4549

Szczegóły
Tytuł 4549
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4549 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4549 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4549 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sta�o si� jutro zbi�r dwudziesty dziewi�ty Andrzej Drzewi�ski �Prawda o przyjacielu� Serwetka spada�a oci�ale, lekko wiruj�c. Jeszcze moment i znik�a pod koj�. Bert �ledzi� j�, a gdy wzrok napotka� kraw�d� po�cieli, z�o�y� policzek na podg��wku. By�o mu gor�co. Od wczoraj trawi�a go gor�czka. Zastawiono na niego pu�apk�, kt�ra mia�a zabi�, ale tylko go unieszkodliwi�a. Na my�l o tym palce kurczowo �cisn�y materia�. - Uspok�j si�, musisz my�le� - perswadowa� sobie. Wzrok pad� na cyfry �wiec�ce pod sufitem. Usztywni� si�, �wiadom, �e tamten zaraz przyjdzie. By� punktualny jak zegarek, cholerny pedant. Przychodzi� do niego co godzin�. Tak samo regularnie jak wtedy, gdy pracowali razem. Ciekawe - pomy�la� - jak ta praca jest mi teraz oboj�tna. My�l o tym by�a dziwna, �e ka�de wspomnienie, kt�re przywo�ywa� z pami�ci, w mniejszym b�d� w wi�kszym stopniu kojarzy�o mu si� z do�wiadczeniami. Pami�ta� przecie�, �e problemem cz�stek Lambo zaj�� si� ju� na studiach. Pierwsze prace z zakresu fizyki j�dra czy p�niejsza teoria cz�stek pierwotnych po�wi�cone by�y tym hipotetycznym sk�adnikom materii. Dla nich te� przylecia� tutaj, do samotnej bazy ksi�ycowej po�o�onej, jak to si� m�wi, gdzie diabe� m�wi "dobranoc". Swoj� drog� nie mia� poj�cia, co diabe� mo�e porabia� na Ksi�ycu. Niemniej warunki by�y idealne. �wietna aparatura, pozostawiona w spadku po rozwi�zanej niedawno fundacji "Polex", nie mia�a r�wnej sobie. Niestety! Los nie przepu�ci� okazji, aby z niego zadrwi�, umieszczaj�c w bazie docenta Olafa Bote. Przys�a�a go Komisja Nauki twierdz�c, �e ma r�wnie znaczne osi�gni�cia w dziedzinie cz�stek pierwotnych jak Bert. Osi�gni�cia! Dobre sobie. Nawet teraz, gdy o tym pomy�la�, u�miechn�� si� szyderczo. Ponury ignorant, a nie naukowiec, jak go zawsze okre�la�. Mia� z nim kiedy� na kongresie w Chicago przykr� polemik�, po kt�rej u�wiadomi� sobie niech�� do tego cz�owieka. Niestety Bert r�wnie� by� uzale�niony od Komisji Nauki i osobiste animozje nie mia�y najmniejszego znaczenia. Prac� w bazie rozpocz�� od dok�adnego wytyczenia harmonogramu tak, by jak najmniej czasu sp�dzali razem. Na dobr� spraw�, poza porami posi�k�w i zmian na posterunku w laboratorium, wcale si� nie widywali. Z pocz�tku Olaf pr�bowa� si� buntowa�, ale Bert grzecznie, aczkolwiek stanowczo da� do zrozumienia, �e nie �yczy sobie nawet wsp�lnych rozm�w. Ju� po tygodniu na stacji pracowa�o dw�ch zupe�nie obcych sobie ludzi. Jedynie kiedy ci z Centrum przywozili co miesi�c �ywno�� i tlen, Bert �agodnia� i jakby zapomina� o niech�ciach. Robi� to troch� �wiadomie, chc�c mie� alibi, gdyby przypadkiem Olafowi przysz�o do g�owy z�o�y� raport w Komisji. Mija�y dni i tygodnie; monotonnie i nudnie. Do momentu idy na jednym ze zdj�� ujrzeli bia��, rozga��zion� na ko�cu �cie�k�, b�d�c� bez w�tpienia �ladem cz�stki Lambo. By�o to w�a�nie wczoraj, dwie godziny przed wybuchem. Szmer rozsuwanych drzwi przerwa� rozmy�lania. K�tem oka dostrzeg� sylwetk� Olafa, ale nie zdoby� si� na uniesienie g�owy. Przymkn�� powieki. Chwila ciszy i ju� czu� jego obecno�� przy sobie. Pewnie si� waha�, co powiedzie�, i to sprawia�o Bertowi spore zadowolenie. Dotkni�cie, kt�re poczu� na ramieniu, uderzy�o jak impuls pr�du. Nie spodziewa� si� tego i zaskoczony otworzy� oczy. Twarz Olafa by�a blada i niestarannie ogolona. Tylko oczy b�yszcza�y. . . . - Cze��, Bert - us�ysza�. - Zdaje mi si�, �e lepiej wygl�dasz. - Masz racj� - chrypn�� wysuszonym gard�em. - Zdaje ci si�. Czo�o Olafa, zwykle g�adkie, pokry�y zmarszczki. C�, spali� kolejne podej�cie. Bert poczu� lekkie za�enowanie. - To niewa�ne - g�os jego mia� by� �agodny. - Co wywnioskowa�o Centrum z moich analiz? - Centrum? - Olaf jakby si� zdziwi�, ale zaraz odpowiedzia� normalnie. - M�wi�, �e do jutra mo�esz kurowa� si� tutaj. Podali przepis na specyfik, kt�ry postawi ci� na nogi. W�a�nie teraz go syntezuj� - machn�� r�k� w kierunku, gdzie by�o laboratorium chemiczne. - A co powiedzieli o tym, czym mnie od wczoraj szpikujesz? - przerwa� lekko podnosz�c g�os. - Pochwalili i kazali podawa� dalej. Jutro, jak przylec� z nowym zbiornikiem, zabior� ci� w drodze powrotnej. Zreszt�, jak wiesz, mia�em kurs medyczny i mo�esz mi zaufa� - m�wi�c mruga�, jakby co� mu wpad�o do oka. Bert nie patrzy� teraz na Olafa, tylko na �cian� za jego plecami wiedz�c, �e tamtego to denerwuje. Stara� si� jednocze�nie nie okazywa�, jak przeszkadza ta ci�ko�� w �o��dku i k�uj�cy b�l g�owy, kt�ry si� w�a�nie pojawi�. Po chwili uderzy� w najs�absze, jak s�dzi�, miejsce. - Stwierdzi�e� ju�, co by�o przyczyn� wybuchu zbiornika? - spyta�, przeci�gaj�c sylaby w s�owie "przyczyna". - Nie wiem. - S�dz�, �e przedziwnym zrz�dzeniem losu mikrometeoryt przebi� pancerz, wywo�uj�c przy tym iskrzenie, co przy ci�nieniu mieszanki musia�o wywo�a� eksplozj�. - To jest praktycznie niemo�liwe! - krzykn�� Bert. - Wiem - odpar� Olaf. - Ale w ko�cu co� musia�o by� przyczyn�. To, �e chcia�e� mnie ut�uc, zazdrosny gnoju! - chcia� zawo�a�, ale sko�czy�o si� na s�owach: - Niewa�ne. R�b zastrzyk. Olaf uczyni� ruch, jakby chcia� u�cisn�� mu rami�, ale powstrzyma� si�. - Szkoda, �e akurat wtedy musia�e� przechodzi� tym korytarzem. - Tak - potwierdzi� Bert, patrz�c mu w oczy. - Wielka szkoda! Olaf wyg�adzi� d�oni� nie istniej�ce fa�dy r�kawa i podszed� do stoliczka z medykamentami. Wyj�� wstrzykacz i pude�eczko z ampu�k�. Gdy przelewa� do wstrzykacza p�yn, co przy tej grawitacji jest zawsze utrudnione, opakowanie po�o�one uprzednio na kraw�dzi szafki upad�o na pod�og�. Bert nie omieszka� tego zauwa�y�. W przeciwie�stwie do niedawna jeszcze u�ywanych strzykawek wstrzykacz by� bezbolesny, tak �e poza dotkni�ciem zimnego metalu nic nie poczu�. W chwili gdy Olaf chcia� przykry� go kocem, wstrzyma� jego r�k�. - Chyba zwariuj�, je�li si� oka�e, �e nigdy nie b�d� m�g� chodzi� - powiedzia� g�o�no prze�ykaj�c �lin�. Usta Olafa drgn�y, lecz Bert go ubieg�. - Chcesz powiedzie�, �e taki parali� jest tylko okresowy. - Tak. W�a�nie to chcia�em powiedzie� - g�os by� dobitny, lecz Bert nie zd��y� odpowiedzie�, gdy� tamten wyszed�. Wyprostowa� si� i odetchn�� g��biej. Przez moment poczu� w nosie zapach wczorajszego podmuchu. Wiedzia�, �e przyczyn� desperackiego kroku Olafa by�a zazdro��. Nie mia� on najmniejszej ochoty dzieli� si� z kimkolwiek s�aw� odkrywcy. Jednocze�nie Bert czu�, �e teraz ju� mu nic nie grozi. Tak jakby tamten ca�y zapas swej minimalnej odwagi wyczerpa� wtedy, gdy chcia� go wysadzi� w powietrze, a konkretniej w powietrzu ze zbiornika. U�miechn�� si� sarkastycznie z tej gry s��w. Nagle co� sobie przypomnia� i uni�s� si� na �okciu, aby to sprawdzi�. Opakowanie le�a�o obok �ciany; zmru�y� oczy, ale z tej odleg�o�ci nie by� w stanie czegokolwiek odczyta�. �okciami i ca�ym cia�em przesun�� si� do kraw�dzi. Odpocz�� moment, a potem wyci�gn�� r�k� najdalej jak tylko m�g�. G�ow� mia� zwr�con� ku g�rze, tak �e wzrok musia� zast�pi� dotykiem. Drapi�c o wyk�adzin� musn��, a p�niej schwyta� w palce tekturk�. Dobrze, �e wa�y� sze�ciokrotnie mniej ni� na Ziemi. Z zaci�ni�t� na zdobyczy d�oni� u�o�y� si� w poprzedniej pozycji. Gdy migaj�ce przed oczyma plamy uspokoi�y si�, przeczyta� tekst. "Tipexocord" - �rodek powoduj�cy lokalny bezw�ad mi�ni. Stosowa� w przypadkach z�ama� ko�czyn i innych uszkodze�, gdzie terapia wymaga bezruchu. Palce Berta zmia�d�y�y pude�ko. To dlatego ten bydlak szpikowa� mnie co godzin�. Rozpostar� zgniecione opakowanie. Tak, nie myli� si�. Czas reakcji �rodka wynosi� godzin�. - Co za wyrafinowany dra� - wyszepta�. - Chce mnie przetrzyma� tak d�ugo, dop�ki nie opracuje naszych wsp�lnych bada� i nie og�osi jako w�asne. Nie zabije go, gdy� Centrum ju� wie o wypadku, pewnie odpowiednio zrelacjonowanym przez Olafa. Jak�e oni tam musz� st�ka� z podziwu, jakim wspania�ym koleg� jest dla niego. Ba, mo�e nazywaj� go przyjacielem. Psiakrew - pomy�la�. - Nie .mog� pozwoli�, aby mi da� kolejn� dawk�! Rozejrza� si� po pokoju. Obok, w zasi�gu r�ki, le�a� pozostawiony wstrzykacz. Patrzy� na b�yszcz�c� powierzchni� i ju� po chwili wa�y� go w r�ce. Wydawa� si� odpowiednio ci�ki. Na twarz Berta powoli wyp�ywa� u�miech. Olaf przyszed� zn�w co do minuty. Bert spokojnie obserwowa�, jak podchodzi do koi. Robi� to o wiele wolniej ni� zazwyczaj, lecz Bert by� zbyt zdenerwowany, aby zwr�ci� na to uwag�. - Cze��, Bert. Mam tu ten specyfik dla ciebie. - M�wi�c to, wyjmowa� z kieszeni fiolk� przezroczystego p�ynu. Ja te� mam co� dla ciebie - chcia� powiedzie� Bert, ale tylko lekko �cisn�� pod kocem wstrzykacz. Olaf sta� niepewnie, patrz�c jakby z rozpacz� w jego twarz. Czy�by si� domy�li�, �e ja wiem? - przemkn�o Benowi przez g�ow�, ale nie mia� czasu zastanowi� si� nad tym, gdy� us�ysza�: - To ci na pewno pomo�e. Dzia�a od razu. Gdy Olaf stara� si� u�miechn��, Bert poczu�, jak g��boko go nienawidzi. - Gdzie wstrzykacz? Nareszcie! To by�o pytanie, na kt�re czeka�. Teraz m�g� dzia�a� wed�ug planu. - Przepraszam ci� - g�os by� spokojny, tak jak zaplanowa�. - Niechc�cy str�ci�em go ze stolika. Le�y pod koj�. M�wi�c to, patrzy� pogodnie w jego niebieskie oczy. Gdy Olaf pochyli� g�ow�, wstrzykacz by� ju� uniesiony i u�amek sekundy p�niej uderzy�. Kr�tki j�k, cia�o zwali�o si� na pod�og�. Bert wpatrywa� si� w nie, got�w ponowi� uderzenie. Od�o�y� wstrzykacz i odchyli� szuflad�. Wyci�gn�� banda�. Dopiero gdy pr�bowa� zwi�za� r�ce Olafa, u�wiadomi� sobie, �e nie potrafi tego uczyni�. Bezw�adne nogi sprawia�y, �e m�g� tylko wychyla� si� z ��ka, a to by�o za ma�o. Zakl��. Dzia�aj�c ju� w panice, przyjrza� si� pod�odze z my�l�, czy nie stoczy� si� w d�, gdy ujrza� le��c� fiolk�. By�a ca�a, nie st�uczona. - Masz za swoje - szepn��. Wla� p�yn do wstrzykacza i wstrzela� go w obna�on� �ydk� Olafa. Tak! Teraz szanse by�y r�wne. Nie pozosta�o nic innego, jak czeka�. Nie�wiadomie zacz�� obgryza� paznokcie. Po kwadransie w nogach pojawi�o si� mrowienie, po p�godzinie m�g� nimi rusza�. Olaf ci�gle le�a� nieruchomo. Ostro�nie postawi� stopy na pod�odze i opieraj�c si� na r�kach wsta�. Lekko si� chwia�. Postanowi� nie wk�ada� but�w, mimo �e w nich pewniej mo�na by�o si� porusza�. Swoj� drog� z ch�ci� kopn��by le��c� posta�, ale wola� nie ryzykowa�. Zreszt� i tak mu nie�le przy�o�y�. Lekko si� zataczaj�c dotar� do drzwi. Gdy je otworzy�, zobaczy� po drugiej stronie otwarte wej�cie do Centrali. Tak, to tam. Zgodnie z planem najpierw musia� zawiadomi� Centrum, co to bydl� z nim wyprawia�o. Odepchn�� si� r�koma od framugi i d�ugim p�ynnym skokiem dopad� upatrzonych drzwi, aby tam, powtarzaj�c manewr, znale�� si� przy pulpicie. Z ulg� wcisn�� si� w fotel. Ju� pierwszy rzut oka przekona� go, �e co� jest nie w porz�dku. Czerwona wskaz�wka poziomu tlenu by�a prawie na zerze. Wcisn�� klawisz komputera bazy. Ekran co prawda rozja�ni� si�, ale g�o�nik milcza�. Nie s�ycha� by�o potwierdzenia o gotowo�ci do pracy. Bert spojrza� w lewo. Niestety, podejrzenie by�o prawdziwe. Wszystkie agregaty, poza jednym, by�y martwe. A ten ju� ledwo ci�gn��. Bert nic z tego nie rozumia� i w zamy�leniu przyg�adzi� odruchowo w�osy. Raptem zdr�twia�. U�wiadomi� sobie, jakiego jeszcze elementu brakuje na tablicy. By� nim czerwony sygnalizator ��czno�ci kablowej z Centrum. Wymamrota� co� niewyra�nie i ju� mia� biec cuci� Olafa, kiedy ujrza� na pulpicie dziennik stacji. By� otwarty na zapisanej do po�owy stronie. Pe�en najgorszych przeczu�, wzi�� go w d�onie i zacz�� czyta�. Pismo nale�a�o do Olafa. Doba 143 (nocna) Informacja dla Centrum Wczoraj o godzinie dziesi�tej trzydzie�ci komputer zasygnalizowa� uszkodzenie trzeciego agregatu energetycznego. Aby je usun��, musia�em od��czy� zasilany stamt�d kabel ��czno�ci z Centrum, o czym uprzedzi�em odpowiednim meldunkiem. W meldunku zaznaczy�em, �e naprawa mo�e potrwa� ponad dob�. O godzinie dziesi�tej pi��dziesi�t przyst�pi�em do naprawy agregatu za pomoc� aparatu uniwersalnego ZOB - 6. W tym czasie drugi cz�onek za�ogi, Bert Morgan, z racji pe�nionego dy�uru, znajdowa� si� w laboratorium. O godzinie jedenastej komputer zasygnalizowa� uszkodzenie agregat�w drugiego i pi�tego, a minut� p�niej, zanim zd��y�em przedsi�wzi�� �rodki zaradcze, eksplodowa� g��wny zbiornik tlenu. Wybuch zniszczy� wszystkie agregaty energetyczne poza pierwszym, jak r�wnie� cz�� bazy w okolicach laboratorium, w kt�rym w�a�nie znajdowa� si� Bert Morgan. Po wydostaniu go stwierdzi�em, �e poza chwilowym szokiem nie dozna� innych obra�e�. Widz�c jednak, �e powietrza w zbiorniku awaryjnym starczy tylko na dob�, i �wiadomy, �e Centrum nie b�dzie interweniowa�o w tym czasie, uzna�em, �e nie b�d� informowa� Berta o sytuacji. Zaznaczam, i� zdaj� sobie spraw�, �e moje post�powanie jest sprzeczne z Kart�, ale uwa�am, �e nie ma sensu, abym teraz bli�ej wyja�nia� moje pobudki. Aby utrzyma� Berta w nie�wiadomo�ci, aplikowa�em mu co godzin� "Tipexocord". Gdy pisz� te s�owa, le�y on sparali�owany w pokoju medycznym. Obecnie po stwierdzeniu, �e powietrze sko�czy si� w ci�gu godziny, a agregaty nawet wcze�niej, i nie widz�c najmniejszej szansy ratunku, podj��em decyzj� zaaplikowania Benowi dziesi�cioprocentowego roztworu "Toxa", co spowoduje jego zgon jeszcze przed chwil�, gdy zabraknie powietrza. Chc� doda�, �e do tej pory nie uda�o mi si� ustali� bezpo�redniej przyczyny eksplozji zbiornika. Podejrzewam, �e by�a ni� awaria automatu ZOB - 6, kt�ry m�g� uszkodzi� agregaty, jak i g��wny zbiornik. Ko�cz�c chcia�bym pozdrowi� Ziemi� od siebie i od Berta. P.S. W laboratorium znajdziecie opracowanie ostatniego eksperymentu potwierdzaj�cego teori� cz�stek Lambo - efekt naszych wsp�lnych bada�. cz�onek stacji "Herpus" Olaf Bote Dalej kartka by�a nie zapisana. Bert zrzuci� dziennik na pod�og�. �zy �cieka�y mu po policzkach. Rozmazywa� je palcami i gorzko �ka�. Potem upad� na kolana. Czo�gaj�c si� stara� pokona� parali� j�zyka, ale zdobywa� si� jedynie na be�kot. Uderzy� g�ow� o framug�. Zatrzyma� si�, a p�niej kilkakrotnie z ca�ej si�y uderzy� g�ow� w plastyk. Nienawidzi� tej �ciany, stacji i siebie. Nienawidzi� i nic nie rozumia�. Chlipi�c podczo�ga� si� do le��cego Olafa. Obj�� jego cia�o i zacz�� mu t�umaczy� co�, czego pewnie sam nie pojmowa�. �wiat�a w bazie zaczyna�y mruga�. Andrzej Drzewi�ski �Si�a przyzwyczajenia� Kto� szed� korytarzem. By�o jeszcze za wcze�nie, lecz nie potrafi� si� powstrzyma�. Zadar� g�ow�. Za rdzaw� blach� wywietrznika wci�� wisia�a noc. Kroki min�y cel� i chrobocz�c pod��a�y dalej. Tomasz spu�ci� nogi z pryczy, na palcach zakrad� si� do drzwi. Znalezionym wcze�niej kawa�kiem drutu spr�bowa� ods�oni� judasza. Przez moment wydawa�o mu si� szczeg�lnie wa�ne, by spojrze� na plecy stra�nika. Upewni� si�, czy to ten sam ponury rudzielec, kt�ry dy�uruje nocami. Nie od razu zrozumia�, �e drut drapie o szk�o, a gdy to poj��, zachichota�. T�umi�c �miech zagryz� z�by na d�oni. A wi�c prawdziwe by�y opowie�ci o stra�nikach, kt�rym wi�niowie uszkodzili wzrok. Wystarczy�o za�omota� w drzwi, a gdy stra�nik odsun�� p�ytk�, uderzy� widelcem! Co� ciek�o mu po policzku. Spr�bowa� ko�cem j�zyka. S�one. Nic dziwnego, �e musieli za�o�y� os�ony ze szk�a. Jeszcze raz sprawdzi� j�zykiem. Czy�by p�aka�? Wytar� twarz r�bkiem koszuli, mocno, a� do b�lu, i zosta� tak, z r�koma uniesionymi do twarzy. Wydawa�o mu si�, �e za �cian�, w celi obok, s�yszy czyj� g�os. Cisza. Nie zdaj�c sobie z tego sprawy, przytkn�� ucho do tynku. Krew dudni�a w skroniach. Nie, chyba si� pomyli�. Opu�ci� r�ce i opad� na prycz�. G�ow� u�o�y� tak, aby oczy celowa�y w wybrany ju� uprzednio punkt na �cianie. Czarna plamka przypomina�a paj�ka. My�la�, ale bynajmniej nie o tym, co go przyprowadzi�o do upadku, do tego miejsca. Bzdura! My�lenie o przesz�o�ci ma sens wtedy, kiedy mo�na z tego wyci�gn�� wnioski na przysz�o��. On nie mia� przysz�o�ci. Zaczepi� czubkiem buta o napi�tek drugiego i �ci�gn�� go z nogi. Stukot jeden, a zaraz potem nast�pny. Dlaczego ma umrze�? Mrukn�� niezadowolony, gdy� to pytanie brzmia�o myl�co. Przecie� nie chodzi�o mu o kwestie prawne czy nawet moralne. Chodzi�o mu tylko o to, dlaczego kilka - grudek metalu ma przerwa� jego �ycie. Jak to mo�liwe, �e wszystko, co jest w nim: twarze, s�owa, wspomnienia, tak nagle, po prostu zniknie. To absurd! Jest cz�owiekiem, a nie maszyn�, kt�rej starczy wsypa� gar�� piachu mi�dzy tryby, aby stan�a. Rozumia�, jak mo�na z�ama� r�k� czy odbi� nerki. Do diab�a, cz�owiek znaczy co� wi�cej. On, ten co marzy, konstruuje i boi si�, jest gdzie indziej. Gdzie? Nie wie; gdzie� w �rodku. Z jakiego powodu wyrwanie dziury w sercu mia�oby to najg��bsze " ja" zniszczy�. Pora�ony t� my�l� zerwa� si� na r�wne nogi tak szybko, �e zakr�ci�o mu si� w g�owie. - Jednak ludzie umieraj� - j�kn��. I co z tego? O fakcie, �e rzucony kamie� spadnie, a nie uniesie si� w g�r�, wnioskujemy st�d, i� zawsze tak si� dzia�o. Ale czy zawsze znaczy i teraz? - Nieprawda! - krzykn�� na ca�y g�os. - Mam co do tego w�asne, najg��bsze przekonanie. Skandowa�, celuj�c palcem w k�t celi. Stra�nikowi s�ysz�cemu te wrzaski nie chcia�o si� wychodzi� na korytarz. W�a�nie wype�nia� krzy��wk�. - Si�a ludzkiego przyzwyczajenia jest olbrzymia i niech �mier� b�dzie w�a�nie takim przyzwyczajeniem, wyp�ywaj�cym z samego "ja", kt�re mo�e to "ja" zniszczy�. Cz�owiek umiera przekonany o nieuchronno�ci �mierci nie wiedz�c, �e ma do czynienia z tragiczn� pomy�k�, zamian� skutku z przyczyn�. To nie �mier� niszczy �wiadomo��, to �wiadomo�� wywo�uje �mier�. Zako�czy� swoj� mow� do wyimaginowanego s�uchacza i usiad� na stole, kt�ry cicho zaskrzypia�. - A niby dlaczego kula ma mi rozerwa� cia�o? Jedynym argumentem jest to, �e zawsze tak si� dzieje. Czyli to samo, co przedtem! Gdy uwierz�, �e... Nie! - Uderzy� d�oni� w usta, a potem rozgl�daj�c si� wok� wyszepta�: - Nie. Ja ju� wierz�, gdy� wiem, �e jestem, i wiem, �e moje "ja" samo znikn�� nie mo�e. Wiem. Wiem! - krzykn�� i zeskoczy� na pod�og�. Zacz�� chodzi� wok� celi i wymachiwa� r�koma czuj�c, jak rozpiera go olbrzymia fala energii. Stra�nik, kt�ry sko�czy� krzy��wk�, poszed� wreszcie zobaczy�, co si� dzieje w celi nr 5. Gdy ods�oni� judasz, dojrza� cz�owieka najwyra�niej szalonego, kt�ry �mia� si�, przytupywa� i m�wi� do siebie. Lecz gdy zajrza� do rejestru, wszystko wyda�o mu si� oczywiste. Ten wi�zie� mia� by� rozstrzelany o �wicie. Kiwaj�c g�ow� zas�oni� wizjer. Przyszli o brzasku. Ksi�dz, kt�ry pierwszy ujrza� jego twarz, stan�� zaskoczony. Twarz Tomasza by�a szcz�liwa i natchniona. - Nic, ojcze, to zbyteczne - uprzedzi� s�owa ksi�dza. - Ja ju� jestem gotowy. - Nie mylisz si�? - Jestem pewien. Ksi�dz chwil� posta�, nie dowierzaj�c w�asnym uszom, a potem obrzuciwszy Tomasza smutnym spojrzeniem wyszed� na korytarz. Pojawi�o si� dw�ch �o�nierzy. Stan�li za jego plecami tak, jakby chcieli da� do zrozumienia, �e ma tylko jedn� drog�. Prowadzili go ciemnym korytarzem, dalej by�y schody i niebo za drzwiami. Ni�ej za� by� mur, a w�a�ciwie dwa mury: jeden z ceg�y, a drugi z �o�nierzy. Z boku sta� oficer z papierosem w ustach, kt�rego szybko wyrzuci� na widok skaza�ca. R�ce zwi�zano mu na plecach, �ci�gn�wszy przedtem koszul�. By�o ch�odno i czu�, jak na torsie wysychaj� resztki potu. Sta� szcz�liwy obserwuj�c bezradno�� tamtych oraz karabiny teraz ju� dla niego niegro�ne. By�o mu nawet �al, �e tak brutalnie zachwieje ich pewno�ci� siebie. Na komend� oficera szereg z�o�ony z dziesi�ciu �o�nierzy podni�s� bro�. Wiedzia�, �e jeden z nich - wybrany losowo - ma w komorze �lepy nab�j. Zawsze w takich przypadkach daje si� nadziej� ka�demu z osobna, �e nikogo nie zabija. Komenda uci�a rozmy�lania. Spojrza� w wyloty luf i u�miechn�� si�. Us�ysza� huk. By�o tak, jak si� spodziewa�. Poczu� gwa�towne szarpni�cie, i to wszystko. Kilka sw�dz�cych miejsc, mimo i� nie liczy�, by� pewien, �e jest ich dziewi��. Gdy uni�s� g�ow�, �o�nierze wci�� stali z podniesion� broni�. Nic dziwnego. Oficer, kt�ry zbarania�y sta� na boku, zapomnia� wyda� komendy. Gromki �miech Tomasza przerwa� cisz�. Nie m�g� si� powstrzyma�, to by�o tak zabawne. Oficer zakl�� szpetnie. - Sabota�! - krzycza�. - Wy, dranie, �adujcie! Na co czekacie?! �o�nierze opu�cili karabiny i zacz�li je �adowa� zapasowymi nabojami. Przygl�da� si� temu szeroko otwartymi oczyma, lekko pogwizduj�c. �o�nierze bali si� na niego spojrze�. Pochyleni przygotowywali bro�, jego za� rozpiera�a rado��. C�, by� r�wny bogom, by� nie�miertelny. Mia� �wiadomo�� swej si�y i pot�gi. Poczu� nawet sympati� do tych niezdar, kt�re chc� go zabi�. Teraz kiedy wiedzia�, �e im to si� nie uda, wydawali si� sympatyczni w swej ma�o�ci. On by� nad nimi. Tak si� tym zafascynowa�, i� nawet nie zauwa�y� kolejnej salwy. Zn�w poczu� szarpni�cie i nic ponadto. Gdy dym si� rozwia�, oficer zacz�� szale�. Najpierw wyplu� z�o�� na �o�nierzy, kt�rzy st�oczeni w ma�ej grupce ponuro zerkali na Tomasza. Potem zbli�y� si� do niego. Chwil� patrzy� mu w oczy. Tomasz poczu� zapach potu i nienawi�ci. Spod przymru�onych powiek obserwowa�, jak z uwag� ogl�da jego tors. Gdy palce dotkn�y cia�a, wzdrygn�� si� z obrzydzeniem. Palce jednak nadal wodzi�y wok� sw�dz�cych miejsc. Potem us�ysza� zd�awione charkni�cie. Oficer poj��, i� kule trafi�y w tego, dla kt�rego by�y przygotowane. - Nie wiem, jak to robisz, kanalio - zacz�� cedz�c s�owa ale rozwal� ci�. Tu, na miejscu! M�wi�c to, wyj�� z kabury pistolet i przy�o�y� Tomaszowi do czo�a. Kciuk z cichym pstrykni�ciem zwolni� bezpiecznik, po czym oficer z okrutnym u�miechem przeni�s� wylot broni i strzeli� w mur. Na �wir osypa� si� mia� ceglany ze �wie�o wybitej dziury. - Rozwal� ci� - powt�rzy� cicho pe�nym nienawi�ci tonem. Przy�o�y� Tomaszowi bro� do skroni. Metal by� zimny. A mo�e to jednak nie przyzwyczajenie - pomy�la� Tomasz - ale przecie� przed chwil�... - lecz nie sko�czy�, gdy� kula przebi�a mu czaszk�. Andrzej Drzewi�ski �Do jednorazowego u�ycia� Rankiem, kiedy Norbert jak co dnia wychodzi� po gazet�, zauwa�y� w skrzynce listowej szar� kopert�. Gdy j� wyj��, rzuci�o mu si� w oczy jego nazwisko i adres, starannie wykaligrafowane czarnym tuszem. Zaintrygowany odwr�ci� list na drug� stron�, lecz tam papier by� czysty. Wzruszy� ramionami i po wej�ciu do mieszkania rzuci� przesy�k� na st�, gdy� spieszy� si� na um�wione spotkanie. Zabiega� o nie od tygodnia i mia� nadziej�, �e dostanie wreszcie prac� odpowiadaj�c� jego kwalifikacjom. Dzie� ca�y mia� zaj�ty. Rozmowa rzeczywi�cie odnios�a pozytywny skutek, lecz z g�szczu druczk�w i piecz�tek wydoby� si� dopiero o pi�tej. Nic wi�c dziwnego, �e kiedy wr�ci� po kolacji do domu, zegar w przedpokoju wskazywa� si�dm�. O kopercie przypomnia� sobie dopiero dwie godziny p�niej. Wpad�a mu w oko, gdy szuka� metryki urodzenia. Ciekaw zawarto�ci wzi�� j� do r�ki, usiad� wygodnie w fotelu i �yletk� rozci�� brzeg. Wewn�trz by�a ma�a broszurka i kartka. Najpierw wyj�� ksi��eczk�, ale na ok�adce nie by�o �adnego tytu�u. Przerzuci� j� szybko; w �rodku sam tekst. Skrzywi� si� zawiedziony s�dz�c, �e ma do czynienia z reklam�wk� jakiej� sekty czy stowarzyszenia. Nie mia� o nich zbyt dobrego mniemania. Aby si� upewni�, wytrz�sn�� na st� kartk�. By�a to rzeczywi�cie ulotka, ale zupe�nie inna, ni� s�dzi�. - Informujemy, i� firma wydawnicza "Coxon" rozpoczyna swoj� dzia�alno�� edytorsk�. Pocz�wszy od przysz�ego miesi�ca b�dzie za zaliczeniem pocztowym wysy�a� swoje pozycje. Firma "Coxon" b�dzie drukowa� tylko i wy��cznie pozycje oryginalne i nowatorskie, zar�wno pod wzgl�dem poruszanej tematyki, jak i formy. Aby zach�ci� Pana do korzystania z naszych us�ug, za��czamy do ulotki ma�� ksi��eczk� b�d�c� przyk�adem tego, co mamy zamiar rozprowadza�. Zaznaczamy, �e nale�y j� przeczyta� tylko raz, i to o wyznaczonej porze. Chodzi nam o noc z 28 na 29 maja. S�dzimy, �e stanie si� Pan naszym sta�ym odbiorc�. Ksi��k� naturalnie mo�na czyta� kiedy indziej, lecz nie przyniesie to �adnych wra�e�. To wszystko. U do�u kartki by� jeszcze adres firmy. Norbert chwil� si� zastanowi�, ale by� pewien, �e nazwa "Coxon" nigdy nie obi�a mu si� o uszy. Zerkn�� raz jeszcze, lecz nic innego godnego uwagi nie dojrza�. Przyznawa�, �e firma jak na pocz�tek ca�kiem dobrze sobie radzi. Oczywi�cie ca�y chwyt z terminem, kiedy nale�y czyta� ksi��k�, jest zwyk�� blag�, ale wra�enie robi. Wielu ludzi na to si� z�apie. On zreszt� r�wnie�. Spojrza� na zegarek. W datowniku by�a liczba dwadzie�cia osiem. Jak m�g� zapomnie�. Od kilku dni wiedzia�, �e rozmow� o prac� z szefem firmy ma odby� dwudziestego �smego, a teraz, gdy ju� by�o po fakcie, zapomnia�, jaki jest dzie�. Wzi�� ksi��k� i chwil� trzyma� w d�oni. Jutro niedziela, a wi�c nic nie sta�o na przeszkodzie, aby posiedzie� nad t� intryguj�c� lektur�. Ukontentowany klepn�� si� po udzie. Potem wsta� i poszed� przygotowa� sobie herbat� i co� do chrupania. Wr�ci� po kwadransie z paruj�c� szklank� i tack� ciastek. Ustawi� je na stole przy oknie. Zawsze tam czyta�, kiedy mia� co� ciekawego. Przystawi� lamp� i wygodnie usiad� w fotelu. Zanim otworzy� ksi��k�, gor�co podzi�kowa� w my�lach listonoszowi, �e nie sp�ni� si� z przesy�k�. Przychodz�c w poniedzia�ek pozbawi�by go ca�ej przyjemno�ci. Po paru pierwszych kartkach by� zawiedziony. Akcj� opowiadania rozpoczyna�y rozmy�lania i wewn�trzna walka m�odego naukowca, kt�ry odkry� nowy typ pola molekularnego i zastanawia si�, czy og�osi� to �wiatu. Jego rozterka wynika z faktu, i� na potwierdzenie w�asnej teorii zbudowa� generator pola. Uda�o mu si� to bez k�opot�w i ma�ym nak�adem koszt�w. Niestety. Teraz jasne si� sta�o, �e przemys� zbrojeniowy momentalnie zaanektuje wynalazek konstruuj�c na jego podstawie straszliw� bro�. Poddane jej dzia�aniu przedmioty, ludzie, umocnienia b�d� si� rozpada� w py�. Naukowiec pora�ony t� wizj� postanawia zniszczy� wyniki bada�, lecz nie potrafi �y� dalej ze �wiadomo�ci� przegranej. Dlatego te� zamierza przeprowadzi� ostatni eksperyment, w kt�rym u�yje fal molekularnych przeciwko sobie i urz�dzeniom. Mimo �e akcja by�a prowadzona do�� p�ynnie i bez potkni��, Norbert czu� si� oszukany, gdy� brakowa�o emocji, jakie zapowiada�a ulotka. Ale tylko do tego momentu, gdy� kiedy czyta� o tym, jak zdesperowany bohater wyprowadza w�z z gara�u, a p�niej rusza nim przez miasto, zrozumia�, �e co� w tym jest. Od�o�y� ksi��k� i patrz�c na �cian� stara� si� skupi�. Niestety nie m�g� zwerbalizowa� my�li chodz�cej mu po g�owie. Zn�w spojrza� na strony i czyta�: "...Irwin wyjecha� na pi�t� Alej�, mijaj�c na rogu olbrzymi gmach hotelu �Astoria�. Gdy pomy�la�, �e w�a�nie w takich hotelach mieszkaj� ci, co decyduj� o �yciu milion�w, z nienawi�ci� zacisn�� palce na kierownicy..." - Ale� oczywi�cie - krzykn�� Norbert klepi�c si� w czo�o. Jak m�g� nie zauwa�y�, �e akcja opowiadania rozgrywa si� w jego mie�cie. Przecie� hotel "Astoria" rzeczywi�cie zosta� zbudowany miesi�c temu na pi�tej Alei. Zreszt� przedtem by�o kilka innych opis�w, kt�re pasowa�y jak ula�. Zaciekawiony poprawi� si� w fotelu i wcale si� nie zdziwi�, gdy kawa�ek dalej przeczyta�: "...Irwin stan�� na �wiat�ach za bia�ym taunusem. Przysz�o mu do g�owy, �e nawet nie wie, jaki dzisiaj jest dzie�. Pomy�la�, �e chcia�by wiedzie�, jakiego dnia umiera. Obok na siedzeniu le�a�a poranna gazeta. Zanim ruszy� ze �wiate�, zdo�a� odczyta�: dwudziesty �smy maja..." Norbert kontent u�miechn�� si�. Wiedzia�, �e chwyt autora by� prosty. Kaza� czyta� opowiadanie tego dnia, kiedy rozgrywa si� jego fikcyjna fabu�a. Chwyt prosty, ale jak�e skuteczny! Ciekaw nowych niespodzianek, Norbert czyta� dalej. "...Kiedy min�� Dworzec Wschodni, na szybie spostrzeg� pierwsze krople deszczu, kt�re wkr�tce zamieni�y si� w szereg strumyczk�w sp�ywaj�cych na mask�. Irwin w��czy� wycieraczki..." Norbert podni�s� g�ow�. Na dworze pada�o i krople deszczu b�bni�y w parapet, kt�ry jeszcze przed chwil� by� ca�kiem suchy. Patrzy� na to rozwartymi ze zdziwienia ustami. Co za przypadek - my�la�. Wiedzia�, �e zgodno�� fikcji z rzeczywisto�ci� musi by� przypadkowa, ale czu�, jak dreszcz emocji przebiega mu po plecach. Naturalnie teraz ju� nic nie mog�o go odci�gn�� od dalszej lektury. "...Kolejne �wiat�a zatrzyma�y Irwina na zje�dzie z obwodnicy do dzielnicy wschodniej. Poczu�, �e jest duszno. Chwyci� wi�c za korbk� i pokr�ci� energicznie opuszczaj�c szyb�. Gdy wystawi� g�ow�, zrozumia�, jak gor�co by�o w szoferce. Wdycha� powietrze os�aniaj�c oczy od deszczu. Spod przymkni�tych powiek obserwowa� na niebie ma�e �wiate�ka samolotu, kt�ry kr��y� nad niewidocznym lotniskiem..." Czytaj�c to, Norbert triumfalnie odrzuci� g�ow� i cicho zachichota�. Tak, ten cz�owiek bez w�tpienia umie�ci� fabu�� w jego mie�cie. Ostatecznie przekona� go o tym opis skrzy�owania. Zna� je dobrze, jako �e przez ostatnie dwa lata je�dzi� obwodnic� do pracy. Rzeczywi�cie wida� stamt�d samoloty ko�uj�ce nad lotniskiem. Zreszt� lotnisko wida� r�wnie� z jego mieszkania. Gdy spojrza� przez okno, dostrzeg� �wiate�ka samolotu zataczaj�cego kr�gi nad miastem. Niesamowite - pomy�la�. - Przecie� nikt tego nie m�g� przewidzie�. Instrukcja m�wi�a, �e nale�y ksi��k� przeczyta� w nocy, ale nie precyzowa�a godziny. Gdyby zacz�� j� czyta� par� minut wcze�niej, to teraz, przy tym fragmencie, samolotu by nie dostrzeg�. No, oczywi�cie! Ale trzeba przyzna�, �e zbieg okoliczno�ci by� niezwyk�y. Zagryz� warg� i czyta� dalej: "...Gdy skr�ci� w prawo, aby wyjecha� z placu Byrona, z przodu wyskoczy� na d�ugich �wiat�ach ma�y �Volkswagen�. O�lepiony odbi� kierownic� staraj�c si� trzyma� kraw�nika, ale w�z zarzuci� i wpad� w po�lizg. Z piskiem opon stan�� w poprzek jezdni. Mimo �e by�o ju� po wszystkim, Irwin siedzia� nieruchomo ci�gle trzymaj�c d�o� na kierownicy. Nawet nie my�la�, co by by�o w wypadku kraksy. Wiedzia�, �e to, co wiezie, nie mo�e si� dosta� w niczyje r�ce. Gdy si� uspokoi�, otworzy� drzwiczki i wyskoczy� na mokry asfalt. Chcia� sprawdzi�, czy z furgonem wszystko w porz�dku..." Norbert przesta� czyta�, ale mimo to ci�gle nie podnosi� g�owy. Przed momentem zrozumia�, �e bohater opowiadania b�dzie przeje�d�a� obok jego domu, ale nie to go usztywni�o. Przyczyn� by� d�wi�k, kt�ry w czasie czytania dobieg� jego uszu. Tym d�wi�kiem bez w�tpienia by� pisk opon samochodowych. Podni�s� g�ow�: cisza, tak zwyk�a na jego ulicy. Wiedzia�, �e zachowuje si� idiotycznie, ale to by�o silniejsze. Podni�s� si� z fotela i na palcach zrobi� dwa kroki w kierunku okna. Wstrzymuj�c oddech przytkn�� nos do szyby, uwa�nie obserwuj�c jezdni�. Przeszkadza�y mu w tym krople deszczu sp�ywaj�ce po szybie. Naturalnie wszystko by�o w porz�dku. Na dole pusto, �adnego furgonu ani niczego innego. Nawet ludzi pogoda zap�dzi�a do dom�w. Uspokojony zn�w opad� w fotel. A wi�c zdawa�o mu si�. Nic dziwnego. Lektura w po��czeniu z tym deszczem i samolotem by�a bardzo sugestywna. Przesz�o mu przez my�l, �e firma dopnie swego i b�dzie mia�a w jego osobie sta�ego odbiorc�. Tak, by� tego pewien. Wzi�� ksi��k� i czyta� dalej czuj�c, jak go to coraz bardziej wci�ga. "...Irwin wsiad� do szoferki. Wszystko w porz�dku. M�g� rusza�. By� ca�y mokry, ale doszed� do wniosku, �e dla cz�owieka, kt�ry umrze za kilkana�cie minut, jest to bez znaczenia. Chwyci� za dr��ek i wrzuci� bieg. Samoch�d wolno rusza�, a gdy ju� by� na w�a�ciwej drodze, ostro przyspieszy�..." Norbert uni�s� wzrok znad ksi��ki i spojrza� przez zachlapan� b�otem szyb� samochodu. By� na ulicy prowadz�cej za miasto. W�a�nie mija� stoj�c� przy kraw�niku krzykliw� reklam� firmy "Coxon". Zmarszczy� brwi, jakby nad czym� si� zastanawia�, ale to by� tylko moment. Po chwili rysy mu z�agodnia�y. Ju� wiedzia�, po co jedzie. Wiedzia�, �e za jakie� dwadzie�cia minut b�dzie na miejscu. A tam zrobi to, co musi zrobi�, gdy� �wiat jest ob��kany, a on nie mo�e przecie� da� ob��kanemu no�a do r�ki. Gdy o tym pomy�la�, podni�s� g�ow� do g�ry i ju� dalej spokojnie prowadzi�. Kilometry do miejsca przeznaczenia znika�y pod mask� wozu... Tydzie� p�niej, gdy do mieszkania Norberta w�ama�a si� policja, poinformowana przez zaniepokojonego pracodawc�, w �rodku nie by�o nikogo. Nie znaleziono �adnych rzeczy, kt�re mog�yby rzuci� �wiat�o na spraw� zaginionego. Jedyne, co zwr�ci�o uwag� policji, to zapalona przy stole lampa i le��ca na nim, obok zimnej herbaty, broszurka. Zastanawiaj�ce by�o, �e mia�a ona wszystkie kartki nie zadrukowane. Andrzej Drzewi�ski �S�oneczniki� Martowic z ponur� rezygnacj� obgryza� ko�� i co jaki� czas d�uba� w z�bach. Przed nim za oknem rozpo�ciera�a si� najstarsza cz�� miasta, pami�taj�ca jeszcze dziewi�tnasty wiek. Jej kra�ce gin�y na polach, a w�a�ciwie ugorach otaczaj�cych aglomeracj�. Zastanowi� si�, kiedy by� tam ostatnio. Rok, dwa, nie... chyba z pi�� lat temu. Kiedy� pracownicy s�u�b miasta cz�sto wyje�d�ali, aby uprawia� ziemi�, pooddycha� �wie�ym powietrzem, ale teraz? Ziemia, kt�r� zaopiekowa� si� w parku miejskim, by�a �yzna, miejsce na chlew i obor� r�wnie� si� znalaz�o, a podr�owa� dla fantazji ju� od dawna mu si� nie chcia�o. Czu� si� za stary. Z uczuciem, �e kto�, go obserwuje, odwr�ci� g�ow�. Nie lubi� Stolera, ma�ego g�wniarza, kt�ry dosta� si� pod jego opiek�, gdy stary Stoler rozbi� si� w grawitolocie o maszt dawno nie dzia�aj�cego przeka�nika. - Czego chcesz? Ma�y przest�pi� z nogi na nog�. - Lec� ci, no wie pan. Z �oskotem uderzy�a ko�� o dno wazy. - Wiem. Wsta� i zdecydowanym ruchem odsun�� ch�opaka z drogi. - Zawo�aj moj� �on�, mo�e ju� posprz�ta� - doda� stoj�c w drzwiach windy. Pogoda od samego rana by�a wspania�a, wi�c po wyj�ciu z budynku wcale si� nie zdziwi�, �e oddycha szczeg�lnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmienia� si� na lepsze. Z�apa� kiedy� audycj� satelitarn�, gdzie jacy� faceci t�umaczyli sobie, �e to naturalny proces oczyszczania si� ekosfery. Mo�e. Jak zwa�, tak zwa�, grunt, �e lepiej si� �yje. Ruszy� ku kolejce. Tor zaczyna� si� obok du�ego parkingu pe�nego zakonserwowanych samochod�w. Niefrasobliwie, nie chc�c nadrabia� drogi, wskoczy� na dach pierwszego z rz�du wozu i ruszy� do przodu. Rytmicznie odmierzaj�c kroki przeskakiwa� z dachu na dach. Buty wybija�y cichy, metaliczny j�k. Wok�, jak okiem si�gn��, ci�gn�y si� r�wne linie identycznych, luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Mia�y tak sta� w niesko�czono��, gdy� tutaj na Ziemi zabrak�o dla nich ch�tnych. Wreszcie dachy ods�oni�y stoj�c� za parkingiem kolejk�, niewysoki, kr�tki segment. Ko�o l�dowiska w hangarze sta� ich ca�y sk�ad. Zatrzasn�� drzwi i wcisn�� program. Cicho, bez przyspiesze�, kolejka ruszy�a po szynach. W tym samym momencie, jak na zam�wienie, z g�ry dobieg� g�uchy �oskot. Sina b�yskawica przepali�a niebo: statek du�y, pozauk�adowy - tak jak zapowiadano. Martowic z�y, gdy� nie chcia� si� sp�ni�, zerkn�� ku g�rze obserwuj�c walec zbli�aj�cy si� do ukrytego za drzewami l�dowiska. Bernard siedzia� w fotelu i rozgryza� orzeszki ziemne, kiedy monitor obok salaterki na �upki zal�ni� zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomi� wizj� i dojrza� twarz komandora Landloffa. - Pan Kardycz? Skin�� g�ow�, przypominaj�c sobie s�uchy o fatalnej pami�ci wzrokowej starego. - To �wietnie. Chc� zawiadomi�, i� zgadzam si� na pa�sk� propozycj�. Skrzywi� si� ironicznie i w ostatniej chwili zamaskowa� u�miech kaszlem. - Bardzo si� ciesz� - wykrztusi�. - Znaczy... tego... kiedy b�d� m�g� wyj�� na powierzchni�? - Zaraz jak tylko wyl�dujemy. Zosta� pan przydzielony do drugiej grupy, razem z Edwinem i Leid�. S�ysza� o tym ma��e�stwie; spokojni, sumienni badacze. - Wspaniale, zg�osz� si� do wyj�cia. Landloff u�miechn�� si� zdawkowo i wy��czy� kana�. Grunt to mie� dobre rekomendacje - pomy�la� Bernard i zachichota� g�o�no. Z j�kiem obr�ci� si� fotel Ingi. - Masz szcz�cie, draniu - powiedzia�a oblizuj�c wargi. Porozumiewawczo wyszczerzy� z�by. - A co? Sama te� by� chcia�a p�j�� do miasta? Unios�a oczy ku g�rze. - Czy ja co� m�wi�? Nikt nie lubi mie� dy�uru w czasie postoju. Wychyli� si� poza oparcie i pog�adzi� jej policzek. - Nie martw si�, co� ci przynios�. Spowa�nia�a. - Lepiej nie. Zauwa�� i b�d� mieli pretensj�. Zacmoka�, �ami�c d�onie teatralnym gestem. - Ach... rzeczywi�cie, co ja nieszcz�sny uczyni� chcia�em. Za byle drobiazg mog� mnie wsadzi� do reaktora albo wyrzuci� w pr�ni�. �miali si� tak g�o�no, �e zwr�cili uwag� Coldera, zazwyczaj drzemi�cego w czasie lotu. - Cicho, g�wniarze, to jest l�dowanie, a nie cyrk. Kiedy�... Umilk� przypomniawszy sobie, jakie miny wywo�uj� jego wspomnienia. Porozumiewawczo mrugn�li do siebie i rozparli si� w fotelach. U g�ry nad ich g�owami miga�y na ekranie strz�piaste chmury planety przodk�w. Na l�dowisku powita� ich ros�y m�czyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy by� ryzykantem, czy te� brakowa�o mu wyobra�ni, w ka�dym razie czeka� na nich w wagoniku zaparkowanym nie dalej ni� dziesi�� metr�w od miejsca, gdzie osiad�y �apy statku. Wystarczy�by tylko drobny b��d w manewrze l�dowania... - Martowic - powiedzia�, nie fatyguj�c si� nawet, by wyj�� z kolejki. - Jestem opiekunem miasta. Za nim przez wysokie drzewa przeziera�a oddalona zabudowa. By�a nietypowa. Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zd��y�a tutaj odcisn�� pi�tna nieskazitelnej monumentalno�ci. - Czy macie zezwolenie na pobyt? Landloff ju� z nawyku przyjmuj�cy rol� przyw�dcy skin�� g�ow� i poda� opiecz�towany wy�wietlacz. - Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzie�cia powiele� dowolnych obiekt�w. Jak gdyby nie zwa�aj�c na s�owa, Martowic z uwag� ogl�da� wydruki i w chwil� po tym, jak umilk� zdezorientowany Landloff, skin�� g�ow�. - Zgadza si� - zlustrowa� ich wzrokiem. - Zdaje si�, �e pozwolenie m�wi o dziesi�ciu osobach. Kto� z ty�u sapn��, trzasn�o przekle�stwo. Ten nie ogolony typ pami�ta� o przepisach lepiej, ni� by chcieli. - Tak - mrukn�� Landloff: - Reszta zostanie w strefie l�dowiska. Martowic silnym pchni�ciem otworzy� drzwiczki wagonika. - Prosz� wchodzi�. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedzia�y, kogo mo�na wpu�ci� do strefy miejskiej. Wsiedli, staraj�c si� usilnie skry� przed pozosta�� pi�tk� swoj� rado��. Jeszcze do nich machali, jeszcze �miali si� przez szyby, ale �wiszcz�ce na owiewkach powietrze rozdziela�o ich coraz bardziej i wkr�tce stoj�cy ludzie, a potem i statek skurczy� si� w perspektywie l�dowiska. W ci�gu nast�pnych godzin Bernard odni�s� wra�enie, �e osch�o�� Martowica i zdawkowe odpowiedzi s� �wiadom� poz� wynikaj�c� z niech�ci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki inwentarskie, wszystko to �wiadczy�o, �e wr�s� on ju� w t� ziemi� g��boko i uwa�a si� za jej gospodarza. Oni za�, swoj� obecno�ci�, sprowadzaj� go do roli zwyk�ego pracownika komunalnego. - Ilu ludzi tutaj mieszka? - spyta� Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron. Ze sposobu, w jaki Martowic uni�s� g�ow�, mo�na by�o wnioskowa�, �e czeka� na to pytanie. - No... prawie dwadzie�cia os�b - chrz�kn��. - Mieszkaj� ze mn�, nie powiem, ca�kiem dobrze nam si� �yje. Bernard siedz�cy za komandorem spojrza� z niedowierzaniem. M�j Bo�e, dwadzie�cia os�b mieszka w tym kilkumilionowym kiedy� mie�cie. Kto by m�g� s�dzi�, �e migracja nabierze takich rozmiar�w. - Radzicie sobie sami, prawda? - Komandor pokiwa� g�ow�. - My w koloniach nie byli�my w stanie prowadzi� takich jak to gospodarstw. Martowic u�miechn�� si� jak cz�owiek dobrze poinformowany. - To prawda, my�my te� mieli k�opoty, gdy mieszka�o tu wi�cej ludzi. Ale chyba z dziesi�� lat temu zmarli ostatni mieszka�cy, ci najstarsi, kt�rzy za �adne skarby nie chcieli przenie�� si� do kolonii. - Dziesi�� lat... to nie tak dawno. Martowic pokr�ci� g�ow�. - Zapewniam, �e dziesi�� lat to szmat czasu. Mo�e nie czujecie tego, ale tu na Ziemi �yje si� innym rytmem. - Innym? - podchwyci� Bernard. � � Cz�owiek �ypn�� na niego okiem. - �eby pan wiedzia�! Przestali�my si� spieszy�, goni�, walczy� z ka�dym o wszystko, szarpa� wci�� do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej. Tym razem odezwa� si� kto� siedz�cy w g��bi werandy. - Ale przecie� trzeba si� rozwija�, i�� naprz�d, jak pan m�wi. Za to za� p�aci si� zwykle frycowe. - Trzeba? - Martowic �achn�� si�. - Wcale nie... zreszt� ka�dy robi, co uwa�a za s�uszne. Za kilkana�cie lat b�dziemy mogli si� przekona�. Sko�czy�, wsta� i ci�ko dudni�c butami o drewnian� pod�og� zszed� na chodnik. Kiedy jaki� czas p�niej szli ulic�, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn cicho j�kn�a. W g�rze, na dachu dziesi�ciopi�trowego wie�owca, z nogami spuszczonymi w d�, siedzia� cz�owiek. - Martowic, co on robi? - szepn�a Leida. - S�o�ce - mrukn�� Bernard. Odwr�cili si� nie rozumiej�c. Wzruszy� ramionami i uni�s� r�k�. Dopiero teraz spostrzegli, �e za drzewami parku, tam gdzie le�a�o l�dowisko, zachodzi s�o�ce; wielkie, czerwone i pulsuj�ce. Ju� ponad dziesi�� minut stali po�rodku du�ego placu, gdzie mi�dzy nieckami wyschni�tych fontann tkwi� ustawiony przed wiekami obelisk. P�achta mapy roz�o�ona na dachu Uniwera szele�ci�a pod palcami. Z ty�u zaczyna�a si� szeroka �awa schod�w zwie�czonych masywn� bry�� budynku. - To jest muzeum, zgadza si� z planem - m�wi� Edwin celuj�c palcem w zachodnie skrzyd�o. - P�jdziemy tam z Leid�. Ty zbadaj sektory po�udniowe. Bernard skin�� g�ow� i ju� maszeruj�c wzd�u� obramowania basenu us�ysza� okrzyk. - Zbieramy si� tutaj za trzy godziny! Pomacha� r�k� i wkroczy� na jedn� z ulic promieni�cie odchodz�cych od placu. Diabelnie �a�o�nie wygl�da�a ta pustynia mur�w. Beznadziejne kszta�ty zamkni�te perspektyw� nieba zb�dnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy. G��boko wci�gn�� powietrze czuj�c zapach niedalekiej rzeki. O ile pami�ta�, zaraz po wyj�ciu na plac powinien dojrze� dwa dwudziestowieczne wie�owce zakryte teraz pobliskimi �cianami. Pami�� go nie zawiod�a. W�r�d betonowego placu tkwi�y dwa kolosy �wiadcz�ce, jak pot�na mo�e by� ludzka inwencja. Szuraj�c nogami podszed� do pierwszego z gmach�w. Napis nad wej�ciem by� wyryty na wielkiej poz�acanej p�ycie. Zadar� g�ow�. Sta� u st�p gigantycznej kolumny, na zupe�nie pustym placu, i czu� t�tni�c� w sobie moc. Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodzi� nawet tu, na czwarte pi�tro. Ptaki sko�czy�y �piewa� zaraz po zachodzie s�o�ca, ci, z kt�rymi dzieli� kwater�, po�o�yli si� spa� wkr�tce potem. Jedynie Landloff siedzia� d�u�ej. Odblask z jego pokoju k�ad� si� na stoj�ce za oknami drzewo. Teraz by�o ciemne. Bernard dostosowuj�c si� nie zapala� g�rnego �wiat�a. Wy�wietlacz w jego d�oniach od d�u�szej chwili pokazywa� ten sam obraz. By�a to kopia dokumentu zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisia� dot�d w domu na Kasjosie i nie wzbudza� w nikim wi�kszego zainteresowania. By� traktowany jako pami�tka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zreszt�, kto wierzy starym odr�cznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, mia� uda� si� na Ziemi� z ekip� kopiuj�c� stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie skojarzy� wyprawy z listem i gdyby nie trz�sienie ziemi, kt�re zniszczy�o wodoci�gi, uszkodzi�o p�yt� kosmodromu i zrzuci�o dokument na pod�og�, mo�e sprawa dalej ton�aby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyci�ga� papiery spo�r�d pot�uczonego szk�a, a mo�e p�niej, kiedy z zaciekawieniem czyta� archaiczne pismo, nasz�a go olbrzymia ochota, by odkry�, co kryje si� pod s�owami: ".... Nie mog�em tego zabra� ze sob�. Teraz jestem za stary, lecz chc�, aby ten zbi�r nie poszed� w zapomnienie. Uwa�am, �e stanowi on cz�� wspania�ego dorobku ludzko�ci i do niej nale�e� powinien. Moja s�u�ebna rola wype�nia�a si� w zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu..." Bernard nie zaprzecza�, �e potrzebuje pieni�dzy. G�o�no nie przyzna�by si� do tego, lecz by� �wiadom, �e na kupno nowego domu w koloniach trzeba dziesi�ciu lat pracy na . statku. Uni�s� g�ow�, aby da� odpoczynek oczom. Ciekawe, co to mo�e by�: "...nie wyjawi�, czym jest m�j zbi�r. Chc�, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemi�, by�o to zagadk�. Uwa�am, �e b�dzie mile zaskoczony..." Kamienie szlachetne albo z�ote b�d� platynowe ozdoby najbardziej by mu odpowiada�y. Obrazy dawnych mistrz�w, wiernie odtwarzaj�ce realia epoki, r�wnie� by�yby wspania�e. Ostatnio szczeg�lnie wysoko ceniono dziewi�tnastowieczny realizm. Naturalnie orygina�y, a nie masowo powielane kopie. Wcisn�� palcem klawisz i znowu ujrza� pami�tkowe zdj�cie. By� to wie�owiec, ten sam, kt�ry odnalaz� przed po�udniem. Mocno zapieraj�c si� r�koma zacz�� podci�ga� cia�o. Ju� dawno przemy�la�, jak dostanie si� do tego pokoju. Wyra�nie by�o napisane, �e w wie�owcu wybuch� po�ar i obie klatki schodowe wraz z windami s� nie do u�ytku. Sprawdzi� to, faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie by�o dla kogo naprawia� budynku. P�niej poddano go tylko zakonserwowaniu. ,, Uchwyci� gzyms pierwszego pi�tra i zaciskaj�c z�by przerzuci� cia�o. Mia� do pokonania dok�adnie pi��dziesi�t kondygnacji. Okno, do kt�rego d��y�, by�o pierwsze z lewej na tej �cianie. Zdj�� z plec�w drabink�, przymocowa� uchwyty i wysuwaj�c ku g�rze sprawdzi� jej wysoko��. Pasowa�a. Wskoczy� na szczebel. Prawd� m�wi�c odczuwa� emocj�, ale by� �wiadom, �e tylko alpinistyczna metoda daje szanse na sforsowanie �ciany. Nie by�o sposobu na niezauwa�alne wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chocia� helikoptera. Dobrze, �e w og�le uda�o mu si� wymiga� od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szcz�cie uwierzyli, �e udaje si� na poszukiwanie innych okaz�w. Jak na razie w samym muzeum znale�li dziesi�� eksponat�w wartych skopiowania. Trzydzie�ci pi�� - pomy�la� i uk�adaj�c sprz�t usiad�, by zaczerpn�� tchu. Szyby za nim by�y barwione i tylko z trudem m�g� dojrze� kontury sprz�t�w. By�y identyczne z tymi, jakie widzia� w pokojach, do kt�rych uprzednio zagl�da�. Biurowce tamtych lat wykazywa�y rozs�dn� funkcjonalno��, wykluczaj�c� wszelkie zb�dne urz�dzenia i osobiste upodobania. Odwr�ci� twarz ku miastu. Nie by�o wiatru i w zakrzep�ym powietrzu r�wnymi liniami rysowa�y si� dachy dom�w, kratka ulic i zielone plamy skwer�w. W ciszy wyra�nie s�ysza� w�asny oddech i skrzypienie sprz�czek od torby. Z oboj�tno�ci� spojrza� pomi�dzy wycelowane w pustk� nogi. Przysz�o mu na my�l, �e kiedy� ludzie bardziej si� bali, bardziej ulegali w�asnej wyobra�ni. Spojrza� wzd�u� nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzeg�, i� odbija si� w niej niebo. Ciekawe, co znajdzie u g�ry w sejfie? Nie musi to by� rzecz droga, ale niechaj chocia� b�dzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiada�. Ciekawy cz�owiek musia� by� z Kamila Kardycza, on sam nie po�wi�ci�by �ycia na zbieranie czegokolwiek. A mo�e b�dzie to kolekcja nalepek z butelek b�d� naklejek z zapa�ek. Podobno ludzie zbierali kiedy� takie brednie. Nie... mia� nadziej�, �e nic takiego mu nie zagra�a. A mo�e znaczki? Takie z g��bi� i nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne. Pomacha� r�k� do odleg�ych dach�w i uni�s� drabin�. Zaczepy schwyta�y nast�pny gzyms. Szarpn�� dla pewno�ci i nie trac�c czasu postawi� nog� na szczeblu. Spokojnie, z namaszczeniem k�adzie d�o� na belce i wci�ga drabin�. Nawet nie sprawdzaj�c podsuwa si� do okna i przylepia na szybie zgniecion� uprzednio w palcach kostk�. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiaj�cego szk�o. Wsuwa g�ow� do �rodka i pomrukuje rado�nie poznaj�c znajomy z opisu pok�j. Po parapecie wskakuje na trzeszcz�cy pod stopami dywan. Ten d�wi�k b�dzie mu towarzyszy� przez ca�y czas; b�d� co b�d� wszystkie przedmioty s� tu zakonserwowane. G��boko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami idzie ku �cianie. Mija biurko, na kt�rym le�� papiery i dawno wygas�a fajka. Zwalnia u�wiadamiaj�c Sobie, �e Kamil Kardycz opu�ci� ten pok�j nie przeczuwaj�c, �e po�ar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemo�liwi� mu powr�t. Odwraca wzrok. Na p�kach stoj� rz�dy zakurzonych ksi��ek. Zgrabnym ruchem ci�gnie ku sobie �rodkowy szereg, kt�ry odsuwaj�c si� odkrywa stalowy prostok�t sejfu. Zapami�tane cyfry, jedna, druga, trzecia, obr�t pokr�t�a i szarpni�cie. Zanurza dr��ce d�onie w p�mroku schowka. S�, owini�te w papier ramy, na nich p��tna. A wi�c jednak obrazy. Podchodzi do o�wietlonego przez s�o�ce biurka i zdejmuje bibu��. Z j�kiem zawodu siada. Zrywa nast�pne os�ony i wsz�dzie to samo. Obrazy, ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne poci�gni�cia p�dzlem, nienaturalne kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza r�ce. Kwiaty, chyba s�oneczniki, malowane bez �adnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek, prymityw godny dziecka czy szale�ca. Pod nim inna cha�tura: droga z paskudnie powyginanymi drzewami o ja