1409
Szczegóły |
Tytuł |
1409 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1409 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1409 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1409 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CLIVE BARKER
Ksi�ga Krwi II
Byty te� zdj�cia. Straszne zdj�cia. Na ich widok poczu� si� bardzo dziwnie.
Wszystkie co do jednego przedstawia�y zmar�ych ludzi. Na cz�ci wida� by�o ma�e dzieci, na innych starsze. Le�a�y lub na wp� siedzia�y, na twarzach i cia�ach mia�y g��bokie rany; rozci�cia ukazywa�y wn�trzno�ci, mieszanin� jelit l�ni�cych i mokrych. Wsz�dzie wok� by�y trupy. Nie w g�adkich stosach, lecz porozrzucane, ze �ladami palc�w, napisami, bardzo brudne.
Na trzech czy czterech zdj�ciach by�o narz�dzie, kt�re spowodowa�y rany. Wiedzia�, jak si� nazywa.
Top�r.
Ka�dy z nas jest krwaw� ksi�g�
Gdziekolwiek si� nas otworzy, jeste�my czerwoni
L�K
Nie ma nic bardziej fascynuj�cego ni� lek. Gdyby�my usiedli niewidzialni pomi�dzy dwojgiem ludzi w poci�gu, poczekalni czy biurze i pods�uchali ich rozmow�, to przekonaliby�my si�, �e kr��y ona stale wok� tego tematu. Na poz�r dyskutowano by o polityce, opowiadano o �miertelnych wypadkach drogowych lub rosn�cych cenach us�ug dentystycznych. Jednak tak naprawd� wszystkich interesuje tylko l�k. Bardzo rzadko dyskutujemy o naturze Boga i �yciu wiecznym, natomiast z rozkosz� roztrz�samy drobiazgowo wszelkie nieszcz�cia. Tak samo zachowujemy si� i w �a�ni, i na sali wyk�adowej. Tak jak nie umiemy si� powstrzyma� przed dotykaniem j�zykiem bol�cego z�ba, tak te� powracamy stale do naszych obaw, zabieramy si� do m�wienia o nich z �apczywo�ci� g�odnego cz�owieka, maj�cego przed sob� obfity, paruj�cy posi�ek.
Stephen Grace, studiuj�c na uniwersytecie, stara� si� znale�� odpowied� na dr�cz�ce go pytanie: "dlaczego odczuwa si� l�k?" Do tej pory ba� si� nawet o tym m�wi�. Teraz chcia� nie tylko g�o�no o tym krzycze�, lecz r�wnie� rozwa�a� i analizowa� ka�de napi�cie nerw�w.
W tych poszukiwaniach mia� nauczyciela: Quaida.
By�y to czasy guru. Jak Anglia d�uga i szeroka, na wszystkich uniwersytetach m�odzi ludzie spogl�dali na Wsch�d i Zach�d w poszukiwaniu tych, za kt�rymi mogliby i�� jak owce; Steve Grace by� jednym z nich. Na swoje nieszcz�cie wybra� sobie Quaida na mistrza.
Spotkali si� w klubie studenckim.
- Nazywam si� Quaid - powiedzia� m�czyzna siedz�cy przy barze obok Steve'a.
- Aha.
- A ty...?
- Steve Grace.
- Tak. Jeste� w grupie etyki, zgadza, si�?
- Zgadza.
- Nie widzia�em ci� na innych seminariach czy wyk�adach z filozofii.
- To m�j dodatkowy przedmiot. Jestem na Wydziale Literatury Angielskiej. Nie mog�em znie�� my�li o roku w grupie staronordyckiego.
- Dlatego wybra�e� etyk�?
-Tak.
Quaid zam�wi� podw�jn� brandy. Nie wygl�da� na bogatego, a dla Steve'a podobne zam�wienie oznacza�oby powa�ne nadszarpni�cie finans�w przeznaczonych na nast�pny tydzie�. Quaid szybko wypi� swoj� brandy i poprosi� o kolejn�.
- A ty?
Steve s�czy� ma�e piwo, zdecydowany pi� je co najmniej przez godzin�.
- Dla mnie nic.
- Napijesz si�!
- Nie, dzi�kuj�.
- Jeszcze jedna brandy i du�e piwo dla mojego przyjaciela.
Steve nie protestowa�. Dodatkowe piwo przy jego niedo�ywieniu bardzo mu pomo�e przetrzyma� nud� zbli�aj�cego si� seminarium o "Karolu Dickensie jako badaczu spo�ecze�stwa". Ziewa� na sam� my�l o nim.
- Kto� powinien napisa� prac� o piciu jako formie aktywno�ci spo�ecznej. - Quaid przez chwil� wpatrywa� si� w brandy, wreszcie j� wypi�. - Lub zapomnienia - doda�.
Steve przyjrza� mu si�. Quaid mia� jakie� dwadzie�cia pi�� lat, o pi�� wi�cej ni� on. Ubrany by� dziwnie. Wystrz�pione buty sportowe, sztruksowe spodnie i znoszona szarobia�a koszula, a na niej bardzo kosztowna sk�rzana kurtka, wisz�ca niezgrabnie na wysokiej, szczup�ej postaci. Twarz Quaida by�a poci�g�a i nijaka; oczy mia� jasnoniebieskie, tak blade, �e trudno by�o dostrzec t�cz�wki na bia�ym tle, a za grubymi okularami wida� by�o jedynie male�kie kropki �renic. Wargi grube jak u Micka Jaggera, lecz blade i wcale nie zmys�owe. S�owem - �wi�ski blondyn.
Steve uzna�, �e Quaid wygl�da na �puna.
Nie nosi� �adnego znaczka, a by�y one bardzo popularne w�r�d student�w i Quaid sprawia� wra�enie nagiego bez wskaz�wki zdradzaj�cej jego upodobania. Czy by� peda�em, feminist�, obro�c� wieloryb�w czy faszystowskim wegetarianinem? Kim by�, na mi�o�� bosk�?
- Powiniene� by� wybra� staronordycki - powiedzia� Quaid.
- Dlaczego?
- Nie chce im si� nawet sprawdza� prac. Steve nie s�ysza� o tym. Quaid ci�gn�� dalej:
- Po prostu rzucaj� je w powietrze. Te, kt�re upadn� tekstem do g�ry, oceniaj� na tr�jk�, a do do�u - na dw�je.
"A wiec to �art, Quaid jest dowcipny". - Steve za�mia� si� niepewnie, lecz twarz jego rozm�wcy pozosta�a nieporuszona.
- Powiniene� by� na staronordyckim - powt�rzy�. - Komu jest potrzebny biskup Berkeley? Albo Platon! Albo...
- Albo?
- Wszystko to kupa �mieci.
- Tak.
- Obserwowa�em ci� na zaj�ciach z filozofii... Steve zacz�� si� zastanawia�.
- ... nigdy nie robisz notatek, prawda?
-Tak.
- Pomy�la�em, �e albo znakomicie znasz si� na wszystkim, albo po prostu nic ci� to nie obchodzi.
- Ani jedno, ani drugie. Zupe�nie si� pogubi�em. Quaid chrz�kn�� i wyj�� paczk� tanich papieros�w. Zn�w co� tu nie pasowa�o. Pali�o si� gauloisy, camele lub wcale.
- Nie ucz� tutaj prawdziwej filozofii - stwierdzi� Quaid z wyra�n� pogard�.
- Taaak?
- Daj� nam kawal�tek Platona, k�s Benthama, i to bez prawdziwej analizy. Oczywi�cie na poz�r wszystko jest w porz�dku. Przypomina to zwierz�, dla nie wtajemniczonych nawet troch� pachnie jak zwierz�.
- Jakie zwierz�?
- Filzofia. Prawdziwa Filozofia. To zwierz�, Stephen. Nie uwa�asz?
- Nie...
- Jest dzika. Gryzie. - Nagle u�miechn�� si� podst�pnie. Tak. Gryzie - powt�rzy�. Wyra�nie go to cieszy�o. Ponownie rzuci�:
- Gryzie.
Stephen kiwn�� g�ow�, cho� nie zrozumia� metafory.
- Uwa�am, �e powinni�my zosta� zmia�d�eni naszym przedmiotem - Quaid wyra�nie si� o�ywia�. - Powinni�my ba� si� d�ungli idei, o kt�rych mogliby�my dyskutowa�.
- Dlaczego?
- Bo gdyby�my byli prawdziwymi filozofami, nie obchodzi�yby nas przyjemno�ci �ycia uniwersyteckiego. Nie �onglowaliby�my semantyk�, nie stosowaliby�my sztuczek j�zykowych dla ukrywania najwa�niejszych problem�w.
- A co by�my robili?
Steve zaczyna� czu� si� jak prostaczek. Quaid nie �artowa�. Twarz mia� napi�t�, male�kie �renice zw�zi�y si� jeszcze bardziej.
- Podchodziliby�my do zwierz�cia, prawda, Steve? Pr�bowaliby�my je dotkn��, pog�aska�, napoi� mlekiem.
- Czym... no... czym jest to zwierze? Prozaiczno�� pytania troch� zdenerwowa�a Quaida.
- Przedmiotem ka�dej warto�ciowej filozofii, Stephen. Boimy si� go, bo go nie rozumiemy. To mrok za drzwiami.
Steve pomy�la� o drzwiach. Pomy�la� o mroku. Zacz�� rozumie�, do czego pokr�tnie zd��a Quaid. Filozofia by�a sposobem rozmawiania o strachu.
- Omawialiby�my najbardziej skryte zak�tki dusz - powiedzia� Quaid. - Nie robi�c tego - ryzykujemy... Quaid nagle zamilk�.
-Czym?
Quaid wpatrywa� si� w pust� szklaneczk�, jakby usi�owa� ujrze� j� znowu pe�n�.
- Chcesz jeszcze jedn�? - zapyta� Steve, modl�c si�, by odm�wi�.
- Czym ryzykujemy? - Quaid powt�rzy� pytanie. - C�, je�li nie wyruszymy na poszukiwanie bestii... Steve domy�la� si� ju�, jaka b�dzie konkluzja.
-... to wcze�niej czy p�niej ona przyjdzie i znajdzie nas.
Nie ma nic bardziej fascynuj�cego ni� lek. Dop�ki obok jest drugi cz�owiek.
Przez nast�pny tydzie� czy dwa Steve wypytywa� czasem o tajemniczego pana Quaida.
Nikt nie zna� jego imienia.
Nikt nie wiedzia� dok�adnie, ile ma lat. Wed�ug jednej z sekretarek przekroczy� trzydziestk� i by�o to niespodziank�.
Cheryl s�ysza�a, jak m�wi�, �e jego rodzice nie �yj�. Chyba zostali zabici. Tylko tyle wiedziano o Quaidzie.
* * *
- Wisz� ci drinka - powiedzia� Steve, dotykaj�c ramienia Quaida. Ten obejrza� si�, jakby co� go ugryz�o.
- Brandy?
- Dzi�ki.
Steve zam�wi� napoje.
- Przestraszy�em ci�?
- Rozmy�la�em.
- �aden filozof si� bez tego nie obejdzie.
- Bez czego?
- M�zgu.
Zacz�li rozmawia�. Steve nie wiedzia�, dlaczego podszed� do Quaida. Facet by� przecie� dziesi�� lat starszy od niego, a je�li chodzi o intelekt... c�, przybyli z r�nych bajek. Onie�miela� Steve'a, co uczciwie trzeba przyzna�. Grace czu� si� zmieszany bezlitosnym m�wieniem Quaida o zwierz�ciu, mimo to by�o mu ma�o; ma�o metafor, ma�o powa�nego g�osu stwierdzaj�cego, jakich bezu�ytecznych maj� tu wyk�adowc�w i jak s�abych student�w.
W �wiecie Quaida nie by�o pewnik�w. Nie mia� �wieckich guru ani �adnej religii. Niezdolny by� do wyzbycia si� cynizmu w podej�ciu do jakiegokolwiek systemu politycznego czy filozoficznego.
Cho� �mia� si� rzadko, to Steve wyczuwa� jednak gorzki humor w jego widzeniu �wiata. Wed�ug Quaida ludzie to owce i jagni�ta, wypatruj�ce nie istniej�cych pasterzy. W mrokach otaczaj�cych owczarni� istnia�y jedynie leki skupiaj�ce si� na niewinnym stadzie.
W�tpi� trzeba we wszystko, bo nie istnieje nic poza l�kiem.
Arogancja intelektualna Quaidaby�a o�ywcza. Steve szybko pokocha� obrazoburcz� �atwo��, z jak� tamten obala� jedno wierzenie po drugim. Czasem czu� b�l, gdy kt�ry� z jego dogmat�w zostawa� rozniesiony niezbitymi argumentami Quaida. Jednak po kilku tygodniach radowa�y Steve'a nawet odg�osy takiego rozbijania. Czu� si� wolny.
Nar�d, rodzina, ko�ci�, prawo. Wszystko spopiela�e, bezu�yteczne. Wszystko to oszustwa, kr�puj�ce i dusz�ce.
Jest tylko l�k.
- Ja si� l�kam, ty si� l�kasz, my si� l�kamy. - Quaid uwielbia� gada�. - On, ona, ono si� l�ka. Nie ma na �wiecie �wiadomej istoty, dla kt�rej l�k nie by�by bli�szy ni� bicie jego serca.
Jedn� z ulubionych ofiar Quaida by�a inna studentka filozofii i literatury angielskiej, Cheryl Fromm. Jego oburzaj�ce uwagi dzia�a�y na ni� jak p�achta na byka i gdy szli w dyskusji na no�e, Steve obserwowa� to, traktuj�c jak �wietne widowisko. Wed�ug okre�lenia Quaida, Cheryl by�a patologiczn� optymistk�.
- A ty jeste� pe�en gnoju - twierdzi�a o swoim interlokutorze dziewczyna. - Co kogo obchodzi, �e boisz si� w�asnego cienia? Ja si� nie l�kam.
Wygl�da�a na to. By�a jak marzenie.
- Wszyscy czasem czujemy l�k - odpowiada� Quaid, przygl�daj�c si� jej uwa�nie wodnistymi oczami i czekaj�c na jej reakcj�. Steve by� pewien, �e stara si� znale�� jej s�aby punkt.
- Nie ja.
- �adnych strach�w? �adnych koszmar�w?
- Najmniejszych. Mam dobr� rodzin�; nikt nie schowa� szkieletu w mojej szafie. Nie jadam mi�sa, nie czuj� si� wi�c winna, mijaj�c rze�nie. Nie musz� niczego skrz�tnie ukrywa�. Czy to znaczy, �e nie istnieje?
- To znaczy - oczy Quaida zw�zi�y si� jaku w�a - �e twoja �wiadomo�� kryje co� wielkiego.
- Wracamy do koszmar�w.
- Wielkich koszmar�w.
- B�d� dok�adny; okre�l bli�ej swoje terminy.
- Nie wiem, czego si� boisz?
- To powiedz, czego sam si� l�kasz. Quaid zawaha� si�.
- To poza dyskusj�.
- Poza dyskusj� to mo�e by� m�j ty�ek! Steve u�miechn�� si� bezwiednie. Ty�eczek Cheryl napewno by� poza dyskusj�. Mo�na by�o tylko kl�kn�� i czci� go. Quaid odzyska� ju� wigor.
- Moje leki s� spraw� osobist�. Nic nie znacz� w szerszym kontek�cie. Ich oznaki, obrazy u�ywane przez m�zg po to, by wyrazi� obawy, s� niczym w por�wnaniu z prawdziw� zgroz�, b�d�c� podstaw� mojej osobowo�ci.
- Ja mam wspomnienia z dzieci�stwa, kt�re powoduj�, �e my�l� o... - Steve przerwa�, �a�uj�c, �e zdoby� si� na takie wyznanie.
- O czym? - spyta�a Cheryl. - Chodzi ci o nieprzyjemne do�wiadczenia? Upadek z roweru czy co� w ty rodzaju?
- Mo�e - odpar� Steve. - Czasami o tym my�l�. Jest to zupe�nie niezamierzone. Jakby m�zg prze��cza� si� na nie automatycznie.
Quaid chrz�kn�� z zadowoleniem.
- Dok�adnie.
- Pisa� o tym Freud - powiedzia�a Cheryl.
-Kto?
- Freud - powt�rzy�a Cheryl, tym razem dobitnie, jakby poucza�a dziecko. - Zygmunt Freud; mo�e o nim s�ysza�e�.
Quaid wyd�� wargi w wyra�nej pogardzie.
- Manie nie s� odpowiedzi�. Prawdziwa groza tkwi�ca we mnie, w nas wszystkich, jest starsza od osobowo�ci. Lek istnia�, nim zacz�li�my postrzega� siebie jako jednostki. Kruszyna ukryta w �onie matki te� ju� czuje strach.
- Pami�tasz to? - spyta�a Cheryl.
- Mo�e... - odpar� Quaid ze �mierteln� powag�.
- Z �ona?
Quaid lekko si� u�miechn��. Steve odczyta� to jako: "Wiem o tym, czego ty nie wiesz".
By� to z�o�liwy, nieprzyjemny u�mieszek. Steve wola�by go nie widzie�.
- Jeste� k�amc� - powiedzia�a Cheryl wstaj�c i patrz�c z g�ry na Quaida.
- Mo�e i jestem - odpar� nagle szarmancko.
Zako�czy�o to ich spory.
Nie rozmawiali ju� o koszmarach, nie dyskutowali o rzeczach czaj�cych si� w nocy. Przez nast�pny miesi�c Steve rzadko widywa� Quaida, a ilekro� go spotyka�, ten by� zawsze w towarzystwie Cheryl Fromm. Quaid sta� si� dla niej uprzejmy, nawet nadskakuj�cy. Nie nosi� ju� sk�rzanej kurtki, bo Cheryl nie znosi�a zapachu resztek zwierz�cia. Ta nag�a zmiana w ich stosunkach zdumiewa�a Stephena; t�umaczy� j� jednak swoj� ma�� znajomo�ci� spraw seksu. Nie by� prawiczkiem, lecz kobiety nadal stanowi�y dla niego tajemnic�; by�y pe�ne sprzeczno�ci.
By� zazdrosny, cho� nigdy by si� do tego nie przyzna�. Nie podoba�o mu si�, �e Cheryl - idea� z jego sn�w erotycznych - po�wi�ca tyle czasu Quaidowi.
Czu� co� jeszcze; mia� dziwne wra�enie, i� z jakich� nieznanych przyczyn Quaid umizguje si� do Cheryl. Na pewno nie chodzi�o mu o ��ko. Nie poci�ga�a go te� inteligencja
Cheryl - Nie zale�a�o mu na niej - Steve czu� to pod�wiadomie. Cheryl Fromm by�a szczuta jak zwierz� na polowaniu. Po miesi�cu Quaid podczas rozmowy rzuci� uwag� o Cheryl:
- Jest wegetariank�.
- Cheryl?
- Oczywi�cie.
- Wiem. Wspomina�a o tym.
- Tak, ale to nie kaprys. Bardzo si� tym przejmuje. Nie znosi nawet patrzenia na wystaw� rze�nika. Nie dotyka mi�sa, nie lubi jego zapachu...
- Aha. - Steve zastanawia� si�, do czego to prowadzi.
- L�k, Steve.
- Przed mi�sem?
- Oznaki s� r�ne. L�ka si� mi�sa. Ma si� za tak� zdrow�, tak� zr�wnowa�on�. Bzdura! Dowiem si�...
- O czym?
- O l�ku, Steve.
- Nie chcesz chyba jej... - Stevenie wiedzia�, jak bez cienia oskar�enia wyrazi� sw�j niepok�j.
- Skrzywdzi�? - dopowiedzia� Quaid. - Nie, ani troch�. Je�li co� si� jej stanie, to wy��cznie z jej w�asnej winy. Quaid patrzy� na niego niemal hipnotycznie.
- Pora, by�my sobie zaufali - powiedzia�. Nachyli� si� bli�ej. - Mi�dzy nami...
- Czekaj, nie chc� o tym s�ysze�.
- Steve, musimy dotkn�� zwierz�cia.
- Do diab�a ze zwierz�ciem! Nie chc� s�ucha�! Steve wsta�, zar�wno po to, by wyrwa� si� spod w�adzy spojrzenia Quaida, jak i dla zako�czenia rozmowy.
- Jeste�my przyjaci�mi, Stephen.
- Tak...
- Przestrzegaj wi�c tego.
- Czego?
- Milczenia. Ani s�owa.
Steve kiwn�� g�ow�. Tak� obietnic� �atwo m�g� dotrzyma�. Nie by�o nikogo, komu m�g�by zdradzi� swoje obawy bez gro�by wy�miania.
Quaid wygl�da� na zadowolonego. Wyszed� szybko, a Steve mia� poczucie, jakby wbrew woli wst�pi� do jakiego� tajnego zwi�zku, o kt�rego celach nie mia� najmniejszego poj�cia. Quaid zawar� z nim przymierze i to by�o denerwuj�ce.
W nast�pnym tygodniu Steve opu�ci� wszystkie wyk�ady i wi�kszo�� seminari�w. Nie robi� notatek, nie czyta� lektur, nie pisa� prac. Tylko dwa razy wszed� do budynku uniwersytetu, ale w�wczas przekrada� si� ostro�nie jak mysz, uwa�aj�c, by nie natkn�� si� na Quaida.
Nie musia� si� ba�. Raz tylko dostrzeg� Quaida, gdy ten na dziedzi�cu wymienia� u�miechy z Cheryl Fromm. �mia�a si� d�wi�cznie, jej g�os odbija� si� echem od �cian Wydzia�u Historii. Steve nie by� ju� zazdrosny. Nie powinien by� tak zabiega� o kontakty z Quaidem, o wej�cie z nim w za�y�o��.
Czas sp�dzony samotnie, poza wyk�adami i rojnymi korytarzami, pozwala� Steve'owi na rozmy�lania.
Wraca� my�lami do swojego dzieci�stwa.
W wieku sze�ciu lat Steve wpad� pod samoch�d. Obra�enia nie by�y gro�ne, lecz od wstrz�su niemal og�uch�. Dzia�a�o to na niego bardzo przygn�biaj�co, nie rozumia�, czemu nagle zosta� odci�ty od �wiata. By�a to niewyt�umaczalna m�ka, kt�ra dla dziecka wydawa�a si� ci�gn�� w niesko�czono��.
Jego �ycie by�o prawdziwe, pe�ne krzyk�w i �miechu. Potem w jednej chwili zosta� od tego odsuni�ty, �wiat zewn�trzny sta� si� akwarium pe�nym dysz�cych, u�miechaj�cych si� groteskowo ryb. Co gorsza, niekiedy dzwoni�o mu w uszach. G�ow� wype�nia�y mu bardzo dziwne odg�osy, krzyki i gwizdy, kt�re odbiera� jak muzyk� odbijaj�c� falowanie �wiata zewn�trznego. W tych chwilach przewraca�o mu si� w �o��dku, a wok� skroni zaciska�a si� �elazna obr�cz, rozbijaj�ca mu my�li na kawa�ki. Ogarnia�a go panika; dop�ki w g�owie mu �piewa�o i grzechota�o, nie by� w stanie dostrzega� w �wiecie sensu.
Najbardziej przera�aj�ce by�y noce. Budzi� si� czasem w swojej sypialni, kt�ra pozornie koi�a jego l�ki, ca�y mokry od potu. Otwiera� gwa�townie oczy. Pe�en by� ochryp�ego zgie�ku, ton�� w nim bez nadziei na ratunek. Nic nie mog�o uciszy� ha�asu i wydawa�o si�, �e nigdy ju� nie wr�ci do �wiata mowy, �miechu i krzyku.
By� sam.
Taki by� pocz�tek, �rodek i koniec l�ku. Samotno��. Zupe�nie sam. Zamkni�ty w domu, w pokoju, w g�owie, by� wi�niem g�uchego, �lepego cia�a.
By�o to niemal nie do zniesienia. Ch�opiec czasem p�aka� w nocy, nie wiedz�c, �e to robi, a czujni rodzice zapalali �wiat�o i przychodzili mu na pomoc. Pochylali nad ��kiem wielkie twarze, wykrzywiaj�c brzydko bezg�o�ne usta w pr�bach pocieszenia. W ko�cu ich dotkni�cia uspokaja�y go, a z czasem matka nauczy�a si� rozprasza� ogarniaj�c� go panik�.
Na tydzie� przed si�dmymi urodzinami wr�ci� mu s�uch, niezbyt dobry, lecz mimo to wyda� mu si� cudem. �wiat wr�ci� na swoje miejsce, �ycie zacz�o si� na nowo.
Dopiero po kilku miesi�cach ch�opiec ponownie uwierzy� swoim zmys�om. Ci�gle budzi� si� w nocy, jakby oczekuj�c odg�os�w w g�owie.
Teraz uszy Steve'a reagowa�y na najcichszy d�wi�k, powstrzymuj�c go przed chodzeniem z innymi studentami na koncerty rockowe.
Oczywi�cie, pami�ta�. Bardzo dobrze. M�g� przywo�a� smak paniki, poczu� na g�owie �elazn� obr�cz. Strach przed ciemno�ci� i przed odosobnieniem pozosta� na zawsze.
Czy� jednak wszyscy nie czuj� strachu przed samotno�ci�? Ca�kowit� samotno�ci�.
Steve czu� teraz inny l�k, znacznie trudniejszy do pokonania.
Quaid.
Kiedy� po pijanemu opowiedzia� Quaidowi o swoim dzieci�stwie, g�uchocie, nocnych zmorach.
Wiedz�c o jego s�abo�ci, Quaid mia� otwart� drog� do samego j�dra l�ku Steve'a. Mia� na niego bro�, bat, kt�rego m�g� zawsze u�y�. Mo�e dlatego w�a�nie Grace nie zdecydowa� si� na rozmow� z Cheryl (czy zamierza� j� ostrzec?) na pewno jednak z tego powodu unika� Quaida. A ten coraz bardziej wygl�da� na chorego. Sprawia� wra�enie, �e choroba tkwi w nim g��boko, bardzo g��boko.
Mo�e to miesi�ce przygl�dania si� ludziom w absolutnej ciszy uczuli�y Steve'a na drobne spojrzenia, skrzywienia ust i u�mieszki przemykaj�ce po twarzach innych. Wiedzia�, �e �ycie Quaida to labirynt pe�en gro�nych tajemnic.
Nast�pny etap poznawania przez Steve 'a tajemnego �wiata Quaida nast�pi� po przesz�o trzech miesi�cach. Nadesz�y letnie wakacje i studenci rozjechali si�. Steve jak zwykle zacz�� pracowa� w drukarni ojca. D�ugie, wyczerpuj�ce fizycznie godziny by�y dla� wielk� ulg�. Uniwersytet prze�adowa� mu umys�, ch�opak czu� si� utuczony na si�� s�owami i ideami. Pracuj�c w drukami, wypoci� je wszystkie, uporz�dkowa� zam�t w g�owie.
By� to dobry okres, Steve prawie wcale nie my�la� o Quaidzie.
Wr�ci� na uniwersytet pod koniec wrze�nia. Student�w by�o jeszcze niewielu. Wi�kszo�� zaj�� mia�a si� zacz�� w nast�pnym tygodniu. Brak rozgadanej, flirtuj�cej m�odzie�y wywo�ywa� pewn� melancholie.
Steve by� w bibliotece i zamawia� kilka wa�nych ksi��ek, nim dopadn� je inni studenci. Na pocz�tku semestru, kiedy to og�aszano ju� listy lektur, a ksi�garnia uniwersytecka twierdzi�a niezmiennie, �e konieczne pozycje s� zam�wione, ksi��ki by�y na wag� z�ota. Najwa�niejsze tytu�y przybywa�y z regu�y w dwa dni po dacie zaj��, na kt�re by�y potrzebne. B�d�c ju� na ostatnim roku, Steve postanowi�, �e zawczasu postara si� o kilka pozycji znajduj�cych si� w bibliotece.
Nagle us�ysza� znajomy g�os.
- Wcze�nie zabierasz si� do pracy. Steve spojrza� w male�kie oczy Quaida.
- Zdumiewasz mnie, Steve.
- Czym?
- Zapa�em do pracy.
- Ach!
- Czego szukasz? - u�miechn�� si� Quaid.
- Czego� Benthama.
- Mam "Zasady moralno�ci i prawodawstwa". Mo�e by�? "To pu�apka. Nie, co za absurd. Proponuje ksi��k�, jak taki zwyk�y gest m�g�by by� pu�apk�?"
- Przypomnia�em sobie - rzek� tamten z jeszcze szerszym u�miechem - �e to chyba ksi��ka z biblioteki. Dam ci j�.
- Dzi�ki.
- Mia�e� dobre wakacje?
- Tak. Dzi�kuje. A ty?
- Bardzo korzystne.
U�miech znikn�� z zaci�ni�tych ust.
- Zapu�ci�e� w�sy.
Nie wygl�da�y dobrze. Rzadkie, nier�wne i jasne, skr�ca�y si� pod nosem Quaida, jakby w pr�bie ucieczki z jego twarzy. Quaid wygl�da� na troch� zmieszanego.
- Czy to dla Cheryl?
By� teraz wyra�nie zmieszany.
- No...
Zmieszanie zosta�o przyt�oczone przez co� innego.
- Mam wspania�e zdj�cia - powiedzia� Quaid.
- Jakie zdj�cia?
- Z wakacji.
Steve nie wierzy� w�asnym uszom. Czy�by Cheryl Fromm poskromi�a Quaida? Wakacyjne zdj�cia?
- Niekt�re pewnie by ci� zdziwi�y.
Quaid przypomina� troch� Araba sprzedaj�cego brudne poczt�wki. "Co, u diab�a, jest na tych zdj�ciach? Go�a Cheryl czytaj�ca Kanta?"
- Nie wiedzia�em, �e jeste� fotografem.
- Sta�o si� to moj� pasj�.
U�miechn�� si� m�wi�c "pasj�". Z trudem powstrzymywa� podniecenie. Ca�y p�on�� z rado�ci.
- Musisz przyj�� je obejrze�.
- Ja...
- Dzi� wieczorem. Przy okazji we�miesz Benthama.
- Dzi�ki.
- Wynaj��em dla siebie dom. Tu� za szpitalem po�o�niczym, na Pilgrim Street. Numer sze��dziesi�t cztery. Mo�e po dziewi�tej?
- Zgoda. Dzi�kuj�. Nie wiedzia�em, �e na Pilgrim Street s� domy mieszkalne.
- Numer sze��dziesi�ty czwarty.
Pilgrim Street podupad�a. Wi�kszo�� dom�w to by�y ruiny. Kilka dopiero co si� zawali�o. Wida� by�o ich �ciany wewn�trzne; r�owe i bladozielone tapety. Kominki na pi�trze wisia�y nad dziurami otoczonymi ceg�ami. Schody prowadzi�y znik�d donik�d, wszystko zarasta�o chwastami.
Wzd�u� numeru sze��dziesi�tego czwartego patrolowa� sw�j teren tr�jnogi, bia�y pies, pozostawiaj�c na znak swej w�asno�ci �lady moczu.
Dom Quaida, cho� daleko mu by�o do pa�acu, wygl�da� znacznie przytulniej od okolicznych ruder.
Wypili troch� przyniesionego przez Steve'a, kiepskiego czerwonego wina, potem palili trawk�. Steve nie widzia� jeszcze Quaida takiego �agodnego. Chemie gaw�dzi� o g�upstwach, zamiast o l�kach; opowiedzia� nawet �wi�ski kawa�.
Wn�trze domu by�o niemal sparta�skie, bez obraz�w na �cianach i jakichkolwiek ozd�b. Ksi��ki Quaida, a by�y ich setki, pi�trzy�y si� na pod�odze bez �adnego dostrzegalnego dla Steve'a porz�dku. Kuchnia i �azienka uderza�y swoj� skromno�ci�. Ca�o�� wygl�da�a niemal jak wn�trze klasztoru.
Po kilku beztroskich godzinach odezwa�a si� ciekawo�� Steve'a.
- Gdzie masz te wakacyjne zdj�cia? - zapyta�, czuj�c, �e j�zyk troch� mu si� pl�cze.
- To taki m�j eksperyment.
- Eksperyment?
- M�wi�c prawd�, Steve, nie jestem pewien, czy powinienem ci je pokazywa�.
- Dlaczego?
- To powa�na sprawa, Steve.
- A ja si� nie nadaj� do powa�nych spraw, to chcia�e� powiedzie�?
Steve ulega� sztuczkom Quaida, cho� widzia� wyra�nie, do czego ten zmierza.
- Nie powiedzia�em, �e si� nie nadajesz...
- Co to za cholerna sprawa?
- Obrazki.
-Aha.
- Pami�tasz Cheryl? "Zdj�cia Cheryl. Ha!"
- Jak m�g�bym zapomnie�?
- Nie wr�ci na zaj�cia.
- Och!
- Mia�a objawienie. - Quaid patrzy� jak bazyliszek.
- Co masz na my�li?
- Zawsze by�a taka spokojna, prawda? - Quaid m�wi� o niej, jakby nie �y�a. - Spokojna, zimna i opanowana.
- Tak, chyba rzeczywi�cie.
- Biedna suka. Potrzebowa�a jedynie dobrego r�ni�cia.
Steve u�miechn�� si� niepewnie, jak dziecko, na plugawe s�owa Quaida. By� troch� zaszokowany. To tak, jakby zobaczy� nauczyciela z przyrodzeniem zwisaj�cym z rozporka.
- Sp�dzi�a tu cz�� wakacji.
- Tutaj?
- W tym domu.
- A wi�c j � lubisz?
- Niedouczona krowa. Jest pretensjonalna, s�aba i g�upia. Ale nie da�aby, nie da�aby za grosz.
- Czego nie da�aby, dupy?
- Och nie, zerwa�aby majtki, nim by nawet na ciebie spojrza�a. Nie da�aby pozna�, �e ma l�ki. Ta sama stara �piewka.
- Nam�wi�em j� jednak, po jakim� czasie.
Quaid wyci�gn�� pude�ko zza sterty ksi��ek filozoficznych. W �rodku by� plik czamo-bia�ych zdj��, powi�kszonych do formatu podw�jnej poczt�wki. Poda� Steve'owi pierwsze.
- Widzisz, Steve, zamkn��em j� - Quaid m�wi� bez emocji, jak spiker czytaj�cy wiadomo�ci. - Chcia�em sprawdzi�, czy zdo�am j� sk�oni� do ods�oni�cia lek�w.
- Jak to: zamkn��e�?
- Na g�rze.
Steve poczu� si� dziwnie. S�ysza�, jak co� �piewa mu w uszach, bardzo cicho. Pod�e wino zawsze powodowa�o u niego dzwonienie w g�owie.
- Zamkn��em j� na g�rze - powt�rzy� Quaid - w ramach eksperymentu. Dlatego wynaj��em ten dom. Nie ma tu �adnych pods�uchuj�cych s�siad�w.
- S�siad�w pods�uchuj�cych co? - Steve spojrza� na trzymane przez siebie zdj�cia.
- Ukryty aparat - powiedzia� Quaid. - Nie domy�li�a si� nigdy, �e j� fotografowa�em.
Zdj�cie pierwsze ukazywa�o ma�y, nijaki pok�j. Kilka prostych mebli.
- To ten pok�j. Na poddaszu. Ciep�y. Nawet troch� duszny. Wyt�umiony.
Wyt�umiony.
Quaid wyci�gn�� drugie zdj�cie.
Ten sam pok�j. Wi�kszo�� mebli zosta�a usuni�ta. Pod �cian� le�a� �piw�r. St�. Krzes�o. Go�a �ar�wka.
- Przygotowa�em to dla niej.
- Wygl�da na cel�. Quaid chrz�kn��.
Zdj�cie trzecie. Ten sam pok�j. Na stole dzbanek z wod�. W k�cie pokoju wiadro przykryte r�cznikiem.
- Po co to wiadro?
- Musia�a siusia�.
-Tak.
- Wszystkie niezb�dne rzeczy zapewnione - powiedzia� Quaid. - Nie zamierza�em zamieni� jej w zwierz�.
Nawet po pijanemu Steve dostrzeg� konkluzj� Quaida. Nie zamierza� zamiera� jej w zwierze. Jednak�e...
Zdj�cie czwarte. Na stole, na prostym talerzu kawa�ek mi�sa. Wystaje z niego ko��.
- Wo�owina - wyja�ni� Quaid.
- Przecie� jest wegetariank�.
- No to co? To lekko osolona, dobrze wypieczona wo�owina.
Zdj�cie pi�te. Ten sam pok�j. W nim Cheryl. Drzwi s� zamkni�te. Wali w nie nogami i pi�ciami, twarz wykrzywia w�ciek�o��.
- Zanios�em j� do pokoju ko�o pi�tej rano. Spa�a. Przenios�em j� przez pr�g. Bardzo romantycznie. Nie mia�a najmniejszego poj�cia, o co chodzi.
- Zamkn��e� j� tam?
- Oczywi�cie. Eksperyment.
- Nic o nim nie wiedzia�a?
- Rozmawiali�my o l�kach, znasz mnie. Wiedzia�a, co chc� odkry�. Wiedzia�a, �e potrzebuj� kr�lika do�wiadczalnego. Szybko si� po�apa�a. Uspokoi�a si�, gdy zrozumia�a, co robi�.
Zdj�cie sz�ste. Cheryl siedzi w k�cie pokoju, rozmy�la.
- My�la�a chyba, �e mnie przetrzyma. Zdj�cie si�dme. Cheryl patrzy na udziec wo�owy le��cy na stole.
- �adna fotka, nie s�dzisz? Zauwa� wyraz niesmaku na jej twarzy. Nie znosi nawet zapachu gotowanego mi�sa. Oczywi�cie nie by�a jeszcze g�odna.
�sme: �pi.
Dziewi�te: siusia. Steve czu� si� nieswojo, patrz�c na dziewczyn� przykucni�t� nad wiadrem, z majtkami wok� kostek. �zy na twarzy.
Dziesi�te: pije wod� z dzbanka.
Jedenaste: ponownie �pi, zwr�cona plecami do pokoju, skulona jak p��d.
- Jak d�ugo by�a w tym pokoju?
- To dopiero czternasta godzina. Bardzo szybko straci�a poczucie czasu. Widzisz, �wiat�o si� nie zmienia. Nied�ugo to trwa�o, zanim rozregulowa� si� jej zegar wewn�trzny.
- Jak d�ugo tam by�a?
- Dop�ki nie dowiod�em tezy.
Dwunaste: obudzona, kr��y wok� mi�sa le��cego na stole, patrzy na nie ukradkiem.
- Zrobione nast�pnego ranka. Spa�em, lecz aparat robi� zdj�cia co kwadrans. Sp�jrz na jej oczy...
Steve przyjrza� si� zdj�ciu uwa�niej. Na twarzy Cheryl dostrzeg� oznaki rozpaczy, nieprzytomny, dziki wzrok. Wpatrywa�a si� w mi�so, jakby stara�a sieje zahipnotyzowa�.
- Wygl�da na chor�.
- Jest zm�czona, to wszystko. Spa�a du�o, ale to jeszcze bardziej j� wyczerpywa�o. Nie wie ju�, czy to dzie�, czy noc. I jest oczywi�cie g�odna. Min�o p�tora dnia. Czuje co� wi�cej, ni� tylko ssanie w �o��dku.
Trzynaste: znowu �pi, skulona jeszcze mocniej, jakby chcia�a po�kn�� sam� siebie.
Czternaste: pije wod�.
- Wymieni�em dzbanek w czasie jej snu. Spa�a g��boko; mog�em wnie�� dzbanek tak, �e si� nie obudzi�a. Stracona dla �wiata. - Wyszczerzy� z�by.
"Oszala� - pomy�la� Steve - musia� oszale�".
- Tu �mierdzia�o. Wiesz, jak kobiety czasem pachn�; nie potem, lecz czym� innym. Ci�ki zapach, zawiesisty. Krwisty. Przyby�a tu przed okresem. Nie planowa�em tego.
Pi�tnaste: dotyka mi�sa.
- Zaczyna si� �ama� - powiedzia� Quaid z lekkim tryumfem w g�osie. - To pocz�tek l�ku.
Steve przyjrza� si� zdj�ciu uwa�niej. By�o nieostre, lecz dziewczyna cierpia�a, to pewne. Twarz wykrzywiona w odrazie i pragnieniu, r�ka dotyka jedzenia.
Szesnaste: dziewczyna jest znowu przy drzwiach, rzuca si� na nie ca�ym cia�em. Usta wykrzywione z�o�ci� s� czarn� plam�. Co� krzyczy do g�adkich desek.
- Co jaki� czas wyg�asza�a pod moim adresem kr�tk� m�wk�.
- Jak d�ugo ju� tam jest?
- Ko�czy si� trzeci dzie�. Patrzysz na g�odn� kobiet�.
Nietrudno by�o to dostrzec. Na nast�pnym zdj�ciu sta�a spokojnie na �rodku pokoju, odwraca�a oczy od jedzenia, cia�o mia�a napi�te w rozterce.
-G�odzi�e� j�.
- Mog�a bez trudu wytrzyma� dziesi�� dni bez jedzenia. Posty wyst�puj� w ka�dym cywilizowanym kraju. Sze��dziesi�t procent Brytyjczyk�w jest chorobliwie oty�ych. Ona te� by�a za gruba.
Osiemnaste: dziewczyna siedzi zap�akana w k�cie pokoju.
- Zaczyna�a mie� halucynacje. Ma�a odchy�ka psychiczna. Zdawa�o si� jej, �e co� czuje we w�osach albo na grzbiecie d�oni. Widzia�em czasem, jak patrzy w powietrze, obserwuj�c co�.
Dziewi�tnaste: myje si�. Rozebra�a si� do pasa, ma obwis�e piersi; twarz bez wyrazu. Mi�so jest ciemniejsze ni� na poprzednich zdj�ciach.
- My�a si� regularnie. Co dwana�cie godzin szorowa�a si� od st�p do g��w.
- Mi�so wygl�da na...
- Zgni�e?
- Ciemniejsze.
- W tym ma�ym pokoiku by�o do�� ciep�o, znalaz�o si� tam te� kilka much. Wyczu�y mi�so; z�o�y�y jajeczka. Tak, �adnie ju� zgni�o.
- To by�o cz�ci� twego planu?
- Oczywi�cie. Je�li odpycha�o j� �wie�e mi�so, to jak� odraz� musia�o budzi� zgni�e? To sedno jej dylematu, prawda? Im d�u�ej zwleka z jedzeniem, tym bardziej odstr�cza j� od tego, co musi zje��. Z jednej strony trapi j� l�k przed mi�sem, z drugiej strach przed �mierci�. Kt�remu ulegnie wcze�niej?
Steve wydawa� si� by� z�apany w nie mniejsz� pu�apk�.
Z jednej strony �art posun�� si� zbyt daleko, eksperyment Quaida przekszta�ci� si� w pokaz sadyzmu. Z drugiej, pragn�� wiedzie�, czym to si� wszystko sko�czy�o. Przygl�danie si� cierpi�cej kobiecie niew�tpliwie go poci�ga�o.
Nast�pne siedem zdj�� - dwudzieste, dwudzieste pierwsze, drugie, trzecie, czwarte, pi�te i sz�ste ukazywa�o ci�g tych samych wydarze�. Spanie, mycie si�, siusianie, patrzenie na mi�so. Spanie, mycie si�, siusianie...
Dwudzieste si�dme.
- Widzisz?
- Podnosi mi�so.
- Tak, bierze je. Kawa�ek mi�sa wygl�da na dobrze ju� przegni�y, pe�en jajek much.
- Gryzie je.
Na nast�pnym zdj�ciu twarz zanurzona w mi�sie.
Steve czu� w gardle smak zgni�ego mi�sa. "Jak mog�a to zrobi�?"
Dwudzieste dziewi�te: wymiotuje do wiadra w k�cie pokoju.
Trzydzieste: siedzi, patrz�c na st�. Pusty. Dzbanek z wod� wala si� pod �cian�, talerz rozbity. Mi�so le�y na pod�odze w stanie rozk�adu.
Trzydzieste pierwsze: �pi. G�owa wtulona w rami�. Trzydzieste drugie: stoi. Zn�w patrzy na kusz�ce j� mi�so. Na twarzy wyra�nie rysuje si� g��d. I wstr�t. Trzydzieste trzecie. �pi.
- Ile to trwa�o? - zapyta� Steve.
- Pi�� dni. Nie, sze��.
- "Sze�� dni".
Trzydzieste czwarte. Jej posta� jest zamazana, widocznie miota si� pod �cian�. Mo�e wali w ni� g�ow�, Steve nie by� pewien. Nie zapyta�. Co� w nim nie chcia�o wiedzie�.
Trzydzieste pi�te: ponownie �pi, tym razem pod sto�em. �piw�r jest rozdarty na strz�py, kawa�ki tkaniny i wy�ci�ki wype�niaj� pok�j.
Trzydzieste sz�ste: m�wi do drzwi, chocia� wie, �e nie otrzyma odpowiedzi.
Trzydzieste si�dme: je zepsute mi�so.
Siedzi spokojnie pod sto�em jak pierwotny cz�owiek w jaskini i rwie mi�so siekaczami. Twarz ma zn�w bez wyrazu. Ca�� energie po�wiec� zadaniu chwili. Jedzeniu.
Steve wpatrywa� si� w zdj�cie.
- Zdumia�o mnie - m�wi� Quaid -jak nagle si� podda�a. To by� moment. Chwile wcze�niej wydawa�a si� r�wnie odporna jak przedtem. Jej m�wka pod drzwiami by�a zwyk�� mieszanin� gr�b i przeprosin, jak� raczy�a mnie co dzie�. Potem przerwa�a. Jak widzisz, kucn�a pod sto�em i zjad�a mi�so do ko�ci, jakby by�a to wyborowa porcja.
Trzydzieste �sme: �pi. Drzwi s� otwarte. Wpada przez nie �wiat�o.
Trzydzieste dziewi�te: pok�j jest pusty.
- Dok�d posz�a?
- Zesz�a na d�. Posz�a do kuchni, wypi�a kilka szklanek wody i przez trzy czy cztery godziny siedzia�a bez s�owa na krze�le.
- Czy co� do niej m�wi�e�?
- W ko�cu tak. Gdy zacz�a wychodzi� z odr�twienia. Eksperyment si� sko�czy�. Nie chcia�em jej skrzywdzi�.
- Co powiedzia�a?
-Nic.
-Nic?
- Zupe�nie nic. Przez d�u�szy czas my�la�em, �e nie zauwa�a mojej obecno�ci. Potem upiek�em kilka ziemniak�w Zjad�a je.
- Nie pr�bowa�a wezwa� policji?
- Nie.
- Nie musia�e� u�ywa� przemocy?
- Nie. Wiedzia�a, co chcia�em zrobi� i dlaczego to uczyni�em. Nie by�o to wcze�niej uzgadniane, ale rozmawiali�my o takich eksperymentach czysto teoretycznie. Nie sta�a si� jej �adna krzywda. Mo�e troch� straci�a na wadze, ale to wszystko.
- Gdzie jest teraz?
- Wyjecha�a nast�pnego dnia. Nie wiem dok�d.
-I czego to dowiod�o?
- Mo�e niczego. Lecz by� to interesuj�cy pocz�tek moich bada�.
- Pocz�tek? Zaledwie pocz�tek? - W g�osie Steve'a �atwo by�o odczyta� pogard� dla Quaida.
- Stephen...
-Mog�e� j� zabi�!
-Nie.
- Mog�a zwariowa�. Oszale� na zawsze.
- Mo�liwe. Lecz ma�o prawdopodobne. By�a kobiet� o silnej woli.
- Ale j� z�ama�e�.
- Tak. By�a gotowa na takie do�wiadczenie. Rozmawiali�my o stawieniu czo�a jej l�kowi. Ja tylko umo�liwi�em to Cheryl. W gruncie rzeczy - nic wielkiego.
- Zmusi�e� j� do tego! Inaczej by si� nie zdecydowa�a.
- Rzeczywi�cie. By�a to dla niej nauczka.
- To teraz jeste� nauczycielem?
Steve wola�by usun�� sarkazm ze swego g�osu, ale to mu si� nie uda�o. W jego tonie s�ycha� by�o sarkazm, gniew i odrobin� l�ku.
- Tak, jestem nauczycielem - odpar� Quaid, patrz�c z ukosa. - Ucz� ludzi l�ku. Steve patrzy� na drzwi.
- Jeste� zadowolony z tego, czego nauczy�e�?
- I pozna�em, Steve. Te� si� nauczy�em. To bardzo obiecuj�ca dziedzina - badanie �wiata l�k�w. Zw�aszcza u stworze� rozumnych. Nawet w obecnych, racjonalnych czasach...
Steve wsta�.
- Nie chc� wi�cej tego s�ucha�.
- Ach tak? Dobrze.
- Jutro z samego rana mam zaj�cia.
- Nie.
- Co?
- Nie. Nie id� jeszcze.
- Czemu? - Serce Steve'a bi�o szale�czo. Ba� si� Quaida, nigdy dot�d nie u�wiadamia� sobie, jak g��boko.
- Przynios� ci jeszcze kilka ksi��ek.
Steve poczu�, �e si� rumieni. Lekko. Co sobie my�la�? �e Quaid powali go chwytem judo i zacznie robi� eksperymenty z l�kiem?
Nie. Bzdurne my�li.
- Mam ksi��k� Kierkegaarda, spodoba ci si�. Na g�rze. Wracam za dwie minuty. Quaid wyszed� z u�miechem.
Steve przysiad� i zacz�� zn�w przerzuca� zdj�cia. Najbardziej fascynowa�o go to, na kt�rym Cheryl po raz pierwszy podnosi gnij�ce mi�so. Wyraz jej twarzy w niczym nie przypomina� znanej mu kobiety. Wypisana na niej by�a w�tpliwo��, zmieszanie i g��boki... l�k.
L�k.
To s�owo Quaida. Paskudne s�owo. Nieprzyzwoite, b�dzie mu si� teraz kojarzy� z Quaidem torturuj�cym niewinn� dziewczyn�.
Przez chwil� pomy�la� o wyrazie swej twarzy przy ogl�daniu zdj�cia. Czy nie by�o i na niej takiego samego zmieszania? A mo�e i odrobiny czekaj�cego na wyzwolenie l�ku.
Us�ysza� za sob� jaki� szmer, zbyt cichy jak na Quaida.
Chyba, �e si� skrada�.
- Bo�e, chyba, �e si�...
Nasycona chloroformem szmatka opad�a na usta i nozdrza Steve'a. Nie�wiadomie wci�gn�� powietrze. Przed oczyma zawirowa�y mu czarne plamy. Powoli zapada� si� w bezdenn� otch�a�. Jak z oddali s�ysza� st�umiony g�os Quaida. Wymawia� jego imi�.
- Stephen. Znowu.
- ...ephen.
- ...phen.
- ...hen.
- ...en.
�wiat by� mroczny, odp�ywa�. Z oczu i z umys�u.
Steve pad� ci�ko na fotografie.
Po przebudzeniu nie m�g� doj�� do siebie. Ze wszystkich stron otacza�a go ciemno��. Le�a� przez godzin� z otwartymi oczyma, nim zrozumia�, �e nie s� ju� zamkni�te.
Badawczo poruszy� r�koma i nogami, potem g�ow�. Wbrew temu, czego si� spodziewa�, nie by� zwi�zany. Jedynie wok� lewej kostki mia� �a�cuch, czy co� podobnego. Otar� sobie sk�r�, gdy poruszy� si� zbyt mocno.
By�o mu niewygodnie. Macaj�c d�o�mi, zorientowa� si�, �e le�y na wielkiej kracie. Przesun�� r�ce mi�dzy pr�tami, szukaj�c twardego pod�o�a. Znalaz� tylko pustk�.
Zrobione przez Quaida w podczerwieni fotografie pokazywa�y uwi�zionego Stephena. Zgodnie z przewidywaniami, badany obiekt zachowywa� si� ca�kiem rozs�dnie.
Nie histeryzowa�. Nie przeklina�. Nie p�aka�. W tym tkwi�a przewaga tego w�a�nie obiektu. Wiedzia� dok�adnie, co si� dzieje, i reagowa� logicznie na w�asne obawy. Na pewno jego umys� b�dzie znacznie trudniej z�ama� ni� w przypadku Cheryl.
Tym bardziej cenne b�d� wyniki, gdy zacznie p�ka�. Czy� nie otworzy w�wczas swojej duszy, by Quaid m�g� j� ogl�da� i dotyka�? We wn�trzu cz�owieka kry�o si� tyle rzeczy, kt�re pragn�� bada�.
Oczy Steve'a stopniowo przyzwyczaja�y si� do ciemno�ci.
By� chyba uwi�ziony w czym� w rodzaju szybu, kt�ry mia� jakie� sze�� metr�w szeroko�ci i by� okr�g�y. Czy to kana� wentylacyjny tunelu lub jakiej� podziemnej fabryki? Umys� Steve'a analizowa� tereny wok� Pilgrim Street, staraj�c si� odnale�� najbardziej prawdopodobne miejsca, w kt�rych m�g� umie�ci� go Quaid. Nie potrafi� wyszuka� �adnego.
Nigdzie.
By� zagubiony w miejscu, kt�rego nie potrafi� rozpozna�. Wok� niego wznosi�y si� g�adkie �ciany. Ani �ladu szczeliny czy dziury, na kt�rych mo�na by zawiesi� wzrok.
Najgorsze, �e le�a� rozci�gni�ty na kracie zawieszonej nad tym szybem. Nie m�g� przebi� wzrokiem zalegaj�cej pod nim ciemno�ci; zdawa�a si� nie mie� dna. Przed upadkiem chroni� go jedynie cienki ruszt i s�aby �a�cuch. Steve wyobrazi� sobie, �e wisi nad pustym, czarnym niebem.
Powietrze by�o ciep�e i st�ch�e. Wysuszy�o �zy, kt�re nagle pojawi�y mu si� w oczach. Gdy zacz�� wzywa� pomocy, co uczyni� zaraz po p�aczu, ciemno�� bez trudu poch�ania�a s�owa.
Wrzeszcz�c ochryple, le�a� na metalowej kracie. Nie potrafi� powstrzyma� si� przed my�l�, �e mrok panuje wsz�dzie, poza jego kruchym �o�em. Oczywista bzdura. - Nic nie panuje wsz�dzie - powiedzia� na g�os.
Nic nie trwa wiecznie.
Nigdy si� jednak o tym nie dowie. Gdyby wpad� w ca�kowity mrok zalegaj�cy pod nim, spada�by i spada�by, nie widz�c zbli�aj�cego si� dna szybu. Cho� pr�bowa� my�le� o ja�niejszych, milszych sprawach, w g�owie tkwi� mu ci�gle obraz jego cia�a lec�cego strasznym szybem; cia�a znajduj�cego si� p� metra nad jego dnem, ukrytym przed wzrokiem.
P�ki w nie nie uderzy.
Czy ujrzy �wiat�o, gdy g�owa p�knie mu przy upadku? Czy w chwili, gdy jego cia�o zmieni si� w potrzaskan� mas� mi�sa, zrozumie dlaczego �y� i umar�?
Potem pomy�la�: "Quaid by si� nie o�mieli�. Nie o�mieli�!"
Potem, nast�pna my�l, naprawd� paskudna. A je�li Quaid wybra� to koliste piek�o, bo nigdy nie b�dzie przeszukane, nigdy nie b�dzie zbadane? Mo�e chce doprowadzi� eksperyment do ko�ca.
Do ko�ca. Ko�cem tym jest �mier�. Czy� dla Quaida nie by�by to ostateczny eksperyment? Obserwowanie umierania cz�owieka; obserwowanie zbli�ania si� strachu przed �mierci�, pod�o�a wszystkich l�k�w. Sartre napisa�, �e �aden cz�owiek nie do�wiadczy swojej �mierci. Czy� jednak poznawanie z bliska �mierci innych - patrzenie na gimnastyk� umys�u, poprzez kt�r� spr�buje na pewno umkn�� gorzkiej prawdzie - nie jest kluczem do natury �mierci? Mog�oby to, cho�by odrobin�, przygotowa� cz�owieka do w�asnej �mierci. Zast�pcze prze�ywanie l�ku kogo� innego by�o najbezpieczniejszym, najsprytniejszym sposobem dotykania zwierz�cia.
"Tak - pomy�la� - Quaid m�g�by mnie zabi� ze wzgl�du na w�asn� groz�."
Steve zaczerpn�� z tej my�li gorzk� satysfakcj�. Quaid, ten zimny eksperymentator, fa�szywy guru, mia� obsesj� strachu, bo sam czu� g��boki l�k.
To dlatego musia� obserwowa�, jak inni radz� sobie z l�kami. Potrzebowa� rozwi�zania, wyj�cia dla siebie.
Steve rozmy�la� nad tym godzinami. W ciemno�ciach jego m�zg by� ruchliwy jak rt��, lecz chaotyczny. Przekona� si�, �e trudno mu d�u�ej skupia� si� na jednym ci�gu rozumowania. Jego my�li przypomina�y ryby, ma�e, szybkie rybki wymykaj�ce si� z r�k, gdy tylko pr�bowa� je schwyta�.
Jednak�e ci�gle pami�ta�, �e musi przechytrzy� Quaida. To na pewno. Musi by� spokojny; udowodni� Quaidowi, �e jako obiekt bada� nie ma warto�ci.
Zdj�cia z owych godzin ukazywa�y Stephena le��cego na kracie, z zamkni�tymi oczyma i lekko wykrzywion� twarz�. Paradoksalnie, czasem twarz rozja�nia� mu nik�y u�mieszek. Czasem nie spos�b by�o stwierdzi� - �pi czy czuwa, my�li czy �ni?
Quaid czeka�.
Wreszcie oczy Steve'a zacz�y drga� pod powiekami, nieomylna oznaka sn�w. Obiekt spa�, nadesz�a pora dokr�cenia �ruby.
Steve obudzi� si� z r�koma skutymi razem. Na talerzu obok siebie widzia� misk� z wod�; za ni� sta�a druga pe�na letniej, niesolonej owsianki. Z ochot� zjad� i napi� si�.
Po posi�ku zauwa�y� dwie rzeczy. Po pierwsze, odg�osy jedzenia hucza�y mu bardzo g�o�no w g�owie; po drugie, poczu� wok� skroni co� kr�puj�cego.
Zdj�cia ukazywa�y Stephena si�gaj�cego niezdarnie do g�owy. Tkwi�a ona w uprz�y przytrzymuj�cej mocno zatyczki w uszach, zapobiegaj�ce przedostawaniu si� jakichkolwiek d�wi�k�w.
Zdj�cia pokaza�y zdumienie. Potem gniew. Wreszcie strach.
Steve by� g�uchy.
S�ysza� jedynie g�osy w g�owie. Szcz�kanie z�b�w. Cmokanie i prze�ykanie. Brzmia�o to pod czaszk� jak wystrza�y.
�zy trysn�y mu z oczu. Kopa� w krat�, nie s�ysz�c walenia pi�t o metalowe pr�ty. Krzycza� a� do nadwer�enia gard�a. Nie us�ysza� swoich wrzask�w.
Budzi�a si� w nim panika.
Zdj�cia pokazywa�y jej narodziny. Twarz si� zarumieni�a, oczy rozszerzy�y, w grymasie przera�enia ods�oni�y si� z�by i dzi�s�a.
Wygl�da� jak przestraszona ma�pa.
Zala�y go wszystkie znane z dzieci�stwa uczucia. Pami�ta� je jak twarze starych wrog�w; dr��ce ko�czyny, pot, md�o�ci. W rozpaczy chwyci� misk� z wod� i przykry� ni� twarz. Wstrz�s wywo�any zimn� wod� natychmiast uspokoi� go. Steve po�o�y� si� na kracie, wyci�gn�� i nakaza� sobie oddycha� g��boko i r�wno.
- Odpr� si�, odpr� si�, odpr� - powtarza�.
W g�owie s�ysza� mlaskanie j�zyka. S�ysza� te�, jak �luz sp�ywa ospale w skurczonym panik� nosie, zatykaj�c i od-tykaj�c uszy. M�g� teraz wykry� niski, mi�kki syk czaj�cy si� pod wszystkimi innymi d�wi�kami. G�os jego umys�u.
Przypomina�o to j�k wydawany pod narkoz�, odg�os rozbrzmiewaj�cy w uszach tu� przed za�ni�ciem.
Jego ko�czyny nadal drga�y nerwowo, ju� tylko na wp� �wiadomie walczy� z kajdankami, nie zwracaj�c uwagi na rany, jakie ich kraw�dzie ry�y na przegubach r�k.
Zdj�cia dok�adnie zarejestrowa�y wszystkie te reakcje. Jego walk� z histeri�, pr�by zapobie�enia wyp�yni�ciu na wierzch l�k�w. Jego �zy. Zakrwawione nadgarstki.
Wreszcie wyczerpanie pokona�o panik�, cz�sto zdarza si� to u dziecka. Ile� to razy zasypia� ze s�onym smakiem �ez w nosie i buzi, niezdolny do dalszej walki!
Zm�czenie podwy�szy�o ton g�os�w w g�owie. Jego m�zg zamiast nuci� ko�ysank�, gwizda� i krzycza�.
Zapomnienie jest czym� dobrym.
Quaid by� rozczarowany. Pr�dko�� reakcji wskazywa�a wyra�nie, �e Stephen Grace bardzo szybko si� za�amie. W zasadzie ju� si� za�ama�, zaledwie po kilku godzinach eksperymentu. A Quaid liczy� na Stephena. Po miesi�cach przygotowa� okazywa�o si�, �e ten obiekt traci rozum bez zdradzenia najmniejszej cho�by wskaz�wki.
Quaid potrzebowa� tylko jednego s�owa, jednego n�dznego s�owa. Ma�ego znaku ods�aniaj�cego natur� doznania. A jeszcze lepiej - czego� podsuwaj�cego rozwi�zanie, leczniczego totemu, nawet modlitwy. Gdy umys� wpada w szale�stwo, na pewno wzywa Zbawc�? Musi co� by�.
Quaid czeka� jak s�p na miejscu masakry, licz�c minuty pozostaj�ce dla wyczerpanej duszy, wypatruj�c swego k�sa.
Steve obudzi� si�, le��c twarz� do kraty. Powietrze by�o teraz znacznie bardziej st�ch�e, metalowe pr�ty w�yna�y mu si� w policzek. By�o mu gor�co i niewygodnie.
Le�a� spokojnie, czekaj�c, a� oczy znowu przyzwyczaj� si� do otoczenia. Linie kraty bieg�y w doskona�ej perspektywie do �cian szybu. Obraz przecinaj�cych si� pod k�tem prostym pr�t�w uderzy� go swoim pi�knem. Tak, pi�knem. Steve bieg� wzrokiem po liniach tam i z powrotem, a� go to zm�czy�o. Znudzony przekr�ci� si� na plecy, czuj�c, �e ruszt pod nim drga. Czy jest teraz mniej stabilny? Zdaje si� troch� ko�ysa� przy ruchach.
Zgrzany i spocony Steve rozpi�� koszul�. Na piersiach mia� krople �liny, lecz ich nie star�. No to co, �e si� �lini? Kto to zobaczy?
�ci�gn�� koszul� do po�owy i jedn� nog� zdj�� but z drugiej-
Buty, kratownica, upadek. Niezdarnie po��czy� to w umy�le. Usiad�. Och, biedny but. Spadnie. Przeleci mi�dzy pr�tami i b�dzie stracony. Ale nie. Sta� balansuj�c mi�dzy dwoma otworami w kracie; m�g�by go jeszcze uratowa�.
Si�gn�� po sw�j biedny bucik i ten ruch przechyli� krat�.
But zacz�� si� zsuwa�.
- Prosz� ci� - b�aga� - nie spadnij. - Nie chcia� traci� swego mi�ego buta, pi�knego buta. "Nie mo�e spa��. Nie mo�e spa��".
Gdy wyci�gn�� si�, by go chwyci�, but przechyli� si� pi�t� w d� i wpad� w ciemno��.
Steve wyda� krzyk straty, kt�rego nie m�g� us�ysze�.
Och, gdyby tylko m�g� s�ysze� upadek buta, liczy� sekundy jego lotu, zarejestrowa� odg�os uderzenia w dno szybu! Wiedzia�by przynajmniej, jak d�ugo spada�by przed �mierci�.
Nie m�g� tego d�u�ej znie��. Przekr�ci� si� na brzuch i opu�ci� przez krat� obie r�ce, krzycz�c:
- Te� spadn�! Te� spadn�!
Nie m�g� znie�� oczekiwania na upadek, w ciemno�ci, w ciszy. Zapragn�� lecie� za butem, w d� szybu, a� do zag�ady, do zako�czenia raz na zawsze ca�ej tej gry.
- Spadn�! Spadn�! Spadn�! - skrzecza�. Krata, na kt�rej le�a� poruszy�a si�,
Co� si� z�ama�o. P�k�a lina podtrzymuj�c� krat�. Nie le�a� ju� poziomo; zsuwa� si� po pr�tach str�caj�cych go w mrok.
Poczu� ze zgroz�, �e nie jest ju� przykuty.
Spadnie.
Tamten czeka� na jego upadek. Z�y cz�owiek - jak si� nazywa? Quake? Quail? Quarrel...
Zsun�wszy si� dalej, instynktownie chwyci� obur�cz za krat�. Mo�e jednak nie chce spa��, tak jak but? Mo�e �ycie, dodatkowa chwila �ycia, warte jest trzymania si�?
Mrok za brzegiem kraty jest taki g��boki; kto wie, co si� w nim czai?
G�osy paniki w jego g�owie nasili�y si�. Mokre od potu d�onie trzyma�y coraz s�abiej. Czyha�a na niego grawitacja. Domaga�a si� swoich praw do cia�a; ��da�a, by spad�o. Zerkaj�c przez rami� w otwieraj�c� si� pod nim paszcz�, mia� przez chwil� wra�enie, �e widzi roj�ce si� tam potwory. �mieszne kszta�ty, ledwo naszkicowane, ciemne na mrocznym de. Straszliwe rysunki wyp�yn�y ze wspomnie� dzieci�stwa i wystawi�y szpony, by z�apa� go za nogi.
- Mamo - powiedzia�, gdy zawiod�y go d�onie i uleg� l�kowi.
- Mamo.
To to s�owo. Quaid s�ysza� je wyra�nie w ca�ej jego banalno�ci.
- Mamo!
Steve uderzy� w dno szybu, spada� znacznie kr�cej, ni� mu si� zdawa�o. Przed chwil� jego d�onie pu�ci�y krat�, a wiedz�c, �e ogarnia go mrok, przestawi� umys�. Jego zwierz�ca cz�� odpr�y�a mi�nie, zapobiegaj�c powa�niejszym obra�eniom przy upadku. Reszta jego �ycia, wszystko poza najprostszymi reakcjami, zosta�a rozbita, kawa�ki schowa�y si� po zakamarkach pami�ci.
Gdy w ko�cu zab�ys�o �wiat�o, spojrza� na stoj�c� w drzwiach posta� w masce Myszki Miki i u�miechn�� si� do niej. By� to u�miech dziecka, pe�en wdzi�czno�ci dla �miesznego wybawcy. Pozwoli� chwyci� si� za kostki i wywlec z wielkiego, okr�g�ego pokoju, w kt�rym le�a�. Mia� mokro w spodniach, wiedzia�, �e zla� si� w czasie snu. Mimo to �mieszna Myszka mog�a przecie� go poca�owa�.
Podczas wyci�gania z izby tortur g�owa uderzy�a o pod�og�. Gdzie� niedaleko le�a� but. Ponad dwa metry nad nim widzia� krat�, z kt�rej spad�. Nic mu nie m�wi�a.
Pozwoli� Myszce, by posadzi�a go w jasno o�wietlonym pokoju. Pozwoli� Myszce przywr�ci� mu s�uch, cho� w gruncie rzeczy go nie potrzebowa�. Ch�tnie patrzy� na �wiat bez d�wi�k�w, pobudza�o go to do �miechu.
Napi� si� wody, zjad� kawa�ek s�odkiego ciasta.
By� zm�czony. Chcia� spa�. Chcia� do mamy. Mysz jednak chyba tego nie rozumia�a, zap�aka� wi�c i kopn�� w st�, zrzucaj�c na pod�og� talerze i kubki. Potem pobieg� do s�siedniego pokoju i rzuci� w powietrze wszystkie znajduj�ce si� tam papiery. Fajnie by�o patrze�, jak spadaj�. Niekt�re upad�y stron� zapisan� do g�ry, niekt�re czyst�. By�y te� zdj�cia. Straszne zdj�cia. Na ich widok poczu� si� bardzo dziwnie.
Wszystkie, co do jednego, przedstawia�y zmar�ych ludzi. Na cz�ci wida� by�o ma�e dzieci, na innych starsze. Le�a�y lub na wp� siedzia�y, na twarzach i cia�ach mia�y g��bokie rany, rozci�cia ukazywa�y wn�trzno�ci, mieszanin� jelit l�ni�cych i mokrych. Wsz�dzie wok� by�y trupy. Nie w g�adkich stosach, lecz porozrzucane, ze �ladami palc�w, napisami, bardzo brudne.
Na trzech czy czterech zdj�ciach by�o narz�dzie, kt�re spowodowa�o rany. Wiedzia�, jak si� nazywa.
Top�r.
Tkwi� w twarzy kobiety, zag��biony niemal po r�koje��. By� w nodze m�czyzny, inny le�a� na pod�odze kuchni obok martwego niemowl�cia.
Ten cz�owiek zbiera� zdj�cia trup�w i topor�w, co wed�ug Steve' a by�o dziwne.
By�a to jego ostatnia my�l przed dobrze znanym zapachem chloroformu wype�niaj�cym mu g�ow�. Straci� przytomno��.
Obskurne drzwi pachnia�y starym moczem i �wie�ymi wymiocinami. To on wymiotowa�, mia� wszystko na koszuli. Pr�bowa� wsta� ale, nogi chwia�y si� pod nim. By� bardzo s�aby. Bola�o go gard�o.
Potem us�ysza� kroki. Chyba wraca Mysz. Mo�e zabierze go do domu.
- Wstawaj, synu.
To nie by�a Myszka. Zobaczy� policjanta.
- Co pan tu robi? Powiedzia�em, by pan wsta�. Opieraj�c si� o pokruszone ceg�y wok� drzwi, Steve zdo�a� wsta�. Policjant o�wietli� go latark�.
- Jezus Maria - powiedzia� ze wstr�tem na twarzy. - Jest pan w paskudnym stanie. Gdzie pan mieszka?
Steve pokr�ci� g�ow�, patrz�c na sw� zarzygan� sk�r� jak skarcony ucze�.
- Jak si� pan nazywa?
Nie m�g� sobie przypomnie�.
- Nazwisko, ch�opie?
Pr�bowa�. �eby tylko policjant nie strzela�.
- Idziemy, we� si� w gar��.
S�owa niewiele mu m�wi�y. Steve czu� �zy zbieraj�ce si� w k�cikach oc