2541

Szczegóły
Tytuł 2541
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2541 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2541 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2541 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nikos Kazantzakis Ostatnie kuszenie Chrystusa (T�umaczy� Jan Wolff) WST�P Dwoista istota Chrystusa - ta ludzka, nadludzka t�sknota cz�owieka do Boga lub, �ci�lej m�wi�c, t�sknota za powrotem do Boga i uto�samieniem si� z nim - zawsze by�a dla mnie niezbadan� tajemnic�. T�sknota ta, tak tajemnicza i realna r�wnocze�nie, otworzy�a we mnie wielkie rany oraz g��bokie, bystro p�yn�ce �r�d�a. Najwi�ksz� moj� udr�k�, �r�d�em wszystkich rado�ci i smutk�w ju� od m�odych lat by�a ta w�a�nie nieustanna, bezlitosna walka ducha z cia�em. S� we mnie ludzkie i praludzkie, odwieczne, ciemne si�y Z�ego; s� te� we mnie ludzkie, �wietliste si�y Boga, a moja dusza jest aren�, na kt�rej obie te armie spotykaj� si� i �cieraj� ze sob�. Moja udr�ka by�a olbrzymia. Kocha�em swoje cia�o i nie chcia�em by sczez�o; kocha�em sw� dusz� i nie chcia�em by upad�a. Walczy�em, chc�c pogodzi� te dwie pierwotne si�y tak sobie przeciwne i u�wiadomi� im, �e nie s� wrogami lecz kompanami, tak aby mog�y radowa� si� sw� harmoni� - tak bym i ja m�g� radowa� si� z nimi. Ka�dy cz�owiek uczestniczy w boskiej naturze, tak duchem, jak i cia�em. Dlatego w�a�nie tajemnica Chrystusa nie jest tajemnic� przeznaczon� wy��cznie dla wyznawc�w jednej religii; jest uniwersalna. Walka Boga z cz�owiekiem zawi�zuje si� w ka�dym z nas, tak samo jak t�sknota za pojednaniem. Najcz�ciej walka ta jest pod�wiadoma i kr�tkotrwa�a. S�aba dusza nie ma tyle wytrzyma�o�ci, by d�ugo opiera� si� cia�u. Staje si� oci�a��, staje si� cia�em, tym samym k�ad�c walce kres. Ale w wypadku ludzi odpowiedzialnych, ludzi kt�rzy dniem i noc� zwracaj� oczy ku Najwy�szemu Obowi�zkowi, konflikt mi�dzy cia�em a duchem nie zna lito�ci i mo�e trwa� a� do �mierci. Im silniejsza dusza i cia�o, tym ich walka staje si� bardziej owocna i tym bogatsza jest ostateczna harmonia. B�g nie kocha s�abej duszy i zwiotcza�ego cia�a. Duch chce by� zmuszony do walki z silnym, wytrzyma�ym cia�em. Jest jak ci�gle g�odny, mi�so�erny ptak; po�era i przyswaja sobie cia�o, kt�re stopniowo zanika. Walka mi�dzy cia�em a duchem, bunt i op�r, pojednanie i poddanie si�, wreszcie osi�gni�cie najwy�szego celu, zjednoczenie z Bogiem - tak� drog� obra� Chrystus, kt�ry zach�ca nas, by�my pod��ali jego krwawym szlakiem. Oto Najwy�szy Obowi�zek cz�owieka walcz�cego: rozpocz�� wspinaczk� na ten wynios�y szczyt, kt�ry zdoby� pierworodny syn zbawienia, Chrystus. Od czego zacz��? Je�li mamy by� zdolni do pod��ania za nim, musimy dog��bnie pozna� jego konflikt i udr�k�: jego zwyci�stwo nad zaciskaj�cymi si� ziemskimi p�tami, po�wi�cenie wielkich i ma�ych ludzkich rado�ci, nieustanne ofiary, jakie ponosi�, i wielkie czyny, jakich dokonywa� w drodze na Krzy�, szczyt m�cze�stwa. Nigdy nie pod��a�em krwawym szlakiem Chrystusa na Golgot� z takim przera�eniem, nigdy nie do�wiadcza�em jego �ycia i M�ki tak intensywnie jak w�wczas, gdy dniami i nocami pisa�em "Ostatnie kuszenie Chrystusa". Zapisuj�c to wyznanie udr�ki i wielkiej nadziei ludzko�ci by�em tak wzruszony, �e mia�em oczy pe�ne �ez. Nigdy przedtem krew Chrystusa nie sp�ywa�a do mego serca tak s�odko i bole�nie, kropla po kropli. Aby wej�� na Krzy�, ten szczyt po�wi�cenia, i znale�� Boga, ten szczyt �wiata duchowego, Chrystus przeby� wszystkie etapy, kt�re przechodzi cz�owiek walcz�cy. Dlatego w�a�nie jego cierpienie wydaje si� nam tak znajome, dlatego dzielimy je i dlatego ostateczne zwyci�stwo Chrystusa wydaje si� naszym w�asnym przysz�ym zwyci�stwem. Ta g��boko ludzka strona natury Chrystusa pomaga nam zrozumie� go, kocha� i na�ladowa� jego M�k�, jak gdyby by�a nasz� w�asn�. Gdyby nie mia� w sobie tego ciep�ego, ludzkiego elementu, nigdy nie dotkn��by naszych serc z tak� wiar� i czu�o�ci� i nie sta�by si� wzorem dla nas. Walczymy, widzimy jak on walczy i stajemy si� silniejsi. Widzimy, �e nie jeste�my samotni na tym �wiecie - on walczy po naszej stronie. Ka�da chwila w �yciu Chrystusa to moment konfliktu i zwyci�stwa. Pokona� niezwyci�ony urok prostych ludzkich przyjemno�ci; pokona� pokusy, ustawicznie przemienia� cia�o w ducha i wznosi� si� coraz wy�ej. Osi�gn�� szczyt Golgoty i wspi�� si� na Krzy�. Jednak nawet tam nie zako�czy�a si� jego walka. Na Krzy�u czeka�a pokusa - Ostatnie Kuszenie. Zamglonym oczom Ukrzy�owanego duch Z�a ukaza� w u�amku sekundy zwodnicz� wizj� spokojnego, szcz�liwego �ycia. Chrystusowi zdawa�o si�, �e poszed� r�wn�, prost� drog� cz�owieka, o�eni� si� i mia� dzieci. Ludzie kochali go i szanowali, a teraz, jako starzec, siedzi na progu swego domu i u�miecha si� z zadowoleniem, wspominaj�c t�sknoty swej m�odo�ci. Jak wspaniale, jak rozs�dnie post�pi� wybieraj�c drog� cz�owieka! Jakim szale�stwem by�o pragnienie, aby zbawi� �wiat! C� to za rado�� unikn�� niedostatk�w, tortur i Krzy�a! Takie by�o Ostatnie Kuszenie, kt�re jak b�yskawica zak��ci�o ostatnie chwile �ycia Zbawiciela. Ale natychmiast Chrystus potrz�sn�� gwa�townie g�ow�, otworzy� oczy i zrozumia�. Nie, nie jest zdrajc�, Bogu chwa�a! Nie jest dezerterem. Wykona� misj�, kt�r� powierzy� mu Pan. Nie o�eni� si�, nie mia� szcz�liwego �ycia. Osi�gn�� szczyt po�wi�cenia: zawis� przybity do Krzy�a. Z zadowoleniem zamkn�� oczy. I wtedy rozleg� si� wielki triumfalny krzyk: Wykona�o si�! Innymi s�owy: wype�ni�em sw�j obowi�zek, zosta�em ukrzy�owany, nie uleg�em pokusie... Napisa�em t� ksi��k�, bo chcia�em przedstawi� cz�owiekowi walcz�cemu najwy�szy wz�r; chcia�em pokaza� mu, �e nie wolno ba� si� b�lu, pokusy lub �mierci - bo wszystko to mo�na pokona�, to ju� zosta�o pokonane. Swoim cierpieniem Chrystus u�wi�ci� b�l. Pokusa walczy�a o niego a� do ostatniej chwili, ale i ona ponios�a kl�sk�. Chrystus umar� na Krzy�u i w tym momencie �mier� zosta�a pokonana na zawsze. Ka�da przeszkoda na jego drodze stawa�a si� kamieniem milowym, �r�d�em kolejnego triumfu. Mamy teraz przed sob� wz�r - wz�r, kt�ry swym �wiat�em wyznacza nam drog� i daje si��. Moja ksi��ka nie jest biografi�; jest wyznaniem ka�dego, kto walczy. Wydaj�c j�, spe�ni�em sw�j obowi�zek, obowi�zek cz�owieka, kt�ry stoczy� wiele walk i prze�y� wiele gorzkich chwil, i mia� wielkie nadzieje. Jestem pewny, �e ka�dy wolny cz�owiek, kt�ry przeczyta t� tak pe�n� mi�o�ci ksi��k�, b�dzie bardziej ni� kiedykolwiek i lepiej ni� kiedykolwiek kocha� Chrystusa. N. Kazantzakis ROZDZIA� I Ogarn�� go ch�odny niebia�ski powiew. Nad jego g�ow� rozkwit�y tysi�ce gwiazd; na ziemi para unosi�a si� z kamieni rozgrzanych �arem upalnego dnia. Niebo i ziemia tchn�y spokojem i s�odk�, g��bok� cisz� odwiecznych odg�os�w nocy, kt�re zapada�y w wieki milczenia. Panowa�a ciemno��, zbli�a�a si� p�noc. S�o�ce i ksi�yc, oczy Boga, by�y niewidoczne, zamkni�te we �nie, a m�ody cz�owiek, kt�rego umys� unosi�a �agodna bryza, pogr��y� si� w b�ogiej medytacji. Lecz gdy my�la� - jaka� samotno��, co za raj! - nagle wiatr zmieni� kierunek i przybra� na sile; nie by� to ju� niebia�ski powiew, ale smrodliwy, mazisty wyziew, jak gdyby w g�stych zaro�lach czy wilgotnym sadzie u jego st�p bezskutecznie pr�bowa�o zasn�� jakie� zdyszane zwierz�. Powietrze sta�o si� g�ste i niespokojne. Ciep�awe oddechy ludzi, zwierz�t i elf�w miesza�y si� z ostrym odorem kwa�nego ludzkiego potu, �wie�o wyj�tego z pieca chleba i olejku laurowego, kt�ry kobiety wciera�y sobie we w�osy. Czu�o si� to wszystko, ale nic nie by�o wida�. Dopiero po chwili oczy zacz�y powoli przyzwyczaja� si� do mroku, sk�d wy�ama� si� najpierw srogi, prosty kszta�t cyprysu ciemniejszego ni� noc, potem k�pa palm daktylowych przypominaj�cych fontann� i ko�ysz�cych si� na wietrze, a na ko�cu prawie pozbawione li�ci drzewa oliwkowe, kt�re b�yszcza�y srebrzy�cie w ciemno�ci. W plamie zieleni w tle wida� by�o grup� pobielonych, n�dznych chat, stoj�cych razem b�d� pojedynczo, zbudowanych z nocy, b�ota i cegie�. Zapach i brud sprawia�y wra�enie, �e ludzkie postaci �pi� na dachach, niekt�re pod bia�ymi prze�cierad�ami a inne odkryte. Cisza znikn�a. B�og�, bezludn� noc przepe�ni� b�l. Ludzkie d�onie i stopy skr�ca�y si�, nie mog�c znale�� ukojenia. Serca wzdycha�y. Rozpaczliwe, uparte krzyki z setek ust ��czy�y si� w niemym chaosie, pr�buj�c wyrazi� to, co czuj�. Ale ich wo�anie rozprasza�o si� i gin�o w bez�adnym majaczeniu. Nagle z najwy�szego dachu dobieg� ostry, rozrywaj�cy serce krzyk: - Panie Izraela, Panie Izraela, Adonai, jak d�ugo jeszcze? To nie jeden cz�owiek lecz ca�a wie� �ni�a i krzycza�a, ca�a ziemia izraelska kryj�ca ko�ci zmar�ych i korzenie drzew, ziemia izraelska bezskutecznie usi�uj�ca zrodzi� nowe �ycie. Po d�ugiej chwili ciszy powietrze mi�dzy ziemi� a niebem ponownie rozerwa� krzyk, tym razem bardziej gniewny i pe�en �alu: - Jak d�ugo jeszcze? Jak d�ugo? Psy we wsi zbudzi�y si� z g�o�nym ujadaniem, a na p�askich, glinianych dachach przera�one kobiety kry�y twarze w ramionach swoich m��w. M�odzieniec drgn�� we �nie na odg�os krzyku; sen sp�oszy� si� i zacz�� umyka�. G�ra ods�oni�a swoje wn�trze. Grupa olbrzymich, gniewnych m�czyzn wielkimi krokami pod��a�a na szczyt. Ich w�sy, brody, brwi i wielkie, d�ugie r�ce wyd�u�a�y si� w jego umy�le w delikatne nici i rozp�ywa�y jak chmury rozganiane przez wiatr. Jeszcze chwila, a znikn�yby zupe�nie z jego my�li. Jednak zanim to nast�pi�o, g�owa zacz�a mu ci��y� i zn�w zapad� w g��boki sen. G�ra na powr�t sta�a si� ska��, a chmury cia�em i ko��mi. Us�ysza� sapanie i pospieszne kroki; na szczycie pojawi� si� rudobrody m�czyzna. Mia� bose stopy, czerwon� twarz i poci� si� niemi�osiernie. Za nim pod��a� liczny t�um, wci�� skryty mi�dzy ostrymi ska�ami zbocza. Niebo by�o zn�w solidn� kopu��, ale teraz wisia�a na nim tylko jedna, wschodnia gwiazda, wielka jak ogniste wrota. Wstawa� dzie�. M�odzieniec le�a� na pos�aniu z trocin, oddychaj�c g��boko i odpoczywaj�c po pracowitym dniu. Podni�s� na chwil� powieki, jak gdyby uderzony �wiat�em Gwiazdy Porannej, ale nie obudzi� si�: jeszcze raz ogarn�� go sen. �ni�o mu si�, �e rudobrody m�czyzna zatrzyma� si�. Pot sp�ywa� mu spod pach, z n�g i z w�skiego, poci�tego g��bokimi zmarszczkami czo�a. �lini�c si� z wysi�ku i gniewu chcia� cisn�� przekle�stwo, ale opanowa� si� i tylko wymamrota� ponuro: - Jak d�ugo, Adonai, jak d�ugo? Jego gniew nie wygas� jednak zupe�nie. Odwr�ci� si� i ruszy� naprz�d szybkim jak b�yskawica krokiem. G�ry wsi�k�y w ziemi�, ludzie znikn�li. Sen przeni�s� si� w inne miejsce i m�odzieniec zobaczy� teraz Ziemi� Obiecan�, jak haftowane powietrze, wielokolorowe, bogato zdobione i dr��ce. Na po�udniu, jak grzbiet leoparda, rozci�ga�a si� pustynia Idumea. Dalej truj�ce i g�ste Morze Martwe poch�ania�o �wiat�o. Jeszcze dalej znajdowa�o si� nieludzkie Jeruzalem, otoczone z ka�dej strony przykazaniami Jahwe. Jego ulicami p�yn�a krew ofiar Boga - jagni�t i prorok�w. Potem przed oczami stan�a mu Samaria, nieczysta, zamieszka�a przez ba�wochwalc�w, z kobiet� wyci�gaj�c� wod� ze studni, a zupe�nie na p�nocy, pokryta zieleni�, s�oneczna, skromna Galilea. Jeden koniec snu ��czy�a z drugim rzeka Jordan, kr�lewska arteria Boga, kt�ra przep�ywa przez piaszczyste nieu�ytki i urodzajne sady, mija Jana Chrzciciela i heretyk�w, nierz�dnice i rybak�w z Genezaret, obmywaj�c oboj�tnie ich wszystkich. M�ody m�czyzna radowa� si� w swoim �nie, widz�c �wi�t� wod� i ziemi�. Wyci�gn�� r�k�, �eby ich dotkn��, ale Ziemia Obiecana utkana z rosy, wiatru i odwiecznych ludzkich pragnie�, o�wietlona jak r�a o �wicie, nagle znikn�a w ciemno�ci, rozwia�a si�. Kiedy znika�a, us�ysza� wrzaskliwe przekle�stwa i dostrzeg� spor� gromad� ludzi wy�aniaj�cych si� spoza ostrych ska�. Byli niepodobni do postaci z poprzedniego snu. Nocne olbrzymy skar�owacia�y, pomarszczy�y si� i poskr�ca�y. By�y teraz sapi�cymi kar�ami, gnomami z trudem �api�cymi oddech, a ich brody wlok�y si� po samej ziemi. Ka�dy z nich ni�s� dziwne narz�dzie tortur. Niekt�rzy trzymali zakrwawione sk�rzane pasy wysadzane �elazem, inni no�e i o�cienie, jeszcze inni grube gwo�dzie o szerokich �bach. Trzech kar��w, kt�rych po�ladki prawie dotyka�y ziemi, nios�o masywny, ci�ki krzy�, a na ko�cu pod��a� najohydniejszy z ca�ej grupy, zezowaty pokurcz z cierniow� koron� w r�kach. Rudobrody pochyli� si�, popatrzy� na nich i potrz�sn�� g�ow� z niesmakiem. �pi�cy m�odzieniec us�ysza� jego my�li: "oni nie wierz�". Przyw�dca wyci�gn�� przed siebie ow�osione rami�. - Patrzcie - powiedzia� wskazuj�c r�wnin� w dole, pokryt� porannym szronem. - Nic nie widzimy, Kapitanie. Za ciemno. - Nic nie widzicie? Dlaczego w takim razie nie wierzycie? - Wierzymy, Kapitanie, wierzymy. Dlatego jeste�my z tob�, tylko nic nie widzimy. - Popatrzcie jeszcze raz! Obni�aj�c d�o� jak miecz, przeszy� mro�ny szron poranka i odkry� le��c� pod nim r�wnin�. W dole budzi�o si� b��kitne jezioro. U�miecha�o si� i b�yszcza�o zsuwaj�c z siebie ko�dr� mrozu. Wielkie gniazda pe�ne jaj - wsi i osady - skrzy�y si� ol�niewaj�c� biel� pod daktylowcami na kamienistych brzegach jeziora i po�rodku zbo�owych p�l. - On jest tam - powiedzia� przyw�dca wskazuj�c du�� wie� otoczon� zielonymi ��kami. G�ruj�ce nad ni� trzy wiatraki obraca�y swe skrzyd�a. Na ciemnej twarzy �pi�cego ukaza� si� nagle przestrach. Sen przycupn�� na jego powiekach i nie chcia� go opu�ci�. Przetar� d�oni� oczy, ale cho� za wszelk� cen� stara� si� obudzi�, nie m�g�. To tylko sen, my�la�, musz� si� obudzi� i ucieka�. Ale drobne sylwetki wci�� kr��y�y uparcie wok� niego i nie chcia�y odej��. Rudobrody o dzikiej twarzy przemawia� teraz do nich potrz�saj�c gro�nie palcem w kierunku le��cej w dolinie wsi. - Tam! Tam si� ukrywa, bosy, ubrany w �achmany. Udaje cie�l�; udaje, �e nie jest tym, kim jest. Chce si� uratowa�, ale nam nie ucieknie: dostrzeg�y go oczy Boga. Za nim, ch�opcy! Uni�s� stop�, ale kar�y przywar�y kurczowo do jego ramion i nogi. Opu�ci� stop� z powrotem. - Kapitanie, wielu odzianych jest w �achmany, wielu bosonogich, wielu cie�li. Powiedz nam kim on jest, jak wygl�da, gdzie mieszka, �eby�my mogli go rozpozna�. Inaczej nie ruszymy si� z miejsca. Musisz to wiedzie�. Nie ruszymy si�, jeste�my wyczerpani. - Przytul� go do piersi i poca�uj�. To b�dzie znak dla was. Naprz�d, biegiem! Ale spokojnie, bez krzyku. Teraz �pi. Nie wolno go obudzi�, bo ucieknie. W imi� Boga, ch�opcy, za nim! - Za nim, Kapitanie! - zawt�rowa�y mu kar�y jednym g�osem, podnosz�c gotowe do marszu swoje wielkie stopy. Lecz jeden z nich, ko�cisty, zezowaty garbus, kt�ry trzyma� cierniow� koron�, chwyci� kolczasty krzew i zaprotestowa�. - Nigdzie nie id� - zawo�a�. - Dosy� tego! Jak d�ugo ju� na niego polujemy? Przez ile kraj�w i wsi ju� przeszli�my? Policzcie: na pustyni przeszukiwali�my jeden klasztor po drugim, byli�my w Betanii, gdzie prawie zabili�my biednego �azarza, doszli�my do Jordanu, ale Chrzciciel odes�a� nas m�wi�c: "Nie jestem tym, kt�rego szukacie, wyno�cie si�!" Przybyli�my do Jeruzalem, przeszukali�my �wi�tyni�, pa�ace Annasza i Kajfasza, wie� faryzeuszy, nie znale�li�my nikogo! Nikogo opr�cz r�nych �otr�w, k�amc�w, rabusi�w, nierz�dnic i morderc�w! Wyruszyli�my znowu, a� dotarli�my do Galilei. Od chaty do chaty szukali�my najbardziej cnotliwego, najbardziej bogobojnego. Za ka�dym razem, gdy go znajdowali�my, wo�ali�my: "To ty, dlaczego si� ukrywasz? Powsta� i ocal Izraela!", ale jak tylko zobaczy� nasze narz�dzia krew stawa�a mu w �y�ach. Kopa�, tupa�, wrzeszcza�: "To nie ja, nie ja!" rzuca� si� ze strachu w �ycie wype�nione kobietami, hazardem i winem. Upija� si�, blu�ni�, �ajdaczy� tylko po to, by przekona� nas, �e jest grzesznikiem, a nie tym, kt�rego szukamy... Przykro mi Kapitanie, ale tak samo b�dzie tutaj. Na pr�no go �cigamy. Nie znajdziemy go - jeszcze si� nie narodzi�. Rudobrody z�apa� go za kark, podni�s� w g�r� i przytrzyma� w powietrzu przez d�ug� chwil�. - Niewierny Tomaszu - zawo�a� ze �miechem. - Niewierny Tomaszu, podobasz mi si�! Potem zwr�ci� si� do reszty. - On jest wolim o�cieniem, a my wo�ami roboczymi. Wystarczy, �e nas uk�uje, a nigdy nie zaznamy spokoju. �ysy Tomasz skr�ca� si� z b�lu, kiedy rudobrody postawi� go na ziemi. �miej�c si� ponownie, ogarn�� wzrokiem swoj� zbieranin� w��cz�g�w. - Ilu nas jest? - zapyta�. - Dwunastu, z ka�dego szczepu Izraela. Diab�y, anio�y, chochliki, kar�y: wszystkie udane i nieudane twory Boga. Jest w czym wybiera�. By� w dobrym nastroju; jego okr�g�e, jastrz�bie oczy b�yszcza�y. Wyci�gaj�c wielk� r�k�, zacz�� chwyta� jednego po drugim za rami�, gniewnie lecz z czu�o�ci�. Po kolei podnosi� ka�dego ze �miechem do g�ry i ogl�da� od st�p do g��w. - No prosz�, sknera, drapie�ny nos, op�tany zyskiem nie�miertelny syn Abrahama. ... A ty, �mia�ku, gadu�o, ob�artuchu. ... I ty, pobo�ny mi�czaku: nie mordujesz, nie kradniesz, nie �ajdaczysz si� tylko ze strachu. Wszystkie twoje cnoty to c�rki strachu.... I ty, o�le, kt�rego z�amali batem: trwasz pomimo g�odu, pragnienia, ch�odu i bicza. Pracowity, pozbawiony szacunku dla samego siebie wylizujesz dno garnka. Wszystkie twoje cnoty to c�rki biedy. ... I ty, przebieg�y lisie: stoisz obok jaskini lwa, jaskini Jahwe i nie wchodzisz do �rodka. ... I ty, naiwna owieczko, beczysz i kroczysz za Bogiem, kt�ry ci� po�re. ... I ty, synu Lewiego: szarlatanie, kramarzu, kt�ry sprzedaje Boga na uncje, ober�ysto, kt�ry stawia ludziom Boga tak jak wino, �eby ich zamroczy�o po to, by otworzyli przed tob� swe sakiewki i serca - �otrze nad �otrami! ... I ty, z�o�liwy, fanatyczny, uparty asceto: patrzysz na swoj� g�b� i tworzysz Boga, kt�ry jest z�o�liwy, fanatyczny i uparty. Potem padasz na ziemi� i modlisz si� do niego, bo jest podobny do ciebie.... I ty, kt�rego nie�miertelna dusza otworzy�a sklep: siedzisz na progu, wsadzasz r�k� do sakiewki, dajesz ja�mu�n� biednym, po�yczasz Bogu. Prowadzisz rejestr i piszesz: Da�em tyle floren�w takiemu, a takiemu takiego, a takiego dnia, o takiej, a takiej godzinie. Kaza�e� w�o�y� rejestr do swojej trumny, �eby� m�g� go otworzy� przed Bogiem, pokaza� sw�j rachunek i zebra� nie�miertelne miliony. ... I ty, tw�rco opowie�ci: depczesz wszystkie przykazania Pana, mordujesz, kradniesz, cudzo�o�ysz, a potem wybuchasz p�aczem, bijesz si� w pier�, bierzesz gitar� i zamieniasz grzech w pie��. Przebieg�y diable, wiesz bardzo dobrze, �e B�g przebacza �piewakom bez wzgl�du na to co robi�, bo po prostu kocha pie�ni ... I ty, Tomaszu, ostry o�cieniu w naszym zadzie. ... I ja, ja: szalony; nieodpowiedzialny g�upiec, kt�remu szale�stwo zam�ci�o umys� tak, �e opu�ci�em �on� i dzieci, �eby szuka� Mesjasza! Wszyscy razem - diab�y, anio�y, kar�y - wszyscy jeste�my potrzebni w naszej wielkiej sprawie! ... Naprz�d ch�opcy! Za�mia� si�, splun�� w d�onie i ruszy� przed siebie. - Naprz�d! - zawo�a� jeszcze raz i zacz�� zbiega� w d� po zboczu prowadz�cym do Nazaretu. G�ry i m�czy�ni zamienili si� w dym i znikn�li. Oczy �pi�cego wype�nia� mrok. Nareszcie w swym nie ko�cz�cym si� �nie nie s�ysza� nic opr�cz wielkich, ci�kich st�p zmierzaj�cych ku podn�u g�ry. Jego serce �omota�o dziko. Us�ysza� dolatuj�cy z w�asnej g��bi przeszywaj�cy krzyk: Nadchodz�! Nadchodz�! Zrywaj�c si� z przera�eniem (tak wydawa�o mu si� we �nie), zabarykadowa� drzwi warsztatem stolarskim i umie�ci� na nim wszystkie narz�dzia - pi�y, strugi, topory, m�otki, wkr�taki - a tak�e masywny krzy�, nad kt�rym w�a�nie pracowa�. Potem okry� si� wi�rami i kawa�kami drewna i czeka�. Panowa� dziwny, niepokoj�cy spok�j - g�sty i dusz�cy. Nic nie s�ysza�, nawet oddech�w mieszka�c�w wioski, a jeszcze mniej Boga. Wszystko, nawet czujny diabe�, uton�o w ciemnej, bezdennej, wyschni�tej studni. Czy to by� sen? A mo�e �mier�, nie�miertelno��, B�g? M�odego m�czyzn� ogarn�� strach; ze wszystkich si� pr�bowa� dosi�gn�� swego ton�cego umys�u w poszukiwaniu ocalenia i obudzi� si�. By� zlany potem. Nie pami�ta� nic ze swego snu. Jedynie to, �e kto� na niego polowa�. Kto? ... Jeden? Wielu? ... Ludzie? Szatan? Nie potrafi� sobie przypomnie�. Nastawi� uszu i zacz�� nas�uchiwa�. W nocnej ciszy s�ycha� by�o oddech wioski: oddech wielu piersi, wielu dusz. Jaki� pies zaszczeka� smutno; od czasu do czasu drzewo zaszumia�o na wietrze. Na skraju wioski matka ko�ysa�a do snu swoje dziecko, powoli, czule ... Noc wype�ni�a si� mruczeniem i westchnieniami, kt�re zna� i kocha�. Ziemia przemawia�a, B�g przemawia�, a m�odzieniec uspokaja� si�. Przez chwil� ba� si�, �e pozosta� na �wi�cie zupe�nie sam. Z izby obok dochodzi�o posapywanie jego starego ojca. Nieszcz�nik nie m�g� spa�. Pracowicie otwiera� usta i zamyka� je, usi�uj�c co� powiedzie�. Od lat zam�cza� si� w ten spos�b, pr�buj�c wyda� z siebie ludzki d�wi�k, ale by� sparali�owany i nie m�g� zapanowa� nad swoim j�zykiem. Mozoli� si�, poci�, �lini� i tylko czasami po ci�kiej walce udawa�o mu si� wypowiedzie� jedno s�owo, artyku�uj�c ka�d� sylab� osobno - jedno s�owo, jedno jedyne, zawsze takie samo: A-do-na-i, A-do-na-i. Nic innego, tylko Adonai ... Gdy sko�czy� je wymawia�, uspokaja� si� na godzin�, dwie, a potem znowu rozpoczyna� t� sam� walk�, otwieraj�c i zamykaj�c usta. - To moja wina ... moja wina - wyszepta� m�ody m�czyzna, a oczy wype�ni�y mu si� �zami. W nocnej ciszy syn us�ysza� udr�k� ojca i sam przepe�niony b�lem zacz�� mimo woli poci� si�, chwytaj�c powietrze ustami. Zamkn�� oczy i s�ucha� tego co robi ojciec, staraj�c si� go na�ladowa�. Razem ze starcem wzdycha�, wydawa� rozpaczliwe, nieartyku�owane d�wi�ki, a� zasn�� raz jeszcze. Gdy tylko ogarn�� go sen, dom zatrz�s� si� gwa�townie, warsztat przewr�ci�, narz�dzia i krzy� spad�y i potoczy�y si� po pod�odze, a na progu pojawi� si� wielki, �miej�cy si� dziko rudobrody m�czyzna z rozpostartymi szeroko ramionami. M�odzieniec krzykn�� i obudzi� si�. ROZDZIA� II Usiad� wyprostowany na trocinach i opar� si� plecami o �cian�. Nad jego g�ow� wisia� rzemie� nabijany podw�jnym rz�dem ostrych gwo�dzi. Co wiecz�r przed snem ch�osta� nim swoje cia�o a� do krwi, aby wygna� z siebie zuchwa�o�� i zapewni� sobie spokojn� noc. Wstrz�sn�� nim lekki dreszcz. Nie m�g� sobie przypomnie�, jakie pokusy nawiedzi�y go zn�w we �nie, ale czu�, �e unikn�� wielkiego niebezpiecze�stwa. - Nie wytrzymam d�u�ej, mam ju� do�� - wymamrota� wznosz�c oczy ku niebu i westchn��. �wiat�o rodz�cego si� dnia, niepewne i blade, w�lizn�o si� przez szczeliny w drzwiach i nada�o sufitowi z delikatnej ��tej trzciny szklist� s�odycz, upodabniaj�c go do cennej ko�ci s�oniowej. - Nie wytrzymam d�u�ej, mam ju� do�� - wymamrota� znowu zaciskaj�c z�by z oburzenia. Skupi� wzrok na powietrzu przed sob� i nagle przesun�o si� przed nim ca�e jego �ycie: laska ojca, kt�ra zakwit�a w dniu jego zar�czyn, potem b�yskawica, kt�ra porazi�a narzeczonego i sparali�owa�a go, i to, jak potem jego matka wpatrywa�a si� w niego, jej w�asnego syna, nie m�wi�c ani s�owa. S�ysza� tylko jej niem� skarg� - ona mia�a racj�! Dniem i noc� jego grzechy k�u�y go w serce jak no�e. Na pr�no pr�bowa� przez ostatnie kilka lat pokona� Strach, jedynego diab�a, jaki pozosta�. Wszystkie inne zwyci�y� - n�dz�, po��danie w stosunku do kobiet, rado�ci m�odego wieku, szcz�cie ogniska domowego. Pokona� je wszystkie - wszystkie opr�cz Strachu. Gdyby tylko uda�o si� go te� pokona�, gdyby tylko m�g�... Teraz by� ju� m�czyzn�: nadesz�a wyznaczona godzina. - Parali� mojego ojca to moja wina - szepn��. - To z mojej winy Magdalena zosta�a kobiet� upad��, to moja wina, �e Izrael nadal j�czy pod jarzmem niewoli... Jaki� kogut - na pewno z przyleg�ego domu, w kt�rym mieszka� jego wuj, rabin - bi� skrzyd�ami o dach piej�c ze z�o�ci�. Najwyra�niej sprzykrzy�a mu si� noc, kt�ra trwa�a ju� zbyt d�ugo, i wzywa� s�o�ce, by si� wreszcie ukaza�o. M�odzieniec opar� si� plecami o �cian� i s�ucha�. Domy wype�nia�y si� �wiat�em, otwiera�y si� drzwi, ulice wzbiera�y �yciem. Stopniowo poranny szmer wznosi� si� znad ziemi i drzew i wydostawa� poprzez szczeliny w �cianach: miasto Nazaret budzi�o si� ze snu. Nagle, z przyleg�ego domu dobieg� g��boki j�k, a zaraz potem rozleg� si� dziki wrzask rabina. Rabin budzi� Boga, przypominaj�c mu o obietnicach, jakie z�o�y� Izraelowi. - Bo�e Izraela, Bo�e Izraela, jak d�ugo jeszcze? - wo�a� rabin, a m�odzieniec s�ysza�, jak jego kolana uderzaj� szybko i zdecydowanie o deski pod�ogi. Potrz�sn�� g�ow�. - Modli si� - szepn�� - korzy si� przed Bogiem. Zaraz zacznie wali� w �cian�, �ebym i ja zrobi� to samo. Zmarszczy� gniewnie brwi. - Nie do��, �e walcz� z Bogiem, to jeszcze musz� znosi� ludzi! - Waln�� pi�ci� w dziel�c� ich �cian�, �eby pokaza� zawzi�temu rabinowi, �e te� ju� nie �pi. Zerwa� si� z pos�ania. Jego wielokrotnie �atana tunika zsun�a si� z ramienia, ods�aniaj�c cia�o: szczup�e, spalone s�o�cem, pokryte czerwonymi i czarnymi pr�gami. Zawstydzony, czym pr�dzej owin�� szat� swoj� nago��. Blade poranne �wiat�o wpad�o przez otw�r w dachu i o�wietli�o �agodnie jego twarz. Ca�y ten up�r, dum� i cierpienie ... Meszek na jego podbr�dku i policzkach nie wiadomo kiedy zmieni� si� w k�dzierzaw�, czarn� jak w�giel brod�. Mia� orli nos i grube, lekko rozchylone wargi, kt�re ukazywa�y b�yszcz�c� biel z�b�w. Nie by�a to pi�kna twarz, ale mia�a w sobie pewien skryty, niepokoj�cy urok. Czy by�y temu winne jego rz�sy? G�ste i niezwykle d�ugie, rzuca�y dziwny, niebieskawy cie� na ca�� twarz. A mo�e by�o tak za spraw� jego oczu? Du�e i czarne, pe�ne �wiat�a i ciemno�ci wyra�a�y nie�mia�o�� i s�odycz. Migocz�c jak oczy w�a, spogl�da�y spoza d�ugich rz�s i przyprawia�y rozm�wc� o zawr�t g�owy. Otrzepa� trociny z brody i z w�os�w pod pachami. Us�ysza� odg�os ci�kich krok�w. Kroki zbli�a�y si�, pozna� je. - To on, znowu tu idzie - j�kn�� z niesmakiem. - Czego on ode mnie chce? Podszed� na palcach do drzwi, ale nagle zatrzyma� si� w po�owie drogi z przera�eniem. Kto podsun�� warsztat do drzwi i po�o�y� na nim krzy� i narz�dzia? Kto? Kiedy? Noc by�a pe�na z�ych duch�w, pe�na sn�w. Dla nich nie ma zamkni�tych drzwi, wchodz� i wychodz� podczas gdy �pimy i wywracaj� nasze domy i umys�y do g�ry nogami. - Kto� by� tu zesz�ej nocy - powiedzia� p�g�osem, jakby obawia� si�, �e nocny go�� jest nadal w izbie i mo�e us�ysze� jego s�owa. - Kto� tu by�. Na pewno B�g ... a mo�e szatan? Kt� potrafi ich rozr�ni�? Zamieniaj� si� twarzami - czasem B�g staje si� zupe�n� ciemno�ci�, a diabe� - �wiat�em, za� w umy�le cz�owieka pozostaje tylko zam�t. - Wzdrygn�� si�. Istnia�y dwie drogi. Kt�r� powinien p�j��, kt�r� drog� wybra�? Ci�kie kroki zbli�a�y si� coraz bardziej. M�odzieniec rozejrza� si� niespokojnie wok�, jak gdyby szuka� miejsca schronienia lub ucieczki. Ba� si� swojego go�cia i nie pragn�� jego odwiedzin; w g��bi duszy czu� nadal star� ran�, kt�ra wci�� nie chcia�a si� zabli�ni�. Kiedy�, gdy b�d�c jeszcze dzie�mi bawili si� razem, tamten, kt�ry by� od niego o trzy lata starszy, przewr�ci� go na ziemi� i zbi�. Pozbiera� si� i nie odezwa� ani s�owem, ale nigdy potem nie bawi� si� wi�cej z innymi dzie�mi. Wstydzi� si� ich i ba�. Skulony, zupe�nie sam na podw�rzu swego domu, snu� rozmy�lania o tym, jak pewnego dnia zmyje z siebie ha�b�, udowodni, �e jest od nich lepszy, �e nikt nie mo�e si� z nim r�wna�. Nawet po tylu latach rana nie zabli�ni�a si�, nie przesta�a krwawi�. - Ci�gle mnie �ciga - mrukn�� - ci�gle. Czego on ode mnie chce? Nie wpuszcz� go! - Kopni�te drzwi uchyli�y si�. M�odzieniec rzuci� si� naprz�d. Zebrawszy ca�� swoj� si�� odsun�� warsztat i otworzy� izb�. Na progu sta� spocony olbrzym z czerwon� twarz� i k�dzierzaw�, rud� brod�. Ubrany w rozche�stan� koszul�, mia� bose nogi. �uj�c trzymany w r�ku k�os pra�onego zbo�a powi�d� wzrokiem po izbie, zobaczy� oparty o �cian� krzy� i spochmurnia�. Przekroczy� pr�g i wszed� do �rodka. Olbrzym bez s�owa stan�� w k�cie, �uj�c zawzi�cie sw�j k�os. M�odzieniec odwr�ci� twarz od przybysza i spojrza� przez otwarte drzwi na w�sk�, przedwcze�nie zbudzon� ulic�. Nad wilgotn�, pachn�c� ziemi� nie unosi� si� jeszcze py�. Nocna rosa i �wiat�o brzasku zwiesza�y si� z li�ci rosn�cego naprzeciwko drzewa oliwnego: drzewo by�o jak u�miech. Oczarowany m�odzieniec syci� oczy porannym �wiat�em. Ale rudobrody zwr�ci� si� do niego. - Zamknij drzwi - warkn��. - Mam ci co� do powiedzenia. M�odzieniec zadr�a�, gdy us�ysza� pe�en w�ciek�o�ci g�os. Zamkn�� drzwi i usiad� pokornie na brzegu warsztatu. - Przyszed�em - powiedzia� rudobrody. - Wszystko gotowe. Wyrzuci� k�os. Wzni�s� surowe, niebieskie oczy, utkwi� wzrok w m�odzie�cu i wyci�gn�� grub�, mocno pomarszczon� szyj�: - A ty - te� jeste� gotowy? Zrobi�o si� ja�niej. M�odzieniec m�g� teraz wyra�niej widzie� niespokojn� twarz rudobrodego o grubych rysach. W�a�ciwie nie by�a to jedna twarz lecz dwie. Gdy jedna po�owa si� �mia�a, druga grozi�a; gdy jedna by�a przepe�niona b�lem, druga pozostawa�a nieczu�a i nieruchoma. Nawet je�li przez moment obie trwa�y w harmonii, nadal czu�o si�, �e za t� harmoni� trwa nieprzejednana walka Boga z szatanem. M�odzieniec nie odpowiada�. Rudobrody spojrza� na niego z w�ciek�o�ci�. - Jeste� gotowy? - zapyta� ponownie. Ju� zacz�� si� podnosi�, by z�apa� m�odzie�ca za rami� i wytrz��� z niego odpowied�, gdy na zewn�trz zagrzmia�a tr�ba i w�ska uliczka zape�ni�a si� kawaleri� i piechurami rzymskimi, kt�rzy maszerowali ci�kim, rytmicznym krokiem. Rudobrody zacisn�� pi�� i wzni�s� j� pod sufit. - Bo�e Izraela - rykn�� - nadszed� czas! Dzisiaj! Nie jutro, dzisiaj! Zwr�ci� si� zn�w do m�odzie�ca. - Jeste� gotowy? - zapyta� jeszcze raz, lecz nie czekaj�c ju� na odpowied�, doda�: - Nie, nie, nie dasz im tego krzy�a - ja ci to m�wi�! Wszyscy ju� czekaj�. Barabasz i jego ludzie zeszli z g�r. Wedrzemy si� do wi�zienia i wykradniemy zelot�. I wtedy si� to stanie - nie potrz�saj g�ow�! - wtedy stanie si� cud. Zapytaj swojego wuja. Wczoraj zebra� nas wszystkich w synagodze - dlaczego to Wasza Wysoko�� nie przyszed�? Powsta� i przem�wi� do nas. - "Mesjasz nie nadejdzie," powiedzia� "dop�ki b�dziemy stali z za�o�onymi r�kami. Je�li Mesjasz ma przyj��, to B�g i ludzie musz� walczy� rami� w rami�." Oto co nam powiedzia�, je�li chcesz wiedzie�. Sam B�g to za ma�o i sam cz�owiek to te� za ma�o. Obaj musz� walczy� razem! S�yszysz? Potrz�sn�� m�odzie�ca za rami�. - S�yszysz? Gdzie masz rozum? Powiniene� tam by�, s�ucha� swojego wuja - mo�e wtedy odzyska�by� przytomno��, biedaku! On powiedzia�, �e zelota - tak, ten sam zelota, kt�rego niewierni Rzymianie maj� dzi� ukrzy�owa� - mo�e by� Tym, na kogo czekamy od tylu pokole�. Je�li mu nie pomo�emy, je�li nie pospieszymy mu na ratunek, wtedy on umrze nie objawiaj�c kim jest. Ale je�li go uratujemy, nast�pi cud. Jaki cud? On zrzuci swoje �achmany i kr�lewska korona Dawida zal�ni na jego g�owie! To w�a�nie nam powiedzia� tw�j wuj, je�li chcesz wiedzie�. Wszyscy p�akali�my. Stary rabin wzni�s� r�ce ku niebu i zawo�a�, "Panie Izraela, dzisiaj, nie jutro, dzisiaj!", ka�dy z nas unosi� r�ce do nieba i wo�a�, grozi�, szlocha�. "Dzisiaj! Nie jutro! Dzisiaj!" S�yszysz, synu cie�li, czy te� m�wi� do �ciany? M�odzieniec, kt�rego p�przymkni�te oczy by�y utkwione w wisz�cym na przeciwleg�ej �cianie rzemieniu z ostrymi gwo�dziami, nas�uchiwa� czego� uwa�nie. Opr�cz chrapliwego g�osu rudobrodego, w kt�rym brzmia�a gro�ba, w izbie s�ycha� by�o ochryp�e, st�umione wysi�ki jego starego ojca, kt�ry daremnie otwiera� i zamyka� usta, pr�buj�c wydoby� z siebie s�owa. Oba te g�osy z��czy�y si� w sercu m�odzie�ca i wtedy zobaczy� nagle, �e wszystkie wysi�ki podejmowane przez ludzi s� �miechu warte. Rudobrody z�apa� go za rami� i popchn��. - Gdzie masz rozum, jasnowidzu? Nie s�ysza�e� co nam powiedzia� tw�j wuj, Symeon? - Mesjasz nie przyjdzie w taki spos�b - rzek� cicho m�odzieniec. Wpatrywa� si� teraz w �wie�y krzy�, sk�pany w mi�kkim r�owym �wietle poranka. - Nie, Mesjasz nie przyjdzie w taki spos�b. On nigdy nie zrzuci �achman�w ani nie b�dzie nosi� kr�lewskiej korony. Ani ludzie, ani B�g nie po�piesz� mu z pomoc�, poniewa� nikt nie mo�e go uratowa�. On umrze, umrze w swoich �achmanach i wszyscy - nawet ci najbardziej wierni - go opuszcz�. Umrze samotnie na szczycie nagiej g�ry, maj�c na g�owie koron� z cierni. Rudobrody odwr�ci� si� i spojrza� na niego ze zdziwieniem. P� jego twarzy l�ni�o w �wietle dnia, druga po�owa pozostawa�a w ciemno�ci. - Sk�d wiesz? - zapyta�. - Kto ci powiedzia�? M�odzieniec milcza�. By�o ju� ca�kiem jasno. Zeskoczy� z warsztatu, chwyci� gar�� gwo�dzi i m�otek, i chcia� podej�� do krzy�a, lecz rudobrody uprzedzi� go. Jednym susem dopad� krzy�a i zacz�� z w�ciek�o�ci� ok�ada� drewno pi�ciami i plu� na nie jak gdyby mia� przed sob� cz�owieka. Po chwili odwr�ci� si�. Jego broda, w�sy i brwi dotkn�y twarzy m�odzie�ca. - Wstydu nie masz? - zawo�a�. - �aden cie�la z Nazaretu, Kany i Kafarnaum nie chce zrobi� krzy�a dla zeloty, a ty - nie masz wstydu, nie boisz si�? A je�li nadejdzie Mesjasz i zastanie ci� przy robieniu dla niego krzy�a, je�li zelota, ten, kt�rego maj� dzi� ukrzy�owa�, jest Mesjaszem ... Dlaczego nie mia�e� odwagi odpowiedzie� centurionowi tak jak inni: "Nie robi� krzy�y dla bohater�w Izraela?" Chwyci� m�odego cie�l� za rami�. - Dlaczego nie odpowiadasz? Na co si� tak gapisz? Przypar� go do �ciany. - Jeste� tch�rzem - rzuci� mu w twarz pogardliwie - tch�rzem, tch�rzem - ja ci to m�wi�! Ca�e twoje �ycie nie b�dzie warte funta k�ak�w! Piskliwy g�os rozdar� powietrze. Rudobrody pu�ci� m�odzie�ca, odwr�ci� si� w stron� drzwi i nas�uchiwa�. Na dworze panowa� zgie�k; t�um m�czyzn i kobiet k��bi� si� z okrzykami: - Rzymski herold! Rzymski herold! A potem znowu piskliwy g�os zabrzmia� w powietrzu: - Synowie i c�rki Abrahama, Izaaka i Jakuba! Z cesarskiego rozkazu: s�uchajcie! Zamknijcie swoje warsztaty i gospody, nie id�cie w pole! Matki, zabierzcie swoje dzieci! Starcy, we�cie swoje laski i chod�cie! Chod�cie, wszyscy chromi, g�usi, sparali�owani - chod�cie zobaczy�, jak ci, kt�rzy podnosz� r�ce przeciwko naszemu w�adcy, cesarzowi - oby �y� d�ugie lata! - zostaj� ukarani, zobaczcie jak umiera nikczemny buntownik, zelota! Rudobrody otworzy� drzwi, w kt�rych ukaza� si� oniemia�y nagle t�um, zobaczy� rzymskiego herolda, kt�ry sta� na kamieniu - chudy, bez kapelusza, z d�ug� szyj� i cienkimi nogami - i splun��. - Niech ci� piek�o poch�onie, zdrajco! - wrzasn��. Zatrzasn�� z nienawi�ci� drzwi i zwr�ci� si� do m�odzie�ca. Z jego oczu wyziera�a z�o��. - Mo�esz by� dumny ze swojego brata, Szymona! - warkn��. - To nie jego wina - powiedzia� m�odzieniec ze skruch� w g�osie, - lecz moja, moja. Umilk� na chwil�, a potem doda�: - To przeze mnie matka wygna�a go z domu, przeze mnie - i teraz... Po�owa twarzy rudobrodego z�agodnia�a i poja�nia�a na chwil�, jakby w odruchu wsp�czucia. - Jak�e zdo�asz kiedykolwiek zado��uczyni� za te wszystkie grzechy, biedaku? - zapyta�. M�odzieniec milcza� przez d�u�szy czas. Porusza� wargami, ale nie m�g� wydoby� z siebie g�osu. - Moim �yciem, Judaszu, m�j bracie - wykrztusi� w ko�cu. - Nic innego nie posiadam. Rudobrody wzdrygn�� si�. �wiat�o wpada�o do warsztatu przez otw�r w dachu. Czarne jak smo�a oczy m�odzie�ca b�yszcza�y, w jego g�osie s�ycha� by�o gorycz i strach. - Swoim �yciem? - spyta� rudobrody ujmuj�c m�odzie�ca pod brod�. - Nie odwracaj ode mnie wzroku. Jeste� ju� m�czyzn�, sp�jrz mi w oczy ... Swoim �yciem? Co to znaczy? - Nic. - Opu�ci� g�ow� i zamilk�. Po chwili wybuchn��: - Nie pytaj mnie, nie pytaj mnie, Judaszu, m�j bracie! Judasz �cisn�� twarz m�odzie�ca w d�oniach. Uni�s� j� i przygl�da� si� jej przez d�u�szy czas. Potem bez s�owa ruszy� w kierunku drzwi. Poczu� w sercu nag�e wzruszenie. Ha�as na dworze nasila� si�. Tupot nagich st�p i klekotanie sanda��w miesza�y si� w powietrzu z d�wi�czeniem bransolet z br�zu i grubych pier�cieni noszonych przez kobiety na kostkach n�g. Rudobrody sta� wyprostowany na progu i obserwowa� t�umy, kt�re nieprzerwanie wylewa�y si� z w�skich zau�k�w. Wszyscy zmierzali na przeciwleg�y kraniec wioski, w stron� przekl�tego wzg�rza, gdzie mia�o si� odby� ukrzy�owanie. M�czy�ni nie rozmawiali, kl�li tylko przez zaci�ni�te z�by i uderzali laskami o bruk. Niekt�rzy ukradkiem �ciskali ukryte pod koszul� no�e. Kobiety piszcza�y. Wiele z nich zdj�o chusty z g��w, rozpu�ci�o w�osy i rozpocz�o �a�obne zawodzenie. Na czele tej gromady szed� Symeon, stary rabin z Nazaretu, skurczony, zgarbiony pod ci�arem lat, powykrzywiany i zniekszta�cony przez z�o�liw� chorob� - gru�lic�, kt�ra zamienia�a go w szkielet suchych ko�ci utrzymywany w ca�o�ci przez jego nie�mierteln� dusz�. Dwie ko�ciste r�ce zako�czone potwornymi, ptasimi szponami �ciska�y kap�a�ski pastora� zwie�czony dwoma splecionymi ze sob� w�ami i uderza�y nim o kamienie bruku. Ten �ywy trup cuchn�� jak spalone miasto. Widz�c p�omie� w jego oczach, mia�o si� wra�enie, �e jego cia�o, ko�ci i w�osy - ca�y wyniszczony organizm - by�y w ogniu, a kiedy otworzy� usta i zawo�a�:, "Bo�e Izraela!" znad jego g�owy uni�s� si� dym. Za nim kroczyli g�siego przygarbieni, pot�nie zbudowani przedstawiciele starszyzny ze swymi laskami, krzaczastymi brwiami i rozwidlonymi brodami, z ty�u szli m�czy�ni w sile wieku, a potem kobiety. Poch�d zamyka�y dzieci z kamieniami w d�oniach; niekt�re z nich mia�y te� przewieszone przez ramiona proce. Wszyscy posuwali si� naprz�d z cichym, st�umionym dudnieniem przypominaj�cym d�wi�k wydawany przez morze w czasie przyp�ywu. Serce Judasza przepe�nia�a duma, gdy oparty o framug� drzwi patrzy� na m�czyzn i kobiety Izraela. To oni, my�la�, a krew uderza�a mu do g�owy, oni s� tymi, kt�rzy razem z Bogiem dokonuj� cudu. Dzisiaj! Nie jutro, dzisiaj! Olbrzymia kobieta o m�skiej budowie cia�a oderwa�a si� od t�umu. Ubranie zsuwa�o si� z jej ramion, a z ca�ej postaci bi�a zawzi�to�� i szale�stwo. Schyliwszy si�, porwa�a kamie� i z ca�� si�� cisn�a nim w drzwi cie�li. - Niech ci� piek�o poch�onie, rzymski pacho�ku! - krzykn�a. Natychmiast z jednego ko�ca ulicy na drugi polecia�y okrzyki i przekle�stwa, a dzieci zdj�y proce z ramion. Rudobrody zatrzasn�� z hukiem drzwi. - Rzymski pacho�ek! Rzymski pacho�ek! - rozleg�o si� wycie ze wszystkich stron, a drzwi zadudni�y pod gradem kamieni. M�odzieniec, kl�cz�cy przed krzy�em stuka� miarowo m�otkiem wbijaj�c nowe gwo�dzie; uderza� mocno, jakby chcia� zag�uszy� gwizdy i przekle�stwa dobiegaj�ce z ulicy. W piersiach mu wrza�o, z oczu sypa�y si� iskry. Uderza� zawzi�cie, nie zwa�aj�c na sp�ywaj�cy z czo�a pot. Rudobrody ukl�k�, chwyci� go za rami� i gwa�townym ruchem wyrwa� m�otek z zaci�ni�tej d�oni. Uderzy� krzy�, przewracaj�c go na ziemi�. - Chcesz go sko�czy�? - Tak. - Nie masz wstydu? - Nie. - Nie pozwol� ci. Rozwal� go w drzazgi. Rozejrza� si� wok� i wyci�gn�� r�k� po top�r. - Judaszu, Judaszu, m�j bracie - powiedzia� powoli, b�agalnie, m�odzieniec - nie stawaj na mojej drodze. - Jego g�os nabra� nagle g��bi, s�a� si� pos�pny, trudny do rozpoznania. Rudobrody poczu� si� nieswojo. - Na jakiej drodze? - spyta� cicho. Czeka� wpatruj�c si� niespokojnie w m�odzie�ca. �wiat�o pada�o prosto na twarz cie�li i nagi, chudy tors. Jego wargi by�y wykrzywione i zaci�ni�te mocno, jakby stara� si� powstrzyma� g�o�ny krzyk. Dopiero teraz rudobrody spostrzeg� jego mizerny, blady wygl�d i nagle, w swoim sercu samotnika poczu� dla niego lito��. M�odzieniec zdawa� si� spala� w oczach, z ka�dym dniem jego policzki zapada�y si� coraz g��biej. Ile czasu up�yn�o od ich ostatniego spotkania? Tylko kilka dni. Tak niedawno przecie� Judasz wyjecha� na objazd wsi le��cych w pobli�u jeziora Genezaret. By� kowalem, ku� i kszta�towa� �elazo, podkuwa� konie, wyrabia� motyki, lemiesze do p�ug�w i sierpy. Pospieszy� z powrotem do Nazaretu na wie�� o tym, �e maj� ukrzy�owa� zelot�. Przypomnia� sobie, w jakim stanie zostawi� swego przyjaciela cie�l� i prosz�, w jakim go teraz zastaje! Te spuchni�te oczy i zapadni�te skronie! I sk�d wzi�a si� ta gorycz wok� jego ust? - Co ci jest? - zapyta�. - Dlaczego tak chudniesz? Co ci� dr�czy? M�odzieniec roze�mia� si� cicho. Ju� mia� odpowiedzie�, �e to B�g ale powstrzyma� si�. To w�a�nie by� ten tkwi�cy w nim g�o�ny krzyk ale nie chcia�, by wydoby� si� teraz z jego ust. - Walcz� - odpar�. - Z kim? - Nie wiem. Walcz�. Rudobrody zatopi� wzrok w oczach m�odzie�ca. Stara� si� wyczyta� w nich odpowied�, b�aga�, grozi�, wszystko na pr�no. Czarne jak smo�a, niepocieszone i pe�ne strachu oczy m�odzie�ca milcza�y. Nagle Judaszowi zakr�ci�o si� w g�owie. Zdawa�o mu si�, �e zobaczy� w oczach cie�li kwitn�ce drzewa, b��kit wody, t�umy ludzi, a w �rodku, w g��bi l�ni�cej �renicy, za obsypanymi kwieciem drzewami, wod� i lud�mi, ogromny czarny krzy� zajmuj�cy ca�� t�cz�wk�. Wyprostowa� si� gwa�townie. Chcia� przem�wi�, zapyta�, czy ty mo�esz by�... Ty? Ale jego usta zamar�y. Chcia� przycisn�� m�odzie�ca do piersi, aby go uca�owa�, ale jego wyci�gni�te ramiona nagle zesztywnia�y jak drewno. I wtedy, patrz�c na rudego olbrzyma, kt�ry sta� z szeroko rozpostartymi ramionami, wytrzeszczonymi oczami i nastroszon� czupryn�, m�odzieniec krzykn�� g�o�no. Przera�aj�cy koszmar wychyn�� z g��bi jego umys�u - ca�a gromada kar��w nios�cych narz�dzia u�ywane przy krzy�owaniu i wznosz�cych okrzyki: "Za nim ch�opcy!" Teraz rozpozna� ich rudobrodego kapitana - to by� Judasz, Judasz kowal, kt�ry spieszy� na czele z dzikim �miechem. Usta rudobrodego poruszy�y si�. - Czy to ty ... ty...? - wykrztusi�. - Ja? Judasz nie odpowiedzia�. Przygryz� warg� i patrzy� na niego bez s�owa, a po�owa jego twarzy by�a znowu jasno o�wietlona, podczas gdy druga ton�a w ciemno�ci. W jego umy�le kot�owa�y si� cuda i znaki, kt�re towarzyszy�y temu m�odzie�cowi od jego narodzin, a nawet wcze�niej: to, �e podczas swat�w zakwit�a tylko laska jednego kandydata, J�zefa. Dlatego w�a�nie rabin da� mu za �on� Mari�, �liczn� Mari�, kt�ra by�a po�wi�cona Bogu. Albo to, �e potem uderzy� piorun i porazi� pana m�odego zanim zdo�a� dotkn�� panny m�odej. I to, co p�niej m�wiono: �e panna m�oda pow�cha�a bia�� lili� i pocz�a syna w swoim �onie. I to, �e w noc poprzedzaj�c� jego narodziny �ni�o si� jej, �e otworzy�y si� niebiosa, zst�pili anio�owie, usiedli jak ptaki na skromnym dachu jej domu, zbudowali gniazda i zacz�li �piewa�, podczas gdy inni weszli do izby, rozpalili ogie� i zagrzali wod� na k�piel dla maj�cego si� narodzi� dziecka, a jeszcze inni ugotowali ros� dla przykutej do ��ka kobiety... Rudobrody zbli�y� si� powoli, z wahaniem i nachyli� nad m�odzie�cem. Jego g�os by� teraz przepe�niony t�sknot�, b�aganiem i strachem. - Czy to ty... ty...? - zapyta� ponownie, ale znowu nie �mia� doko�czy� pytania. M�odzie�cem wstrz�sn�� dreszcz. - Ja? - zapyta� z sarkastycznym chichotem. - Czy nie widzisz jaki jestem? Nie umiem przemawia�. Nie mam odwagi, by p�j�� do synagogi. Na widok ludzi uciekam. Bezwstydnie �ami� Bo�e przykazania. Pracuj� w szabat... - Podni�s� krzy�, postawi� go znowu prosto i chwyci� m�otek. - A teraz sp�jrz! Robi� krzy�e - pomagam krzy�owa� ludzi! - Znowu pr�bowa� si� za�mia�. Rudobrody czu� w g�owie zam�t. Otworzy� drzwi. Nowa rzesza wzburzonych wie�niak�w pojawi�a si� na ko�cu ulicy - stare kobiety z w�osami w nie�adzie, chorzy, starcy, chromi, �lepcy, tr�dowaci - wszystkie szumowiny z Nazaretu. Oni tak�e wspinali si� zdyszani, oni tak�e pe�zli w kierunku wzg�rza, na kt�rym krzy�owano... Zbli�a�a si� wyznaczona godzina. "Czas, bym odszed� i do��czy� do ludu" - pomy�la� rudobrody - "czas, by�my wszyscy ruszyli naprz�d i odbili zelot�. Wtedy oka�e si�, czy to on czy nie on jest Zbawc�"... Zawaha� si�. Nagle poczu� zimny podmuch wiatru. "Nie" - pomy�la� - "ten cz�owiek, kt�rego maj� dzisiaj ukrzy�owa� nie b�dzie Tym, na kogo Hebrajczycy czekaj� od tylu wiek�w. Jutro! Jutro! Jutro! Przez ile lat, Bo�e Abrahama, wali�e� w nas jutrem! Jutro! Wi�c dobrze - kiedy? Jeste�my tylko lud�mi, dosy� ju� wytrzymali�my"! Wpad� zn�w w z�o��. Rzuci� okiem na m�odzie�ca, kt�ry le�a� twarz� w d� na krzy�u i wbija� gwo�dzie. Czy to mo�e by� on? On, ten rzymski pacho�ek? Bo�e, zawik�ane i kr�te s� twoje drogi... Czy to mo�e by� on? Za starymi kobietami i kalekami ukazali:si� �o�nierze rzymskiego patrolu uzbrojeni w tarcze, w��cznie i he�my z br�zu. Milcz�cy i oboj�tni, zaganiali to ludzkie stado, cz�stuj�c Hebrajczyk�w niem� pogard�. Rudobrody przygl�da� si� temu dzikim wzrokiem, a krew kipia�a mu w �y�ach. Odwr�ci� si� do m�odzie�ca. Nie chcia� go ju� wi�cej zna�: to on by� wszystkiemu winien. - Odchodz�! - zawo�a�, zaciskaj�c pi��. - A ty, ty r�b co chcesz, rzymski pacho�ku! Jeste� tch�rzem, nicponiem i zdrajc�, tak jak tw�j brat herold! Ale B�g spu�ci na ciebie ogie�, tak jak na twojego ojca i spali ci�. To ci przepowiadam i niech te s�owa przypominaj� ci o mnie! ROZDZIA� III M�odzieniec by� sam. Opar� si� o krzy� i wytar� pot z czo�a. Dysza� ci�ko, z trudem �api�c oddech. Przez chwil� �wiat wirowa� wok� niego, lecz potem wszystko jeszcze raz si� uspokoi�o. S�ysza�, jak matka rozpala ogie�, aby wcze�niej przygotowa� posi�ek i zd��y� wraz z innymi na ukrzy�owanie. Wszyscy s�siedzi ju� poszli. Jej m�� j�cza� wci��, z trudem usi�uj�c poruszy� j�zykiem. W jego krtani k��bi�y si� be�kotliwe d�wi�ki. Na ulicy nie by�o ju� �ywej duszy. Gdy siedzia� tak, oparty o krzy�, z zamkni�tymi oczyma, nie my�l�c o niczym i nie s�ysz�c niczego z wyj�tkiem uderze� swojego serca, nagle przeszy� go b�l. Na nowo poczu�, jak szpony niewidzialnego s�pa wbijaj� mu si� w g�ow�. - Zn�w nadszed�, zn�w si� pojawi� - wymamrota� dr��c na ca�ym ciele. Szpony wdziera�y si� coraz g��biej, rozrywaj�c czaszk�, si�gaj�c m�zgu. Zacisn�� z�by, aby nie krzycze� - nie chcia�, �eby jego matka zn�w si� wystraszy�a i podnios�a wrzask. �ciskaj�c g�ow� r�kami, trzyma� j� mocno, jak gdyby ba� si�, �e ucieknie. - Zn�w nadszed�, zn�w si� pojawi� - j�kn��, wstrz�sany dreszczami. Pierwszy raz, ten zupe�nie pierwszy raz - a mia� ju� wtedy dwana�cie lat i siedzia� w�r�d zawodz�cej i poc�cej si� starszyzny w synagodze, s�uchaj�c jak obja�niaj� S�owo Bo�e - poczu� lekkie mrowienie na czubku g�owy, bardzo �agodne, niczym pieszczota. Zamkn�� oczy. Co za szcz�cie, kiedy te puszyste skrzyd�a chwyci�y go i ponios�y a� po si�dme niebo! To musi by� raj! - pomy�la� i spod jego opuszczonych powiek i ze szcz�liwych, rozchylonych ust wyp�yn�� g��boki, niesko�czony u�miech. By� to u�miech, kt�ry rozpali� ca�� jego twarz �arliwym pragnieniem. Starcy domy�lili si�, �e to B�g chwyci� ch�opca w swoje szpony. K�ad�c palce na usta, nakazali cisz�. Mija�y lata. Czeka� i czeka�, ale pieszczota nie powraca�a. A� pewnego dnia w czasie Paschy, a by�a wtedy cudowna, wiosenna pogoda, uda� si� do Kany, rodzinnej wioski swojej matki, aby wybra� sobie �on�. Matka zmusi�a go do tego - chcia�a zobaczy� swego syna na �lubnym kobiercu. Mia� ju� dwadzie�cia lat, jego policzki by�y pokryte g�stym, kr�conym meszkiem, a krew wrza�a w nim tak gwa�townie, �e nie m�g� spa� spokojnie. Matka widzia�a te udr�ki m�odo�ci i nak�oni�a go, aby poszed� do Kany wybra� sobie narzeczon�. Sta� z czerwon� r� w d�oni, patrz�c na dziewcz�ta z wioski ta�cz�ce pod du��, �wie�o pokryt� listowiem topol�. I gdy tak wpatrywa� si� w nie, por�wnuj�c jedn� z drug� (podoba�y mu si� wszystkie, ale nie mia� odwagi wybra�), nagle us�ysza� z ty�u chichot, podobny do zimnej fontanny tryskaj�cej z wn�trza ziemi. Odwr�ci� si�. W jego kierunku sz�a Magdalena, jedyna c�rka jego wuja, rabina, ubrana w czerwone sanda�y i pe�n� zbroj� bransoletek na kostkach i ramionach. W uszach mia�a kolczyki os�oni�te rozpuszczonymi w�osami. M�odzieniec dozna� wstrz�su: - Jej pragn�, jej pragn�! - krzykn�� i wyci�gn�� do niej r�k� z r�. Ledwie to uczyni�, dziesi�� szpon�w wbi�o si� w jego g�ow�, a para skrzyde� oszala�ymi uderzeniami szczelnie zakry�a jego skronie. Wrzasn�� i upad� na twarz. Z ust ciek�a mu piana. Jego nieszcz�sna matka, p�on�c ze wstydu, musia�a zarzuci� mu swoj� chust� na g�ow� i zabra� go z powrotem do domu. Od tamtego czasu by� zupe�nie zagubiony. Koszmar nawiedza� go w czasie pe�ni, gdy w�drowa� po polach lub podczas snu, w nocnej ciszy. Najcz�ciej jednak pojawia� si� wiosn�, kiedy ca�y �wiat rozkwita� i rozsiewa� wok� aromatyczn� wo�. Przy ka�dej sposobno�ci, kiedy tylko zaznawa� chwili szcz�cia, kiedy kosztowa� najprostszych ludzkich rado�ci - po�ywienia, snu, wsp�lnego �miechu z przyjaci�mi, spotkania powabnej dziewczyny na ulicy, dziesi�� szpon�w natychmiast wbija�o si� w jego g�ow�. Nigdy jednak nie sta�o si� to z tak� gwa�towno�ci�, jak tego poranka. Zwin�� si� pod warsztatem, trzymaj�c g�ow� przy piersi i trwa� tak przez d�u�szy czas. �wiat zaton��. Nie s�ysza� nic poza wewn�trznym szumem i w�ciek�ymi uderzeniami skrzyde�. Powoli ucisk szpon�w rozlu�ni� si� i ust�pi�, uwalniaj�c stopniowo jego m�zg, potem czaszk�, a na ko�cu sk�r� na g�owie. Poczu� wielk� ulg� i zm�czenie. Wyczo�ga� si� spod sto�u i palcami pospiesznie rozczesa� w�osy, badaj�c g�ow�. Wydawa�o mu si�, �e szpony przeszy�y j�, ale palce nie znalaz�y �adnej rany. Uspokoi� si�. Lecz kiedy wyci�gn�� r�k� i spojrza� na ni� w �wietle, wzdrygn�� si�. Jego palce ocieka�y krwi�. - B�g jest rozgniewany - wymamrota�. - Rozgniewany... krew zacz�a p�yn��. Podni�s� wzrok i rozejrza� si� - nie by�o nikogo. W powietrzu poczu� kwa�ny od�r dzikiej bestii. Zn�w nadszed�, pomy�la� z trwog�. Kr��y wok� mnie, jest pod moimi stopami i nade mn�... Czeka�. Powietrze by�o nieme i nieruchome. �wiat�o - pozornie niewinne - uk�ada�o wzory na przeciwleg�ej �cianie i na przetykanym trzcin� suficie. "Nie otworz� ju� ust" - pomy�la�. - "Nie powiem wi�cej ani s�owa. Mo�e zlituje si� i zostawi mnie w spokoju". Ledwo jednak podj�� t� decyzj�, jego usta otworzy�y si� i powiedzia� g�osem pe�nym �alu: - Dlaczego �akniesz mojej krwi? Dlaczego jeste� zagniewany? Jak d�ugo chcesz mnie n�ka�? Zamilk�. Pochylony, z otwartymi ustami, zje�onymi w�osami i oczyma wype�nionymi strachem, s�ucha�... Nic. Powietrze by�o nieruchome i nieme. Nagle kto� przem�wi� do niego z g�ry. Wyt�y� s�uch: s�ucha� i gwa�townie potrz�sa� g�ow�, jak gdyby m�wi�c: "Nie! Nie! Nie!" " W ko�cu zdoby� si� na odpowied�. G�os mu ju� nie dr�a�: - Nie potrafi�! Jestem analfabet� i pr�niakiem, kt�ry si� wszystkiego boi. Uwielbiam dobre jedzenie, wino, �miech. Chc�, si� o�eni�, mie� dzieci... Zostaw mnie w spokoju! Zn�w zamieni� si� w s�uch. - Co m�wisz? Nie s�ysz�. Musia� teraz zakry� uszy r�koma, aby st�umi� dziki g�os dochodz�cy z g�ry. Napi�� wszystkie mi�nie twarzy, wstrzyma� oddech, i odpowiedzia�: - Tak, tak, boj� si�... Chcesz, abym powsta� i przem�wi�, prawda