1980

Szczegóły
Tytuł 1980
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1980 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1980 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1980 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Charles Wesley Sanders �mier� na rozdro�u Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1989 T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Glob", Szczecin 1989 Pisa�a K. Jurczyk Korekty dokona�y K. Markiewicz i D. Jagie��o I ~ Czy m�g�bym panu pom�c? Promienie wschodz�cego s�o�ca pad�y uko�nie na twarz cz�owieka le��cego na ziemi. Otworzy� oczy. Wzrok jego wzni�s� si� ku wzg�rzom na wschodzie. Nie nosi� z sob� zegarka i orientowa� si� w czasie wed�ug stanu nieba. Stwierdziwszy, �e musia�a dochodzi� pi�ta, oswobodzi� si� z br�zowej derki, kt�ra s�u�y�a mu od pewnego czasu za pos�anie i zerwa� si� ra�no na nogi. Wzg�rze to wybra� sobie wczorajszego wieczora na miejsce spoczynku ze wzgl�du na ch�odniejsze powietrze i traw� porastaj�c� �agodne zbocze; to ostatnie z troskliwo�ci o konia. W�drowiec by� bardzo wysoki. Wzrost jego wynosi� sze�� st�p i jeden cal, wskutek czego wydawa� si� wysmuk�y. Jednak�e gdyby by� o sze�� cali ni�szy, uchodzi�by za kr�pego. Ramiona mia� barczyste, a reszt� tu�owia prawid�owo zw�on�, g�ow� pokrywa�y kr�tko ostrzy�one br�zoworudawe w�osy. Bardzo szczup�a twarz, z troch� wystaj�cymi ko��mi policzkowymi, by�a lekko zapadni�ta. Du�y, prosty, regularny nos dope�nia� si� harmonijnie z szerokimi, pe�nymi, lecz mocno zaci�tymi ustami i energiczn� brod� z do�kiem po�rodku. By�a to twarz z grubsza tylko wyciosana, zdolna prawdopodobnie do bogatej gry uczu�, cho� w danej chwili spokojna i nic nie m�wi�ca. Obok siod�a, kt�re s�u�y�o w nocy za poduszk�, le�a� ogromny popielaty kapelusz. M�odzieniec nakry� nim g�ow� i j�� si� krz�ta� ko�o konia. W odleg�o�ci pi��dziesi�ciu st�p od miejsca noclegu podr�nego s�czy�o si� ma�e �r�de�ko. Zaprowadzi� do niego konia i na�o�ywszy mu siod�o i uzd�, zaj�� si� z kolei sob�. Umy� si�, zjad� �niadanie, wypali� papierosa i w ci�gu kwadransa znalaz� si� w drodze. Wzg�rze przeby� st�pa. Celem jego jazdy by� g�rski szlak, prowadz�cy do miasteczka po�o�onego na r�wninie. S�o�ce wyp�yn�o tymczasem nad kraw�dzie g�r, obiecuj�c pi�kny, gor�cy dzie�. Je�dziec ze wzg�rza obj�� wzrokiem le��c� u jego st�p krain�. - Pi�kny kraj - mrukn�� i zacz�� zje�d�a� po stoku. Pochy�o�� by�a jednak tak nieznaczna, �e ujechawszy p� mili znalaz� si� zaledwie pi��dziesi�t st�p ni�ej od miejsca noclegu. Tu szlak skr�ca� nieco w bok i oczom m�odzie�ca ukaza� si� daleki cel jego drogi. Od tego punktu �cie�ka bieg�a stromo w d�, ko�cz�c si� zag��bieniem, w kt�rym kry�o si� niewielkie miasteczko. Nigdy tu nie by�, ale wiedzia�, czego si� spodziewa�. Wiedzia�, �e wszystkie ma�e siedziby ludzkie na Zachodzie podobne s� do siebie jak krople wody. Wiedzia� r�wnie�, �e w promieniu siedemdziesi�ciu pi�ciu mil nie przechodzi�a t�dy �adna kolej �elazna. �rodki komunikacji sprowadza�y si� przy dobrym stanie dr�g do samochod�w, a przy z�ym - do wierzchowc�w. - Dalej, m�j ma�y - rzek� g�o�no do konia. - Ciekaw jestem, co nas spotka. Zebra� w�a�nie cugle, chc�c ruszy� galopem, kiedy zobaczy�, �e ko�o drogi siedzi cz�owiek. Zatrzyma� konia. W wyrazie twarzy nieznajomego malowa�o si� jakie� rozpaczliwe napi�cie. Siedz�cy przy drodze by� niew�tpliwie jednym z aktor�w jakiego� dramatu. Oczy jego wygl�da�y tak, jakby p�aka� bez �ez. Je�dziec wiedzia�, co to by� za dramat. Czu�, jak bardzo niew�a�ciw� rzecz� jest wtr�ca� si� w sprawy obcych ludzi. W tym zabitym deskami zak�tku wolno by�o zachowywa� swoje smutki dla siebie. Dumaj�cy przy drodze najwidoczniej pragn�� by� sam. Inaczej nie oddala�by si� tak od miasteczka. Z drugiej strony nowo przyby�y wiedzia�, �e b�dzie musia� post�powa� bezceremonialnie. Zrozumia� to jeszcze wczoraj wieczorem. Opr�cz tego domy�la� si� ju�, kogo ma przed sob�. - Czy m�g�bym panu w czym� pom�c? - zapyta� �agodnym g�osem. Jak wielu prostych, odwa�nych i silnych ludzi by� dobry i uczciwy. Nie my�la� tylko o zaspokojeniu swoich pragnie� i kaprys�w. Mia� du�o wyrozumia�o�ci dla drugich, chocia� go tego nie uczono. Nie wiedzia� naturalnie, jak ten cierpi�cy cz�owiek przyjmie jego pytanie. By� przygotowany na wszystko: na gniew, ozi�b�o��, obraz� czy nieuprzejme zniecierpliwienie cz�owieka zmagaj�cego si� z rozpacz�. Ale w br�zowych oczach, kt�re podnios�y si�, nie odbi�o si� �adne z tych uczu�. Mog�o si� zdawa�, �e b�l odj�� im wszelki wyraz. Kiedy si� odezwa�, je�dziec spostrzeg�, �e uchwyci� s�owa, lecz ich nie zrozumia�. - Co pan powiedzia�? - Zdaje mi si�, �e pan ma jakie� zmartwienie - odpar� m�ody cz�owiek. - Czy m�g�bym panu w czym� pom�c? Nieznajomy uchyli� powoli kapelusza i d�wign�� si� z miejsca. Przez chwil� sta� nieruchomo, spogl�daj�c tym samym t�pym wzrokiem na bielej�ce w dole miasteczko. - Obcy cz�owieku - odezwa� si� wreszcie - nie spa�em ju� nie wiem od jak dawna i ledwie �yj�. Na tym miejscu siedz� od p�nocy. Nie wiedzia�em nawet, �e wzesz�o s�o�ce. By�em ca�kiem zamroczony. My wszyscy �yjemy tu od d�u�szego czasu jak nieprzytomni. Potar� brod�, na kt�rej widnia� czarny kilkudniowy zarost, i podni�s� oczy na je�d�ca. - Obcy w tych stronach? - zapyta�. - Tak. Mieszkam za tamtymi g�rami na p�noc, sto mil st�d. Ze�lizn�� si� z siod�a i podszed� do nieznajomego. - Nazywam si� bert Mcgregor - rzek� - i jestem rz�dc� na ranczo ko�o Scanlonu. Gospodarstwo idzie dobrze w tym roku, wi�c korzystaj�c z wolnego czasu wybra�em si� na objazd okolicy. Pi�kna to kraina, �yzna i malownicza! W oczach nieznajomego zapali�a si� przelotna iskierka jakby zainteresowania i dumy, ale momentalnie zgas�a. - Panie - rzek� - cierpi� jak pot�pieniec! - Niech si� pan uspokoi - odpar� Mcgregor. - Widz�, �e dzieje si� z panem co� niedobrego. Prosz� postara� si� zapanowa� nad nerwami, bo inaczej pan zwariuje. Skrzywdzili pana ludzie? Czy m�g�bym si� panu przyda�? Mam du�o wolnego czasu. Jestem na urlopie. Przez miesi�c mog� robi�, co mi si� podoba i mam troch� pieni�dzy. Jestem odwa�ny i umiem sobie dawa� rad�. W tonie jego nie by�o ani cienia samochwalstwa. Wyczu� to nawet ten st�piony cierpieniem cz�owiek. - Wierz� - rzek�. - Wygl�da pan na takiego. - Kiedy pan jad� ostatni raz? - zapyta� Bert. - Nazywam si� Hammersley - odpowiedzia� zagadni�ty jakby sobie przypomnia�, �e si� jeszcze nie przedstawi�. - Mamy ranczo za tymi wzg�rzami. Nie jad�em chyba od przedwczoraj wieczorem. Chocia� nie pami�tam. - Pali� pan? Palce Hammersleya zag��bi�y si� w kieszeni na piersiach. - Zdaje si�, �e nie mam tytoniu - rzek�. Mcgregor poda� mu tyto� i bibu�k�. W�a�ciciel ranczo skr�ci� sobie dr��c� r�k� papierosa. Korzystaj�c z tego, �e przy tej czynno�ci pochyli� g�ow�, Mcgregor przyjrza� mu si� uwa�nie. Hammersley by� od niego znacznie ni�szy i odznacza� si� kr�p� budow�, harmonizuj�c� z du��, dobrze osadzon� g�ow�. Musia� by� niezwykle silny, jakkolwiek w danej chwili robi� wra�enie cz�owieka �ci�tego z n�g. I nic dziwnego. Przybysz wiedzia�, �e tego typu ludzie nie dr�� przed osobistym niebezpiecze�stwem, lecz w razie niemo�no�ci po�pieszenia z ratunkiem komu� z bliskich, wpadaj� w stan depresji, kt�ra mo�e sko�czy� si� �mierci� lub ob��dem. Hammersley w�o�y� papierosa do ust, zapali� go i zaci�gn�� si� dymem. - Przyrz�dz� dla pana troch� jedzenia - rzek� Bert. Hammersley nie odpowiedzia�. Nikotyna w tym stanie os�abienia podzia�a�a na niego jak jaki� narkotyk. Mcgregor rozpali� ma�e ofnisko i wydobywszy z torby przy siodle �ywno�� i kaw�, przyrz�dzi� szybko posi�ek. Hammersley rzuci� papierosa. Nagle spostrzeg�, �e go nie zgasi� i powiedzia�: - Przydepnij go pan nog�, dobrze? Po czym chwyci� buchaj�cy par� kubek i chleb ze s�onin�. Jad� i pi� w milczeniu. Kiedy sko�czy�, otar� usta i podni�s� g�ow�. - Lepiej mi - odetchn�� z ulg�. - Czy m�g�bym prosi� jeszcze o jednego papierosa? Skr�ci� sobie drugiego papierosa ju� prawie pewn� r�k�. Zarz�dca du�ego hodowlanego ranczo staje si� w pr�dkim czasie nieomylnym znawc� ludzi. Musi si� orientowa�, do czego jest zdolny dany cz�owiek i jak post�pi w konkretnej sytuacji. Mcgregor mia� trzydzie�ci dwa lata i swoje odpowiedzialne stanowisko obj�� bardzo m�odo, bo w wieku dwudziestu pi�ciu lat. Ponadto urodzi� si� w kraju hodowli byd�a i nauczy� si� je�dzi� konno prawie jednocze�nie z chodzeniem. Mia� wi�c dobr� praktyk�. Otaksowawszy w my�li Hammersleya os�dzi�, �e pe�ne wsp�czucia milczenie obudzi w nim ch�� zwierze�. Ludzie przebywaj�cy du�o w samotno�ci lubi� obdarza� przygodnych przyjaci� zaufaniem. Mcgregor milcza� cierpliwie, czekaj�c na rezultat swych przewidywa�. Hammersley pali� w zadumie papierosa. Nagle rzuci� niedopa�ek, przycisn�� go obcasem i zapyta�: - Okropna rzecz, morderstwo, prawda panie? Mcgregor nie okaza� najmniejszego zdziwienia. Patrzy� ch�odno w kwadratow� twarz z czarnym zarostem. Nowy znajomy, jakby tego nie dostrzegaj�c, patrzy� w bok. - Okropna - potwierdzi� Bert, widz�c, �e nie trzeba si� �pieszy�. Jego wzrok spotka� si� ze wzrokiem Hammersleya, na kt�rego twarzy malowa� si� teraz gniew. Widocznie przypomnia� sobie pocz�tki dramatu. Hammersley by� z natury cz�owiekiem odwa�nym i uczuciowym. - Nic to, je�eli cz�owiek zginie w walce - ci�gn�� dalej w�a�ciciel ranczo. - Ka�dego to mo�e spotka�. Dw�ch ludzi za�atwia porachunki i jeden ginie. Zwyczajna rzecz. Ale to morderstwo, o kt�rym m�wi�, to by�o co innego. Nie �adna honorowa walka, tylko najpodlejsze morderstwo! Morderstwo dla pieni�dzy. W g�owie mi si� nie mie�ci, jak mo�na zabi� cz�owieka dla pieni�dzy. Nietrudno zrobi� pieni�dze. Mamy z naszego ranczo spore dochody. Praca wzbogaca. Stara prawda. nie pojmuj�, jak taki �otr mo�e pos�a� kul� bli�niemu po to tylko, �eby mu zabra� gar�� pieni�dzy. - Dziej� si� takie rzeczy - zauwa�y� �agodnie Mcgregor. - Dziej�! Wiem o tym! W naszych stronach zdarzy�a si� taka rzecz, niedaleko, na szlaku Camas. Ten, kt�rego zamordowano, mia� przy sobie pieni�dze i wszyscy o tym wiedzieli. Przyjecha� do miasteczka z pe�n� kabz�. G�upi, nie robi� z tego tajemnicy. Pyszni� si�, �e taki bogaty. Zamierza� kupi� ranczo. M�wi�, �e objedzie wszystkie w okolicy i wybierze sobie najlepsze. Rozumie pan, jaki to by� gatunek? - Spotyka�em takich. - No i znaleziono go nie�ywego na polu, ko�o szlaku, z przestrzelonymi plecami, naturalnie bez pieni�dzy. Na czo�o opowiadaj�cego wyst�pi�y wielkie krople potu, kt�re otar� palcem. W oczach malowa�a si� trwoga, Mcgregor zrozumia�, �e walczy on w wyobra�ni ze strasznym, narzucaj�cym si� nieodparcie obrazem. - Ma pan jeszcze papierosy? - zapyta� cicho Hammersley. Mcgregor poda� tyto� i bibu�ki i kiedy mu je tamten odda�, skr�ci� papierosa dla siebie... Czeka�. - �e te� ludzie mog� tak podle k�ama� - j�kn�� Hammersley. - K�ama� pod przysi�g� przeciwko niewinnemu cz�owiekowi, kiedy idzie o �ycie! - Z ust jego wydar�o si� s�abe przekle�stwo. - Zobaczy pan - ci�gn�� dalej - je�eli powiesz� mi brata, je�eli zabij� mi siostr�, zakatrupi� jednego po drugim jak psy. Wiem, �e sk�amali, i oni wiedz�, �e sk�amali. Ale by�o ich czterech - czterech przeciwko jednemu, a m�j brat by� sam jeden. Pewnie przysi�gli nie mogli post�pi� inaczej. - Czy uznano pa�skiego brata za winnego tego morderstwa? - zapyta� Mcgregor. Hammersley w�o�y� zgaszonego ju� papierosa do ust. Potem pu�ci� go bezmy�lnie na ziemi� i zapatrzy� si� w niego dziwnym, nieprzytomnym wzrokiem. Mog�o si� zdawa�, �e musi na co� patrze�, bo inaczej zwariuje. - Uznano - odpar� szeptem. - Zosta� powieszony dzi� o wschodzie s�o�ca. To jest powiesili go... o ile, o ile,,, - nie m�g� m�wi� dalej. Dr�a� jak w ataku febry, chocia� wargi mia� sztywne i zaci�ni�te. II ~ Wytrwam do ko�ca Mcgregor w dalszym ci�gu nie okazywa� najmniejszego zdziwienia. Milcza�, czekaj�c cierpliwie, a� si� nieborak uspokoi. - Powiesili go, chyba �e nasz adwokat zdo�a� wyjedna� u gubernatora zawieszenie wykonania wyroku - doko�czy� z trudem Hammersley. - Ale mnie si� zdaje, �e ju� jest po wszystkim. Gubernator nie zgodzi�by si� na to. Dla niego to zwyczajne morderstwo. Nie, nie �udz� si�. M�j brat nie �yje. B�d� musia� jecha� po cia�o, przywie�� je tutaj i sprawi� nieszcz�snemu chrze�cija�ski pogrzeb. - Spodziewa si� pan nied�ugo wiadomo�ci - rzek� Bert. - Tak. Jak tylko otworz� urz�d telegraficzny. Teraz musi by� sz�sta, mam jeszcze dwie godziny czasu. Wczoraj wieczorem chcia�em si� troch� zdrzemn��, ale nie mog�em. Przyjecha�em tutaj o p�nocy... - Na razie nic si� nie da zrobi� - rzek� Bert. - Usi�d�my i niech si� pan postara uspokoi�. Usiedli na przydro�u. - Mam wra�enie, �e jednak wyrok zosta� zawieszony - ci�gn�� dalej. - Dosz�y mnie s�uchy, �e tutejszy gubernator jest wyj�tkowo dobry i sprawiedliwy. M�wi�, �e je�eli mu si� dowiedzie, i� co� jest s�uszne, to post�pi uczciwie, cho�by na przek�r ca�emu �wiatu. Niech pan jeszcze nie traci nadziei. Chcia�bym, �eby mi pan opowiedzia� szczeg��wo przebieg ca�ej sprawy. Mo�e b�d� m�g� panu pom�c. - Ale - zaprotestowa� s�abo Hammersley - to przecie� pana nic nie obchodzi. Jest pan na urlopie. Trudno, �eby pan sobie zak��ca� wypoczynek takimi rzeczami. - Wiem, �e jest pan sam jeden przeciwko szajce �otr�w - przerwa� Mcgregor. - Chce pan im da� rad� w pojedynk�, nie czuj�c si� na si�ach. Potrzeba panu pomocy i ja jej panu udziel�. Ka�dy cz�owiek ma obowi�zek ratowa� bli�nich w nieszcz�ciu. Czy� nie tak? - Mog�oby to panu zaj�� du�o czasu - rzek� Hammersley. - Wytrwam do ko�ca - oznajmi� spokojnie. Hammersley odwr�ci� g�ow� i spojrza� na dziwnego, jakby z nieba zes�anego przyjaciela. By� bardzo zdziwiony, ale tak dalece bezbronny, �e bez wahania przyj�� wyci�gni�t� r�k�. - Je�eli pan mi pomo�e - powiedzia� uroczy�cie - nie zapomn� panu tego do ko�ca �ycia. - Pomog� panu - odpar� r�wnie uroczy�cie Mcgregor. - Niech mi pan teraz wszystko opowie. - Sta�o si� to par� miesi�cy temu - zacz�� Hammersley. - M�j brat pop�dzi� na jarmark parti� byd�a. Zabra� ze sob� paru ludzi, kt�rych zgodzili�my na wiosn�. Mieli w�a�nie odej��. Sprzedawszy byd�o, wyp�aci� im nale�no�� i wyruszy� samotnie w powrotn� drog�. W po�udnie przyby� do miasteczka. Akurat bawi� tam ten blagier, o kt�rym panu opowiada�em. Kr�ci� si� ju� od miesi�ca po okolicy, nie przestaj�c pyskowa�. Wygadywa� na Zach�d, �e to takie cywilizowane strony, �e si� zawi�d�, �e nie widzia� jeszcze �adnego dzikiego k�ta. Zawraca� ludziom g�owy, cho� wszyscy si� od razu na nim poznali. Kto� go ostrzeg�, �e je�eli nie powstrzyma j�zyka, to b�dzie z nim �le. Odpowiedzia�, �e si� nie boi. By� wielkim i na sw�j spos�b odwa�nym ch�opem. Tego wieczora, kiedy m�j brat zatrzyma� si� w zaje�dzie, by�o zimno i w sali jadalnej ko�o pieca siedzia�a do�� liczna kompania. Wszed� �w samochwa� i zacz�� blagowa� jak zwykle. Powiedzia�, i� dowiedzia� si�, �e kto� tam chce sprzeda� dobre ranczo za tanie pieni�dze i �e on zaraz z rana pojedzie je kupi�. - My�l�, �e to b�dzie w sam raz dla mnie - rzek�: - Mam pieni�dze i kupi�. Kto� go zapyta�, kt�r�dy si� do tego ranczo jedzie i wszyscy od razu zorientowali si�, �e by�o to ranczo starego Hansena, po�o�one o dwadzie�cia pi�� mil drogi za miastem. Na Bo�e Narodzenie umar�a mu �ona i chcia� si� stary wyprzeda�. Cena by�a bardzo umiarkowana. Wszyscy przyznali, �e go�� robi dobbry interes. M�j brat, starszy ode mnie o pi�� lat, by� z natury ma�om�wny. Wola� s�ucha� ni� m�wi�. Wtedy te� nie wzi�� w rozmowie �adnego udzia�u. Niebawem sala opustosza�a i zosta� tylko on sam i tamten. Brat by� zawsze dla ludzi bardzo uprzejmy, tote� kiedy �w obcy cz�owiek zacz�� mu zadawa� pytania, obja�ni� go uprzejmie, �e maj�tek Hansena jest wi�cej wart ni� za niego ��daj�, �e zna Hansena, zna jego ranczo i uwa�a, �e stary jest bardzo uczciwy i �e mo�na mu zaufa�. - Dobrze si� sk�ada, �e pa�ska droga prowadzi ko�o jego ranczo - rzek� obcy. - Mo�emy jecha� razem, rad b�d� z kompanii. Nigdy jeszcze tamt�dy nie jecha�em. Brat wyrazi� zgod�. Na drugi dzie�, o wschodzie s�o�ca, wyruszyli w drog�. Obcy mia� u siod�a p�katy worek. Brat zwr�ci� na to uwag�. - Chyba pan nie wiezie pieni�dzy w tej torbie? - zapyta�. - M�wi� pan wczoraj, �e zawsze je zabiera ze sob�. Obcy dotkn�� r�k� worka i odpowiedzia�, �e rzeczywi�cie wiezie w nim pieni�dze, ale �e si� nie boi. - Mam rewolwer - rzek� - i wiem jak si� strzela. - Musia� by� wyj�tkowym tumanem - zauwa�y� Mcgregor. - Tak. Nigdy nie spotka�em wi�kszego durnia. I to go zgubi�o. Ot� pojechali we dw�ch i ujechawszy dwadzie�cia mil drogi, dobili do miejsca, gdzie szlak Camas rozga��zia si� i jedna dr�ka prowadzi do Hansena. Po drodze nie spotkali �ywej duszy. - Je�eli pan chce, pojad� z panem na miejsce - zaproponowa� brat. - Okolica tu pusta i niebezpieczna. Obcy wybuchn�� �miechem i powiedzia�, �e ch�tnie z nim d�u�ej pob�dzie i poka�e, jak si� powinno kupowa� ranczo. Brat odpar�, �e go to nie interesuje, wobec czego roze�mieli si� obaj i rozstali. Jeden pojecha� w jedn� stron�, a drugi w drug�. Pod wiecz�r tego samego dnia znaleziono g�upca zabitego. Le�a� na polu obok szlaku. Pieni�dze znikn�y. - Jak daleko ujecha�? - zapyta� Mcgregor. - A, w tym by�o co� dziwnego - odpowiedzia� Hammersley. - M�j brat, doje�d�aj�c do zakr�tu drogi, obejrza� si� za siebie. Obcy cz�owiek oddali� si� ju� o jakie� p� mili i w dalszym ci�gu jecha� k�usem. Jednak�e cia�o jego znaleziono w odleg�o�ci tylko pi�ciuset st�p od pocz�tku szlaku. �lady wskazywa�y na to, �e po zab�jstwie zw�oki zosta�y przeci�gni�te dalej. - Jakie to by�y �lady? - zapyta� Mcgregor. - Na pocz�tku szlaku i tam, gdzie znaleziono cia�o, by�y �lady krwi, ale tam, gdzie go brat widzia� ostatni raz - �adnych. Ludzie, kt�rzy znale�li trupa, pojechali zaraz do Hansena dowiedzie� si�, czy czego� nie widzia�. Hansen zabra� si� z nimi na miejsce wypadku i p�niej tyle by�o je�d�enia po tym szlaku, �e nim przyjecha� szeryf, wszelkie �lady zosta�y zatarte. Brat m�j utrzymywa�, �e widzia� zabitego du�o dalej; c�, kiedy nie mia� na poparcie swoich s��w �adnego rzeczowego dowodu. Wszystkie �lady wskazywa�y na to, �e mordu dokonano na pocz�tku szlaku i dopiero potem przeci�gni�to cia�o nieco dalej. - Wspomina� pan, �e brat pa�ski, gdy jecha� z tym cz�owiekiem, nie spotka� nikogo - przerwa� Mcgregor. - Dlaczego jego wrogowie wzi�li mu za z�e, �e jecha� z tamtym? Prosty zbieg okoliczno�ci i nic wi�cej. - W tym w�a�nie kryje si� ca�a pod�o�� - wykrzykn�� z uniesieniem Hammersley. - Czterej ludzie przysi�gli w s�dzie, �e w chwili, gdy m�j brat rozstawa� si� z zabitym, oni znajdowali si� niedaleko na wzg�rzu. Zeznali, �e widzieli, jak obcy cz�owiek odjecha� szlakiem Camas, tak jak m�wi� brat i �e po chwili brat zawo�a� na�, by zawr�ci�. Mia�o mi�dzy nimi doj�� do ostrej wymiany s��w. Obcy cz�owiek wpad� niby w wielki gniew, pogrozi� bratu pi�ci� i ruszy� z powrotem. Brat wyci�gn�� rewolwer, strzeli� mu w plecy, zsiad� z konia, przeci�gn�� cia�o na to miejsce, gdzie je znaleziono, zabra� worek z pieni�dzmi i odjecha�. Czterej �wiadkowie, widz�c z daleka, �e ofiara nie �yje, pojechali prosto do szeryfa, kt�ry zjecha� do naszego domu. Tymczasem cia�o znale�li inni przejezdni i zrobi� si� alarm. - Niech mi pan powie, co to za jedni ci czterej? - zapyta� Mcgregor. - Ka�dy pracowa� na innym ranczo. Jeden na po�udnie od miasta, drugi na p�noc, trzeci na zach�d. Zeznali, �e byli w mie�cie i jechali razem na po�udniow� stron� do trzech dziewcz�t mieszkaj�cych w s�siedztwie ranczo, na kt�rym pracowa� czwarty. - Czy cieszyli si� dobr� opini�? - Nie znam si� na prawie - odpowiedzia� Hammersley. - Naszemu adwokatowi pozwolono im zada� kilka osobistych pyta�: czy byli kiedy� aresztowani, czy brali udzia� w jakich� burdach? Odpowiedzieli, �e nigdy nie byli aresztowani i �e specjalnie si� nie awanturowali. Prawda, �e czasami troch� pili, grali w karty i gonili za dziewcz�tami, jak to m�odzi, ale to wszystko. Po�wiadczyli sami za sob� i to wystarczy�o. M�j brat nie mia� �adnych �wiadk�w. Broni� si� tylko s�owem. Odpowiedzia�, �e rozsta� si� z zabitym i pojecha� do domu, a o �mierci obcego cz�owieka dowiedzia� si� dopiero od szeryfa. - A wi�c to by�o tak: s�owo jednego przeciwko s�owom czterech? - Nie - rzek� z zak�opotaniem Hammersley. - Wchodzi� jeszcze w gr� rewolwer. - Rewolwer? - Wie pan, �e hodowca, p�dz�c parti� byd�a, zabiera zawsze ze sob� rewolwer - ci�gn�� dalej opowiadaj�cy. - Brat te� zabra�. Szeryf najpierw zapyta� o rewolwer. Brat wr�ciwszy do domu zdj�� pas i powiesi� go w swoim pokoju na �cianie, a rewolwer po�o�y� na stole. Powiedzia� to szeryfowi, kt�ry poszed� na g�r� osobi�cie. Wr�ci� z rewolwerem w r�ku i stan�� przed bratem, patrz�c na niego dziwnym wzrokiem. - Strzela� pan z niego, panie Henryku? - zapyta�. - Ale� nie - odpowiedzia� zdziwiony Henryk. - Przez ca�� drog�, od wyruszenia z domu do powrotu, nie wyjmowa�em go z pochwy. - Tak? - rzek� szeryf. - A jednak z niego strzelano. Pan chyba wie? - Nie ogl�da�em go - odpar� brat. - Wyje�d�aj�c z domu, wsun��em go po prostu do pochwy. I to wszystko. Henryk nie bardzo umie si� obchodzi� z broni�. On zawsze by� taki niedba�y. W razie potrzeby zabiera ze sob� rewolwer, ale rzadko kiedy przyjdzie mu do g�owy obejrze� go i sprawdzi�, czy jest w porz�dku. I wtedy pope�ni�em b��d. Widz� to teraz. Mo�liwo�� oskar�enia Henryka o zab�jstwo wydawa�a mi si� takim absurdem, �e nie obmy�li�em wykr�tnej odpowiedzi. - Szeryfie - rzek�em znienacka - to ja strzela�em z tego rewolweru. Spojrza� na mnie z wiele m�wi�cym u�miechem. - Szczeg�y - rozkaza�. - To by�o tak - zacz��em. - Ostatnio mieli�my k�opot z dzikimi ko�mi, kt�re si� pojawia�y w g�rach. Co noc podchodzi�y pod korrale. Tydzie� temu postanowi�em na nie zapolowa�. By�a jasna, ksi�ycowa noc. Niebawem rozleg� si� t�tent i od strony w�wozu ukaza� si� ogromny szpak, biegn�cy k�usem z rozwian� grzyw� i podniesionym wysoko �bem. Zawsze przepada�em za ko�mi i ten pi�kny, dziki biegun przypad� mi z miejsca do serca. Powiedzia�em sobie, �e skoro tak polubi� moje obej�cie, to postaram si�, �eby tu zamieszka�, i poszed�em do szopy po sznur. Kiedy powr�ci�em, szpak napiera� ca�� si�� na ogrodzenie korrala. Jeden z moich koni czyni� to samo od �rodka. Przestraszy�em si�, �e p�ot mo�e si� zawali�. Bestia by�a niezwykle wielka i mocna. Wystrzeli�em w powietrze nad jego g�ow� i pop�dzi�em ku korralowi, w nadziei, �e uda mi si� go z�apa� na lin�. Ale si� przeliczy�em. P�tlica chybi�a, a ko� poszed� jak strza�a. - Zabieram pana z sob� - rzek� szeryf do Henryka. - Oskar�am o zab�jstwo Waltera Moody.ego. - Nie b�d� si� opiera�, szeryfie - odpowiedzia� brat. - Jestem niewinny. - Gdzie worek? - zapyta� szeryf. - Nie wiem. Ostatni raz widzia�em go u siod�a Moody.ego - odpar� brat. Z szeryfem by� wiceszeryf. Przeszukali we dw�ch dom i stodo��, gdzie znale�li worek. - Podrzucony - przerwa� Mcgregor. Z pewno�ci�. Szeryf chcia� wym�c na Henryku, �eby mu powiedzia�, gdzie s� pieni�dze. Henryk naturalnie nie wiedzia�. Koniec ko�c�w brat znalaz� si� w wi�zieniu. Odby� si� s�d, uznano go za winnego i skazano na kar� �mierci. O ile wykonanie wyroku nie zosta�o zawieszone, jest ju� biedak na tamtym �wiecie. - Interesuje mnie ta sprawa - rzek� Mcgregor, odwracaj�c oczy. - Mam wra�enie, �e brat pa�ski jeszcze �yje. Za�o�y�bym si� prawie, �e �yje. Na razie b�dziemy udawali, �e si� nie znamy. Pojad� teraz do miasta, a pan przyjedzie za p� godziny. Tylko patrze� jak otworz� telegraf. B�d� si� kr�ci� w pobli�u. Czy jest tam jaka� stajnia? - Jest przy zaje�dzie. Mcgregor wskoczy� na siod�o, pojecha� do miasteczka i pozbywszy si� konia, uda� si� pieszo przed urz�d telegraficzny. By� to ma�y budyneczek z du�� tablic� nad drzwiami. Na ulicy czeka�a gromadka ludzi z�o�ona z kilkunastu m�czyzn. Nowo przyby�y min�� ich, wszed� na schodki i szarpn�� za klamk�. - Telegrafista jeszcze nie przyszed� - odezwa� si� jeden z obecnych. - Dopiero za p� godziny b�dzie otwarte. Je �niadanie. Nie przynagli�by� pan tego cz�owieka, cho�by chodzi�o o nowin� o ko�cu �wiata. - Czeka pan na co�? - zapyta� Mcgregor. - Czy czekam? Na Boga, wszyscy tu czekamy. On mo�e ju� nie �yje. A mo�e �yje! - Jak to? - zapyta� zn�w Bert. Nieznajomy zacz�� opowiada� przebieg dramatu, kiedy nadszed� telegrafista. Gromadka rozst�pi�a si�, daj�c mu przej��. Urz�dnik �u� w z�bach wyka�aczk� z min� absolutnej oboj�tno�ci na czyjekolwiek losy. Jednocze�nie z g��bi ulicy nadjecha� galopem Hammersley i zatrzymawszy si� przed urz�dem telegraficznym, zeskoczy� z konia. Obecni cofn�li si� troch�, przygl�daj�c mu si� w milczeniu. - Matty, czy ju� jest jaka� wiadomo��? - zapyta� telegrafist�. - Tylko co przyszed�em - odpowiedzia� urz�dnik. - Nie wiem. - Prosz�... chcia�bym si� dowiedzie�, czy jest co� dla mnie... - rzek� st�umionym g�osem Hammersley. Telegrafista wszed� do biura, wyj�� z jakiej� dziury zatyczk� i na stole zacz�o stuka�. Hammersley wszed� za nim i stan�� ko�o balustrady. Pozostali, nie wy��czaj�c Mcgregora, ustawili si� w milczeniu po bokach i w tyle. - Co m�wi aparat? - zapyta� cicho Hammersley. - To nie dla mnie - odpowiedzia� urz�dnik. - Pewnie telegrafuj� do kogo� w dole linii. - A moja wiadomo�� jak przyjdzie? - zapyta� zn�w Hammersley. - Zostanie przes�ana ze stolicy do okr�gu. - A czy nie mo�e si� pan zapyta�, czy tam czego� nie maj�? - Nie mog� im przerywa� - rzek� opryskliwie telegrafista. - Prosz� si� uzbroi� w cierpliwo��, za minut� b�dzie. Usiad� przed stukaj�cym aparatem i po�o�y� na nim wskazuj�cy palec. Jednocze�nie �u� swoj� wyka�aczk�, patrz�c leniwie w okno. - Spodziewa si� pan wida� wielkiej nowiny - rzek� do Hammersleya Bert. - Wielkiej nowiny - potwierdzi� zagadni�ty. Zdj�� kapelusz i Mcgregor zauwa�y�, �e na czole perl� mu si� krople potu. - Na pana miejscu nie przejmowa�bym si� tak bardzo - poradzi� nowy przyjaciel. Nagle stukanie usta�o. Zapad�a chwila milczenia. Mcgregor s�ysza� wyra�nie ci�kie oddechy stoj�cych za sob� ludzi. Wywin�a si� ta�ma ze znakami Morse.a i zn�w zrobi�o si� cicho. Telegrafista pos�a� pytanie. Odpowied� nadesz�a natychmiast. Urz�dnik zamkn�� aparat i nie odwracaj�c si� rzek�: - Nic dla pana nie ma, panie Hammersley. Poleci�em okr�gowi, �eby zwr�cili si� z pytaniem do stolicy. Zobacz� p�niej, co odpowiedz�. Hammersley cofn�� si� i po omacku jak �lepy wyszed� na dw�r. III ~ Wiadomo�� Bert pod��y� za nim. Od strony zajazdu ukaza�a si� nowa grupa i wkr�tce Hammersley i Mcgregor znale�li si� w centrum zbiegowiska. Nowo przybyli zacz�li si� dopytywa� o nowin�. Na odpowied�, �e nie ma �adnej, roze�miali si� cicho i podnie�li wrzaw�. Wymieniali uwagi i przypuszczenia. - To dobrze - powiedzia� kt�ry�. - Brak wiadomo�ci jest dobr� wiadomo�ci�. - W tym co� jest, panie Hammersley - rzek� Mcgregor. - W razie nieszcz�cia obro�ca zawiadomi�by pana. Nieszcz�liwy zwr�ci� na niego czerwone, prawie nie widz�ce oczy. - Przeciwnie - rzek�. - Mia� si� widzie� z gubernatorem wczoraj wieczorem. Gdyby mu si� uda�o wyjedna� zawieszenie, przys�a�by depesz� w nocy. Je�eli za� czeka� na... na tamto... to naturalnie zatelegrafuje p�niej. Mcgregor otworzy� usta jakby chc�c co� powiedzie�, lecz zamkn�� je z powrotem i uj�wszy Hammersleya pod rami�, wyprowadzi� go z t�umu. - Niech pan nie upada na duchu - szepn��. - Ja nie trac� nadziei. Odejd�my od tych ludzi. - Musz� by� blisko telegrafu - wyj�ka� Hammersley. - P�jdziemy do zajazdu. Poszli wolnym krokiem. Nagle rozleg� si� t�tent kopyt i w g��bi uliczki ukaza�o si� dw�ch je�d�c�w. Hammersley odwr�ci� g�ow�. - Moja siostra - rzek� - a ja nie mam dla niej �adnej dobrej nowiny. Konna para zatoczy�a galopem ko�o przed zajazdem i zeskoczy�a z siode�. Dziewczyna podbieg�a do Hammersleya, kt�ry uj�� j� za r�ce i potrz�sn�� g�ow� w milczeniu. Gdy rodze�stwo sta�o obok siebie, Mcgregor obrzuci� pann� uwa�nym spojrzeniem. By�a wy�sza od brata i wygl�da�a na bardzo siln�. Kruczoczarne w�osy kontrastowa�y uderzaj�co z owalem bladej twarzy. Gdy brat potrz�sn�� g�ow�, przesz�o j� widoczne dr�enie. Opanowa�a si� jednak momentalnie i stan�a sztywna, cicha, silna nie tylko cia�em, lecz i duchem. Mcgregor zauwa�y�, �e nie martwi�a si� o siebie tyle, co brat o ni�. - Nie mog�am czeka� - rzek�a. - Nie spa�am wcale i my�la�am, �e noc si� nigdy nie so�czy. Wi�c nie ma �adnej wiadomo�ci, Jimie? - Nie - odpowiedzia� brat. Nowy przyjaciel podchwyci� jego wzrok i zl�k� si�, �e zapomniawszy o umowie, zechce go przedstawi� jako cz�owieka, kt�ry ofiarowa� si� im pom�c w nieszcz�ciu. Jim spostrzeg� si� jednak w por� i oczy jego przenios�y si� na eskort� dziewczyny. Wzrok Mcgregora poszed� w tym samym kierunku. Obok sta� wysoki, silnie zbudowany m�czyzna o zimnych, niebieskich oczach i oboj�tnej twarzy. Bi�o od niego jakim� dziwnym spokojem. Spotka� si� wzrokiem z Hamersleyem, przy czym w twarzy jego nie drgn�� ani jeden mi�sie�. D�ugie r�ce wisia�y mu nieruchomo u ramion. Dziewczyna obserwuj�c brata, zauwa�y�a widocznie kierunek jego spojrzenia, bo otrz�sn�a si� z surowej zadumy i odwr�ciwszy si�, da�a swemu towarzyszowi znak, aby si� zbli�y�. Podszed� bez s�owa i lekko po�o�y� praw� r�k� na jej ramieniu. Ona albo tego w og�le nie spostrzeg�a, albo zignorowa�a jako drobiazg, nie poruszy�a si� i nie cofn�a. Mcgregor na widok tego gestu poczu� gor�co na twarzy. Poufa�o�� nieznajomego wywo�a�a w nim odruch gniewu. - Jimie - rzek�a. - Czuj�, �e jest jeszcze nadzieja. Pan Harbord nas uratuje. - Tak? - zapyta� Hammersley. - Jakim sposobem? - Pozwoli�em sobie zwr�ci� si� wczoraj do gubernatora - odpowiedzia� Harbord. - Zebra�em podpisy dwunastu najbardziej wp�ywowych ludzi na poparcie swojej pro�by. Pozwoli�em sobie donie�� mu, �e odkryto nowe dowody. By�o to konieczne, gdy� inaczej w�tpi�, czy uda�oby si� uzyska� zw�ok�. Naturalnie nic si� jeszcze nie wykry�o, ale nie trzeba traci� nadziei, tylko szuka�. - Czy uwa�a pan, �e gubernator mo�e co� zrobi�? - zapyta� Hammersley. - Uwa�am to za wi�cej ni� prawdopodobne - odpowiedzia� Harbord. - Znam go osobi�cie. POdejmowa�em go nawet, kiedy tu bawi� w czasie kampanii wyborczej. Wiecie, �e sam by� niegdy� hodowc� byd�a, tote� w mojej depeszy po�o�y�em na to nacisk i zaznaczy�em obszernie, kim wy jeste�cie. - Nie wiem, jak wam dzi�kowa� - rzek� z wdzi�czno�ci� Hammersley. - Nie wiedzia�em, �e mamy takich przyjaci�. - Ci, kt�rzy podpisali m�j telegram s� przekonani, �e wasz brat jest niewinny - ci�gn�� dalej dobroczy�ca. - I ja r�wnie� nie wierz� w jego win�. To nie jest cz�owiek, kt�ry by�by zdolny zabi� drugiego cz�owieka. R�ka spoczywaj�ca na ramieniu dziewczyny osun�a si� na d� i u�cisn�a jej d�o�. Ona wszak�e zachowa�a si� tak, jakby i tego nie zauwa�y�a. Nie cofn�a co prawda r�ki, lecz Mcgregor by� pewny, �e u�cisku nie odda�a. Robi�a wra�enie jakby z ca�ego �wiata zewn�trznego istnia�a dla niej tylko cela, wi�zi�ca w swych �cianach nieszcz�liwego skaza�ca, a poza tym nic. Jednak�e zachowanie si� zuchwalca rozgniewa�o Mcgregora. Podszed� do tr�jki stoj�cej z dala od t�umu i wpi� oczy w twarz Harborda. M�ody cz�owiek, nie odrywaj�c wzroku od dziewczyny, t�umaczy� jej w�a�nie, �e jego depesza b�dzie mia�a skutek. Kiedy sko�czy�, poczu�, �e jest obserwowany i podni�s� g�ow�. Szare i niebieskie oczy spotka�y si� i zrozumia�y. Harbord umia� nad sob� panowa�. Wygl�da� na cz�owieka zimnego i nieuczciwego. Ale Mcgregor potrafi� w razie potrzeby by� tak�e pogardliwy. Zachowanie si� Harborda wobec dziewczyny dotkni�tej okrutnym ciosem obudzi�o w nim antypati� do brutalnego zuchwalca. Ludzie poci�gali go albo odpychali od pierwszego wejrzenia i przekona� si� niejednokrotnie, �e intuicja go nie zawodzi�a. Pierwsze zmieni�y si� oczy Harborda. Zimne l�nienie ust�pi�o miejsca drobnym, ognistym iskierkom �wiadcz�cym, �e cz�owiek ten zdolny jest do wybuchu. - Co tam, przyjacielu? - zapyta�. Szyderczy epitet "przyjacielu" podzia�a� na dum� Mcgregora. W dodatku w g�osie Harborda zad�wi�cza�a nuta wyzwania. Przybysz z obcych stron nie zamierza� pocz�tkowo wyst�pi� otwarcie jako przyjaciel Hammersley�w, lecz teraz zmuszono go do podniesienia przy�bicy. Nie ufa� Harbordowi. Po pierwsze by� za "s�odki", po drugie interesowa� si� dziewczyn�, a po trzecie my�la� przede wszystkim o sobie i korzystaj�c z jej cierpienia, stara� si� samolubnie osi�gn�� sw�j cel. - Co ma by�? - odpar�. Nim Harbord zd��y� odpowiedzie�, dziewczyna obejrza�a si� szybko i spojrza�a na Mcgregora. M�ody cz�owiek spostrzeg� to. Krew uderzy�a mu do g�owy. Zrobi� wysi�ek, aby si� opanowa�, ale mu si� to nie uda�o. Uczyni� drugi, aby na ni� nie spojrze�, ale i to nie wysz�o. Odwr�ci� powoli g�ow� i spotka� si� z jej wzrokiem. W �renicach dzielnej dziewczyny nie czai�a si� trwoga ogarniaj�ca chwilami jej brata, lecz co� innego, co�, co poruszy�o Mcgregora stokro� silniej. Spod ciemnych rz�s wyjrza�o na niego bezgraniczne, ciche, rozpaczliwe cierpienie. Zdj�� machinalnie kapelusz. Poczu� si� tak jakby z ni� razem stan�� nad trumn� jej ukochanego zmar�ego. U�wiadamia� sobie tylko uczucie g��bokiej lito�ci i nic wi�cej. Dumny by�, �e odda si� otwarcie na jej us�ugi. Zda� sobie teraz spraw�, �e s�u�enie jej pod mask� to rodzaj tch�rzostwa. Zapomnia� o Harbordzie i jego obra�liwym pytaniu. Zapomnia� nawet o Hammersleyu. Mia� dziwne wra�enie, �e s� sami - on i ta dziewczyna, sami, tylko oni i �e czekaj� razem na co� nieprzewidzianego. - Pani - rzek� - przyjecha�em tutaj, �eby pani� ratowa� od nieszcz�cia. Nie zdawa� sobie w tej chwili sprawy, �e jest dla niej zupe�nie obcy. Pami�ta� tylko, �e zna� j� od przesz�o p� roku, �e od tego czasu mia� j� w sercu i w duszy, i �e my�l o niej by�a mu rado�ci� i wytchnieniem. Sta�, patrz�c na ni� troch� melancholijnie z wyrazem czci w oczach. Spostrzeg� z rado�ci�, �e co� z jego uczu� musia�o si� udzieli� i jej. Na blade policzki wyp�yn�� cie� rumie�ca, a wargi rozchyli�y si� lekko w bezg�o�nym pytaniu. - Jestem przyjacielem pani brata - rzek� z prostot�. - Och! - szepn�a z widoczn� ulg� i zwr�ci�a si� pr�dko do Hammersleya. Ten ostatni straci� na chwil� g�ow�, gdy� nie spodziewa� si�, �e nowy przyjaciel zdradzi si� tak pr�dko przed jego siostr�. Ale i on r�wnie� ucieszy� si� z tego otwartego wyst�pienia. - Tak - potwierdzi� mo�e troch� za skwapliwie - m�j dobry przyjaciel, hodowca zza g�r. W ci�gu ostatniego roku widzieli�my si� kilka razy. Jest teraz na urlopie i przyjecha� specjalnie, �eby si� ze mn� zobaczy�. Dziewczyna wyci�gn�a siln�, ciep�� r�k�. Uj�� j� szybko w d�o�, ale spu�ci� powieki, nie mog�c d�u�ej wytrzyma� jej wzroku. Nie patrz�c, czu� na swej twarzy przenikliwe spojrzenie Harborda. Niew�tpliwie fa�szywiec dziwi� si� i zastanawia�. - Nazywam si� Bert Mcgregor - przedstawi� si� nowy przyjaciel. - Ciesz� si�, �e pan tu jest - odpowiedzia�a dziewczyna i by�o to wi�cej ni� m�g� si� spodziewa�. Teraz wyst�pi� Harbord. - Co to pan m�wi�, sk�d pan jest? - zapyta� troch� cierpko. - Nic nie m�wi�em - odci�� si� Mcgregor. - Pan Hammersley powiedzia�, �e pochodz� zza g�r. Chyba panu wystarcza jego s�owo? - Posiada pan tam ranczo, prawda? - Nie. - Hammersley wspomnia�, �e pan jest hodowc�. - Administruje - wtr�ci� Jim. - Czyim ranczo? - W g�osie Harborda brzmia�o podejrzenie i jednocze�nie jakby wyzwanie. - Sp�ka Monroe i Sullivan - rzek� lekko Mcgregor. - S�ysza� pan kiedy� te nazwiska? - Jak�ebym nie mia� s�ysze�! Wszyscy je tu znaj�. W tonie Harborda czu�o si� szacunek. Gospodarstwo hodowlane wymienione przez Mcgregora nale�a�o do najwi�kszych w stanie. Je�eli Mcgregor by� tam administratorem, to posiada� stanowisko, z kt�rego m�g� by� dumny. Nadto by� jeszcze m�ody i m�g� niezad�ugo zosta� kim� wi�cej. Mcgregor odgad� bieg my�li swego wroga, gdy� ten ostatni przesta� chwilowo mie� si� na baczno�ci i twarz jego zdradzi�a wi�cej ni� przypuszcza�. Hammersley i jego siostra zwr�cili si� twarzami do urz�du telegraficznego. Przez otwarte drzwi wida� by�o telegrafist� z nogami na stole. -