1980
Szczegóły |
Tytuł |
1980 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1980 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1980 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1980 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Charles Wesley Sanders
�mier� na rozdro�u
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1989
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z wydawnictwa
"Glob", Szczecin 1989
Pisa�a K. Jurczyk
Korekty dokona�y
K. Markiewicz
i D. Jagie��o
I ~
Czy m�g�bym panu pom�c?
Promienie wschodz�cego s�o�ca
pad�y uko�nie na twarz cz�owieka
le��cego na ziemi. Otworzy�
oczy. Wzrok jego wzni�s� si� ku
wzg�rzom na wschodzie. Nie nosi�
z sob� zegarka i orientowa� si�
w czasie wed�ug stanu nieba.
Stwierdziwszy, �e musia�a
dochodzi� pi�ta, oswobodzi� si�
z br�zowej derki, kt�ra s�u�y�a mu
od pewnego czasu za pos�anie i
zerwa� si� ra�no na nogi.
Wzg�rze to wybra� sobie
wczorajszego wieczora na miejsce
spoczynku ze wzgl�du na
ch�odniejsze powietrze i traw�
porastaj�c� �agodne zbocze; to
ostatnie z troskliwo�ci o konia.
W�drowiec by� bardzo wysoki.
Wzrost jego wynosi� sze�� st�p i
jeden cal, wskutek czego wydawa�
si� wysmuk�y. Jednak�e gdyby by�
o sze�� cali ni�szy, uchodzi�by
za kr�pego. Ramiona mia�
barczyste, a reszt� tu�owia
prawid�owo zw�on�, g�ow�
pokrywa�y kr�tko ostrzy�one
br�zoworudawe w�osy. Bardzo
szczup�a twarz, z troch�
wystaj�cymi ko��mi policzkowymi,
by�a lekko zapadni�ta. Du�y,
prosty, regularny nos dope�nia�
si� harmonijnie z szerokimi,
pe�nymi, lecz mocno zaci�tymi
ustami i energiczn� brod� z
do�kiem po�rodku. By�a to twarz
z grubsza tylko wyciosana,
zdolna prawdopodobnie do bogatej
gry uczu�, cho� w danej chwili
spokojna i nic nie m�wi�ca.
Obok siod�a, kt�re s�u�y�o w
nocy za poduszk�, le�a� ogromny
popielaty kapelusz. M�odzieniec
nakry� nim g�ow� i j�� si�
krz�ta� ko�o konia. W odleg�o�ci
pi��dziesi�ciu st�p od miejsca
noclegu podr�nego s�czy�o si�
ma�e �r�de�ko. Zaprowadzi� do
niego konia i na�o�ywszy mu
siod�o i uzd�, zaj�� si� z kolei
sob�. Umy� si�, zjad� �niadanie,
wypali� papierosa i w ci�gu
kwadransa znalaz� si� w drodze.
Wzg�rze przeby� st�pa. Celem
jego jazdy by� g�rski szlak,
prowadz�cy do miasteczka
po�o�onego na r�wninie.
S�o�ce wyp�yn�o tymczasem
nad kraw�dzie g�r, obiecuj�c
pi�kny, gor�cy dzie�. Je�dziec
ze wzg�rza obj�� wzrokiem le��c�
u jego st�p krain�.
- Pi�kny kraj - mrukn�� i
zacz�� zje�d�a� po stoku.
Pochy�o�� by�a jednak tak
nieznaczna, �e ujechawszy p�
mili znalaz� si� zaledwie
pi��dziesi�t st�p ni�ej od
miejsca noclegu. Tu szlak
skr�ca� nieco w bok i oczom
m�odzie�ca ukaza� si� daleki cel
jego drogi. Od tego punktu
�cie�ka bieg�a stromo w d�,
ko�cz�c si� zag��bieniem, w
kt�rym kry�o si� niewielkie
miasteczko. Nigdy tu nie by�,
ale wiedzia�, czego si�
spodziewa�. Wiedzia�, �e
wszystkie ma�e siedziby ludzkie
na Zachodzie podobne s� do
siebie jak krople wody.
Wiedzia� r�wnie�, �e w
promieniu siedemdziesi�ciu
pi�ciu mil nie przechodzi�a t�dy
�adna kolej �elazna. �rodki
komunikacji sprowadza�y si� przy
dobrym stanie dr�g do
samochod�w, a przy z�ym - do
wierzchowc�w.
- Dalej, m�j ma�y - rzek�
g�o�no do konia. - Ciekaw
jestem, co nas spotka.
Zebra� w�a�nie cugle, chc�c
ruszy� galopem, kiedy zobaczy�,
�e ko�o drogi siedzi cz�owiek.
Zatrzyma� konia. W wyrazie
twarzy nieznajomego malowa�o si�
jakie� rozpaczliwe napi�cie.
Siedz�cy przy drodze by�
niew�tpliwie jednym z aktor�w
jakiego� dramatu. Oczy jego
wygl�da�y tak, jakby p�aka� bez
�ez. Je�dziec wiedzia�, co to
by� za dramat. Czu�, jak bardzo
niew�a�ciw� rzecz� jest wtr�ca�
si� w sprawy obcych ludzi. W tym
zabitym deskami zak�tku wolno
by�o zachowywa� swoje smutki dla
siebie. Dumaj�cy przy drodze
najwidoczniej pragn�� by� sam.
Inaczej nie oddala�by si� tak od
miasteczka. Z drugiej strony
nowo przyby�y wiedzia�, �e
b�dzie musia� post�powa�
bezceremonialnie. Zrozumia� to
jeszcze wczoraj wieczorem.
Opr�cz tego domy�la� si� ju�,
kogo ma przed sob�.
- Czy m�g�bym panu w czym�
pom�c? - zapyta� �agodnym
g�osem.
Jak wielu prostych,
odwa�nych i silnych ludzi by�
dobry i uczciwy. Nie my�la�
tylko o zaspokojeniu swoich
pragnie� i kaprys�w. Mia� du�o
wyrozumia�o�ci dla drugich,
chocia� go tego nie uczono. Nie
wiedzia� naturalnie, jak ten
cierpi�cy cz�owiek przyjmie jego
pytanie. By� przygotowany na
wszystko: na gniew, ozi�b�o��,
obraz� czy nieuprzejme
zniecierpliwienie cz�owieka
zmagaj�cego si� z rozpacz�. Ale
w br�zowych oczach, kt�re
podnios�y si�, nie odbi�o si�
�adne z tych uczu�. Mog�o si�
zdawa�, �e b�l odj�� im wszelki
wyraz. Kiedy si� odezwa�,
je�dziec spostrzeg�, �e uchwyci�
s�owa, lecz ich nie zrozumia�.
- Co pan powiedzia�?
- Zdaje mi si�, �e pan ma
jakie� zmartwienie - odpar�
m�ody cz�owiek. - Czy m�g�bym
panu w czym� pom�c?
Nieznajomy uchyli� powoli
kapelusza i d�wign�� si� z
miejsca. Przez chwil� sta�
nieruchomo, spogl�daj�c tym
samym t�pym wzrokiem na
bielej�ce w dole miasteczko.
- Obcy cz�owieku - odezwa�
si� wreszcie - nie spa�em ju�
nie wiem od jak dawna i ledwie
�yj�. Na tym miejscu siedz� od
p�nocy. Nie wiedzia�em nawet,
�e wzesz�o s�o�ce. By�em ca�kiem
zamroczony. My wszyscy �yjemy tu
od d�u�szego czasu jak
nieprzytomni.
Potar� brod�, na kt�rej
widnia� czarny kilkudniowy
zarost, i podni�s� oczy na
je�d�ca.
- Obcy w tych stronach? -
zapyta�.
- Tak. Mieszkam za tamtymi
g�rami na p�noc, sto mil st�d.
Ze�lizn�� si� z siod�a i
podszed� do nieznajomego.
- Nazywam si� bert Mcgregor
- rzek� - i jestem rz�dc� na
ranczo ko�o Scanlonu.
Gospodarstwo idzie dobrze w tym
roku, wi�c korzystaj�c z wolnego
czasu wybra�em si� na objazd
okolicy. Pi�kna to kraina, �yzna
i malownicza!
W oczach nieznajomego
zapali�a si� przelotna iskierka
jakby zainteresowania i dumy, ale
momentalnie zgas�a.
- Panie - rzek� - cierpi� jak
pot�pieniec!
- Niech si� pan uspokoi -
odpar� Mcgregor. - Widz�, �e
dzieje si� z panem co�
niedobrego. Prosz� postara� si�
zapanowa� nad nerwami, bo
inaczej pan zwariuje.
Skrzywdzili pana ludzie? Czy
m�g�bym si� panu przyda�? Mam
du�o wolnego czasu. Jestem na
urlopie. Przez miesi�c mog�
robi�, co mi si� podoba i mam
troch� pieni�dzy. Jestem odwa�ny
i umiem sobie dawa� rad�.
W tonie jego nie by�o ani
cienia samochwalstwa. Wyczu� to
nawet ten st�piony cierpieniem
cz�owiek.
- Wierz� - rzek�. - Wygl�da
pan na takiego.
- Kiedy pan jad� ostatni raz?
- zapyta� Bert.
- Nazywam si� Hammersley -
odpowiedzia� zagadni�ty jakby
sobie przypomnia�, �e si�
jeszcze nie przedstawi�. - Mamy
ranczo za tymi wzg�rzami. Nie
jad�em chyba od przedwczoraj
wieczorem. Chocia� nie pami�tam.
- Pali� pan?
Palce Hammersleya zag��bi�y
si� w kieszeni na piersiach.
- Zdaje si�, �e nie mam
tytoniu - rzek�.
Mcgregor poda� mu tyto� i
bibu�k�. W�a�ciciel ranczo
skr�ci� sobie dr��c� r�k�
papierosa. Korzystaj�c z tego,
�e przy tej czynno�ci pochyli�
g�ow�, Mcgregor przyjrza� mu
si� uwa�nie. Hammersley by� od
niego znacznie ni�szy i
odznacza� si� kr�p� budow�,
harmonizuj�c� z du��, dobrze
osadzon� g�ow�. Musia� by�
niezwykle silny, jakkolwiek w
danej chwili robi� wra�enie
cz�owieka �ci�tego z n�g. I nic
dziwnego. Przybysz wiedzia�, �e
tego typu ludzie nie dr�� przed
osobistym niebezpiecze�stwem,
lecz w razie niemo�no�ci
po�pieszenia z ratunkiem komu� z
bliskich, wpadaj� w stan
depresji, kt�ra mo�e sko�czy�
si� �mierci� lub ob��dem.
Hammersley w�o�y� papierosa do
ust, zapali� go i zaci�gn�� si�
dymem.
- Przyrz�dz� dla pana troch�
jedzenia - rzek� Bert.
Hammersley nie odpowiedzia�.
Nikotyna w tym stanie os�abienia
podzia�a�a na niego jak jaki�
narkotyk.
Mcgregor rozpali� ma�e
ofnisko i wydobywszy z torby
przy siodle �ywno�� i kaw�,
przyrz�dzi� szybko posi�ek.
Hammersley rzuci� papierosa.
Nagle spostrzeg�, �e go nie
zgasi� i powiedzia�:
- Przydepnij go pan nog�,
dobrze?
Po czym chwyci� buchaj�cy
par� kubek i chleb ze s�onin�.
Jad� i pi� w milczeniu. Kiedy
sko�czy�, otar� usta i podni�s�
g�ow�.
- Lepiej mi - odetchn�� z
ulg�. - Czy m�g�bym prosi�
jeszcze o jednego papierosa?
Skr�ci� sobie drugiego
papierosa ju� prawie pewn� r�k�.
Zarz�dca du�ego hodowlanego
ranczo staje si� w pr�dkim
czasie nieomylnym znawc� ludzi.
Musi si� orientowa�, do czego
jest zdolny dany cz�owiek i jak
post�pi w konkretnej sytuacji.
Mcgregor mia� trzydzie�ci dwa
lata i swoje odpowiedzialne
stanowisko obj�� bardzo m�odo,
bo w wieku dwudziestu pi�ciu
lat. Ponadto urodzi� si� w kraju
hodowli byd�a i nauczy� si�
je�dzi� konno prawie
jednocze�nie z chodzeniem. Mia�
wi�c dobr� praktyk�.
Otaksowawszy w my�li Hammersleya
os�dzi�, �e pe�ne wsp�czucia
milczenie obudzi w nim ch��
zwierze�. Ludzie przebywaj�cy
du�o w samotno�ci lubi� obdarza�
przygodnych przyjaci�
zaufaniem.
Mcgregor milcza� cierpliwie,
czekaj�c na rezultat swych
przewidywa�. Hammersley pali� w
zadumie papierosa. Nagle rzuci�
niedopa�ek, przycisn�� go
obcasem i zapyta�:
- Okropna rzecz, morderstwo,
prawda panie?
Mcgregor nie okaza�
najmniejszego zdziwienia.
Patrzy� ch�odno w kwadratow�
twarz z czarnym zarostem. Nowy
znajomy, jakby tego nie
dostrzegaj�c, patrzy� w bok.
- Okropna - potwierdzi� Bert,
widz�c, �e nie trzeba si�
�pieszy�.
Jego wzrok spotka� si� ze
wzrokiem Hammersleya, na kt�rego
twarzy malowa� si� teraz gniew.
Widocznie przypomnia� sobie
pocz�tki dramatu. Hammersley by�
z natury cz�owiekiem odwa�nym i
uczuciowym.
- Nic to, je�eli cz�owiek
zginie w walce - ci�gn�� dalej
w�a�ciciel ranczo. - Ka�dego to
mo�e spotka�. Dw�ch ludzi
za�atwia porachunki i jeden
ginie. Zwyczajna rzecz. Ale to
morderstwo, o kt�rym m�wi�, to
by�o co innego. Nie �adna
honorowa walka, tylko
najpodlejsze morderstwo!
Morderstwo dla pieni�dzy. W
g�owie mi si� nie mie�ci, jak
mo�na zabi� cz�owieka dla
pieni�dzy. Nietrudno zrobi�
pieni�dze. Mamy z naszego ranczo
spore dochody. Praca wzbogaca.
Stara prawda. nie pojmuj�, jak
taki �otr mo�e pos�a� kul�
bli�niemu po to tylko, �eby mu
zabra� gar�� pieni�dzy.
- Dziej� si� takie rzeczy -
zauwa�y� �agodnie Mcgregor.
- Dziej�! Wiem o tym! W
naszych stronach zdarzy�a si�
taka rzecz, niedaleko, na szlaku
Camas. Ten, kt�rego zamordowano,
mia� przy sobie pieni�dze i
wszyscy o tym wiedzieli.
Przyjecha� do miasteczka z pe�n�
kabz�. G�upi, nie robi� z tego
tajemnicy. Pyszni� si�, �e taki
bogaty. Zamierza� kupi� ranczo.
M�wi�, �e objedzie wszystkie w
okolicy i wybierze sobie
najlepsze. Rozumie pan, jaki to
by� gatunek?
- Spotyka�em takich.
- No i znaleziono go
nie�ywego na polu, ko�o szlaku,
z przestrzelonymi plecami,
naturalnie bez pieni�dzy.
Na czo�o opowiadaj�cego
wyst�pi�y wielkie krople potu,
kt�re otar� palcem. W oczach
malowa�a si� trwoga, Mcgregor
zrozumia�, �e walczy on w
wyobra�ni ze strasznym,
narzucaj�cym si� nieodparcie
obrazem.
- Ma pan jeszcze papierosy? -
zapyta� cicho Hammersley.
Mcgregor poda� tyto� i
bibu�ki i kiedy mu je tamten
odda�, skr�ci� papierosa dla
siebie... Czeka�.
- �e te� ludzie mog� tak
podle k�ama� - j�kn��
Hammersley. - K�ama� pod
przysi�g� przeciwko niewinnemu
cz�owiekowi, kiedy idzie o
�ycie! - Z ust jego wydar�o si�
s�abe przekle�stwo. - Zobaczy
pan - ci�gn�� dalej - je�eli
powiesz� mi brata, je�eli zabij�
mi siostr�, zakatrupi� jednego
po drugim jak psy. Wiem, �e
sk�amali, i oni wiedz�, �e
sk�amali. Ale by�o ich czterech
- czterech przeciwko jednemu, a
m�j brat by� sam jeden. Pewnie
przysi�gli nie mogli post�pi�
inaczej.
- Czy uznano pa�skiego brata
za winnego tego morderstwa? -
zapyta� Mcgregor.
Hammersley w�o�y� zgaszonego
ju� papierosa do ust. Potem
pu�ci� go bezmy�lnie na ziemi� i
zapatrzy� si� w niego dziwnym,
nieprzytomnym wzrokiem. Mog�o
si� zdawa�, �e musi na co�
patrze�, bo inaczej zwariuje.
- Uznano - odpar� szeptem. -
Zosta� powieszony dzi� o
wschodzie s�o�ca. To jest
powiesili go... o ile, o ile,,,
- nie m�g� m�wi� dalej. Dr�a�
jak w ataku febry, chocia� wargi
mia� sztywne i zaci�ni�te.
II ~
Wytrwam do ko�ca
Mcgregor w dalszym ci�gu nie
okazywa� najmniejszego
zdziwienia. Milcza�, czekaj�c
cierpliwie, a� si� nieborak
uspokoi.
- Powiesili go, chyba �e nasz
adwokat zdo�a� wyjedna� u
gubernatora zawieszenie
wykonania wyroku - doko�czy� z
trudem Hammersley. - Ale mnie
si� zdaje, �e ju� jest po
wszystkim. Gubernator nie
zgodzi�by si� na to. Dla niego
to zwyczajne morderstwo. Nie,
nie �udz� si�. M�j brat nie
�yje. B�d� musia� jecha� po
cia�o, przywie�� je tutaj i
sprawi� nieszcz�snemu
chrze�cija�ski pogrzeb.
- Spodziewa si� pan nied�ugo
wiadomo�ci - rzek� Bert.
- Tak. Jak tylko otworz�
urz�d telegraficzny. Teraz musi
by� sz�sta, mam jeszcze dwie
godziny czasu. Wczoraj wieczorem
chcia�em si� troch� zdrzemn��,
ale nie mog�em. Przyjecha�em
tutaj o p�nocy...
- Na razie nic si� nie da
zrobi� - rzek� Bert. - Usi�d�my
i niech si� pan postara
uspokoi�.
Usiedli na przydro�u.
- Mam wra�enie, �e jednak
wyrok zosta� zawieszony -
ci�gn�� dalej. - Dosz�y mnie
s�uchy, �e tutejszy gubernator
jest wyj�tkowo dobry i
sprawiedliwy. M�wi�, �e je�eli
mu si� dowiedzie, i� co� jest
s�uszne, to post�pi uczciwie,
cho�by na przek�r ca�emu �wiatu.
Niech pan jeszcze nie traci
nadziei. Chcia�bym, �eby mi pan
opowiedzia� szczeg��wo przebieg
ca�ej sprawy. Mo�e b�d� m�g�
panu pom�c.
- Ale - zaprotestowa� s�abo
Hammersley - to przecie� pana
nic nie obchodzi. Jest pan na
urlopie. Trudno, �eby pan sobie
zak��ca� wypoczynek takimi
rzeczami.
- Wiem, �e jest pan sam jeden
przeciwko szajce �otr�w -
przerwa� Mcgregor. - Chce pan im
da� rad� w pojedynk�, nie czuj�c
si� na si�ach. Potrzeba panu
pomocy i ja jej panu udziel�.
Ka�dy cz�owiek ma obowi�zek
ratowa� bli�nich w nieszcz�ciu.
Czy� nie tak?
- Mog�oby to panu zaj�� du�o
czasu - rzek� Hammersley.
- Wytrwam do ko�ca - oznajmi�
spokojnie.
Hammersley odwr�ci� g�ow� i
spojrza� na dziwnego, jakby z
nieba zes�anego przyjaciela. By�
bardzo zdziwiony, ale tak dalece
bezbronny, �e bez wahania
przyj�� wyci�gni�t� r�k�.
- Je�eli pan mi pomo�e -
powiedzia� uroczy�cie - nie
zapomn� panu tego do ko�ca
�ycia.
- Pomog� panu - odpar� r�wnie
uroczy�cie Mcgregor. - Niech mi
pan teraz wszystko opowie.
- Sta�o si� to par� miesi�cy
temu - zacz�� Hammersley. - M�j
brat pop�dzi� na jarmark parti�
byd�a. Zabra� ze sob� paru
ludzi, kt�rych zgodzili�my na
wiosn�. Mieli w�a�nie odej��.
Sprzedawszy byd�o, wyp�aci� im
nale�no�� i wyruszy� samotnie w
powrotn� drog�. W po�udnie
przyby� do miasteczka. Akurat
bawi� tam ten blagier, o kt�rym
panu opowiada�em. Kr�ci� si� ju�
od miesi�ca po okolicy, nie
przestaj�c pyskowa�. Wygadywa�
na Zach�d, �e to takie
cywilizowane strony, �e si�
zawi�d�, �e nie widzia� jeszcze
�adnego dzikiego k�ta. Zawraca�
ludziom g�owy, cho� wszyscy si�
od razu na nim poznali. Kto� go
ostrzeg�, �e je�eli nie
powstrzyma j�zyka, to b�dzie z
nim �le. Odpowiedzia�, �e si�
nie boi. By� wielkim i na sw�j
spos�b odwa�nym ch�opem. Tego
wieczora, kiedy m�j brat
zatrzyma� si� w zaje�dzie, by�o
zimno i w sali jadalnej ko�o
pieca siedzia�a do�� liczna
kompania. Wszed� �w samochwa� i
zacz�� blagowa� jak zwykle.
Powiedzia�, i� dowiedzia� si�,
�e kto� tam chce sprzeda� dobre
ranczo za tanie pieni�dze i �e
on zaraz z rana pojedzie je
kupi�.
- My�l�, �e to b�dzie w sam
raz dla mnie - rzek�: - Mam
pieni�dze i kupi�.
Kto� go zapyta�, kt�r�dy si�
do tego ranczo jedzie i wszyscy
od razu zorientowali si�, �e
by�o to ranczo starego Hansena,
po�o�one o dwadzie�cia pi�� mil
drogi za miastem. Na Bo�e
Narodzenie umar�a mu �ona i
chcia� si� stary wyprzeda�. Cena
by�a bardzo umiarkowana. Wszyscy
przyznali, �e go�� robi dobbry
interes.
M�j brat, starszy ode mnie o
pi�� lat, by� z natury
ma�om�wny. Wola� s�ucha� ni�
m�wi�. Wtedy te� nie wzi�� w
rozmowie �adnego udzia�u.
Niebawem sala opustosza�a i
zosta� tylko on sam i tamten.
Brat by� zawsze dla ludzi bardzo
uprzejmy, tote� kiedy �w obcy
cz�owiek zacz�� mu zadawa�
pytania, obja�ni� go uprzejmie,
�e maj�tek Hansena jest wi�cej
wart ni� za niego ��daj�, �e zna
Hansena, zna jego ranczo i
uwa�a, �e stary jest bardzo
uczciwy i �e mo�na mu zaufa�.
- Dobrze si� sk�ada, �e
pa�ska droga prowadzi ko�o jego
ranczo - rzek� obcy. - Mo�emy
jecha� razem, rad b�d� z
kompanii. Nigdy jeszcze tamt�dy
nie jecha�em.
Brat wyrazi� zgod�. Na drugi
dzie�, o wschodzie s�o�ca,
wyruszyli w drog�. Obcy mia� u
siod�a p�katy worek. Brat
zwr�ci� na to uwag�.
- Chyba pan nie wiezie
pieni�dzy w tej torbie? -
zapyta�. - M�wi� pan wczoraj, �e
zawsze je zabiera ze sob�.
Obcy dotkn�� r�k� worka i
odpowiedzia�, �e rzeczywi�cie
wiezie w nim pieni�dze, ale �e
si� nie boi.
- Mam rewolwer - rzek� - i
wiem jak si� strzela.
- Musia� by� wyj�tkowym
tumanem - zauwa�y� Mcgregor.
- Tak. Nigdy nie spotka�em
wi�kszego durnia. I to go
zgubi�o.
Ot� pojechali we dw�ch i
ujechawszy dwadzie�cia mil
drogi, dobili do miejsca, gdzie
szlak Camas rozga��zia si� i
jedna dr�ka prowadzi do
Hansena. Po drodze nie spotkali
�ywej duszy.
- Je�eli pan chce, pojad� z
panem na miejsce - zaproponowa�
brat. - Okolica tu pusta i
niebezpieczna.
Obcy wybuchn�� �miechem i
powiedzia�, �e ch�tnie z nim
d�u�ej pob�dzie i poka�e, jak
si� powinno kupowa� ranczo. Brat
odpar�, �e go to nie interesuje,
wobec czego roze�mieli si� obaj
i rozstali. Jeden pojecha� w
jedn� stron�, a drugi w drug�.
Pod wiecz�r tego samego dnia
znaleziono g�upca zabitego.
Le�a� na polu obok szlaku.
Pieni�dze znikn�y.
- Jak daleko ujecha�? -
zapyta� Mcgregor.
- A, w tym by�o co� dziwnego
- odpowiedzia� Hammersley. - M�j
brat, doje�d�aj�c do zakr�tu
drogi, obejrza� si� za siebie.
Obcy cz�owiek oddali� si� ju� o
jakie� p� mili i w dalszym
ci�gu jecha� k�usem. Jednak�e
cia�o jego znaleziono w
odleg�o�ci tylko pi�ciuset st�p
od pocz�tku szlaku. �lady
wskazywa�y na to, �e po
zab�jstwie zw�oki zosta�y
przeci�gni�te dalej.
- Jakie to by�y �lady? -
zapyta� Mcgregor.
- Na pocz�tku szlaku i tam,
gdzie znaleziono cia�o, by�y
�lady krwi, ale tam, gdzie go
brat widzia� ostatni raz -
�adnych. Ludzie, kt�rzy znale�li
trupa, pojechali zaraz do
Hansena dowiedzie� si�, czy
czego� nie widzia�. Hansen
zabra� si� z nimi na miejsce
wypadku i p�niej tyle by�o
je�d�enia po tym szlaku, �e nim
przyjecha� szeryf, wszelkie
�lady zosta�y zatarte. Brat m�j
utrzymywa�, �e widzia� zabitego
du�o dalej; c�, kiedy nie mia�
na poparcie swoich s��w �adnego
rzeczowego dowodu. Wszystkie
�lady wskazywa�y na to, �e mordu
dokonano na pocz�tku szlaku i
dopiero potem przeci�gni�to
cia�o nieco dalej.
- Wspomina� pan, �e brat
pa�ski, gdy jecha� z tym
cz�owiekiem, nie spotka� nikogo
- przerwa� Mcgregor.
- Dlaczego jego wrogowie
wzi�li mu za z�e, �e jecha� z
tamtym? Prosty zbieg
okoliczno�ci i nic wi�cej.
- W tym w�a�nie kryje si�
ca�a pod�o�� - wykrzykn�� z
uniesieniem Hammersley. -
Czterej ludzie przysi�gli w
s�dzie, �e w chwili, gdy m�j
brat rozstawa� si� z zabitym,
oni znajdowali si� niedaleko na
wzg�rzu. Zeznali, �e widzieli,
jak obcy cz�owiek odjecha�
szlakiem Camas, tak jak m�wi�
brat i �e po chwili brat zawo�a�
na�, by zawr�ci�. Mia�o mi�dzy
nimi doj�� do ostrej wymiany
s��w. Obcy cz�owiek wpad� niby w
wielki gniew, pogrozi� bratu
pi�ci� i ruszy� z powrotem.
Brat wyci�gn�� rewolwer,
strzeli� mu w plecy, zsiad� z
konia, przeci�gn�� cia�o na to
miejsce, gdzie je znaleziono,
zabra� worek z pieni�dzmi i
odjecha�. Czterej �wiadkowie,
widz�c z daleka, �e ofiara nie
�yje, pojechali prosto do
szeryfa, kt�ry zjecha� do
naszego domu. Tymczasem cia�o
znale�li inni przejezdni i
zrobi� si� alarm.
- Niech mi pan powie, co to
za jedni ci czterej? - zapyta�
Mcgregor.
- Ka�dy pracowa� na innym
ranczo. Jeden na po�udnie od
miasta, drugi na p�noc, trzeci
na zach�d. Zeznali, �e byli w
mie�cie i jechali razem na
po�udniow� stron� do trzech
dziewcz�t mieszkaj�cych w
s�siedztwie ranczo, na kt�rym
pracowa� czwarty.
- Czy cieszyli si� dobr�
opini�?
- Nie znam si� na prawie -
odpowiedzia� Hammersley. -
Naszemu adwokatowi pozwolono im
zada� kilka osobistych pyta�:
czy byli kiedy� aresztowani, czy
brali udzia� w jakich� burdach?
Odpowiedzieli, �e nigdy nie byli
aresztowani i �e specjalnie si�
nie awanturowali. Prawda, �e
czasami troch� pili, grali w
karty i gonili za dziewcz�tami,
jak to m�odzi, ale to wszystko.
Po�wiadczyli sami za sob� i to
wystarczy�o. M�j brat nie mia�
�adnych �wiadk�w. Broni� si�
tylko s�owem. Odpowiedzia�, �e
rozsta� si� z zabitym i pojecha�
do domu, a o �mierci obcego
cz�owieka dowiedzia� si� dopiero
od szeryfa.
- A wi�c to by�o tak: s�owo
jednego przeciwko s�owom czterech?
- Nie - rzek� z zak�opotaniem
Hammersley. - Wchodzi� jeszcze w
gr� rewolwer.
- Rewolwer?
- Wie pan, �e hodowca, p�dz�c
parti� byd�a, zabiera zawsze ze
sob� rewolwer - ci�gn�� dalej
opowiadaj�cy. - Brat te� zabra�.
Szeryf najpierw zapyta� o
rewolwer. Brat wr�ciwszy do domu
zdj�� pas i powiesi� go w swoim
pokoju na �cianie, a rewolwer
po�o�y� na stole. Powiedzia� to
szeryfowi, kt�ry poszed� na g�r�
osobi�cie. Wr�ci� z rewolwerem w
r�ku i stan�� przed bratem,
patrz�c na niego dziwnym
wzrokiem.
- Strzela� pan z niego, panie
Henryku? - zapyta�.
- Ale� nie - odpowiedzia�
zdziwiony Henryk. - Przez ca��
drog�, od wyruszenia z domu do
powrotu, nie wyjmowa�em go z
pochwy.
- Tak? - rzek� szeryf. - A
jednak z niego strzelano. Pan
chyba wie?
- Nie ogl�da�em go - odpar�
brat. - Wyje�d�aj�c z domu,
wsun��em go po prostu do pochwy.
I to wszystko.
Henryk nie bardzo umie si�
obchodzi� z broni�. On zawsze
by� taki niedba�y. W razie
potrzeby zabiera ze sob�
rewolwer, ale rzadko kiedy
przyjdzie mu do g�owy obejrze�
go i sprawdzi�, czy jest w
porz�dku. I wtedy pope�ni�em
b��d. Widz� to teraz. Mo�liwo��
oskar�enia Henryka o zab�jstwo
wydawa�a mi si� takim absurdem,
�e nie obmy�li�em wykr�tnej
odpowiedzi.
- Szeryfie - rzek�em
znienacka - to ja strzela�em z
tego rewolweru.
Spojrza� na mnie z wiele
m�wi�cym u�miechem.
- Szczeg�y - rozkaza�.
- To by�o tak - zacz��em. -
Ostatnio mieli�my k�opot z
dzikimi ko�mi, kt�re si�
pojawia�y w g�rach. Co noc
podchodzi�y pod korrale. Tydzie�
temu postanowi�em na nie
zapolowa�. By�a jasna,
ksi�ycowa noc. Niebawem rozleg�
si� t�tent i od strony w�wozu
ukaza� si� ogromny szpak,
biegn�cy k�usem z rozwian�
grzyw� i podniesionym wysoko
�bem. Zawsze przepada�em za
ko�mi i ten pi�kny, dziki biegun
przypad� mi z miejsca do serca.
Powiedzia�em sobie, �e skoro tak
polubi� moje obej�cie, to
postaram si�, �eby tu
zamieszka�, i poszed�em do szopy
po sznur. Kiedy powr�ci�em,
szpak napiera� ca�� si�� na
ogrodzenie korrala. Jeden z
moich koni czyni� to samo od
�rodka.
Przestraszy�em si�, �e p�ot
mo�e si� zawali�. Bestia by�a
niezwykle wielka i mocna.
Wystrzeli�em w powietrze nad
jego g�ow� i pop�dzi�em ku
korralowi, w nadziei, �e uda mi
si� go z�apa� na lin�. Ale si�
przeliczy�em. P�tlica chybi�a, a
ko� poszed� jak strza�a.
- Zabieram pana z sob� -
rzek� szeryf do Henryka. -
Oskar�am o zab�jstwo Waltera
Moody.ego.
- Nie b�d� si� opiera�,
szeryfie - odpowiedzia� brat. -
Jestem niewinny.
- Gdzie worek? - zapyta�
szeryf.
- Nie wiem. Ostatni raz
widzia�em go u siod�a Moody.ego
- odpar� brat.
Z szeryfem by� wiceszeryf.
Przeszukali we dw�ch dom i
stodo��, gdzie znale�li worek.
- Podrzucony - przerwa�
Mcgregor.
Z pewno�ci�. Szeryf chcia�
wym�c na Henryku, �eby mu
powiedzia�, gdzie s� pieni�dze.
Henryk naturalnie nie wiedzia�.
Koniec ko�c�w brat znalaz� si� w
wi�zieniu. Odby� si� s�d, uznano
go za winnego i skazano na kar�
�mierci. O ile wykonanie wyroku
nie zosta�o zawieszone, jest ju�
biedak na tamtym �wiecie.
- Interesuje mnie ta sprawa -
rzek� Mcgregor, odwracaj�c oczy.
- Mam wra�enie, �e brat pa�ski
jeszcze �yje. Za�o�y�bym si�
prawie, �e �yje. Na razie
b�dziemy udawali, �e si� nie
znamy. Pojad� teraz do miasta, a
pan przyjedzie za p� godziny.
Tylko patrze� jak otworz�
telegraf. B�d� si� kr�ci� w
pobli�u. Czy jest tam jaka�
stajnia? - Jest przy zaje�dzie.
Mcgregor wskoczy� na siod�o,
pojecha� do miasteczka i
pozbywszy si� konia, uda� si�
pieszo przed urz�d
telegraficzny. By� to ma�y
budyneczek z du�� tablic� nad
drzwiami. Na ulicy czeka�a
gromadka ludzi z�o�ona z
kilkunastu m�czyzn.
Nowo przyby�y min�� ich,
wszed� na schodki i szarpn�� za
klamk�.
- Telegrafista jeszcze nie
przyszed� - odezwa� si� jeden z
obecnych. - Dopiero za p�
godziny b�dzie otwarte. Je
�niadanie. Nie przynagli�by� pan
tego cz�owieka, cho�by chodzi�o
o nowin� o ko�cu �wiata.
- Czeka pan na co�? - zapyta�
Mcgregor.
- Czy czekam? Na Boga,
wszyscy tu czekamy. On mo�e ju�
nie �yje. A mo�e �yje!
- Jak to? - zapyta� zn�w Bert.
Nieznajomy zacz�� opowiada�
przebieg dramatu, kiedy nadszed�
telegrafista. Gromadka
rozst�pi�a si�, daj�c mu
przej��. Urz�dnik �u� w z�bach
wyka�aczk� z min� absolutnej
oboj�tno�ci na czyjekolwiek
losy.
Jednocze�nie z g��bi ulicy
nadjecha� galopem Hammersley i
zatrzymawszy si� przed urz�dem
telegraficznym, zeskoczy� z
konia. Obecni cofn�li si�
troch�, przygl�daj�c mu si� w
milczeniu.
- Matty, czy ju� jest jaka�
wiadomo��? - zapyta�
telegrafist�.
- Tylko co przyszed�em -
odpowiedzia� urz�dnik. - Nie
wiem.
- Prosz�... chcia�bym si�
dowiedzie�, czy jest co� dla
mnie... - rzek� st�umionym
g�osem Hammersley.
Telegrafista wszed� do biura,
wyj�� z jakiej� dziury zatyczk�
i na stole zacz�o stuka�.
Hammersley wszed� za nim i
stan�� ko�o balustrady.
Pozostali, nie wy��czaj�c
Mcgregora, ustawili si� w
milczeniu po bokach i w tyle.
- Co m�wi aparat? - zapyta�
cicho Hammersley.
- To nie dla mnie -
odpowiedzia� urz�dnik. - Pewnie
telegrafuj� do kogo� w dole
linii.
- A moja wiadomo�� jak przyjdzie?
- zapyta� zn�w Hammersley.
- Zostanie przes�ana ze
stolicy do okr�gu.
- A czy nie mo�e si� pan
zapyta�, czy tam czego� nie
maj�?
- Nie mog� im przerywa� -
rzek� opryskliwie telegrafista.
- Prosz� si� uzbroi� w
cierpliwo��, za minut� b�dzie.
Usiad� przed stukaj�cym
aparatem i po�o�y� na nim
wskazuj�cy palec. Jednocze�nie
�u� swoj� wyka�aczk�, patrz�c
leniwie w okno.
- Spodziewa si� pan wida�
wielkiej nowiny - rzek� do
Hammersleya Bert.
- Wielkiej nowiny -
potwierdzi� zagadni�ty.
Zdj�� kapelusz i Mcgregor
zauwa�y�, �e na czole perl� mu
si� krople potu.
- Na pana miejscu nie
przejmowa�bym si� tak bardzo -
poradzi� nowy przyjaciel.
Nagle stukanie usta�o.
Zapad�a chwila milczenia.
Mcgregor s�ysza� wyra�nie
ci�kie oddechy stoj�cych za
sob� ludzi. Wywin�a si� ta�ma
ze znakami Morse.a i zn�w
zrobi�o si� cicho. Telegrafista
pos�a� pytanie. Odpowied�
nadesz�a natychmiast.
Urz�dnik zamkn�� aparat i nie
odwracaj�c si� rzek�:
- Nic dla pana nie ma, panie
Hammersley. Poleci�em okr�gowi,
�eby zwr�cili si� z pytaniem do
stolicy. Zobacz� p�niej, co
odpowiedz�.
Hammersley cofn�� si� i po
omacku jak �lepy wyszed� na
dw�r.
III ~
Wiadomo��
Bert pod��y� za nim. Od
strony zajazdu ukaza�a si� nowa
grupa i wkr�tce Hammersley i
Mcgregor znale�li si� w centrum
zbiegowiska.
Nowo przybyli zacz�li si�
dopytywa� o nowin�. Na
odpowied�, �e nie ma �adnej,
roze�miali si� cicho i podnie�li
wrzaw�. Wymieniali uwagi i
przypuszczenia.
- To dobrze - powiedzia�
kt�ry�. - Brak wiadomo�ci jest
dobr� wiadomo�ci�.
- W tym co� jest, panie
Hammersley - rzek� Mcgregor. -
W razie nieszcz�cia obro�ca
zawiadomi�by pana.
Nieszcz�liwy zwr�ci� na
niego czerwone, prawie nie
widz�ce oczy.
- Przeciwnie - rzek�. - Mia�
si� widzie� z gubernatorem
wczoraj wieczorem. Gdyby mu si�
uda�o wyjedna� zawieszenie,
przys�a�by depesz� w nocy.
Je�eli za� czeka� na... na
tamto... to naturalnie
zatelegrafuje p�niej.
Mcgregor otworzy� usta jakby
chc�c co� powiedzie�, lecz
zamkn�� je z powrotem i uj�wszy
Hammersleya pod rami�,
wyprowadzi� go z t�umu.
- Niech pan nie upada na
duchu - szepn��. - Ja nie trac�
nadziei. Odejd�my od tych ludzi.
- Musz� by� blisko telegrafu
- wyj�ka� Hammersley.
- P�jdziemy do zajazdu.
Poszli wolnym krokiem. Nagle
rozleg� si� t�tent kopyt i w
g��bi uliczki ukaza�o si� dw�ch
je�d�c�w. Hammersley odwr�ci�
g�ow�.
- Moja siostra - rzek� - a ja
nie mam dla niej �adnej dobrej
nowiny.
Konna para zatoczy�a galopem
ko�o przed zajazdem i zeskoczy�a
z siode�. Dziewczyna podbieg�a
do Hammersleya, kt�ry uj�� j� za
r�ce i potrz�sn�� g�ow� w
milczeniu.
Gdy rodze�stwo sta�o obok
siebie, Mcgregor obrzuci� pann�
uwa�nym spojrzeniem. By�a wy�sza
od brata i wygl�da�a na bardzo
siln�. Kruczoczarne w�osy
kontrastowa�y uderzaj�co z
owalem bladej twarzy. Gdy brat
potrz�sn�� g�ow�, przesz�o j�
widoczne dr�enie. Opanowa�a si�
jednak momentalnie i stan�a
sztywna, cicha, silna nie tylko
cia�em, lecz i duchem. Mcgregor
zauwa�y�, �e nie martwi�a si� o
siebie tyle, co brat o ni�.
- Nie mog�am czeka� -
rzek�a. - Nie spa�am wcale i
my�la�am, �e noc si� nigdy nie
so�czy. Wi�c nie ma �adnej
wiadomo�ci, Jimie?
- Nie - odpowiedzia� brat.
Nowy przyjaciel podchwyci�
jego wzrok i zl�k� si�, �e
zapomniawszy o umowie, zechce go
przedstawi� jako cz�owieka,
kt�ry ofiarowa� si� im pom�c w
nieszcz�ciu. Jim spostrzeg� si�
jednak w por� i oczy jego
przenios�y si� na eskort�
dziewczyny. Wzrok Mcgregora
poszed� w tym samym kierunku.
Obok sta� wysoki, silnie
zbudowany m�czyzna o zimnych,
niebieskich oczach i oboj�tnej
twarzy. Bi�o od niego jakim�
dziwnym spokojem. Spotka� si�
wzrokiem z Hamersleyem, przy
czym w twarzy jego nie drgn��
ani jeden mi�sie�. D�ugie r�ce
wisia�y mu nieruchomo u ramion.
Dziewczyna obserwuj�c brata,
zauwa�y�a widocznie kierunek
jego spojrzenia, bo otrz�sn�a
si� z surowej zadumy i
odwr�ciwszy si�, da�a swemu
towarzyszowi znak, aby si�
zbli�y�. Podszed� bez s�owa i
lekko po�o�y� praw� r�k� na jej
ramieniu. Ona albo tego w og�le
nie spostrzeg�a, albo
zignorowa�a jako drobiazg, nie
poruszy�a si� i nie cofn�a.
Mcgregor na widok tego gestu
poczu� gor�co na twarzy.
Poufa�o�� nieznajomego wywo�a�a
w nim odruch gniewu.
- Jimie - rzek�a. - Czuj�, �e
jest jeszcze nadzieja. Pan
Harbord nas uratuje.
- Tak? - zapyta� Hammersley.
- Jakim sposobem?
- Pozwoli�em sobie zwr�ci�
si� wczoraj do gubernatora -
odpowiedzia� Harbord. -
Zebra�em podpisy dwunastu
najbardziej wp�ywowych ludzi na
poparcie swojej pro�by.
Pozwoli�em sobie donie�� mu, �e
odkryto nowe dowody. By�o to
konieczne, gdy� inaczej w�tpi�,
czy uda�oby si� uzyska� zw�ok�.
Naturalnie nic si� jeszcze nie
wykry�o, ale nie trzeba traci�
nadziei, tylko szuka�.
- Czy uwa�a pan, �e
gubernator mo�e co� zrobi�? -
zapyta� Hammersley.
- Uwa�am to za wi�cej ni�
prawdopodobne - odpowiedzia�
Harbord. - Znam go osobi�cie.
POdejmowa�em go nawet, kiedy tu
bawi� w czasie kampanii
wyborczej. Wiecie, �e sam by�
niegdy� hodowc� byd�a, tote� w
mojej depeszy po�o�y�em na to
nacisk i zaznaczy�em obszernie,
kim wy jeste�cie.
- Nie wiem, jak wam dzi�kowa�
- rzek� z wdzi�czno�ci�
Hammersley. - Nie wiedzia�em, �e
mamy takich przyjaci�.
- Ci, kt�rzy podpisali m�j
telegram s� przekonani, �e wasz
brat jest niewinny - ci�gn��
dalej dobroczy�ca. - I ja
r�wnie� nie wierz� w jego win�.
To nie jest cz�owiek, kt�ry
by�by zdolny zabi� drugiego
cz�owieka.
R�ka spoczywaj�ca na ramieniu
dziewczyny osun�a si� na d� i
u�cisn�a jej d�o�. Ona wszak�e
zachowa�a si� tak, jakby i tego
nie zauwa�y�a. Nie cofn�a co
prawda r�ki, lecz Mcgregor by�
pewny, �e u�cisku nie odda�a.
Robi�a wra�enie jakby z ca�ego
�wiata zewn�trznego istnia�a dla
niej tylko cela, wi�zi�ca w
swych �cianach nieszcz�liwego
skaza�ca, a poza tym nic.
Jednak�e zachowanie si�
zuchwalca rozgniewa�o Mcgregora.
Podszed� do tr�jki stoj�cej z
dala od t�umu i wpi� oczy w
twarz Harborda.
M�ody cz�owiek, nie odrywaj�c
wzroku od dziewczyny, t�umaczy�
jej w�a�nie, �e jego depesza
b�dzie mia�a skutek. Kiedy
sko�czy�, poczu�, �e jest
obserwowany i podni�s� g�ow�.
Szare i niebieskie oczy spotka�y
si� i zrozumia�y.
Harbord umia� nad sob�
panowa�. Wygl�da� na cz�owieka
zimnego i nieuczciwego. Ale
Mcgregor potrafi� w razie
potrzeby by� tak�e pogardliwy.
Zachowanie si� Harborda wobec
dziewczyny dotkni�tej okrutnym
ciosem obudzi�o w nim antypati�
do brutalnego zuchwalca. Ludzie
poci�gali go albo odpychali od
pierwszego wejrzenia i przekona�
si� niejednokrotnie, �e intuicja
go nie zawodzi�a.
Pierwsze zmieni�y si� oczy
Harborda. Zimne l�nienie
ust�pi�o miejsca drobnym,
ognistym iskierkom �wiadcz�cym,
�e cz�owiek ten zdolny jest do
wybuchu.
- Co tam, przyjacielu? -
zapyta�.
Szyderczy epitet
"przyjacielu" podzia�a� na dum�
Mcgregora. W dodatku w g�osie
Harborda zad�wi�cza�a nuta
wyzwania. Przybysz z obcych
stron nie zamierza� pocz�tkowo
wyst�pi� otwarcie jako
przyjaciel Hammersley�w, lecz
teraz zmuszono go do
podniesienia przy�bicy. Nie ufa�
Harbordowi. Po pierwsze by� za
"s�odki", po drugie interesowa�
si� dziewczyn�, a po trzecie
my�la� przede wszystkim o sobie
i korzystaj�c z jej cierpienia,
stara� si� samolubnie osi�gn��
sw�j cel.
- Co ma by�? - odpar�.
Nim Harbord zd��y�
odpowiedzie�, dziewczyna
obejrza�a si� szybko i spojrza�a
na Mcgregora. M�ody cz�owiek
spostrzeg� to. Krew uderzy�a mu
do g�owy. Zrobi� wysi�ek, aby
si� opanowa�, ale mu si� to nie
uda�o. Uczyni� drugi, aby na ni�
nie spojrze�, ale i to nie
wysz�o. Odwr�ci� powoli g�ow� i
spotka� si� z jej wzrokiem. W
�renicach dzielnej dziewczyny
nie czai�a si� trwoga
ogarniaj�ca chwilami jej brata,
lecz co� innego, co�, co
poruszy�o Mcgregora stokro�
silniej. Spod ciemnych rz�s
wyjrza�o na niego bezgraniczne,
ciche, rozpaczliwe cierpienie.
Zdj�� machinalnie kapelusz.
Poczu� si� tak jakby z ni� razem
stan�� nad trumn� jej
ukochanego zmar�ego. U�wiadamia�
sobie tylko uczucie g��bokiej
lito�ci i nic wi�cej. Dumny by�,
�e odda si� otwarcie na jej
us�ugi. Zda� sobie teraz spraw�,
�e s�u�enie jej pod mask� to
rodzaj tch�rzostwa. Zapomnia� o
Harbordzie i jego obra�liwym
pytaniu. Zapomnia� nawet o
Hammersleyu. Mia� dziwne
wra�enie, �e s� sami - on i ta
dziewczyna, sami, tylko oni i �e
czekaj� razem na co�
nieprzewidzianego.
- Pani - rzek� - przyjecha�em
tutaj, �eby pani� ratowa� od
nieszcz�cia.
Nie zdawa� sobie w tej chwili
sprawy, �e jest dla niej
zupe�nie obcy. Pami�ta� tylko,
�e zna� j� od przesz�o p� roku,
�e od tego czasu mia� j� w sercu
i w duszy, i �e my�l o niej by�a
mu rado�ci� i wytchnieniem.
Sta�, patrz�c na ni� troch�
melancholijnie z wyrazem czci w
oczach. Spostrzeg� z rado�ci�,
�e co� z jego uczu� musia�o si�
udzieli� i jej. Na blade
policzki wyp�yn�� cie� rumie�ca,
a wargi rozchyli�y si� lekko w
bezg�o�nym pytaniu.
- Jestem przyjacielem pani
brata - rzek� z prostot�.
- Och! - szepn�a z widoczn�
ulg� i zwr�ci�a si� pr�dko do
Hammersleya.
Ten ostatni straci� na chwil�
g�ow�, gdy� nie spodziewa� si�,
�e nowy przyjaciel zdradzi si�
tak pr�dko przed jego siostr�.
Ale i on r�wnie� ucieszy� si� z
tego otwartego wyst�pienia.
- Tak - potwierdzi� mo�e
troch� za skwapliwie - m�j dobry
przyjaciel, hodowca zza g�r. W
ci�gu ostatniego roku
widzieli�my si� kilka razy. Jest
teraz na urlopie i przyjecha�
specjalnie, �eby si� ze mn�
zobaczy�.
Dziewczyna wyci�gn�a siln�,
ciep�� r�k�. Uj�� j� szybko w
d�o�, ale spu�ci� powieki, nie
mog�c d�u�ej wytrzyma� jej
wzroku. Nie patrz�c, czu� na swej
twarzy przenikliwe spojrzenie
Harborda. Niew�tpliwie
fa�szywiec dziwi� si� i
zastanawia�.
- Nazywam si� Bert Mcgregor -
przedstawi� si� nowy przyjaciel.
- Ciesz� si�, �e pan tu jest
- odpowiedzia�a dziewczyna i
by�o to wi�cej ni� m�g� si�
spodziewa�.
Teraz wyst�pi� Harbord.
- Co to pan m�wi�, sk�d pan
jest? - zapyta� troch� cierpko.
- Nic nie m�wi�em - odci��
si� Mcgregor. - Pan Hammersley
powiedzia�, �e pochodz� zza g�r.
Chyba panu wystarcza jego s�owo?
- Posiada pan tam ranczo,
prawda?
- Nie.
- Hammersley wspomnia�, �e
pan jest hodowc�.
- Administruje - wtr�ci� Jim.
- Czyim ranczo? - W g�osie
Harborda brzmia�o podejrzenie i
jednocze�nie jakby wyzwanie.
- Sp�ka Monroe i Sullivan -
rzek� lekko Mcgregor. - S�ysza�
pan kiedy� te nazwiska?
- Jak�ebym nie mia� s�ysze�!
Wszyscy je tu znaj�.
W tonie Harborda czu�o si�
szacunek. Gospodarstwo hodowlane
wymienione przez Mcgregora
nale�a�o do najwi�kszych w
stanie. Je�eli Mcgregor by� tam
administratorem, to posiada�
stanowisko, z kt�rego m�g� by�
dumny. Nadto by� jeszcze m�ody i
m�g� niezad�ugo zosta� kim�
wi�cej. Mcgregor odgad� bieg
my�li swego wroga, gdy� ten
ostatni przesta� chwilowo mie�
si� na baczno�ci i twarz jego
zdradzi�a wi�cej ni�
przypuszcza�.
Hammersley i jego siostra
zwr�cili si� twarzami do urz�du
telegraficznego. Przez otwarte
drzwi wida� by�o telegrafist� z
nogami na stole.
-