449

Szczegóły
Tytuł 449
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

449 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 449 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

449 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN W. CAMPBELL Noc T�umaczy�: Mieczys�aw Dutkiewicz HTML : SASIC Condon wpatrywa� si� jak urzeczony w okular lornetki, jego ca�a uwaga koncentrowa�a si� na tamtym jedynym, niemal niewidocznym punkcie, znajduj�cym si� wysoko, na b��kitnym niebie. Nieustannie, jakby nie zdawa� sobie z tego sprawy, powtarza� tylko: - M�j Bo�e, m�j Bo�e... Raptem wzdrygn�� si� i spojrza� na mnie. Na jego twarzy malowa�a si� straszliwa udr�ka. - On ju� nigdy nie wyl�duje tu z powrotem, Don, nigdy ju� tu nie wyl�duje... Wiedzia�em o tym doskonale - tak samo jak o tym, �e nie mo�na wiedzie� tego tak no pewno. U�miechn��em si� jednak i powiedzia�em : - Och, jestem innego zdania. Jestem raczej przekonany, �e wyl�duje. Wszystko, co wzbija si� do g�ry, l�duje z powrotem. Major Condon dygota� na ca�ym ciele. Przez d�u�sz� chwil� porusza� tylko ustami, zanim zdo�a� wydoby� z siebie d�wi�k. - Talbot, boj� si�, panicznie si� boj�. Wie pan przecie� - jest pan jego asystentem - musi wi�c pan wiedzie�, �e on pr�buje pokona� si�� ci��enia. Ale cz�owiek nie jest w stanie tego dokona� ... to jest nie w porz�dku, to nie jest w porz�dku! Znowu przywar� do lornetki, z t� sam� co przedtem przera�aj�c� zaciek�o�ci�, nie przestaj�c szepta� machinalnie: - To nie w porz�dku, nie w porz�dku ! Raptem znieruchomia�, a wraz z nim oko�o tuzina ludzi zgromadzonych na tym zagubionym na odludziu ma�ym lotnisku; w nast�pnej chwili major zachwia� si� i run�� na ziemi�. Nie widzia�em jeszcze nigdy nikogo, kto traci przytomno��, tym bardziej je�eli chodzi o oficera odznaczonego medalem za waleczno��. Nie po�pieszy�em mu te� z pomoc� : domy�li�em si�, �e zasz�o co� istotnego. Si�gn��em po lornetk�. Wysoko, bardzo wysoko na niebie widnia� �w drobny, pomara�czowy punkcik. Na tej wysoko�ci, gdzie nie ma ju� niemal-powietrza. Musia� mie� na sobie ubi�r stratosferyczny z niewielkim, nap�dzanym alkoholem grzejnikiem. Na rozleg�ych, pomara�czowych p�atach no�nych mo�na teraz by�o dostrzec niepewne, perlistoszare �wiate�ko. Punkcik spada�. Pocz�tkowo powoli, wiruj�c bez celu ku ziemi. Potem raptownie opad� i wzbi� si� ponownie, aby po chwili zacz�� spada� ruchem spiralnym. To by�o okropne. Wiem, �e musia�em jako� oddycha�, mia�em jednak wra�enie, jakby wszystko we mnie zamar�o. Mimo ca�ej swej pr�dko�ci obiekt potrzebowa� wielu minut, aby przeby� mile dziel�ce go od Ziemi. Przez kr�tk� chwil� pilotowi uda�o si� nawet odzyska� panowanie nad maszyn�, wprowadzaj�c j� w lot nurkowy. Straszliwa, lataj�ca trumna, mkn�ca na spotkanie Ziemi z pr�dko�ci� przekraczaj�c� pi��set mil na godzin�. Wszystko woko�o zadygota�o przy zderzeniu, nawet powietrze. Co do nas, siedzieli�my ju� w samochodzie i p�dzili�my przez pole, zanim jeszcze do tego dosz�o. Siedzia�em w samochodzie Boba wraz z Jeffem, jego laborantem - w tym ma�ym Roadsterze, z kt�rego ju� nigdy nie mia� korzysta�. Zanim jeszcze wyjechali�my z lotniska, strza�ka szybko�ciomierza wskazywa�a siedemdziesi�tk�. Silnik zawy�, kiedy Jeff wcisn�� gaz. Z ty�u dobiega� warkot ci�kiego samochodu majora. Jeff prowadzi� w�z jak szaleniec, ale ja nie zdawa�em sobie z tego sprawy. Wiedzia�em, �e ten samoch�d zdolny jest doci�gn�� niemal do setki, ale wydaje mi si�, �e tym razem jechali�my jeszcze szybciej. Wiatr wyciska� mi z oczu �zy, nie by�em wi�c pewien, czy widz� dym i p�omienie. W�a�ciwie nie powinno to mie� miejsca, skoro w gr� wchodzi�a ropa, ale ten samolot mia� ju� r�wnie� za sob� inny, nie mniej zdumiewaj�cy wyczyn: pr�b� testu cewki antygrawitacyjnej Cartera. P�dzili�my prost�, r�wna drog� przecinaj�c� rozleg�� krain�, a wiatr zawodzi� swoje rekwiem. Daleko w przedzie dostrzeg�em boczn� drog�, wiod�c� z pewno�ci� gdzie� tam, gdzie musia� znajdowa� si� teraz Bob. Wzdrygn��em si�, kiedy samoch�d przyhamowa�, opony zapiszcza�y, a mnie wcisn�o w k�t. Znajdowali�my si� na piaszczystej drodze; wpadli�my w po�lizg i kurczowo chwycili�my si� opar�. Jeff skr�ci� gwa�townie, kieruj�c w�z ku drodze, udeptanej prawdopodobnie przez krowy. Uda�o si� jakby cudem. Zatrzymali�my si� na �wier� mili przed maszyn�. Spoczywa�a na ogrodzonym pastwisku z kilkoma zaledwie drzewami. Przeskoczyli�my przez parkan i pobiegli�my co tchu w stron� maszyny. Jeff dobieg� pierwszy, akurat w chwili, kiedy samoch�d majora zatrzyma� si� z piskiem hamulc�w tu� za naszym wozem. Major by� zimny i blady, kiedy dobieg� do nas. - On nie �yje - stwierdzi�. By�em o wiele bardziej zimny i blady. - Nie wiem! - j�kn��em. - Jego tam nie ma! - Nie ma! - Major krzycza� prawie. - Musi tam by� ... po prostu musi ! Nie mia� przecie� spadochronu, nie chcia� go wzi��. M�wi�, �e nie wyskoczy�... Wskaza�em na samolot i otar�em sobie zimny pot z czo�a. By�o mi zimno, bardzo zimno, dygota�em na ca�ym ciele. Pot�ny, stalowy dzi�b pojazdu wbi� si� w pie� drzewa, a nast�pnie w ziemi� na g��boko�� o�miu, dziewi�ciu st�p, a ziemia i kamienie rozprys�y si� pod tym naporem jak rozmi�k�e b�oto. P�aty no�ne le�a�y po drugiej stronie pola; zmia�d�one, wygi�te �d�b�a z masywnego aluminium. Usterzenie maszyny tworzy�o sylwetk� nieskaziteln� - sp�aszczony rzut pod�u�ny. Du�a cewka w kszta�cie torusa z jej dziwacznie poskr�canymi, cieniutkimi drutami bizmutowymi by�a nienaruszona ! Ca�kowicie zniszczona by�a pot�na, aluminiowa konstrukcja no�na; po�amana, wygi�ta na wszystkie strony, roztrzaskane silniki, rozerwany kompresor - natomiast w tej diabelskiej szpuli bizmutowej nie ucierpia� nawet najdrobniejszy drucik. Dziwi� te� brak czerwonej masy, kt�ra powinna tu by�a przecie� by�, czerwonej masy, kt�ra kiedy� by�a cz�owiekiem. Po prostu jej tu nie by�o. A on nie opu�ci� maszyny. Niebo by�o tak jasne, bezchmurne, �e trudno by by�o przeoczy� ten fakt. On po prostu znikn��. Oczywi�cie przeszukali�my wrak. Podszed� do nas jeden z farmer�w, potem drugi, wszyscy przetrz�sn�li okolic�. Nast�pnie zjawili si� pozostali farmerzy w starych, sfatygowanych samochodach, ze swoimi �onami i ca�ymi rodzinami, przygl�daj�c si� temu, co robimy. Postawili�my w�a�ciciela pola na stra�y i odjechali�my z powrotem do miasta, po robotnik�w i samoch�d holowniczy. Zapada� ju� zmrok. By�o raczej w�tpliwe, aby�my dokonali czego� przed �witem, odjechali�my wi�c. Ca�� pi�tk� - major armii, Jeff Rodney, dwaj faceci z Douglass Company, kt�rych nazwisk nie potrafi� sobie przypomnie�, oraz ja siedzieli�my w moim - naszym pokoju. W pokoju, nale��cym do Boba, Jeffa i do mnie. Up�ywa�y godziny, a my siedzieli�my, usi�uj�c nawi�za� rozmow�, zebra� my�li, przypomnie� sobie najdrobniejszy nawet szczeg� - i jednocze�nie staraj�c si� zapomnie� o wszystkich okropnych szczeg�ach. Zadzwoni� telefon. Drgn��em, po czym powoli wsta�em i podnios�em s�uchawk�. Jaki� nie znany mi g�os, beznami�tny i dosy� nieprzyjemny, zapyta�: - Mister Talbot? - Ta k. By� to Sam Genuy, farmer, kt�rego zostawili�my na stra�y. - Jest tu jaki� facet. - Tak? A czego chce? - Nie mam poj�cia. Nie wiem nawet, sk�d tu si� wzi��. Jest martwy albo nieprzytomny. Ma na sobie jaki� dziwny kombinezon lotniczy za szklan� p�yta na twarzy. Jest ca�y siny, przypuszczam wiec, �e nie �yje. - Wielki Bo�e! Bob! Czy zdj�� mu pan he�m? - krzykn��em. - Nie, sir, nie ... nie, sir. Zostawili�my go tak, jak le�a�. - Ma puste zbiorniki. Pos�uchaj pan! Niech pan we�mie m�otek, klucz maszynowy, wszystko jedno, co, ale musi pan rozbi� t� szklana p�yt� na jego twarzy! Tylko szybko! Zaraz tam b�dziemy! Jeff bieg� ju� do wyj�cia, zanim major i pozostali. Zd��y�em jeszcze chwyci� opr�nion� do po�owy butelk� szkockiej i wyci�gn��em z szafy butl� z tlenem, �cisn��em j� pod pacha i wskoczy�em do przepe�nionego samochodu akurat w chwili, kiedy Jeff ruszy�. Przycisn�� klakson i nie odejmowa� ju� d�oni. Torowali�my sobie drog� przez zat�oczone ulice i dodali�my gazu, kiedy wydostali�my si� na woln� przestrze�. P�dzili�my w kierunku pola farmera. Drog� znali�my ju� tak dobrze, �e nie musieli�my nawet zwalnia� na zakr�tach. Tym razem Jeff przejecha� po prostu przez ogrodzenie. Jeden z reflektor�w p�k�, us�yszeli�my przenikliwy �wist drutu kolczastego, z�owieszczy zgrzyt otartej maski i b�otnik�w, a w nast�pnej chwili gnali�my po nier�wnym polu. Na ziemi sta�y dwie latarnie, inne nios�o trzech m�czyzn, pozostali kl�czeli obok nieruchomej postaci odzianej w fantastyczny, wyd�ty, hermetyczny kombinezon stratosferyczny. Spogl�dali na nas z rozdziawionymi ustami, po czym ust�pili nam miejsca, kiedy major wyskoczy� z samochodu i pogna� z whisky ku le��cemu. Lecia�em za nim z butl� tlenow�. Szklana p�yta by�a rozbita, twarz Boba sina i pokryta pian�. W poprzek policzka bieg�a d�uga rana ci�ta - od p�yty - krwawi�c lekko. Major uni�s� bez s�owa g�ow� Boba, a potem us�yszeli�my brz�k szk�a, kiedy usi�owa� wla� mu do gard�a troch� trunku. - Prosz� poczeka�! - zawo�a�em. Majorze, trzeba mu zrobi� sztuczne oddychanie, wtedy dojdzie szybciej do siebie. Tak b�dzie lepiej. - Major skin�� g�owa i wsta�. Z dziwnym wyrazem twarzy pociera� sobie rami�. - Zimny! - stwierdzi�, odwracaj�c Baba i siadaj�c mu na plecach. Przytkn��em Bobowi do nosa butelk� z tlenem, a major odwr�ci� go z powrotem i wpu�ci� do nosa zimny gaz. Dziesi�� sekund p�niej Bob zakas�a� raz i drugi, po czym zacz�� oddycha�, g��boko i chrapliwie. Kiedy nabra� w p�uca tlenu, jego twarz zar�owi�a si� natychmiast, a ja stwierdzi�em z zaskoczeniem, �e chyba- w og�le nie by�o wydechu; jego cia�o wch�on�o wi�c tlen bardzo szybko. Zakas�a� ponownie i powiedzia�: Oddycha�o by mi si� o wiele lepiej, gdyby� zszed� mi z plec�w. Major zerwa� si� na r�wne nogi, a Bob odwr�ci� si� i usiad�. Skin�� na mnie, bym podszed� bli�ej, po czym splun��. - Mnie ... nic mi nie jest powiedzia� cicho. - Na Boga, cz�owieku, co si� sta�o? - dopytywa� si� major. Bob milcza� przez d�u�sza chwil�. Jego oczy spogl�da�y z dziwnym, jakim� g�odnym- wyrazem. Rozejrza� si� doko�a, patrz�c na drzewa i m�czyzn stoj�cych w milczeniu, na �wiec�ce latarnie, a potem na niebo roziskrzone miriadami gwiazd. - Wr�ci�em - szepn��. Raptem wzdrygn�� si�, jakby zmrozi� go strach, przera�liwy strach. - Ale ... musz� tu by� ... r�wnie� potem. Utkwi� wzrok w majorze, po czym u�miechn�� si� nieznacznie. Spojrza� na obu m�czyzn z Douglas Compony. - Wasz samolot by� w porz�dku. Wystartowa�em tak, jak to zaplanowali�my, wzbi�em si� wy�ej, gdzie jak s�dzi�em - powietrze nie jest ju� tak g�ste, a pole z pewno�ci� nie si�ga a� do ziemi. M�j Bo�e! Nie si�ga do ziemi! Nie mia�em nawet poj�cia, jak daleko si�ga�o to pole. Dotkn�o ziemi - i to dwa razy. By�em na pu�apie czterdziestu pi�ciu tysi�cy, kiedy zdecydowa�em, �e nie ma ju� niebezpiecze�stwa i wy��czy�em silnik. Umilk� natychmiast, a cisza przerazi�a mnie. By�o tak cicho, tak bardzo cicho. W��czy�em cewk� a dynamotor zaszumia�. Rury zacz�y si� nagrzewa�. Wtem - trafi�o mnie pole. Momentalnie zosta�em sparali�owany, nie mia�em najmniejszej szansy, aby wy��czy� pr�d, chocia� od razu si� zorientowa�em, �e co� nie jest tu w porz�dku. To by�o straszne. Nie mia�em jednak innego wyj�cia, by�em sparali�owany, siedzia�em wi�c i patrzy�em tylko, jak strza�ki przyrz�d�w przesuwaj� si� coraz wy�ej, wy�ej ni� powinny. Zorientowa�em si�, �e cewka dzia�a wy��cznie na mnie, jako �e siedzia�em tu� obok. Wpatrywa�em si� w skale tak d�ugo a� zacz�y bledn�� i wyda�y mi si� przezroczyste, nierzeczywiste, dojrza�em natomiast czyste niebo znajduj�ce si� za nimi; a potem przez u�amek sekundy odnios�em wra�enie, jakbym patrzy� na spadaj�cy z niezwyk�� pr�dko�ci� samolot. W nast�pnej chwili �wiat�o znik�o, tak jak s�o�ce kryj�ce si� ha niebie. Nie wiem, jak d�ugo znajdowa�em si� w tym stanie parali�u, w jakim by�a tylko pustka - ani ciemno�ci, ani �wiat�a, ani czasu, ani jakiejkolwiek formy - zd��y�em jednak zaczerpn�� kilkakrotnie powietrza. Wreszcie pustka przybra�a ponownie kszta�t i jakby stwardnia�a pode mn�. Czerwone �wiate�ko zab�ys�o nie�mia�o. U�wiadomi�em sobie, �e lec� w d�. Pomy�la�em od razu o czterdziestu pi�ciu tysi�cach st�p, dziel�cych mnie od ziemi i wzdrygn��em si� przera�ony. W tej samej chwili wyl�dowa�em w g��bokiej warstwie bia�ego �niegu, na kt�ry pada� czerwony, ogarniaj�cy ca�y �wiat blask. Zimno, zimno - pochwyci�o mnie to niczym pazury dzikiego zwierza. Co za zi�b! Ch��d �mierci. Przedostawa� si� przez gruby, szczelny kombinezon, atakowa� z�o�liwie. Zmarz�em tak, �e nie by�em nawet w stanie odkr�ci� pojemnik�w z alkoholem. Wiecie przecie�, �e mia�em ze sob� zbiorniki z alkoholem i katalizatory jako ogrzewanie, gdy� nie chcia�em wok� siebie �adnego zb�dnego pola elektrycznego. U�ywa�em nawet silnika Diesla zamiast benzynowego. W tym momencie by�em z tego zadowolony. Wiedzia�em, �e znajduj� si� w piekielnie zimnym i pustym miejscu. Niebo by�o czarne, bardziej czarne ni� najczarniejsza noc, a jednak przede mn� rozpo�ciera�o si� pole �niegu, bezkresna biel zm�cona �wiat�em czerwonym jak krew. Cie� u mych st�p pe�z� w jeszcze ciemniejsz� czerwie�. Odwr�ci�em si�. Jak okiem si�gn��, wida� by�o niskie, �agodne pag�rki; niemal r�wnin� - czerwon� r�wnin �niegu, sk�pan� w po�wiacie zachodz�cego s�o�ca. W czwartym kierunku dostrzeg�em wznosz�cy si� mur - mur wysoki na p� mili, przy kt�rym chi�ski mur wygl�da�by jak niepozorne ogrodzenie o barwie krwistoczerwonej z metalicznym po�yskiem. Przecina� w poprzek ca�y horyzont i sprawia� wra�enie, jakby by� oddalony najwy�ej o sto metr�w. Widoczno�� by�a doskona�a. Zwi�kszy�em p�omie� w grzejniku alkoholowym i poczu�em si� nieco lepiej. Co� szarpn�o mnie za g�ow� jak r�ka olbrzyma - nag�a my�l. Wpatrzony w s�o�ce, prze�kn��em �lin. By�o czterokrotnie, albo nawet sze�ciokrotnie wi�ksze od s�o�ca, jakie zna�em. I wcale nie mia�o zamiaru zachodzi�. By�o oddalone od linii horyzontu o czterdzie�ci pi�� stopni i mia�o czerwony kolor. Krwistoczerwony. Nie czu�em jednak najmniejszego �ladu promieniowania cieplnego. To s�o�ce by�o zimne! Po prostu przyj��em machinalnie, �e mimo wszystko znajduj� si� nadal na Ziemi, teraz jednak zrozumia�em, �e jest inaczej. Z pewno�ci� by�a to inna planeta innego s�o�ca, zamarzni�ta planeta, gdy� tamten �nieg by� zamarzni�tym powietrzem. Nie mia�em co do tego �adnych w�tpliwo�ci. Zmarzni�ta planeta martwego s�o�ca. " A potem spojrza�em na czarne niebo nade mn�; na ca�ym tym rozleg�ym, czarnym sklepieniu nie by�o nawet trzech tuzin�w gwiazd. Nik�e czerwone gwiazdy z jedynym s�o�cem, rzucaj�cym si� w oczy ze wzgl�du na sw� jasno��. Z�tawo -czerwone s�o�ce o �wiat�o�ci nie wi�kszej ni� dziesi�ta cz�� naszego, tu jednak sprawia�o wra�enie potwora. By� to inny kosmos, martwy. Gdy� je�eli tamten �nieg by� zamarzni�tym powietrzem, to atmosfera musia�a sk�ada� si� z neonu i helu. Powietrze by�o tak przejrzyste, �e nie powstrzymywa�o �wiat�a gwiazd, a tamto s�abe, czerwone s�o�ce nie ciemnia�o. Gwiazdy znikn�y. I oto m�j umys� zadzia�a� sam z siebie; odczu�em strach. Strach? Ba�em si� tak straszliwie, �e opad�y mnie md�o�ci. W tym momencie zrozumia�em bowiem, �e ju� nigdy nie wr�c�. Ju� przedtem, czuj�c ch��d, zacz��em si� zastanawia�, na ile wystarcz� mi butle z tlenem, czy zd��� wr�ci, zanim si� wyczerpi�. Teraz przesta�em si� tym przejmowa�. By� to po prostu czynnik ograniczaj�cy w sprawie ju� rozstrzygni�tej, nastawienie bomby zegarowej. Tyle czasu pozosta�o mi jeszcze do �mierci. Moja �wiadomo�� wynajdywa�a problemy, po prostu tak dla siebie samej, oraz dostarcza�a odpowiedzi, kt�rych nie pragn��em, odpowiedzi, jakich w og�le nie chcia�em zna�. Z nie wiadomo jakiego, powodu, m�j umys� obstawa� przy tym, �e to Ziemia, i to przekonanie umacnia�o si� coraz bardziej. Zgadza si�. To Ziemia. To stary Sol. Stary... stary. Sol. Cewka wykrzywi�a o� czasu, nie podzia�a�a jednak na si�� ci��enia. M�j umys� wydedukowa� to zgodnie z logik�, zimn� jak owa planeta. Je�eli jednak wykrzywi�a czas, a to by�a Ziemia, to musia�a zniekszta�ci� czas w stopniu niewyobra�alnym, W stopniu, jaki dla naszej �wiadomo�ci jest r�wnie bez znaczenia, co odleg�o�� wynosz�ca sto milion�w lat �wietlnych. To by�o wprost niesamowite - przekracza�o zdolno�� pojmowania. S�o�ce by�o martwe. Ziemia te�. A przecie� ju� w naszym czasie Ziemia mia�a dwa miliardy lat, w trakcie za� tego geologicznego czasu S�o�ce nie zmieni�o si� w spos�b wymierny. Ile wi�c min�o czasu od mojej epoki? S�o�ce by�o martwe, tak samo gwiazdy. A wi�c, pomy�la�em, up�yn�y ju� miliardy, miliardy lat. Tak my�l�c, nie docenia�em jeszcze owego zjawiska. �wiat by� stary... stary... stary. Nawet ska�y i grunt emanowa�y jak�� przyt�aczaj�c� aur� niewiarygodnej staro�ci. To wszystko by�o stare, starsze ni�... w�a�nie, ni� co? Ni� g�ry? G�ry? Do diab�a, przecie� one powstawa�y i gin�y, powstawa�y ponownie i niszcza�y, milion razy albo nawet tuzin milion�w! Stare jak gwiazdy? Nie, to te� nie tak. Gwiazdy by�y przecie� martwe. Znowu spojrza�em na mur z metalu i podszed�em do niego, a aura staro�ci owia�a mnie i szarpn�a, usi�uj�c powstrzyma�. Zimny, przenikliwy wiatr �wista� z oburzeniem, uderzaj�c o mnie i targaj�c upiornymi d�o�mi milion�w, milion�w, milion�w, zrodzonych w niezliczonych eonach przed moim narodzeniem, �yj�cych nast�pnie i zmar�ych. Id�c dalej, rozmy�la�em. Nie mog�em jednak my�le� swobodnie, gdy� martwa aura martwej planety owiewa�a mnie nadal. Staro��. Gwiazdy w�a�nie umiera�y, skulone gdzie� daleko w kosmosie, jak zgrzybiali m�czy�ni, kt�rzy tul� si� do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciep�a. Galaktyka skurczy�a si�, zmala�a, mierzy�a teraz nieca�e tysi�c lat �wietlnych. odleg�o�� mi�dzy gwiazdami mo�na by�o liczy� zaledwie na mile, chocia� dawniej by�y to lata �wietlne. Wspania�y, dumnie rozpo�cieraj�cy si� wszech�wiat, jaki zna�em, jaki rozci�ga� si� na co najmniej milion milion�w lat �wietlnych, jaki miota� promieniami energii poprzez kosmos, miliony milion�w ton on ju� po prostu... nie istnia�. By� to ju� tylko konaj�cy sk�piec, kt�ry ostatnie resztki swojej energii zgromadzi� na niewielkim, ciasnym terenie. By� z�amany i rozbity. Przed tysi�cem miliard�w lat kosmiczna konstanta wypad�a z tego z�amanego wszech�wiata. Kosmiczna konstanta. rozp�dzaj�ca z coraz wi�ksz� pr�dko�ci� olbrzymie galaktyki, nie mia�a tu dla siebie miejsca. Sprawi�a, �e wszech�wiat rozpada� si� na cz�stki tak d�ugo, a� ka�da z nich pozna�a ch��d i samotno��, po czym zamkn�a nad sob� kosmos, aby samej sta� si� wszech�wiatem, podczas gdy p�on�ce galaktyki znika�y jedno za drug�. To wszystko dzia�o si� tak dawno, �e zd��y�o ju� nawet si� zatrze� pismo pozostawione w tkance kosmosu. Pozosta�a jedynie konstanta grawitacyjna, skupiaj�ca wszystko wok� siebie. Ale i tak galaktyka umiera�a, skurczona i stara, zwietrza�a mumia. Nawet atomy umar�y. �wiat�o by�o zimne. Czerwony blask sprawia�, �e wszystko wydawa�o si� starsze, zimniejsze. Wszech�wiat pozbawiony by� m�odo�ci, nie mia�em tu czego szuka�, a s�aby, oburzony szum niezwykle zimnego wiatru wok� mnie rozwiewa� �nieg w niemym, daremnym prote�cie, sprzeciwiaj�c si� mojemu wtargni�ciu z czasu, kiedy wszystko by�o jeszcze m�ode. Szed�em coraz dalej, a metalowy mur cofa� si� przede mn� niczym mira� na pustyni. By�em tak zaszokowany wiekiem tego tworu, �e przesta�em my�le�; po prostu szed�em dalej. Mimo wszystko zbli�a�em si� do niego. Mur istnia� naprawd�. Kiedy jednak zbli�y�em si� jeszcze bardziej, jego po�ysk zgas�, tak samo jak resztki mojej nadziei. My�la�em, �e natkn� si� za nim na jak�� �yw� istot�. Ci, kt�rzy zdo�ali postawi� tak� budowl�, mogliby �y� nawet tu. Nie wolno mi jednak by�o stan��, nie przerywa�em marszu. Mur by� po�amany i pop�kany. Nie by� to mur, jaki dostrzeg�em, lecz ci�g po�amanych mur�w, zlewaj�cych si� w dali w g�adk� fasad�. Nie istnia�y tu warunki atmosferyczne, kt�re powodowa�yby ich starzenie, jedynie s�abe ruchy nik�ych, martwych wiatr�w z neonu i helu, s�abe i �agodne - tak martwe i oci�a�e jak sam wszech�wiat. Miasto nie �y�o ju� od kilkunastu miliard�w lat, by�o martwe dziesi�ciokrotnie d�u�ej, ni� �y�a nasza planeta. Nic go jednak nie zniszczy�o. Ziemia by�a martwa - zbyt martwa, aby znosi� dr�cz�ce m�ki �ycia. Martwe by�o te� powietrze, zbyt martwe, by usun�� metal. Ale przecie� sam wszech�wiat te� by� martwy. Brakowa�o promieniowana kosmicznego, mury nie zosta�y wi�c zr�wnane przez rozpad atomu. Kiedy� by� tu mur, jedyny mur z metalu. Co� mo�e ostatni w�druj�cy meteor - uderzy�o we� dawno, niewyobra�alnie dawno temu, niszcz�c go. Przeszed�em przez olbrzymi� wyrw�. Miasto okrywa� �nieg, mi�kki, bia�y �nieg. Du�e czerwone s�o�ce wisia�o spokojnie tam, gdzie zazwyczaj. Od dawna ju� usta�a niezmordowana rotacja Ziemi - od bardzo dawna. Nade mn� znajdowa�y si� martwe ogrody. Powlok�em si� w ich stron�. To one utrzymywa�y mnie w przekonaniu, �e by�o to miasto ludzi. Tu i �wdzie wznosi�y si� zamarzni�te pag�rki, mog�ce by� dawniej lud�mi. Drobne istoty, na kt�rych twarzach zastyg� na zawsze strach, przytulone bezradnie do czego�, co mog�o by� kiedy� grzejnikiem. Martwe mo�e ju� od ostatniej na starej Ziemi burzy, kt�ra wydarzy�a si� przed miliardami lat. Zszed�em na d�. Miasto by�o olbrzymie, zdawa�o si� ci�gn�� w niesko�czono��, rozro�ni�te w swej martwocie. Maszyny, wsz�dzie maszyny. I one jednak by�y martwe. Zszed�em g��biej, gdzie spodziewa�em si� znale�� jeszcze troch� �wiat�a i ciep�a. Nie wiedzia�em wtedy, od jak dawna panowa�a tam �mier�; zw�oki wygl�da�y na �wie�e, dzi�ki chroni�cemu dzia�aniu wiecznego ch�odu. Na dole by�o ciemniej, krwistoczerwone �wiat�o s�czy�o si� tu jedynie przez szpary. Schodzi�em coraz g��biej, a� znalaz�em si� poni�ej poziomu martwej powierzchni. R�wnie� tu bieli� si� �nieg. I oto nagle odkry�em przyczyn� tej ostatniej raptownej �mierci. Teraz zrozumia�em ju� wszystko. Pocz�tkowo nie mog�em ogarn�� tego umys�em, gdy� maszyny, jakie zobaczy�em, przewy�sza�y wszystko, co mo�na by�o sobie wyobrazi�:, by�y doprowadzone do perfekcji, same si� naprawia�y, zaopatrywa�y w energi�, rozmna�a�y si�. Mog�y wytwarza� duplikaty swoje - lub maszyn, jakie by�y akurat potrzebne. Ich konstruktorzy nie uporali si� jednak z kilkoma sprawami, nie mieszcz�cymi si� w naj�mielszej fantazji, fantazji, jaka zaprojektowa�a owe miasta. Musieli sobie wprawdzie wyobra�a� jak�� przysz�o��, ale nie tak�, w kt�rej gin�y nie tylko Ziemia i S�o�ce, ale r�wnie� ca�y wszech�wiat. Zabi�o je zimno. Istnia�y urz�dzenia do ogrzewania, kt�rych zadaniem by�o utrzymywanie normalnej temperatury niezale�nie od najbardziej szale�czych zmian pogody, jednak w ka�dej maszynie elektrycznej znajduj� si� oporniki dbaj�ce o r�wnowag� oporu, jak r�wnie� r�wnowag� - cewek indukcyjnych z kondensatorami i innymi induktorami. Zimno za�, nagie zimno kosmosu, sprawi�o, �e zamarz�y. Mimo instalacji ogrzewania zimno dosta�o si� do wewn�trz, zimno, jakie cewki indukcyjne uczyni�y nadprzewodnikiem! To w�a�nie zniszczy�o miasto. Nadprzewodno�� - tak jakby zlikwidowa� tarcie, podstaw� wszelkich rzeczy. Op�r i tarcie musz� istnie� jako fundament wszystkiego, si�a, przytrzymuj�ca olbrzymie sworznie i hamuj�ca maszyny. Op�r elektryczny zgin�� w zimnie, a owe cudowne maszyny zatrzyma�y si�, aby mog�y zosta� wymienione cz�ci zdefektowane. A kiedy je wymieniono, zniszczy�y si� r�wnie� te nowe. Ile mog�o up�yn�� miesi�cy tego ustawicznego zatrzymywania, wymiany, rozruchu, zatrzymywania, wymiany, zanim olbrzymie maszyny, pokonane na zawsze, podda�y si� w ko�cu temu, co nieuniknione? Zwyci�y�o je zimno, pokonuj�c uprzednio najwi�ksz� przeszkod�, jak� zbudowali kiedykolwiek in�ynierowie - op�r elektryczny. Ca�� wieczno��, setki miliard�w lat, musia�a trwa� uporczywa walka z natur�, ustawiczna wymiana zniszczonych cz�ci. W ko�cu olbrzymie urz�dzenia energetyczne, zasilane przez rozpad atom�w, zosta�y zmuszone do wiecznego bezw�adu. Nie znaczy to jednak, �e wylecia�y w powietrze. Nie dostrzeg�em nigdzie ani jednej zniszczonej maszyny: zatrzymywa�y si� zawsze automatycznie, kiedy ich dalsza praca stawa�a si� niemo�liwa. Nagromadzona energia, maj�ca wprawi� w ruch maszyny po ich naprawie, ju� dawno si� wyczerpa�a. Wiedzia�em, �e stan�y na zawsze. Wyszed�em na zewn�trz, chc�c zobaczy� co� wi�cej, zanim i mnie dosi�gnie nieuchronny koniec. Szed�em przez miasto �mierci. Wsz�dzie sta�y niewielkie automaty, maszyny do czyszczenia, utrzymuj�ce dawniej to miasto w porz�dku i czysto�ci - teraz bezu�yteczne, porzucone, przyt�oczone wieczno�ci� i zimnem. Musia�y funkcjonowa� jeszcze przez wiele lat awarii du�ych centralnych stacji energetycznych, bowiem ka�da z nich wyposa�ona by�a we w�asny magazyn energii i tylko dorywczo musia�a by� �adowana ze stacji centralnych. Miejsca, gdzie dosz�o do awarii, mo�na by�o dostrzec na pierwszy rzut oka, wok� nich sta�y nieruchomo maszyny naprawcze, jakby gotowe do akcji, oraz tak samo zamar�e samochody ze starannie u�o�onymi na nich �mieciami. �miertelne rany widnia�y oto w ca�ej swej okaza�o�ci. Uda�em si� znowu pod g�r�. Na najwy�szy punkt w mie�cie. By�a to d�uga, nie ko�cz�ca si�, trudna wspinaczka obok wij�cych si� na przestrzeni p� mili ramp, opuszczonych, martwych las�w, opustosza�ych sklep�w i restauracji, nieruchomych samochod�w. Szed�em wy�ej i wy�ej, w stron� zieleniej�cych ogrod�w, sztywnych i zamarzni�tych. Zawalenie si� dachu musia�o spowodowa� nag�y zi�b, gdy� li�cie, owiano bia�ym szronem, zachowa�y swa ziele�. Mo�na jeszcze by�o rozpozna� kwiaty, zachwycaj�ce rozkwitem. Sprawia�y wra�enie, jakby �y�y, a jednak pod t� pow�oka zimna by�o to niemo�liwe. - Czy siedzieli�cie kiedy� obok trupa? - Bob podni�s� na nas wzrok, ale jego oczy spogl�da�y gdzie� dalej. Co do mnie, zdarzy�o mi si� to raz w moim rodzinnym mie�cie, gdy� taki by� zwyczaj. Siedzia�em wtedy z kilkoma s�siadami, podczas gdy ten cz�owiek umiera� na moich oczach. Umar�, a ja siedzia�em przez ca�a noc, s�siedzi natomiast wychodzili jeden po drugim. Zapad�a cisza. Cisza �mierci. Tu zdarzy�o mi si� to po raz drugi. Znowu siedzia�em obok trupa. Owym trupem byt martwy �wiat, martwy wszech�wiat. Tu nie musia�a zapada� cisza; zapad�a ju� przecie� przed miliardem lat - i tylko moje przybycie zbudzi�o s�abe, protestuj�ce duchy martwych ju� od eon�w nadziei, sk�oni�o je do cichego, ale �arliwego protestu, jakiego nie usi�owa�y nawet poch�on�� wichury, martwe wichury martwych gaz�w. A z g�ry, poprzez pop�kany kryszta� dachu, gasn�ce s�o�ca spogl�da�y na martwe miasto. Nie mog�em tu pozosta�. Zszed�em znowu na d�. W zbiorowisko budowli z b�yszcz�cego metalu, odbijaj�cych mizerne krwawe �wiat�o s�o�ca mocnym kolorem karminowym. Schodzi�em coraz ni�ej, a� do maszyn. Ale nawet tam beznadziejno�� zdawa�a si� przybiera� na sile. Znowu by�em �wiadkiem rozpaczliwej walki wiernych maszyn, kt�re jeszcze raz usi�owa�y naprawi� si� same, aby spe�ni� sw�j obowi�zek wobec swych tw�rc�w, martwych ju� od niezliczonych eon�w. Wszystkie te pr�by zako�czy�y si� jednak fiaskiem. Tym razem nieodwo�alnym. Teraz nawet one - nie znaj�ce �mierci maszyny - by�y martwe. Ponownie wyszed�em na zewn�trz, zag��biaj�c si� w bezkresne korytarze na skraju miasta; byle dalej od tych maszyn. Przechodzi�em obok sklep�w, gdzie towary, nietkni�te w tym ch�odzie przez czas, nadal kusi�y ludzi, jakkolwiek obcych; tw�rc�w maszyn, kt�rych ju� nie by�o. Wszed�em do jednego ze sklep�w, cho� zobaczy�, jakie towary by�y w�wczas poszukiwane. Omal nie wykrzykn��em, kiedy wewn�trz co� si� poruszy�o. Nawet przez kombinezon dobieg�y mnie dziwne, nieokre�lone odg�osy, jakie rozleg�y si� w rozrzedzonym powietrzu. To co� zatoczy�o si� i run�o na ziemi�. Nie mia�em poj�cia, jakimi kom�rkami magazynuj�cymi dysponowano tu, w ka�dym razie by�y wspania�e, nie mieszcz�ce si� nawet w ramach wyobra�ni. Owa energia, kt�ra w jaki� spos�b wyzwoli�em, wchodz�c tu, stanowi�a ostatnie resztki, zachowane przez okres r�wny wiekowi naszej planety. Jego g�os umilk� na zawsze, ja natomiast wyszed�em na zewn�trz. To co� umar�o na moich oczach, budz�c me zaciekawienie. Ca�a ta sprawa intrygowa�a mnie, i by�o to silniejsze ni� przygn�bienie. Nadal istnia�a tu jeszcze energia, zmagazynowana w niewyobra�alny spos�b. Rozejrza�em si� baczniej, dok�adniej. Moja uwag� przyku� ekran, jaki dostrzeg�em w pewnym biurze. Z pewno�ci� by� to rodzaj telewizora. Dotkn��em jeden z przycisk�w. Co� zaszumia�o. �agodny szum! W mojej �wiadomo�ci zacz�� si� momentalnie t�oczy� obraz systemu takich ekran�w. Na pewno mie�ci�o si� tu gdzie� olbrzymie, centralne biuro z nadzwyczajnymi akumulatorami, o takiej mocy, �e nawet drobny u�amek, jaki zachowa� si� do dzi�, by� du�y. System magazynowania nieosi�galny dla maszyn naprawczych - bezradnych, zrezygnowanych. W tym momencie od�y�em na nowo, zbudzi�a si� we mnie nadzieja. Widzia�em szereg guziczk�w i podzia�ek, jakie� nieznane przyrz�dy. Pu�ci�em przycisk, jaki uprzednio wcisn��em, i oto sta�em rozdygotany, zastanawiaj�c si�, czy mo�na jeszcze mie� nadziej�. Ale czy mo�na si� by�o nadal �udzi�? Miasto by�o martwe. Na domiar z�ego by�o martwe ju� od dawna, od niewyobra�alnie d�ugiego czasu. Tak jak ca�a planeta. Z kim wi�c mia�bym nawi�za� kontakt? Przecie� na ca�ej planecie nie by�o nikogo? Jakie� wi�c mia�o to znaczenie, �e istnia� tu system komunikacji? Spojrza�em jeszcze raz na przyrz�dy. A zreszt�, nawet gdyby taki system istnia�-w jaki spos�b m�g�bym z niego skorzysta�, zinterpretowa�? Z jednej strony dostrzeg�em co�, co przypomina�o mi tarcz� telefonu. Wskaz�wka nad metalowa p�yta, na kt�rej widnia�y wygrawerowane koli�cie symbole. By�o ich dziewi��. W tej chwili strza�ka wskaz�wki znajdowa�o si� nad jednym z nich: pierwszym albo ostatnim. Niezdarnie dotkn��em palcem tym pod grub� r�kawic� jednego z symboli. Nieoczekiwanie rozleg� si� trzask, a ekran rozja�ni� si�! By�a to projekcja, ale jaka! Przed moimi oczami obraca�a si� tr�jwymiarowa kula, wolno i majestatycznie. I raptem zrozumia�em. Wskaz�wka by�a po prostu prze��cznikiem! Teraz poj��em znaczenie symboli. By�o ich dziewi��! Wcisn��em je jeden po drugim i oto na ekranie pojawi�o si� dziewi�� kul, ka�da inna. Zacz��em si� zastanawia�. Dziewi�� kul. Dziewi�� planet. Jako pierwsza zosta�a ukazana Ziemia - planeta nieznana mi, ale por�wnuj�c wielko�ci oraz pozycj� prze��cznika by�em pewien, �e to w�a�nie Ziemia. A potem po kolei osiem pozosta�ych planet. A wi�c - mo�e jednak �ycie istnia�o? Tak. Gdzie�, na kt�rym� z tych dziewi�ciu �wiat�w �ycie prawdopodobnie istnia�o. Ale gdzie? Merkury - znajduj�cy si� najbli�ej S�o�ca? Nie, S�o�ce by�o przecie� martwe, zbyt zimne, by emitowa� ciep�o. A Merkury by� zbyt ma�y. Rozmy�laj�c tak, u�wiadomi�em sobie, �e jakiekolwiek �rodki s�u�y�y tu do utrzymywania komunikacji, niezb�dna by�a nies�ychana moc. Je�eli te niewiarygodne kom�rki magazynuj�ce zdoby�yby si� na jedna akcj�, to z pewno�ci� nie na wi�cej. Przeczuwa�em, �e ten aparat mo�e nie mie� w og�le oporu elektrycznego. Niewykluczone, �e wyst�puje tu tylko pr�d zmienny o du�ej cz�stotliwo�ci, a u�ywane s� wy��cznie kondensatory i induktory. Nadprzewodno�� nie by�aby wi�c przeszkoda, wr�cz przeciwnie. Tu by�o inaczej, ni� w przypadku olbrzymich maszyn na pr�d sta�y. Ale gdzie mia�em spr�bowa�? Jupiter? By� du�y. I nagle znalaz�em rozwi�zanie. Zimno zniszczy�o maszyny, unieruchomi�o je w ten spos�b, �e uczyni�o je przewodnymi. Dlatego, �e ich konstrukcja nie przewidywa�a zimna. Ale maszyny - na przyk�ad - na Plutonie musia�y by� przystosowane w�a�nie do takich warunk�w atmosferycznych! Przecie� tam by�o stale zimno. Utkwi�em w maszynie wzrok tak przenikliwy, �e ju� sama jego moc powinna by�a wystarczy�, by przenie�� go do Platona. To by�a ju� jaka� nadzieja. Jedyna nadzieja. Ale - w jaki spos�b wys�a� tam sygna�? Nie zrozumiej� go! Nawet, je�eli kto� si� tam znajduje. Pozosta�o mi tylko zgadywa� - i mie� nadziej�. Wiedzia�em, �e musi istnie� jaka� mo�liwo��, aby wezwa� na pomoc istot� rozumna. Na tarczy widnia�y cztery potr�jne szeregi ma�ych guziczk�w. A wi�c system duodecymalny. Problemy komunikacji mi�dzyplanetarnej! Czy co� takiego istnia�o ju� kiedykolwiek? Problem anachronizmu, w zmar�ym mie�cie na martwej planecie szuka� �ycia, za wszelka cen�. Dwa guziki znajdowa�y si� nieco na uboczu, z dala od tamtych dwunastu: jeden zielony, drugi czerwony. Musia�em wi�c znowu zgadywa�. Na ka�dym z nich dostrzeg�em jaki� skomplikowany uk�ad symboli, przekr�ci�em wi�c wskaz�wk� na prawo, w kierunku Plutonu, zastanowi�em si� przez chwil�, po czym skierowa�em j� w stron� Neptuna. Pluton znajdowa� si� dalej. Neptun by� wystarczaj�co zimny; maszyny mog�y tam jeszcze funkcjonowa�, a nawi�zanie kontaktu z t� odleg�a planeta nie kosztowa�oby mo�e resztek energii. Wcisn��em zielony symbol, maj�c nadziej�, �e dobrze odgad�em: kolor czerwony oznacza� zawsze niebezpiecze�stwo i k�opoty. Zielony by� wi�c sygna�em zewowym. Nic si� nie dzia�o. Widocznie sam zielony guzik nie wystarcza�. Nacisn��em go jeszcze raz, ale razem z tamtym, kt�ry nacisn��em jako pierwszy. Aparat zaszumia� znowu, ale teraz d�wi�k by� ni�szy, a po nim nast�pi� kr�tki, urywany trzask. Zielony guziczek wyskoczy� z powrotem. Odpowiadaj�cy Neptunowi przycisk pod wskaz�wka za�wieci� si� s�abo, szara po�wiata rozja�ni� si� te� ekran. A potem szum sta� si� nieregularny, jak gdyby walczy� z jaka� przeszkod�, ekran zmatowia�, �wiate�ko kontrolne przy guziczku oznaczaj�cym Neptuna zacz�o gasn��. Sygna� zosta� wyemitowany - wys�any w kosmos. Przez d�u�sza chwil� sta�em nieruchomo, wpatruj�c si� w ekran i przyciski. Ekran matowia� coraz bardziej; energia by�a na wyczerpaniu, ostatnie resztki zosta�y wystrzelone w kosmos.. Och! - wyj�cza�em. - To beznadziejne, to beznadziejne... Domy�la�em si�, �e potrzeba kilku godzin, aby sygna� dotar� do tak odleg�ej planety, mimo i� lecia� z pr�dko�ci� �wiat�a. Ale mechanizm, kt�ry mia� to sprawi�, m�g� przecie� odm�wi� pos�usze�stwa z powodu braku energii. A jednak sta�em tak d�ugo, dop�ki j�cz�ce silniki nie umilk�y, a ekran nie zgas� zupe�nie. Pu�ci�em przycisk i cofn��em si� do ty�u, jakby oszo�omiony ca�kowitym fiaskiem nadziei; jaka od samego pocz�tku graniczy�a z szale�stwem. Na wszelki wypadek przycisn��em jeszcze raz symbol Neptuna. Ale zas�b energii by� ju� tak nik�y, �e nawet �wiate�ko kontrolne nie za�wieci�o si� tak, jak powinno. Wyszed�em na zewn�trz. Zgorzknia�y. Zrozpaczony. Powali zacz��em wspina� si� na g�r�, w stron� gin�cego S�o�ca, wij�cymi si� rampami. Nic �pieszy�em si�; po�piech w�a�ciwy jest tylko �yciu, a ja by�em przecie� jednym z umar�ych. W g�rze dostrzeg�em �awk�, metalow� �awk� stoj�c� po�r�d przepychu barw zamarzni�tych kwiat�w. Usiad�em na niej i ogarn��em spojrzeniem ca�y zamarzni�ty �wiat i widniej�ce na horyzoncie gin�ce czerwone S�o�ce. Nie wiem nawet, ile czasu tak siedzia�em. A potem do mojej �wiadomo�ci doszed� szept. - Szukali�my ci� obok urz�dzenia telewizyjnego. Zerwa�em si� na r�wne nogi i rozejrza�em doko�a. To co� unosi�o si� w powietrzu b�yszcz�cy pojazd z metalu, rubinowoczerwony, d�ugi na dwadzie�cia st�p, o �rednicy mo�e dziesi�ciu st�p. Z jego luk wydobywa�o si� jasne, ciep�e, pomara�czowe �wiat�o. Oszo�omiony, nie mog�em oderwa� od niego wzroku. - A wi�c ... a wi�c aparat funkcjonowa� ! - wykrzykn��em. - Promie� dysponowa� jeszcze energia wystarczaj�c� na tyle, aby zaktywizowa� wzmacniacze po dotarciu na Neptuna - odpar�a istota z pojazdu. Nie widzia�em jej, u�wiadomi�em sobie te�, �e jej nie s�ysz�, nie by�o to jednak dla mnie niespodzianka. - Tw�j zas�b tlenu jest ju� na wyczerpaniu, my�l� r�wnie�, �e cierpi na tym twoja �wiadomo��. Powiniene� przej�� do �luzy, tam jest dosy� tlenu. Nie mia�em poj�cia, sk�d o tym wie, ale moje wska�niki potwierdzi�y to: zapas tlenu ko�czy� si�. M�g�by jeszcze wystarczy� na godzin�, gdybym otworzy� do ko�ca wentyle, ale by� to ju� pow�d do niepokoju. Wszed�em do �rodka. Nie posiada�em si� z rado�ci, by�em szcz�liwy. A wi�c jednak �ycie istnia�o. Wszech�wiat nie by� tak martwy, jak przypuszcza�em. Mo�e Ziemia, ale te� dlatego, �e taka podj�a decyzj�! Mieli statki kosmiczne! Przeszed� mnie osobliwy dreszcz, kiedy znalaz�em si� ju� w �rodku, kiedy przekroczy�em pr�g �luzy. Drzwi zasun�y si� za mn� z piskiem, us�ysza�em trzask, po czym zaj�cza�a pompa i niemal w tej samej chwili rozsun�y si� wewn�trzne drzwi. Wszed�em - i od razu zakr�ci�em sw�j alkoholowy grzejnik. By�o tak ciep�o; ciep�o, widno i du�o tlenu! Wkr�tce musia�em - rozpi�� kombinezon, a nast�pnie zdj�� go w og�le. Odetchn��em g��boko. Powietrze by�o czyste i s�odkie i ciep�e, �ywe, pachnia�o tak �wie�o, jak gdyby dopiero co wia�o przez mile po zielonych, nagrzanych przez s�o�ce polach. Dopiero teraz rozejrza�em si� za istot�, kt�ra mnie tu sprowadzi�a. Nie by�o jednak nikogo. W przedzie pojazdu, przy aparaturze kontrolnej, unosi�a si� w powietrzu metalowa kula o �rednicy czterech st�p, po�yskuj�ca ciep�a, z�ocista po�wiata. �wiat�o pulsowa�o w rytm my�li przybysza, raz wolniej, raz szybciej. Wiedzia�em, �e to w�a�nie te wypowiedzi dochodz� do mnie. - Spodziewa�e� si� cz�owieka? odebra�em my�l. - Ludzi ju� nie ma, i to od czasu, jakiego nie ogarn��by� swoja �wiadomo�ci�. Ach tak, dysponujesz �rodkami matematycznymi, aby wyrazi� ten czas, ale nie potrafi�by� go poj��. A wi�c to nie mia�oby �adnego sensu. Spogl�da�em na kul� i rozmy�la�em. Sk�d pochodzi�a? Czy by�a to istota w pancerzu, czy te� maszyna doprowadzona do perfekcji? Czu�em, jak obserwuje moj� �wiadomo��, podczas gdy to z�ociste �wiat�o pulsowa�o. I nagle zapragn��em wyjrze� przez luki, po kt�rych kr��y�y z nieopisana pr�dko�ci� s�abe, czerwone promienie s�oneczne. Ju� od dawna straci�em z oczu Ziemi�. A teraz dostrzeg�em czerwona, s�abo niezwykle s�abo �wiec�c� tarcz�, i spojrza�em z czci� na Neptuna. Planeta by�a jeszcze s�abo widoczna, chocia� zbli�yli�my si� ju� do niej na tuzin milion�w mil. By� to �wiat klejnot�w. Miasta - owe wielkie, wspania�e miasta - b�yszcza�y nadal, po�yskiwa�y w mi�kkiej, z�ocistej po�wiacie, pod kt�ra mo�na by�o dostrzec twardszy, ja�niejszy b��kit lamp rt�ciowych. - Jeste�my maszynami - odebra�em kolejna my�l. - Najwy�sza faza rozwoju maszyn ludzkich. Kiedy si� zjawili�my, cz�owieka ju� prawie nie by�o. Nasze do�wiadczenia, nabyte w ci�gu niezliczonych megalat, jakie min�y od tamtej pory, pozwoli�yby ocali� gatunek ludzki, jednak wtedy przekracza�o to nasze mo�liwo�ci. Ale mo�e i lepiej, i m�drzej, �e cz�owiek wygina� w�wczas, ni� gdyby mia� upa�� tak nisko, jakby to sta�o si� w ko�cu jego udzia�em. Ewolucja jest rozwojem dokonanym pod naciskiem. Dewolucja to stopniowy upadek, kt�ry ustaje, gdy nie ma nacisku - i jest to proces bez ko�ca. �ycie w tym systemie usta�o zamierzch�a niesko�czono��, kt�rej nie potrafi� wydzieli� w mojej pami�ci, w moim rodzaju pami�ci, jako �e dysponuj� pami�ci� tych wszystkich, kt�rzy byli przede mn� i kt�rych teraz zast�pi�em. Nie potrafi� jednak si�gn�� pami�cia do czasu, o kt�rym my�lisz, czasu, kiedy gwiazdozbiory... Wszelkie pr�by s� bez sensu. Tamte wspomnienia zagrzebanie s� pod innymi, tak jak tamte z kolei pod balastem miliard�w wiek�w. - Jeste�my teraz w ... - tu wymieni� nazw� miasta, jakiej ju� nie pami�tam. - Musisz jednak wr�ci� na Ziemi� w ci�gu siedmiu i jednej czwartej twoich dni, gdy� o� magnetyczna si�ga tak daleko wstecz w za�amuj�cym si� polu. S�dz�, �e b�d� w stanie ci� tam wyemitowa�. I w ten spos�b znalaz�em si� w tamtym mie�cie, �yj�cym mie�cie maszyn, kt�re istnia�o ju� w czasach, gdy wszech�wiat by� jeszcze m�ody. Wtedy nie wiedzia�em jeszcze, �e owa planeta - kiedy ca�y wszech�wiat zniknie, kiedy resztki S�o�ca b�d� ju� czarne i zimne, b�d� kruszej�cym py�em w cz�stce kruszej�cego wszech�wiata - �e owa planeta wraz ze swoimi mechanicznymi miastami b�dzie �y�a nadal, stanowi�c ostatni punkt ciep�ego �wiat�a w martwym ju� od dawna wszech�wiecie. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzia�em. - Nadal zadajesz sobie pytanie, dlaczego pozwolili�my wygin�� rasie ludzkiej - odezwa�a si� maszyna. - Tak by�o najlepiej. Za nieca�y milion lat cz�owiek, utraci�by sw�j wysoki status. Tak by�o najlepiej. My musimy i�� dalej. Nie mo�emy sko�czy� jak wy. U nas odbywa si� to automatycznie. Wtedy potrafi�em to zrozumie�: t� �lep�, bezcelow� kontynuacj� mechanicznych miast. Nie posiada�y �adnej inteligencji, jedynie funkcje. Maszyny - owe �ywe, my�l�ce, rozumne istoty - mia�y tylko jedn� funkcj�: skonstruowane by�y w ten spos�b, by by�y wiecznie ciekawe, by stale sprawdza�y, wykrywa�y, to d��enie za� nie mia�o sensu, by�o bowiem niesko�czone. Miasta walczy�y stale tylko ze �lepym niszczeniem zawinionym przez natur�, zu�ycie, rozk�ad. Ale w tej walce mia�y przynajmniej przeciwnika, dop�ki istnia�y. Inteligentne - nie, niezupe�nie inteligentne, raczej ciekawe - maszyny nie mia�y przeciwnik�w. Musia�y by� ciekawe, stale bada�. I czyni�y to przez niewyobra�alnie d�ugi czas, a� nie by�o ju� niczego, co mog�oby je zainteresowa�. Ktokolwiek, lub cokolwiek, je skonstruowa�, obdarzy� je funkcj�, zapomnia� jednak o celu. Ich jedyna ciekawo�� polega�a na zadawaniu sobie pytania, czy istnieje gdzie� co�, czego by mo�na si� nauczy�. A wi�c to - i problem, kt�rego nie chcia�y rozwi�za�, ale musia�y pr�bowa�, tak bowiem �lepo funkcjonowa�a ich struktura. Te wieczne miasta by�y ograniczone. Maszyny dostrzeg�y ju� ow� granic�, a tym samym nadziej�, �e wreszcie jej ulegn�. Pracowa�y posi�kuj�c si� energi� atomu. Ale masy s�oneczne by�y jeszcze nadal ogromne - chocia� martwe z powodu braku energii. Masy planet by�y jeszcze r�wnie� nadal ogromne - ale i one by�y martwe z braku energii. Maszyny na Neptunie zaopatrzy�y mnie w po�ywienie i nap�j, dziwne syntetyczne po�ywienie, jakiego nie by�o ju� na ca�ej planecie. Z tego wzgl�du uruchomiono maszyn�, kt�ra nie by�a ju� u�ywana od co najmniej miliarda lat - po to tylko, bym m�g� je��. Mo�e nawet by�y zadowolone, �e to robi�. Potrzebowa�y tak bardzo, bardzo ma�o, gdy� by�y tak idealnie sprawne. Jedynym materia�em p�dnym we wszech�wiecie jest wod�r. Z wodoru, najl�ejszego z element�w, mo�na zbudowa� to, co najci�sze - uzyskuj�c dodatkowo energi�. Maszyny wiedzia�y, w jaki spos�b zniszczy� ca�kowicie materi�, aby uzyska� z niej energi�. Ale podczas gdy uzyskiwanie energii z wodoru, dzi�ki kt�remu tworzy si� ci�sze elementy, jest mo�liwe do kontrolowania, niszczenie materii jest samoregeneruj�cym si� procesem. Po rozpocz�ciu, rozprzestrzenia si� - dziki, niekontrolowany proces. Pe�ne wykorzystanie materii jest niemo�liwe. S�o�ca zdo�a�y ju� to stwierdzi�. Spali�y sw�j zapas wodoru, a� zosta�o go tak ma�o, �e proces nie m�g� by� kontynuowany. Na Ziemi nie by�o ju� ani jednego atomu wodoru, nie by�o go te� na �adnej planecie, opr�cz Neptuna. Zreszt� i ten zas�b nie by� ju� tak du�y. Przebywaj�c tam, zu�y�em jego znaczn� cz��. To w�a�nie jest ich ostatni� nadziej�. Mog� wreszcie dojrze� koniec. Pozosta�em przez kilka dni, a maszyny zjawia�y si� i odchodzi�y. Stale ciekawe, gotowe do bada�. Jednak w ca�ym wszech�wiecie nie by�o ju� nic godnego badania, mo�e tylko ten jeden problem, kt�rego nie chc� rozwi�za� - problem, co do kt�rego s� pewne, �e nie zdo�aj� go rozwi�za�. Maszyna zawioz�a mnie z powrotem na Ziemi� i ustawi�a obok mnie co� o dziwnym, r�wnomiernym, szarym po�ysku. W ten spos�b o� magnetyczna zosta�a skierowana w ci�gu kilku godzin na mnie. W momencie, kiedy o� dotknie mnie ponownie, maszyna nie mog�a przebywa� ko�o mnie, odlecia�a wi�c w kierunku Neptuna, kt�ry w tej skurczonej mumii Uk�adu S�onecznego oddalony by� jedynie o kilka milion�w mil. Sta�em sam na dachy miasta, w zamarzni�tym ogrodzie z jego �udz�cym obrazem �ycia. I przypomnia�a mi si� tamta noc, kt�r� sp�dzi�em, siedz�c przy zw�okach. Widzia�em, jak umiera�, i siedzia�em w ciszy wraz z nim. Jak bardzo pragn��em wtedy, by zjawi� si� kto�, z kim m�g�bym porozmawia�. A potem zrobi�em to. Nie mog�em si� opanowa�. Siedzia�em zatopiony w nocy wszech�wiata, w nocy i ciszy wszech�wiata, przy zw�okach martwej planety, przy martwych, obr�conych w popi� nadziejach niezliczonych, bezimiennych pokole� m�czyzn i kobiet. Wszech�wiat by� martwy, a ja siedzia�em sam - sam w�r�d g��bokiej ciszy. Gdzie� tam na planecie Neptun, gin�a ostatnia iskierka �ycia - ostatni, fa�szywy p�omyk bezcelowego �ycia, ale nie �ycie. �ycie zgin�o ju� wcze�niej. �wiat by� martwy. Wiedzia�em, �e nie us�ysz� tu �adnego d�wi�ku - gdy� otacza�y mnie mrok i noc czasu i wszech�wiata. By�o to nieuniknione, nieuchronny koniec, kt�ry za moich dni by� po prostu bardziej odleg�y - wtedy, gdy gwiazdy stanowi�y pot�ne latarnie pot�nego wszech�wiata, a nie zamieraj�cymi, migoc�cymi �wieczkami u wezg�owia martwej planety. To by�o nieuniknione; �wiece musia�y si� wypali�, czy chcia�y tego, czy te� nie. Ale teraz gas�y na moich oczach, tak samo jak resztki energii maszyn, kt�re w tym rozpaczliwym, tak bardzo wiernym ge�cie usi�owa�y ocali� miasto, martwe przecie� ju� od dawna. Wszech�wiat nie �y� ju� od miliarda lat. A to, co widzia�em, by�o ostatnim przeb�yskiem, ostatnim promieniem ciep�ego �ycia, czego�, co ju� nie istnia�o, poczuciem �ycia i ciep�a, imitowaniem �ycia przez trupa. Te s�o�ca od dawna przesta�y wytwarza� energi�, by�y martwe, a ich zw�oki oddawa�y ostatnie resztki ciep�a. Zacz��em biec. Bieg�em i bieg�em, byle dalej od tych migotliwych czerwonych s�o�c na niebie, w stron� otulaj�cej wszystko czerni martwego miasta, gdzie nie mog�y mi ju� przeszkodzi� ani �wiat�o, ani upa�, ani �ycie, ani imitacja �ycia. Ta ca�kowita czer� uspokoi�a mnie w jaki� spos�b. Od��czy�em wi�c wentyle od tlenu, gdy� chcia�em umrze� w pe�ni �wiadomo�ci, nawet tu, wiedzia�em te�, �e nigdy nie powr�c�. I wtedy zdarzy�o si� co� nieprawdopodobnego. Przyszed�em do siebie, kiedy puszczono mi w twarz strumie� czystego tlenu. Nie wiedzia�em nic, poza tym, �e oto natrafi�em znowu na ciep�o i �ycie. Gdzie� z drugiej strony bizmutowej cewki, a mimo to jako co� nieuniknionego, istnieje martwa planeta, a na niej migoc�ce, gasn�ce �wiece, kt�re rozwidniaj� m� stra� przy umar�ym - u kresu czasu.