2440
Szczegóły |
Tytuł |
2440 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2440 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik i Arka Noego
WST�P
Zmrok zapad� wcze�nie. Wiatr wy� od wielu godzin, ciasna jaskinia
wibrowa�a niczym wn�trze dzwonu. Przed wej�ciem wichura usypa�a
wysokie zaspy z piasku i �niegu. Siedz�cy w g��bi groty m�czyzna
dorzuci� do niewielkiego ogniska dwa kawa�ki drewna. Z kieszeni
wyj�� zegarek na z�otym �a�cuszku. Zbli�y� go do w�t�ego
p�omienia, aby odczyta�, kt�ra jest godzina. Dochodzi�a druga nad
ranem. Zadr�a� i szczelniej zawin�� si� w nie wyprawion� ko�sk�
sk�r�. Pi�� godzin do �witu. Niespodziewanie w�r�d zamieci
us�ysza� stukanie kopyt. Z torby le��cej u swoich st�p wydoby�
dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykona� go na zam�wienie
najlepszy rusznikarz w Che�mie. Strzela� nabojami dubelt�wkowymi
na dzika. Hrabia czeka� trzymaj�c zeszrywnia�y od zimna palec na
spu�cie, ale d�wi�ki nie powt�rzy�y si�. Zimno stawa�o si� coraz
bardziej przenikliwe. Od�o�y� rewolwer na kolana i wsun��
zgrabia�e d�onie pod sk�r�. Na mrozie stwardnia�a otaczaj�c go
jakby pancerzem. W ciemno�ci po drugiej stronie ognia zal�ni�a
para wilczych �lepi. Nie chcia� strzela�. Ba� si� zdradzi� swoj�
obecno��, cho� nie s�dzi�, by ci�gle go szukali. Zakl�� w�ciekle.
Mimo woli zacz�� rozwa�a� swoj� sytuacj�. Za pi�� godzin rozwidni
si�. Przypnie narty i spr�buje wspi�� si� na prze��cz. Do wsi
Ahora nie mo�e wr�ci�. Jedyna droga wiedzie wi�c na p�noc, ku
�yznym dolinom Armenii. Ku krainie, w kt�rej jego pieni�dze maj�
warto��. Namaca� odruchowo sk�rzany portfel, a w nim gruby zwitek
rosyjskich rubli. Chcia� zapali� fajk�, ale nie mia� ju� tytoniu.
Przejdzie przez r�wnin� Arakesz. Je�li Ormianie zaczaili si� tam,
pozabija ich. Je�li b�dzie ich zbyt wielu, ukryje si�. Za dwa dni
dotrze w bezpieczne miejsce. O ile oczywi�cie zamie� ucichnie do
rana. Dorzuci� do ognia jeszcze kilka patyk�w. Wystrzeli� jasny
p�omie�. Siedz�cy przy ognisku rozsup�a� ukryty wewn�trz torby
w�ze�ek i d�u�sz� chwil� wpatrywa� si� w niewielki kawa�ek
pociemnia�ego drewna. Wsun�� go z powrotem na miejsce, a wyj��
zeszyt oprawiony w sk�r�. Otworzy� go w miejscu za�o�onym
b��kitn� jedwabn� wst��k�. Atrament w pi�rze zamarz�, ale w
bocznej kieszeni znalaz� kopiowy o��wek. Po�lini� jego koniec i
zanotowa� na wolnej kartce:
Je�li nawet umr�, to nie zdo�aj� utrzyma� tego w tajemnicy. Moi
nast�pcy zdo�aj� wedrze� si� na Agh� Dagh. Cho� nie b�dzie to
�atwe zadanie.
Kopiowy o��wek wypad� mu z kostniej�cych palc�w. Ukry�
po�piesznie d�o� w cieple za pazuch�. Z�by dzwoni�y mu tak
strasznie, �e o ma�o nie odgryz� sobie j�zyka, a potem nag�y
skurcz zacisn�� szcz�ki. Siedz�cy zapad� w nerwow� drzemk�.
Wilcze �lepia jeszcze kilkakrotnie pojawia�y si� po drugiej
stronie ogniska, ale zwierz� ba�o si� przekroczy� dogasaj�ce
p�omienie.
ROZDZIA� PIERWSZY
PORANNY TELEFON � CZY BATURA MO�E NAS PODS�UCHIWA� � CHE�M, ULICA
LWOWSKA � MAGAZYN NA STRYCHU � SKRUPU�Y PANA TOMASZA � CIʯAR�WKA
Z BEZCENNYM �ADUNKIEM
Brz�cz�cy namolnie telefon wyrwa� mnie z g��bokiego snu.
- Halo? - wymamrota�em schrypni�tym g�osem w s�uchawk�.
- Witaj, Pawle - g�os szefa s�ycha� by�o s�abo, jakby pochodzi�
z Ksi�yca. - Mam nadziej�, �e nie obudzi�em? - Ale� szefie...
- Dobra, dobra. Niewa�ne. Jest dziesi�ta.
Spojrza�em na zegarek i zamar�em. Faktycznie by�a dziesi�ta. Od
godziny powinienem by� tkwi� za biurkiem w Ministerstwie Kultury
i Sztuki. - Przepraszam, ja...
- Nieistotne. Mia�em pracowity weekend. Mo�esz tu do nas
przyjecha�? - Do ministerstwa? Szef westchn��.
- Pawle, obud� si�. Nie do ministerstwa. Jestem w Che�mie.
Zaspana wyobra�nia podsun�a mi widok pana Tomasza przebranego
w mundur i siedz�cego w okopie z automatem w d�oni. - W he�mie? -
powt�rzy�em.
- W mie�cie Che�m! - hukn��. - Zapami�taj adres. Ulica Lwowska?.
- Lwowska 7.
- To ko�o ko�o dworca PKS-u. Z pewno�ci� znajdziesz. Powt�rz
adres. - Lwowska 7. Miasto Che�m.
- Znakomicie. Pakuj si� do poci�gu i przyje�d�aj. O 1207 z Dworca
Centralnego, z przesiadk� w Lublinie. Spodziewam si�, �e b�dziesz
tu gdzie� na szesnast�. - Sta�o si� co�? - zapyta�em ostro�nie.
Szef milcza�, ale wyobrazi�em sobie jak energicznie kiwa� g�ow�.
Zaraz potem roz��czy� si�.
By� ch�odny czerwcowy dzie�. Che�m spodoba� mi si� ju� na
pierwszy rzut oka. Wygl�da� na mi�e, spokojne, senne,
prowincjonalne miasto. W powietrzu unosi�a si� ledwo uchwytna
atmosfera zapyzia�ej prowincji. Wi�kszo�� dom�w przy wiod�cej do
dworca ulicy pami�ta�a jeszcze pierwsz� wojn� �wiatow�. Tylko
sun�ce po dziurawym asfalcie samochody psu�y to wra�enie. Na
szczycie zza drzew prze�witywa�y kopu�y ko�cio�a. Z kamienic
odpada� tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed drug� wojn�
�wiatow�. Gdzieniegdzie rozstawiono rusztowania i odnawiano
elewacje. Przeszed�em ko�o pawilonu sp�ki "Labirynt" i
zakr�ci�em ko�o ko�cio�a. Ulica Lwowska opada�a w d�. Przyjemnie
by�o da� odpocz�� nogom. Przed kamienic� oznaczon� numerem
si�dmym sta� samotny policjant. Popatrzy�em na budynek. Dom mia�
trzy pi�tra, s�dz�c po obramowanych okien pami�ta� jeszcze stare
carskie czasy. Mur znaczy�o kilka paskudnych p�kni��. Zapuka�em
do masywnych d�bowych drzwi. - Kim pan jest? - zagadn��
nieoczekiwanie milcz�cy policjant stoj�cy pod oknem. - Pawe�
Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszed� bli�ej.
- Czy mo�e pan okaza� jaki� dokument?
Pokaza�em mu legitymacj� s�u�bow�. Kiwn�� powa�nie g�ow�. -
Dzi�kuj�. Sam pan rozumie - ostro�no�ci nigdy zza wiele. - Ale
co tu si� w�a�ciwie dzieje? U�miechn�� si� szeroko. - Wyja�ni�
panu wewn�trz.
Wyj�� z kieszeni klucz i przekr�ci� go w zamku. Drzwi stan�y
otworem. - Niech pan uwa�a, pod�oga jest mocno dziurawa -
ostrzeg�. Stan��em zdezorientowany w sieni. - Po schodach na g�r�
- dobieg� mnie g�os policjanta, a potem zazgrzyta�a zasuwka, gdy
przekr�ci� od zewn�trz klucz w zamku. W budynku by�o do�� ciep�o,
kto� napali� w piecach. Wdrapa�em si� na g�r� po d�ugich
trzeszcz�cych schodach. Wreszcie stan��em u st�p drabiny
prowadz�cej na tajemniczy strych. Z g�ry us�ysza�em podniecony
g�os szefa. Wspi��em si� po drabinie i stan��em o�lepiony mru��c
oczy w �wietle kilku halogenowych reflektork�w. Jak mog�em si�
zorientowa�, strych zawalony by� stosami rozmaitych rupieci i
kartonowych pude�. - Hop, hop - pan Tomasz zawo�a� gdzie� zza
stosu karton�w. Omin��em chwiejn� piramid� i prawie wpad�em na
jego plecy. W powietrzu uni�s� si� kurz. Kilogramy kurzu. -
Witaj, Pawle - powiedzia� pan Tomasz. - �wietnie, �e jeste�.
Pomo�esz w tej robocie. Rozejrza�em si�. Dwaj m�czy�ni grzebali
w wielkim stosie sk�rzanych siode�, jakich� szmat b�d�cych chyba
w zamierzch�ej przesz�o�ci p�aszczami oraz innych dziwnych
rupieci. Potkn��em si� o zardzewia�� zbroj� husarsk�. - Ostro�nie
- ostrzeg� mnie szef. - Patrz pod nogi, pe�no tu butelek. Szkoda
je rozdeptywa�, niekt�re pami�taj� jeszcze pocz�tki ubieg�ego
wieku. - Gdzie my jeste�my? - wykaszla�em pytanie razem z
d�awi�cym mnie kurzem. - To rekwizytornia jakiego� teatru? Dwaj
grzebi�cy w rupieciach m�czy�ni roze�mieli si� rozbawieni. -
Rekwizytornia? - parskn�� jeden. - Panie Tomaszu, a m�wi� nam
pan, �e pa�ski pomocnik sko�czy� histori� sztuki. Zamar�em
zaskoczony przypuszczeniem. Podnios�em z ziemi szabl�. By�a nieco
za�niedzia�a po wierzchu. Sk�ra pokrywaj�ca pochw� pop�ka�a, ale
zdobi�ce jelec drobne b��kitne kamyki l�ni�y jak �wie�o
wypolerowane. Przetar�em je d�oni�. - To przecie� turkusy -
wyj�ka�em.
- Tak. To wszystko jest prawdziwe.
Poczu�em zawr�t g�owy. Doszed�em do siebie pi�tro ni�ej. Le�a�em
na kanapie, a szef delikatnie mn� potrz�sa�. - Natrze� mu skronie
w�dk� - zaproponowa� kto� ze strychu. - Ju� mi lepiej -
powiedzia�em siadaj�c. - Co to za strych? - Co� w rodzaju
prywatnego muzeum - uspokoi� mnie pan Tomasz. - Po prostu kt�ry�
z dawnych w�a�cicieli by� zapalonym kolekcjonerem. - Przecie�
tego wszystkiego jest tyle, �e mo�na by zbudowa� drugie Muzeum
Wojska Polskiego... - No, nie przesadzajmy - zaprotestowa� pan
Tomasz. - Muzeum Wojska Polskiego ma czterdzie�ci tysi�cy
eksponat�w, z czego wystawia mo�e ko�o tysi�ca, a my na tym
strychu jak do tej pory skatalogowali�my wst�pnie kilkaset. Ale
nie w�tpi�, �e gdyby wtargn�� tu na przyk�ad Jerzy Batura, to
mia�by z czego utrzymywa� si� do ko�ca �ycia. A i dla trzeciej
generacji �owc�w dzie� sztuki by wystarczy�o. U�miechn��em si�
wyobra�aj�c sobie wielopokoleniow� dynasti� handlarzy z rodu
Batur�w i r�wnie liczny klan walcz�cych z nimi Pan�w
Samochodzik�w. - Do rzeczy - g�os szefa sprowadzi� mnie na
ziemi�. - Musimy to wszystko wst�pnie skatalogowa�. Potem
popakowa� w pud�a i przygotowa� transport do Warszawy. - Ci�ko
b�dzie.
- Kartony ju� mamy. Gorzej z lud�mi - u�miechn�� si�. - Z
inwentaryzacj� poradz� sobie. Ty b�dziesz tylko znosi� pud�a na
d�. Z ty�u podstawiona jest ci�ar�wka. Pilnuje jej drugi
policjant. - Nie mo�na by wzi�� do tego miejscowych? Nie ludzi
z ulicy, ale zaufanych pracownik�w muzeum miejskiego? Twarz Pana
Tomasza �ci�gn�a si�. - Jest z tym ma�y problem - powiedzia�. -
Chodzi o to, �e miejscowe muzeum na razie nic o tym nie wie i
na polecenie ministra ma tak pozosta�. Odpowiadamy za to g�ow�. -
A dlaczego?
Otworzy� pud�o stoj�ce ko�o wersalki i wyj�� z niego nabijan�
mosi�nymi p�ytkami uzd� ko�sk�. - Popatrz na t� sk�r�, Pawle -
powiedzia�. - Kruszy si�, podple�nia�a. Mosi�dz koroduje.
Wszystkie te przedmioty musimy podda� natychmiastowej
konserwacji. Tymczasem miejscowe s�u�by nie posiadaj�
wystarczaj�cego wyposa�enia logistycznego. Z�apa�em si� za g�ow�.
- Chcecie im zwin�� sprzed nosa taki skarb tylko dlatego, �e nie
mog� go zakonserwowa�? - Dok�adnie tak. Sam przyznasz, �e to
chyba w�a�ciwe rozwi�zanie. Zawaha�em si�. - To nie powinno by�
tak - powiedzia�em wreszcie. - Znaleziska dokonano na ich
terenie. Wiele z tych przedmiot�w to cenne pami�tki zwi�zane z
przesz�o�ci� tych ziem. Popatrzy�em w os�oni�te okularami oczy
pana Tomasza i dostrzeg�em w nich wahanie. Usta �ci�gn�y mu si�.
- Masz racj� - powiedzia� cicho. - Ja te� o tym my�la�em, ale
zdo�a�em na jaki� czas zag�uszy� g�os sumienia. Co proponujesz?
Zamy�li�em si�. Rozwa�a�em wszystkie za i przeciw. Wreszcie
odezwa�em si�. M�wi�em wolno starannie dobieraj�c s�owa. - Nie
ulega w�tpliwo�ci, �e przedmioty te nale�y st�d zabra�. I podda�
w Warszawie konserwacji. Najlepszym wyj�ciem b�dzie wywiezienie
ich, ale jednocze�nie nale�y przekaza� pracownikom miejscowego
muzeum pe�n� kopi� inwentarza, na podstawie kt�rej b�d� mieli
potem mo�liwo�� dochodzenia swoich praw i przynajmniej
wypo�yczenia tych zabytk�w z Warszawy celem zorganizowania wystaw
tematycznych. Pan Tomasz powesela�.
- Sprytnie - powiedzia�.
- Ale� szefie...
- Tak w�a�nie zrobimy. Jak si� czujesz?
- Ju� mi przesz�o. Po prostu to oszo�omienie...
- No to do dzie�a.
Siedem godzin p�niej pada�em ze zm�czenia, ale prawie wszystkie
pud�a znalaz�y si� na dole, bezpiecznie zamkni�te w metalowym
brzuchu ci�ar�wki. Wdrapa�em si� na g�r�. Pan Tomasz siedzia�
na fotelu z fili�ank� kawy w d�oni. Opad�em na s�siedni fotel.
Z boku wygl�da�o to nawet zabawnie. Panowie Konrad i Zbyszek
stawali przed szefem z wygrzebanym przedmiotem w d�oniach. On
unosi� aparat fotograficzny "Minolta", wciska� ustawienie
ostro�ci. Cicho brz�cza� zoom, potem r�ka szefa wciska�a guzik
i b�yska� flesz. - Siod�o kawaleryjskie, lata pi��dziesi�te XIX
wieku, srebrzony mosi�dz. Stan zachowania czwarty. Numer
ewidencyjny C17 �amane przez 781. Zdj�cie numer dwadzie�cia
sze��, rolka pi�tnasta. Pud�o numer sto trzydzie�ci jeden.
Wyr�czy�em go w wype�nianiu formularza, za co by� mi wdzi�czny.
Dochodzi�a p�noc. Mocna kawa pachnia�a upojnie. Wreszcie
d�ugopis zacz�� wypada� mi ze zdr�twia�ych palc�w. Policjant
sprzed domu wycofa� si� do sieni. O p�nocy zmieni� go kolega.
Wreszcie Pan Tomasz przerwa� prac�. - Wystarczy na dzisiaj -
powiedzia�. - Wszyscy spa�. Zatrzasn�li�my klap� i
zapiecz�towali�my ci�ar�wk�, a do drzwi przyczepili�my alarm.
Pan Tomasz urz�dzi� pobudk� o si�dmej rano. Od�wie�y�em si� wod�
zaczerpni�t� z pompy na podw�rku, potem wyskoczy�em do sklepu
naprzeciwko i kupi�em co trzeba na �niadanie. Oczywi�cie dla
pe�nego oprzytomnienia nieodzowna okaza�a si� kawa, cho�
poprzedniego wieczoru wypi�em jej tyle, �e czu�em do niej
serdeczne obrzydzenie. Szef wyra�nie �pieszy� si�, chcia� jeszcze
przed po�udniem wyprawi� transport w drog�. Na szcz�cie na
strychu pozosta�o ju� niewiele zabytk�w. Zaledwie dwie�cie. Po
pi�ciu godzinach roboty zapakowane czeka�y na wyjazd. - To du�e
ryzyko przewozi� ten �adunek tak za jednym zamachem - zauwa�y�em.
Pan Tomasz u�miechn�� si� lekko.
- Najlepsz� broni� jest tajemnica - powiedzia�. - Nie w�tpi�, �e
Jerzy Batura na wie�� o tym, �e przez kraj b�dzie jecha�
ci�ar�wka wype�niona zabytkami warto�ci lekko licz�c dwu
milion�w nowych z�otych, zorganizowa�by zasadzk� na drodze...
Zreszt� mo�e go przeceniam. - Czy naprawd� wszystko utrzymane
jest w tajemnicy? - zagadn��em. - Za��my, �e Batura pods�ucha�
nasz� rozmow�. Wie, �e pojecha�em do Che�ma. Je�li zorientowa�
si�, �e pan wyjecha� sobotnim �witem jedyn� ci�ar�wk�
ministerstwa gdzie� w Polsk�, to sk�adaj�c te dwa fakty mo�e si�
zaczai� przy szosie na Sto�pie, bo to najkr�tsza droga do
Warszawy. Je�li zna numery wozu, a my�l�, �e ich zdobycie nie
jest du�ym problemem, to s�dz�, �e z zasadzk� ju� mo�e czeka�.
Prosz� te� nie zapomina�, �e kto� z ministerstwa "sypie". Pan
Tomasz u�miechn�� si� rzucaj�c mi przenikliwe spojrzenie znad
okular�w. - Pomy�leli�my o tym - powiedzia�.
W tym momencie na podw�rko wszed� m�ody policjant, nios�cy pod
pach� wypchan� torb�. - Witam pan�w - powiedzia�. - Kapitan
Iwanczuk. Jestem na polecenie komendanta wojew�dzkiego
odpowiedzialny g�ow� za ci�ar�wk� i jej �adunek. U�cisn�li�my
sobie d�onie przedstawiaj�c si�. Obejrza� uwa�nie samoch�d. -
Rygle z ty�u wygl�daj� solidnie - powiedzia�. - Numery
rejestracyjne to pewien problem - z torby wydoby� dwie tablice. -
Zaraz je wymienimy. Popatrzy� w zadumie na bok pojazdu. Z torby
wyj�� du�y rulon i szmatk�. Przetar� starannie lakier, a
nast�pnie zr�cznie naklei� wielk� nalepk�. Pan Tomasz
zachichota�. - Ubojnia przemys�owa �WINTEX w Che�mie -
przeczyta�. - Dostarczamy mi�so wo�owe, wieprzowe i ciel�cin�.
Na boku samochodu pyszni� si� obrazek przedstawiaj�cy
u�miechni�t� �wini� z kwiatkiem w z�bach. - To nie wszystko -
powiedzia� kapitan. - Zaraz za Lublinem wykonamy ponown� zmian�
tablic rejestracyjnych i wygl�du wozu - rozwin�� kolejny rulon,
kt�ry informowa�: "Rze�nia Sanitarna i Fabryka Kleju Kostnego
ALTAIR". Pan Tomasz chichota�, a ja ledwo zdo�a�em si�
powstrzyma�. - No, a gdyby przysz�o co do czego... - rozchyli�
torb�. Wewn�trz le�a� pistolet maszynowy uzi i kilka granat�w. -
Mam CB-radio i telefon; w ka�dej chwili mog� wezwa� posi�ki.
S�dz�, �e mog� panowie spa� spokojnie. Pan Tomasz u�miechn�� si�
szeroko. - No c�. Pozostaje mi �yczy� panu szerokiej drogi.
Po�egnali�my si� i samoch�d odjecha�. - My�la�em, �e my te�
wracamy? - zdziwi�em si�.
- No, niezupe�nie. Teraz wreszcie nadszed� czas, by ci�
wtajemniczy� w moje plany. Znale�li�my co� na tym strychu. - Co
jeszcze? - zdumia�em si�.
- Chod�my - pan Tomasz wykona� r�k� zach�caj�cy gest. Ruszyli�my
ulic� Lwowsk� pod g�r�.
ROZDZIA� DRUGI
W KREDOWYCH PODZIEMIACH � Z�OTA ZAUSZNICA � CO WIDNIEJE NA
MONETACH BOLES�AWA CHROBREGO � JASKINIA DUCHA BIELUCHA � PEKAES
DO WOJS�AWIC
Drzewa kwit�y, powietrze pachnia�o upojnie. Z parku ruszyli�my
w d� i zatrzymali�my si� przed pawilonem sp�ki "Labirynt". -
C� to za sp�ka? - zdziwi�em si�. Pan Tomasz u�miechn�� si�
tajemniczo. - Chod�, to zobaczysz.
Weszli�my. Na wprost wej�cia za lad� siedzia�a mi�a ruda
panienka. W pawilonie wystawiono du�� ilo�� rze�b i obraz�w,
wszystko po do�� przyst�pnych cenach. - Dwa bilety - u�miechn��
si� do panienki m�j szef. Zainkasowa�a pieni�dze. Z zaplecza
zawo�a�a dziewczyn�, mo�e szesnastoletni�. - Popilnuj interesu -
powiedzia�a do niej. - A my sobie p�jdziemy pozwiedza�.
Dziewczyna wr�czy�a nam dwie �wiece. Rudow�osa kobieta otworzy�a
niepozornie wygl�daj�ce drzwi w �cianie. Po kilkudziesi�ciu
betonowych schodkach zst�pili�my do podziemia. Chodnik wykuty w
kredowej skale opada� w d�. - Podziemia w Che�mie zacz�to dr��y�
w XVI wieku - powiedzia�a nasza przewodniczka. - Og�lna d�ugo��
korytarzy jest trudna do oszacowania. Wiele z nich po
inwentaryzacji w latach pi��dziesi�tych musiano zasypa�. Obecna
trasa udost�pniona turystom liczy dwa i p� kilometra. Wiemy o
istnieniu jeszcze nieprzebadanego kompleksu podziemi pod G�rk�.
Ostatnio przyst�pi� do ich badania magister Stanis�aw Go�ub.
Zatrzymali�my si� ko�o pod�wietlonej gabloty. Wewn�trz znajdowa�
si� rysunek przedstawiaj�cy schemat studni na rynku i jej
po��czenie z podziemnymi korytarzami. Obok le�a�a niedu�a z�ota
tarczka - zausznica. - Ta zausznica pochodzi zapewne z pocz�tk�w
XIV wieku - wyja�ni�a przewodniczka. - Znaleziono j� podczas
badania podziemi. To jeden z najciekawszych zabytk�w. Ta w
gablocie to oczywi�cie kopia. Pan Tomasz pochyli� si�, wpatrywa�
si� w ni� chwil�. - Co o tym s�dzisz, Pawle? - zagadn��.
Popatrzy�em uwa�nie. - Dwa pawie splecione ogonami. Paw to symbol
cz�sto wyst�puj�cy na monetach Lewantu. I zdaje si� na bawarskich
z X wieku. Prawdopodobnie wizerunek w�a�nie pawia, a nie or�a,
i to zaczerpni�ty z monet bawarskich widnieje na monecie
Boles�awa Chrobrego, reprodukowanej na banknocie
dwudziestoz�otowym. Tak twierdzi nasz najwybitniejszy numizmatyk,
profesor Stanis�aw Suchodolski. Te pawie mog� wskazywa� na wp�yw
sztuki bizantyjskiej, a mo�e i po�rednio ruskiej. Pan Tomasz
pokr�ci� g�ow� z dezaprobat�.
- Zwr�� uwag�, m�j drogi, na spos�b w jaki splataj� si� ogony
tych ptak�w. - Przecie� to bardzo podobne do ornamentyki
zoofiguratywnej plemion norma�skich - wykrztusi�em. - Styl
reprezentowany przez znaleziska brosz ��wiopodobnych z Birki
albo zako�czenia rog�w z Visby... - No w�a�nie. Czy zatem nie
nale�a�oby datowa� tego kawa�ka z�ota na XI wiek? Zamy�li�em si�.
- Mo�e, ale ta stylizacja jest bardzo uproszczona w por�wnaniu
z bogat� ornamentyk� znalezisk z teren�w Skandynawii. U�miechn��
si� lekko. - Nie zapominaj, jak daleko od warsztat�w z�otniczych
Birki znajdujemy si� w tej chwili. A wtedy te odleg�o�ci by�y
jeszcze trudniejsze do pokonania. - To mo�e by� wt�rne
zapo�yczenie. Nie bezpo�rednio od wiking�w, ale od ich
zeslawizowanych potomk�w z Rusi. Przecie� dynastia Rurykowicz�w
pochodzi�a od Ruryka - wodza norma�skiego, kt�ry zapu�ci� si� na
tereny Rusi i tam si� osiedli�. Wystarczy zreszt� por�wna�
ukrai�skie god�o. Tryzub to dwie splecione litery. Spos�b
splecenia jest do�� podobny. Przecinaj�ce si� szerokie wst�gi
metalu... - No co ty! - zgromi� mnie szef. - Naogl�da�e� si�
odznak Strzelc�w Siczowych i Ukrai�skiej Powsta�czej Armii i
wydaje ci si�, �e tryzub musi si� splata�. Por�wnaj monety
W�odzimierza Wielkiego i jego nast�pc�w. - Przepraszam, szefie.
Ale je�li jest to zapo�yczenie ruskie z czas�w Rurykowicz�w to,
o ile s� to faktycznie pozosta�o�ci wp�ywu ornamentyki
norma�skiej, chyba nale�y za�o�y�, �e nie s� starsze ni� z X-XI
wieku. Je�li zestawi si� daty penetracji norma�skiej na Rusi...
Tymczasem odeszli�my do�� daleko od gabloty. Zapalili�my �wiece.
W ich md�ym �wietle cienie sta�y si� bardziej czarne, a
poznaczone �ladami kilof�w �ciany nabra�y widmowych kszta�t�w.
Zatrzymali�my si� w sporej komorze. - Ta sala nazywana jest
komor� ducha Bielucha - powiedzia�a przewodniczka. - Istnieje
legenda, �e ten, kto przy�o�y tu r�k� do �ciany i wypowie
�yczenie, mo�e liczy� na jego spe�nienie. Prosz� zgasi� �wiece.
�yczenie nale�y wypowiedzie� w ciemno�ci. Zgasi�a swoj� latark�.
Nieoczekiwanie poch�on�� nas atramentowy mrok. Zrobi�em ostro�nie
krok w bok i wyci�gn��em d�o�. �ciana by�a wilgotna i
nieprzyjemna w dotyku. Niespodziewanie us�ysza�em gdzie� w
ciemno�ci szept pana Tomasza. Wy�owi�em tylko dwa s�owa. Moje
imi� i co� w rodzaju Agridag... Nie zd��y�em wypowiedzie� swego
�yczenia, bo oto w ciemno�ci pojawi�y si� dwie �ar�weczki
imituj�ce oczy, a za nimi odziana w bia�e prze�cierad�o posta�. -
Witajcie w moim kr�lestwie - powiedzia�a posta�. - Jestem duch
Bieluch, w�adca tych podziemnych korytarzy... Wys�uchali�my do
ko�ca przem�wienia ducha, a gdy znikn�� zapalili�my �wieczki i
ruszyli�my za przewodniczk� w ciemno��. Szef by� dziwnie
zamy�lony. Ch�odne wiosenne powietrze po opuszczeniu loch�w
wyda�o si� nam ciep�e jak zupa. Ruszyli�my wolno ulic�. - Powinni
troch� lepiej przestudiowa� folklor tych stron - powiedzia�
wreszcie szef po chwili zadumy. - Dlaczego?
- Duch.
- Nie rozumiem. By� bardzo sympatyczny. Pan Samochodzik
u�miechn�� si� szeroko. - No w�a�nie. Sympatyczny. Podczas
inwentaryzacji podziemi profesor Wiktor Zin odkry� w wielu
miejscach na �cianach korytarzy rysunki naskrobane opalonymi
ogarkami �uczywa. Przedstawia�y to, czego bali si� g�rnicy. Ducha
bia�ego nied�wiedzia. Pana podziemi kredowych. Istot� okrutn� i
z�o�liw� wal�c� im na g�owy bry�y marglu. Aby wkupi� si� w jego
�aski ustawiali mu miseczki z miodem w charakterze ofiary. - To
bardzo ciekawe. Ale z drugiej strony straszenie ludzi naprawd�
strasznym duchem... Pan Samochodzik wyci�gn�� z kieszeni zegarek
i przy�pieszy� kroku. Dotarli�my na dworzec PKS-u. - Pojedziemy
do Wojs�awic - zadecydowa� przy kasie. - Przenocujemy u mojego
znajomego, a przed po�udniem mamy um�wione spotkanie. -
Spotkanie. Szefie, chcia�bym si� dowiedzie�, po co w�a�ciwie... -
Pocierp jeszcze troch�. My�la�em, �e opowiem ci o tym w
podziemiach, ale tam nie by�o odpowiedniej atmosfery - u�miechn��
si� tajemniczo. Nie pyta�em dalej. Zna�em pana Tomasza na tyle
dobrze, �eby czeka� a� sam zdradzi swoj� tajemnic�. On tymczasem
u�miechn�� si� zagadkowo. Na autobus czeka�o mn�stwo ludzi.
Wt�oczyli�my si� wreszcie do �rodka. Pan Tomasz zdoby� miejsce
siedz�ce ko�o pos�pnego staruszka ubranego w jaki� powyci�gany
nierozpoznawalny �ach. S�o�ce zachodzi�o ju�. Autobus wytoczy�
si� z miasta w ciemno��. P�dzi� w�sk� asfaltow� szos� gdzie� na
po�udnie. Kierowca pu�ci� na ca�y regulator radio, nadawano
akurat jak�� audycj� po�wi�con� muzyce disco polo. Ludzie woko�o
nieustannie gadali. To mnie zaskoczy�o. W Warszawie w autobusie
zdarza�o si� czasem, �eby kto� z kim� rozmawia�, ale tu m�wili
wszyscy jednocze�nie. Ka�dy spotka� kogo� znajomego. Siedz�cy
ko�o szefa staruszek kurzy� koszmarnego skr�ta. K��by sinego
tytoniowego dymu zasnu�y wszystko jak mg�a. Nogi troch� cierp�y
mi w kolanach. Staruszek wyj�� z kieszeni zamykan� popielniczk�
i rozgni�t� w niej peta, po czym z kieszeni wyci�gn�� p�ask�
manierk�. Poci�gn�� z niej spory �yk, po czym poda� panu
Tomaszowi. Szef popatrzy� na niego pytaj�co. - Co� pan zm�czony -
powiedzia� staruszek. - To na popraw� humoru. Niecz�sto spotykam
w tym autobusie naukowc�w z Warszawy. Pan Tomasz poci�gn�� �yczek
i poda� mi manierk�. Spr�bowa�em ostro�nie. Zawarty w niej
alkohol mia� podejrzany zapach i by� upiornie m�tny. Smakowa�
troch� jak �liwowica. Odda�em manierk� staruszkowi. - Sk�d pan
wie, �e jeste�my naukowcami? - zagadn�� Pan Samochodzik.
Staruszek b�ysn�� w p�mroku konstelacj� z�otych z�b�w.
- To proste - powiedzia�. - Tylko pan w autobusie ma okulary.
Rozejrza�em si� nieznacznie. M�wi� prawd�. - Co to by�o? -
wskaza�em gestem manierk�.
- Bimber ze �liwek. M�j wyr�b. Noc taka ch�odna, trzeba si�
troch� rozgrza�. Bimber w �o��dku faktycznie mnie rozgrzewa�.
Muzyka lej�ca si� z odbiornika kierowcy nieoczekiwanie wyda�a si�
ca�kiem przyjemna. Staruszek tymczasem poprawi� torb�, kt�r�
piastowa� na kolanach i wydoby� z niej kawa� kie�basy. Roz�ama�
go na trzy cz�ci i podzieli� si� z nami. Przypomnia�em sobie,
�e od rana nic nie jad�em. - I co sprowadza wielkich naukowc�w
w nasze strony? - zagadn�� nasz towarzysz. - Mamy par� pyta� do
proboszcza z Wojs�awic - powiedzia� pan Tomasz. - Chcemy go
zapyta�, co wie o podr�y hrabiego Alojzego. Staruszek pokiwa�
g�ow� powa�nie. - Tak, proboszcz zajmuje si� histori�. Wypytywa�
ludzi. Du�o wie, cho� oczywi�cie nie wszystko. Hrabia je�dzi� do
W�och i do Ziemi �wi�tej . By� te� w Turcji i - u�miechn�� si�
dziwnie - nie tylko on. Byli i inni. Jego chytra mina �wiadczy�a,
�e on sam wie o wiele wi�cej, ale milcza�. - Je�li zostan� wam
jakie� pytania - pogrzeba� w kieszeni i wydoby� z niej
zat�uszczony strz�p papieru pakowego, na kt�rym kto� za pomoc�
dziecinnej drukarenki odbi� ko�lawe literki - to jest moja
wizyt�wka. Mieszkam na Starym Majdanie. Wpadnijcie kiedy�. Dawno
ju� nie gada�em z cywilizowanymi lud�mi - mrukn�� do pana Tomasza
i wyci�gn�� z kieszeni kurtki okulary w plastikowej oprawce. -
Ja te� jestem intelektualist� - szepn��, a potem opad� na fotel
i nasun�wszy maciej�wk� na oczy zapad� w drzemk�. Pan Tomasz
odwr�ci� si� w moj� stron�. - Popatrz na tych ludzi - powiedzia�.
Nad moj� g�ow� jaki� ch�op trajkota� jak katarynka o cenach
�ywca. - Widzisz? Ile w nich �ycia...
Powietrze pachnia�o tanimi kosmetykami, kie�bas�, naftalin�,
st�chli-zn�, wilgotn� tektur�. Przez uchylone okno la�a si�
o�ywcza wo� sosnowego lasu. Powietrze na zewn�trz musia�o by�
ch�odne. Odetchn��em ca�� piersi�. W moje uszy nadal wdziera� si�
jazgot muzyczki. I nagle poczu�em, �e Pan Tomasz ma racj�. Czu�em
si� zanurzony w samej esensji �ycia. Otaczali mnie kochani
rodacy. S�l ziemi.
ROZDZIA� TRZECI
MAREK ETTER � KL�TWA NAD RODEM POLETY���W � DZIENNIK HRABIEGO
ALOJZEGO � CZY WIERZ� W ARK� NOEGO
Dom przyjaciela pana Tomasza le�a� do�� daleko od Wojs�awic.
Szli�my szos�, a wiej�cy nad polami wiatr by� z ka�d� minut�
zimniejszy i bardziej przenikliwy. Wreszcie stan�li�my przed
sporym budynkiem z czerwonej ceg�y. Szef za�omota� w drzwi. W
oknach by�o ciemno. - Pewno poszli spa� - zawyrokowa�em.
- Gdzie tam - pokaza� mi smug� �wiat�a s�cz�c� si� z okienka
piwnicy. Po chwili drzwi otworzy�y si� ze szcz�kiem. Wyjrza�a
przez nie lufa karabinu, a za ni� g�owa ch�opaka lat oko�o
dwudziestu. - A, przyjechali�cie - powiedzia�. - No to zapraszam.
Wewn�trz domu by�o ciep�o i pachnia�o myszami. Gospodarz zapali�
�wiat�o. Mia� czarne w�osy, ciemne oczy, a nad g�rn� warg�
niewielki w�sik. - Marek Etter - przedstawi� si�.
- Pawe� Daniec.
Pan Tomasz nie musia� si� przedstawia�. Na pierwszy rzut oka
wida� by�o, �e si� znaj�. - Zapraszam na pokoje - rzek�
gospodarz.
Weszli�my do niedu�ego pobielonego wapnem pokoiku. W k�cie
drzema� kaflowy piec, naprzeciw niego, ko�o okna, sta�a du�a
drewniana szafa podziurawiona przez korniki. Przy stole o blacie
poznaczonym dziesi�tkami dra�ni�� no�em i niezliczonymi �ladami
szklanek sta�a szeroka �awa z wysuwanym siedzeniem. Gospodarz
zapali� wisz�c� u powa�y �ar�wk� i znikn��. Wr�ci� po chwili z
bochnem chleba, p�tem kie�basy i wielkim majchrem. Na stole
po�o�y� �wie�� gazet�, pokroi� zr�cznie chleb i znowu wyszed�.
Wr�ci� z wiadrem wody, prymitywn� grza�k� zrobion� z brzeszczota
pi�ki do metalu i puszk� herbaty. Zasiedli�my do sp�nionej
kolacji.
- Dawno pan nie zagl�da�, Panie Samochodzik - powiedzia�
gospodarz. - Dzieckiem by�em, ale pami�tam pa�ski wehiku�. Tatko
wtedy wyklepa� b�otnik. S�u�y jeszcze? - Niestety - pan Tomasz
pokr�ci� smutno g�ow�. - Nie ma ju� wehiku�u. Ale b�otnik by�
znakomity. - I c� was tu sprowadza?
- Szukamy informacji o Alojzym Poletylle. Marek pokiwa� g�ow�. -
Polety��owie. Pami�tam, dziadek opowiada�. To wszystko - machn��
d�oni� w stron� niewidocznych w ciemno�ci za oknem p�l - by�o
kiedy� ich. A teraz jest nasze - spojrza� wyzywaj�co. - Nawet im
tego nie re-pry-wa-ty-za-tuj� - przesylabizowa�, ale i tak z
b��dem. - Wymarli jeszcze przed wojn�. - Co wiesz o tym Alojzym?
- zagadn�� m�j szef.
- O Alojzym? Nic. Dziadek opowiada� o Miko�aju. Ten by� ostatni.
Maj�tek przetr�ci�, skonfiskowali go za d�ugi. Budynki rozebra�,
�eby sprzedawa� ceg��. Tak nisko upad�. Potem w pa�acu by�a
szko�a, a teraz ju� go nie ma. Tylko filar z bramy folwarku
zosta�, ruiny oran�erii i wida� miejsce, gdzie stajnia dworska
sta�a. Woda w wiadrze zagotowa�a si�. Herbata by�a dobra i bardzo
mocna. Gospodarz zastanawia� si� d�u�sz� chwil�. - By�y jakie�
listy znalezione na strychu po nich - powiedzia�. - Ale to ju�
dawno temu. Wszystko przepad�o. Niekt�re zabrali ci z muzeum w
Che�mie. Zreszt� nic w nich ciekawego chyba nie by�o. Opowiem wam
jeszcze o jednym. To Jan Polety��o, syn Franciszka,
przedostatniego dziedzica, w kt�rego uderzy�a kl�twa wisz�ca nad
rodem i nad t� ziemi�. Zwariowa�. Jako m�ody ch�opak uciek� z
domu. Pojecha� w �wiat, do Berlina. Czytali�cie Londona? On chyba
te�. Usadowi� si� na tylnej osi wagonu w poci�gu. Mo�na si� tam
by�o ulokowa� nie gorzej ni� pod podwoziem TIR-a. Tyle tylko, �e
nie przewidzia� jednego. Usadowi� si� akurat pod kiblem i gdy
dojecha� na miejsce ca�y by� oblepiony fekaliami. Wyszed� na
peron w Berlinie, smr�d na dwadzie�cia metr�w, zaraz go zgarn�li
i odes�ali w ramiona tatusia. A on go zamkn�� w pa�acu. Jan
jeszcze par� razy ucieka�, a� wreszcie pogryz� go pies.
Zachorowa� na w�cieklizn� i umar�. A kt�ry� z nich, ju� nie
pami�tam kt�ry, urz�dzi� wykopaliska na Zamczysku. Wina z
zamkowych zapas�w mu si� zachcia�o. A zamek to Szwedzi spalili
podczas "potopu". Na czym to ja stan��em? - Wino z piwnic -
podpowiedzia�em.
- A w�a�nie. Kopa� i znalaz� zamurowane drzwi. By�o ju� p�no,
od�o�y� otwarcie do nast�pnego dnia. A w nocy mia� sen, w kt�rym
jaki� g�os mu powiedzia�: "Je�li te drzwi otworzysz, to g�ow�
na�o�ysz na to, co tam znajdziesz". Spietra� si� i kaza� te drzwi
zasypa�. Ale nie pami�tam, kt�ry to by�. Mo�e Aureli? On si�
interesowa� zabytkami, we W�oszech siedzia�. To mo�e on.
Alkoholem te� si� interesowa�, nie mniej ni� oni wszyscy. G��wnie
to Miko�aj przechla� te folwarki. No, zostawi� was. Jakby�cie
czego� potrzebowali, to jestem w domu obok. Koce s� w �awie, woda
w studni. Wyszed�. Trzasn�y drzwi wej�ciowe. Pan Tomasz podni�s�
porzucony w k�cie karabin. Trzasn�� zamkiem. - Stary mosin -
stwierdzi�. Wzi��em bro� do r�ki.
- Zupe�nie zardzewia�y - zauwa�y�em. - Gdyby�my byli rabusiami...
Szef otworzy� walizeczk�.
- Teraz jest odpowiednia pora - powiedzia�. - Ale usi�d�
wygodnie, bo to b�dzie d�uga opowie��. Rozsiad�em si� na �awie.
�ar�wka pod sufitem rzuca�a paskudne ��te �wiat�o, cienie
rysowa�y si� ostro na �cianach. - Dwadzie�cia lat temu, gdy by�em
pi�kny i m�ody - roze�mia� si� - na Kercelaku, to takie s�ynne
targowisko w Warszawie, niestety ju� nie istniej�ce, kupi�em za
psie pieni�dze obraz. Wtedy wyda� mi si� bardzo �adny, ale potem
poszed�em na histori� sztuki i nauczy�em si� odr�nia� pi�kno od
kiczu. Obraz ten wygl�da� tak. Z portfela wyj�� czarnobia�e
zdj�cie. Brzeg fotografii by� powycinany w z�bki. - Jak widzisz,
przedstawia on co� w rodzaju skrzyni le��cej na �niegu. -
Bardziej wygl�da to na szop� - zauwa�y�em.
U�miechn�� si�. Zapali� zapalniczk� �wieczk�, po czym poszed� i
o�wietli� ciemny k�t za szaf�. Wisia� tu obraz identyczny jak ten
na fotografii. - Popatrz - powiedzia�.
Podszed�em. Obraz da� si� zdj�� ze �ciany. Przenie�li�my go i
po�o�yli�my na stole. - O�wietlenie jest fatalne, ale co mo�esz
o nim powiedzie�? - szef poda� mi lup�. Przygl�da�em si� przez
chwil� detalom.
- Malowa� kompletny amator - zauwa�y�em. - Cienie g�r uk�adaj�
si� inn� stron� ni� cienie tej rzeczy. �wiat�ocie� tak�e jest
zupe�nie zak��cony. I co� nie tak jest z perspektyw�. - No
w�a�nie.
Rzuci�em oboj�tnie fotografi� na obraz.
- My�l�, �e to ten sam - zauwa�y�em - ale s� drobne r�nice.
Star�em r�kawem kurz. Farby by�y mocno wyblak�e. - M�w dalej -
pan Tomasz wpatrywa� si� w mrok za oknem.
- S�dz�, �e obraz powsta� w latach osiemdziesi�tych ubieg�ego
wieku. Oczywi�cie mog� si� myli� nawet o pi��dziesi�t lat w ka�d�
stron�, bo malowa� amator. Poza tym nowinki w dziedzinie kanon�w
na prowincj� zawsze docieraj� z op�nieniem. - Lata pi��dziesi�te
XIX wieku - mrukn�� pan Tomasz i rzuci� na st� kolejn�
fotografi�, b�yszcz�c� odbitk� z polaroidu. - No to mamy numer
trzeci - powiedzia�.-By� na strychu w Che�mie. Trzeci obraz by�
najlepiej namalowany.
- To ��d�, a nie skrzynia - zauwa�y�em. - Co to ma by�? Widok
Arki Noego le��cej na lodowcach Araratu? Pan Tomasz odwr�ci� si�
u�miechni�ty. Z walizeczki wyj�� zeszyt oprawiony w sparcia��,
pogryzion� przez mole, sk�rzan� ok�adk�. - Numer cztery -
powiedzia� k�ad�c go przede mn�.
Otworzy� w miejscu za�o�onym przedwojennym banknotem dwudzie-
stoz�otowym. Szkic zajmowa� dwie strony notatnika. Przedstawia�
statek le��cy na lodowcu. W tle wida� by�o podw�jny szczyt. - A
wi�c wed�ug tego zosta�y namalowane?
- Zgadza si�. Mamy z tym ma�y problem. Szczyt... zreszt� mo�e ty
powiesz? - To chyba zaznaczenie umowne? Straszliwy skr�t
perspektywiczny. Przypatrzy�em si� przez lup�.
- Szczyt zosta� dorysowany p�niej. O��wkiem o innej twardo�ci. -
W�a�nie. W czerwcu zdaje si� chcia�e� bra� urlop? �eby powspi-
na� si� na ska�ki? Popatrzy�em zaskoczony. U�miechn�� si�.
Zamkn��em notatnik, a potem wiedziony impulsem otworzy�em go na
stronie tytu�owej.
Alojzy Polety��o
Diariusz z peregrynacji do Ziemi �wi�tej i Armenii
Przewraca�em kolejne kartki, ale upstrzone by�y tylko mieszanin�
plam granatowego koloru. - Pisa� pocz�tkowo pi�rem, a potem
u�ywa� kopiowego o��wka - powiedzia� szef. - Daje si� czyta�
mniej wi�cej do trzydziestej strony. Dalej, niestety nie -
wzruszy� ramionami. - Je�li nawet opisa� drog�, to niewiele nam
z tego przyjdzie. - Co wiesz o Arce Noego? - szef nadal si�
u�miecha�. - Chodzi�em w szkole na religi�. Czyta�em te� Stary
Testament. Noe zbudowa� Ark�. Zabra� na ni� po parze zwierz�t ze
wszystkich gatunk�w. Cho� wed�ug innej wersji zabra� po siedem
par zwierz�t czystych. Zabra� te� zapasy. Potop trwa�
czterdzie�ci dni... - No, niezupe�nie - sprostowa� z u�miechem
pan Tomasz. - Czterdzie�ci dni pada� deszcz. Zanim wody opad�y,
musia�o min�� jeszcze kilka miesi�cy. - Arka osiad�a na szczycie
g�ry Ararat. Stamt�d potomkowie Noego rozeszli si� po ziemi. O
Arce spoczywaj�cej nadal na Araracie wspomina zdaje si� Marco
Polo. - Marco Polo by� blagierem pierwszej wody. Ale dotar� co
najmniej do Iranu. M�g� przeje�d�a� ko�o Araratu. - Dlaczego
blagierem? - zdenerwowa�em si�.
- Dlatego, �e nazwy chi�skich prowincji poda� w postaci u�ywanej
w�a�nie w Iranie. Prawdopodobnie nigdy nie by� w Chinach, a
informacje zdoby� od przyjezdnych kupc�w. No, niewa�ne. Ko�o
Araratu m�g� przejecha�. M�g� te� s�ucha� kupc�w jad�cych z
Armenii, co w�a�ciwie na jedno wychodzi. Nie wspi�� si� na g�r�,
�eby ogl�da� Ark� z bliska, co tym samym dyskwalifikuje jego
relacj�. Ale w 318 roku naszej ery na Ararat wspi�� si� ormia�ski
zakonnik, �wi�ty Jakub z Medzypinu. Z g�ry zni�s� niedu�y kawa�ek
drewna, z kt�rego wykonano krzy�, obecnie jedn� z najcenniejszych
ormia�skich relikwii, przechowywany w katedrze w Eczmiadzynie.
W 1989 roku wystawiono go na widok publiczny. W XIII wieku na
g�r� wspi�� si� Jehan Haithon, mnich ormia�ski. Podobno bywali
tam tak�e cesarze bizantyjscy. Wiele m�wi si� o wyprawach
organizowanych w ubieg�ym wieku. Liczba relacji si�ga
kilkudziesi�ciu. W czasie pierwszej wojny �wiatowej g�r� mia�a
bada� ekspedycja wys�ana przez cara Miko�aja II, ale dziwnym
trafem nie odnaleziono �adnego z jej uczestnik�w. U�miechn�� si�.
- W drugiej po�owie naszego wieku kilku zapale�c�w parokrotnie
wspina�o si� na g�r� i niekt�rzy nawet co� tam widzieli. - Wi�c
nasz hrabia Alojzy by� jednym z tych, kt�rym uda�o si� wdrapa�
na Ararat. - Na podstawie jego szkicu namalowano co najmniej
siedem obraz�w. - Czy mo�emy wierzy� jego relacji?
- Aby odpowiedzie� na to pytanie musimy dowiedzie� si�, jakim by�
cz�owiekiem. Mam nadziej�, �e nast�pi to ju� jutro. A na razie
pora spa�. - Szefie, nie chc� by� natarczywy, ale dlaczego
wspomnia� pan o moim urlopie? - Jutro - uci�� pan Tomasz i
wyci�gn�wszy si� na zapadaj�cym ��ku nakry� si� pledem.
Wysun��em skrzyni� �awy. W zag��bieniu po zdj�ciu deski, na
kt�rej siedzia�em, odkry�em pachn�cy myszami siennik i
postrz�piony koc. Zgasi�em �ar�wk� wisz�c� u powa�y i niemal
natychmiast zapad�em w sen.
ROZDZIA� CZWARTY
NAPIS NA BELCE I BUTELECZKA � SKRYTKA � MODLITEWNIK, �A�CUSZEK
ARYSTOKRATA � TAJEMNICE DENDRO-CHRONOLOGII
Obudzi� mnie promie� s�o�ca, kt�ry przebi� si� przez szyb� i
po�askota� mnie w nos. Przeci�gn��em si�, a potem popatrzy�em na
sufit. - O rany! - j�kn��em.
Pan Tomasz otworzy� oczy. �rodkowa belka stropowa by�a rze�biona.
Wzd�u� ca�ej niemal jej d�ugo�ci ci�gn�� si� napis wykonany
niezwykle ozdobnym literami.
AGHRI DAGH HIC EST OCCULTATA SANCTA ARCA
- Znasz �acin�? Jasne, �e znasz - powiedzia�.
- Tu jest ukryta �wi�ta Arka?
- No w�a�nie. Pierwsze dwa s�owa to jak adres. Aghri Dagh. Po
turecku G�ra B�lu, czyli Ararat. Usiad�em zrzucaj�c z siebie koc.
- To w pewien spos�b potwierdza legend� hrabiego.
- Nie potwierdza niczego poza tym, �e hrabia chwali si� takim
w�a�nie wyczynem. Na razie nic innego nie mo�emy zak�ada�. Skocz
do studni, wyci�gnij wiadro, trzeba si� troch� ogarn��, zanim
spotkamy si� z ksi�dzem. My ludzie cywilizowani, naukowcy z
Warszawy, musimy dba� o pozory - zachichota�. Zaczerpn��em wiadro
wody. Jak spod ziemi wyr�s� gospodarz. Pokaza� mi, gdzie jest
kuchnia. Rankiem napali� w piecu. Postawi�em wiadro na p�ycie,
�eby zagrza�a si� troch�. Wr�ci�em do pokoju. Szef w�a�nie wsta�
i robi� sobie �niadanie. Przy��czy�em si�. Potem po kolei
ucywilizowali�my sw�j wygl�d za pomoc� wody i myd�a. Moje ubranie
nadal by�o strasznie czu� myszami, ale mia�em nadziej�, �e
wywietrzeje. Postanowi�em na po�egnanie zrobi� zdj�cie belki i
obrazu. Wzi��em aparat szefa i wycelowawszy obiektyw, podkr�ci�em
nim dla wyregulowania ostro�ci. Obiektyw powi�kszy� obraz belki,
a gdy kr�ci�em pier�cieniem spostrzeg�em jeszcze co�. Jedna z
liter odrobin� r�ni�a si� kolorem. Popatrzy�em na ni� uwa�nie.
Woko�o bieg�a cienka czarna obw�dka. Szczelina? Wskoczy�em na
st� i si�gn��em d�oni�. Wszed� szef, parowa� ciep�em i wilgoci�.
- Co tam zauwa�y�e�? - zagadn��.
- Jedna litera zosta�a chyba zrobiona z innego drewna i
wstawiona. Poda� mi szwajcarski scyzoryk. - No to zabaw si� w
McGyvera - mrukn��. Po kilku pr�bach wyd�uba�em liter�. - Belka
jest bukowa, a litera chyba z jesionu - powiedzia�em. - Jest
otw�r... Wsun��em we� d�o�. Palce namaca�y co� dziwnego. Ziarna?
Nie, r�aniec. Wyci�gn��em go. Poda�em szefowi. G��biej by�a
ksi��eczka do nabo�e�stwa oprawiona w czarn� sk�r�. Poda�em j�
i ponownie zag��bi�em palce w otw�r. - No, no - rozleg�o si� z
do�u. Szef otworzy� ksi��eczk�. - Zapomnijmy o dawnych grzechach
i cieszmy si� nadziej� na wieczno�� w niebie - przeczyta�. -
Uwa�aj, nie spadnij. Joannie Etter - Alojzy hr. Polety��o. - No
prosz�. Pan hrabia broczy pami�tkami jak ranny nied�wied�. Z
otworu wyci�gn��em ostatni przedmiot. D�ugi na oko�o trzydzie�ci
centymetr�w z�oty �a�cuszek, raczej nale�a�oby powiedzie�
�a�cuch, gruby prawie na palec. Na jego ko�cu by�a zawieszona
ma�a szklana buteleczka. Wilgo� spatynowa�a kiepsko wykonane
szk�o i mieni�a si� teraz t�czowym blaskiem jak ka�u�a benzyny
w pogodny dzie�. Poda�em znalezisko szefowi i zeskoczy�em na
ziemi�. Pan Samochodzik wa�y� w d�oniach �a�cuszek. - Ci�ki -
powiedzia�. - Ma co najmniej dziesi�� deko.
- Za gram z�ota - kilogram my�liwskiej. Za dziesi�� gram�w -
kuchenka mikrofalowa. A za to mo�na by kupi� multimedialny
komputer. - Za kilogram z�ota - samoch�d, za dziesi�� kilogram�w
- mieszkanie w bloku, a sto kilogram�w dom z ogrodem i basenem -
wylicza� z u�miechem. - Bardziej ciekawi mnie ta buteleczka. Z
kieszeni wydoby� lup�.
- Przypomina... Zreszt� mo�e sam ocenisz? - poda� mi lup� i
znalezisko. - Wygl�da jak buteleczki na wod� �wi�con�, przywo�one
przez pielgrzym�w w XVI i XVII wieku. Te ta�sze wykonywano ze
szk�a, bardziej luksusowe z kryszta�u g�rskiego. Ta jest szklana.
Wyryto na niej herb. Wygl�da jak co� w rodzaju klucza... - To
Trzywdar. Herb Polety���w.
- Wyryto go za pomoc� urz�dzenia z ko�em szlifierskim. S�
przeci�gni�cia linii i przeg��bienia. Odda�em szefowi buteleczk�.
Poskroba� palcem spatynowane szk�o. Cieniutka t�czowa �uska
przyklei�a mu si� do sk�ry. -- Wewn�trz nie ma wody, ale co�
innego - potrz�sn�� buteleczk� i popatrzy� przez ni� pod s�o�ce.
- Niedu�y, br�zowy chyba okruch. Drewno? - Mo�e drewno Arki -
zagadn�� od progu Marek. - Moja babka bez przerwy powtarza�a, �e
jej babka dosta�a od hrabiego kawa�ek drzewa Arki. - Ta
buteleczka jest starsza - zaprotestowa�em.
- Niekoniecznie - ostudzi� mnie pan Tomasz. - Je�li zosta�a
wykonana w Lewancie mo�e mie� sto pi��dziesi�t lat. Tamtejsze
drobne warsztaty szklarskie produkuj� takie flaszeczki na u�ytek
turyst�w po dzi� dzie�. Technika nie zmieni�a si� od wiek�w.
Odda� relikwi� gospodarzowi. - No c�, teraz to twoje. Marek
kiwn�� g�ow�.
- Chod�cie, to co� wam poka��.
Poszli�my z nim do pokoju za kuchni�. Otworzy� szaf� i wyj�� z
niej album z fotografiami. Na pierwszej stronie przyklejono dwa
kolorowe zdj�cia obraz�w. Na pierwszym z nich widnia�a m�oda
kobieta z rozpuszczonymi w�osami, patrz�ca zalotnie czarnymi
oczyma. Na drugim ta sama kobieta, starsza o pi��dziesi�t lat,
sta�a w czarnym kapeluszu. Pod jej szyj�, na �a�cuszku, wisia�a
buteleczka. - To chyba to - powiedzia� Marek skrobi�c si� po
g�owie. - Trzeba by obejrze� obrazy, ale one s� u brata we
Wroc�awiu. Pod zdj�ciami naniesiono bia�ym korektorem napis:
"Joanna Etter". - To pi�kne portrety - zauwa�y� pan Tomasz. -
Mo�na pozna� r�k� mistrza. Marek u�miechn�� si� kwa�no.
- Poletyttowie zawsze trzymali w pa�acu nadwornych artyst�w. Ona
by�a kochank� hrabiego Alojzego. Cala wie� o tym m�wi�a. Do
dzisiaj ludzie pami�taj�, cho� min�o sto pi��dziesi�t lat. A we
mnie p�ynie krew Polety���w. Bo niby po kim mog� mie� pod�u�n�
twarz, jak ta szlachta z ksi��ki Arystokracja, co j� kupi�em w
Che�mie? - Po pi�ciu pokoleniach nie powinno by� po tym �ladu -
zauwa�y�em. - Kto wie, mo�e nawet jestem hrabi�? - zapali� si�
nasz rozm�wca. - Hrabia Marek Etter. To chyba nie�le brzmi? -
Marek hrabia Etter - sprostowa� Pan Samochodzik. - Tytu�
umieszcza si� mi�dzy imieniem a nazwiskiem. A jeszcze lepiej
skr�� imi�. Mark hrabia Etter. To z niemiecka. Naprawd� jeszcze
pami�taj�? Gospodarz kiwn�� g�ow�. Spod �a\vki w sieni wyci�gn��
kosz z wikliny wype�niony butelkami. Wy�owi� jedn�. - Wrzucaj�
mi do ogr�dka - powiedzia�. - Przy ka�dej okazji. Na etykietce
taniego owocowego \vina widnia� obrazek przedstawiaj�cy nag�
kobiet� le��c� w niedwuznacznej pozie. "Kochanka Dziedzica"
brzmia�a nazwa trunku. Z trudem powstrzyma�em gwa�towny przyp�yw
weso�o�ci. - A to - gospodarz podni�s� ze sto�u ksi��eczk� do
nabo�e�stwa, r�aniec i �a�cuszek - chyba wsadz� na miejsce i
niech sobie pole�y jeszcze sto lat. - Po�yczy�bym ampu�k� -
odezwa� si� pan Tomasz. - Zbadamy i zwr�cimy. Marek zastanawia�
si� tylko chwil�.
- M�drca szkie�ko i oko - palcem oskar�ycielsko wskaza� lup�
wystaj�c� szefowi z kieszonki marynarki. - Dobra. Badajcie sobie.
Du�o wam ten kawa�ek nie powie. - Powie - u�miechn�� si� pan
Tomasz. - Powie, jak bardzo jest stary. - Ale do C14 trzeba by
go spali� - zaniepokoi� si� Marek. - C14 to bardzo niedok�adna
i przestarza�a metoda - uspokoi� Pan Samochodzik. - Zrobimy
dendro. - Dendro?
- Dendrochronologia - wyja�nia�em podnosz�c le��cy ko�o pieca
kawa�ek drewna. - Niech pan patrzy. Wida� s�oje. - Wida�.
Wzi��em od szefa lup� i pokaza�em gospodarzowi widok w
powi�kszeniu. - S�oje s� r�nej grubo�ci. Je�li lato jest suche,
to przyro�nie mniej drewna i pier�cie� b�dzie cie�szy. Je�li lato
b�dzie wilgotne, przyro�nie odrobin� grubszy. - Tak. To wida�.
S� r�nej grubo�ci.
- Mo�na te grubo�ci mierzy�. A wtedy uzyskuje si� sekwencj� na
przyk�ad tak�: gruby - cienki - cienki - bardzo cienki - gruby -
cienki. Uk�ad nieustannie si� zmienia, bo lata s� przecie�
r�ne. Mo�e by� wiele suchych pod rz�d. Je�li sporz�dzi si�
tabel� si�gaj�c� wstecz na przyk�ad dwa tysi�ce lat, mo�na
dopasowa� dowolny kawa�ek drewna na przyk�ad ze starego mebla do
tabeli... - Rozumiem. Jego s�oje b�d� identyczne na jakim�
odcinku jak por�wnawcze. - No w�a�nie. Dlatego przedmiot�w
drewnianych nie musimy pali�, aby okre�li� ich wiek. Wystarczy
przy�o�y� i por�wna�. - A sk�d we�miecie drzewo sprzed dwu
tysi�cy lat? Siedemsetletni� lip� - to rozumiem. Ale wcze�niej? -
Nie musimy mie� jednego drzewa - do wyja�nie� w��czy� si� pan
Tomasz. - Mamy pierwsze. Cofamy si� dwie�cie lat. W trakcie bada�
archeologicznych znajdujemy na przyk�ad star� desk� dart� z pnia.
Jej pierwsze s�oje pozwalaj� nam "zaczepi�" si� do ko�ca tabeli,
a potem mo�emy mierzy� s�oje deski i cofn�� si� o kolejne
pi��dziesi�t albo i sto pi��dziesi�t lat. Potem trzeba znale��...
- Na przyk�ad belk� stropow� pi�tnastowiecznego ko�cio�a.
Rozumiem. I jak daleko mo�na tak si�gn��? - Dla teren�w Polski
prawie do epoki br�zu. Trwaj� prace nad sporz�dzeniem tabeli dla
okres�w wcze�niejszych. A dla innych teren�w mamy sekwencje s�oi
si�gaj�ce a� do staro�ytno�ci. - Czyli wystarczy, �e zmierzycie
i por�wnacie?
- To te� nie do ko�ca takie proste - zastrzeg�em si�. -
Oczywi�cie sekwencje s�oj�w na r�nych terenach mog� si� troch�
r�ni�. Wystarczy, �e drzewo ros�o na bardziej nas�onecznionym
stoku. Ale metoda jest do�� dok�adna i stale udoskonalana. R�ne
drzewa maj� r�ny przyrost, wi�c opracowuje si� sekwencje dla
r�nych gatunk�w. - Fajnie. Mam nadziej�, �e opowiecie mi potem,
co z tego wynik�o? - Oczywi�cie - zapewni� pan Tomasz. - Z
najdrobniejszymi szczeg�ami. Po�egnali�my gospodarza i
ruszyli�my w stron� Wojs�awic. Zbo�e na polach ju� dojrzewa�o.
Na horyzoncie pofalowane pag�rki znika�y w lesie. Wiatr wia�
ciep�y, pachnia�o wiosn�, a mo�e nawet wczesnym latem. - Pi�knie
tu - zauwa�y�em.
- Pi�knie. Chyba dobre miejsce, �eby osi��� na staro�� -
u�miechn�� si� szef. - Ale nam m�odym morze po kolana. Kie�bas�
robi� tu znakomit�. A i chleb niez�y. Przeszli�my przez
miasteczko. W dziennym �wietle okaza�o si� by� jeszcze bardziej
zaniedbane. - Bardzo ciekawe miejsce. Uk�ad rynku w�a�ciwie nie
zmieni� si� od czasu lokacji przed przesz�o pi�ciuset laty. A ten
pag�rek po�rodku kryje fundamenty ratusza. Kiedy� zapewne zostan�
tu przeprowadzone gruntowne badania archeologiczne.
ROZDZIA� PI�TY
ODWIEDZINY NA PLEBANII � HRABIA AURELI � HRABIA
ALOJZY � MIOTE�KA Z KO�SKIEGO W�OSIA � TAJEMNICA
OBRAZU �WI�TEGO FRANCISZKA
Skr�cili�my w wysadzan� lipami uliczk�. Min�li�my bia�y, barokowy
ko�ci�. Przed nami wyros�a bry�a opuszczonej cerkwi. Skr�cili�my
i przez ogr�d doszli�my do ganku plebanii. Ksi�dz wyszed� nam na
spotkanie. - Zapraszam na pokoje - powiedzia� po wzajemnej
prezentacji. Weszli�my do niedu�ego gabinetu. �ciany by�y
zastawione rega�ami pe�nymi ksi��ek. Na stoliku pod oknem sta�
komputer. Siedli�my w wygodnych fotelach, a gospodyni zaraz
przynios�a ciasto i rozpalony samowar z wod� na herbat�. W
czajniczku pachnia�a �wie�o zaparzona esencja. - No c�. Maj�
panowie jakie� pytania? - ksi�dz Robert u�miechn�� si� szeroko.
Pan Tomasz kiwn�� g�ow� nalewaj�c sobie herbaty.
- Szukamy �lad�w po Alojzym Poletylle. Ksi�dz u�miechn�� si�
jeszcze szerzej. - A na c� wam potrzebny ten degenerat?
- Zbieramy informacje na temat jego podr�y.
- Tej do W�och, z kt�rej przywi�z� tamtejsz� panienk� lekkich
obyczaj�w i bawi� si� �wietnie, przedstawiaj�c j� znajomym jako
nast�pczyni� w�oskiego tronu? Czy mo�e chodzi wam o t� do
Warszawy, sk�d przywi�z� parti� dywan�w tkanych mechanicznie i
wciska� �ydom jako perskie? Szef u�miechn�� si�.
- Po co owija� w bawe�n�? - zapyta�.
Ksi�dz wsta� i zza rega�u wyci�gn�� znajomy obraz.
- Numer osiem - mrukn�� pan Tomasz. Ksi�dz wepchn�� go z
powrotem. - Widz�, �e ju� to panowie widzieli.
- Nie dalej jak godzin� temu, dwa kilometry st�d.
Pokiwa� g�ow� zadumany.
- Hrabia Alojzy by� synem hrabiego Aurelego. Po ojcu posiad�
zami�owanie do w��czenia si� po �wiecie. Hrabia Aureli znany by�
z ci�kiej r�ki. Zdarzy�o si� dwukrotnie, �e zabi� cz�owieka. Za
pierwszym razem pastuch mu zameldowa�, �e na Mamczynej G�rze
krowy po deszczu przykl�kaj�, �eby liza� ziemi�. Hrabia s�dzi�,
�e mo�e w ten spos�b wychodzi� z ziemi s�l i zabi� pasterza, �eby
si� nie wyda�o przed czasem. O Mamczynej G�rze kr��� legendy.
Mia�y tam by� rudy i minera�y, ale badania naukowe nic takiego
nie wykaza�y. Za drugim razem by�o jeszcze gorzej. Hrabia Aureli
wyjecha� do W�och, zostawi� zarz�dc�, pana Borowskiego. Borowski
planowa� rozbudow� maj�tku, chcia� mi�dzy innymi urz�dzi�
cukrowni�, bo tej w okolicy jeszcze nie by�o i z pewno�ci�
mog�oby to przynie�� spore dochody. Zaci�gn�� kredyty pod zastaw
maj�tk�w w kilku bankach. Pewnie szybko sp�aci�by je, ale hrabia
Leopold zaalarmowa� Aurelego telegramem. Ten wr�ci� i wpad� w
sza�. Wezwa� do siebie zarz�dc� i zat�uk� go krzes�em na �mier�.
Zobaczy� to ksi�gowy dworu. Porwa� kas� i wyskoczy� oknem.
Pieni�dze zakopa� w klombie, a potem ukry� si�. Gdy wr�ci�, by
je wykopa� i odda�, okaza�o si�, �e kto� go podejrza� i ukrad�
wszystko. Kasjer powiesi� si� na strychu w stajni. Takie to
rzeczy dzia�y si� za Aurelego. - A hrabia Alojzy?
- Ju� do niego przechodz�. Alojzy to by�a twarda sztuka. Z
fundacji dawnego w�a�ciciela Wojs�awic, Henryka Trzeciewskiego,
istnia� tu u nas przytu�ek dla starc�w i kalek. Ot, taki
szpitalik. Widzieli�cie t� kup� dom�w ko�o ko�cio�a? W�a�nie tam.
Przytu�ek si� spali�. Parafianie zebrali datki i zbudowali nowy.
Niestety mieli pecha. Budynek wpad� hrabiemu Alojzemu w oko.
Pensjonariuszy porozwozi� po innych zak�adach, a budynek sprzeda�
na sklepy �ydom. Mieli�my tu pod koniec XVIII wieku taki ma�y
paskudny pogrom, zreszt� to temat na osobn� opowie��. Do��
powiedzie�, �e istnia� testament kasztelanowej Potockiej, oni te�
mieli przej�ciowo miasteczko w swoich r�kach, w ka�dym razie
testament ten nie zachowa� si�, ale podobno g�osi�, �e kara boska
spadnie na ka�dego, kto Wojs�awice odziedziczy, a �yd�w do miasta
wpu�ci. Pan hrabia si� nie ba�. Zreszt� wybitny znawca historii
Wojs�awic, doktor Jan G�rak, twierdzi, �e to nieprawda, bo �ydzi
wr�cili tu ju� za czas�w dziadka Alojzego, hrabiego Tytusa. To
swoj� drog� te� by� niez�y gagatek. Najpierw sterroryzowa� miasto
tak, �e burmistrz uciek�, wi�c mianowa� nowego. Po pewnym czasie
wygna� go i sam siebie mianowa� burmistrzem. Takie to by�y uroki
�ycia w prywatnych miastach. Ale zbytnio odbieg�em od tematu... -
Hrabia Aureli sprzeda� przytu�ek - pod