przeje�d�aj�c� doro�k�. Kiedy ruszyli, doro�karz poda� mu butelk�. - Klin klinem, panie. To jedyna metoda. Odepchn�� r�k�. Przechodz�c korytarzami urz�du stara� si� unika� spojrze� wsp�pracownik�w. Nie zatrzymuj�c si� w gabinecie przeszed� do mieszkania. Zdj�� koszul�, nala� wody do miednicy, a reszt� zawarto�ci dzbana wyla� na g�ow�. - Panie s�dzio �ledczy, przyprowadzono st�jkowego Britowa. Zabi� jakiego� studenta. - Zaraz. Kiedy w czystej koszuli i z mokrymi w�osami wszed� do pokoju przes�ucha�, Szczepan Britow ju� tam by� - siedzia� na taborecie pod �cian�, przykuty do niej �a�cuchem. Mundur st�jkowego zosta� odarty z naszywek - policjanci nie chcieli mie� z nim nic wsp�lnego. - Nazwisko? - zapyta� siadaj�c za biurkiem. Rozejrza� si� po pomieszczeniu. Zna� je, ale dzisiaj wygl�da�o inaczej. �wie�o pobielone �ciany pachnia�y wapnem. Zakratowane okno wychodzi�o na podw�rze. - Britow. - My�l�, �e teraz opowie mi pan swoj� smutn� histori� - s�dzia �ledczy otworzy� ka�amarz i pochyli� si� nad kartk�. - Dlaczego pan uwa�a, �e b�dzie smutna? - Kogo pan zamordowa�? Wybaczy pan, �e pytam, ale nie widz� nigdzie raportu. St�jkowy u�miechn�� si�. - Nic dziwnego. Zg�osi�em si� dopiero przed kwadransem. - W porz�dku - Porfiry Pietrowicz westchn�� i potar� skronie. - Kim wi�c jest ofiara? - Rodion Romanycz Raskolnikow. S�dzia zamar�. Zamkn�� oczy. Ko�o. Tablica. Er. A. Es. Ka. O. El. En. I. Ka. O. Wu. Cz�owiek za oknem. Jego oczy. Szczepan Britow u�miecha� si� w dalszym ci�gu. - Rewir mojego obchodu obejmuje Park Letni. Mam przyjemn� prac�. We dnie jest tam ch�odniej ni� na ulicach, a w nocy mo�na si� czu�, to oczywi�cie kwestia wyobra�ni, jak w prawdziwym lesie. Je�li kto� si� urodzi� w Archangielsku, to takie rzeczy maj� czasem znaczenie. Zauwa�y�em pana pod d�bem. Przypadek. Poszed�bym dalej, ale zobaczy�em, �e trzyma pan akta sprawy, w kt�rej i ja mia�em przecie� sw�j udzia�. Przyznam, �e przez pewien czas nosi�em si� z podejrzeniami, i� to pan celowo zaciemnia �ledztwo. Zreszt� pal sze�� moje podejrzenia, poszed�em za panem i pods�ucha�em rozmow� z profesorem. Za oknem jest krzew ja�minu, zauwa�y� pan? Stamt�d jest znakomity widok na gabinet profesora. Nie musz� dodawa�, �e siedzia�em tam r�wnie� w czasie pana drugiej wizyty. Tym razem ju� za zgod� gospodarza. Tak, nakry� mnie wracaj�c ze spaceru. Szczerze m�wi�c, mnie r�wnie� zamurowa� jego wyk�ad. W niekt�re rzeczy nie�atwo uwierzy�. Nie�atwo. Ale nazajutrz przyszed�em po raz trzeci. Profesor zagl�dn�� do mnie wcze�niej i da� mi sw�j rewolwer. Powiedzia�, �e to b�dzie dla niego zaszczyt. Pani profesorowa te� przysz�a. Przynios�a kanapki i kubek herbaty. Reszt� chyba pan zna - Szczepan Britow przyjrza� si� uwa�nie s�dziemu. - Widz�, �e nie. A wi�c za�y� pan ten aktywator. Potem zachowywa� si� pan dziwnie. Nie jak pijany. Raczej jak... op�tany. W ko�cu profesor i ten chemik zmusili pana do kr�cenia ko�em. I do diaska - zadzia�a�o! Jak tylko zobaczy�em nazwisko, wiedzia�em ju�, �e znam tego cz�owieka. Spotka�em go kiedy� na Newskim, przy prostytutce. Chcia� jej broni� przed klientem. Nawet da� mi dwudziestaka, �ebym j� odprowadzi� do domu. Od razu pomy�la�em, �e to wariat. Tak czy inaczej, wyczo�ga�em si� spod ja�minu i wr�ci�em do domu. Rano w biurze meldunkowym znalaz�em jego adres. Taka czteropi�trowa czynsz�wka przy Szklarskiej. Niedaleko ode mnie. Gospodyni wskaza�a mieszkanie i narzeka�a, �e pan Raskolnikow od p� roku nie p�aci. Wszed�em na czwarte pi�tro i zapuka�em. Nie odpowiedzia�. Wszed�em, drzwi by�y otwarte. Pokoik malutki jak trumna. Le�a� na swoim bar�ogu i patrzy� na mnie. Pan Raskolnikow? - pytam. - Tak, to ja. Prosz� wej��, czeka�em na pana. Nawet nie wsta�. Aresztuje mnie pan? - pyta. Wyci�gn��em rewolwer i wys�a�em drania do piek�a. Potem przyszed�em tutaj. S�dzia �ledczy Porfiry Pietrowicz patrzy� w okno. grudzie� 1993 - luty 1994