2289
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2289 |
Rozszerzenie: |
2289 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2289 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2289 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2289 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Kornel Makuszy�ski
List z tamtego �wiata
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 2000
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw ZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk: "Wydawnictwo
Literackie",
Krak�w 1988
Korekty dokona�y:
K. Markiewicz
i I. Stankiewicz
`tc
Od autora
Ksi��ka ta mia�a si� ukaza� w
grudniu 1939 roku. Ocala�a ona
jedyna z pi�ciu, napisanych
podczas wojny. Z innych
pozosta�y strz�py, wzgardzone
przez "szabrownik�w". Niech ich
diabli porw�, tak jak oni
porwali moje r�kopisy!
W tej chwili zastanawiam si�:
wyda� t� ksi��k� czy nie wyda�?
Na �wiecie sta�y si� straszliwe
rzeczy, wobec kt�rych wszystko
wysnute z wyobra�ni wygl�da
blado, mizernie i przera�liwie
nikle. Pomy�la�em sobie jednak,
�e w lichej tej ksi��czynie jest
odrobina rado�ci i pogody, a
tego przede wszystkim trzeba
b�dzie tym wspania�ym, mocnym i
twardym ludziom, co pazurami
b�d� wygrzebywali now� Polsk� z
gruz�w. Mo�e promie� u�miechu
przyda si� im w chwili
odpoczynku, kiedy b�d�
�miertelnie znu�eni. Dlatego
wa�� si� na to, by uczyni�
m�odzie�y polskiej podarunek z
tej ksi��ki i z tej male�kiej
rado�ci, co si� po niej wa��sa.
Czyni� to z wielk� mi�o�ci� i z
ca�ego serca.
K. M.
rok 1946
S�owniczek
Absalon - w�. Absalom,
biblijny syn kr�la Dawida
s�yn�cy z d�ugiej, bujnej
czupryny
alteracja (�ac.) - niepok�j,
zmartwienie
ambaje (�ac.) - ba�amuctwa,
niedorzeczno�ci, brednie
ankus - pr�t do pop�dzania
s�oni
Apelles (2 po�. IV w. p.n.e.)
- grecki malarz nadworny
Aleksandra Wielkiego
automedon (gr.) - wo�nica (od
imienia Automedona, wo�nicy
Achillesa)
castrum doloris (�ac.) -
dekoracja katafalku (dos�.: ob�z
bole�ci)
corom publice (�ac.) -
jawnie, publicznie, przed ca�ym
�wiatem
da capo (w�.) - w�a�c.: da
capo al fine - od pocz�tku do
ko�ca, powt�rka
eksperiencja (�ac.) -
do�wiadczenie
feru�a (�ac.) - dos�.: r�zga,
dyscyplina; p�j�� pod feru��,
podda� si� rygorowi
grodeturowy (fr.) - z
ci�kiego materia�u jedwabnego
(wyrabianego we Francji w Gros
de Tours)
horribile dictu! (�ac.) -
strach powiedzie�! o zgrozo!
instrumentowano (jako rejenta)
- umocniono �wiadectwami,
uprawnieniami
ka�amaszka (b�r.) - dawny
w�ski, otwarty w�zek, mniejszy
od bryczki
Orfeusz - s�ynny mityczny
grecki �piewak i muzyk, z kt�rym
wi��� si� podania
pia desideria (�ac.) - pobo�ne
�yczenia
prozarpia (�ac.) - r�d,
przodkowie
quantum muttus ab illo (�ac.)
- jak�e inny od tego, jakim by�
quod attinet (�ac.) - co si�
tyczy, co dotyczy
simplex servus Dei (�ac.) -
prosty s�uga Bo�y; cz�owiek
uczciwy, prosty
sta viator (�ac.) - przysta�,
w�drowcze!
Surma Gradywa - piszcza�ka,
tr�ba wojskowa boga wojny Marsa
"krocz�cego po trupach"
Tres faciunt collegium (�ac.)
- Trzech (troje) stanowi
kolegium, zebranie, zdolne do
podejmowania dzia�a� prawnych
(wg zasad prawa rzymskiego)
vulgo (�ac.) - albo,
pospolicie (zwany)
Rozdzia� I
- w kt�rym
pradziadek zlecia� ze �ciany,
co dw�ch m�odzie�c�w
wprawi�o w zdumienie
Pani Marta Ceg�owska, z domu
Mo�cirzecka, by�a od niewielu
lat wdow�. Nieboszczyk m��,
pragn�c jej jako tako os�odzi�
gorycz samotno�ci, pozostawi�
jej na otarcie �ez malute�ki
maj�teczek, w kt�rym t�sknie
rycza�y liczne krowy i rzewnie
becza�y ciel�ta. Wszystko kwit�o
tam na wiosn� i dojrzewa�o w
lecie. Pani Marta dawno ju�
przekwit�a i dojrzewa�a coraz to
pi�kniej. By�a to osoba pulchna
i �agodnego usposobienia, zawsze
weso�a i u�miechni�ta jak
pogodna niedziela. Wielcy
my�liciele, a sam Szekspir
po�r�d nich, stwierdzili
niejednokrotnie, �e z�e
nami�tno�ci, skryte gniewy i
podst�pne ��dze obieraj� sobie
siedlisko w ludziach chudych.
Nie dzieje si� tak zawsze, lecz
dzieje si� do�� cz�sto. Pulchna
jak p�czek pani Marta nie
wiedzia�a nic o z�o�liwo�ciach
�ywota i o zdradach, czyhaj�cych
na ka�dym zakr�cie dnia.
Wierzy�a wszystkiemu i
wszystkim, kocha�a Boga, ludzi,
las, zwierz�ta i kamienie,
zawsze by�a gotowa do us�ug i
bieg�a szybko z pomoc�, ledwie
pos�yszawszy cichy j�k lub
wezwana spojrzeniem milcz�cym,
lecz bole�nie wymownym.
Odmieniaj�c roztropnie pokorne
s�owa Hioba, m�wi�a sobie
cz�sto, patrz�c na sw�j dobytek:
"B�g da�, niech wezm� biedni i
g�odni ludzie!"
Je�eli jednak grzechem jest
nadmierna ciekawo��, przyzna�
nale�y z odrobin� smutku, �e
zacna, przedobra, rumiana,
pulchna, weso�a i serdeczn�
rado�ci� nadziana pani Marta
wielk� by�a grzesznic�. Dzia�o
si� to bez w�tpienia z
niezmiernej �yczliwo�ci dla
�wiata i ludzi, �e mi�a ta
niewiasta usi�owa�a przy ka�dej
sposobno�ci "si�ga� tam, gdzie
wzrok nie si�ga", i dowiedzie�
si� o wszystkim, co si� odbywa
na niebie, na ziemi i pod
ziemi�. Nie sta�a si� przez to
filozofem, musia�aby bowiem
schudn�� od wielkiego wysi�ku
my�li, a tego nikt z jej
otoczenia nie zauwa�y�.
Ciekawo�� jej by�a szczeg�lnego
rodzaju: zawsze zadawa�a
pytania, wcale nie oczekuj�c
odpowiedzi. Gdyby nie by�a taka
pulchna i okr�g�a, powinna by�a
przybra� kszta�t znaku zapytania
- ? -. Gdyby na wszystkie jej
pytania odpowiadano dok�adnie i
wyczerpuj�co, nie starczy�oby
jej pogodnego �ywota na
wys�uchanie miliarda trzystu
siedemdziesi�ciu trzech milion�w
s��w. Przy tym pytania przez ni�
zadawane nie r�ni�y si� zbytnio
od pyta� zach�annie ciekawych
dzieci, chc�cych na ten przyk�ad
dowiedzie� si� koniecznie: "z
czego si� robi s�o�ce?" Pani
Marta miewa�a podobne
zmartwienia. Gdy kto� stwierdzi�
w jej obecno�ci z niezachwianym
spokojem i z nale�yt� wiar� w
swoje s�owa, �e dzisiaj jest
sobota, zapytywa�a ciekawie:
"Dlaczego dzisiaj jest sobota?"
Cz�owiek anielsko cierpliwy
by�by jej odrzek� snadnie, �e
dzisiaj dlatego jest sobota,
gdy� wczoraj by� pi�tek, m�g�by
si� jednak�e nadzia� na pytanie:
"A dlaczego wczoraj by� pi�tek?"
Ci przeto, kt�rzy mieli
niew�tpliwy zaszczyt i szcz�cie
przebywania w jej pobli�u, nie
odpowiadali nigdy, i to nie
tylko na pytania bez sensu, ale
i na pytania z jakim takim
sensem, co si� wreszcie sta�o
�r�d�em utrapie� dla tej
ciekawej osoby. Otacza�o j�
jednak zawsze wiele mi�o�ci,
chocia� i na ten temat
zapytywa�a - w braku kogo innego
- w�asnego serca:
- Dlaczego mnie ludzie tak
kochaj�?
Pulchne serce te� jej nie
odpowiedzia�o.
Pani Marta czyta�a w�a�nie
ulubion� ksi��k� pt. "Sto
tysi�cy - dlaczego?" - kiedy do
pokoju wesz�a mi�a Kasia,
dziewoja takiej postury, �e
gdyby w k�cie nie by�o pieca,
mo�na by mniema�, �e piec by�
wyszed� na chwil� i teraz
w�a�nie powraca.
- Prosz� pani! - oznajmi�a
g�osem czarnym i wr�cym
nieszcz�cie. - Listonosz
przyszed�.
- O! - zdumia�a si� pani
Marta. - A dlaczego przyszed�?
�ywy piec wzruszy� ramionami,
albowiem od czas�w wprowadzenia
poczty wiadomym si� sta�o do��
poka�nej liczbie ludzi, dlaczego
przychodzi listonosz.
Pani Marta rzadko otrzymywa�a
listy, nie maj�c wielu os�b
bliskich, z najbli�sz� za�, a w
tej chwili przebywaj�c� w
za�wiatach: z nieboszczykiem
m�em, porozumiewa�a si� w
spos�b rzewny i jej tylko
wiadomy. Nie nale�y si� przeto,
w drodze wyj�tku, dziwi� zbytnio
jej ciekawo�ci. Listonosz,
pos�aniec bog�w, tym tylko
r�ni� si� od Merkurego, �e mia�
ogromne w�sy i pali� fajk�.
Wydoby� z torby pod�u�ne
zawini�tko, opatrzone pi�cioma
ogromnymi piecz�ciami,
czerwonymi znakami czarnej
tajemnicy.
- O Bo�e! Co to jest? -
zdumia�a si� pani Marta.
Poniewa� �ywi i umarli mogli
po�wiadczy� z r�k� na sercu, �e
jest to paczka, wys�ana przez
poczt�, listonosz nie kwapi� si�
z odpowiedzi�, musia�by bowiem
do tej zb�dnej operacji wyj��
fajk� z ust. Z wielk�, lecz
milcz�c� powag� wskaza� pani
Marcie palcem miejsce, w kt�rym
powinna po�o�y� sw�j podpis, za
czym wr�czy� jej zawini�tko.
- A czy pan by si� czego nie
napi�? - zapyta�a ona ciekawie.
M�� �w, ze skrzyd�ami u n�g,
drgn��, wyj�� czym pr�dzej fajk�
z g�by i odrzek� z t�umionym
wzruszeniem:
- O, i jak jeszcze!
Jest rzecz� godn� podziwu, �e
pani Marta zadawa�a czasem i
takie pytania, na kt�re
otrzymywa�a odpowied� szybk�,
pewn� i pe�n� zapa�u. Nie mog�a
jednak znale�� do�� pr�dkiej
odpowiedzi na w�asne, gor�czkowe
pytania:
- Co to by� mo�e? Co to by�
mo�e?
Zdrowy rozum podszepn�� jej
roztropn� rad�, �eby
pokruszywszy krwawe piecz�cie i
potargawszy pogmatwane sznurki,
zajrze� do wn�trza tajemnicy.
Zdumionym jej oczom ukaza�a
si� butelka, a s�dz�c z
tre�ciwych na niej napis�w,
wdowa po w�dce, zwanej
"wyborow�". Nie by�o w niej
bowiem w�dki. W butelce,
starannie zakorkowanej i
zalakowanej, tkwi� papier,
zapewne list.
- Ale dlaczego w butelce? -
szepta�a zdumiona pani Marta.
Spojrza�a dooko�a, jak gdyby
szukaj�c tego, co jej mia� na to
odpowiedzie�. "Cicho wsz�dzie,
g�ucho wsz�dzie..."
- Czy ja mam to otworzy�? -
zapyta�a pani Marta pani� Mart�.
Pani Marta odpowiedzia�a
rozs�dnie pani Marcie, �e je�li
tego nie uczyni, nie dowie si�
nigdy o dr�cz�cej tajemnicy
butelki.
Sta�o si�!
Z trudem, dr��cymi r�kami,
wydoby�a papier, wyg�adzi�a go i
zacz�a czyta�. Blask s�o�ca
wpad� przez otwarte okno i
pe�za� po li�cie, jak gdyby
chcia� go odczyta� r�wnie�.
List brzmia�:
"Najdro�sza, uwielbiana,
wznios�a, jedyna, promienista
ciociu!..."
- Dlaczego "promienista"? -
szepn�a ciocia.
"Niech Ci� nie zdziwi nasza
niezmierna przezorno��, kt�ra
nam kaza�a wa�ny ten list
zamkn�� we flaszce. Jak o tym
wszyscy wiemy, w tych okolicach,
w kt�rych le�� Twoje w�o�ci,
zdarzaj� si� dwa razy do roku
ogromne powodzie. Gdyby si� to
w�a�nie teraz sta�o, list nasz
by�by nara�ony na wielkie
niebezpiecze�stwa, przeto
zwyczajem rozbitk�w,
powierzaj�cych wa�ne pisma
burzliwemu morzu, staramy si�
list nasz zabezpieczy� na
wszelkie sposoby. St�d ta
flaszka po w�dce. Nie my jednak
wypili�my jej zawarto��. My
pijamy jedynie wod� �r�dlan�,
sok z marchwi, a w dniach
obfitych kwa�ne mleko. Pust�
butelk� otrzymali�my w podarunku
od pewnego znakomitego pisarza,
kt�ry w ten spos�b pragn��
wesprze� nasz� m�odo��. Teraz Ty
butelk� t� racz przyj��, o
promienista ciociu!"
- Ale dlaczego "promienista"?
- zdumia�a si� ciocia po raz
drugi.
List �piewa� dalej:
"...Wysy�aj�c w takim
zamkni�ciu to pismo,
usi�owali�my te� w spos�b jak
najpewniejszy zabezpieczy� jego
g��bok� tajemnic�. O, trzykro�
wspania�a ciociu! B�agamy Ci�,
aby� w tej chwili usiad�a,
je�eli bowiem b�dziesz czyta�
list nasz stoj�c, mo�e si�
zdarzy�, �e upadniesz ze
zdumienia. Zdarzy�o si� bowiem
co�, czego rozum ludzki wyja�ni�
nie zdo�a. Z trwog� powierzamy
to papierowi, kt�ry si� mo�e
dosta� w niepowo�ane r�ce. Spal
przeto to pismo natychmiast po
przeczytaniu, a popio�y
porozrzucaj we cztery strony
�wiata! A zanim papier spalisz,
zajrzyj wpierw do pieca..."
- Dlaczego ja mam zagl�da� do
pieca? - zakrzykn�a zdumiona
pani Marta.
A list odrzek�:
"...bo mo�e i tam siedzi kto
ukryty, kto�, co czyha na
tajemnic�! Czuj duch! Miej sto
par ocz�w i jeszcze wi�cej
usz�w! Sta� si� lisem i w�em!
Pami�taj, wspania�a ciociu, �e
pochodzisz z rodu Mo�cirzeckich!
A dlaczego?"
- A dlaczego? - powt�rzy�a
ciocia jak echo.
"Dlatego, �e w ubieg�y pi�tek,
w dniu sz�stym sierpnia o
godzinie jedenastej minut 59, a
wi�c na minut� przed p�noc�,
jeden z Mo�cirzeckich, rejent
Apolinary Mo�cirzecki, da� znak
spoza grobu. Jak o tym wiesz,
jest to nasz przodek. By� �ysy i
mia� wielk� brodawk� po lewej
stronie nosa. Ot�, kiedy�my
w�a�nie kl�czeli przy wieczornej
modlitwie, sta�o si� co�, co nas
przej�o groz� i najwi�kszym
zdumieniem: nasz prapradziadek
bez �adnego powodu zlecia� z
wielkim trzaskiem ze �ciany. Ani
nie by�o trz�sienia ziemi, ani
�aden tramwaj nie przeje�d�a� w
pobli�u, a jednak praszczur
spad� i leg� na pod�odze..."
- Ale dlaczego spad�? -
zapyta�a z trwog� pani Marta.
"...Nie wiemy, dlaczego! Obraz
wisia� na mocnym gwo�dziu, a
�ciana nie p�k�a. P�k�y
natomiast stare, z�ocone ramy,
spoza kt�rych wypad�o
zapiecz�towane pismo. Nie
otwarli�my go dot�d, albowiem
nie posiadamy do tego prawa.
Pismo to jednak wygl�da na
testament, kt�ry przez wiele lat
przele�a� w ukryciu za ram�. Czy
zdajesz sobie spraw�, wznios�a
ciociu, jakie mog� by�
nast�pstwa tego przedziwnego
zdarzenia? My jeste�my
oszo�omieni i pe�ni przeczu�.
Nie co dzie� si� zdarza, aby
czcigodny praszczur bez �adnego
powodu spada� ze �ciany. Co� w
tym by� musi! Ale co? Nie wiemy.
Nie mo�emy Ci w tym kr�tkim
li�cie pisa� wszystkiego i
dlatego b�agamy Ci� na czterech
kolanach, aby� przyjecha�a
natychmiast. Wiemy o tym
doskonale, �e wcale nie jeste�
ciekawa..."
Ciocia Marta wzruszy�a
ramionami.
"...lecz obecno�� Twoja,
ciociu z rodu Mo�cirzeckich,
jest nieodzowna. Opasz wi�c
Swoje biodra, wdziej sanda�y,
we�mij kij pielgrzymi i
przybywaj niezw�ocznie! Skoro
przyb�dziesz do Warszawy, udaj
si� na ulic� Zawi�� nr 16. Dom,
w kt�rym mieszkamy, znajduje si�
po prawej stronie ulicy - je�eli
wkroczysz w ni� od strony
zachodniej, po lewej natomiast -
je�li zd��a� b�dziesz od
wschodu. Rozpoznasz go zreszt�
do�� �atwo, ulica bowiem jest
nie zabudowana i dom ten jest
jedynym przy niej budynkiem.
Oznaczony jest wprawdzie numerem
16, lecz inne jeszcze nie
istniej�. Gdyby� mimo tego nie
mog�a go odnale��, zapytaj
jakiego� przyzwoicie
wygl�daj�cego przechodnia.
Czasem si� taki przypadkiem
zab��ka do naszej dzielnicy.
Znaj� nas tu zreszt� do��
dobrze, bo mamy d�ugi w sze�ciu
sklepikach, w jednej pralni i u
jednego szewca. Tak si� nam
jako� zdaje, �e czcigodny
przodek zlecia� ze �ciany w sam�
por�. Postawili�my go pod
�cian�, skoro wisie� na niej nie
chce, i przystroili�my obraz
kwiatami z naszych p�l i ��k.
Je�li jest tak, jak my�limy,
zdob�dziemy si� na ogromny
wydatek i okadza� go b�dziemy
wschodnimi wonno�ciami.
Nie mo�emy pisa� dalej, bo
pradziadek wodzi za nami
spojrzeniem. Zdaje si�, �e jest
zadowolony, widz�c, �e piszemy
do jednej z Mo�cirzeckich,
szanownej, czcigodnej,
wspania�ej, dobrej i kochanej.
Stanie si� co� wielkiego.
Przybywaj przeto na familijn�
narad�, po�yczywszy skrzyde� od
or�a lub soko�a, bo o �ab�dzie u
nas trudniej. A gdyby� mog�a
przywie�� z sob� nieco spy�y:
kasz, m�ki, mas�a, sera, jajek,
kawy, herbaty, s�oniny,
salcesonu i kie�basy, s�owem
wszystkiego, w co obfituje bujna
Twoja ziemica, b�dzie to rzecz�
roztropn�, albowiem my, oddani
�wiczeniom duchowym, nie my�limy
zbytnio o sprawach ziemskich.
Ca�ym sercem Twoi Jan i J�zef
Mo�cirzeccy.
Pradziadek ��czy
pozdrowienia".
Ciocia Marta dawno ju� by�a
rozrzewniona, w tej za� chwili
czu�a, �e dwie kryszta�owe �zy
usi�uj� gwa�tem wydoby� si� na
�wiat. Ciocia Marta by�a bowiem
kobiet� czu�ego serca. P�aka�a
cz�sto, nigdy jednak ze
zmartwienia, lecz zawsze z
rozczulenia. P�aka�a na
chrzcinach, weselach,
pogrzebach, jubileuszach, przy
czytaniu wzruszaj�cych ksi��ek i
serdecznych list�w. Listy
wzrusza�y j� dlatego, �e
otrzymywa�a je niecz�sto, a
nigdy w butelce po w�dce.
Dzisiaj taki wypadek zdarzy� si�
po raz pierwszy. Rozczuli�y j�
s�owa dw�ch bratank�w,
skierowane wprost do niej.
Mia�a s�abo�� do tych dw�ch
dorodnych m�odzie�c�w, kt�rzy od
wielu lat przyje�d�ali do niej
na czas wakacji. Wprawdzie
kilkotygodniowe te wizyty
przypomina�y nalot szara�czy,
tym si� jednak nie przejmowa�a
zbytnio dobra i go�cinna ciotka.
Pu�k wyg�odnia�ego wojska nie
m�g�by zje�� wi�cej ni� panowie
Jan i J�zef Mo�cirzeccy. By�o w
nich co� z nied�wiedzi,
tucz�cych si� przezornie i
zdobywaj�cych sad�o na zimowe
g�ody. Ojca ju� nie mieli, matka
za� wysz�a za m�� po raz drugi i
mieszka�a za granic�, oni za� z
dobrotliw� pomoc� Pana Boga,
kt�ry mianowa� Swoim ambasadorem
pani� Mart�, wiedli �ywot
pogodny, chocia� chudy, weso�y,
chocia� cz�sto g�odny. Obaj
mieli g�owy otwarte, dlatego
wida� by�o wyra�nie, �e s�
nadziane dynamitem. Nikt nigdy
nie m�g� przewidzie�, co si� w
tych pomylonych �bach wyl�gnie i
jakie si� w nich zrodz� pomys�y.
Zdolne by�y szelmy,
niepospolicie inteligentne i
nadzwyczaj obrotne. Jan
Mo�cirzecki postanowi� by�
muzykiem, J�zef za� malarzem.
Obaj uczyli si� pilnie i
nami�tnie, przeto wielkie
�ywiono nadzieje, �e Mo�cirzeccy
stan� si� kiedy� ozdob� rodzimej
sztuki. Przysz�o�� by�a
nieznana, tera�niejszo��
natomiast pe�na by�a burzliwych
niepokoj�w, awantur, ha�a�liwej
rado�ci, wspania�ych okrzyk�w,
�piew�w i pl�s�w, stawania na
dw�ch g�owach, zjadania tego,
czego by si� nie odwa�y� po�kn��
uczciwy stru�, i wiecznych
przeprowadzek. Szanuj�cy si�,
cho� ciemny, ponury i wilgotny
dom nie m�g� na d�u�ej ni� na
dwa-trzy miesi�ce ofiarowa�
go�ciny tym dw�m szale�com.
Albowiem, cho� ich by�o tylko
dw�ch, nigdy nie by�o ich dw�ch,
lecz zawsze najmniej czterech
lub sze�ciu. Nocowa�o u nich
zawsze ze trzech m�odych poet�w,
malarz�w lub muzykus�w,
ta�atajstwo spod ciemnej gwiazdy
i umar�ego ksi�yca. Zjawiaj�
si� niespodzianie, potem "jedz�,
pij�, lulki pal�", graj�,
�piewaj� i krzykiem ur�gaj�
powa�nej nocy. Panowie
Mo�cirzeccy nie dziwili si�
bynajmniej, kiedy dom o�wiadcza�
im, aby te� i innej dzielnicy i
innemu domowi umilili �ycie. Z
u�miechem, bez �alu, z pogodnym
zrozumieniem ponurej ludzkiej
natury, nie znosz�cej �piewu,
muzyki, kolor�w i rado�ci,
zwo�ywali gromkim g�osem kilku
zaprzysi�g�ych przyjaci�.
Przyjaciele, w sprawach tych ju�
mocno zaprawni, zjawiali si�
licznie i wkr�tce szli weso�ym
pochodem przez zdumione miasto.
Dwaj nie�li ��ko, dwaj
wylinia�� kanap�, inni sztalugi,
ten lamp�, tamten miednic�,
obraz lub krzes�o. Do tej
wielb��dziej karawany
przy��cza�y si� wyrostki i
rozmaite wolne zawody, tak �e
wkr�tce poch�d stawa� si�
triumfalny. W ten spos�b zjawili
si� przy ulicy Zawi�ej, w
jedynym domu, samotnym jak
pustelnia. Zaj�li apartament pod
dachem, w pobli�u nieba i
gwiazd.
Tam to zlecia� ze �ciany
rejent Apolinary Mo�cirzecki,
wyobra�ony na konterfekcie
poczernia�ym, pop�kanym i
popstrzonym przez pracowite
muchy. By�o to bez w�tpienia
malowid�o cenne jako rodzinna
pami�tka, nikt jednak nie
zg�asza� do niego pretensji.
Tu�a�a si� w rodowych
wspomnieniach legenda, �e
nieboszczyk rejent, �upisk�rca,
pieniacz i ciu�acz, nie zostawi�
po �mierci ani grosza ukochanym
spadkobiercom i nigdy nie by�o
wiadomo, co pocz�� z maj�tkiem.
Pochowano go wprawdzie w
po�wi�conej ziemi, lecz jego
portretu nikt bra� nie chcia�.
Namalowany rejent w�drowa�
przeto ze strychu na strych, a�e
go wreszcie w�r�d mroku i
paj�czyn odkry� prawnuk, kt�ry
mia� zamiar zosta� malarzem.
Przytuli� pradziadka, oczy�ci�
mu oblicze gor�cym mlekiem,
potem zawiesi� na �cianie.
Weseli bratowie patrzyli
cz�sto na portret rejenta w
ci�kiej zadumie. Wtedy m�wi�
Jan do J�zefa:
- Jak my�lisz, czy rejent w
dawnych czasach m�g� zrobi�
maj�tek?
- Oczywi�cie, �e robi�!
- A w jaki spos�b?
- W bardzo prosty spos�b.
Gdzie dw�ch sprzedaje lub
kupuje, tam rejent korzysta. Nie
mo�na ani po�yczy�, ani odda�,
nie mo�na si� o�eni� ani nie
mo�na umrze� bez rejenta. To
znaczy umrze� mo�na, lecz bez
testamentu, co jest niewygodne i
przysparza �ywym mn�stwo
k�opot�w.
- Ja umr� bez rejenta! - rzek�
z moc� brat Jan.
- Nikt ci tego zabroni� nie
mo�e, nie by�o zreszt� wypadku,
aby muzyk musia� sporz�dza�
testament ze wzgl�du na maj�tek.
Ale �e rejent odszed� z tego
�wiata bez testamentu, jest to
sprawa dziwna i nies�ychana. Ha!
- Co ci si� sta�o?
- Patrz, patrz!... Rejent!
Jan spojrza� z przestrachem na
poczernia�y portret pradziadka,
kt�ry si� najwyra�niej przez
kr�tk� chwil� u�miecha�. Potem
twarz znowu zamar�a i patrzy�a
srogo i surowo.
- Przywidzenie!... - szepn��
Jan.
- By� mo�e... by� mo�e... Nie
dowierzam rejentom - szepta�
J�zef. - Sam Fredro by� o nich
nieszczeg�lnego mniemania.
- Nie gadaj tyle! - ostrzeg�
go Jan. - To jaki� bardzo dziwny
portret.
Od tej chwili spogl�dali na
pradziadka spode �ba,
szczeg�lnie noc�. Skoro sobie
raz ubrdali, �e portret si�
u�miechn��, jak im si� wyda�o -
troch� z�o�liwie i troch�
jadowicie - ju� nie zaznali
spokoju. Jan doradza� nie�mia�o,
aby malowid�o zawiesi� obliczem
do �ciany, J�zef natomiast by�
zdania, �e za tak� niew�tpliw�
obraz� nieboszczyk mo�e si�
zem�ci� na rodzonych prawnukach,
ma�o bowiem przemawia za tym, by
rejenci mieli nadmiar serca.
�ysy nieboszczyk z brodawk� ko�o
nosa wisia� przeto dalej,
spogl�daj�c na nich wzrokiem
nieczu�ym i zimnym.
- Mo�e jego dra�ni twoja
muzyka i tw�j klawicymba�? -
rzek� J�zef.
- Je�eliby by� rozdra�niony,
toby si� nie u�miechn��. Czy nie
my�lisz, �e ten niepospolicie
rozumny cz�owiek �mieje si� z
twoich obraz�w?
- I to nie! Mam wra�enie, �e
tego szlachcica w kontuszu gniew
chwyta, bo jego r�d szlachecki
zosta� zha�biony i
sponiewierany. Jeden prawnuk
muzyk, a drugi malarz! Ha!
�eby�my handlowali ko�mi... Ale
muzyk, ale malarz! Ja bym si�
nie dziwi�, gdyby z wielkiej
abominacji zlecia� ze �ciany.
Brat J�zef wypowiedzia� to w
z�� godzin�.
Okaza�o si�, �e pradziadek
rejent nie uczyni� tego
bynajmniej ze z�o�liwo�ci. Mia�
w tym cel rozumny i wa�ny,
wskutek czego oszo�omieni bracia
napisali czym pr�dzej do ciotki
Marty, jedynej bliskiej duszy,
na kt�r� zawsze mo�na by�o
liczy�.
Ciocia Marta istotnie
postanowi�a natychmiastowy
wyjazd do zatroskanych
bratank�w. Ciekawo�� rozpar�a j�
do tego stopnia, �e spulchnia�a
jeszcze bardziej. Odczyta�a list
siedem razy, usi�uj�c w nim
odnale�� sprawy ukryte i nie
dom�wione. Bracia Mo�cirzeccy o
wszystkim pisali do�� mglisto,
wyra�nie natomiast o ma�le i
kie�basach. Poprzez dobre jej
serce przemkn�a smuga
zw�tpienia i kilkakrotnie
zapytywa�a w�asnej duszy, czy
te� ten ca�y tajemniczy list nie
jest podst�pem w celu zdobycia
wi�kszej ilo�ci produkt�w
jadalnych, szybko jednak
zd�awi�a t� my�l jak czarn�
wron�. Bratankowie mi�owali j�
mi�owaniem wielkim i nie
wa�yliby si� dla mizernej
kie�basy z odrobin� czosnku
nara�a� j� na niepokoje i na
trudy podr�y. Postanowi�a
przeto wyruszy� natychmiast.
Zwr�ci�a si� do Kasi z
rozs�dnym pytaniem:
- Czy Kasia wie, �e ja
wyje�d�am?
Dziewoja nie mog�a o tym
wiedzie�, bo i sk�d�e?
- A czy Kasia powie w stajni,
aby konie by�y na sz�st�?
Owszem, Kasia powie, gdy� nie
jest to po��czone ze zbytnim
trudem.
- A czy Kasia wie, dlaczego ja
wyje�d�am?
Dziewoja zamy�li�a si�
g��boko, westchn�a kilka razy z
wielkiego wysi�ku, ale nie mog�a
doj�� rozumnej przyczyny
wyjazdu.
- A czy Kasia mo�e p�j�� do
spi�arni i przygotowa� szynk� i
kie�basy, i mas�o?
- Pani jedzie do pan�w
Mo�cirzeckich! - krzykn�a
dziewoja w nag�ym natchnieniu.
- O, Bo�e! - rzek�a zdumiona
pani Marta. - A jak Kasia na to
wpad�a?
Nawet dla wiejskiej dziewoi
wniosek by� prosty, �e tam,
gdzie si� pojawi szynka, tam si�
zjawi natychmiast jeden
Mo�cirzecki, a gdzie zapachnie
kie�basa, pojawi si� drugi.
S�awa m�odych g�odomor�w
zaw�drowa�a pod strzechy.
Ciocia Marta pow�drowa�a
przeto do Warszawy, objuczona
tak� ilo�ci� jad�a, jak gdyby
mia�a odby� podr� od r�wnika do
bieguna i z powrotem. W poci�gu
zada�a wielk� ilo�� pyta�
s�usznych i rozumnych.
Wypytywa�a wszystkich �ywych:
dok�d jad�, po co, na jak d�ugo
i co b�d� czynili po
przyje�dzie? Konduktor musia�
jej odpowiedzie� na pytania, czy
poci�g zd��a we w�a�ciwym
kierunku, czy przyb�dzie na
czas, czy nie zabraknie w�gla i
wody, ile lat ma pan konduktor,
czy jest �onaty i czy posiada
blisk� rodzin�. Jedni
odpowiadali, inni nie
odpowiadali, dziwili si� jednak
wszyscy. Zwyczajnie - jak to
ludzie: jeden w drugim rad widzi
idiot�, a sam jest niezmiernie
m�dry. Nie by�o jednak takiej
si�y, kt�ra by mog�a powstrzyma�
pani� Mart� od zadawania pyta�,
a �e pot�ni filozofowie
orzekli, i� kto pyta, ten nie
b��dzi, pani Marta zajecha�a
wedle tej metody do Warszawy bez
wypadku, rzec mo�na -
szcz�liwie. Mog�oby si� bowiem
zdarzy�, �e jaki� cz�owiek
nazbyt niecierpliwy, pop�dliwy i
dzia�aj�cy bez g��bszego
zastanowienia m�g� chwyci� dobr�
cioci� i cisn�� j� przez okno
p�dz�cego poci�gu, a struchla�y
�wiat by�by us�ysza� ostatnie
jej pytanie: "Dlaczego wyrzuca
mnie pan przez okno?"
Pytaj�c wytrwale dotar�a
r�wnie szcz�liwie na ulic�
Zawi��, do domu, na kt�rym wedle
wszelkiego prawdopodobie�stwa za
lat sto ja�nie� b�dzie prawdziwa
tablica z fa�szywego marmuru z
promiennym napisem: "W tym domu
przed wiekiem mieszkali i
tworzyli Jan i J�zef
Mo�cirzeccy".
Burgrabia domu, uprzejmie
zagadni�ty, obja�ni� cioci�, �e
istotnie w przybytku tym
mieszkaj� dwaj panowie tego
nazwiska, �e mieszkaj� od
miesi�cy trzech, nie p�ac� od
miesi�cy trzech, co si� zreszt�
musi sko�czy� publicznym
skandalem i wyrzuceniem dw�ch
m�odych pan�w na zbity �eb.
Zdumia� si� jednak�e,
us�yszawszy pytaj�c� odpowied�,
pe�n� szlachetnej dumy:
- A jak pan my�li, po co ja
jeszcze �yj� na �wiecie?
Tyle by�o w tym pytaniu
utajonej godno�ci i taka
obfito�� za�ywnych obietnic, �e
m�� ten zdj�� czapk�, sk�oni�
si�, po czym skwapliwie wyni�s�
tobo�y na wysokie Parnasy.
Na wielu bramach rozmaite
widniej� napisy. Na dantejskiej
piekielnej bramie czerni� si�
napis zgo�a straszliwy i krew w
�y�ach mro��cy. W ka�dym jednak
wypadku by�y to napisy tre�ciwe
i wiele w nich by�o sensu. Na
bramie, wiod�cej do jaskini
dw�ch m�odych zb�jc�w, wypisana
by�a ca�a literatura z dodatkiem
ilustracji. Brama ta, w�a�ciwie
drzwi, s�u�y�a poza tym za
miejsce dla miejscowej
korespondencji, kt�r� prowadzili
go�cie z gospodarzami tego
podejrzanego lokalu. Go�� pe�en
gniewu, nie zastawszy w domu
pan�w Mo�cirzeckich, pisa�
uprzejmie i z wylaniem:
"By�em, nie zasta�em,
odszed�em. Na drugi raz wyt�uk�
drzwi, a wam z�by!"
Inny pisa� tkliwie:
"Ma�py nie powinny opuszcza�
klatki!"
A inny jeszcze:
"M�dry nigdy nie zastanie w
domu g�upiego!"
Wyborne te sentencje i z�ote
my�li m�odych Polak�w
pozostawili panowie Mo�cirzeccy
w stanie nienaruszonym,
u�atwiaj�c tym sposobem zadanie
go�ciom p�niejszym, kt�rzy nie
trudz�c si� k�adli jedynie sw�j
podpis pod gotow� sentencj�,
dodaj�c jedynie na w�asny
rachunek jakie� s�owo mocno
zawiesiste i pe�ne obel�ywej
tre�ci.
Od siebie wypisali gospodarze
na drzwiach wiele hase� i
zawo�a�, bez kt�rych nie mo�na
si� by�o dosta� do wn�trza
siedziby:
"Nie wchodzi� bez zameldowania
si� u sekretarza!"
"Puka� mocno, najlepiej pust�
g�ow�!"
"Witaj, je�li przynosisz
pieni�dze. �egnaj, je�li po nie
przychodzisz!"
"Kto tu przychodzi, sam sobie
szkodzi!"
"�winia i go�� nigdy nie maj�
do��!"
"�ebrakom i muzykantom wst�p
wzbroniony, gdy� jeden ju� tu
mieszka!"
"Plu� tutaj nie wolno, od tego
jest pierwsze pi�tro!"
"Nie ma nocleg�w bezp�atnych!
Najta�sze miejsce kosztuje trzy
papierosy!"
"Tutaj mo�na zamawia� marsze
�a�obne i portrety na
katafalku!"
"Ps�w, kr�w i koni wprowadza�
nie wolno. Kozy w wyj�tkowych
wypadkach!"
"K�dy wszed�e�, wychod� t�dy,
bo ci� przekln� w imi� Boga!"
(Mickiewicz).
"Go�ciu, usi�d� na schodach i
odpocznij sobie!" (Prawie
Kochanowski).
"Panom z�odziejom z g�ry
wyra�a si� wsp�czucie!"
"Nie ma tego z�ego, co by t�dy
nie wesz�o!"
"Wej�� albo nie wej��? Oto
jest pytanie!" (Wedle
Szekspira).
"Najlepiej - nie wej��!"
(Mo�cirzeccy).
Ciocia Marta ze zgroz� czyta�a
te napisy i przygl�da�a si�
z�owrogiej psiej mordzie z
wyszczerzonymi z�bami,
namalowanej kunsztownie zapewne
przez bratanka J�zia. Cerber ten
mia� odstrasza� go�ci
niepo��danych.
- Dlaczego oni to wszystko
napisali? - zapyta�a zdumionej
duszy.
A odpowiedzia� jej dozorca:
- Bo s� pomylone. A czasem to
chodz� ca�kiem na go�o!
- Ach, ach! A dlaczego?
- Bo pod dachem jest gor�co -
odrzek� pos�pnie ten cz�owiek i
odszed�, pozostawiwszy pani�
Mart� przed piekieln� bram�.
Na to tylko czekali st�sknieni
bratankowie. Widzieli cioci�,
zaje�d�aj�c� przed dom, s�yszeli
jej g�os na schodach, nie mogli
jednak powita� dostojnej osoby
na granicy swego pa�stwa, gdy�
diabe� tak nie unika �wi�conej
wody, jak oni unikali dozorcy
domu, �miertelnego swego wroga,
zawzi�tego i nieprzejednanego.
Dopiero kiedy wr�g zapad� si� w
czelu�cie, otwarli z nag�a drzwi
- (kt�re b�d� kiedy� umieszczone
w muzeum) - i przywitali cioci�
zd�awionym okrzykiem
niebotycznej rado�ci. Jan porwa�
tobo�y, J�zef ciotk�, po czym
zacz�li j� �ciska� pot�nie, ale
ju� we dw�ch, jeden bowiem nie
m�g�by pulchnej kobieciny obj��
w ca�ej pe�ni.
- Czy�cie poszaleli? -
zdyszanym, lecz wyra�nie
szcz�liwym g�osem pyta�a pani
Marta.
- O kr�lowo! - wo�a� Jan.
- O cudzie �wiata! - wo�a�
J�zef.
- Ach, to wy tutaj mieszkacie?
- pyta�a kr�lowa, b�d�ca cudem
�wiata, odetchn�wszy.
Mog�a zapyta� r�wnie
roztropnie, czy ten dom zosta�
zbudowany na miejscu, czy
przywieziony z Ameryki.
- A to co takiego? Zielone
�wi�ta?
To pytanie by�o s�uszne,
albowiem wytworny apartament
pan�w Mo�cirzeckich
przyozdobiony by� na zielono
mn�stwem ga��zi i szablami
tataraku.
- To na cze�� cioci! - zgodnie
obaj zakrzykn�li.
- Och, czy ja jestem biskupem?
- zawo�a�a rozrzewniona.
Nawet oni, szaleni z rado�ci i
pijani niezmiernym wzruszeniem,
zdawali sobie spraw�, �e ciocia
nie jest biskupem. Usadowili j�
jednak�e na honorowym fotelu,
kt�ry mia� trzy nogi, a zamiast
czwartej protez� z drewnianej
paki, po czym stan�li po
obydw�ch stronach jako stra�
honorowa. Jan k�ad� wci�� r�k�
na serce, co w j�zyku lud�w
pierwotnych oznacza wielk�
mi�o��, J�zef za� �ypa� oczami w
stron� powa�y, co mia�o
oznacza�, �e jest w zachwyceniu.
W cioci Marcie roztopi�o si�
serce. A wtedy jeden z nich
rzek� nie�mia�o:
- Ciocia zapewne jest zm�czona
i zapewne g�odna...
- Czy jestem g�odna? A co mi
dacie je��, z�ote ch�opaki?
- Mamy ju� gor�c� wod�... -
�miertelnym g�osem rzek� Jan.
- I nieco soli... - doda�
g�ucho J�zef. - Ale jeden z nas
natychmiast wyskoczy do sklepiku
i za momencik...
- Po co ma wyskakiwa�? -
rzek�a ciocia. - A ja z czym tu
przyjecha�am? Z pustymi r�kami?
Mrugn�a weso�o, wskazuj�c
spojrzeniem tobo�y brzuchate i
pot�nie nadziane.
Uczta by�a radosna i pe�na
okrzyk�w. Ciocia wci�� pyta�a, a
oni jedli, niewiele czasu
marnuj�c na chude s�owa. Ciocia
zdo�a�a jednak�e poj��, �e
zamieszka u nich, w malarskiej
pracowni, w kt�rej z wszelk�
pewno�ci� nie ma myszy, chocia�
bowiem s� to stworzenia s�ynne z
wstrzemi�liwo�ci i byle czym
si� �ywi�ce, musia�yby tu
skapie� g�odow� �mierci�. I mysz
ma sw�j rozum i ucieka z
mieszkania, do kt�rego wprowadza
si� malarz, muzyk, rze�biarz,
poeta lub te� cz�owiek uczony. W
pracowni tej nie ma te� duch�w,
bo dom jest niedawno zbudowany,
a cmentarza nigdy w pobli�u nie
by�o. Stoi tam jedynie
pradziadek oparty o �cian�.
Je�li o niego idzie, mo�na by
�ywi� niejakie obawy, �e zechce
da� zna� o sobie, lecz uczyni to
niechybnie w spos�b przyjazny.
Dreszcz wstrz�sn�� cioci�
Mart�.
- To on tam jest? - spyta�a
cicho, jak si� m�wi o kim�
bardzo chorym.
- Tam... A spad� z tego
gwo�dzia!...
- Z tego gwo�dzia? Czy to
mo�liwe? A dlaczego on spad�?
Czy powiecie mi wreszcie, co to
wszystko znaczy?
- Oczywi�cie, �e powiemy, ale
niech go ciocia wpierw
zobaczy... - rzek� J�zef.
Procesj� weszli do pracowni i
stan�li na wprost portretu,
kt�ry na nich najmniejszej nie
zwr�ci� uwagi. Ciocia wpatrywa�a
si� pilnie w pana rejentowe
oblicze, jak gdyby czeka�a, �e
czcigodny przodek do niej
przem�wi i wyja�ni, dlaczego
takie przedziwne wyprawia
awantury.
- Dlaczego nazywacie go
pradziadkiem? - zapyta�a
szeptem.
- Dla wygody - odrzek� Jan. -
Jest on naszym prapradziadkiem,
a pradziadkiem cioci, po co
jednak traci� czas na przyd�ugie
wyrazy? Wiemy o tym. A czy
ciocia wie, kiedy on umar�?
- A sk�d ja mam o tym
wiedzie�?
- Bo to wa�ne!
- A czemu to jest wa�ne?
- Zaraz si� ciocia dowie...
Janek, zobacz, czy kto nie
pods�uchuje pod drzwiami!
- Nikogo nie ma... - szepn��
brat powr�ciwszy. - Ju� mo�na!
Pan J�zef Mo�cirzecki wyj�� z
czelu�ci pieca but, a z buta
po��k�y papier. Ciocia patrzy�a
jak urzeczona.
- Prosz� spojrze� - m�wi�
malarz szeptem. - Gdy nasz
przodek spad� ze �ciany,
rozlecia�a si� rama, a spoza
ramy wypad�o to pismo!
- Czy podobna?
- Jak nas tu ciocia �ywych
widzi!
- A co tam jest napisane?
- Nie wiadomo! Pismo jest
opatrzone piecz�ciami...
- Ach, ale dlaczego nie
z�amali�cie piecz�ci?
- Bo nie wolno!
- A czemu nie wolno?
- To jest jakie� dziwne
pismo... - obja�nia� malarz. -
Albo testament, albo co�
podobnego. Niech ciocia
pos�ucha, co rejent napisa� na
wierzchu.
- Co? Co? Pr�dzej, bo czy
my�lisz, �e ja mog� d�ugo
wytrzyma�?
Malarz czyta� uroczy�cie,
pilnie si� zblak�emu
przygl�daj�c pismu:
"Prosz� i nakazuj�, aby r�wno
w lat pi��dziesi�t po mojej
�mierci zgromadzili si� wszyscy
�yj�cy wonczas z rodu
Mo�cirzeckich i po Mszy �wi�tej
za spok�j mojej grzesznej duszy
najstarszy z rodu pismo to
odczyta�. Jest ono wagi
najwi�kszej i nakazy zawiera,
kt�re gdy spe�nione zostan�,
pot�g� i bogactwo rodowi mojemu
zapewni�.
Apolinary Mo�cirzecki"
Po d�ugiej chwili ciszy ozwa�o
si� ciche pytanie pani Marty:
- A daty nie ma?
- Dziwne to, ale nie ma. Data
zapewne jest wewn�trz... Rozumie
teraz ciocia, dlaczego to jest
wa�ne, aby si� dowiedzie�, kiedy
rejent zszed� z tego �wiata. Czy
ciocia w �aden spos�b nie mo�e
sobie tego przypomnie�?
- A dlaczego ja bym mia�a o
tym pami�ta�? I dlaczego ma to
by� takie wa�ne? Czy nie
my�licie, �e od jego �mierci
min�o chyba ze sto lat?
- Mo�liwe - rzek� malarz. -
Dlaczego tedy ju� kto� kiedy�
tego listu nie otworzy�?
- A jak mia� o nim wiedzie�? -
spyta�a s�usznie ciocia.
- Istotnie... - m�wi� J�zef
zamy�lony. - W dawnych czasach
chowano wa�ne dokumenty albo w
ksi��kach, dlatego �e ich nikt
nie bra� do r�k, albo za
obrazami, bo ich nikt nigdy nie
okurza� i nie czy�ci�. Nasz
pradziadek by� jednak dobrej
my�li i przekonany, �e jednak w
ci�gu lat pi��dziesi�ciu zdejmie
kto� obraz ze �ciany, ale si�
pomyli�. Czeka�, czeka�, a nie
mog�c si� doczeka�, wychyli� si�
z niebios�w i zapewne nog�
str�ci� w�asny portret.
- Wiedzia�, �e jest w
przechowaniu u prawnuk�w m�drych
i roztropnych - rzek� Jan z
powag�.
- I c� my teraz zrobimy? -
pyta�a w zamy�leniu ciocia.
- Ja my�l� - m�wi� J�zef - �e
dla porz�dku musimy ustali� rok
�mierci pradziadka. Nast�pnie
trzeba b�dzie w jaki� spos�b
zebra� razem wszystkich �yj�cych
Mo�cirzeckich, aby w ich
obecno�ci odczyta� to pismo.
- A czy to warto? - zapyta�a
ciocia z pow�tpiewaniem.
- Cioteczko z�ota! - zawo�a�
malarz. - My�l�, �e nasz
pradziadek rejent, cz�owiek
zapewne powa�ny, nie robi sobie
spoza grobu igraszek. Pisze on o
"pot�dze i bogactwie". Wyra�nie
i w�asnor�cznie napisa� te
wspania�e s�owa. Licho wie, co
si� do tego czasu mog�o sta� z
tym bogactwem, ale czemu nie
spr�bowa�? Rejenci to chytrzy
ludzie, wi�c i nasz przodek nie
by� zapewne w ciemi� bity. Albo
zakopa� garnek z dukatami, albo
je ukry� w inny spos�b.
- A czemu ich nie zostawi�
synowi?
- Sk�d to mo�na wiedzie�?
Starzy ludzie miewaj�
najdziwaczniejsze pomys�y. Mo�e
chcia�, aby jego syn sam si�
dorabia� maj�tku?
- Czy ciocia nie s�ysza�a o
jakich� wielkich maj�tkach
Mo�cirzeckich?
- Ja? Czy m�j dziadek, kt�rego
pami�tam, musia�by ci�ko
pracowa�, gdyby Mo�cirzeccy byli
bogaci?
- W takim razie rejent mia�
jakie� wa�ne powody do ukrycia
skarbu... Mo�e czasy by�y
niespokojne, mo�e szala�a wojna,
mo�e syn by� daleko, gdzie� na
obczy�nie? Dowiemy si� o
wszystkim! Czy ciocia nam
pomo�e?
- Dlaczego o to pytasz,
kochanie? Czy pochodz� z
Mo�cirzeckich, czy nie?
- Z wszelk� pewno�ci�! Czy
ciocia ma jakie� rodzinne
dokumenty?
- Czy ja mam jakie dokumenty?
A gdybym je mia�a, to co z tego
b�dzie?
- Co� b�dzie... Ustalimy daty
i nazwiska, ile si� tylko da,
potem wezwiemy przez gazety
wszystkich Mo�cirzeckich i
wszystkie z domu Mo�cirzeckie na
walny sejm. Przepraszam, kiedy
si� ciocia urodzi�a?
- A co to ciebie obchodzi? -
zdumia�a si� ciocia, oblewaj�c
si� rumie�cem.
- Nic, nic! - odrzek� szybko
J�zef. - Ja tylko tak sobie...
Zrobimy przeto tak: je�eli
ciocia pozwoli, pojedziemy do
cioci...
- Za co? - mrukn�� muzyk.
- O, Bo�e! - zawo�a�a pani
Marta. - Czy mnie na to nie
sta�?
- Bardzo dzi�kujemy... Tam
przejrzymy papiery... A potem
zaczniemy poszukiwania. Co� mi
si� tak zdaje, droga ciociu, �e
b�dziemy gor�co b�ogos�awi�
naszego czcigodnego przodka,
rejenta Apolinarego
Mo�cirzeckiego...
- Chryste Panie! - krzykn�a
pani Marta zd�awionym g�osem. -
Czy mnie oczy nie myl�?
- Ha! - zawo�a� cicho Jan.
- Ha! - zawy� cicho J�zef.
Rejent Apolinary, dot�d
spokojnie stercz�cy pod �cian�,
teraz jakby ruszony
przyrzeczeniem, �e b�dzie
b�ogos�awiony przez prawnuk�w,
osun�� si� powoli i leg� na
pod�odze, jak gdyby ju�
uspokojony k�ad� si� na
spoczynek wieczny.
Rozdzia� II
- w kt�rym
zaczyna si� oczekiwanie
prawowitych potomk�w rejenta
W starym rodzinnym
modlitewniku, b�d�cym w
posiadaniu pani Marty,
znaleziono wiele cennych dat,
dawnym bowiem obyczajem na
wewn�trznej stronie ok�adki
wpisywano imiona nowo
narodzonych i dzie� zjawienia
si� ich na bo�ym �wiecie. Kto
nie posiada� takiej �wi�tej
ksi�gi, pisa� kred� na drzwiach,
kto za� pisa� nie umia�, co si�
cz�sto w lechickiej zdarza�o
ziemi, ten nigdy nie umia�
powiedzie�, kiedy si� urodzi�, i
nigdy nie wiedzia�, ile ma lat.
Starzy ludzie liczyli niekiedy
do pewnego czasu, a kiedy
rachunek im si� zm�ci�,
przestawali liczy� i mieli
zawsze lat "oko�o stu". G��boka
w tym tkwi�a filozofia, albowiem
bardzo starym ludziom staje si�
to z czasem oboj�tne, czy maj�
pi�� lat mniej, czy te� wi�cej.
Babki pami�ta�y zazwyczaj
lepiej ni� dziadkowie, chytrym
babkom jednak�e dowierza� nie
by�o mo�na, od niepami�tnych
bowiem czas�w zawsze by�y
m�odsze ni�li starsze, niekiedy
za� - zatrzymawszy rw�cy bieg
czasu - trwa�y jak kamie� na
jednym miejscu i poza lat
siedemdziesi�t za �adne skarby
ruszy� si� nie chcia�y. Nikt
kontrowa� temu si� nie wa�y�,
albowiem babki p�ywa�y zawsze we
wielkiej czci, poza tym za�
nawet najlepsze w�r�d nich
gwa�townego by�y usposobienia i
mia�y zawsze pod r�k� gi�tki
kij, straszny niesfornym wnukom.
Pani Marta, sprytnie
nagabywana przez �ajdackich
bratank�w, wy�owi�a w czarnej
wodzie pami�ci wiele opowie�ci,
zas�yszanych w m�odo�ci, i wiele
rodzinnych legend. M�odzi
Mo�cirzeccy dodawali jedno do
drugiego i dowiedzieli si�
niema�o i o rodzie, i o
rejencie.
R�d Mo�cirzeckich by� rodem
omsza�ym od dawno�ci. Nie m�g�
wprawdzie najche�pliwszy nawet z
Mo�cirzeckich powiedzie� tak,
jak to podobno butny jeden
szlachcic g�osi�, �e Ewa z raju
by�a de domo Piero�y�ska - (tak
si� zwa�!) - lecz pocz�tek tego
rodu gin�� w mrokach. Kiedy pani
Marta z dum� o tym wspomnia�a,
szepn�� Jan J�zefowi, �e dawno��
ich rodu jest tak niezmierna, i�
niew�tpliwie od nich to dopiero
ma�py pochodz�, kt�re znacznie
p�niej dosz�y do ludzkiej
godno�ci. W herbie mieli
Mo�cirzeccy wiewi�rk� i zdarza�y
si� czasy, �e mi�e to stworzenie
by�o ich jedynym �ywym
inwentarzem, albowiem zacny ten
r�d chudy by� ponad wszelkie
poj�cie. Musia� kiedy� jaki�
Mo�cirzecki przehula� albo
przeprocesowa� fortunk�, nie
pozostawiwszy nawet mizernego
orzeszka dla nieszcz�snej
wiewi�rki.
Niewiele te� r�d ten znaczy� i
do nadmiernych nie doszed�
godno�ci. Raz jeden si�
zdarzy�o, �e kanonik Zygmunt
August Mo�cirzecki m�g� by�
zosta� infu�atem, lecz nie
doczeka� tego niestety, zjad�szy
na odpu�cie dwana�cie k�p
ko�dun�w, co go mi�ego pozbawi�o
�ywota. Opowiadano te�, �e jedna
Mo�cirzecka omal nie po�lubi�a
wojewodzica, tak wielkiej by�a
pi�kno�ci, wojewodzina jednak�e
mia�a sen, w kt�rym j� �wi�ty
Marcin ostrzeg� przed zamiarami
syna, przeto nie dopu�ci�a do
tego ma��e�stwa. Nie by�o przeto
zbyt wiele szcz�cia w tym
rodzie, skoro przeciw niemu
okoniem stawa� nawet tak
dobrotliwy i �askawy �wi�ty.
Dopiero rejent Apolinary
zacz�� dorabia� si� fortuny,
�owi�c, co si� da�o, w m�tnej
wodzie stanis�awowskich czas�w,
i odkupi� Przyp�ocie, maj�tno��
rodow�, w kt�rej od
niepami�tnych czas�w na cze��
herbowego klejnotu hodowano
wiewi�rki. One za�, jak gdyby
pomne tego, �e do Mo�cirzeckich
z prawa nale��, sprawi�y, �e
szlachcic, co maj�tno�ci�
w�ada�, za p� darmo odsprzeda�
j� rejentowi, nie mog�c
zdzier�y� temu rudemu
ta�atajstwu, co w niepoliczonej
ilo�ci gzi�o si� na ka�dym
drzewie, wciska�o si�
bezwstydnie do komnat, do
czeladnej, do spi�arni i do
spichrz�w, gryz�c wszystko, co
si� ugry�� da�o. Szlachcic d�ugo
cierpia�, gdy� lubi� zwierz�ta,
wreszcie r�ce opu�ci�, widz�c,
�e z torbami p�jdzie.
Pan rejent, niewiele maj�c
sentymentu dla ogoniastych, na
nic niepomny, zaledwie maj�tno��
odzyska�, zabra� si� do
wiewi�rek, kt�re piszcz�c z
rado�ci, ufnie wita�y pana
rodzonego. O nieszcz�sne!
Zgubi�a je nadmierna ufno�� i
ma�owiele up�yn�o czasu, a
wszyscy okoliczni �ydowie nosili
bekiesze podbite wiewi�rczym
futerkiem, a na dziesi�� mil
doko�a grodeturowe jubki
klucznic i gospody� te� nim by�y
przystrojone. Rejent by�
cz�owiekiem zmy�lnym i tym tylko
by� zmartwiony, �e wiewi�rki nie
daj� mleka, tylko nikczemne
futerko.
Rejent urodzi� si� w 1760
roku. Ju� w bardzo m�odych
leciech pocz�� �ysie�, z czego
prorokowano roztropnie, �e
b�dzie kauzyperd� albo rejentem,
co si� sta�o. O�eni� si�, d�ugo
przedtem penetruj�c, czy panna,
kt�r� zamierza� po�lubi�, nie
jada nadmiernie i nie jest z
liczby tych, o kt�rych
powiadano, �e - "maj�tk�w, pasz
a fonfr�w du�o". - Wzi�� poka�ny
posag, kt�ry rozpo�yczy� na
srogie procenty lekkomy�lnej
m�odzie�y, co w szalonej wonczas
stolicy wiod�a �ywot mizeracki,
jedz�c, pij�c i graj�c w karty.
Wsz�dzie mia� jakie� sumy,
legaty, zastawy i do�ywocia.
�upie�c� by� wielkim i wcale
niema�ym. Jak drapie�ny szczupak
w stawie kr��y� milczkiem,
wypatruj�c zdobyczy, o kt�r�
by�o �atwo w czasach, kiedy si�
ju� "pod koniec mia�o
staroszlacheckiemu �wiatu", gdy
magnaci w jedn� noc trwonili
fortuny w spelunkach u
podejrzanych W�och�w, z kt�rych
si� ka�dy mianowa�
"neapolita�skim hrabi�". Rejent
wiedzia� wszystko o wszystkim i
jak s�p kr��y� ostro�nie i
czujnie. Po�ycza�, potem d�awi�,
cisn�� i bra� �up, �e za� by�
nabo�ny, gor�co dzi�kowa� Bogu,
�e stworzy� tylu g�upich, a jemu
da� rozum bystry i przemy�lno��
lisa.
By� ju� - jak wonczas m�wiono
- "pod siwizn�", kiedy mu si�
syn narodzi�, po czym trzy
c�rki, po czym znowu syn. Po
pierworodnym wpad� w humor tak
przedni, �e ukochanej ma��once
ofiarowa� toru�ski pierniczek,
wyobra�aj�cy kr�la Zygmunta
Waz�, od lat dziesi�ciu
przechowywany w kantorku na
radosne i szcz�liwe okazje.
Ma��onka wy�ama�a sobie na
pierniczku dwa z�by, wdzi�czna
jednak by�a szczodremu m�owi,
nie nawyk�a do tak wspania�ych
hojno�ci. Zmar�a na �w. Micha�a
bez gromnicy, bo rejent nie
pozwala� na zbytki. On za� odda�
Bogu ducha w roku s�awnym 1830.
Uczyni� to niech�tnie, Pan B�g
za� r�wnie niech�tnie, niemal �e
z abominacj�, ducha tego
przyj��.
Ten wa�ny rok odnaleziony
zosta� w ksi�dze pani Marty.
Jasnym by�o tedy, �e list
po�miertny czy te� testament
rejenta �upisk�rcy powinien by�
by� odczytany w roku 1880, kiedy
to nawet jej nie by�o jeszcze na
�wiecie. Wida� jednak, �e rejent
nieco przesadnie "brykn��
rozumem", ukrywszy pismo za
ram�, przekonany, �e ciekawo��
ludzka wsz�dzie zajrzy, gdy� on
w�a�nie tak by�by uczyni�.
M�odzi Mo�cirzeccy, rzecz ca��
g��boko i wszechstronnie
rozwa�ywszy, doszli do
przekonania, �e tajemnicze owo
pismo musia�o m�wi� o czym
innym, nie o maj�tno�ciach
pozosta�ych po rejencie. �adna z
rodzinnych opowie�ci nie
wspomina�a o sprawach
maj�tkowych po jego �mierci.
Sched� podzielili si� dwaj
synowie, byle czym zbywszy
nie�mia�e siostry, a w tej
chwili - w roku 1936 - siedzi na
Przyp�ociu potomek rejenta w
najprostszej linii, nikomu
zreszt�, nawet pani Marcie nie
znany.
Rodzina Mo�cirzeckich
rozmno�y�a si� jak ongi herbowe
wiewi�rki, rozsia�a si� po
Polsce i po szerokim �wiecie i
jeden o drugim ma�o wiedzia�.
Czego tedy chcia� rejent z tym
swoim pismem, zwr�conym do
wszystkich Mo�cirzeckich - B�g
wiedzie� raczy? Albo mu si� na
staro�� wielki rozum pomiesza�,
albo jak�� zbrodni� pope�ni� i
chcia� j� po p� wieku naprawi�,
albo te� go sumienie ruszy�o i
oddawszy maj�tno�� dzieciom,
ca�y r�d zapragn�� skarbami
ukrytymi obdarzy�.
Wszystko to by� mog�o i nad
tym w�a�nie pani Marta i dwaj
m�odzie�cy na pr�no �amali
sobie g�owy. Skutek tych
wielkich duchowych utrapie� by�
zgo�a r�ny, gdy� pulchna ciocia
od nadmiernego my�lenia
gwa�townie chud�a, m�odzie�cy
za� obficie tyli. Opowiadaj�, �e
ile razy kto� na �wiecie dokona
znakomitego odkrycia, wtedy z
niezmiernej trwogi rycz�
wszystkie wo�y, stu bowiem ich
braci kaza� zakatrupi� Pitagoras
na ofiar� bogom, kiedy u�o�y�
swoje twierdzenie o tr�jk�tach.
Kiedy na gospodarstwie pani
Marty rozmy�lali Mo�cirzeccy -
g�si, kaczki i kury objawia�y
ob��kan� trwog�, nic bowiem
skrzydlatego nie mog�o si� osta�
przed ich demoniczn�
�ar�oczno�ci�.
By� mo�e, �e i z tego powodu
roztropni m�odzie�cy przed�u�ali
nadmiernie narady, coraz to nowe
i coraz �mielsze snuj�c domys�y,
tym bardziej �e ciocia coraz to
dziwniejsze zadawa�a pytania, na
kt�re nie mog�oby odpowiedzie�
siedmiu m�drc�w greckich i stu
najt�szych filozof�w wszystkich
czas�w. Muzyk Jan powiada� do
malarza J�zefa, �e ciocia nie
modli si�: "Ojcze nasz, kt�ry�
jest w niebie...", lecz zapytuje
pokornie: "Ojcze nasz, czy
jeste� w niebie?" - na co Pan
B�g, wszystko rozumiej�cy,
�agodnie si� u�miecha. Wreszcie
jednak trzeba by�o co�
postanowi�, aby nie
niecierpliwi� pana rejenta,
kt�ry ze swej strony - i za
�ycia, i po �mierci - wszystko
uczyni�, co do niego nale�a�o.
Da� znak gwa�townym sposobem i
nie nale�a�o dra�ni� ducha.
Rejent nieboszczyk mo�e si� sta�
gro�niejszy ni� rejent �ywy.
Stan�o przeto na tym, �e
dobrotliwa ciocia wy�o�y
pieni�dze dla wsp�lnego dobra,
niew�tpliwie bowiem ca�y r�d co�
na tym zyska, a m�odzi
Mo�cirzeccy przypilnuj� ca�ej
sprawy.
W roku 1936 - w dniu �w.
Kornela, jednego z
najpogodniejszych �wi�tych - 16
wrze�nia, ukaza�o si� w trzech
gazetach sto�ecznych i kilku
prowincjonalnych og�oszenie,
wzywaj�ce wszystkich, od rejenta
Mo�cirzeckiego z Przyp�ocia
wywodz�cych si� obojga p�ci
Mo�cirzeckich, aby we w�asnym
interesie weszli niezw�ocznie w
ci�gu miesi�ca w porozumienie z
Janem i J�zefem, przedstawiwszy
r�wnocze�nie dokumenty,
niezbicie stwierdzaj�ce
prawdziwo�� pochodzenia. S�owa:
"we w�asnym interesie" by�y
podkre�lone, nie wspomniano
jednak w wezwaniu o celu
rodzinnego zlotu.
- Nie nale�y budzi� w nikim
niezdrowych nadziei! - orzek�
muzyk.
- Nadzieje budz� si� same -
odpowiedzia� malarz. - Nadzieja
jest jak mucha. Ledwie promie�
s�o�ca zab�y�nie, ju� zaczyna
bzyka�.
- Ilu mo�e by� na �wiecie
Mo�cirzeckich? - zapyta�a pani
Marta.
- Pewnie tyle, co much.
Chocia� my dwaj przypominamy
raczej pracowite pszczo�y.
Pan B�g, wida�, nie us�ysza�
tych s��w, bo nie zagrzmia�o.
Po d�ugich i roztropnych
rozwa�aniach postanowiono, �e
miejscem walnego zjazdu b�dzie
Warszawa, a mianowicie ulica
Zawi�a nr 16, o czym wyra�nie
napisano w og�oszeniu. Mog�o si�
jednak zdarzy�, �e wojowniczy
burgrabia tego domu rzuci si�
sam jeden na czered�
Mo�cirzeckich jak Samson na
Filistyn�w i sw� w�asn� porazi
ich szcz�k�, pomy�lawszy ponuro,
�e b�dzie musia� sprz�ta� schody
po licznych go�ciach nie
p�ac�cych lokator�w. Nale�a�o go
przeto u�agodzi� i tak chytrze
omami�, aby jak przekl�ty
Sici�ski z Upity nie zerwa�
sejmu Mo�cirzeckich. Poniewa�
lud